Część II Na zewnątrz

19

Silos 18


Juliette stała pośrodku śluzy, do której wpompowywano gaz. Kombinezon do czyszczenia marszczył się na jej skórze. Nie odczuwała ani odrobiny strachu, jaki trawił ją, gdy wysłano ją na śmierć, ale i nie tliła się w niej złudna nadzieja, która wielu popychała do tułaczki poza silos. Gdzieś między rojeniami marzycieli a czarną rozpaczą skazańców odnalazła w sobie pragnienie, aby poznać świat. I, jeśli to możliwe, sprawić, by stać się lepszy.

Ciśnienie w śluzie rosło, a fałdy kombinezonu muskały i opinały wypalone w jej skórze blizny. Odczuwała to jak milion ukłuć miliona delikatnych igiełek dotykających każdej wrażliwej powierzchni jej ciała, tak jakby śluza pamiętała, jakby ją znała. Przeprosiny kochanka.

Płachty przezroczystej folii zwieszały się ze ścian, marszcząc się i otulając ciasno rury i ławkę, na której ubrano Juliette w kombinezon. Nie na długo. Nie bała się, czuła podekscytowanie. I ulgę. Długi projekt dobiegał końca.

Zdjęła jeden z zawieszonych na piersi pojemników i uchyliła pokrywkę, by zebrać nieco obojętnego chemicznie argonu w roli próbki kontrolnej. Kiedy zakręcała pokrywkę, dobiegł ją głuchy, znajomy dźwięk docierający z wnętrza wielkich zewnętrznych wrót. Silos otworzył się; uniosły się smużki mgły — sprężony gaz uciekał, nie pozwalając, by powietrze z zewnątrz wcisnęło się do środka.

Mgła gęstniała i kłębiła się wokół niej. Popychała ją w plecy, ponaglała do wyjścia. Juliette uniosła ciężki but, zrobiła krok przez grube zewnętrze wrota silosu osiemnastego i oto znów znalazła się na zewnątrz.

Rampa była taka, jaką ją zapamiętała: betonowa płaszczyzna, która wznosiła się ponad ostatnie piętro jej podziemnego domu i sięgała powierzchni. Obsypująca się ziemia tworzyła łagodne stoki, a ściany plamiły smugi i rozpryski błota. Ciężkie drzwi zatrzasnęły się za Juliette, a mgła rozproszyła się, ulatując ku chmurom. Juliette rozpoczęła marsz po łagodnym wzniesieniu.

— Wszystko gra?

Hełm wypełnił się łagodnym głosem Lukasa. Juliette uśmiechnęła się. Miło, że jej towarzyszył. Ścisnęła kciuk i palec wskazujący, włączając mikrofon w hełmie.

— Nikt nigdy nie zginął na rampie, Lukas. Nic mi nie jest.

Wyszeptał przeprosiny, a Juliette uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Z takim wsparciem wyprawa na zewnątrz to zupełnie inna sprawa. Nie to co wygnanie, gdy wszyscy z zażenowaniem odwracali się od człowieka plecami.

Gdy dotarła na szczyt rampy, ogarnęło ją uczucie, że postępuje słusznie. Bez strachu i cyfrowych łgarstw elektronicznego wyświetlacza czuła to, co jej zdaniem powinni czuć ludzie w takiej chwili: odurzający zawrót głowy, gdy zniknęły więżące ją ściany, odsłaniając surowy krajobraz, który ciągnął się milami, w każdym kierunku — a w górze nic tylko pusta przestrzeń i przewalające się chmury. Przeszedł ją dreszcz podniecenia wywołany pragnieniem eksploracji. Była tu już dwukrotnie, ale teraz było inaczej. Teraz istniał jakiś cel.

— Pobieram pierwszą próbkę — obwieściła przez mikrofon.

Wyjęła kolejny pojemniczek. Wszystko było ponumerowane jak przy czyszczeniu, ale kroki uległy zmianie. Oto zwieńczenie tygodni planowania i konstruowania, gorączkowych przygotowań na górnych piętrach, podczas gdy jej przyjaciele drążyli tunel w ziemi. Uchyliła pokrywkę pojemnika, uniosła go w górę, policzyła do dziesięciu i znów zakręciła. Wieczko było przezroczyste. Wewnątrz zagrzechotały dwie uszczelki, a do dna przylepione były dwa kawałki taśmy grzewczej. Juliette okleiła brzegi pokrywki masą uszczelniającą o konsystencji wosku. Oznaczona numerem próbka trafiła do torby na udzie, gdzie dołączyła do tej ze śluzy.

Głos Lukasa zatrzeszczał przez radio:

— Wypalamy wnętrze śluzy. Nelson pozwoli jej ostygnąć, zanim tam wejdzie.

Juliette odwróciła się; teraz spoglądała na najeżoną czujnikami wieżę. Miała ochotę unieść rękę i dać znać dziesiątkom stłoczonych w stołówce ludzi, że o nich pamięta. Opuściła wzrok, by zebrać myśli i przypomnieć sobie następny krok.

Próbka gleby. Oddaliła się od rampy i wieży ku spłachetkowi ziemi nietkniętej, być może, ludzką stopą od wieków. Uklękła — ocieplacz pod kombinezonem szczypał ją w zgięciu kolana — i zgarnęła trochę ziemi do płytkiego pojemnika. Gleba była zbita i ciężko się w niej kopało, więc Juliette wzięła jeszcze trochę, zapełniając naczynie.

— Próbka powierzchni pobrana — zakomunikowała, ściskając palec wskazujący i kciuk. Ostrożnie zakręciła wieczko i uszczelniła woskiem, a potem wsunęła pojemnik do torby na drugim udzie.

— Dobrze ci idzie — powiedział Lukas. Pewnie próbował dodać jej otuchy, choć Juliette słyszała w jego głosie tylko głęboką troskę.

— Pora na próbkę głębszych warstw ziemi.

Chwyciła narzędzie w obie ręce. Trzonek w kształcie litery T skonstruowała w grubych rękawicach, aby zapewnić sobie dobry chwyt na rękojeści. Drugi, przypominający korkociąg koniec narzędzia przycisnęła do ziemi i zaczęła obracać, napierając na trzonek ciężarem ciała, by ostrza łatwiej zagłębiły się w gęstej ziemi.

Pot wystąpił jej na czoło. Kropla skapnęła jej z czoła na szybkę hełmu i zatrzęsła się jak maleńka kałuża, gdy ramiona Juliette zadrżały z wysiłku. Silny powiew żrącego powietrza wydął jej kombinezon, jakby chciał ją przewrócić. Gdy trzonek zagłębił się w glebie aż po zaznaczone taśmą miejsce, Juliette wstała i, zapierając się nogami, wyrwała narzędzie z podłoża.

Zostawiło po sobie okrągły otwór w suchej ziemi, która zaraz zaczęła kruszyć się i obsypywać miniaturową lawiną. Juliette zdjęła końcówkę narzędzia, wsunęła ją do pojemnika i zatrzasnęła. Cały sprzęt był doskonale dopasowany i wręcz lśnił — oto najlepsze, co Zaopatrzenie miało do zaoferowania. Schowała narzędzie z powrotem do torby, którą zarzuciła sobie na plecy. Odetchnęła głęboko.

— W porządku? — zapytał Lukas.

Pomachała w kierunku wieży.

— Wszystko dobrze. Jeszcze dwie próbki. Śluza już prawie gotowa?

— Niech no sprawdzę.

Podczas gdy Lukas sprawdzał, jak przebiegają przygotowania do jej powrotu, Juliette ruszyła z mozołem ku najbliższemu wzgórzu. Jej dawne odciski butów zatarł lekki deszcz, lecz ona doskonale znała drogę. Fałda na zboczu przywodziła na myśl wygodne schody, rampę, na której wciąż leżały dwa ludzkie kształty.

Przystanęła u podnóża i wyjęła kolejny pojemnik z uszczelkami i taśmą grzewczą. Pokrywka odskoczyła z łatwością. Juliette uniosła pojemnik w górę, pozwalając, aby wiatr nawiał do środka pyłu i… cokolwiek jeszcze niósł ze sobą. O ile wiedzieli, były to pierwsze testy powietrza spoza silosu. Piętrzące się sterty bzdurnych raportów z poprzednich czyszczeń miały tylko jeden cel: utrwalić i uzasadnić strach przez zewnętrzem. To była kpina z postępu i prób naprawy świata. Jedyne, co próbowali osiągnąć to przekonać ludzi, że jest zepsuty.

Jeszcze bardziej niż ta plątanina kłamstw zaskoczyła Juliette szybkość i ulga, z jaką mechanizmy konspiracji runęły w IT. Ludzie z trzydziestego czwartego przypominali jej dzieci z silosu siedemnastego — przerażone i desperacko potrzebujące dorosłego, któremu mogłyby zaufać. Jej wyprawa w celu zbadania powietrza z zewnątrz spotykała się z obawą i nieufnością w pozostałych częściach silosu, ale w IT, gdzie od pokoleń udawano, że się tym zajmowano, wielu powitało szansę przeprowadzenia takich testów naprawdę z nieposkromionym entuzjazmem.

Niech to szlag!

Juliette zatrzasnęła pokrywkę pojemnika. Pozwoliła myślom błądzić i zapomniała policzyć do dziesięciu. Minęło pewnie dwa razy więcej czasu.

— Hej, Jules?

Ścisnęła palec wskazujący i kciuk.

— Tak? — Zwolniła przycisk mikrofonu i docisnęła pokrywkę, a potem, upewniwszy się, że na wieku widnieje „2”, uszczelniła krawędzie. Schowała pojemnik do torby, przeklinając się za swoją nieuwagę.

— Już skończyli wypalanie śluzy. Nelson wszedł do środka, żeby wszystko przygotować, ale mówią, że minie dłuższa chwila, zanim argon będzie gotowy. Na pewno czujesz się dobrze?

Postanowiła zrobić krótki test, żeby dać Lukasowi szczerą odpowiedź. Wzięła parę głębokich oddechów. Poruszyła stawami. Uniosła wzrok na ciemne chmury, aby upewnić się, że wszystko w porządku z jej wzrokiem i poczuciem równowagi.

— Tak. Czuję się świetnie.

— Okay. Aha, zamierzają dać płomienie, kiedy wrócisz. Możliwe, że ten krok faktycznie był potrzebny. Po twoim wyjściu mieliśmy jakieś dziwne odczyty w śluzie. Nelson na wszelki wypadek szoruje właśnie wewnętrzną śluzę. Przygotujemy wszystko tak szybko, jak damy radę.

Juliette ani trochę nie podobało się to, co słyszała. Jej wędrówka przez śluzę silosu siedemnastego przyprawiała o ciarki, ale obyło się bez trwałych konsekwencji. Oblanie się zupą okazało się wystarczające do przeżycia. Działali w oparciu o teorię, że warunki na zewnątrz nie są takie złe, jak im wmawiano, a płomienie miały nie tyle oczyszczać powietrze, co motywować czyścicieli do szybkiego opuszczenia śluzy. Wyzwanie jej misji polegało na tym, by wrócić nie wystawiając się znowu na płomienie i unikając kolejnego pobytu w szpitalu. Z drugiej strony, nie mogła też narażać silosu.

Ścisnęła palce; nagle uświadomiła sobie, jak wysoka jest stawka.

— Nadal obserwuje mnie tłum? — zapytała Lukasa.

— Tak. Wszyscy są podekscytowani. Ludzie nie mogą uwierzyć, że to się dzieje naprawdę.

— Każ im się rozejść — powiedziała.

Rozluźniła palce. Odpowiedź nie nadeszła.

— Lukas? Słyszysz mnie? Chcę, żebyś zabrał stamtąd tych ludzi, oczyść górne trzy piętra. Niech zostaną tylko ci, którzy muszą, dobrze?

Czekała.

— Taa — odezwał się Lukas. W tle słychać było jakiś hałas. — Zajmujemy się tym. Powtarzamy im, żeby zachowali spokój.

— Powiedz, że to tylko na wszelki wypadek. Z powodu odczytów ze śluzy.

— Tak zrobię.

Brzmiał na zdyszanego, Juliette miała nadzieję, że nie wzbudziła niepotrzebnej paniki.

— Zaraz wezmę ostatnią próbkę — powiedziała, skupiając się na czekającym ją zadaniu. Przygotowali się na każdą, nawet najgorszą ewentualność. Wszystko będzie dobrze. Była wdzięczna za nieskomplikowane czujniki, które zainstalowali w śluzie. Przy następnym wyjściu zamierzała zamontować na wieży cały zestaw sensorów i detektorów. Ale nie mogła wybiegać myślami zbyt daleko w przyszłość. Podeszła do jednego z czyścicieli u podnóża wzgórza.

Ciało, które wybrali należało do Jacka Brenta. Minęło dziewięć lat, odkąd wysłano go na czyszczenie po tym, jak oszalał, gdy jego żona drugi raz poroniła. Juliette wiedziała o nim niewiele więcej. I to stanowiło główne kryterium wyboru ostatniej próbki.

Zbliżyła się do szczątków. Stary kombinezon przybrał matowoszary odcień gleby. Niegdyś metalicznie pobłyskująca warstwa zewnętrzna łuszczyła się teraz jak stara farba. Buty były pozdzierane, wizjer hełmu poznaczony odpryskami. Jack leżał z rękami na piersi; nogi miał wyprostowane i równoległe, całkiem jakby uciął sobie drzemkę, z której nigdy się nie obudził. Czy raczej jakby położył się, by podziwiać błękit nieba w swoim wizjerze.

Juliette wyjęła ostatnie pudełko oznaczone cyfrą „3” i uklękła przy martwym czyścicielu. Przeszedł ją zimny dreszcz na myśl, że i ją spotkałby taki los, gdyby nie Scottie, Walker i ludzie z Zaopatrzenia, którzy tak wiele dla niej zaryzykowali. Wyjęła ostrze z pojemnika na próbki i wycięła w kombinezonie czyściciela kwadratowy otwór. Położywszy ostrze na jego piersi, podniosła próbkę i wrzuciła ją do pudełka. Wstrzymała oddech i ostrożnie podniosła nóż, by nie naciąć własnego kombinezonu, a potem zagłębiła ostrze w przegniły ocieplacz na brzuchu czyściciela.

Żeby wyjąć ostatnią próbkę, musiała podważyć ją nożem. Nie potrafiłaby powiedzieć, czy zgarnęła przy okazji strzęp ciała. Na szczęście pod zrujnowanym kombinezonem było ciemno. Odniosła jednak wrażenie, że nie ma tam nic poza ziemią, którą wiatr naniósł między suche kości.

Włożyła próbkę do pojemnika i zostawiła niepotrzebne już ostrze obok czyściciela. Rękawice były grube i utrudniały ruch, a ona nie chciała ryzykować, że rozszczelni sobie kombinezon. Wstała i pomachała w kierunku wieży.

— W porządku?

Głos Lukasa brzmiał zmieniony, jakby przytłumiony. Juliette wypuściła powietrze; trochę kręciło jej się w głowie, zbyt długo wstrzymywała oddech.

— Nic mi nie jest.

— Jesteśmy już prawie gotowi. Możesz wracać.

Skinęła głową, choć z tej odległości pewnie nie mógł tego zobaczyć, nawet na powiększających świat ogromnych ekranach.

— Hej, wiesz o czym zapomnieliśmy?

Zamarła wpatrzona w wieżę.

— Co takiego? — zapytała. — O czym zapomnieliśmy? — Po policzku spłynęła jej strużka potu. Czuła siateczkę blizn na karku, w miejscu, gdzie stopiony kombinezon przylgnął do skóry.

— Zapomnieliśmy dać ci szmatkę albo dwie — powiedział Lukas. — Na kamerze zebrało się już trochę osadu. No wiesz, skoro już tam jesteś…

Juliette posłała wściekłe spojrzenie w kierunku wieży.

— Tak tylko mówię — dodał Lukas. — Mogłaś przy okazji, no wiesz, trochę ją przetrzeć…

20

Juliette czekała u podstawy rampy. Pamiętała, kiedy robiła to ostatnio — stała w tym samym miejscu otulona kocem z taśmy grzewczej, zastanawiając się, czy skończy jej się powietrze zanim drzwi się otworzą i czy przetrwa to, co czekało ją w środku. Była wówczas przekonana, że w środku jest Lukas, choć tak naprawdę siłowała się z Bernardem.

Spróbowała otrząsnąć się z tych wspomnień. Spojrzała na kieszenie, sprawdziła, czy klapy toreb są szczelnie zamknięte. Powtarzała w myślach poszczególne kroki czekającej ją dekontaminacji. Ufała, że wszystko przygotowano.

— Zaczynamy — nadał Lukas. I znowu jego głos wydał jej się głuchy i odległy.

Na umówiony sygnał tryby w śluzie pisnęły, a przez szczelinę buchnął pióropusz sprężonego argonu. Juliette ruszyła przez mgłę. Wypełniało ją poczucie ulgi, że znów znalazła się w środku.

— Weszłam. Już jestem — powiedziała.

Wrota zatrzasnęły się za jej plecami. Juliette spojrzała na wewnętrzne drzwi śluzy i zobaczyła hełm po drugiej stronie szklanego iluminatora — ktoś zaglądał do środka, obserwował ją. Podeszła do naszykowanej zawczasu ławki i otworzyła hermetyczną skrzynię, którą Nelson zainstalował pod jej nieobecność. Musiała się spieszyć. Pompowanie gazu i aktywacja płomieni były zautomatyzowane.

Oderwała przymocowane do ud szczelne torby i umieściła je w skrzyni. Zdjęła z pleców narzędzie do odwiertów razem z próbką gleby i je również schowała do środka, a potem zamknęła pokrywę i zatrzasnęła zamki. Trening w kombinezonie owocował — poruszała się w nim ze względną łatwością. Nocami zaś leżała w łóżku i powtarzała wszystkie kroki, aż stały się jej drugą naturą.

Przemierzyła śluzę i chwyciła krawędź wielkiej, metalowej wanny, którą własnoręcznie zespawała. Była wciąż ciepła po ostatnim wypalaniu, ale woda, którą Nelson ją wypełnił wchłonęła większość gorąca. Wzięła głęboki oddech — zupełnie bez sensu — i zanurzyła się.

Woda zalała jej hełm, a Juliette po raz pierwszy poczuła strach. Jej oddech przyspieszył. Przebywanie na zewnątrz nie mogło równać się z zanurzeniem pod wodą. Ciecz zalewała jej usta; znów chwytała maleńkie bąble powietrza, czując posmak stali i rdzy pod stopniami; wyleciało jej z głowy, co powinna robić.

Kątem oka spostrzegła jeden z uchwytów na dnie wanny. Złapała go i zanurzyła się głębiej. Wymacała stopami poprzeczkę przyspawaną do drugiego końca wanny i wsunęła pod nią buty. Docisnęła ciało do dna w nadziei, że plecy nie wystają jej nad powierzchnię. Ręce odezwały się bólem, gdy zmagała się z wypornością kombinezonu. Nawet przez hełm i warstwę wody słyszała, jak woda wychlapuje się zza krawędzi zbiornika i wylewa się na podłogę śluzy. Słyszała huk płomieni liżących wannę.

— Trzy, cztery, pięć… — odliczał Lukas, a bolesne wspomnienie mignęło jej przed oczami, zielone światła awaryjne, panika narastająca w piersi…

— Sześć, siedem, osiem…

Niemal czuła posmak oleju i paliwa — tak jak wtedy, gdy wyłoniła się z zalanych głębin.

— Dziewięć, dziesięć. Wypalanie zakończone — powiedział Lukas.

Juliette puściła uchwyty i uwolniła stopy, a potem pozwoliła kombinezonowi unieść się na wrzącą powierzchnię cieczy, czując przez materiał ciepło wody. Nie bez trudu podniosła się na nogi. Woda chlupała wokoło; para była wszędzie. Juliette obawiała się, że im bardziej przedłuży następny krok, tym więcej powietrza do niej przylgnie i tym bardziej zanieczyści drugą śluzę.

Ruszyła do drzwi po niebezpiecznie śliskiej podłodze. Koło zamka już się obracało.

Szybko, szybko, popędzała je w myślach.

Drzwi uchyliły się. Juliette spróbowała się przez nie przecisnąć, ale pośliznęła się i boleśnie upadła na framugę. Chwyciło ją kilka urękawiczonych dłoni. Dwoje techników w kombinezonach wciągnęło ją do środka i zatrzasnęło drzwi.

Nelson i Sophia — technicy z laboratorium czyszczenia — mieli już pod ręką szczotki. Zanurzyli je w pojemniku z niebieskim środkiem odkażającym i zaczęli szorować Juliette, potem zaś mieli umyć siebie nawzajem.

Juliette odwróciła się do nich plecami, żeby porządnie je wyczyścili. Gdy skończyli, podeszła do pojemnika, wyłowiła trzecią szczotkę, po czym zabrała się za szorowanie kombinezonu Sophii. I odkryła, że to wcale nie Sophia.

Ścisnęła przełącznik mikrofonu.

— Co to ma być, Luke?

Lukas wzruszył ramionami, a po twarzy przemknął mu wyraz skruchy. Pewnie nie potrafił znieść myśli o tym, że ktoś inny się naraża. Albo po prostu chciał tu być i czekać przy drzwiach śluzy w razie, gdyby coś poszło nie tak. Juliette nie mogła go winić; sama postąpiłaby identycznie.

Szorowali drugą śluzę, a Peter Billings i kilka innych osób obserwowało ich z biura szeryfa. Bąbelki płynu do dezynfekcji unosiły się w powietrze, by zaraz podryfować ku otworom wentylacyjnym, przez które wypompowywano powietrze z nowej śluzy do śluzy zewnętrznej. Nelson zajął się sufitem, który nie bez powodu umieścili nisko. Mniej powietrza. Mniejsza objętość. Łatwiej dosięgnąć. Juliette przyjrzała się twarzy Nelsona, szukając jakichkolwiek oznak kłopotów. Nie dopatrzyła się niczego z wyjątkiem potu i rumieńców, ale to akurat wina energicznego szorowania.

— Macie tam całkowitą próżnię — powiedział Peter, korzystając z radia w swoim biurze. Juliette przekazała wiadomość pozostałym: przejechała dłonią po swojej szyi i zacisnęła pięść. Pokiwali głowami i wrócili do szorowania. Gdy zaczęto wpompowywać powietrze ze stołówki, a oni jeszcze raz wyczyścili się wzajemnie, Juliette mogła wreszcie docenić fakt, że wróciła. Była znowu w środku. Udało się. Bez poparzeń, bez szpitala, bez skażenia. I wreszcie mieli szansę czegoś się dowiedzieć.

Głos Petera znowu wypełnił jej hełm:

— Nie chcieliśmy cię rozpraszać w trakcie zakładania kombinezonu, ale jakieś pół godziny temu nasi górnicy przebili się na drugą stronę,

Juliette ogarnęła euforia zmieszana z poczuciem winy. Powinna tam być. Zgranie w czasie było fatalne, ale nie mogła przecież pozwolić, by szansa na wyprawę wymknęła jej się z rąk. Postanowiła po prostu cieszyć się szczęściem Solo i dzieci. Ich droga przez mękę dobiegła końca.

Druga śluza — wyposażona w przeszklone drzwi, które pożyczyła z kabiny prysznicowej — zaczęła się otwierać. Z tyłu, wewnątrz starej śluzy rozbłysło jaskrawe światło, malując iluminator na czerwono. Kolejna seria płomieni trysnęła ze ścian i ogarnęła pomieszczenie, obmywała skażone ściany, rozpalała powietrze i doprowadzała wodę do wrzenia, zmieniając wannę w kocioł buchającej wściekle pary.

Juliette dała znak pozostałym, żeby wyszli z nowej śluzy, a sama przez chwilę spoglądała jeszcze nieufnie na tę starą. Pamiętała. Wspomnienia z wnętrza wracały. Lukas podszedł do niej i pociągnął ją za sobą przez drzwi, do byłej celi aresztu, gdzie rozebrali się do bielizny i wzięli prysznic, by kolejny raz się obmyć. Kiedy zrzucała z siebie ociekający niebieskim płynem kombinezon, myśli Juliette krążyły wokół hermetycznie zamkniętej ognioodpornej skrzyni na ławce w śluzie. Miała nadzieja, że jej zawartość wynagrodzi im ryzyko i da odpowiedzi na dręczące ich pytania.

21

Silos 17


Wielka machina kopiąca była cicha i nieruchoma. Kurz opadał z miejsc, gdzie wgryzła się w sufit, a wielkie stalowe zębiska i wirujące dyski lśniły jak wypolerowane wędrówką przez litą skałę. Pomiędzy nimi powierzchnia kopacza obsypana była ziemią, gruzem, fragmentami zbrojenia i głazami. Przy krawędzi maszyny znajdowała się zaś czarna szczelina łącząca dwa zupełnie odmienne światy.

Jimmy obserwował obcych, którzy wlewali się przez wyrwę do jego świata. Barczyści mężczyźni z ciemnymi brodami, żółtymi uśmiechami i dłońmi czarnymi od smaru wychodzili z tunelu i przez zmrużone oczy lustrowali zardzewiałe rury pod sufitem, kałuże na podłodze, nieruchome i spokojne organy silosu, które dawno temu huczały, lecz teraz były ciche jak śmierć.

Ściskali Jimmy’emu dłoń i nazywali go Solo, przytulali przerażone dzieci. Powiedzieli, że Jules ich pozdrawia. A potem włączyli latarki na hełmach i oświetlając sobie drogę ich złotymi stożkami, rozpełzli się po domu Jimmy’ego.

Elise wtuliła się w nogę Jimmy’ego, gdy kolejna grupa górników i mechaników przecisnęła się przez szczelinę. Podążyły za nimi dwa psy, które przystanęły na moment, by obwąchać kałuże i dygoczącą Elise, a potem podążyły za swoimi właścicielami. Courtnee — przyjaciółka Juliette — skończyła wydawać polecenia swoim ludziom i wróciła do Jimmy’ego oraz dzieci. Przyjrzał się jej. Jej włosy były jaśniejsze niż u Juliette, a rysy ostrzejsze; była też nieco niższa, ale miała w sobie tę samą zaciętość. Jimmy zastanowił się, czy wszyscy mieszkańcy innego świata okażą się tacy: mężczyźni brodaci i unurzani w sadzy, kobiety nieokiełznane i obrotne.

Rickson zajął się bliźniakami, podczas gdy Hannah próbowała ukołysać niemowlę do snu. Courtnee wręczyła Jimmy’emu latarkę.

— Nie wystarczy dla wszystkich — powiedziała — więc musicie trzymać się blisko siebie. — Uniosła dłoń nad głowę. — Tunel jest dość wysoki, tylko uważajcie na kolumny podpierające strop. No i podłoże jest nierówne, więc idźcie powoli i trzymajcie się środka.

— Dlaczego nie możemy zostać tutaj i poczekać aż lekarz przyjdzie do nas? — zapytał Rickson.

Hannah rzuciła mu karcące spojrzenie, nie przestając kołysać dziecka.

— Tam, gdzie was zabieramy jest znacznie bezpieczniej — wyjaśniła Courtnee, a jej wzrok prześliznął się po śliskich, skorodowanych ścianach. Jimmy’emu nie podobało się to spojrzenie. Świetnie sobie radzili już od dłuższego czasu.

Sądząc po minie Ricksona, on też miał wątpliwości, czy po drugiej stronie faktycznie będzie bezpieczniej. Jimmy rozumiał jego obawy. Słyszał rozmowy bliźniaków, które z kolei musiały podsłuchać szepty starszych dzieci. Hannie wszczepią implant w biodro tak jak ich matkom. Ricksonowi przydzielą kolor i pracę inną niż dbanie o własną rodzinę. Niepokój młodej parki były równie silny co Jimmy’ego.

Pomimo obaw włożyli pożyczone od górników hełmy i, trzymając się blisko siebie, przecisnęli się przez szparę. W głębi, za zębiskami kopacza, ciągnął się tunel ciemny jak Dzicz, kiedy pogasły już wszystkie światła. Tutaj jednak panował chłód, a echo niosło się inaczej niż w Dziczy. Jimmy próbował nadążyć za Courtnee, a dzieciaki próbowały nadążyć za nim. Mieli wrażenie, że połyka ich ziemia.

Przeszli przez metalowe drzwi i wkroczyli do wnętrza długiej maszyny kopiącej, która była ciepła w środku. W wąskim korytarzyku minęli ludzi przeciskających się w przeciwnym kierunku, aż w końcu dotarli do kolejnych drzwi i znów znaleźli się w chłodnym, ciemnym tunelu. Mężczyźni i kobiety pokrzykiwali coś do siebie; świetlne punkciki latarek na ich hełmach tańczyły w mroku, gdy mocowali się ze stertami gruzu, które pięły się aż pod sufit. Kamienie osuwały się z grzechotem. Po obu stronach były ich całe hałdy, środkiem zaś biegła wąska ścieżynka, a po niej kursowali robotnicy pachnący błotem i potem. W jednym miejscu stał głaz wyższy od Jimmy’ego, który musieli ominąć.

Dziwnie było tak iść w jednym kierunku. Szli i szli, nie natrafiając na ściany ani nie zawracając. To było nienaturalne. Biegnąca na przestrzał otchłań przerażała ich bardziej niż ciemność z migającymi tu i ówdzie światełkami. Była straszniejsza od kłębów pyłu opadających z sufitu czy kamieni osuwających się z potężnych stert. Była gorsza niż obijający się o nich w ciemności nieznajomi i niespodziewanie wyskakujące z mroku stalowe filary, które musieli omijać. Świadomość, że nic ich nie zatrzyma sprawiała, że cierpła im skóra. Mogliby tak iść i iść, i iść, bez końca.

Jimmy przywykł do osi góra-dół na spiralnej klatce schodowej. To było normalne. To tutaj — nie. Mimo wszystko szedł dalej, potykając się na nierównej powierzchni wygryzionego w skale tunelu, otoczony z dwóch stron przez zwały ziemi, wsłuchany w nawoływania mężczyzn i kobiet w ciemności upstrzonej plamkami światła z latarek na hełmach. Wyprzedzali ludzi, którzy dźwigali części maszyn i fragmenty stalowych prętów zabranych z silosu Jimmy’ego, a on miał ochotę coś im powiedzieć. Elise pociągnęła nosem i powiedziała, że się boi. Jimmy wziął ją na ręce i pozwolił, by owinęła mu rączki wokół szyi.

Wędrówka ciągnęła się w nieskończoność. Nawet gdy na końcu tunelu pokazało się światełko — nierówny kwadrat blasku — uszli szmat drogi, nim otwór się powiększył. Jimmy pomyślał o Juliette, która przemierzyła ten odcinek, idąc po powierzchni. Wydawało się niemożliwe, by mogła przeżyć coś takiego — ale przecież od tamtego czasu słyszał jej głos kilkadziesiąt razy, a więc naprawdę tego dokonała, naprawdę poszła po pomoc i dotrzymała danego słowa. Ich odrębne światy stały się jednym.

Uchylił się przed kolejną stalową kolumną pośrodku tunelu. Podniósłszy latarkę, dostrzegł podtrzymywane przez filary belki. Zobaczył też luźne kamyki, które kruszyły się ze stropu. Złapał się na tym, że z coraz mniejszym zapałem podąża za Courtnee. Przyspieszył kroku, brnąc ku majaczącej z przodu obietnicy światła, zapominając o tym, co zostawiał za sobą i o tym, dokąd szedł. Teraz myślał wyłącznie o tym, by wydostać się spod wiszącej nad jego głową ziemi.

Gdzieś daleko z tyłu rozległ się głośny trzask, a potem łoskot osuwających się kamieni i krzyki robotników, którzy wołali do kogoś, żeby zszedł im z drogi. Hannah wyprzedziła Jimmy’ego, a ten postawił Elise i pozwolił, by razem z bliźniakami ruszyła przodem, balansując na skraju blasku z latarki Courtnee. Mijało ich mnóstwo ludzi w hełmach górniczych; zmierzali w kierunku domu Jimmy’ego. Odruchowo poklepał się po piersi i wymacał stary klucz, który założył na szyję przed wyjściem z serwerowni. Jego silos był pozbawiony opieki. A jednak strach dzieci dodawał mu sił. Nie był tak przerażony jak one. Miał obowiązek być silnym.

Wreszcie dotarli do upragnionego końca tunelu. Bliźniaki wyskoczyły jako pierwsze, strasząc przy tym mrukliwych robotników w ciemnoniebieskich, poplamionych smarem strojach i skórzanych fartuchach z kieszeniami pełnymi narzędzi. Ludzie o twarzach białych od kredy i czarnych od sadzy otwierali oczy ze zdumienia. Jimmy przystanął u wylotu tunelu, puszczając Ricksona i Hannę przodem. Na widok zawiniątka w jej rękach wszelkie prace ustały. Jedna z kobiet podeszła i uniosła dłoń, jakby chciała dotknąć dziecka, ale Courtnee gestem kazała jej się cofnąć, a pozostałym powiedziała, żeby wracali do pracy. Jimmy rozglądał się w tłumie za Juliette, choć przecież słyszał, że Jules jest na górnych piętrach. Elise wyciągnęła rączki do góry i błagała, żeby ją podnieść. Jimmy poprawił plecak i posłusznie wziął ją na ręce, ignorując ból w biodrze. Zawieszona na szyi Elise torba grzmotnęła go w żebra ciężarem książki.

Dołączył do procesji. Szli wężykiem przez tłum znieruchomiałych robotników, którzy skubali brody, drapali się po głowach i patrzyli na niego jak na postać z jakiejś fikcyjnej krainy. A Jimmy w głębi duszy czuł, że popełnili poważny błąd. Dwa światy stały się jednym, lecz były zupełnie niepodobne. To miejsce aż buzowało od energii. Światła paliły się tu nie mrugając, pełno było dorosłych mężczyzn i kobiet. Nawet powietrze miało inny zapach. Maszyny warczały zamiast siedzieć cicho. A długie dekady starzenia się przestały mieć znaczenie, gdy przyspieszył kroku, aby dogonić pozostałych. W jednej strasznej chwili stał się tylko kolejnym przerażonym dzieciakiem, który z cieni i ciszy wkroczył do krainy światła, tłumu i hałasu.

22

Silos 18


Dla dzieci przygotowano pokój z łóżkami piętrowymi, a dla Jimmy’ego osobną sypialnię w głębi korytarza. Elise nie spodobała się taka konfiguracja, więc obiema rączkami ścisnęła Jimmy’ego za dłoń i ani myślała puścić. Courtnee oznajmiła, że niedługo ktoś przyniesie dla nich jedzenie, a potem będą mogli wziąć prysznic. Na jednym z łóżek czekał stosik czystych ubrań, kostka mydła i parę spłowiałych książeczek dla dzieci. Najpierw jednak przedstawiła ich wysokiemu mężczyźnie w najczystszym bladoczerwonym kombinezonie, jaki Jimmy kiedykolwiek widział.

— Jestem doktor Nichols — powiedział mężczyzna i uścisnął Jimmy’emu dłoń. — Jak rozumiem, zna pan moją córkę.

W pierwszej chwili Jimmy nie zrozumiał. A potem przypomniał sobie, że Juliette ma na nazwisko Nichols. Z udawaną odwagą poddał się badaniu. Wysoki, gładko ogolony mężczyzna zajrzał mu w oczy i do ust, a potem, przyciskając zimny kawałek metalu do jego piersi, nasłuchiwał uważnie przez słuchawki. To wszystko wyglądało znajomo — jak wspomnienia z odległej przeszłości.

Jimmy oddychał głęboko, jak mu kazano. Dzieci spoglądały na niego z niepokojem; uświadomił sobie, że stanowi dla nich przykład normalności i odwagi. Omal się nie roześmiał — ale przecież miał głęboko oddychać.

Elise zgłosiła się na ochotnika jako następna. Doktor Nichols przyklęknął i przyjrzał się luce po mleczaku. Zapytał o zębową wróżkę, a kiedy Elise pokręciła głową i odparła, że nigdy o czymś takim nie słyszała, wręczył jej dziesięciocentówkę. Bliźniaki zaczęły prosić, by teraz lekarz zbadał ich.

— Czy wróżki naprawdę istnieją? — zapytał Miles. — Na farmach, gdzie dorastaliśmy było czasem słychać dziwne dźwięki.

Marcus wyrwał się przed brata.

— Raz na serio widziałem wróżkę — pochwalił się. — A kiedy byłem mały, straciłem dwadzieścia zębów.

— Naprawdę? — zapytał doktor Nichols. — Uśmiechniesz się dla mnie? Świetnie. A teraz otwórz buzię. Dwadzieścia zębów, powiadasz.

— Aha — powiedział Marcus, ocierając usta. — I każdy z nich odrósł, oprócz tego, który wybił mi Miles.

— To był wypadek — zaoponował Miles. Uniósł koszulkę i poprosił, żeby lekarz teraz posłuchał jego oddechu. Jimmy spoglądał na Ricksona i Hannę, którzy wspólnie tulili niemowlę i patrzyli lekarzowi na ręce. Zauważył też, że doktor Nichols, choć zajęty badaniem chłopców, raz po raz zerkał na dziecko na rękach Hanny.

Bliźniaki dostały po dziesięciocentówce.

— Monety przynoszą bliźniakom szczęście — powiedział doktor Nichols. — Rodzice wkładali je sobie pod poduszki w nadziei, że urodzą im się tacy zdrowi chłopcy jak wy.

Bliźniaki rozpromieniły się, oglądając monety z każdej strony w poszukiwaniu zatartej twarzy albo śladu liter, co oznaczałoby, że są prawdziwe.

— Rickson też kiedyś był bliźniakiem — powiedział Miles.

— Tak? — Doktor Nichols podniósł wzrok na starsze dzieci, które siedziały obok siebie na dolnym łóżku.

— Nie chcę mieć implantu — powiedziała chłodno Hannah. — Moja mama miała taki implant, ale jej go wycięli. Ja nie chcę, żeby ktoś mi coś wycinał.

Rickson objął ją ramieniem i przytulił. Posłał wysokiemu lekarzowi spojrzenie zmrużonych oczu, a Jimmy poczuł się nieswojo.

— Nie musisz mieć implantu — szepnął doktor Nichols, ale Jimmy pochwycił ukradkowe spojrzenie, jakie lekarz posłał Courtnee. — Mogę posłuchać serduszka waszego dziecka? Chcę się tylko upewnić, że jest silne i zdrowe…

— A czemu miałoby nie być? — zapytał Rickson, wypinając pierś.

Doktor Nichols przez chwilę tylko patrzył na chłopaka.

— Spotkałeś moją córkę, prawda? Juliette.

Rickson przytaknął.

— Przelotnie — odparł. — Zaraz potem odeszła.

— No cóż, przysłała mnie tutaj, bo leży jej na sercu wasze zdrowie. Jestem lekarzem. Moją specjalnością są dzieci, te najmłodsze. Sądzę, że wasze dziecko wygląda na silne i zdrowe. Chcę się tylko upewnić. — Doktor Nichols uniósł metalowy krążek na końcu aparatu do nasłuchiwania i przycisnął go do dłoni. — No i proszę. Będzie ciepły i przyjemny. Wasz chłopczyk nawet nie zauważy, ze go osłuchałem.

Jimmy potarł pierś w miejscu, gdzie lekarz przyłożył zimny krążek i zastanowił się, czemu nie zrobił tego samego dla niego.

— Za dziesięciocentówkę? — zapytał Rickson.

Doktor Nichols uśmiechnął się.

— Co powiesz na parę bonów?

— Co to są bony? — zapytał Rickson, ale Hannah już się obracała, żeby lekarz mógł obejrzeć dziecko.

Badania trwały dalej. Courtnee położyła Jimmy’emu rękę na ramieniu. Spojrzał na nią, żeby zobaczyć, o co chodzi.

— Juliette prosiła, żebym do niej zadzwoniła jak tylko będziecie na miejscu. Za jakiś czas wpadnę sprawdzić co u was…

— Czekaj — powiedział Jimmy. — Ja też chcę iść. Chciałbym z nią porozmawiać.

— Ja też — powiedziała wtulona w jego nogę Elise.

Courtnee zmarszczyła brwi.

— W porządku — powiedziała. — Tylko szybko, bo musicie jeszcze coś zjeść i się odświeżyć.

— Odświeżyć? — zapytała Elise.

— No tak, jeśli macie potem pójść na górę i zobaczyć swój nowy dom.

— Nowy dom? — zapytał Jimmy.

Ale Courtnee już odwróciła się do wyjścia.

* * *

Jimmy pospieszył za Courtnee. Wyszli z pokoiku i ruszyli korytarzem. Elise chwyciła swoją torbę na ramię, tę, w której trzymała ciężki album, i podreptała za nimi.

— O co chodziło z tym nowym domem? — zapytała. — Kiedy wrócimy do naszego prawdziwego domu?

Jimmy podrapał się po brodzie, obracając w myślach przeróżne kłamstwa i prawdy. Możliwe, że nigdy nie wrócimy do domu, miał ochotę powiedzieć. Gdziekolwiek się znajdziemy, możliwe, że już nigdy nie poczujemy się jak w domu.

— To chyba będzie nasz nowy dom — powiedział, uważając, aby głos mu się nie załamał. Położył swoją pomarszczoną dłoń na jej szczupłym ramieniu. Była tak krucha, że nawet słowa mogły wyrządzić jej krzywdę. — No, przynajmniej na razie. Dopóki nie naprawią naszego starego domu. — Zerknął na idącą przodem Courtnee, ale nie obejrzała się.

Elise zatrzymała się na środku korytarza i spojrzała przez ramię. Kiedy znów się odwróciła, w nikłym blasku Maszynowni błysnęła wilgoć w jej oczach. Jimmy już miał jej powiedzieć, żeby nie płakała, gdy Courtnee przyklękła i poprosiła Elise, żeby do niej podeszła. Dziewczynka ani drgnęła.

— Chcesz pójść z nami zadzwonić do Juliette i porozmawiać z nią przez radio? — zapytała Courtnee.

Elise przygryzła palec i kiwnęła głową. Po jej policzku spłynęła łza. Dziewczynka kurczowo tuliła torbę z książką, a Jimmy przypomniały się dzieci z poprzedniego życia, które w podobny sposób ściskały lalki.

— Kiedy już zadzwonimy, a wy się trochę odświeżycie, przyniosę ci ze spiżarni trochę kukurydzy cukrowej. Chcesz?

Elise wzruszyła ramionami. Jimmy chciał powiedzieć, że żadne z dzieci nigdy nie jadło kukurydzy cukrowej. Sam nigdy o czymś takim nie słyszał. Ale teraz też chciał spróbować.

— Chodźmy zadzwonić do Juliette — powiedziała Courtnee.

Elise pociągnęła nosem i kiwnęła głową. Wzięła Jimmy’ego za rękę i uniosła wzrok.

— Co to jest kukurydza cukrowa? — zapytała.

— To niespodzianka — odparł Jimmy i była to najświętsza prawda.

Courtnee poprowadziła ich za zakręt korytarza. Minęła chwila, zanim Jimmy skojarzył układ korytarzy z ciemnym i wilgotnym miejscem, które zostawili za sobą. Gdzieś pod warstwą świeżej farby i brzęczących lamp, pod pokrywą schludnego okablowania i zapachu świeżego smaru krył się labirynt identyczny z pordzewiałą puszką, którą zwiedzał przez ostatnie dwa tygodnie. Niemalże słyszał chlupiące pod stopami kałuże i wycie pompy zasysającej powietrze z dna osuszonego szybu — ale to ostatnie słyszał naprawdę. Głośny skowyt.

Elise krzyknęła, a Jimmy z początku pomyślał, że na nią nadepnął. Lecz u swoich stóp zobaczył wielkiego, brązowego szczura ze strasznym ogonem, który wył i kręcił się w kółko.

Jego serce zamarło. Elise krzyczała i krzyczała, ale zaraz dotarło do niego, że słyszy własny głos. Ręce Elise wpijały mu się w nogę, uniemożliwiając szybką ucieczkę. A tymczasem Courtnee, zgięta w pół, zanosiła się ze śmiechu. Jimmy o mało nie zemdlał, gdy podniosła ogromnego szczura z podłogi. A kiedy stworzenie polizało ją w podbródek, uświadomił sobie, że to wcale nie szczur, tylko pies. Szczeniak. Jako młody chłopak widywał czasem dorosłe psy na środkowych piętrach, ale nigdy nie widział szczenięcia. Widząc, że zwierzę jest niegroźne, Elise rozluźniła chwyt.

— Kotek! — zawołała.

— To nie kot — powiedział Jimmy. Znał się na kotach.

Courtnee wciąż się śmiała, kiedy zza rogu wypadł młody, zasapany mężczyzna, z pewnością zwabiony piskiem wystraszonego Jimmy’ego.

— Tu jesteś — powiedział i wziął zwierzę od Courtnee. Szczeniak drapał mężczyznę w bark, próbując jednocześnie ugryźć go w ucho. — Mały drań. — Mechanik pacnął szczeniaka w pyszczek, po czym chwycił zwierzę za fałd skóry na grzbiecie; małe nóżki zadyndały bezradnie w powietrzu.

— Jest ich więcej? — zapytała Courtnee.

— Cały miot — odparł mężczyzna.

— Conner miał je uśpić parę tygodni temu.

— Conner kopał ten cholerny tunel. Ale przypomnę mu o szczeniakach. — Skinął na Courtnee i pomaszerował tam, skąd przyszedł. Zwierzę kołysało się na fałdzie skóry.

— Napędził ci stracha — powiedziała Courtnee, uśmiechając się do Jimmy’ego.

— Myślałem, że to szczur — mruknął Jimmy, wspominając hordy gryzoni, które osiedliły się na dolnych farmach.

— Zmagamy się z plagą psów, odkąd zabarykadowali się tu ludzie z Zaopatrzenia — wyjaśniła Courtnee. Poprowadziła ich w głąb korytarza, w którym zniknął mężczyzna. Elise wysforowała się naprzód. — Od tamtej pory zajmują się głównie robieniem szczeniaków. Sama natknęłam się na miot w pompowni, pod wymiennikami ciepła. Parę tygodni temu odkryto kolejny w magazynie z narzędziami. Jak tak dalej pójdzie, będziemy te dranie znajdować we własnych łóżkach. Nic tylko jedzą i paskudzą.

Jimmy wspomniał własną młodość w serwerowni, kiedy to jadł surową fasolę z puszki i srał przez kraty w podłodze. Nie można chyba winić żyjącej istoty za to, że… żyje, prawda?

Biegnący na wprost korytarz kończył się ślepym zaułkiem. Elise już badała jego boczną odnogę, całkiem jakby czegoś szukała.

— Do warsztatu Walkera idzie się tamtędy — powiedziała Courtnee.

Elise obejrzała się. Skądś dobiegało ujadanie, więc ruszyła dalej.

— Elise! — zawołał Jimmy.

Zajrzała przez otwarte drzwi, po czym zniknęła w środku. Courtnee i Jimmy ruszyli za nią.

Zastali ją nad skrzynią po częściach. Spotkany na korytarzu mężczyzna właśnie coś do niej odkładał. Elise chwyciła się krawędzi skrzyni i zajrzała do środka. Odgłos szczekania i drapania pazurków dobiegał z plastikowego pojemnika.

— Ostrożnie, mała. — Courtnee podbiegła do niej. — Potrafią dziabnąć.

Elise odwróciła się do Jimmy’ego. W rękach trzymała jedno z wijących się zwierzątek. Z małego pyszczka wystawał różowy ozorek.

— Odłóż go — poprosił Jimmy.

Courtnee wyciągnęła rękę po zwierzę, ale zajmujący się szczeniakami mężczyzna już trzymał psiaka za kark. Wrzucił go do pozostałych i z hukiem zatrzasnął wieko.

— Przepraszam, szefowo. — Pomimo protestów Elise odsunął skrzynię na bok.

— Karmicie je? — zapytała Courtnee. Wskazała na stertę resztek na starym talerzu.

— Conner to robi. Przysięgam. Te resztki są dla psa, którego przygarnął. Wie pani, jaki on jest. Przekazałem mu, co ma zrobić, ale on to ciągle odkłada.

— Wrócimy do tego później — powiedziała Courtney, strzelając oczami na małą Elise. Jimmy zrozumiał, że nie chciała o tym rozmawiać przy dziecku. — Chodźmy. — Wyprowadziła Jimmy’ego za drzwi, na korytarz. On z kolei pociągnął za sobą naburmuszoną dziewczynkę.

23

Na miejscu powitał ich znajomy i nieprzyjemny zapach. Była to woń rozgrzanej elektryki jak w serwerowni i odór niemytych ciał. Jimmy’emu pachniało to jak jego młode „ja” i dawny dom. Zresztą i brzmiało podobnie. Skądś rozlegał się szum, znajomy szept duchów, jaki sączył się z jego radiostacji. Podążył za Courtnee do pomieszczenia zastawionego stołami roboczymi, na których piętrzyły niezliczone projekty — czy jeszcze niedokończone czy już porzucone, nie sposób stwierdzić.

Na blacie przy drzwiach leżały w nieładzie części komputera, a Jimmy wyobraził sobie, jakie kazanie wygłosiłby jego ojciec na widok takiego niedbalstwa. Za jednym ze stołów w głębi pomieszczenia stał mężczyzna w skórzanym fartuchu. Obrócił się ku drzwiom z metalową, dymiącą różdżką w dłoni i mrowiem narzędzi sterczących z kieszeni. Brodę miał przetykaną siwizną, a spojrzenie dzikie. Jimmy w życiu nie widział takiego człowieka.

— Courtnee — wymamrotał mężczyzna. Wyjął spomiędzy warg kawałek srebrzystego drutu, odłożył różdżkę i machnięciem dłoni rozgonił kłęby dymu. — Czas na kolację?

— Nie ma nawet pory lunchu — powiedziała Courtnee. — Chcę ci przedstawić dwójkę przyjaciół Juliette. Przyszli z innego silosu.

— Innego silosu. — Walker nasunął na jedno oko soczewkę i zlustrował przybyszów zza przymrużonych powiek. Powoli podniósł się ze stołka. — Rozmawiałem z tobą — powiedział. Otarł dłoń o nogawkę kombinezonu i wyciągnął rękę. — Solo, mam rację?

Jimmy podszedł do Walkera i uścisnął mu dłoń. Obaj mężczyźni przygryzali przez chwilę swoje brody i spoglądali na siebie nawzajem.

— Wolę „Jimmy” — odparł w końcu.

Walker kiwnął głową.

— A, tak. Prawda.

— A ja jestem Elise. — Pomachała Walkerowi. — Hannah nazywa mnie Lily, ale ja nie lubię, jak się na mnie mówi Lily. Podoba mi się Elise.

— To dobre imię — zgodził się Walker. Przyjrzał jej się uważnie, skubiąc brodę i kołysząc się na piętach.

— Bardzo chcieli skontaktować się z Jules — powiedziała Courtnee. — A ja miałam do niej zadzwonić, żeby dać znać, że już tu są. Czy ona… czy wszystko poszło jak trzeba?

Walker otrząsnął się z odrętwienia.

— Co? A, tak. — Klasnął w dłonie. — Wygląda na to, że poszło świetnie. Wróciła.

— Po co wychodziła? — zapytał Jimmy. Wiedział, że nad czymś pracowała, ale nie miał pojęcia, co to takiego. Ot, jakiś Projekt, o którym nigdy nie chciała rozmawiać przez radio, gdyż nie miała pewności, czy ktoś nie podsłuchuje.

— Chyba żeby sprawdzić, co tam jest — powiedział Walker i burkliwie dodał coś jeszcze, ze zmarszczonym nosem spoglądając nieufnie na otwarte drzwi warsztatu. Najwyraźniej nie uważał tego za wystarczający powód, by gdziekolwiek iść. Minęła chwila niezręcznej ciszy, a potem opuścił wzrok na blat. Jego starcze dłonie zręcznie podniosły osobliwe z wyglądu radio najeżone mnóstwem gałek i pokręteł.

— Sprawdźmy, czy się zgłosi — powiedział.

Wezwał Juliette, ale zgłosił się ktoś inny i poprosił, żeby chwilę zaczekali. Walker podał radio Jimmy’emu, który przyjął od niego urządzenie. Pamiętał, jak się czymś takim posługiwać.

Rozległ się trzeszczący głos:

— Tak? Halo…?

Głos Juliette. Jimmy wcisnął przycisk.

— Jules? — Spojrzał na sufit; dotarło do niego, że po raz pierwszy od nie wiadomo jak dawna była gdzieś nad nim. Oboje znajdowali się pod szczytem tego samego silosu. — Jesteś tam?

— Solo! — Nie poprawił jej. — Jesteś z Walkerem. Jest z wami Courtnee?

— Tak.

— To świetnie. Naprawdę. Przepraszam, że mnie tam nie było. Zejdę jak tylko będę mogła. Niedługo będzie gotowe mieszkanie dla dzieci. W pobliżu farm, żeby poczuły się jak w domu. Został mi tylko… taki jeden projekt do ukończenia. Nie zajmie mi więcej niż kilka dni.

— Nie szkodzi — powiedział Jimmy. Uśmiechnął się nerwowo do Courtnee; nagle poczuł się bardzo młody. W głębi duszy czuł, że kilka dni to szmat czasu. Chciał zobaczyć się z Jules albo wrócić do domu. Albo i jedno, i drugie. — Chciałbym cię jak najszybciej zobaczyć — dodał, zmieniwszy zdanie. — Niech to nie potrwa za długo.

Trzask zakłóceń. Dźwięk namyślających się fal radiowych.

— Nie potrwa. Obiecuję. Spotkaliście mojego tatę? Jest lekarzem. Posłałam go, żeby przebadał ciebie i dzieci.

— Widzieliśmy się z nim. Jest tutaj. — Jimmy zerknął na Elise, która już ciągnęła go w stronę drzwi, zapewne myśląc o kukurydzy.

— To dobrze. Mówiłeś, że Courtnee jest z wami. Możesz mi ją dać?

Jimmy wręczył kobiecie radyjko i zauważył, że ręka mu drży. Courtnee wzięła urządzenie. Juliette powiedziała jej coś o klatce schodowej, a Courtnee zrelacjonowała jej przebieg kopania tunelu. Przez chwilę rozmawiały o wysłaniu radia na górę, żeby Jules je miała, a potem pokłóciły się o to, czemu jej ojciec nie był na górze, żeby sprawdzić, czy jej i komuś o imieniu Nelson nic się nie stało. Jimmy nie wszystko rozumiał. Próbował nadążyć za rozmową, ale jego myśli krążyły gdzieś indziej. A potem zdał sobie sprawę, że nigdzie nie widać Elise.

— Gdzie to dziecko się podziało? — zapytał. Kucnął i zajrzał pod stół roboczy, ale nie znalazł tam niczego z wyjątkiem sterty części i popsutych maszyn. Wstał i sprawdził za jednym z wysokich regałów. Dziewczynka wybrała sobie kiepską porę na grę w chowanego. Sprawdził za rogiem, czując w gardle chłodny posmak paniki. W ich starym silosie Elise znikała błyskawicznie; łatwo się rozpraszała i kiedy zobaczyła coś błyszczącego albo poczuła zapach owoców, po prostu szła w tym kierunku. Ale tutaj… z nieznajomymi ludźmi i miejscami… Jimmy niezgrabnie lawirował pomiędzy zagraconymi stołami i regałami, a tętno coraz głośniej łomotało mu w uszach.

— Dopiero co ją… — zaczął Walker.

— Tutaj jestem — zawołała Elise. Pomachała im z korytarza, była tuż za drzwiami. — Wracamy już do Ricksona? Jestem głodna.

— A ja obiecałam ci kukurydzę — powiedziała z uśmiechem Courtnee. Właśnie skończyła rozmawiać z Juliette; przegapiła chwilę paniki Jimmy’ego. Ruszyła do drzwi i po drodze wręczyła mu dziwne radio. — Jules chciała, żebyś je ze sobą zabrał.

Jimmy ostrożnie wziął od niej urządzenie.

— Powiedziała, że za jakiś dzień albo dwa spotka się z wami w waszym nowym mieszkaniu przy dolnych farmach.

— Jestem naprawdę głodna — poskarżyła się z niecierpliwością Elise. Jimmy roześmiał się i powiedział, żeby zachowywała się uprzejmie, ale i jego żołądek głośno domagał się jedzenia. Wyszedłszy na korytarz zauważył, że dziewczynka wyjęła z torby album. Przyciskała go kurczowo do piersi. Luźne kolorowe strony, których jeszcze nie przyszyła wystawały spomiędzy kartek pod dziwnymi kątami.

— Chodźcie ze mną — powiedziała Courtnee, prowadząc ich korytarzem. — Zakochacie się w słodkiej kukurydzy Mamy Jean.

Jimmy nie wątpił w to ani trochę. Pospieszył za Courtnee, nie mogąc doczekać się posiłku i spotkania z Jules. Elise dreptała z tyłu własnym tempem. Ciężki album trzymała w obu rękach. Mruczała sobie pod nosem melodię — nie nauczyła się jeszcze gwizdać — a torba na jej ramieniu podrygiwała i wydawała własne dźwięki.

24

Juliette weszła do śluzy po próbki. Wciąż czuła gorąco unoszące się po wypalaniu — a może tylko je sobie wyobrażała. Możliwe, że po prostu zrobiło jej się gorąco w dusznym kombinezonie. Albo na widok hermetycznie zamkniętej skrzyni o wieku osmalonym przez liżące je przed chwilą płomienie.

Sprawdziła pojemnik wierzchem urękawiczonej dłoni. Materiał nie przylepił się do metalu jak smoła, wydawał się chłodny w dotyku. Po godzinie szorowania, przebierania się w nowe kombinezony i czyszczenia obu śluz oto miała przed sobą skrzynię pełną wskazówek. Skrzynię z powietrzem z zewnątrz, z glebą i innymi próbkami. Niewykluczone, że mieściła wskazówki wiele mówiące o tym, co było nie tak ze światem.

Przeniosła skrzynię do drugiej śluzy, gdzie pozostali już na nią czekali, a wraz z nimi wielki, okuty ołowiem kufer, szczelny i miękko wyściełany. Zaspawaną skrzynię z próbkami włożyli do środka. Po zamknięciu wieka Nelson okleił krawędzie pierścieniem uszczelniacza, a Lukas pomógł Juliette zdjąć hełm. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, jak bardzo była zdyszana. Noszenie kombinezonu było męczące.

Wyśliznęła się z niego, a Peter Billings pozamykał śluzy. Jego przyległe do stołówki biuro kilka tygodni temu zmieniło się w plac budowy, a Juliette dostrzegała, że nie mógł się doczekać, aż wszyscy sobie pójdą. Juliette obiecała mu, że usunie wewnętrzną śluzę tak szybko jak to tylko możliwe, ale ostrzegła, że nim to nastąpi, prawdopodobnie dojdzie do jeszcze paru wypraw poza silos. Najpierw jednak chciała zbadać próbki powietrza, które przyniosła. Czekała ich więc długa wędrówka do laboratorium czyszczenia na trzydziestym czwartym.

Nelson i Sophia torowali im drogę na schodach. Juliette i Lukas szli z tyłu, dźwigając skrzynię niczym rasowi tragarze w tandemie. Kolejne pogwałcenie Paktu, pomyślała Juliette. Ludzie w srebrnych uniformach robiący za tragarzy. Jak wiele zasad była skłonna złamać teraz, gdy mianowano ją strażniczką praw? Czy okaże się dość sprytna, by uzasadnić swoje działania?

Jej myśli powędrowały z własnej hipokryzji ku tunelowi, wieściom o tym, że Courtnee się przekopała i że Solo z dziećmi byli bezpieczni. Nie dawało jej spokoju, że nie było jej tam z nimi, ale przynajmniej jej ojciec był. Początkowo nie chciał mieć nic wspólnego z jej eskapadą, potem zaś opierał się przed opuszczeniem córki, żeby zająć się dziećmi. Juliette zapewniła go, że przy takiej ilości środków bezpieczeństwa badanie po powrocie jest niepotrzebne.

Kufer zakołysał się i uderzył o barierkę z ostrym brzękiem. Juliette z powrotem skupiła się na czekającym ją zadaniu.

— Wszystko gra tam z tyłu? — zapytał Lukas.

— Jak ci tragarze to robią? — zapytała i przełożyła uchwyt do drugiej ręki. Ciężar okutego ołowiem kufra ciągnął ją w dół, a sama skrzynia plątała się pod nogami. Lukas był niżej i mógł iść środkiem schodów z ręką opuszczoną wzdłuż ciała — co wyglądało znacznie wygodniej. Idąca wyżej Juliette nie mogła sobie na taką pozycję pozwolić. Na następnym podeście kazała Lukasowi poczekać. Zdjęła opinający ją w talii pasek, przywiązała go do uchwytu i zarzuciła sobie jego pętlę na ramię; podpatrzyła to u tragarzy. Dzięki temu mogła iść bokiem, a ciężar kufra opierał jej się o biodro. Tak samo noszono czarne torby z ciałami. Piętro niżej przywykła na tyle, że pozycja wydała jej się niemal wygodna, a Juliette zaczynała dostrzegać plusy bycia tragarzem. Człowiek miał czas pomyśleć. Umysł wyhamowywał, podczas gdy ciało się poruszało. Potem jednak wspomnienie o czarnych torbach i o tym, co sami nieśli rzuciło cień na jej myśli.

— Jak sobie radzisz? — zapytała Lukasa po dwóch przebytych w milczeniu obrotach spirali.

— Dobrze — odparł. — Tak się tylko zastanawiam, co tu niesiemy, wiesz? Co jest w skrzyni.

Jego umysł spowiły podobne cienie.

— Myślisz, że to był zły pomysł? — zapytała.

Nie odpowiedział. Ciężko poznać, czy wzruszył ramionami, czy tylko poprawiał chwyt.

Minęli kolejny podest schodów. Nelson i Sophia zalepili taśmą drzwi, ale zza brudnego szkła obserwowały ich twarze. Juliette dostrzegła starszą kobietę, która przytknęła do szyby jaskrawy krzyż. Odwróciła się, potarła krzyż i ucałowała go, a Juliette przypomniał się ojciec Wendel i jego przekonanie, że napełniała silos strachem, nie nadzieją. Nadzieję oferował on i jego kościół, obiecywał miejsce, w którym można żyć po śmierci. Strach pochodził zaś stąd, że próba zmiany świata na lepsze mogłaby go jeszcze pogorszyć.

Zaczekała, aż znajdą się pod podestem.

— Hej, Luke?

— No?

— Zastanawiałeś się kiedyś, co się z nami dzieje, kiedy umrzemy?

— Wiem, co się z nami dzieje — powiedział. — Smaruje się nas masełkiem i wygryza z kolby.

Zaśmiał się z własnego żartu.

— Mówię poważnie. Myślisz, że nasze dusze wzlatują do chmur i trafiają do jakiegoś lepszego miejsca?

Przestał się śmiać.

— Nie — odparł po dłuższej chwili. — Myślę, że po prostu przestajemy istnieć.

Zrobili kolejny obrót wokół centralnego słupa, minęli kolejne piętro i drzwi na wszelki wypadek zalepione taśmą. Juliette zdała sobie sprawę, że ich głosy niosą się w górę i w dół cichej, pustej klatki schodowej.

— Nie martwi mnie, że pewnego dnia mnie zabraknie — podjął po chwili Lukas. — Nie przeszkadza mi fakt, że nie istniałem sto lat temu. Myślę, że śmierć będzie podobna. Za sto lat moje życie będzie takie samo, co sto lat temu.

I znowu albo poprawił chwyt, albo wzruszył ramionami. Nie sposób stwierdzić.

— Powiem ci, co trwa wiecznie. — Odwrócił głowę, żeby na pewno usłyszała, a Juliette przygotowała się na ckliwy frazes typu „miłość” albo nieśmieszny żart w stylu „twoja zapiekanka”.

— Co takiego trwa wiecznie? — zapytała posłusznie. Podejrzewała, że zaraz tego pożałuje, ale najwyraźniej oczekiwał, że zapyta.

— Nasze decyzje — powiedział.

— Możemy się na chwilę zatrzymać? — zapytała Juliette. Pasek boleśnie obcierał jej szyję. Postawiła swój koniec skrzyni na stopniu, a Lukas przytrzymał swoją połowę w powietrzu, żeby kufer wisiał poziomo. Juliette sprawdziła węzeł i obróciła się, by zmienić ramię.

— Przepraszam, powiedziałeś „nasze decyzje”? — Nie rozumiała.

Lukas odwrócił się i spojrzał na nią.

— Tak. Nasze czyny, wiesz? One trwają wiecznie. Cokolwiek robimy, staje się to faktem już na zawsze. Czynów za nic nie cofniesz.

Nie tego rodzaju odpowiedzi się spodziewała. W jego głosie pobrzmiewał smutek, a Juliette była poruszona niesamowitą prostotą jego odpowiedzi. Coś w tym było, ale nie miała pewności co.

— Powiedz więcej — poprosiła. Zarzuciła sobie pętlę na drugi bark, gotowa znów dźwignąć kufer, ale Lukas przytrzymał się barierki i najwyraźniej nie przeszkadzała mu dodatkowa chwila zwłoki.

— Jakby to… Świat krąży wokół słońca, prawda?

— Ty tak twierdzisz. — Zaśmiała się.

— No cóż, uwierz mi, że tak jest. Potwierdza to Dziedzictwo i człowiek z silosu pierwszego.

Juliette prychnęła na znak, że ani jednemu, ani drugiemu nie można ufać. Lukas zignorował to i mówił dalej.

— To oznacza, że nie istniejemy w jednym miejscu. Przeciwnie, wszystko co robimy zostawia… tak jakby ślad w przestrzeni, wielki pierścień decyzji. Każde nasze działanie…

— I każdy błąd.

Przytaknął i otarł czoło rękawem.

— I każdy błąd. Ale i każdy dobry uczynek. Są nieśmiertelne, każdy najmniejszy ślad, jaki po sobie zostawiamy. Nawet jeśli nikt ich nie widzi ani nie pamięta, to nie ma znaczenia. Zawsze zostawiamy za sobą ślad tego, co się stało, co zrobiliśmy, każdej decyzji. Przeszłość żyje wiecznie. Nie sposób jej zmienić.

— Aż strach coś spieprzyć — powiedziała Juliette. Przez cały czas nie mogła wyzbyć się myśli, że być może skrzynia, którą nieśli była jednym wielkim błędem. Oczyma wyobraźni widziała pętlę, jaką zostawiła w kosmosie: kłótnie z ojcem, utrata kochanka, wyjście na czyszczenie. Potężna spirala bólu — niczym wędrówka w dół schodów z krwawiącą stopą.

A plamy krwi nigdy się nie zmyją. To właśnie próbował powiedzieć jej Lukas. Już zawsze zraniła swojego ojca. Czy tak się w ogóle mówi? Już zawsze tak było. To nie czas przeszły, to czas nieśmiertelny. Nowa zasada gramatyczna. Już zawsze zginęli jej przyjaciele. Już zawsze umarł jej brat, a mama odebrała sobie życie. Już zawsze wzięła tę cholerną posadę szeryfa.

Nie było powrotu. Przeprosiny to nie spawy, stanowiły tylko przyznanie się, że coś pękło, coś się zepsuło. Często pomiędzy dwójką ludzi.

— W porządku? — zapytał Lukas. — Możemy iść?

Lecz ona wiedziała, że nie miał na myśli tylko zmęczonej ręki. Potrafił dostrzec jej sekretne zmartwienia. Jego uważny wzrok pozwalał mu dostrzec w niej najmniejsze ukłucia bólu.

— Jasne, wszystko gra — skłamała. Wysiliła pamięć w poszukiwaniu jakiegoś szlachetnego czynu w swojej przeszłości nieokrwawionego stopnia, najmniejszego gestu, który uczyniłby świat odrobinę lepszym miejscem. Lecz kiedy wysłano ją na czyszczenie, odmówiła. Już zawsze odmówiła. Odwróciła się plecami i odeszła, i nie istniał sposób, by wrócić i postąpić inaczej.

* * *

Nelson czekał na nich w laboratorium czyszczenia. Miał już na sobie drugi kombinezon — choć bez hełmu — i wszystko było naszykowane. Kombinezon, który Juliette miała na sobie oraz te, których użyli do szorowania, zostały w śluzie. Wyjęli tylko zainstalowane w kołnierzach radia. Były równie bezcenne co ludzie, zażartowała wówczas Juliette. Nelson i Sophia zdążyli już zainstalować je w nowej parze kombinezonów; Lukas miał dostać trzecie radio na korytarzu.

Postawili kufer na podłodze przy oczyszczonym blacie roboczym i przez chwilę potrząsali rękami, żeby wróciło im czucie i obieg krwi.

— Zabezpieczysz drzwi? — zapytała Lukasa.

Kiwnął głową i rzucił ostatnie spojrzenie na skrzynię. Juliette widziała w jego oczach, że wolałby zostać i pomagać. Uścisnął jej ramię i pocałował ją w policzek, a potem wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Juliette przysiadła na swoim posłaniu i wcisnęła się w kolejny kombinezon, podczas Lukas i Sophia zalepiali taśmą drzwi. Otwory wentylacyjne pod sufitem zakrywały dwie warstwy folii. Juliette wiedziała, że w pojemniku było znacznie mniej powietrza niż sama wpuściła do silosu siedemnastego — a przecież przeżyła — ale i tak nie zaniechali żadnych możliwych środków bezpieczeństwa. Juliette nalegała, by postępowali tak, jakby każdy z tych pojemników zawierał dość trucizny, by zabić wszystkich mieszkańców silosu.

Nelson zasunął suwak na plecach jej kombinezonu i przykrył go zapinaną na rzepy klapką. Juliette włożyła rękawice. Hełmy z kliknięciem wpasowały się kołnierze. Żeby zapewnić sobie i Nelsonowi mnóstwo powietrza i czasu, Juliette pożyczyła butlę z tlenem z zestawu acetylenowego. Przepływ powietrza regulowało się niedużym pokrętłem, a nadmiar uciekał przez układ podwójnych zaworów. Po krótkim teście sprzętu do oddychania Juliette stwierdziła, że powietrza we wspólnej butli starczyłoby im na parę dni.

— W porządku? — zapytała Nelsona, regulując głośność radia.

— Tak — powiedział. — Jestem gotowy.

Juliette z zadowoleniem stwierdziła, że stali się zgranym zespołem — dwójka mechaników noc w noc pracująca w zgodnym rytmie nad wspólnym projektem. Większość ich rozmów kręciła się wokół projektu, potencjalnych wyzwań, podawanych sobie narzędzi. Dowiedziała się jednak również, że matka Nelsona pracowała z jej ojcem, była pielęgniarką, która potem przeprowadziła się w głębiny, żeby zostać lekarzem. Dowiedziała się też, że Nelson skonstruował dwa ostatnie kombinezony do czyszczenia, ubierał Holstona przed wyjściem i niewiele brakowało, a przydzielono by go jej. Juliette doszła do wniosku, że ten projekt to dla nich obojga forma rozgrzeszenia. Nelson poświęcał mu długie godziny, których nie oczekiwałaby od nikogo innego. Oboje chcieli uczynić świat lepszym miejscem.

Wzięła płaski śrubokręt z wieszaka na narzędzia i zaczęła zdrapywać uszczelniacz z krawędzi wieka. Nelson wybrał inny śrubokręt i zaczął skrobać z drugiej strony. Kiedy ich narzędzia się spotkały, podważyli i unieśli wieko, odsłaniając metalowy pojemnik ze śluzy. Unieśli mniejszą skrzynię i położyli na uprzednio przygotowanym blacie. Juliette zawahała się. Dziesiątki zawieszonych na ścianach kombinezonów przyglądały im się z milczącą dezaprobatą.

Ale przecież podjęli wszystkie możliwe środki bezpieczeństwa. Nawet te niedorzeczne. Kombinezony, które mieli na sobie pozbawiono zbędnego podbicia, żeby nie krępowały ruchów. Rękawice też. Juliette przystała na każde ustępstwo, o jakie prosił Lukas. Tak samo było z Shirly i jej podejściem do kopania przy użyciu zapasowej prądnicy — przecież kazała zmniejszyć zużycie prądu z głównego generatora, a nawet umieścić ładunki wybuchowe w tunelu na wypadek skażenia. Godziła się na wszystko, co pozwalało pchnąć projekt do przodu.

Juliette wróciła do tu i teraz, gdy zauważyła, że Nelson na nią czeka. Podniosła pokrywę metalowej skrzyni i wyjęła próbki. Dwie z powietrzem, jedną kontrolną z argonem ze śluzy, po jednej z powierzchni i z głębi gruntu, i jeszcze jedną z rozpadających się szczątków ludzkich. Wszystkie powędrowały na blat roboczy; skrzynię odstawili na bok.

— Od czego chce pani zacząć? — zapytał Nelson. Wziął fragment stalowej rurki z kawałkiem kredy na końcu, zaimprowizowane narzędzie do pisania w rękawicach. Obok na blacie stała tabliczka gotowa do zapisania.

— Zacznijmy od próbek powietrza — powiedziała. Minęło już kilka godzin od pobrania próbek. W skrytości ducha obawiała się, że z uszczelek już nic nie zostało i niczego nie zaobserwują. Sprawdziła oznaczenia na pojemniczkach i znalazła ten z numerem „2”. Próbka pobrana przy wzgórzach.

— Wie pani, jest w tym pewna ironia — odezwał się Nelson.

Juliette wzięła od niego pojemnik z próbką i zajrzała przez plastikowe wieczko.

— Co masz na myśli?

— Po prostu… — Odwrócił się, spojrzał na zegar na ścianie i naskrobał na tabliczce godzinę, po czym ze skruchą zerknął na Juliette. — To dziwne, że to robimy, że sprawdzamy jak jest na zewnątrz, że w ogóle wolno nam o tym mówić. To znaczy, przecież zrobiłem dla pani kombinezon. Byłem głównym technikiem odpowiedzialnym za kombinezon szeryfa Holstona. — Zza wizjera hełmu dostrzegła jego pochmurną minę i lśniące od potu czoło. — Pamiętam, jak pomagałem mu się ubrać.

Już trzeci albo i czwarty raz próbował zabrać się do niezręcznych przeprosin, a Juliette doceniała jego gest.

— Ty tylko wykonywałeś swoje zadanie — zapewniła go. A potem przeszło jej przez myśl, że takie podejście potrafi czasem poprowadzić człowieka naprawdę paskudną drogą.

— Ale ironia tkwi w tym, że to pomieszczenie… — Machnął urękawiczoną ręką na zwisające ze ścian kombinezony. — Nawet moja mama wierzyła, że to pomieszczenie istnieje po to, żeby pomagać ludziom, pomagać czyścicielom przetrwać jak dłużej, żeby pomóc im zbadać zewnętrzny świat, o którym nikomu nie wolno było mówić. Aż w końcu my się tu znaleźliśmy. 1 robimy coś więcej niż gadanie.

Juliette nie odpowiedziała, ale Nelson miał rację. Te ściany pełne były zarówno nadziei jak i strachu.

— To, co pragniemy odkryć oraz to, co jest na zewnątrz to dwie różne rzeczy — powiedziała w końcu. — Skupmy się na zadaniu.

Nelson kiwnął głową i uniósł kredę. Juliette potrząsnęła pierwszym pojemnikiem, żeby oddzielić od siebie uszczelki. Ta wytrzymała z Zaopatrzenia była nienaruszona. Na krawędziach wciąż widniały żółte oznaczenia. Druga uszczelka była w znacznie gorszym stanie. Czerwone oznaczenia zniknęły; powietrze w pojemniku wytrawiło brzegi. Tak samo było z dwoma kawałkami taśmy grzewczej na dnie. Kwadratowy fragment z Zaopatrzenia wyszedł z eksperymentu bez szwanku. Drugi, z IT — Juliette dla odróżnienia wycięła go w kształt trójkąta — miał na środku wygryzioną dziurkę.

— Powiedziałabym, że poszła jedna ósma uszczelki — powiedziała. — Jeden otwór w taśmie grzewczej, trzy milimetry średnicy. Obie próbki z Zaopatrzenia wyglądają na nienaruszone.

Nelson zapisał jej obserwacje. Oto jak postanowiła zmierzyć toksyczność powietrza — używając uszczelek i taśmy, które zaprojektowano, by zgniły w atmosferze i porównując je z tymi, o których wiedziała, że wytrzymają. Podała mu pojemnik, by mógł zweryfikować wynik i w tym momencie dotarło do niej, że oto trzymają w rękach pierwsze dane, dowód na miarę jej powrotu z czyszczenia. Sprzęt z magazynów laboratorium miał zawieść. Juliette przeszedł dreszcz. W jej umyśle już rodziły się dziesiątki pomysłów na nowe eksperymenty. A przecież jeszcze nie otworzyli pojemników z powietrzem ze środka.

— Potwierdzam zniszczenie jednej ósmej uszczelki — powiedział Nelson, zaglądając do pojemnika. — Ubytek w taśmie oceniłbym na dwa i pół milimetra.

— Pisz dwa i pół — powiedziała. W przyszłości powinni używać osobnych tabliczek. W przeciwnym razie jej obserwacje mogą wpływać na jego i vice versa. Musiała się tylu rzeczy nauczyć. Chwyciła kolejną próbkę, podczas gdy Nelson notował kredą liczby.

— Próbka pierwsza — powiedziała. — Pobrana na rampie. — Zajrzała do środka; jedna uszczelka była cała, z pewnością ta z Zaopatrzenia. Z drugiej zostało tylko pół. W jednym miejscu przeżarło ją niemal na wylot. Juliette obróciła pojemnik do góry nogami tak, by uszczelka oparła się o przejrzystą pokrywkę. — Coś jest nie tak — mruknęła. — Poświeć mi tu.

Nelson wygiął w jej kierunku elastyczne ramię lampki. Juliette wymierzyła snop światła w górę, pochyliła się nad blatem, odwracając głowę i w tej niezręcznej pozycji spojrzała na zrujnowaną uszczelkę oraz błyszczącą taśmę na denku pojemnika.

— Powiedziałabym, że… znikła połowa uszczelki. Otwory w taśmie szerokie na pięć… nie, sześć milimetrów. Musisz sam to zobaczyć.

Nelson zanotował liczby i wziął od niej pudełko, wygiął lampkę w swoją stronę. Juliette nie spodziewała się wielkiej różnicy między próbkami, ale jeśli już to podejrzewała, że gorsza okaże się ta ze wzgórz, nie z rampy. Nie z miejsca, skąd wypompowywali dobre powietrze.

— Może pomyliłam kolejność — rozważyła na głos. Sięgnęła po kolejny pojemnik, próbkę kontrolną. Poza silosem była bardzo ostrożna, ale w głowie miała mętlik. W pewnym momencie straciła poczucie czasu i otworzyła jeden z pojemników na dłużej niż powinna. To pewnie przez to.

— Potwierdzam — powiedział Nelson. — O wiele bardziej zniszczona. To na pewno próbka z rampy?

— Chyba schrzaniłam sprawę. Zostawiłam pojemnik otwarty na zbyt długo. Cholera. Możliwe, że nasze pomiary i porównania okażą się nic niewarte.

— Właśnie dlatego mamy więcej niż jedną próbkę — powiedział Nelson. Kaszlnął, aż zaparowała mu szybka hełmu. Odchrząknął. — Proszę się nie obwiniać.

Dobrze ją znał. Juliette wzięła próbkę kontrolną. Klęła pod nosem na samą siebie; zastanawiała się, co stojący na korytarzu Lukas o tym wszystkim myślał, kiedy słuchał ich przez radio.

— To już ostatni — powiedziała, potrząsając pojemnikiem.

Nelson czekał z kredą nad powierzchnią tabliczki.

Słucham

— Nie… rozumiem… — Wygięła ramię lampki, by oświetlić wnętrze pudełka. Potrząsnęła. Pot ściekał jej po szczęce i skapywał z podbródka. — Myślałam, że to jest próbka kontrolna — powiedziała. Odłożyła pojemnik i sięgnęła po inny, lecz ten był pełen ziemi. Serce tłukło jej się w piersi, kręciło jej się w głowie. To nie miało żadnego sensu. Chyba, że pomyliła kolejność próbek. Czyżby wszystko schrzaniła?

— No tak, to próbka kontrolka — stwierdził Nelson. Postukał pojemnik trzymaną w dłoni rurką. — Tu jest oznaczenie.

— Zaczekaj — powiedziała Juliette. Wzięła parę głębszych oddechów. Znów zajrzała do środka. To była próbka powietrza ze śluzy. W pojemniku nie powinno znaleźć się nic oprócz argonu. Wręczyła pudełko Nelsonowi.

— Faktycznie, coś jest nie tak — przytaknął i potrząsnął pojemnikiem. — Coś tu nie gra.

Juliette prawie go nie słyszała. W jej głowie kłębiły się dziesiątki myśli. Nelson zajrzał do pudełka.

— Myślę… — zawahał się — że uszczelka mogła wypaść przy otwieraniu pojemnika. Jeśli tak, to nic się nie stało. Zdarza się. A może…

— Niemożliwe — zaprotestowała. Była bardzo ostrożna. Pamiętała, że widziała uszczelki w środku. Nelson odchrząknął, położył próbkę na stole roboczym i wycelował lampę tak, aby świeciła prosto na pojemnik. Pochylili się nad pudełkiem. Nic nie wypadło, była przekonana. Choć z drugiej strony, popełniała błędy. Każdemu się zdarzały…

— W środku jest tylko jedna uszczelka — powiedział Nelson. — Myślę, że mogła naprawdę wypaść…

— Taśma grzewcza — przerwała mu Juliette. Poprawiła lampę. Błysnął kawałek taśmy uczepionej dna. Drugi fragment zniknął. — Chcesz mi powiedzieć, że kawałek przylepionej taśmy też wypadł?

— W takim razie pojemniki są pomieszane — powiedział. — Odwróciliśmy kolejność. W odwrotnej kolejności wszystko nabiera sensu. Bo próbka ze wzgórza nie jest tak zniszczona jak ta z rampy. Ot, i wszystko.

Juliette również przemknęło to przez myśl — była to próba dostosowania własnych wyobrażeń do tego, co widziała. Wyszła poza silos głównie po to, by potwierdzić swoje przypuszczenia. Co jednak miała myśleć, widząc coś kompletnie odmiennego?

I wtedy do niej dotarło. To było jak cios kluczem francuskim w potylicę. Jak zdrada maszyny, która zawsze była dla niej dobra — niczym zaufana pompa, która nagle i bez ostrzeżenia zaczynała tłoczyć zamiast zasysać. Olśnienie uderzyło ją jak ukochana osoba, która odwracała się plecami w chwili jej upadku. Jak wspaniała więź, która nie tyle zniknęła, co nigdy tak naprawdę nie istniała.

— Luke — powiedziała w nadziei, że miał włączone radio i nasłuchiwał. Czekała. Nelson kaszlnął.

— Jestem — zgłosił się; jego głos brzmiał cicho i odlegle. — Słyszałem was.

— Argon — powiedziała Juliette, spoglądając na Nelsona przez krzywizny hełmów. — Co o nim wiemy?

Nelson zamrugał, żeby pozbyć się potu z oczu.

— Co mamy wiedzieć? — zapytał Lukas. — Gdzieś mam schowany układ okresowy. Chyba w jednej z szafek.

— Nie — odparła Juliette, podnosząc głos tak, by na pewno ją usłyszał. — Chodzi mi o to, skąd pochodzi. Czy w ogóle mamy pewność, co to jest?

25

Silos 1


W klatce piersiowej Donalda coś grzechotało jak jakaś luźna część — wewnętrzny alarm informujący, że jego stan się pogarszał. Zmusił się do kaszlu, choć przepona i inne mięśnie bolały go już z wysiłku, a w gardle paliło. Nachylił się na krześle i wykasływał płuca, aż wreszcie coś w głębi jego piersi się oderwało i wylądowało na języku, by mógł to wypluć na cuchnącą szmatkę.

Złożył chustkę, woląc w nią nie zaglądać i opadł ciężko na krzesło, spocony i wyczerpany. Wziął głęboki, mniej grzechoczący oddech. I kolejny. Parę haustów chłodnego powietrza, które nie były dla niego torturą. Czy jest coś wspanialszego od bezbolesnego oddychania?

Wciąż oszołomiony rozejrzał się po pokoju, chłonąc rzeczy, które kiedyś uważał za oczywiste: resztki posiłku, talia kart, powieść z pożółkłymi kartkami rozłożona jak motyl — ślady zmian wytrzymanych, lecz niewycierpianych. Teraz zaś cierpiał. Cierpiał czekając, aż zgłosi się silos osiemnasty. Badawczo przyglądał się schematom wszystkich innych silosów, których los go smucił. Martwe światy, oto co widział. Zginą wszystkie z wyjątkiem jednego. Coś łaskotało go w gardle; był pewien, że umrze zanim cokolwiek postanowi, zanim znajdzie sposób, by pomóc, wybrać albo pokierować projekt na inne, mniej samobójcze tory Tylko on wiedział i tylko jego to obchodziło — a jego wiedza i współczucie zostaną pogrzebane wraz z nim.

Co on sobie w ogóle myślał? Że zdoła coś naprawić? Że jest w stanie uzdrowić świat, który sam pomógł zniszczyć? Świat był już dawno nie do naprawienia. Świat był już dawno nieuleczalny. Wystarczyło, że kamera drona raz mignęła mu zielenią trawy i błękitem nieba, a on już tracił rozum. Teraz jednak, po tak długim czasie, zaczynał wątpić w to, co zobaczył. Wiedział, jak przebiegało czyszczenie. Był świadomy, że nie należy ufać widokowi z maszyny.

A jednak ogarniała go jakaś idiotyczna nadzieja, kiedy zasiadał tutaj, w pomieszczeniu łączności, by znów się z nimi skontaktować. Owa nadzieja kazała mu marzyć, że to wszystko kiedyś się skończy, że mieszkańcy silosów jakimś sposobem staną się wolni, że będą mogli żyć własnym życiem i nikt nie będzie się wtrącał. Kierowała nim również ciekawość; chciał wiedzieć, jaka ostatnia wielka tajemnica kryła się w tych serwerach — a nie mógł jej rozwikłać bez pomocy szefa IT, którego sam inicjował. Donald chciał po prostu poznać prawdę. Marzył o odpowiedziach i o bezbolesnej śmierci dla siebie i Charlotte. Pragnął położyć kres zmianom i snom. Spocząć gdzieś już na zawsze, może na wzgórzu z widokiem na grób Helen. Chyba nie prosił o zbyt wiele.

Zerknął na zegar na ścianie. Spóźniali się. Już piętnaście minut. Coś się działo. Spojrzał na przeskakującą wskazówkę i uświadomił sobie, że cała Operacja Pięćdziesiąt, wszystkie silosy, są jak gigantyczny zegar. Wszystko zostało zautomatyzowane. Puszczona w ruch sprężyna rozwijała się.

Niewidzialne, gnane wiatrem maszyny okrążały planetę, niszcząc wszystko co ludzkie i oddając świat przyrodzie. Pochowani pod ziemią ludzie byli jak uśpione nasionka, które musiały odczekać jeszcze dwieście lat, nim pozwoli się im wykiełkować. Dwa stulecia. Donald znów poczuł drapanie w gardle i zastanowił się, czy zostały mu choćby dwa dni.

W tym momencie zostało piętnaście minut. Tylko kwadrans zanim operatorzy wrócą do pracy. Te jego sesje szybko stały się normą. Nie było niczym niezwykłym, gdy przełożeni wypraszali wszystkich, aby przeprowadzić poufną rozmowę, ale to wzbudzało podejrzenia, jeśli zdarzało się codziennie o tej samej porze. Uwadze Donalda nie uszły spojrzenia, jakie czasem wymieniali technicy, zabierając swoje kubki i wychodząc. Pewnie myśleli, że chodzi o romans. Donald często miał wrażenie, że to był swego rodzaju romans. Romans z przeszłością i prawdą.

A teraz go wystawili. Połowę sesji zmarnował na słuchanie sygnału nieodebranej rozmowy. Coś tam się działo. Coś złego. A może to Donald był rozdrażniony po najnowszych doniesieniach. W jego własnym silosie znaleziono zwłoki, a Ochrona próbowała rozgryźć tę sprawę. Dziwne, że prawie go to nie obeszło. Bardziej troszczył się o inne silosy; dla swoich ludzi utracił niemal całą empatię.

Coś kliknęło w słuchawkach.

— Halo? — zapytał słabym, zmęczonym głosem. Ufał, że maszyny to ukryją.

Jedyną odpowiedzią był odgłos czyjegoś oddechu. Lecz to wystarczyło, już wiedział. Lukas do tego czasu by się przywitał.

— Pani burmistrz — powiedział.

— Wiesz, że nie lubię, gdy się mnie tak nazywa — odparła. Brzmiała na zdyszaną, jakby dopiero co biegła.

— Wolisz Juliette?

Cisza. Donald zastanowił się, dlaczego wolał, kiedy zgłaszała się ona. Lukasa lubił. Był obecny przy jego inicjacji i podziwiał ciekawość tego człowieka oraz to, jak uważnie wczytywał się w Dziedzictwo. Rozmowy z Lukasem o dawnym świecie napełniały go nostalgią i stanowiły swego rodzaju terapię. I to właśnie dzięki Lukasowi miał wgląd w zawartość serwerów.

W przypadku Juliette wabiło go coś innego. Chodziło o oskarżenia i obelgi, na które — jak doskonale wiedział — w pełni zasłużył. Rozmowy z Juliette to groźby i wroga cisza. Jakaś część Donalda pragnęła, by Juliette przyszła po niego i wykończyła go zanim zdąży to zrobić kaszel. Upokorzenie i egzekucja — oto jego droga do odkupienia win.

— Wiem, jak to robicie — powiedziała wreszcie Juliette. W jej głosie był ogień. Jad. — Wreszcie zrozumiałam. Rozgryzłam was.

Donald zsunął słuchawkę z jednego ucha i otarł strużkę potu.

— Co takiego zrozumiałaś? — zapytał. Zastanawiał się, czy może Lukas znalazł coś w jednym z serwerów, coś co rozjuszyło Juliette.

— Czyszczenie — syknęła.

Donald sprawdził godzinę. Piętnaście minut minie w mgnieniu oka, trzeba będzie się spieszyć. Człowiek, który czytał tamtą powieść wkrótce wróci, tak samo jak technicy, którzy wyszli w środku partyjki pokera.

— Cieszę się, że chcesz porozmawiać o czyszczeniu…

— Właśnie byłam na zewnątrz — przerwała.

Donald zakrył mikrofon i kaszlnął.

— Gdzie na zewnątrz? — zapytał. Przyszedł mu na myśl tunel, który rzekomo kopała i hałas, który niedawno ustał. Stwierdził, że może miała na myśli dotarcie poza obręb silosu.

— Całkiem na zewnątrz. Na wzgórzach. W świecie, który zostawili starożytni. Wzięłam próbki.

Donald pochylił się na krześle. Próbowała go zastraszyć, ale jedyne co słyszał to obietnica. Chciała, by cierpiał, ale jedyne co czuł to podekscytowanie. Na zewnątrz. W dodatku po próbki. Marzył o takiej wyprawie. Marzył, by przekonać się, czego się tam nawdychał, co uczyniono ze światem i czy zmieniał się on na lepsze czy na gorsze. Juliette musiała sądzić, że to on zna wszystkie odpowiedzi. A przecież jedyne co miał to pytania.

— Co takiego znalazłaś? — szepnął. A te cholerne maszyny sprawią, że wyda się jej niezainteresowany. Zabrzmi tak, jakby doskonale znał odpowiedź. Czemu nie potrafił po prostu powiedzieć, że nie ma pojęcia, co jest nie tak ze światem i proszę, proszę, czy mogłaby mu pomóc? Pomóc sobie nawzajem.

— Nie wysyłacie nas, żebyśmy czyścili. Wysyłacie coś innego. Powiem ci, co odkryłam…

Dla Donalda jej głos był całym wszechświatem. Ciężar zawieszonej w górze ziemi zniknął tak jak beton pod jego stopami. Istniał tylko on, zamknięty w maleńkim bąbelku — i ten głos.

— …pobraliśmy dwie próbki i kolejną ze śluzy, gdzie powinien być obojętny chemicznie gaz. Wzięliśmy próbkę z rampy i ze wzgórz.

Nagle to on był tym, który milczy. Ubranie lepiło mu się do ciała. Czekał i czekał, ale ona wciąż się nie odzywała. Chciała, żeby ją błagał. Może wiedziała, jaki jest zagubiony.

— Co odkryłaś? — powtórzył.

– Że jesteście bandą zawszonych kłamców. Że za każdym razem, gdy wam wierzyliśmy i ufaliśmy, byliśmy głupi. Bierzemy za pewnik wszystko, co nam pokazujecie i mówicie, a nic z tego nie jest prawdą. Może nie było żadnych starożytnych. A te wszystkie książki? Spalić je wszystkie. I ty pozwalasz, żeby Lukas wierzył w te brednie…

— Książki nie kłamią — powiedział Donald.

— Gówno prawda. Tak jak argon? Argon jest prawdziwy? Co wy do cholery pompujecie do śluzy, kiedy wychodzimy na czyszczenie?

Donald powtórzył w myślach jej pytanie.

— Co masz na myśli? — zapytał.

— Skończ te gierki. Teraz wiem, co jest grane. Kiedy wysyłacie nas na zewnątrz, napełniacie śluzę czymś żrącym. Najpierw niszczy uszczelki, potem nasze ciała. Zrobiliście z tego gałąź nauki, co? No to ci powiem, że znalazłam kable przesyłające sygnał z ukrytych kamer. Przecięłam je parę tygodni temu. Tak, to byłam ja. Widziałam też wasze kable zasilające. I rury. Gaz jest w tych rurach, mam rację?

— Juliette, posłuchaj…

— Nie wymawiaj mojego imienia jakbyś mnie znał. Nie znasz mnie. Te wszystkie rozmowy, wciskanie kitu, że zaprojektowałeś mój silos, bajki jakie opowiadasz Lukasowi o świecie, który niby to widziałeś. Chciałeś, żebyśmy cię polubili? Żebyśmy pomyśleli, że jesteś naszym przyjacielem? Że chcesz nam pomóc?

Donald zerknął na bezlitośnie tykający zegar. Technicy niedługo wrócą. Będzie musiał na nich wrzasnąć, żeby sobie poszli. Nie mógł przerwać rozmowy w takim momencie.

— Przestań do nas wydzwaniać — powiedziała Juliette. — Od tego brzęczenia i migających świateł aż głowa pęka. Jeśli dalej będziesz nas codziennie napastować, rozpieprzę to wszystko w drobny mak, a i bez tego mam dość roboty.

— Posłuchaj… Proszę…

— Nie, to ty posłuchaj. Odcinamy się od was. Nie chcemy waszych kamer, waszego prądu, waszego gazu. Każę to wszystko odciąć. I nikt z nas już nigdy nie pójdzie na czyszczenie. Koniec z tym niby-argonem. Przy moim następnym wyjściu w śluzie będzie czyste powietrze. A teraz odpierdol się i zostaw nas w spokoju.

— Juliette…

Ale już się rozłączyła.

Donald zerwał z głowy słuchawki i rzucił je na biurko. Karty rozpierzchły się, a przycupnięta na blacie książka spadła i się zamknęła.

Argon? Co ją, do cholery, naszło? Ostatnio była tak wściekła, kiedy znalazła jakąś maszynę i groziła, że się do niego dokopie. Ale teraz chodziło o coś innego. Argon. Wypompowywany przy czyszczeniu. Nie miał pojęcia, o czym mówiła. Wypompowywany przy czyszczeniu…

Zakręciło mu się w głowie, a Donald znowu opadł na krzesło. Jego kombinezon lepił się od potu. Chwycił zakrwawioną chustkę i przypomniał sobie mgłę wypełniającą śluzę. Pamiętał, jak szedł chwiejnym krokiem, dając się ponieść tłumowi; pamiętał, jak wołał Helen, a powidok wypalonych na siatkówce eksplozji nie chciał zniknąć sprzed oczu, Anna i Charlotte ciągnęły go za sobą, wszystko zaś spowijały białe obłoki.

Gaz. Wiedział, jak przebiegało czyszczenie. Śluza napełniała się gazem o podwyższonym ciśnieniu. Gaz wypychał zewnętrzne powietrze. Gaz, który wychodził.

— W powietrzu jest pył — powiedział Donald. Oparł się o blat, kolana miał jak z waty. Nanomaszyny pożerały ludzkość, a wychodziły na świat przy każdym czyszczeniu, małymi obłoczkami uwalnianymi równo jak w zegarku, tik-tak, tik-tak, przy każdym wygnaniu.

Słuchawki milczały.

— Jestem starożytnym — powiedział, naśladując jej słowa. Chwycił leżące na biurku słuchawki i głośno powtórzył do mikrofonu. — Jestem starożytnym. Ja to zrobiłem!

Znów osunął się na biurko, omal nie upadł.

— Przepraszam — wymamrotał. — Przepraszam, przepraszam.

I krzyknął:

— Przepraszam!

Ale nikt nie słuchał.

26

Charlotte na próbę poruszyła lotką w lewym skrzydle drona. Wyczuła luzy na linkach sterujących. Wzięła zawieszoną na ogonie szmatkę i otarła spocony kark. Sięgnęła do torby z narzędziami po średni śrubokręt. Pod dronem leżały porozrzucane części, wszystko co nie było absolutnie niezbędne. Komputer sterujący zrzucaniem bomb, zaczepy na broń, serwomechanizmy zwalniające. Wyjęła z drona wszystkie kamery z wyjątkiem jednej, odarła go nawet z części wsporników wzmacniających konstrukcję, dzięki którym maszyna mogła wytrzymać kilkanaście g. Zamierzała lecieć prosto jak strzelił, obędzie się bez naprężeń na skrzydłach. Tym razem pomknie nisko i szybko, nie dbając już o to, czy ktoś zobaczy drona. Liczyło się to, by zajrzeć dalej, by przekonać się, by potwierdzić. Charlotte od tygodnia pracowała nad tym cholerstwem i jedyne o czym myślała to ostatnie dwa drony, które błyskawicznie odmówiły posłuszeństwa. Za pierwszym razem mieli mnóstwo szczęścia.

Wyczołgała się spod ogona drona. Panel dostępu był już otwarty, z kablami na wierzchu. Zamierzała posmarować każdy z paneli odrobiną uszczelniacza, by ochronić maszynę przed pyłem. Na pewno zadziała, powiedziała sobie, regulując ramię serwomechanizmu trzymającego kabel. Musiało zadziałać. Kiedy patrzyła na stan swojego brata, zaczynała podejrzewać, że kolejnego lotu nie będzie. To będzie ostatnia szansa, wszystko albo nic. Nie chodziło tu tylko o kaszel — Donald najwyraźniej odchodził od zmysłów.

Wrócił z ostatniej rozmowy i zapomniał przynieść jej obiad. Zapomniał też o ostatniej części do radia, którą jej obiecał. Teraz zaś krążył wokół drona, podczas gdy ona pracowała, i mamrotał do siebie. Pomaszerował do sali konferencyjnej i przez chwilę buszował w swoich notatkach. Wrócił do drona, kaszlnął i podjął rozmowę, choć Charlotte nie czuła się jej uczestniczką.

— …ich strachem, nie rozumiesz? Robimy to za pomocą ich strachu.

Wyjrzała spod maszyny — wymachiwał rękami, był blady jak ściana. Kombinezon plamiły mu kropelki krwi. Przeszło jej przez myśl, że niedługo będą musieli się poddać, wejść razem do winy, oddać się w ich ręce. Żeby tylko poszedł do lekarza.

Pochwycił jej spojrzenie.

— Ich strach nie tylko odbarwia świat, który widzą — powiedział z dzikim błyskiem w oku. — Oni zatruwają nim świat. Ten strach to toksyna. Wysyłają swoich ludzi na czyszczenie, a to zatruwa świat!

Charlotte nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. Podczołgała się z powrotem do lotki i pomyślała, że o wiele szybciej uporaliby się z tym wspólnie. Przez chwilę rozważała, czy nie poprosić o pomoc, ale jej brat ledwo był mógł ustać na nogach, co dopiero trzymać klucz francuski.

— To dało mi do myślenia, ten gaz. To znaczy, powinienem był się domyślić, co nie? Napełniamy nim ich domy, kiedy mamy ich dość. Oto jak kończymy ich egzystencję. To ten sam gaz. Sam tak robiłem. — Donald krążył po ciasnym okręgu, dźgając się palcem w pierś. Kaszlnął w zgięcie łokcia. — Bóg mi świadkiem, że tak robiłem. Ale to nie wszystko!

Charlotte westchnęła i sięgnęła po śrubokręt. Lotka wciąż trochę za luźno chodziła.

— Może potrafią to zakręcić, wiesz? — Zaczął iść z powrotem do sali konferencyjnej. — Wyłączyli kamery. A inny silos dezaktywował własne ładunki burzące. Może zdołają zakręcić gaz…

Głos oddalił się wraz z nim. Chartlotte wyjrzała na korytarz na tyłach magazynu. Światła i cienie wylewające się z sali konferencyjnej tańczyły do rytmu kroków Donny’ego, gdy ten chodził po pokoju wśród notatek i schematów, zataczając kręgi. Oboje wciąż kręcili się w kółko. Usłyszała jak klnie. Jego chaotyczne zachowanie przywodziło jej na myśl ich babcię, której nie dane było godnie umrzeć. Oto jak miała go zapamiętać, kiedy odejdzie: kaszlącego krwią i bredzącego od rzeczy. Już nigdy nie będzie dla niej kongresmenem Keenem w wyprasowanym w kant garniturze, nie będzie mądrym starszym bratem — już nigdy.

Podczas gdy on gorączkowo rozważał, co powinni zrobić, Charlotte miała własne pomysły. A gdyby tak obudzili wszystkich tak jak Donald zbudził ją? W każdej chwili swoją zmianę odbywało może ze stu mężczyzn. Uśpionych były tysiące kobiet. Wiele tysięcy. Charlotte pomyślała o armii, jaką mogłaby uzbierać. Ale może Donny miał rację — może faktycznie odmówiłyby walki przeciw swoim ojcom, mężom i braciom. Do tego potrzeba dziwnego rodzaju odwagi.

Światło na korytarzu znów przesłonił cień. Krążył w tę i z powrotem, w tę i z powrotem. Charlotte wzięła głęboki oddech i poruszyła lotką na skrzydle. Myślała o jego innym pomyśle na naprawę świata — oczyścić powietrze i wypuścić więźniów. A przynajmniej dać im wszystkim szansę. Równe szanse. Porównywał to do zniesienia granic w starym świecie. Powtarzał jakieś stare powiedzenie o ludziach, którzy mieli przewagę i chcieli ją zatrzymać, więc zaraz po dotarciu na szczyt wciągali za sobą drabinę. Opuśćmy drabiny, powtarzał jej Donny. Nie pozwólmy komputerom wybierać. Niech wybiorą ludzie.

Charlotte nie miała pojęcia, jak mogliby tego dokonać. Jej brat, rzecz jasna, również. Wygramoliła się spod drona i spróbowała wyobrazić sobie życie w czasach, gdy ludzie nie wybierali sobie pracy, tylko się z nią rodzili. Pierwsi synowie zajmowali się tym, co robił ojciec. Drudzy szli na wojnę, płynęli w morze albo przygarniał ich Kościół. Kolejni chłopcy byli pozostawieni sami sobie. Córki odchodziły, by żyć z cudzymi synami.

Klucz ześliznął się z rozporki — a ona wyrżnęła kłykciami o kadłub. Charlotte zaklęła i spojrzała na dłoń, zobaczyła krople zbierającej się krwi. Włożyła kłykcie do ust i przypomniała sobie inną niesprawiedliwość, której kiedyś nie mogła się nadziwić. Będąc na misji czuła wdzięczność, że urodziła się w Stanach, a nie w Iraku. Rzut kośćmi. Niewidzialne wyrysowane na mapach granice, równie realne co ściany silosu. Była, jak wszyscy, więźniem okoliczności. Życie jakie prowadziła stanowiło równanie różniczkowe, w którym zmiennymi byli jej rodacy i przywódcy — na tej samej zasadzie co obliczenia komputerów kreowały los ludzi w silosach.

Znowu wyczołgała się spod maszyny, by sprawdzić skrzydło. Wreszcie pozbyła się luzów. Dron był w najlepszym stanie, do jakiego potrafiła doprowadzić go Charlotte. Pozbierała niepotrzebne już klucze i zaczęła chować je do odpowiednich przegródek w torbie na narzędzia, kiedy nagłe spomiędzy regałów dobiegło ją piśnięcie windy.

Charlotte zamarła. W pierwszej chwili pomyślała o jedzeniu. Odgłos windy oznaczał, że Donny przyniósł jej jedzenie. Lecz cień jej brata nadal snuł się po korytarzu.

Usłyszała jak drzwi windy się rozsuwają. Ktoś biegł. Kilka osób. Buty łomotały jak gromy, a Charlotte odważyła się zawołać Donalda po imieniu. Krzyknęła raz, a potem w pośpiechu okrążyła drona i chwyciła brezentowe nakrycie. Niczym sieć rybacką zarzuciła płachtę na szerokie skrzydła i zasłoniła porozrzucane części i narzędzia. Musiała się ukryć. Ukryć swoją pracę, a potem siebie samą. Donny usłyszał ostrzeżenie. Też się schowa.

Brezent opadł powoli na podłogę, unosząc się na poduszce uwięzionego powietrza, zafalował i znieruchomiał. Charlotte odwróciła się do korytarza, żeby pobiec do brata, kiedy nagle spomiędzy regałów wyłonili się mężczyźni. Znów padła na podłogę, pewna, że ją dostrzegli. Buciory zastukały i pobiegły dalej. Powoli uniosła brzeg płachty i z podkurczonymi nogami wczołgała się pod spód, gdzie dołączyła do drona. Donny słyszał jej krzyk. Usłyszy kroki i ukryje się w łazience przyległej do sali konferencyjnej, schowa się pod prysznicem. Gdziekolwiek. Ci ludzie nie mogli wiedzieć o ich obecności. Jak tu się w ogóle dostali? Jej brat mówił, że ma najwyższe uprawnienia.

Odgłosy oddalały się. Zmierzali prosto na tyły magazynu, tak jakby wiedzieli. Jakieś głosy. Rozmawiali. Obok drona zaszurały wolniejsze kroki. Charlotte wydawało się, że usłyszała krzyk Donny’ego, kiedy go znaleźli. Na brzuchu podczołgała się pod dronem do przeciwległego brzegu płachty. Głosy cichły, powolne kroki minęły ją. Jej brat miał kłopoty. Pamiętała rozmowę sprzed paru dni; może został rozpoznany wtedy w windzie? Widział go mechanik. Ciemność pod dronem zdawała się gęstnieć na myśl, że zostanie sama, że go zabiorą. Potrzebowała go. I tak już traciła zmysły zamknięta w tym magazynie, gdzie tylko brat dotrzymywał jej towarzystwa. Jeśli go zabraknie — wolała nie myśleć.

Oparłszy brodę o zimną stalową płytę, wyciągnęła ręce przed siebie i uniosła brzeg plandeki. Ukazał jej się wąski skrawek świata. Widziała buty, niebezpiecznie blisko. Czuła unoszący się znad podłogi zapach oleju. Z przodu dostrzegła mężczyznę, który najwyraźniej z trudem chodził. Podtrzymywał go ktoś w srebrnym uniformie; ich stopy poruszały się jak sterowane jednym umysłem.

Korytarz był skąpany w świetle; zapalono wszystkie lampy, które Donny wolał zostawiać wyłączone. Charlotte syknęła, kiedy wywlekli jej brata z sali konferencyjnej. Jeden z mężczyzn w jaskrawosrebrnym kombinezonie uderzył go w żebra. Donald stęknął, a ona aż poczuła cios we własnym boku. Jedną ręką zakryła usta w przerażeniu. Drugą, drżącą, uniosła brezent wyżej — nie chciała patrzeć, ale musiała. Jej brat znów dostał, ale powłóczący nogami mężczyzna machnął ręką. Słyszała jak słabym głosem kazał im przestać.

Mężczyźni w srebrnych uniformach opuścili jej brata na ziemię, posłuchali. Charlotte aż zapomniała na chwilę o oddychaniu, wpatrzona w słabego mężczyznę, który powłóczył nogami, przemierzając rzęsiście oświetlony korytarz. Włosy miał białe, równie jasne co żarówki na suficie. Szedł z trudem, wspierając się na młodym mężczyźnie, aż wreszcie przystanął nad jej bratem.

Charlotte widziała oczy Donny’ego. Nawet z dzielących ich pięćdziesięciu metrów dobrze widziała jego szeroko otwarte oczy. Wbijał zdumione spojrzenie w starego, słabego człowieka i nie odwrócił wzroku nawet wtedy, gdy rozkaszlał się po ciosie w żebra. Atak kaszlu zagłuszył słowa mężczyzny, który ledwo trzymał się na nogach.

Jej brat próbował coś powiedzieć. Powtarzał coś w kółko, ale nie słyszała go. A szczupły, białowłosy mężczyzna, który ledwo mógł stać — wciąż był w stanie machnąć nogą. Wsparł się na podtrzymującym go człowieku, a Charlotte patrzyła z przerażeniem jak ciężki but raz po raz cofa się i rozpędza, uderzając z zawziętością i siłą w jej brata, i jak Donny próbuje podkurczyć nogi, by osłonić pierś goleniami, ale nie może, bo dwóch innych mężczyzn przygniata go do ziemi, nie pozwalając schronić się przed brutalnymi, wściekłymi kopnięciami.

27

Silos 18


— Jesteś pewna, że powinnaś tu grzebać? — zapytał Lukas.

— Nie trzęś tą latarką — powiedziała Juliette. — Został mi jeszcze jeden do sprawdzenia.

— Ale czy nie powinniśmy najpierw o tym porozmawiać?

— Tylko patrzę, Luke. Tyle że na razie gówno widzę.

Lukas wycelował latarkę, a Juliette poczołgała się głębiej. Już drugi raz eksplorowała przestrzenie pod kratą podłogową serwerowni. To tutaj miesiąc temu, krótko po wyborze na burmistrza, widziała kable transmitujące sygnał z kamer. Lukas zademonstrował jak dzięki nim są w stanie zobaczyć, co się dzieje w dowolnej części silosu, a Juliette zapytała, czy ktoś jeszcze może ich podglądać. Lukas upierał się, że nie — dopóki nie znalazła kabli znikających w zapieczętowanym gnieździe tam, gdzie powinna znajdować się zewnętrzna krawędź silosu. Pamiętała, że w tej samej wiązce biegły też inne przewody. Teraz musiała się upewnić.

Odkręciła ostatnią śrubę z pokrywy i zdjęła ją, odsłaniając dziesiątki kabli, które przecięła. Z każdego opadały setki drobnych włókienek lśniących jak srebrne kosmyki. Równolegle do pęków kabli biegły grube przewody podobne do głównych linii energetycznych biegnących z generatorów w Maszynowni. Były tam również dwie miedziane rury.

— Dość się już napatrzyłaś? — zapytał Lukas. Przykucnął za jej plecami i poświecił jej przez ramię.

— W tamtym silosie na trzydziestym czwartym jest zasilanie. Całe piętro ma pełno prądu, chociaż generator nie chodzi. — Postukała śrubokrętem w grube przewody. — Tamtejsze serwery też ciągle szumią. A niektórzy z ocalałych podpięli się pod te przewody, żeby zasilić pompy i takie tam na różnych piętrach. Myślę, że cała energia idzie właśnie stąd.

— Po co? — zapytał Lukas. Przebiegł wiązką światła po kablach; nagle wydał jej się bardziej zainteresowany.

— Bo potrzebowali prądu, żeby zasilić pompy i lampy grzewcze — odparła Juliette, zdziwiona, że musiała mu to tłumaczyć.

— Nie, po co tamci w ogóle dają silosom prąd?

— Może nam nie ufają i myślą, że sami byśmy sobie nie poradzili. A może serwery zżerają więcej energii niż potrafimy wytworzyć. Pojęcia nie mam. — Obejrzała się na Lukasa. — Chciałabym wiedzieć, dlaczego zostawili im prąd nawet po tym, gdy spróbowali wszystkich zabić. Czemu nie odcięli zasilania?

— Może tak zrobili. Może twój przyjaciel włamał się tu i włączył je z powrotem.

Juliette zaśmiała się.

— Nie. Nie Solo…

Z korytarza dobiegł ich jakiś głos. Ciasną przestrzeń techniczną zalała ciemność, kiedy Lukas odwrócił snop światła w tamtym kierunku. Nie powinno tu nikogo być.

— To radio — powiedział. — Zobaczmy, kto to.

— Latarka! — zawołała Juliette, ale jego już nie było. Jego kroki zadzwoniły o kratę i ucichły w korytarzu.

Juliette wyciągnęła rękę i po ciemku wymacała miedziane rury. Rozmiar się zgadzał. Nelson pokazał jej, gdzie trzymano zbiorniki z argonem. Była tam pompa i filtry mechaniczne, które rzekomo pobierały świeży argon z głębin ziemi i działały podobnie jak układy wentylacyjne. Teraz jednak Juliette wiedziała — w nic nie można było wierzyć na słowo. Zdjąwszy płyty podłogowe i naścienne za zbiornikami, odkryła rury napełniające zbiorniki gazem z jakiegoś innego źródła. Jak podejrzewała, pompy i filtry nie robiły absolutnie nic. Tak było z uszczelkami i taśmą grzewczą, z drugim źródłem zasilania i kłamliwą osłoną hełmu — wszystko miało drugie dno. Prawda leżała głębiej.

Kroki Lukasa załomotały nad jej głową. Przyklęknął, światło znów oblało przestrzeń techniczną.

— Jules, będziesz musiała stamtąd wyjść.

— Podaj mi latarkę, proszę — powiedziała. — Gówno tu widać. — Zapowiadało się na kolejną kłótnię, jak wtedy, gdy przecięła przewody od kamer. Tak jakby zamierzała przeciąć rury nie wiedząc, co w nich jest…

— Musisz stamtąd wyjść…. Proszę.

Usłyszała to w jego głosie. Coś było nie tak. Obejrzała się, latarka błysnęła jej po oczach.

— Sekundka — powiedziała. Podczołgała się do niego tyłem, na czworakach, aż dotarła do otworu w podłodze. Zostawiła swoje narzędzie wielofunkcyjne.

— O co chodzi? — Usiadła i rozprostowała plecy, rozpuściła włosy, zebrała luźne kosmyki, po czym związała je ponownie. — Kto to był?

— Twój ojciec… — zaczął Lukas.

— Coś mu się stało?

Pokręcił głową.

— Nie, to on dzwonił. Stracili… jedno z dzieci.

— Zaginęło? — Ale wiedziała, co miał na myśli. — Lukas, co się stało? — Wstała, otrzepując kurz z piersi i kolan, a potem ruszyła do radia.

— Szli na górę, na farmy. Natknęli się na schodzący tłum. Jedno z dzieci przeleciało nad barierką…

— Spadło?

— Dwadzieścia pięter — powiedział Lukas.

Juliette nie mogła w to uwierzyć. Chwyciła radio i oparła się o ścianę, oszołomiona nagłym zawrotem głowy.

— Kto to był?

— Nie powiedział.

Zanim wcisnęła przycisk mikrofonu, zauważyła, że pokrętło nadal tkwiło w pozycji „17” po ostatniej rozmowie z Jimmym. Jej ojciec musiał korzystać z przenośnego radia Walkera.

— Tato? Słyszysz mnie?

Czekała. Lukas wyciągnął w jej kierunku manierkę, ale ona tylko machnęła ręką.

— Jules? Możemy porozmawiać za chwilę? Stało się coś jeszcze.

Był wstrząśnięty, słyszała to. Radio trzeszczało, sporo zakłóceń.

— Muszę wiedzieć, co się dzieje — powiedziała.

— Poczekaj. Elise…

Juliette zakryła ręką usta.

— …straciliśmy Elise. Jimmy poszedł jej szukać. Kochanie, mieliśmy problem. Na dół szedł tłum. Wściekły tłum. Wiedzieli, kto ze mną idzie. A Marcus wypadł przez barierkę. Przykro mi…

Juliette poczuła dłoń Lukasa na ramieniu. Otarła łzy.

— Czy on…?

— Jeszcze nie byłem na dole, żeby sprawdzić. Rickson został poturbowany w trakcie przepychanki. Właśnie go opatruję. Hannah, Miles i niemowlę są cali i zdrowi. Jesteśmy teraz w Zaopatrzeniu. Słuchaj, naprawdę muszę kończyć. Nie możemy nigdzie znaleźć Elise, a Jimmy poszedł za nią. Ktoś powiedział, że widział jak szła na górę. Nie musisz nic robić, ale chciałem, żebyś wiedziała o chłopcu.

Drżącą ręką wcisnęła przycisk mikrofonu.

— Idę na dół. Jesteście w Zaopatrzeniu na sto dziesiątym?

Długa przerwa. Domyślała się, że ojciec dyskutował z kimś, czy nie powinien wybić jej z głowy tego pomysłu. Radio trzasnęło, gdy poddał się bez walki:

— Tak, jestem na sto dziesiątym. Idę na dół obejrzeć chłopca. Zostawiam tutaj Ricksona i pozostałych. Mówiłem Jimmy’emu, żeby przyprowadził tu Elise, kiedy ją znajdzie.

— Nie zostawiaj ich tam — powiedziała Juliette. Nie wiedziała już, komu mogła zaufać, gdzie byliby bezpieczni. — Weź ich ze sobą, tato. Zabierz ich do Maszynowni. Zabierz ich do domu. — Juliette otarła czoło. Całe przedsięwzięcie okazało się błędem. Niepotrzebnie ich tu w ogóle przyprowadziła.

— Jesteś pewna? — zapytał ojciec. — Zdaje mi się, że tłum, na który się natknęliśmy właśnie tam zmierzał.

28

Elise zgubiła się na bazarze. A przynajmniej słyszała, że ktoś nazwał „bazarem” to tętniące niewyobrażalnymi tłumami miejsce, tę krainę niesamowitości.

Sama nie do końca rozumiała, jak to się stało. Jej szczeniaczek zniknął w trakcie spotkania z nieznajomymi — Elise nie miała pojęcia, że może istnieć tylu ludzi naraz — a ona popędziła za nim. Kolejno pytani ludzie uprzejmie wskazywali, że pobiegł na górę. Kobieta w żółci powiedziała, że widziała mężczyznę, który niósł psa w kierunku bazaru. Elise uszła dziesięć pięter, aż wreszcie dotarła na setne.

Na podeście stało dwóch mężczyzn, który wydmuchiwali nosem dym. Powiedzieli, że właśnie przeszedł tamtędy ktoś z psem. Wskazali kierunek — do środka.

W jej domu setne piętro przyprawiało o ciarki swoimi wąskimi korytarzami i opustoszałymi salami, gdzie walały się śmieci, gruz i szczury. Tutaj było pełne ludzi i zwierząt, wszyscy krzyczeli i śpiewali. Było to miejsce jaskrawych kolorów i okropnych zapachów, ludzi wciągających i wydmuchujących dym, który trzymali w palcach i który karmili iskierkami. Byli tam mężczyźni z pomalowanymi twarzami. Rogata, ogoniasta kobieta w czerwieni ruchem ręki zaprosiła Elise, by ta weszła do namiotu, ale dziewczynka odwróciła się i uciekła.

Biegała tak od jednego straszydła do drugiego, aż w kocu zupełnie straciła orientację. Wkoło widziała tylko kolana, o które wciąż się obijała. Już nie szukała Pieska, teraz chciała się stąd tylko wydostać. Wczołgała się pod stół i zapłakała, ale żaden z tego pożytek. Przynajmniej miała okazję przyjrzeć się z przerażająco bliskiej odległości tłustemu, bezwłosemu zwierzęciu, które wydawało odgłosy jak Rickson, kiedy chrapał. Ktoś przeprowadził uwiązanego za kark stwora tuż obok niej. Elise otarła łzy i wyciągnęła swoją książkę. Przerzucała kartki i po chwili mogła już nazwać zwierzę. Świnia. Nazywanie rzeczy zawsze pomagało. Nie były już wtedy takie straszne.

To właśnie Rickson zmobilizował ją do działania — mimo że go tam nie było. Elise słyszała jego głośny krzyk odbijający się echem w Dziczy. Wołał do niej, że nie ma się czego bać. Gdy tylko nauczyła się chodzić, on i bliźniaki zaczęli wysyłać ją na posyłki przez pogrążone w ciemności farmy. Wysyłali ją po jagody i śliwki, i inne przysmaki rosnące przy schodach, kiedy jeszcze byli w silosie ludzie, których należało się obawiać. Najmniejsi są najbezpieczniejsi, powtarzał Rickson. To było wiele lat temu. Już nie była taka mała.

Odłożyła książkę i stwierdziła, że ciemna Dzicz z muskającymi ją po karku paluchami liści, z pstrykaniem pomp i szczękaniem zębami była gorsza niż ludzie o wymalowanych twarzach wypuszczający dym nosem. Z zaczerwienionymi od płaczu oczami wypełzła spod blatu i wmieszała się w tłum kolan. Skręcała w prawo, zawsze w prawo — dobry sposób na poruszanie się w mrokach Dziczy — aż wreszcie znalazła się w zadymionym korytarzu. Zewsząd słychać było głośny syk, a w powietrzu unosił się zapach podobny do gotowanego szczura.

— Hej, mała, zgubiłaś się?

Z pobliskiej budki wyjrzał i zlustrował ją chłopak o krótko ostrzyżonych włosach i jasnozielonych oczach. Był od niej starszy, choć niewiele. W wieku bliźniaków. Elise pokręciła głową, a potem zmieniła zdanie i przytaknęła.

Chłopak roześmiał się.

— Jak się nazywasz?

— Elise — odparła.

— Nie słyszałem takiego imienia.

Wzruszyła ramionami, niepewna, co odpowiedzieć. Zerknęła ukradkiem na stojącego w głębi mężczyznę, który wielkim widelcem obracał paski skwierczącego na ruszcie mięsa. Chłopak pochwycił jej spojrzenie.

— Jesteś głodna? — zapytał chłopak.

Elise kiwnęła głową. Zawsze była głodna. Zwłaszcza wtedy, gdy się bała. Ale może to dlatego, że bała się, gdy szła szukać jedzenia, a szła szukać jedzenia, kiedy była głodna. Ciężko stwierdzić, co było pierwsze. Chłopak zniknął za ladą. Wrócił z grubym kawałkiem mięsa.

— Czy to szczur? — zapytała Elise.

Chłopak zaśmiał się.

— To świnia.

Elise zmarszczyła brwi, przypominając sobie pochrząkujące zwierzę, które widziała wcześniej.

— Smakuje jak szczur? — zapytała z nadzieją w głosie.

— Powiedz to głośniej, a mój tato złoi ci skórę. Chcesz czy nie? — Wręczył jej mięso. — Podejrzewam, że nie masz przy sobie dwóch bonów.

Elise przyjęła jedzenie i nic nie powiedziała. Wzięła nieduży kęs, a wtedy przyjemność wręcz eksplodowała jej w buzi. Smakowało dużo lepiej niż szczur. Chłopiec przyglądał jej się uważnie.

— Jesteś z środkowych pięter, prawda?

Elise pokręciła głową i ugryzła kolejny kęs.

— Jestem z silosu siedemnastego — powiedziała z pełną buzią. Raz po raz zerkała na mężczyznę, który grillował paski mięsa. Marcus i Miles też powinni spróbować.

— Chodzi ci o piętro siedemnaste? — Chłopak zmarszczył brwi. — Nie wyglądasz mi na kogoś z góry. Nie, jesteś zbyt umorusana.

— Jestem z innego silosu — powiedziała Elise. — Na zachód stąd.

— Co to jest zachódstont?

— Zachód. Tam, gdzie słońce zachodzi.

Chłopiec posłał jej zdziwione spojrzenie.

— Słońce. Wstaje na wschodzie i zachodzi na zachodzie. To dlatego na mapach północ jest na górze. — Przeszło jej przez myśl, żeby wyciągnąć książkę, pokazać mu mapy świata i wytłumaczyć jak słońce porusza się po niebie, ale miała tłuste ręce, a poza tym chłopiec i tak nie wyglądał na zainteresowanego. — Przekopali się i nas uratowali — wyjaśniła.

Na te słowa chłopak otworzył szeroko oczy.

— Podkop! Ty jesteś z innego silosu. On naprawdę istnieje?

Elise skończyła kawałek wieprzowiny i oblizała palce. Przytaknęła.

Chłopak wyciągnął do niej rękę. Elise wytarła palce o biodro i podała mu dłoń.

— Mam na imię Shaw — powiedział. — Chcesz jeszcze kawałek świni? Przejdź pod ladą. Przedstawię cię ojcu. Hej, tato, chcę, żebyś kogoś poznał.

— Nie mogę. Szukam Pieska.

Shaw skrzywił się.

— Piesek? W następnym korytarzu. — Wskazał kierunek. — Ale daj spokój, świnia jest lepsza. Pies jest żylasty jak szczur. Do tego szczeniaki są droższe od dorosłych psów, a smakują tak samo.

Elise zamarła. Widziała wcześniej świnię ze sznurem wokół szyi; może to był czyjś pupilek? Może ci ludzie jedli swoich pupili, tak jak Marcus i Miles zawsze chcieli hodować szczura dla zabawy, nawet gdy wszyscy głodowali.

— Oni jedzą szczeniaki? — zapytała chłopca.

— Jeśli masz bony, nie ma problemu. — Shaw wziął ją za rękę. — Chodź ze mną. Chcę, żebyś spotkała mojego tatę. On twierdzi, że wy nie istniejecie.

Elise wyrwała mu się.

— Muszę znaleźć mojego Pieska. — Odwróciła się i potruchtała przez tłum w kierunku, który wskazał jej Shaw.

— Jak to, twojego pieska…? — zawołał za nią.

Minęła szereg stoisk i dotarła do kolejnego zadymionego korytarza. Otwarte płomienie, zapach szczura na patyku. Stara kobieta szamotała się z ptakiem, który wściekle trzepotał skrzydłami. Elise wdepnęła w kupę i omal się nie pośliznęła. Dziwaczność tego miejsca gdzieś się rozwiała, liczył się tylko jej szczeniaczek. Usłyszała, że ktoś krzyknął coś o psie; rozejrzała się. Starszy chłopak, pewnie w wieku Ricksona, trzymał w rękach kawał czerwonego mięsa, wielki kawał z białymi paskami, które wyglądały jak kości. Był tam też kojec i wywieszki z liczbami. Ludzie zatrzymywali się, by zajrzeć do środka. Niektórzy pokazywali palcami coś we wnętrzu kojca i zadawali pytania.

Elise przepchnęła się przez tłum i usłyszała ujadanie. W kojcu były żywe psy. Widziała je pomiędzy listwami. Wielkie zwierzę rozmiarów świni rzuciło się na ogrodzenie i warknęło na nią; ogrodzenie aż się zatrzęsło. To był pies, tylko z pyskiem obwiązanym sznurkiem tak, żeby nie mógł rozewrzeć szczęk. Elise czuła jego gorący oddech. Zeszła ludziom z drogi i odsunęła się na bok.

Na tyłach stoiska był mniejszy kojec. Elise ominęła ladę, gdzie dwóch młodych mężczyzn pilnowało dymiącego rusztu. Byli odwróceni plecami. Wzięli coś od jakiejś kobiety i wręczyli jej pakunek. Elise chwyciła się krawędzi ogrodzenia i zajrzała do kojca. Zobaczyła leżącego na boku psa, a u jego boku pięć — nie, sześć małych zwierzątek, które wyjadały coś z jego brzucha. Z początku pomyślała, że to szczury, ale zaraz poznała, że to maleńkie szczeniaczki. Przy nich Piesek zdawał się niemal dorosły. Okazało się też, że szczeniaki nie jadły psa — tylko ssały, tak jak dziecko Hanny ssało jej pierś.

Elise była tak skupiona na maleńkich stworzonkach, że nie zauważyła zwierzęcia przy samych ogrodzeniu, dopóki nie było za późno. Czarny nos i różowy język podskoczyły i trafiły ją w szczękę. Spojrzała prosto w dół i zobaczyła Pieska, który znowu szykował się do skoku.

Elise wykrzyknęła radośnie. Nachyliła się i już obejmowała zwierzątko obiema rękami, kiedy ktoś chwycił ją od tyłu.

— Nie sądzę, żeby było cię na niego stać — powiedział jeden z mężczyzn zza lady.

Elise wierciła się w jego uścisku, próbując jednocześnie nie wypuścić Pieska.

— Spokojnie — powiedział mężczyzna. — Zostaw go.

— To pan niech mnie zostawi! — krzyknęła Elise.

Piesek wyśliznął jej się z rąk. Elise uwolniła się i upadła u stóp mężczyzny; pasek torby zsunął jej się z ramienia. Wstała i znów sięgnęła po Pieska.

— No już, spokój — powiedział mężczyzna.

Elise nachyliła się nad ogrodzeniem i znowu złapała swoje zwierzątko. Piesek drapał łapkami o listewki jakby chciał jej pomóc. Wdrapał się na jej ramię i polizał dziewczynkę w ucho. Elise odwróciła się. Mężczyzna w okrwawionym fartuchu górował nad nią; w rękach trzymał jej album.

— Co to takiego? — zapytał, kartkując książkę. Ze środka wypadło parę luźnych kartek, które gorączkowo złapał wlocie.

— To moja książka — powiedziała Elise. — Niech pan odda.

Mężczyzna spojrzał na nią z góry. Piesek lizał ją w twarz.

— Mogę ci go dać w zamian za książkę — zaproponował, wskazując na Pieska.

— I jedno, i drugie należy do mnie — powiedziała z uporem.

— Gdzie tam, zapłaciłem za tego pokurcza. Ale może być twój w zamian za to. — Zważył w rękach książkę, a potem wyprowadził Elise z budki, w kierunku zatłoczonego korytarza.

Elise wyciągnęła ręce po książkę. Torba wciąż leżała na ziemi. Piesek podgryzał jej palce i wiercił się tak, że ciężko go było utrzymać. Elise zaczęła płakać. Skamlącym głosem żądała, żeby mężczyzna oddał jej rzeczy, ten z kolei był już wściekły. Wyszczerzył zęby i chwycił ją za włosy.

— Roy! Zabierz stąd tę smarkulę.

Elise pisnęła. Chłopak sprzed straganu — ten, który wołał do przechodniów „pies!” — ruszył w jej stronę. Piesek nie przestawał się wiercić. Czuła, że dłużej go nie utrzyma, a mężczyzna chyba zaraz wyrwie jej włosy.

Piesek wyśliznął jej się z rąk. Pisnęła, gdy mężczyzna podniósł ją w powietrze. A potem coś błysnęło, jakby szarżujący pies — ale nie, to był brązowy kombinezon, nie brązowa sierść. Wielki mężczyzna stęknął i upadł na ziemię, ciągnąc Elise za sobą.

Puścił jej włosy. Elise zobaczyła swoją leżącą na ziemi torbę. I książkę. Chwyciła i jedno, i drugie, zebrała parę luźnych kartek. Obok stanął Shaw, chłopak, który poczęstował ją wieprzowiną. Podniósł Pieska i wyszczerzył się do Elise.

— Uciekaj — powiedział, błyskając zębami.

Usłuchała. Podniosła się z klęczek i ruszyła naprzód, odbijając się od ludzi. Kiedy zerknęła przez ramię, zobaczyła Shawa, który biegł za nią z Pieskiem przyciśniętym do piersi, łebkiem w dół, łapkami do góry. Tłum zaszemrał i usunął się z drogi, gdy mężczyźni ze stoiska popędzili za nimi.

— Tędy! — krzyknął ze śmiechem Shaw, wyprzedzając Elise, po czym skręcił za róg. Łzy płynęły jej z oczu, ale ona też się śmiała. Była rozbawiona i przerażona, i szczęśliwa, że ma swoją książkę i swojego pupilka, i że ucieka, i że ten chłopiec był dla niej milszy niż bliźniaki. Przemknęli pod kolejną ladą — ta pachniała świeżymi owocami — i ktoś na nich krzyknął. Biegli przez ciemny pokój pełen niepościelonych łóżek, przez kuchnię, gdzie jakaś kobieta pichciła posiłek, a potem znów na zewnątrz, wprost na kolejne stoisko. Wysoki mężczyzna o ciemnej skórze wygrażał im chochlą, ale oni już wmieszali się w tłum, biegli i śmiali się, lawirując między…

I nagle ktoś z tłumu złapał Shawa. Wielkie, silne dłoni uniosły go w powietrze. Elise potknęła się. Shaw kopał i krzyczał na mężczyznę; Elise uniosła wzrok i zobaczyła, że to Solo. Uśmiechnął się do Elise zza gęstej brody.

— Solo! — pisnęła Elise. Przytuliła się do jego nogi.

— Ten chłopak ci coś zabrał? — zapytał.

— Nie, to przyjaciel. Niech go pan postawi. — Rozejrzała się po tłumie w poszukiwaniu mężczyzn, którzy ich gonili. — Powinniśmy iść — powiedziała i jeszcze raz uścisnęła nogę Solo. — Chcę iść do domu.

Solo pogłaskał ją po głowie.

— I właśnie tam się wybieramy.

29

Elise pozwoliła, by Solo poniósł jej torbę i książkę, podczas gdy ona tuliła Pieska. Przebrnąwszy przez tłum, wydostali się z bazaru i wrócili na klatkę schodową. Shaw snuł się za nimi jak cień, nawet gdy Solo powiedział chłopcu, by wracał do rodziny. A kiedy Elise i Solo schodzili po schodach, ona raz po raz zerkała przez ramię i widziała brązowy kombinezon Shawa, gdy ten wyglądał zza centralnego słupa albo obserwował ich z góry przez barierkę. Zastanawiała się, czy nie wspomnieć o tym Solo, ale nie zrobiła tego.

Kilka pięter pod bazarem dogonił ich tragarz i przekazał wiadomość. Jewel też szła na dół i ich szukała. Co drugi tragarz w silosie szukał Elise. A Elise nawet nie wiedziała, że zaginęła.

Gdy przystanęli na następnym podeście, Solo dał jej się napić ze swojej manierki. Potem nalała trochę wody w jego starą, pomarszczoną dłoń jak do maleńkiej miseczki, a Piesek z wdzięcznością ugasił pragnienie. Mieli wrażenie, że minęła wieczność zanim Jewel do nich dotarła, lecz gdy się zjawiła, towarzyszył jej huk pospiesznych kroków. Cały podest się zatrząsł. Jewel była spocona i zdyszana, ale Solo to nie przeszkadzało. Przytulił swoją przyjaciółkę, a Elise przez chwilę myślała, że nigdy jej nie puści. Na podest przyszło więcej ludzi, którzy mijali ich i posyłali im dziwne spojrzenia. Kiedy wreszcie wypuścili się nawzajem z objęć, Jewel uśmiechała się i płakała jednocześnie. Powiedziała coś do Solo i teraz z kolei on się rozpłakał. Spoglądali na Elise, a ona wiedziała, że chodzi o jakieś tajemnice albo o coś złego. Jewel podniosła ją i ucałowała w oba policzki, i przytuliła ją tak, że omal jej nie udusiła.

— Wszystko będzie dobrze — powiedziała dziewczynce. Ale Elise nie wiedziała, co jest nie tak.

— Odzyskałam Pieska — pochwaliła się. A potem przypomniała sobie, że Jewel nie miała pojęcia o jej nowym zwierzaku. Spojrzała na Pieska, który właśnie sikał Jewel na but, pewnie na powitanie.

— Pies — powiedziała Jewel. Ścisnęła Elise za ramię. — Nie możesz go zatrzymać. Psy są niebezpieczne.

— On nie jest niebezpieczny.

Piesek kąsał dziewczynkę w dłoń. Elise zabrała rękę i pogładziła Pieska po łebku.

— Zabrałaś go z bazaru? To tam poszłaś? — Jewel spojrzała na Solo, a ten przytaknął. — Nie możesz brać rzeczy, które nie należą do ciebie. Jeśli zabrałaś go ze straganu, będziesz musiała go oddać.

— Piesek przyszedł z głębin — powiedziała Elise. Nachyliła się i objęła zwierzę rękami. — Przyszedł z Maszynowni. Możemy go tam zabrać. Ale nie na bazar. Przepraszam, że go wzięłam. — Przytuliła Pieska i pomyślała o mężczyźnie, który trzymał w ręku sztukę mięsa z bielejącymi żebrami. Jewel znów spojrzała na Solo.

— To nie pies z bazaru — potwierdził. — Wzięła go ze skrzyni w Maszynowni.

— Dobra. Później to naprostujemy. Musimy dogonić pozostałych.

Choć wszyscy byli zmęczeni, nawet Elise i Piesek, ruszyli natychmiast. Dorosłym najwyraźniej pilno było na dół, a po perypetiach na bazarze Elise podzielała ich pośpiech. Powiedziała Jewel, że chciałaby wrócić do domu, a Jewel powiedziała, że tam właśnie ich zabiera.

— Musimy zrobić tak, żeby było jak dawniej — stwierdziła Elise, co z jakiegoś powodu rozbawiło Jewel.

— Jesteś za młoda na nostalgię — powiedziała.

Elise zapytała, co to znaczy „nostalgia”, a Jewel wyjaśniła:

— Nostalgia jest wtedy, kiedy myślisz, że przeszłość była lepsza niż w rzeczywistości, bo teraźniejszość jest okropna.

— Często czuję nostalgię — obwieściła Elise.

Jewel i Solo roześmiali się. Ale zaraz potem wyglądali na smutnych. Elise zauważyła, że często wymieniali takie niewesołe spojrzenia, a Jewel raz po raz ocierała oczy. Wreszcie dziewczynka zapytała, co się stało.

Zatrzymali się na środku schodów i przytulili ją. Powiedzieli jej o Marcusie, o tym jak wypadł za barierkę, gdy tamten szalony tłum przewrócił Elise i spłoszył Pieska. Marcus spadł i zginął. Elise spojrzała na barierkę, nie rozumiejąc, jak Marcus mógł się prześliznąć nad tak wysoką poręczą. Nie rozumiała, jak to się stało, ale wiedziała, że będzie tak, jak z ich rodzicami, którzy zniknęli gdzieś i nigdy nie wrócili. Dokładnie tak samo. Marcus już nigdy nie przebiegnie się ze śmiechem po Dziczy. Otarła twarz; żal jej się zrobiło Milesa, który już nie był bliźniakiem.

— To dlatego wracamy do domu? — zapytała.

— Między innymi — odparła Jewel. — Nie powinnam była was tu w ogóle przyprowadzać.

Elise przytaknęła. Nie sposób się nie zgodzić. Tyle że teraz miała Pieska, a Piesek pochodził stąd. Niech sobie Jewel mówi co chce, Elise go nikomu nie odda.

* * *

Juliette pozwoliła Elise iść przodem. Spieszyła się, by ich dogonić i teraz bolały ją nogi, parę razy omal się nie potknęła. Oczywiście, nie mogła się doczekać, aż dzieci znów będą razem i znajdą się w domu. Wciąż obwiniała się za to, co stało się z Marcusem. Pełna skruchy mijała kolejne piętra. Nagle z radia dobiegł czyjś głos:

— Jules, jesteś tam?

To była Shirly, brzmiała na poirytowaną. Juliette odpięła urządzenie od paska. Shirly musiała być z Walkerem, pewnie korzystała z jego radia.

— Słucham — powiedziała. Trzymała dłoń na poręczy schodów, idąc za Elise i Solo. Obok przecisnął się tragarz i młoda para zmierzająca w przeciwnym kierunku.

— Co się, do cholery, dzieje? — zapytała Shirly. — Dopiero co przeszedł tędy tłum. Stratowali Frankiego przy bramce. Jest w ambulatorium. A teraz przez ten twój pieprzony tunel przeszli kolejni, może z trzydzieści osób. Nie pisałam się na to.

Juliette doszła do wniosku, że to pewnie ta sama grupa, przez którą zginął Marcus. Jimmy odwrócił się i zerknął na radio. Juliette zmniejszyła głośność, żeby Elise nic nie słyszała.

— Jak to kolejni, jakie trzydzieści osób? To kto tam jeszcze jest? — zapytała Juliette.

— Zacznijmy od tego, że twoja ekipa. Część mechaników z trzeciej zmiany, którzy powinni spać, ale chcieli zobaczyć, co jest po drugiej stronie. I twój komitet do spraw planowania.

— Komitet do spraw planowania? — Juliette zwolniła kroku.

— No. Mówili, że ich przysłałaś. Mówili, że mają pozwolenie na zbadanie tunelu. Pokazali dokument z twojego biura.

Juliette przypomniało się, że Marsha wspominała o czymś takim przed obradami rady miasta. Ale ona była zajęta kombinezonami.

— Nie przysłałaś ich? — zapytała Shirly.

— Możliwe, że przysłałam — przyznała Juliette. — Ale jeśli chodzi o drugą grupę, ten tłum, wpadli na nich z tatą po drodze na dół. Ktoś spadł i się zabił.

Po drugiej stronie linii zaległa cisza. A potem:

— Słyszeliśmy o upadku. Nie sądziłam, że jedno ma związek z drugim. Mówię ci, niewiele brakuje, żebym kazała się wszystkim wynosić i zamknęła tunel. Sprawy wymknęły się spod kontroli, Jules.

Wiem, pomyślała Juliette. Ale nie nadała tego, nie powiedziała na głos.

— Niedługo tam będę. Już do was idę.

Shirly nie odpowiedziała. Juliette przypięła radio do paska i w myślach przeklęła samą siebie. Jimmy trochę zwolnił, żeby zamienić z nią słowo, a Elise maszerowała przodem.

— Przepraszam za to wszystko — powiedziała mu Juliette.

Uszli w milczeniu kolejny obrót schodów.

— Widziałem jak ludzie w tunelu brali rzeczy, które nie należały do nich — odezwał się Jimmy. — Było ciemno, ale widziałem ludzi, którzy wynosili z mojego silosu rury i sprzęt. Jakby taki był plan od samego początku. A przecież mówiłaś, że mieli odbudować mój dom. Nie użyć go jako części zamiennych.

— Tak mówiłam. I zamierzam go odbudować. Pogadam z nimi jak tylko będziemy na miejscu. Oni nie biorą części zamiennych.

— Więc nie pozwoliłaś im tego robić?

— Nie. To znaczy… może i zasugerowałam im, że przyjście po ciebie i dzieci jest sensownym posunięciem, bo dodatkowy silos może posiadać pewne… nadmiarowe elementy…

— To właśnie są części zamienne.

— Porozmawiam z nimi. Obiecuję. Wszystko się ułoży.

Przez chwilę szli w milczeniu.

— Taaa — powiedział w końcu Solo. — Ciągle to powtarzasz.

30

Silos 1


Charlotte obudziła się w ciemności, zlana potem. Drżała z zimna. Metalowa podłoga była chłodna. Twarz miała obolałą, za długo opierała policzek o stal. Z trudem wyciągnęła spod siebie rękę — już niemal straciła w niej czucie — i przetarła twarz. Pod palcami poczuła wgniecenia od wzoru płyty antypoślizgowej.

Atak na Donny’ego pamiętała mgliście, jak sen. Pamiętała, że zwinęła się w kłębek i czekała. Jakimś cudem zdołała powstrzymać łzy. A potem — czy to z wyczerpania, czy z wymuszonego przerażeniem bezruchu — zapadła w sen.

Przez chwilę nasłuchiwała kroków, po czym uchyliła plandekę. Ciemność na zewnątrz była czarna jak atrament, równie gęsta co pod brezentową plandeką drona. Niczym wychodzące z gniazda pisklę wyczołgała się spod metalowego ptaka. Stawy miała zesztywniałe, w piersi coś ją gniotło, a wokół nic tylko potworna samotność.

Gdzieś tu musiała leżeć jej robocza latarka. Odkryła drona i zaczęła szukać jej szukać na ślepo, wymacała jakieś narzędzia, z donośnym brzękiem rozsypała komplet kluczy nasadowych. Przypomniała sobie o reflektorze drona. Odszukała panel dostępowy, pstryknęła przełącznikiem. Z dziobu ptaka wydobyła się wiązka złotego światła. To wystarczyło, żeby znaleźć latarkę.

Wzięła ją i jeszcze duży klucz francuski. Nie była już bezpieczna. Pocisk z moździerza wpadł do obozu i zrównał namiot z ziemią, zabrał jej towarzysza. Kolejny mógł nadlecieć ze świstem w każdej chwili.

Nakierowała latarkę na windy, które mogły bez ostrzeżenia wypluć z siebie intruzów. W panującej wokół ciszy słyszała bicie własnego serca. Odwróciła się i ruszyła do sali konferencyjnej, ostatniego miejsca, gdzie go widziała.

Na podłodze nie dostrzegła śladów walki. Na stole wciąż walały się notatki, choć może trochę ich ubyło. Zniknęło też kilka pojemników stojących między krzesłami. Ktoś słabo się postarał przy sprzątaniu. Ktoś tu jeszcze wróci.

Charlotte zgasiła światła i odwróciła się do wyjścia. Krocząc przez miejsce, w którym go zaatakowano, dostrzegła na ścianach rozbryzgi krwi. Poczuła jak wzbiera w niej wstrzymywany dotąd szloch i jak ściska jej gardło na myśl, że jej brat może już nie żyć. Wciąż widziała oczyma wyobraźni białowłosego mężczyznę, który kopał i kopał, ogarnięty nieświętym gniewem. Teraz nie miała nikogo. Ruszyła pospiesznie przez ciemny magazyn w kierunku świecącego drona. Wyrwano ją ze snu, pokazano przerażający świat, a teraz zostawiono ją samą.

Światło na dziobie drona rozlewało się po podłodze i padało na drzwi.

Niezupełnie samą.

Charlotte spróbowała wziąć się w garść. Sięgnęła do panelu dostępowego i wyłączyła lampę drona. Starannie nakryła maszynę plandeką. Nie wolno jej już było zostawiać rzeczy w nieładzie — musiała odtąd żyć w założeniu, że może mieć gości. Podeszła do drzwi, przystanęła, wróciła się po torbę z narzędziami. Dron zszedł teraz na dalszy plan. Z latarką i narzędziami pod pachą minęła koszary i dotarła na koniec korytarza, do pomieszczenia sterowania dronami. Na blacie roboczym w głębi sali spoczywało radio, nad którym pracowała przez ostatnie tygodnie. Działało. Nieraz nasłuchiwała z bratem urywków rozmów z odległych światów. Może znajdzie sposób, by nadawać w eter. Zaczęła grzebać w pojemniku z częściami, które jej zostawił. Jeśli nic nie znajdzie, będzie mogła przynajmniej słuchać. Może dowie się, co z nim zrobili. Może usłyszy jego głos — albo skontaktuje się z kimś innym.

31

Przy każdym kaszlnięciu żebra Donalda eksplodowały na tysiąc drzazg. Odłamki przebijały jego płuca i serce, śląc wzdłuż kręgosłupa falę bólu. A przynajmniej tak to odczuwał — jakby jego kości i nerwy wybuchały niczym bomby. Zdążył już zatęsknić za zwyczajną torturą pieczenia w płucach i obolałym od kaszlu gardle. Przy jego poobijanych, popękanych żebrach dawna udręka wydawała się kpiną. Wczorajszą niedolę wspominał czule, z nostalgią.

Leżał na posłaniu, zakrwawiony i posiniaczony; o ucieczce dawno zapomniał. Drzwi były solidne, a przestrzeń nad panelami sufitowymi prowadziła donikąd. Chyba nie trzymali go na poziomach administracyjnych. Może to piętro Ochrony. Albo mieszkalne. W każdym razie nie znał tego miejsca. Korytarz na zewnątrz był upiornie cichy. Możliwe, że był środek nocy. Od łomotania w drzwi bolały go żebra, od krzyków — gardło. Ale najgorszy ból sprawiała mu myśl o tym, w co wplątał własną siostrę i co się z nią teraz stanie. Kiedy zjawią się strażnicy albo Thurman, będzie musiał powiedzieć im o Charlotte i błagać, żeby okazali jej litość. Dla Thurmana była jak córka, a przecież to Donald odpowiadał za jej wybudzenie, nikt inny. Thurman to zrozumie. Każe położyć ją z powrotem do kriokomory, a koniec wszystkiego zastanie ją we śnie. Tak byłoby najlepiej.

Godziny mijały. Godziny odmierzane narastającą opuchlizną i tętnem pulsującym w kilkunastu miejscach na ciele. Donald wiercił się w łóżku, rzucał się na boki; dzień i noc stały się nie do odróżnienia, jak w krypcie. Cały pokrył się potem jak w gorączce, ale to nie infekcja go dręczyła, tylko strach i żal. Śnił o zamarzniętych komorach, które stawały w ogniu, koszmary o ogniu, lodzie i pyle, o rozpływających się tkankach i kościach spalanych na proch.

Budził się i zasypiał raz po raz. Miał jeszcze inny sen. Sen o lodowatej nocy na przepastnym oceanie i statku, który tonął. Pokład pod stopami Donalda drżał pod brutalnym naporem oceanu. Dłonie miał przymarznięte do koła sterowego, z ust unosiła się mgiełka kłamstw. Fale rozbryzgiwały się nad relingami. Sterówka Donalda zanurzała się coraz głębiej. A wszędzie wokół dryfowały po wodzie łodzie ratunkowe i co do jednej płonęły. Tkwiące w nich kobiety i dzieci krzyczały, płonąc, uwięzione w szalupach o kształcie kriokomór, które nigdy nie miały dotrzeć do brzegu.

Donald zrozumiał. Dostrzegał to zarówno na jawie — dysząc, kaszląc i pocąc się — jak i w snach. Pamiętał, że kiedyś sądził, że kobiety uśpiono, aby mężczyźni nie mieli o co walczyć. Prawda była zupełnie inna. Tkwiły w kapsułach, żeby pozostali mieli dla kogo walczyć. By mieli kogoś do uratowania. To dla nich mężczyźni przepracowywali swoje ponure zmiany i przesypiali ponure noce, śniąc o rzeczach, które nigdy nie nastąpią.

Zakrył usta, obrócił się na bok i zaczął kaszleć krwią. Ktoś do uratowania. Ludzkością — nawet Donaldem, który pomógł zbudować to przeklęte miejsce — kierowało błędne przekonanie, że trzeba coś lub kogoś ratować. Powinni byli zostawić zarówno ludzi jak i świat samym sobie. Ludzkość miała prawo wyginąć. Tak właśnie postępowało życie: wymierało. Dzięki temu powstawało miejsce dla kolejnych gatunków. Lecz jednostki często starały się odwrócić naturalny bieg rzeczy. Mieli swoje nielegalnie sklonowane dzieci, nanokuracje, narządy zastępcze i wreszcie kriokapsuły. Jednostki takie jak ludzie, którzy to zrobili.

Zbliżały się kroki, sygnalizując posiłek i koniec ciągnącego się w nieskończoność cyklu oszalałych snów i bolesnej jawy. Musiała być pora śniadania, bo umierał z głodu. Oznaczałoby to, że nie spał przez większość nocy. Spodziewał się zobaczyć tego samego strażnika, który przyniósł mu poprzedni posiłek, ale w drzwiach ukazał się Thurman. Za jego plecami stał ponury mężczyzna w srebrze Ochrony. Thurman wszedł sam i zamknął za sobą drzwi. Nie miał wątpliwości: Donald nie stanowił dla niego zagrożenia. Wyglądał lepiej i zdrowiej niż wczoraj. Miał czas dojść do siebie po wybudzeniu. A może w krwioobiegu starca krążyły mrowie nowych lekarzy.

— Jak długo mnie tu trzymacie? — zapytał Donald i usiadł na posłaniu. Głos miał chrapliwy i odległy; brzmiał jak szelest jesiennych liści.

— Niedługo — odparł Thurman. Starzec przysunął sobie stojący przy łóżku kufer i usiadł na nim. Przez chwilę mierzył Donalda wzrokiem. — Zostało ci zaledwie parę dni życia.

— To diagnoza lekarska? Czy wyrok?

Thurman uniósł brew.

— I jedno, i drugie. Jeśli tu zostaniesz bez opieki medycznej, zabije cię powietrze, którego się nawdychałeś. Zamiast tego cię uśpimy.

– Żeby broń Boże nie skrócić moich cierpień.

Thurman rozważył jego słowa.

— Zastanawiałem się, czy nie pozwolić ci tu umrzeć. Wiem, jak bardzo cierpisz. Mógłbym cię naprawić albo zniszczyć, ale nie mam serca zrobić żadnej z tych rzeczy.

Donald spróbował się zaśmiać, ale ból był zbyt silny. Sięgnął po szklankę wody na tacy i upił trochę. Gdy ją odstawił, po powierzchni zatańczyła różowa spirala krwi.

— Nie próżnowałeś na tej ostatniej zmianie — powiedział Thurman. — Brakuje dronów i bomb. Wybudziliśmy kilku zamrożonych niedawno ludzi, żeby uzyskać pełny obraz twoich działań. Masz pojęcie, czym ryzykowałeś?

W głosie Thurmana dało się słyszeć coś gorszego od gniewu. Donald z początku nie potrafił tego nazwać. Nie rozczarowanie. Nie wściekłość — jej Thurman dał upust kopniakami. Chodziło o jakieś głęboko skrywane uczucie. Coś w rodzaju strachu.

— Czym ryzykowałem? — powtórzył Donald. — Czyściłem twój bałagan. — Uniósł szklankę w prześmiewczym toaście na cześć swojego dawnego mentora. — Silosy, które uszkodziłeś. Tamten silos, który zgasł wiele lat temu. On ciągle istniał…

— Silos czterdziesty. Wiem.

— I siedemnasty. — Donald odchrząknął. Wziął z tacy suchą piętkę chleba i ugryzł kęs, żuł aż rozbolała go szczęka, a potem popił różowawą od krwi wodą. Wiedział tak wiele rzeczy, o których Thurman nie miał pojęcia. Właśnie to sobie uświadomił. Dziesiątki rozmów z mieszkańcami osiemnastki, długie godziny spędzone nad rysunkami i notatkami, tygodnie mozolnego łączenia elementów układanki, bycia u władzy. Wiedział, że w obecnym stanie nie miałby szans w walce Thurmanem, a jednak czuł się od niego silniejszy. Wiedza dawała mu poczucie siły.

— Siedemnasty nie był martwy — powiedział i odgryzł kolejny kęs chleba.

— Niedawno się dowiedziałem.

Donald przeżuwał chleb.

— Dzisiaj zamykam osiemnasty — powiedział cicho Thurman. — Ileż kosztował nas ten ośrodek… — Pokręcił głową, a Donald zastanowił się, czy starzec miał na myśli Victora, szefa szefów, który strzelił sobie w głowę z powodu tamtejszego powstania. A w następnej sekundzie dotarło do niego, że ludzie, w których pokładał tak wielką nadzieję również zginą. Tyle zamieszania z przemycaniem części dla Charlotte, tyle marzeń o końcu silosów, tyle nadziei na przyszłość spędzoną pod błękitnym niebem — wszystko na marne. Przełknął chleb, który nagle wydał mu się pozbawiony smaku.

— Dlaczego? — zapytał.

— Wiesz dlaczego. Rozmawiałeś z nimi, czyż nie? Co twoim zdaniem miałoby się z nimi stać? Co ty sobie myślałeś? — Do tonu Thurmana wkradały się pierwsze oznaki gniewu. — Myślałeś, że oni cię uratują? Że kogokolwiek z nas można uratować? Co ty sobie, do cholery, myślałeś?

Donald nie zamierzał odpowiadać, ale odpowiedź nadeszła sama, odruchowo jak kaszel:

— Myślałem, że zasługują na więcej. Myślałem, że zasługują na szansę…

— Szansę na co? — Thurman potrząsnął głową. — To nie ma znaczenia. Nie ma znaczenia. Nasze plany przewidują chyba każdą ewentualność. — To ostatnie wymamrotał pod nosem. — Szkoda tylko, że muszę w ogóle spać. Że nie mogę tu być, żeby zarządzać wszystkim. To tak jak z wysyłaniem dronów w powietrze, kiedy musisz być tutaj i trzymać rękę na wolancie. — Thurman zacisnął uniesioną dłoń w pięść. Przez chwilę przyglądał się Donaldowi. — Usypiamy cię jutro z samego rana. Zapewniam, że to nadzwyczaj łagodny wyrok. Ale zanim się ciebie pozbędę, chcę, abyś mi coś powiedział: jak to zrobiłeś? Jak znalazłeś się na moim miejscu? Nie mogę pozwolić, żeby to się powtórzyło…

— Więc teraz jestem zagrożeniem. — Donald upił kolejny łyk wody, żeby pozbyć się drapania w gardle. Spróbował wziąć głęboki oddech, ale ból był tak silny, że Donald zgiął się w pół.

— Ty nie, ale może nim być kolejna osoba, która zrobi to samo. Staraliśmy się pomyśleć o wszystkim, ale zawsze mieliśmy świadomość, że największą słabością każdego systemu jest możliwość rewolty u szczytu.

— Jak w silosie dwunastym — powiedział Donald. Pamiętał upadek ośrodka i mrok sączący się z serwerowni. Był tego świadkiem, osobiście położył kres temu silosowi, napisał raport. — Jak mogliście się nie spodziewać, że to samo stanie się tutaj? — zapytał.

— Spodziewaliśmy się. Nasze plany obejmowały każdą ewentualność. To dlatego mamy rezerwy. To dlatego mamy rytuał inicjacji, szansę na sprawdzenie duszy człowieka, pudełko, w którym zamykamy nasze tykające bomby. Jesteś za młody, by to rozumieć, ale najtrudniejszym zadaniem, jakie ludzkość kiedykolwiek próbowała opanować… w dużej mierze bezskutecznie… było przekazywanie najwyższej władzy z rąk do rąk. — Thurman rozłożył szeroko ramiona. W jego oczach pojawił się błysk, znów budził się w nim polityk. — Aż do teraz. Rozwiązaliśmy ten problem naszymi kriokapsułami i zmianami. Władza jest tymczasowa i nigdy nie wychodzi poza wciąż ten sam wąski krąg. Tutaj nikt nikomu nie oddaje władzy.

— Gratulacje. — Donald splunął. Przypomniało mu się, jak kiedyś zasugerował Thurmanowi, że ten mógłby zostać prezydentem, a Senator odparł, że byłaby to degradacja, nie awans. Teraz Donald rozumiał dlaczego.

— Tak. To był dobry system. Do momentu, gdy zdołałeś go oszukać.

— Powiem, jak to zrobiłem, ale w zamian ty też mi coś wyjawisz. — Donald zakrył usta i kaszlnął.

Thurman spochmurniał i zaczekał, aż kaszel ustanie.

— Umierasz — stwierdził. — Zamkniemy cię w pudle, żebyś mógł śnić aż do samego końca. Cóż takiego ważnego miałbym ci powiedzieć?

— Prawdę. Poznałem jej ogromną część, ale wciąż zostało kilka luk. Sprawiają mi większy ból niż dziury w moich płucach.

— Wątpię — powiedział Thurman. Lecz mimo to rozważył ofertę. — Co chcesz wiedzieć?

— Serwery. Wiem, co na nich jest. Wszystkie szczegóły z życia mieszkańców silosów, gdzie pracują, czym się zajmują, jak długo żyją, ile mają dzieci, co jedzą, gdzie chadzają, wszystko. Chcę wiedzieć, po co.

Thurman przyjrzał mu się. Nie odezwał się ani słowem.

— Znalazłem wskaźniki procentowe. Zmieniające się rankingi. Oznaczają szanse tych ludzi na przeżycie, jeśli zostaną wypuszczeni, mam rację? Ale skąd system to wie?

— Po prostu wie — powiedział Thurman. — I myślisz, że właśnie po to są silosy?

— Tak, myślę, że między nimi rozgrywa się wojna. Wojna, w której tylko jeden zwycięży.

— Więc czego ode mnie chcesz?

— Myślę, że jest w tym jakieś drugie dno. Powiedz mi, a ja wyjaśnię, jak zająłem twoje miejsce. — Donald usiadł na posłaniu i owinął ręce wokół łydek, podczas gdy kaszel maltretował jego gardło i żebra. Thurman czekał, aż atak ustąpi.

— Serwery robią dokładnie to, co powiedziałeś. Śledzą wszystkie te życia i oceniają je. Decydują również o wynikach loterii, dzięki czemu możemy w bardzo namacalny sposób kształtować tych ludzi. Zwiększamy szanse przetrwania. Pozwalamy wzrastać najlepszym. To dlatego szanse zwiększają się wraz z upływem czasu.

— Oczywiście. — Donald poczuł się głupi. Powinien był się domyślić. Nieraz słyszał słowa Thurmana: niczego nie zostawiamy przypadkowi. A czymże innym była loteria?

Pochwycił spojrzenie Thurmana.

— Twoja kolej — powiedział starzec. — Jak to zrobiłeś?

Donald oparł się o ścianę. Kaszlnął w pięść, a Thurman przyglądał mu się w milczeniu i z szeroko otwartymi oczami.

— To była Anna — powiedział Donald. — Odkryła twoje plany. Zamierzałeś ją uśpić, kiedy skończy ci pomagać, a ona obawiała się, że już nigdy się nie obudzi. Dałeś jej dostęp do systemów, żeby mogła uporać się z czterdziestym. To ona wszystko tak poustawiała, żebym zajął twoje miejsce. Zostawiła mi też w twojej skrzynce odbiorczej wiadomość, w której prosiła mnie o pomoc. Sądzę, że chciała pokrzyżować ci plany. Zakończyć to wszystko.

— Nie — powiedział Thurman.

— O, tak. I obudziłem się, ale nie rozumiałem, o co mnie prosiła. Za późno się zorientowałem. A w międzyczasie ciągle były problemy z silosem czterdziestym. Kiedy się obudziłem i zacząłem tę zmianę, czterdziesty…

— Zajęto się nim — powiedział Thurman.

Donald odchylił głowę do tyłu i spojrzał na sufit.

— Chcieli, żebyś tak myślał. Oto co ja myślę. Sądzę, że ci z silosu czterdziestego przejęli kontrolę nad sygnałem z kamer, żebyśmy nie wiedzieli, co się tam dzieje. Tak jak mówiłeś, zbuntowany szef IT, rewolta na górze. Silos zgasł, kiedy odcięli nas od kamer. Ale wcześniej zajęli się rurami z gazem, żebyśmy nie mogli ich zabić. A jeszcze wcześniej zhakowali ładunki, które detonowalibyśmy, gdyby wszystko inne zawiodło. Działali w odwrotnej kolejności. Kiedy silos zgasł, oni już dawno przejęli kontrolę. Tak jak ja. Tak jak zrobiła to Anna.

— Jak mogliby…?

— Może ona im pomagała, nie wiem. Mi pomogła. I jakimś sposobem wieści rozniosły się do innych silosów. A może zanim skończyła ratować ci tyłek, zdała sobie sprawę, że to oni mają rację, a my się mylimy. Może zostawiła silos czterdziesty w spokoju i niech sobie robią co chcą. Myślę, że jej zdaniem oni mogliby ocalić nas wszystkich.

Donald kaszlnął. Przez głowę przemknęły mu stare sagi o herosach, opowieści o mężczyznach i kobietach walczących o dobro i sprawiedliwość — zawsze z happy endem, zawsze przeciwko przeważającym siłom wroga, zawsze gówno prawda. Bohaterowie nie wygrywali. Bohaterami zostawali ci, którzy akurat zwyciężyli. To o nich opowiadała historia — polegli zaś milczeli. Wszystko to brednie.

— Zbombardowałem silos czterdziesty zanim zrozumiałem, o co tu chodzi — powiedział Donald. Spojrzał na sufit, czując nad sobą ciężar pięter, ziemi i ołowianego nieba. — Zbombardowałem ich, bo chciałem odwrócić od siebie uwagę, bo mnie to nie obchodziło. Zabiłem Annę, bo mnie tu sprowadziła, bo uratowała mi życie. W obu przypadkach odwaliłem za ciebie kawał roboty, prawda? Zdławiłem dwie rebelie, których nawet się nie spodziewałeś…

— Nie. — Thurman wstał. Górował teraz nad Donaldem.

— Tak — powiedział Donald. Zamrugał, by przepędzić napływające do oczu łzy. W jego sercu, w miejscu dawnej wściekłości na Annę, teraz ziała dziura. Pozostał mu tylko żal i poczucie winy. Zabił osobę, która kochała go najmocniej ze wszystkich, która walczyła o to, co słuszne. Nigdy nie zatrzymał się, by zapytać, pomyśleć, porozmawiać.

— Zapoczątkowałeś to powstanie, łamiąc własne zasady — powiedział Thurmanowi. — Sam je zacząłeś, gdy ją obudziłeś. Byłeś słaby. Stworzyłeś zagrożenie, a ja się go pozbyłem. I niech cię szlag trafi za to, że jej posłuchałeś. Że sprowadziłeś mnie tutaj. Że zmieniłeś mnie w to!

Donald zamknął oczy. Poczuł łaskotanie spływających po skroniach łez, a przez zamknięte powieki dostrzegł padający na niego cień Thurmana. Przygotował się na cios. Odchylił głowę do tyłu, uniósł brodę i czekał. Myślał o Helen. Myślał o Annie. Myślał o Charlotte. Gdy sobie o niej przypomniał, otworzył usta, żeby powiedzieć Thurmanowi o kryjówce siostry — zanim spadnie na niego cios, zanim oberwie tak, jak na to zasługiwał za pomaganie tym potworom, za bycie ich nieświadomym narzędziem. Już zaczynał mówić Thurmanowi o Charlotte, gdy przez powieki błysnęło mu światło, mignął usuwający się na korytarz cień, huknęły zatrzaśnięte z wściekłością drzwi.

32

Silos 18


Lukas przeczuwał, że coś jest nie tak jeszcze zanim wpiął słuchawki do gniazda. Czerwone światła jak zawsze pulsowały nad serwerami, ale pora się nie zgadzała. Dotąd na rozmowach z silosem pierwszym można było polegać jak na zegarku. Tym razem telefon zastał go w środku obiadu. Brzęczenie i miganie niosło się z biura Lukasa na korytarz. Sims, stary szef Ochrony, odnalazł go w pomieszczeniu socjalnym i powiedział, że ktoś próbuje się z nim skontaktować. W pierwszej chwili Lukas pomyślał, że ich tajemniczy dobroczyńca chce ich ostrzec. A może dzwonił, żeby podziękować za to, że wreszcie przestali kopać.

Usłyszał w słuchawkach kliknięcie; nastąpiło połączenie. Piekielne lampy pod sufitem przestały migać.

— Halo? — odezwał się, łapiąc oddech.

— Kto mówi?

Ktoś inny. Głos był ten sam, ale słowa się nie zgadzały. Czemu miałby nie wiedzieć, do kogo się dodzwonił?

— Tu Lukas. Lukas Kyle. Kto mówi?

— Daj mi szefa silosu.

Lukas wyprostował się.

— Ja jestem szefem tego silosu. Silosu osiemnastego Operacji Pięćdziesiąt Ładu Światowego. Z kim rozmawiam?

— Rozmawiasz z człowiekiem, który opracował Ład Światowy. A teraz dawaj szefa. Mam tu na liście niejakiego… Bernarda Hollanda.

Lukasowi omal się nie wymsknęło, że Bernard nie żyje. Wszyscy wiedzieli, że nie żyje. To fakt, z którym należało się pogodzić. Sam widział, jak Bernard płonął zamiast wyjść na czyszczenie, płonął nie pozwalając się uratować. Lecz ten człowiek tego nie wiedział. Na myśl o złożoności życia po drugiej stronie linii, tej nieomylnej linii, Lukasowi zakręciło się w głowie. Bogowie nie byli wszechmocni. Albo nie jadali przy tym samym stole. Albo ten, który nazywał siebie Donaldem był bardziej nieposłuszny niż Lukas podejrzewał. Albo — jak stwierdziłaby Juliette, gdyby tu była — robili go w chuja.

— Bernard… yyy, jest w tej chwili niedysponowany.

Krótka pauza. Lukas czuł zbierające mu się na czole i karku kropelki potu. Temperatura serwerów i rozmowy dawała mu się we znaki.

— Kiedy wróci?

— Nie jestem pewien. Mogę… go zawołać? — Bezwiednie zawiesił głos na końcu zdania, które wcale nie miało być pytaniem.

— Piętnaście minut — obwieścił głos. — Potem sprawy potoczą się bardzo źle dla ciebie i dla was wszystkich. Bardzo źle. Piętnaście minut.

Połączenie zostało przerwane zanim Lukas zdążył zaprotestować albo poprosić o więcej czasu. Piętnaście minut. Pomieszczenie zdawało się kołysać. Potrzebował Jules. Przyda się ktoś, kto mógłby udawać Bernarda — może Nelson. I co miał na myśli tamten mężczyzna mówiąc, że opracował Ład Światowy? To przecież niemożliwe.

Lukas podbiegł do drabiny i ruszył na dół. Chwycił podpięte do ładowarki przenośne radio i z powrotem popędził na górę. Zadzwoni do Juliette szukając jednocześnie Nelsona. Głos technika kupi mu nieco czasu, żeby to wszystko ogarnąć. W sumie zawsze spodziewał się, że ktoś zadzwoni i zażąda odpowiedzi na pytanie, co się tam do cholery dzieje — jednak aż do teraz nic takiego się nie stało. Spodziewał się tego, a teraz i tak dał się zaskoczyć.

— Jules? — Dotarł do szczytu drabiny i odpalił radio. Co jeśli się nie zgłosi? Piętnaście minut. A co potem? Jak mocno tamci byli w stanie im zagrozić? Drugi głos — Donald — od czasu do czasu częstował ich groźnie brzmiącymi, choć pustymi ostrzeżeniami. Ten był inny. Lukas znów spróbował wywołać Juliette. Jego serce nie powinno tak łomotać. Otworzył drzwi serwerowni i wypadł na korytarz.

— Mogę oddzwonić za chwilę? — zapytała Jules wśród trzasków ściskanego w dłoni radia. — Mam tu na dole niezły koszmar. Pięć minut?

Lukas dyszał ciężko. Wyminął Simsa, który odprowadził go wzrokiem. Nelson powinien być w laboratorium czyszczenia. Wcisnął przycisk nadawania.

— Właściwie pomoc przydałaby mi się już teraz. Schodzisz na dół?

— Nie, jestem na miejscu. Właśnie zostawiłam dzieci z moim tatą. Idę do Walkera po baterię. Ty biegniesz? Chyba nie do nas, co?

Oddychał z trudem.

— Nie, szukam Nelsona. Ktoś dzwonił. Chciał rozmawiać z Bernardem, zagroził, że będziemy mieć kłopoty. Jules… mam złe przeczucia.

Wybiegł zza rogu i dostrzegł, że drzwi laboratorium czyszczenia są otwarte. Z framugi zwisały poruszane przeciągiem paski taśmy.

— Uspokój się — powiedziała Juliette. — Spokojnie. Kto dzwonił? I po co ci Nelson?

— Chciałem, żeby podszył się pod Bernarda i pogadał z tym facetem, może chociaż kupiłby nam trochę czasu. Nie wiem, kto dzwonił. Brzmiał jak ten sam facet, ale to nie on.

— Co powiedział?

— Powiedział, żeby zawołać Bernarda i że to on obmyślił Operację Pięćdziesiąt. Cholera, Nelsona tu nie ma. — Lukas omiótł wzrokiem blaty robocze i szafki z narzędziami. Przypomniał sobie, że po drodze mijał Simsa. Stary szef Ochrony miał dostęp do serwerowni. Lukas opuścił laboratorium i popędził z powrotem.

— Lukas, to nie ma najmniejszego sensu.

— Wiem, wiem. Poczekaj, oddzwonię. Muszę złapać Simsa…

Biegł korytarzem, biura przemykały po bokach, w większości puste — pracownicy zostali oddelegowani z IT albo właśnie jedli obiad. Dostrzegł Simsa, który właśnie miał zniknąć za rogiem.

— Sims!

Szef Ochrony obejrzał się, przystanął i zlustrował biegnącego ku niemu Lukasa. Lukas zastanawiał się, ile minut upłynęło i jak rygorystyczny okaże się człowiek z silosu pierwszego.

— Potrzebuję twojej pomocy — powiedział. Wskazał drzwi do serwerowni na skrzyżowaniu korytarzy. Sims odwrócił się i również spojrzał na drzwi.

— Tak?

Lukas wprowadził swój kod i otworzył drzwi. Światła w środku migały. Niemożliwe, żeby już minęło piętnaście minut.

— Mam wielką prośbę — powiedział Simsowi. — Posłuchaj, to… skomplikowane, ale musisz z kimś porozmawiać. Chcę, żebyś udawał Bernarda. Znałeś go dosyć dobrze, prawda?

Sims zatrzymał się.

Kogo mam udawać?

Lukas odwrócił się i chwycił wysokiego mężczyznę za ramię, popędzając go.

— Nie ma czasu na wyjaśnienia. Po prostu musisz odpowiadać na pytania tego faceta. To takie jakby ćwiczenia. Bądź Bernardem. Wmów sobie, że jesteś Bernardem. Bądź wkurzony albo coś w tym stylu. Rozłącz się tak szybko, jak tylko dasz radę. I w ogóle mów tylko tyle, ile będziesz musiał.

— Z kim mam rozmawiać?

— Później ci to wyjaśnię. Dasz radę. Zamydl mu oczy. — Pokierował Simsa do otwartego serwera i podał mu słuchawki. Sims przyjrzał się im jakby nigdy czegoś takiego nie widział. — Po prostu włóż je na uszy — polecił Lukas. — Podłączę cię. To działa jak radio. Pamiętaj, jesteś Bernardem. Postaraj się brzmieć jak on, okay? Stań się nim.

Sims kiwnął głową. Policzki miał czerwone, po czole spływały mu strużki potu. Wyglądał na młodszego o dziesięć lat i zestresowanego jak diabli.

— Zaczynamy. — Lukas wcisnął wtyczkę przewodu w gniazdo; przeszło mu przez myśl, że Sims pewnie nawet bardziej niż Nelson nadaje się do tej roli. W ten sposób zyskają trochę czasu, zanim Lukas zdoła się zorientować, o co chodzi. Zauważył, że Sims się wzdrygnął, musiał usłyszeć słowa powitania.

— Halo? — odezwał się.

— Stanowczo — syknął Lukas. Radio w jego dłoni zatrzeszczało głosem Juliette, ale je wyciszył. Nie chciał, żeby ich podsłuchano. Oddzwoni później.

— Tak, tu Bernard. — Sims mówił przez nos, wysokim, ściśniętym głosem. Brzmiało to bardziej jakby wcielał się w kobietę niż w poprzedniego szefa silosu. — Owszem, mówi Bernard — powtórzył z naciskiem. Błagalnym wzrokiem spojrzał na Lukasa; wyglądał na kompletnie bezradnego. Lukas zakręcił palcem kółko. Sims kiwał głową, słuchając głosu mężczyzny, a potem ściągnął zestaw słuchawkowy.

— W porządku? — syknął Lukas.

Sims podał mu słuchawki.

— Chce rozmawiać z tobą. Przykro mi. Wie, że to nie on.

Lukas jęknął. Wziął pod pachę radio, z którego wciąż sączył się cichy i odległy głosik Juliette, po czym wsunął na głowę śliski od potu zestaw słuchawkowy.

— Halo?

— Nie powinieneś był tego robić.

— Bernard jest… nie mogłem go znaleźć.

— Nie żyje. To wypadek czy morderstwo? Co się tam dzieje? Kto dowodzi? Nie mamy sygnału z kamer.

— Ja tu dowodzę — powiedział Lukas, boleśnie świadomy, że Sims mu się przygląda. — Wszystko u nas w porządku. Każę Bernardowi zadzwonić do pana jak tylko…

— Rozmawiałeś z kimś innym z tego silosu.

Lukas milczał.

— Co ci powiedział?

Lukas obejrzał się na drewniane krzesło i stertę książek. Sims podążył za jego wzrokiem i szeroko otworzył oczy na widok takiej masy papieru.

— Omawialiśmy raporty o ludności — powiedział Lukas. — Stłumiliśmy powstanie. Tak, Bernard został ranny w trakcie walk…

— Mam tutaj maszynę, która mówi mi, kiedy kłamiesz.

Lukasowi zrobiło się słabo. Choć wydawało się to niemożliwe, wierzył temu człowiekowi. Padł ciężko na krzesło. Sims przyglądał mu się niespokojnie. Szef Ochrony wyczuwał, że coś jest nie tak.

— Robimy co w naszej mocy — zapewnił Lukas. — Wszystko pod kontrolą. Jestem cieniem Bernarda. Przeszedłem inicjację…

— Wiem. Uważam jednak, że zostałeś zatruty. Przykro mi, synu, ale powinienem był to zrobić już dawno temu. To dla dobra nas wszystkich. Naprawdę mi przykro.

A potem dodał enigmatycznie i cicho, jakby do kogoś innego:

— Zamknijcie ich.

— Proszę zaczekać… — powiedział Lukas. Odwrócił się do Simsa, wymienili bezradne spojrzenia. — Niech mi pan pozwoli…

Nim zdążył dokończyć, gdzieś w górze rozległ się syk. Lukas podniósł wzrok na otwory wentylacyjne, z których opadały kłęby białych oparów. Narastająca mgła. Przypomniały mu się spaliny, którymi ludzie z Maszynowni próbowali napełnić serwerownię, żeby go z niej wykurzyć. Pamiętał uczucie, że zaraz się tu udusi. Lecz ta mgła była inna, gęsta i złowroga.

Lukas zakrył usta podkoszulkiem i krzyknął do Simsa, żeby szedł za nim. Przemknęli przez serwerownię pomiędzy czarnymi maszynami, omijając białe kłęby, gdy tylko mogli. Dotarli do prowadzących do IT drzwi, które — jak sądził — były hermetyczne. Panel mignął radośnie czerwoną diodą, choć Lukas nie przypominał sobie, żeby zamykał drzwi. Wstrzymując oddech, wstukał swój kod i czekał na błysk zielonej kontrolki. Bez skutku. Ponownie wklepał kod. Z braku powietrza robiło mu się już słabo. Panel zabrzęczał i mrugnął czerwonym okiem.

Lukas odwrócił się, żeby poskarżyć się Simsowi i zastał go wpatrzonego we własne dłonie. Ręce miał pokryte krwią. Krew lała się Simsowi z nosa.

33

Juliette rzuciła parę przekleństw pod adresem radia i wreszcie wręczyła je Walkerowi, żeby on spróbował. Courtnee przyglądała im się z zaniepokojeniem. Parę razy słyszeli głos Lukasa, ale zagłuszał go łomot butów i syk jego oddechu albo zakłóceń.

Walker przyjrzał się przenośnemu urządzeniu. Radio tak obrosło w pokrętła i gałki, że stało się nadmiernie skomplikowane. Chwilę przy nim pomajstrował, po czym wzruszył ramionami.

— Wygląda mi na sprawne — powiedział, skubiąc brodę. — Problem leży po drugiej stronie.

Jedno z pozostałych urządzeń na stole warknęło. Było to duże radio z kablem zwisającym z sufitu. Spomiędzy eksplozji trzasków dobiegł ich znajomy głos:

— Halo? Jest tam kto? Mamy tu na dole problem.

Juliette podbiegła do stołu roboczego i chwyciła mikrofon zanim Walker czy Courtnee zdążyli zareagować. Rozpoznała ten głos.

— Hank, mówi Juliette. Co się dzieje?

— Mamy… doniesienia z środkowych pięter o wycieku jakichś oparów. Nadal tam jesteś?

— Nie, jestem w Maszynowni. O jaki wyciek chodzi? I skąd?

— Wyciek jest chyba na klatce schodowej. Stoję właśnie na platformie podestu i nic stąd nie widzę, ale słyszę w górze jakiś hałas. Brzmi jak wielki tłum. Ciężko rozpoznać, czy idą w górę czy w dół. Ale nie ma alarmu pożarowego.

— Przerwa. Przerwa.

Jakiś inny głos wciął się w ich rozmowę. Juliette rozpoznała w nim Petera. Domagał się pauzy, żeby móc coś powiedzieć.

— Mów, Peter.

— Jules, ja tu na górze też mam jakiś przeciek. W śluzie.

Juliette obejrzała się na Courtnee, która wzruszyła ramionami.

— Potwierdź, że masz w śluzie dym — powiedziała.

— Nie wydaje mi się, żeby to był dym. I to jest w śluzie, którą dodałaś, tej nowej. Czekaj. Nie… to dziwne.

Juliette zaczęła chodzić nerwowo pomiędzy stołami w warsztacie.

— Co jest dziwne? Opisz, co widzisz. — Wyobraziła sobie wyciek spalin, może z głównego generatora. Będą musieli go wyłączyć, a zapasowego nie było. Kurwa. Jej najgorszy koszmar. Courtnee obrzuciła ją chmurnym spojrzeniem, najwyraźniej chodziły jej po głowie podobne myśli. Kurwa, kurwa.

— Jules, żółte drzwi są otwarte. Powtarzam, wewnętrzne drzwi śluzy są otwarte. I ja ich nie otworzyłem. Jeszcze przed chwilą były zamknięte.

— A co z dymem? — zapytała Juliette. — Robi się coraz gęstszy? Trzymaj się nisko i zakryj twarz. Przyda się jakaś wilgotna szmatka…

— To nie dym. I jest go pełno za drzwiami twojej nowej śluzy. Te są ciągle zamknięte. Zaglądam właśnie przez szybę. Wszędzie ten dym. I… mogę wyjrzeć za żółte drzwi. Są szeroko otwarte. To… o, cholera…

Serce Juliette przyspieszyło. Ton jego głosu. Nie pamiętała, żeby Peter kiedykolwiek przeklinał odkąd go poznała, a przeżyli przecież wspólnie niejedno.

— Peter?

— Jules, zewnętrzne drzwi są otwarte. Powtarzam, zewnętrzne drzwi śluzy są szeroko otwarte. Patrzę na przestrzał przez śluzę i… chyba widzę rampę. Chyba patrzę na zewnątrz. Bogowie, Juliette, ja patrzę na zewnątrz…

— Musisz uciekać — powiedziała Juliette. — Zostaw wszystko tak jak jest i wynoś się stamtąd. Zamknij za sobą drzwi do stołówki. Uszczelnij je czymś. Taśmą albo lakiem, cokolwiek ci się nawinie. Zrozumiałeś?

— Tak. Tak. — Brzmiał na zdyszanego. Juliette wspomniała słowa Lukasa, który ostrzegał, że stanie się coś złego. Spojrzała na Walkera, który wciąż ściskał w garści nowe radio. Potrzebowała starego, przenośnego radia. Nie powinna była pozwalać mu na modyfikacje.

— Wywołaj Luke’a — poprosiła.

Walker bezradnie wzruszył ramionami.

— Próbuję.

— Jules, tu znowu Peter. W moją stronę wchodzi po schodach masa ludzi. Słyszę ich. To brzmi, jakby biegło pół silosu. Nie wiem, dlaczego idą w tę stronę.

Juliette pomyślała o tym, co mówił Hank — tłum na schodach. W razie pożaru wszyscy powinni chwytać za węże gaśnicze albo schronić się na jakimś bezpiecznym piętrze i czekać na pomoc. Po co mieliby pędzić na górę?

— Peter, nie dopuszczaj ich w okolice biura. Trzymaj ich z dala od śluzy. Nie wolno ci ich przepuścić.

Jej umysł pracował na najwyższych obrotach. Co zrobiłaby na jego miejscu? Trzeba tam wejść w kombinezonie i pozamykać drzwi. Ale to oznaczałoby otwarcie drzwi nowej śluzy. Drzwi nowej śluzy! Nie miało ich tam być. Pal licho dym, zewnętrzne powietrze miało teraz styczność z silosem. Powietrze z zewnątrz…

— Peter?

— Jules… Ja… nie mogę tu zostać. Wszystkim odbiło. Są w biurze, Jules. Nie… nie chcę do nikogo strzelać… nie mogę.

— Posłuchaj. Te opary to argon, prawda?

— No… może. Tak. Na to wygląda. Tylko raz widziałem napełnianie śluzy, przed twoim czyszczeniem. Ale tak…

Juliette aż pociemniało w oczach, zakręciło jej się w głowie. Butami nie dotykała już podłogi — unosiła się w powietrzu, pusta w środku, otępiała i na wpół głucha. Gaz. Trucizna. Uszczelka, która zniknęła z pojemnika na próbki. Tamten skurwiel z silosu pierwszego i jego groźby. Zrobił to. Zabijał ich wszystkich. Przez głowę przemykały jej tysiące bezużytecznych planów i pomysłów, beznadziejnych i spóźnionych. O wiele spóźnionych.

— Jules?

Nacisnęła przycisk mikrofonu, żeby odpowiedzieć Peterowi, ale po chwili dotarło do niej, że głos dochodził z urządzenia w rękach w Walkera. Z przenośnego radia.

— Lukas — szepnęła. Mgiełka wilgoci zakryła jej oczy, gdy sięgała po drugie radio.

34

— Jules? Cholera jasna. Miałem ściszone radio. Słyszysz mnie?

— Słyszę cię, Lukas. Co się tam, u diabła, wyprawia?

— O kurwa. O kurwa.

Juliette usłyszała jakiś brzęk i łoskot.

— Nic mi nie jest. Nic mi nie jest. Cholera. Czy to krew? Dobra, muszę dotrzeć do spiżarni. Jesteś tam jeszcze?

Juliette zdała sobie sprawę, że przestała oddychać.

— Mówisz do mnie? Jaka krew?

— Tak, do ciebie. Spadłem z drabiny. Sims nie żyje. To ich wina. Zamykają nas. Mój durny nos. Idę do spiżarni… — Głos Lukasa zagłuszyły zakłócenia.

— Lukas? Lukas! — Spojrzała na Walkera i Courtnee; oboje wpatrywali się w nią z wilgotnymi, szeroko otwartymi oczami.

— …nie da rady. Za fłaby tam zasięg. — Głos Lukasa był przytłumiony jakby zatykał sobie nos albo wstrzymywał kichnięcie. — Kochanie, mufisz fię odgrodzić. Mój nof ciągle…

Juliette ogarnęła panika. Zamykają ich. Ziściły się groźby zabicia ich jednym przyciśnięciem guzika. Zabicia całego silosu, jak u Solo. Minęła może sekunda, może dwie, a Juliette w krótkim przebłysku przypomniała sobie opowieści Jimmy’ego o upadku jego silosu — gonitwa na górę, tłum wylewających się na zewnątrz ludzi, sterty ciał, w których zmuszona była wręcz brodzić wiele lat później. To była przeszłość silosu siedemnastego, a Juliette była świadkiem tego upadku, który rozgrywał się w jej własnym domu. Widziała również jego ponurą przyszłość, widziała, co się stanie z jej światem. Miała świadomość, jak to się skończy. Wiedziała, że już po Lukasie.

— Zapomnij o radiu — poleciła. — Lukas, zapomnij o radiu i zamknij się szczelnie w tej spiżarni. Zamierzam uratować, ilu tylko zdołam.

Chwyciła drugie radio, które było nastawione na jej silos.

— Hank, słyszysz mnie?

— Tak…? — Był zdyszany. — Halo?

— Zabierz wszystkich na dół, do Maszynowni. Kogo tylko możesz, tak szybko jak zdołasz. Już.

— Coś mi mówi, że powinienem iść na górę — odparł Hank. — Wszyscy gnają na górę.

— Nie! — Juliette wrzasnęła do radia. Walker aż się wzdrygnął i upuścił mikrofon. — Posłuchaj mnie, Hank. Tylu, ilu dasz radę. Na dół. Natychmiast!

Ścisnęła radio obiema rękami i rozejrzała się po warsztacie w poszukiwaniu czegoś jeszcze, co mogłaby chwycić.

— Odcinamy Maszynownię? — zapytała Courtnee. — Jak poprzednim razem?

Courtnee z pewnością myślała o stalowych płytach, którymi się zabarykadowali w trakcie powstania. Blizny po spawach wciąż były widoczne na ścianach, choć same płyty dawno zniknęły.

— Nie ma na to czasu — stwierdziła Juliette. Nie dodała, że to pewnie nie miałoby sensu. Możliwe, że powietrze już było zatrute. Nie sposób stwierdzić, ile to trwa. Część jej umysłu pragnęła skupić się na wszystkim, co znajdowało się na górze i czego nie mogła ocalić, na ludziach i sprzęcie. Wszystkim, co dobre i potrzebne w świecie, który teraz był poza ich zasięgiem.

— Bierzcie to, co absolutnie niezbędne i chodźcie. — Spojrzała na dwójkę przyjaciół. — Musimy wyruszyć natychmiast. Courtnee, leć po dzieci i zabierz je z powrotem do ich silosu…

— Ale mówiłaś… Tamten motłoch…

— Mam ich gdzieś. Idź. I weź ze sobą Walka. Dopilnuj, żeby dotarł do tunelu. Tam się spotkamy.

— A ty dokąd się wybierasz? — zapytała Courtnee.

— Po pozostałych. Zebrać tylu, ilu dam radę.

* * *

Korytarze Maszynowni były dziwnie spokojne. Juliette ujrzała obraz normalności — ludzie kończyli i rozpoczynali zmiany, pchali na wózkach części zapasowe i ciężkie pompy, spawacz tryskał snopem iskier, przechodzień stukał pięścią w migającą latarkę. Dzięki radiu wieści dotarły do Juliette przed czasem. Nikt inny jeszcze nie wiedział.

— Do tunelu — pokrzykiwała do każdego, kogo mijała. — To rozkaz. Już. Już. Dalej.

Reagowali z opóźnieniem. Pytania. Wymówki. Tłumaczyli, dokąd idą i że są zajęci, że nie mają w tej chwili czasu.

Juliette dostrzegła żonę Dawsona, Rainę, która pewnie właśnie schodziła ze zmiany. Juliette chwyciła ją za ramiona. Raina zesztywniała i szeroko otworzyła oczy, zdziwiona takim traktowaniem.

— Leć do klasy — powiedziała jej Juliette. — Weź swoje dzieci i wszystkie pozostałe, zabierz je na drugą stronę tunelu. Natychmiast.

— Co się, kurna, dzieje? — zapytał ktoś. Parę osób zaczęło się rozpychać w wąskim przejściu. Juliette zauważyła jednego ze swoich pomocników z pierwszej zmiany. Zebrał się tłumek.

— Marsz do tunelu, do ciężkiej cholery! — krzyknęła Juliette. — Musimy się stąd wynosić. Bierzcie kogo możecie, łapcie dzieci i najpotrzebniejsze rzeczy. To nie są ćwiczenia. Ruszać się!

Klasnęła w dłonie. Raina pobiegła jako pierwsza, przeciskając się przez zatłoczony korytarz. Ci, którzy znali ją najlepiej ruszyli za nią, popędzając pozostałych. Juliette popędziła w kierunku klatki schodowej, ciągle wołając, żeby wszyscy uciekali do drugiego silosu. Przeskoczyła nad bramką ochrony; strażnik ocknął się i krzyknął coś do niej. Gdzieś z tyłu słyszała nawoływania: za mną, szybko. Natomiast z przodu cała klatka schodowa dygotała. Śpiew spawów i grzechot luźnych wsporników łączył się z łomotem zmierzających w jej stronę butów.

Juliette przystanęła u stóp schodów i uniosła wzrok ku górze, ku szparze między schodami a betonową ścianą. Tu i ówdzie widok przesłaniały platformy, szerokie paski stali, które wysoko w górze zmieniały się w wąskie wstążeczki. Szyb tonął w mroku. Nagle zauważyła białawe, przypominające dym obłoki. Chyba wysnuwały z środkowych pięter.

Ścisnęła radio.

— Hank?

Brak odpowiedzi.

— Hank, wracajcie.

Klatka schodowa szumiała od pogłosu licznych, choć odległych kroków. Juliette podeszła i położyła dłoń na poręczy. Metal wibrował, aż drętwiała ręka. Stukot podeszew narastał. Podniosła wzrok. Już dostrzegała dłonie prześlizgujące się po poręczy wysoko w górze, słyszała głosy zdezorientowanych ludzi, którzy popędzali jeden drugiego.

Garstka ludzi ze sto trzydziestych wyłoniła się zza zakrętu schodów i przystanęła, nie wiedząc którędy dalej iść. Mieli skonsternowane miny, jakby nie spodziewali się, że schody w którymś miejscu się kończą. Juliette krzyknęła, żeby weszli do środka. Zawołała kogoś z Maszynowni, żeby pokazał przybyszom drogę i przepuścił ich przez bramkę. Poszli, gdzie im kazano, wiele osób z pustymi rękami, tuląc albo ciągnąc za sobą dziecko lub dwoje, albo ściskając kurczowo jakiś tobołek. Mówili o ogniu i dymie. Jeden z mężczyzn trzymał się za krwawiący nos i szedł, powłócząc nogami. Upierał się, że powinni iść w górę, że wszyscy powinni iść w górę.

— Ty — powiedziała Juliette i chwyciła mężczyznę za ramię. Badawczo przyjrzała się jego twarzy i karminowym kroplom skapującym mu z kłykci. — Skąd przyszedłeś? Co się stało? — Wskazała na jego nos.

— Przewróciłem się — odkrył twarz i odpowiedział. — Byłem w pracy…

— Dobra. Nie szkodzi. Idź za pozostałymi. — Wskazała kierunek. Jej radio szczeknęło bezcielesnym głosem. Krzyk. Niewyobrażalny zgiełk. Juliette odsunęła się od schodów i zakryła jedno ucho, a do drugiego przycisnęła radio. Głos brzmiał mniej więcej jak Peter. Zaczekała aż skończy.

— Ledwo cię słyszę! — zawołała. — Co się dzieje?

Znowu zakryła jedno ucho i wytężyła słuch.

— …przedostali się. Na zewnątrz. Wybiegają…

Napotkała plecami betonową ścianę. Osunęła się do klęczek. Po schodach zbiegało kilkudziesięciu ludzi. Za nimi wlokła się garstka maruderów w żółtych uniformach Zaopatrzenia, niosąc jakieś rzeczy. Wreszcie zjawił się Hank, kierując ruchem i wrzeszcząc na tych, którzy chcieli zawrócić i popędzić w przeciwną stronę. Parę osób z Maszynowni ruszyło mu z pomocą. Juliette skupiła się na głosie Petera.

— …nie mogę oddychać — mówił. — Chmura się tu wciska. Jestem w kuchni. Masy ludzi pędzą na górę. Wszyscy. Jakby oszaleli. Przewracają się. Wszyscy nie żyją. Na zewnątrz…

Po każdym słowie z trudem chwytał świszczący oddech. Radio kliknęło; połączenie się urwało. Juliette kilka razy krzyknęła do mikrofonu, ale się nie zgłaszał. Spojrzała w górę, na mgłę. Dym, który wylewał się na klatkę schodową zdawał się gęstnieć. Było go coraz więcej, a Juliette mogła tylko patrzeć w przerażeniu.

I wtedy z obłoków wystrzeliło coś ciemnego — cień na tle bieli. Rósł w oczach. Rozległ się przeraźliwy wrzask, kiedy kształt mknął w dół, mijając kolejne platformy podestów, a potem spadający człowiek huknął o beton. Siła uderzenia była tak wielka, że Juliette poczuła wibracje przez podeszwy butów.

Kolejne krzyki. Tym razem krzyczeli ci w pobliżu, tych kilkudziesięciu zbiegających po schodach ludzi, nieliczni ocalali. Brnęli w pośpiechu ku Maszynowni, pełznąc jeden po drugim. A biały dym wciąż opadał w dół klatki schodowej niczym młot.

35

Juliette podążyła za pozostałymi do wnętrza Maszynowni — weszła jako ostatnia. Pręty jednej z bramek ochrony były wgięte do środka. Tłum przeskakiwał nad bramkami, niektórzy przeciskali się przez szczelinę. Strażnik, którego zadaniem było temu zapobiegać, teraz sam pomagał ludziom przejść i wskazywał im kierunek.

Juliette przeskoczyła nad bramką i popędziła przez tłum w kierunku sali sypialnej, gdzie przebywały dzieci. Po drodze usłyszała zgiełk, ktoś buszował w pokoju socjalnym. Juliette miała nadzieję, że plądrował pomieszczenie w poszukiwaniu przydatnych rzeczy. Miała nadzieję, że plądrował. Świat w jednej chwili stanął na głowie.

Sala sypialna była pusta. Courtnee musiała ich już zabrać. W każdym razie nikt nie wychodził z Maszynowni. I tak już było na to za późno. Juliette wróciła na korytarz i ruszyła ku krętym schodom, które łączyły poziomy Maszynowni. Dogoniła tłum i wraz z nimi pognała w kierunku sali generatora i wejścia do tunelu.

Wokół szybu naftowego walał się urobek i najeżone zbrojeniem bryły betonu. Pompa wciąż kiwała głowicą w górę i w dół, tak jakby znała smutne zasady rządzące światem, jakby w przygnębieniu akceptowała rozgrywające się wydarzenia, jakby mówiła: „Oczywiście. Oczywiście.”

Jeszcze więcej skał i gruzu piętrzyło się w sali generatora; nie wszystko uprzątnięto i zsypano do kopalni numer sześć. Tu i ówdzie stało trochę ludzi, lecz nie były to tłumy, na jakie liczyła Juliette. Wielkie tłumy pewnie już nie żyły. A potem, przez jedną ulotną chwilę, naszła ją ochota, żeby się roześmiać z własnej głupoty oraz myśl, że ten dym był pewnie niegroźny, że śluza na górze wytrzymała, że wszystko było dobrze i że przyjaciele będą jej wkrótce dawać kuksańce za niepotrzebne sianie paniki.

Lecz ta nadzieja rozwiała się równie szybko, co się pojawiła. Nic nie mogło zagłuszyć metalicznego posmaku strachu na języku, drżenia w głosie Petera, kiedy mówił o szeroko otwartej śluzie i upadających ludziach ani słów Lukasa, że Sims nie żyje.

Przeciskała się przez wlewający się do tunelu tłum i nawoływała do dzieci. Zauważyła Courtnee i Walkera. Walker miał oczy jak spodki i rozdziawione usta. Juliette spojrzała na tłumy jego oczami i zdała sobie sprawę jakim ciężarem obarczyła Courtnee — znowu musiała wyciągnąć tego odludka z jego pieczary.

— Widzieliście dzieci? — zawołała nad głowami tłumu.

— Są po drugiej stronie! — odkrzyknęła Courtnee. — Z twoim ojcem.

Juliette ścisnęła ją za ramię i ruszyła w mrok. Tu i ówdzie błyskały światła — latarki na górniczych kaskach — ale pomiędzy snopami blasku zalegały szerokie połacie nieprzeniknionej ciemności. Juliette brnęła w ścisku, wśród niewidocznych ludzi, którzy materializowali się z cienia. Po obu stronach kamienie z grzechotem zsuwały się ze stert urobku, a pył i odłamki sypały się z sufitu, wywołując krzyki i przekleństwa. Przejście między zwałami gruzów było wąskie. Tunel miał w zamierzeniu pomieścić garstkę ludzi naraz, nie więcej. Większą część potężnego otworu wywierconego w trzewiach ziemi zagradzało rumowisko powstałe przy kopaniu.

Gdzieniegdzie tunel się korkował, a wtedy niektórzy próbowali wspiąć się na zwały urobku i wyminąć zator górą. Skutkowało to jedynie obsypywaniem się stert ziemi i kamieni na tych na dole, wypełniając tunel wrzaskami i klątwami. Juliette pomogła odkopać jakiegoś nieszczęśnika i zaczęła nawoływać, żeby ludzie trzymali się środka i przestali się przepychać — nawet wtedy, gdy ktoś dosłownie wspinał jej się po plecach.

Inni z kolei próbowali zawrócić, wystraszeni i zdezorientowani, nieufni wobec ciemnego tunelu, który biegł ciągle na wprost. Juliette wraz z pozostałymi krzyczała do nich, żeby szli dalej — choć ich wędrówka zmieniła się w koszmar. Ludzie wpadali na belki podtrzymujące strop; czasem musieli pełznąć na czworakach w miejscach, gdzie obsunęła się ziemia; jakieś dziecko płakało ile sił w płucach. Dorośli skuteczniej tłumili szloch, choć Juliette minęła kilkanaście płaczących osób. Podróż zdawała się nie mieć końca, tak jakby mieli już do śmierci pełznąć i potykać się w ciemności, dopóki nie dogoni ich trujące powietrze.

Gdzieś z przodu uformował się zator. Ludzie napierali na plecy tych z przodu, a blask latarek prześlizgiwał się po stalowej ścianie kopacza. Koniec tunelu. Drzwi na tyłach maszyny były otwarte. Obok nich stał Raph z jedną z nielicznych latarek. W panującej tu ciemności jego blada twarz sama zdawała się świecić.

Jules

Ledwo go słyszała ponad głosami, które odbijały się echem od ścian tunelu. Dobrnęła do niego i zapytała, kto zdążył już przejść.

— Jest za ciemno — powiedział. — Można przechodzić tylko pojedynczo. Co się, do cholery, dzieje? Skąd ci wszyscy ludzie? Chyba mówiłaś, że…

— Potem — ucięła w nadziei, że będzie jakieś „potem”. Wątpiła w to. Bardziej prawdopodobne, że na obu końcach silosu zostanie tylko sterta ciał. To odróżniałoby silos osiemnasty od siedemnastego. Zwłoki na obu końcach.

— Co z dziećmi? — zapytała. Wydało jej się dziwne, że wśród tylu zmarłych i umierających skupiała się na garstce ludzi. Może odzywały się w niej niespełnione matczyne instynkty. Pierwotny przymus, by troszczyć się o potomstwo nawet wtedy, gdy zagrożenie sięgało znacznie dalej.

— No, przeszło tędy sporo dzieci. — Urwał, żeby wskazać kierunek parze, która ociągała się z przejściem przez metalowe wrota kopacza. Nie mogła ich winić. Nie byli nawet z Maszynowni. Czy ci ludzie mieli jakieś pojęcie, co się dzieje? Oni tylko słuchali wykrzykiwanych spanikowanym głosem poleceń. Pewnie myśleli, że zgubili się w kopalniach. Nawet Juliette była oszołomiona, a przecież ona wspinała się po wzgórzach i widziała zewnętrze.

— Co z Shirly? — zapytała.

Wycelował latarkę do środka.

— Widziałem ją, jestem pewien. Chyba jest w kopaczu. Kieruje ruchem.

Juliette ścisnęła Rapha za ramię i zerknęła za siebie, na wijące się w ciemności kształty.

— Tylko tutaj nie zostań — powiedziała, a jego blada twarz kiwnęła na zgodę.

Juliette wcisnęła się w kolejkę i wkroczyła na tyły maszyny. Zawodzenia i wrzaski dzwoniły o metal jak głosy dzieci, które krzyczały do pustej puszki po zupie. Shirly była przy generatorze, kierując potok powłóczących nogami ludzi przez szczelinę tak wąską, że trzeba było iść bokiem, żeby się przecisnąć. Światła, które zamontowali we wnętrzu maszyny były zgaszone, a generator zapasowy nie pracował, ale Juliette czuła emanujące z niego ciepło. Jeszcze niedawno chodził, słyszała trzaski stygnącego metalu. Czyżby Shirly włączyła generator, żeby przemieścić maszynę wraz ze źródłem zasilania z powrotem do ich silosu? Ona i Juliette sprzeczały się kilkukrotnie o to, gdzie powinien spocząć kopacz.

— Co to ma być, do cholery? — zapytała Shirly na widok Juliette.

Juliette czuła, że zaraz wybuchnie płaczem. Jak mogła wyjaśnić swoje obawy, że oto nastał koniec wszystkiego, co znali? Pokręciła głową i przygryzła wargę.

— Tracimy silos — zdołała wreszcie wykrztusić. — Zewnętrze wchodzi do środka.

— Więc po co ich tamtędy prowadzimy? — Shirly musiała przekrzykiwać szum głosów. Odciągnęła Juliette za generator, z dala od wrzeszczących ludzi.

— Powietrze opada klatką schodową — powiedziała Juliette. — Nie damy rady go zatrzymać. Zamierzam odciąć tunel.

Shirly zastanowiła się.

— Pozabierać dźwigary?

— Niezupełnie. Ładunki, które chciałaś umieścić…

Twarz Shirly stężała.

– Ładunki da się zdetonować z drugiego końca tunelu. Umieściłam je, żeby odciąć stronę, żeby odciąć ten silos, żeby uchronić nas od tutejszego powietrza.

— No cóż, teraz tutejsze powietrze to jedyne, co mamy. — Juliette podała Shirly radio, jedyną rzecz, jaką zabrała z domu. Shirly wzięła je i położyła na latarce, której blask padał na klatkę piersiową Juliette. W rozproszonym świetle Juliette dostrzegła wyraz niezrozumienia na twarzy jej biednej przyjaciółki.

— Troszcz się o wszystkich — poprosiła Juliette. — O Solo i dzieciaki… — Zerknęła na generator. — Na farmach znajdziecie masę przydatnego złomu. A powietrze…

— Chyba nie zamierzasz… — zaczęła Shirly.

— Upewnię się, że wszyscy przeszli. Za mną było jeszcze kilkadziesiąt osób. Może setka. — Juliette chwyciła starą przyjaciółkę za ramiona. Zastanawiała się, czy nadal się przyjaźniły. Czy wciąż istniała między nimi ta dawna więź. Odwróciła się, żeby odejść.

— Nie.

Shirly złapała Juliette za rękę; radio spadło z brzękiem na podłogę. Juliette próbowała się wyrwać.

— Niech mnie diabli — krzyknęła Shirly i siłą odwróciła Juliette. — Niech mnie wszyscy diabli, jeśli pozwolę, żebyś mnie z tym wszystkim zostawiła. Niech mnie diabli…

Skądś dobiegały krzyki, dziecka czy dorosłego — nie sposób stwierdzić. Po prostu kakofonia przerażonych, zdezorientowanych głosów, które odbijały się echem w brzuchu wielkiej, stalowej machiny. W panującej tu ciemności Juliette nie dostrzegła nadchodzącego ciosu, nie zauważyła pięści Shirly. Poczuła ją tylko na szczęce, zdziwiona nagłym błyskiem światła wśród atramentowej czerni, a potem nie pamiętała już nic.

* * *

Odzyskała przytomność parę chwil — albo minut — później. Nie miała pojęcia. Leżała zwinięta w kłębek na stalowej podłodze kopacza, czując pulsowanie obolałej twarzy. Głosy wokół wydawały się przytłumione i odległe.

Przerzedziło się. Ostatni spośród tych, którym się udało, przeciskali się przez trzewia kopacza. Była nieprzytomna minutę albo dwie. Może dłużej. Znacznie dłużej. Ktoś wołał ją po imieniu, szukając jej w ciemności, ale ona była niewidoczna, skulona za generatorem, w najgęstszym cieniu. Ktoś ją wołał.

A potem w oddali rozległ się potężny huk. Brzmiało to tak, jakby tuż obok zadudniła o podłogę gruba na trzy cale stalowa płyta. Rumor przetoczył się przez ziemię, wibracje wstrząsnęły maszyną. Juliette już wiedziała. Shirly dotarła do pomieszczenia kontrolnego i — wyręczyła Juliette. Zdetonowała ładunki, które miały chronić jej stary dom przed tym nowym. Skazała samą siebie na śmierć.

Juliette szlochała. Ktoś raz po raz powtarzał jej imię, aż w końcu dotarło do niej, że głos dobiega z radia, które leżało obok jej głowy. Sięgnęła po nie zdrętwiałą ręką. To Lukas.

— Luke — szepnęła, wciskając przycisk nadawania. Słyszała jego głos, a więc musiał przebywać poza spiżarnią, niechroniony jej hermetycznymi, stalowymi drzwiami. Pomyślała o Solo, który przetrwał całe dekady, żywiąc się jedzeniem z puszek. Lukas też by tak potrafił.

— Wracaj do środka — powiedziała, szlochając. — Schowaj się. — Tuliła radyjko obiema rękami, wciąż skulona na podłodze.

— Nie mogę — powiedział Lukas. Okropnie kaszlał i rzęził przy każdym oddechu. — Musiałem… musiałem usłyszeć twój głos. Ostatni raz. — Kolejny atak kaszlu, który Juliette aż poczuła w piersi. — Już po mnie, Jules… Już po mnie…

— Nie — jęknęła do siebie, a potem wdusiła przycisk. — Lukas, natychmiast wracaj do tej spiżarni. Zamknij się w niej i trzymaj się. Wytrzymaj…

Słuchała jego pokasływania i świszczącego oddechu. Wreszcie wydusił z siebie chrapliwe słowa:

— Nie mogę. To koniec. Koniec. Kocham cię, Jules. Kocham cię…

To ostatnie było zaledwie szeptem, ledwo słyszalnym przez trzaski radia. Juliette zaszlochała, tłukąc dłonią o podłogę. Krzyczała na niego. Przeklinała go. Przeklinała samą siebie. A przez otwarte tylne wrota kopacza pełzł gnany chłodnym przeciągiem obłok. Juliette czuła jego smak na języku i na wargach. Był to suchy pył kruszonych kamieni, pozostałość wywołanej przez Shirly eksplozji w głębi tunelu. Gorzkawe świadectwo, że wszystko, co kiedykolwiek znała… umarło.

Загрузка...