Silos 1
Charlotte w osłupieniu odsunęła się od radia. Wbijała spojrzenie w trzeszczący głośnik, słuchała syku zakłóceń i raz po raz odgrywała tę scenę w swojej głowie. Otwarte drzwi, toksyczne powietrze wdziera się do środka, ludzie umierają, gnają w popłochu, silos upada. Silos, który jej brat tak mocno starał się uratować teraz przestał istnieć.
Drżącą ręką dotknęła pokrętła. Przełączała się z kanału na kanał i słyszała inne głosy z innych silosów, wyrwane z kontekstu urywki rozmów i ciszy — dowód na to, że gdzie indziej życie toczyło się dalej.
— …stało się już drugi raz w tym miesiącu. Daj Carol do zrozumienia…
— …bardzo wdzięczny, gdybyś mi go zaklepała do czasu…
— …
— …przyjąłem. Przetrzymujemy ją w areszcie…
Eksplozje szumu pomiędzy rozmowami napełniały silos martwym powietrzem. Silos pełen zmarłych.
Charlotte z powrotem nastawiła radio na osiemnastkę. Tamtejsze powtarzacze wciąż działały, dało się to poznać po syku. Nasłuchiwała w nadziei, że powróci głos tamtej kobiety, która nawoływała wszystkich, żeby biegli na dolne piętra. Charlotte usłyszała nawet, jak ktoś wołał ją po imieniu. Dziwnie było słyszeć głos kobiety, na punkcie której jej brat miał obsesję, tej zbuntowanej pani burmistrz, jak lubił ją nazywać, tej czyścicielki, która wróciła.
Być może słyszała kogoś innego, ale Charlotte w to wątpiła. Komendy padały z ust osoby u władzy. Wyobraziła sobie kobietę skuloną w głębinach odległego silosu, w jakimś ciemnym i pustym miejscu, i nagle ogarnęło ją poczucie pokrewieństwa. Wiele by teraz oddała, by móc nadawać, odezwać się… zamiast biernego słuchania.
Nachyliła się nad radiem i dotknęła miejsca na podłączenie mikrofonu. Wydało jej się podejrzane, że Donny zostawił tę część na koniec. Tak jakby nie ufał jej na tyle, by pozwolić jej z kimś rozmawiać. Jakby wolał, żeby tylko słuchała. A może raczej martwił się o siebie. Być może nie ufał samemu sobie, nie wiedział, jak by się zachował, mogąc posyłać własne myśli w eter. Słyszeliby go nie tylko szefowie silosów. Wystarczyło mieć radio.
Charlotte poklepała się po piersi i wymacała identyfikator od Donny’ego. Wróciły wspomnienia buta, który wznosił się i opadał, wspomnienia ściany i podłogi upstrzonej plamkami krwi. Nie dali mu żadnych szans. Ale ona musiała coś zrobić. Nie mogła tu siedzieć wiecznie, słuchając szumu, słuchając jak giną ludzie. Donny powiedział, że jej identyfikator zadziała w windzie. Pokusa, by działać była nieodparta.
Zgasiła radio i zakryła je płachtą folii. Ustawiła krzesło tak, aby wyglądało na nieruszane i rozejrzała się po pomieszczeniu sterowania dronami, wypatrując śladów własnej bytności. Wróciła do sali sypialnej, otworzyła swoją skrzynkę z rzeczami i przejrzała ubrania. Wybrała czerwień reaktora. Kombinezon nie przylegał do ciała tak ściśle jak pozostałe. Wyciągnęła uniform i przeczytała imię na plakietce. Stan. Niech będzie Stan.
Przebrała się i wyszła do magazynu. W rozebranym dronie było mnóstwo smaru. Wzięła trochę na dłoń, wyszukała w pojemniku czapkę z daszkiem i poszła do łazienki. Męskiej. Kiedyś uwielbiała robić sobie makijaż. Było to w innym życiu, a ona sama była wtedy inną osobą. Nagle przestały ją interesować gry wideo i zaczęła dbać o wygląd; cieniowała policzki, żeby nie były takie pyzate. Było to zanim szkolenie podstawowe zrobiło z niej — na krótko — szczupłą i zahartowaną dziewczynę. Dwie tury służby pomogły jej odzyskać dawne ciało, przyzwyczaić się do niego, zaakceptować je, nawet pokochać.
Za pomocą smaru zamaskowała kości policzkowe. Nałożyła odrobinę na brwi, żeby wydały się pełniejsze. Paskudnym w smaku maźnięciem ukryła intensywną czerwień ust. Było to przeciwieństwo każdego wizażu, jaki wykonywała. Wepchnęła włosy pod czapkę i opuściła nisko daszek, a potem ułożyła kombinezon tak, żeby piersi wyglądały jak fałdy tkaniny.
Przebranie było żałosne. W jej oczach — kompletnie nieprzekonujące. Ale z drugiej strony, ona wiedziała. Czy w świecie niedostępnym dla kobiet ktoś będzie miał podejrzenia? Nie była pewna. Nie wiedziała. Żałowała, że nie ma tu Donny’ego, którego mogłaby zapytać. Wyobraziła sobie śmiech brata na jej widok i omal się nie popłakała.
— Tylko mi tu nie rycz — powiedziała swojemu odbiciu i delikatnie osuszyła oczy. Bała się, że łzy zrujnują makijaż. Ale one i tak popłynęły. Popłynęły i niczego nie popsuły. Były tylko kroplami wody, które prześlizgiwały się po tłustym smarze.
Gdzieś tu był schemat silosu. Charlotte przeszukała teczkę, którą Donny zostawił obok radia, ale tam go nie znalazła. Sprawdziła w sali konferencyjnej, gdzie jej brat godzinami ślęczał nad pudłami pełnymi dokumentów. W pomieszczeniu panował chaos. Większość jego notatek zabrano. Z pewnością zamierzali wrócić po resztę, pewnie rano. A może wejdą właśnie w tej chwili i Charlotte będzie musiała się wytłumaczyć ze swojej obecności:
— Przysłali mnie tu po… yyy… — Próbowała mówić grubym głosem, ale brzmiało to niedorzecznie. Przerzuciła jeszcze parę folderów i luźnych kartek. Spróbowała znowu, tym razem swoim zwykłym głosem, matowo, bez emocji. — Kazali mi zabrać to do recyclingu — wyjaśniła nieistniejącemu rozmówcy. — Tak? A na którym piętrze jest recycling? — zapytała samą siebie. — Nie mam, kurwa, pojęcia — przyznała. — I dlatego szukam mapy.
Znalazła mapę. Tyle że nie taką, co trzeba. Był to schemat pełen okręgów, z których wychodziły czerwone linie spotykające się w jednym punkcie. Poznała, że to mapa tylko po oznaczeniach: pionowo, wzdłuż lewej krawędzi biegł rząd liter, a u góry, poziomo, widniały liczby. Siły Powietrze przydzielały pilotom dzienne cele na tego rodzaju siatkach. Zjadała w stołówce bajgla, popijała kawą, a potem jakiś człowiek w D-4 ginął wraz z rodziną w nawałnicy ognia. Przerwa na lunch. Ser i szynka na bułce żytniej.
Charlotte rozpoznała te okręgi na siatce. To silosy. Leciała trzema dronami ponad takimi wgłębieniami. Za to czerwone linie były dziwne. Odbiegały od każdego silosu z wyjątkiem jednego w pobliżu środka; podejrzewała, że właśnie w nim przebywała. Donald pokazał jej kiedyś ten schemat, rozłożył go na wielkim stole, który teraz tonął pod warstwą luźnych kartek. Złożyła mapę i wetknęła do kieszeni na piersi. Szukała dalej.
Schemat silosu pierwszego gdzieś przepadł, ale znalazła coś niemal równie przydatnego. Wykaz personelu. Byli pogrupowani według rangi, przydzielonej zmiany, zawodu, poziomu mieszkalnego i poziomu, na którym pracowali. Wykaz miał rozmiary książki telefonicznej niedużego miasta i stanowił przypomnienie, jak wielu ludzi na zmiany obsługiwało silos. Nie ludzi — mężczyzn. Przemykając po imionach, Charlotte uświadomiła sobie, że to sami mężczyźni. Pomyślała o Sashy, jedynej kobiecie, która oprócz niej przebywała na obozie treningowym. Dziwnie było myśleć, że Sasha nie żyła — tak samo jak wszyscy mężczyźni z jej regimentu i wszyscy ze szkoły lotniczej.
Odszukała imię mechanika z sekcji reaktora i piętro, na którym pracował. Rozejrzała się w ogólnym rozgardiaszu za długopisem. Znalazła, zanotowała numer poziomu. Administracja, jak odkryła, znajdowała się na trzydziestym czwartym. Niestety, tam również pracował oficer łączności. Ciarki przeszły ją na myśl, że pomieszczenie komunikacji tkwiło tuż pod nosem ludzi, którzy tym wszystkim rządzili. Oficer ochrony pracował na dwunastym. Jeśli więzili Donny’ego, możliwe, że właśnie tam. Chyba że go z powrotem uśpili. Chyba że przebywał w miejscu, które tutaj robiło za szpital. Kriokomory były na dole, pomyślała. Pamiętała, że po przebudzeniu jechała windą w górę. Znalazła piętro, gdzie mieściło się główne biuro kriosekcji — wystarczyło namierzyć człowieka, który w nim pracował — ale ciała pewnie trzymano gdzie indziej. A może jednak?
Jej notatki szybko przerodziły się w chaotyczne gryzmoły, zgrubny zarys tego, co znajdowało się nad nią i pod nią. Gdzie jednak powinna rozpocząć poszukiwania? Nigdzie nie wspominano o magazynach z częściami zapasowymi, które plądrował jej brat, pewnie dlatego, że nikt na tych piętrach nie pracował. Zaczęła od nowa. Na czystej kartce narysowała walec i sporządziła najlepszy schemat jaki mogła, zaznaczając piętra, o których wiedziała od Donny’ego i z wykazu personelu. Plan zaczynał się od stołówki na samym szczycie i kończył na biurze kriosekcji; niżej jej notatki nie sięgały. Największe nadzieje pokładała w pustych poziomach. Część z nich musiała mieścić przechowalnie i magazyny. Lecz równie dobrze po otwarciu drzwi windy mogła zobaczyć salę pełną facetów rżnących w karty — czy co tam robili, żeby zabić czas, zabijając jednocześnie świat. Nie mogła sobie pozwolić na rzut kośćmi; potrzebowała planu.
Wpatrywała się w mapę i rozważała różne opcje. W jednym miejscu bez wątpienia znalazłaby mikrofon, a było to pomieszczenie łączności. Spojrzała na zegar na ścianie. Szósta dwadzieścia pięć. Pora kolacji i koniec zmiany, spory ruch. Charlotte dotknęła twarzy w miejscu, gdzie smarem zatuszowała kości policzkowe. Pewnie nie powinna się stąd ruszać przed jedenastą. A może lepiej byłoby zniknąć w tłumie? Jak wyglądało życie poza magazynem? Przechadzała się nerwowo, gryząc się z myślami.
— Nie wiem, nie wiem — powiedziała, testując swój nowy głos. Brzmiała na przeziębioną. To był najlepszy sposób: udawać przeziębienie.
Wróciła do magazynu i zmierzyła wzrokiem windy. W każdej chwili ktoś mógł z nich wyjść, a wtedy decyzja zostałaby podjęta za nią. Powinna poczekać. Wróciła do dronów, ściągnęła plandekę z maszyny, nad którą pracowała i obrzuciła wzrokiem pozdejmowane płyty i porozrzucane narzędzia. Obejrzała się na salę konferencyjną — znów widziała Donny’ego, który zwijał się na podłodze i próbował zasłonić się goleniami; przytrzymywało go dwóch ludzi, a mężczyzna, który ledwo trzymał się na nogach kopał bez litości.
Podniosła śrubokręt i wsunęła go w kieszonkę kombinezonu. Nie wiedząc, co ze sobą zrobić, postanowiła popracować nad dronem, żeby zabić czas. Wyjdzie później, nocą, kiedy nie będzie się już kręciło tylu ludzi i zmaleją szanse, że ktoś ją zdemaskuje. Najpierw jednak zajmie się maszyną, którą należało poderwać w powietrze. Donny’ego nie było — jego zadanie pozostawało niedokończone — lecz ona wciąż mogła walczyć. Mogła poskładać wszystko w całość, śrubka za śrubką. A tej nocy wyjdzie z magazynu i znajdzie potrzebne części. Odzyska głos i skontaktuje się z ludźmi w dotkniętym nieszczęściem silosie, o ile ktokolwiek przeżył.
Nadjeżdżająca winda wybiła dwunastą. No pięć po dwunastej. Wtedy właśnie Charlotte zebrała się na odwagę, by wyruszyć poza magazyn, a piśnięcie windy rozbrzmiało echem po całej zbrojowni.
Drzwi otworzyły się z grzechotem, a ona wkroczyła we wspomnienia odległych miejsc i minionych czasów, normalnego świata, w którym windy zabierały ludzi do i z pracy. Ścisnęła mocniej identyfikator od Donny’ego; naszła ją kolejna fala wątpliwości. Drzwi zaczęły się zamykać. Zablokowała je butem i pozwoliła, by drzwi uderzyły w jej stopę i cofnęły się. Czekała, nasłuchując alarmu, a tymczasem drzwi spróbowały zamknąć się po raz drugi. Może powinna wyjść z tej cholernej windy, niech sobie jedzie, a Charlotte wezwie sobie inną za godzinę albo dwie. Drzwi z wahaniem skubnęły jej buta, po czym znów się cofnęły, niczym potwór, który wahał się, czy ją pożreć. Charlotte doszła do wniosku, że dość się już naczekała.
Przyłożyła identyfikator do czytnika, który mrugnął zielonym okiem. Wcisnęła przycisk z numerem trzydzieści cztery. Administracja i łączność. Jaskinia lwa. Miała wrażenie, że drzwi westchnęły z wdzięcznością, mogąc wreszcie się zamknąć. Zaczęły migać numery pięter.
Charlotte dotknęła swojego karku i wyczuła parę luźnych kosmyków. Upchnęła je pod czapkę. Administracja to ryzyko — będzie rzucała się w oczy w swoim czerwonym uniformie mechanika reaktora — ale jeszcze bardziej niezręcznie byłoby pokazać się w miejscu, gdzie rzekomo była u siebie, choć nie znała terenu i nie miała pojęcia, jak się zachować. Poklepała się po kieszeniach, żeby sprawdzić, czy nie zapomniała narzędzi i czy są na widoku. Stanowiły element przebrania. Przepastną kieszeń na biodrze wypychał jej pistolet, który znalazła w jednym z pojemników na sprzęt. Serce tłukło się w piersi Charlotte na widok przemykających pięter. Spróbowała wyobrazić sobie zewnętrzny świat, o którym opowiadał jej Donald, suche i pozbawione życia pustkowie. Wyobraziła sobie, że winda wjeżdża na samą górę i otwiera się na te jałowe wzgórza, a wicher wciska się ze świstem do środka. Możliwe, że poczułaby wtedy ulgę.
Nikt więcej nie wsiadł do jadącej na górę windy. Zaczekanie do nocy okazało się dobrym pomysłem. Trzydzieści sześć, trzydzieści pięć, a potem winda zwolniła. Drzwi otworzyły się, ukazując korytarz skąpany w ostrym, jaskrawym świetle. Natychmiast zwątpiła w swoje przebranie. Jakiś mężczyzna podniósł wzrok znad odległej o kilkanaście kroków bramki. W tym świecie nie było niczego znajomego, w niczym nie przypominał on miejsca, które przez ostatnie tygodnie zastępowało jej dom. Zsunęła daszek czapki na twarz; wiedziała, że bejsbolówka nie pasuje kolorem do kombinezonu. Najważniejsze to pewność siebie — której jej brakowało. Bądź zuchwała. Bezpośrednia. Dni były tu pełne wciąż tego samego. Ludzie widzieli to, co spodziewali się zobaczyć. Podeszła do mężczyzny przy bramce i podała mu identyfikator.
— Wezwanie? — zapytał strażnik. Wskazał na skaner po jej stronie bramki, a Charlotte przeciągnęła przez niego kartę. Nie wiedziała, co się stanie i była gotowa uciekać, wyciągnąć pistolet, poddać się albo spróbować nieporadnie zrobić wszystko naraz.
— Zauważyliśmy, yy… spadek mocy na tym piętrze. — Imitacja głosu podziębionego mężczyzny wydała jej się absurdalna. Choć z drugiej trony, znała swój głos lepiej niż ktokolwiek inny i pewnie dlatego brzmiało to dla niej dziwnie. Dla innych mogło to zabrzmieć normalnie. Miała też nadzieję, że spadek mocy jest dla strażnika równie abstrakcyjnym pojęciem co dla niej. — Kazali mi sprawdzić pomieszczenie łączności. Wie pan, gdzie to jest?
Pytanie do niego. Trzeba połechtać jego męskie ego. Charlotte poczuła strużkę potu, który spływał jej po karku. Z trudem powstrzymała się od sprawdzenia, czy spod czapki nie wystają luźne kosmyki. Gdyby podniosła rękę, mogłaby napiąć kombinezon na piersi. Spoglądała na postawnego mężczyznę i wyobraziła go sobie, jak chwyta ją, rzuca na ziemię i zaczyna okładać wielkimi jak bochny dłońmi.
– Łączność? Jasne. Tak. Idziesz pan korytarzem do samego końca i potem w lewo. Drugie drzwi po prawej.
— Dzięki. — Uprzejmie dotknęła daszka i pochyliła twarz. Przecisnęła się przez pręty kołowrotu, cyknął niewidoczny licznik.
— Nie zapomnieliśmy o czymś?
Odwróciła się. Jej dłoń opadła ku kieszeni na udzie.
— Trzeba się wpisać do dziennika pracy. — Strażnik podał jej porysowany tablet z mnóstwem gryzmołów na ekranie.
— Racja. — Charlotte wzięła plastikowy rysik, który trzymał się na druciku wzmocnionym taśmą. Przyjrzała się ramce pośrodku ekranu. Było tam miejsce na godzinę i imię. Wpisała godzinę i zerknęła na plakietkę na piersi, bo zdążyła już zapomnieć. Stan. Miała na imię Stan. Skrobnęła niedbały podpis, oddała tablet i rysik.
— Do zobaczenia w drodze powrotnej — powiedział strażnik.
Charlotte kiwnęła głową. Miała nadzieja, że droga powrotna przebiegnie równie spokojnie.
Podążyła zgodnie ze wskazówkami strażnika. Nie było tak cicho i spokojnie jak się spodziewała, biorąc pod uwagę późną porę. W paru biurach świeciło się światło, dały się słyszeć poskrzypywania krzeseł i szafek na dokumenty, i stukanie w klawisze. W głębi korytarza otworzyły się drzwi, zza których wyłonił się mężczyzna. Kiedy Charlotte zobaczyła jego twarz, nogi się pod nią ugięły. Szła chwiejnie jak na szczudłach z mięsa i kości. Zakręciło jej się w głowie. Prawie upadła.
Pochyliła głowę i podrapała się po karku. Nie mogła uwierzyć — ale to był Thurman. Szczuplejszy i jakby starszy. Powróciły wspomnienia: Donny zwinięty w kłębek, omal nie zmaltretowany na śmierć. Korytarz rozmazał się za zasłoną łez. Białe włosy, wysoka postura. Jak mogła go wtedy nie rozpoznać?
— Ktoś tu się zapuścił daleko od domu, co? — zapytał Thurman.
Jego głos był jak papier ścierny. Szorstki i znajomy. Równie znajomy, co głosy rodziców.
— Sprawdzam spadek mocy — powiedziała Charlotte, nie zatrzymując się ani nie odwracając; miała nadzieję, że mówił o jej kombinezonie, nie płci. Jak mógł nie rozpoznać jej pogłosie? Jak to możliwe, że nie zdradził jej chód, postura, odsłonięta skóra na karku, cokolwiek?
— Zajmij się tym — powiedział.
Odeszła na dziesięć kroków. Dwadzieścia. Pociła się. Czuła się jak pijana. Obejrzała się dopiero na końcu korytarza, zerknęła na bramkę ochrony. Stał przy niej Thurman i rozmawiał ze strażnikiem, błyskając białymi włosami jaskrawymi jak słońce. Drugie drzwi po prawej — przypomniała sobie. Niewiele brakowało, a przez gonitwę myśli i łomot serca zapomniałaby wskazówki strażnika. Wzięła głęboki oddech i napomniała się, po co tu przyszła. Widok Thurmana i olśnienie, że to on pobił Donny’ego oszołomiło ją. Lecz nie miała czasu się nad tym zastanawiać. Stała pod drzwiami. Przekręciła gałkę klamki i weszła do środka.
W pomieszczeniu łączności siedział samotny mężczyzna wpatrzony w monitory i migające kontrolki. Kiedy weszła, obrócił się na krześle z kubkiem w dłoni i wielkim brzuchem wciśniętym między podłokietniki. W poprzek łysawej czaszki miał zaczesanych parę rzadkich kosmyków. Zsunął słuchawki z jednego ucha i pytająco uniósł brwi.
Na ustawionych w podkowę blatach leżało może sześć zestawów radiowych. Onieśmielające bogactwo. Charlotte potrzebowała tylko jednej części.
— No? — zapytał operator.
Charlotte poczuła suchość w ustach. Jedno kłamstwo pomogło jej oszukać strażnika; miała w zanadrzu jeszcze jedną sztuczkę. Oczyściła umysł z myśli o spotkaniu z Thurmanem i wspomnień, w których kopał jej brata.
— Mam naprawić jeden z waszych odbiorników — powiedziała. Wyciągnęła z kieszeni śrubokręt; wyobraziła sobie walkę z tym człowiekiem i od razu poczuła przypływ adrenaliny. Musiała przestać myśleć jak żołnierz. Była elektrykiem. Potrzebowała zmusić go do gadania, żeby sama nie musiała za wiele mówić. — W którym szwankuje mikrofon? — Machnęła śrubokrętem od jednego radia do drugiego. Lata pilotowania dronów i obsługiwania komputerów nauczyły ją jednej rzeczy: zawsze była maszyna, która sprawiała problemy. Zawsze.
Operator zmrużył oczy. Przyglądał jej się przez chwilę, a potem rozejrzał się po pomieszczeniu.
— Musi chodzić o dwójkę — powiedział. — Tak. Przycisk się zacina. Myślałem, że już nikt się tym nie zainteresuje. — Krzesło skrzypnęło, gdy odchylił się do tyłu i splótł palce za głową. Pod pachami miał ciemne plamy. — Poprzedni facet powiedział, że to drobnostka. Nie opłaca się wymieniać. Mówił, żeby go używać, aż się całkiem zepsuje.
Charlotte skinęła głową i podeszła do wskazanego przez operatora urządzenia. To było zbyt proste. Zaatakowała boczny panel śrubokrętem, odwrócona plecami do mężczyzny.
— Pracujesz na dole, w sekcji reaktora, prawda?
Przytaknęła.
— No. Widziałem cię jakiś czas temu w stołówce, siedziałem naprzeciwko.
Charlotte czekała, aż zapyta ją o imię albo wznowi przerwaną rozmowę z innym technikiem. Śrubokręt wyśliznął jej się ze spoconej dłoni i brzęknął o blat. Szybko go podniosła. Czuła na sobie wzrok operatora.
— Dasz radę to naprawić?
Wzruszyła ramionami.
— Zabiorę mikrofon ze sobą. Pewnie jutro wam go oddam.
Zdjęła boczny panel i odkręciła śruby mocujące przewód mikrofonu do obudowy. Wtyczka dała się wyjąć z płytki wewnątrz urządzenia. Charlotte zastanowiła się, po czym na wszelki wypadek wymontowała również samą płytkę. Nie była pewna, czy już taką miała. Poza tym, w ten sposób podtrzymała iluzję, że ma jakieś pojęcie o tym, co robi.
— Będzie gotowy jutro? To świetnie. Wielkie dzięki.
Charlotte pozbierała części i wyprostowała się. W ramach pożegnania uchyliła daszek czapki, a potem odwróciła się i wyszła — pewnie zbyt pospiesznie, jak podejrzewała. Na blacie zostały śrubki i panel boczny. Prawdziwy technik chyba by go zamontował z powrotem? Nie była pewna. W poprzednim życiu znała paru pilotów, którzy wyśmialiby jej próby podszycia się pod kogoś uzdolnionego technicznie, jej modyfikacje dronów i konstruowanie radia, nakładanie smaru zamiast różu.
Operator powiedział coś jeszcze, ale trzaśnięcie drzwi zagłuszyło jego słowa. Pospieszyła bocznym korytarzem w kierunku głównego holu, spodziewając się, że za zakrętem zobaczy Thurmana z kilkoma strażnikami zagradzającymi jej drogę. Schowała śrubokręt do kieszeni i zwinęła przewód mikrofonu; przycisnęła go do piersi wraz z płytką obwodu drukowanego. Za zakrętem powitał ją pusty korytarz, jeśli nie liczyć strażnika. Dotarcie do bramki zajęło jej długie godziny. Całe dnie. Ściany zbliżały się i pulsowały do rytmu jej tętna. Kombinezon lepił się do wilgotnej skóry. Narzędzia grzechotały, a pistolet na biodrze ciążył. Przy każdym jej kroku winda jakimś sposobem oddalała się o dwa kroki.
Przystanęła przy bramce, tym razem pamiętając o wpisie do dziennika pracy. Ostentacyjnie spojrzała na zegar przed wstawieniem godziny.
— Szybko poszło — zagaił strażnik.
Zmusiła się do uśmiechu, ale nie podniosła wzroku.
— To była drobnostka.
Oddała mu tablet i przeszła przez bramkę. Z głębi korytarza dobiegł ją odgłos zamykanych drzwi i skrzypienie butów o płytki. Charlotte pomaszerowała ku windom i wcisnęła przycisk raz i drugi, popędzając tę przeklętą maszynę. Winda pisnęła, drzwi zaczęły się otwierać. Za plecami Charlotte zastukały podeszwy.
— Hej! — zawołał ktoś.
Charlotte nie odwróciła się. W pośpiechu wkroczyła do środka, podczas gdy ten ktoś ze szczękiem przeciskał się przez bramkę.
— Przytrzymaj mi windę.
Ciało z impetem uderzyło o drzwi windy, do środka wsunęła się dłoń. Charlotte omal nie krzyknęła i nie uderzyła ręki. Drzwi otworzyły się i do środka wcisnął się zdyszany mężczyzna.
— Jedziesz na dół, prawda?
Na plakietce jego szarego kombinezonu widniało imię Eren. Mężczyzna odsapnął, a drzwi się zamknęły. Charlotte trzęsły się ręce, dopiero za drugim razem udało jej się zeskanować identyfikator. Wyciągnęła dłoń ku przyciskom i zamarła z palcem nad numerem „54”. Nie miała powodu, aby tam jechać. Nikt nie miał. Mężczyzna przyglądał jej się z własną kartą w dłoni, czekając aż się zdecyduje.
Na którym piętrze znajdował się reaktor? Zapisała to sobie na kartce, która teraz tkwiła złożona w kieszonce na piersi, ale przecież nie mogła po nią sięgnąć. Nagle poczuła zapach smaru na twarzy i zdała sobie sprawę, że jest mokra od potu. Jedną ręką przycisnęła części radia do piersi, a drugą wybrała jedno z najniższych pięter podejrzewając, że mężczyzna wysiądzie jako pierwszy i będzie miała windę tylko dla siebie.
— Przepraszam — powiedział, wciskając się między nią a czytnik. Charlotte poczuła w jego oddechu zapach kawy. Wcisnął przycisk, piętro czterdzieste drugie. Winda zatrzęsła się i ruszyła.
— Późna zmiana? — zapytał Eren.
— Taaak — odparła Charlotte, nie podnosząc głowy ani głosu.
— Niedługo po przebudzeniu?
Pokręciła głową.
— Nocna zmiana.
— Nie, miałem na myśli, czy dopiero cię odmrozili. Nie przypominam sobie, żebym cię kiedyś widział. Jestem szefem silosu. — Zaśmiał się. — No, jeszcze przez tydzień.
Charlotte wzruszyła ramionami. W windzie było gorąco jak w łaźni, a liczby rosły tak cholernie powoli. Powinna była wybrać jakieś pobliskie piętro, wysiąść i zaczekać na inną windę. Za późno.
— Hej, spójrz na mnie — powiedział mężczyzna.
On wiedział. Stał tak blisko. Za blisko na przeoczenie czegokolwiek. Charlotte podniosła głowę; czuła jak kombinezon opina jej piersi, czuła włosy wystające spod czapki, czuła swoje kości policzkowe i pozbawiony zarostu podbródek — oraz odrazę na myśl, że ten obcy mężczyzna lustruje ją wzrokiem, człowiek, z którym była tu uwięziona i bezsilna w ciasnej kabinie windy. Spojrzała mu w oczy, czując to wszystko i jeszcze więcej. Bezradna i wystraszona.
— Co to ma, kurwa, być? — powiedział.
Charlotte zadała cios kolanem między nogi w nadziei, że go unieruchomi, ale on obrobił się i odskoczył. Trafiła w biodro. Gorączkowo sięgnęła po pistolet — ale kieszeń była zamknięta na zatrzaski. Nie spodziewała się, że będzie musiała szybko dobyć broni. Zdążyła rozpiąć kieszeń i wyjąć pistolet, ale on staranował ją, wyciskając jej powietrze z płuc i wytrącając broń. Pistolet i części radia zagrzechotały o podłogę. Buty skrzypnęły, gdy zaczęli się siłować, ale on był znacznie silniejszy. Boleśnie zacisnął palce na jej nadgarstkach. Krzyknęła wysokim głosem — to było jak przyznanie się do winy. Winda zwolniła, zatrzymała się i pisnęła, drzwi się rozwarły.
— Hej! — zawołał Eren. Próbował wywlec Charlotte na zewnątrz, ale ona zaparła się nogą o panel, ze wszystkich sił próbując wyrwać się z uścisku.
— Pomocy! — krzyknął przez ramię ku ciemnemu, pustemu korytarzowi. — Ludzie! Pomóżcie!
Charlotte ugryzła go w dłoń u podstawy kciuka. Zęby przebiły skórę, poczuła gorzkawy smak krwi. Eren zaklął i zwolnił chwyt. Kopniakiem posłała go przez drzwi. Spadła jej czapka. Sięgając po broń, czuła zsuwające się na kark włosy.
Drzwi zaczęły się zamykać, odgradzając pozostałego na korytarzu mężczyznę. Rzucił się naprzód, na czworakach, przeskoczył przez drzwi zanim się zamknęły. Z impetem wpadł na Charlotte i uderzył nią o tylną ścianę windy, która najspokojniej w świecie ruszyła w dalej w dół szybu.
Charlotte dostała w szczękę, zobaczyła przed oczami rozbłysk światła. Odchyliła głowę w tył, zanim spadł następny cios. Mężczyzna docisnął ją do ściany windy. Pochrząkiwał jak oszalałe zwierzę ogarnięte furią, przerażeniem i zaskoczeniem. Próbował ją zabić — zabić to, czego nie rozumiał. Zaatakowała go, a teraz starał się ją zabić. Uderzył ją w żebra; Charlotte krzyknęła i chwyciła się za bok. Poczuła zaciskające się na jej na szyi dłonie. Unosiły ją w górę. Natrafiła dłonią na śrubokręt w kieszeni kombinezonu.
— Nie… ruszaj się — stęknął mężczyzna przez zaciśnięte zęby.
Charlotte zakrztusiła się. Nie mogła oddychać. Nie mogła mówić. Miażdżył jej tchawicę. Wzniosła w górę pięść ze śrubokrętem i dźgnęła, mierząc w twarz. Miała nadzieję, że go zadrapie, wystraszy, zmusi do zwolnienia uścisku. Uderzyła resztkami sił, w ostatnim przebłysku gasnącej świadomości — jej pole widzenia już się zwężało, pochłaniane przez ciemny tunel.
Mężczyzna w porę dostrzegł jej atak i odwrócił głowę. Nie trafiła w twarz. Śrubokręt zagłębił się w szyi mężczyzny. Eren puścił ją, a Charlotte chwyciła się rękojeści, żeby nie upaść. Czuła jak śrubokręt obraca się i rozrywa tkanki w jego szyi.
Coś ciepłego trysnęło jej na twarz. Nagle winda zatrzymała się i oboje upadli na podłogę. Rozległ się gulgoczący dźwięk, ciepło na twarzy Charlotte okazało się krwią mężczyzny, która tryskała karminowymi strugami. Oboje z trudem chwytali powietrze. Za otwartymi drzwiami dały się słyszeć śmiechy, donośne głosy niosły się po korytarzu, podłoga lśniła przywodząc na myśl skrzydło medyczne, na którym przebudziła się Charlotte.
Podźwignęła się do pionu. Mężczyzna w szarym kombinezonie kopał i wił się na podłodze, a życie wysączało mu się z szyi. Spojrzeniem szeroko otwartych oczu błagał ją — kogokolwiek — o pomoc. Próbował coś powiedzieć, zawołać ludzi, których słyszeli, ale z jego ust wydobył się tylko bulgot. Charlotte chwyciła go za kołnierz. Drzwi się zamykały. Wcisnęła w nie buta, więc otworzyły się z powrotem. Pociągnęła mężczyznę — który ślizgał się we własnej krwi, bijąc piętami w podłogę windy — i wywlekła go na korytarz. Sprawdziła, czy jego buty nie blokują drzwi. Winda znów zaczęła się zamykać, jakby grożąc, że ją tu z nim zostawi. Z pobliskiego pomieszczenia znów dobiegł śmiech, grupa mężczyzn rechotała z czyjegoś żartu. Charlotte rzuciła się do drzwi i zablokowała je ręką. Otworzyły się. Chwiejnym krokiem weszła do środka, zdrętwiała i wyczerpana.
Wszędzie było pełno krwi. Zrobiło się od niej ślisko. Patrząc na ślady jatki na podłodze, Charlotte zdała sobie sprawę, że czegoś brakowało. Pistoletu. Spanikowana podniosła wzrok na drzwi windy, które zamykały się po raz ostatni. Rozległ się ogłuszający huk broni, błysnęła nienawiść i strach w oczach umierającego mężczyzny, a potem szarpnęło nią w tył. Bark eksplodował palącym bólem.
— Kurwa.
Charlotte zatoczyła się. Jej pierwszą myśl była ucieczka. Wyczuwała mężczyznę po drugiej stronie drzwi, wyobrażała go sobie, jak jedną ręką ściska szyję, a w drugiej trzyma pistolet, wyobrażała sobie jak próbuje wymacać przycisk wzywający windę, zostawiając na ścianie smugi krwi. Wcisnęła kilka przycisków, plamiąc je krwią, ale numery się nie zaświeciły. Zaklęła i zaczęła gorączkowo szukać identyfikatora. Jedna ręka odmawiała posłuszeństwa. Niezdarne sięgnęła drugą, wyłowiła identyfikator, który omal jej nie wypadł i wreszcie go zeskanowała.
— Kurwa. Kurwa — szeptała. Jej ramię płonęło. Wdusiła przycisk z numerem pięćdziesiąt cztery. Dom. Dawne więzienie stało się domem, bezpiecznym schronieniem. Na podłodze walały się części radia. Płytka obwodu drukowanego pękła w pół pod czyimś butem. Charlotte kucnęła, starając się nie zemdleć i podniosła mikrofon. Przerzuciła sobie kabel przez kark, resztę części zostawiła. Krew była wszędzie. Część z pewnością należała do niej. Czerwień reaktora. Krew idealnie wpasowywała się w odcień kombinezonu. Winda wznosiła się przez chwilę, a potem zatrzymała się i otworzyła na ciemny magazyn poziomu pięćdziesiąt cztery.
Charlotte wyszła chwiejnie na zewnątrz, przypomniała coś sobie, wróciła się. Kopnęła drzwi, które próbowały się zamknąć; teraz była na nie wściekła. Spróbowała łokciem wytrzeć do sucha przyciski windy. Krwawy odcisk palca na przycisku z numerem pięćdziesiąt cztery wskazywał, dokąd poszła. To na nic. Drzwi znowu spróbowały się zamknąć i znowu dostały kopniaka. Zdesperowana Charlotte pochyliła się, przejechała dłonią po kałuży krwi, a potem obficie pokryła nią wszystkie przyciski. Następnie zeskanowała identyfikator i wybrała najwyższe piętro, odsyłając tę cholerną windę tak daleko, jak tylko mogła. Wyszła chwiejnym krokiem i osunęła się na podłogę. Drzwi zaczęły się zamykać, a ona z chęcią im na to pozwoliła.
Będą jej szukać. Stała się zbiegiem zamkniętym w klatce, w jednym ogromnym budynku. Będą ją ścigać.
Przez głowę przelatywały jej setki myśli. Jeśli mężczyzna, którego zaatakowała zmarł na tamtym korytarzu, możliwe, że znajdą go i zaczną jej szukać dopiero po zakończeniu bieżącej zmiany. Jeśli ktoś mu pomógł, niewykluczone, że zostało jej tylko parę godzin. Ale przecież musieli usłyszeć wystrzał, prawda? Uratują go. Miała nadzieję, że go uratują.
Otworzyła skrzynię, w której widziała apteczkę. Nie ta skrzynia. Tamta obok. Wygrzebała apteczkę i rozpięła kombinezon, szarpiąc za napy. Uwolniła ręce z rękawów i obejrzała paskudną ranę. Krople ciemnej krwi zbierały się wokół dziury w ramieniu i spływały do łokcia. Dotknęła z drugiej strony i skrzywiła się, gdy palce natrafiły na otwór wylotowy. Ręka była zdrętwiała od rany w dół i tętniła bólem od rany w górę.
Charlotte zębami zdarła opakowanie z rolki bandażu i owinęła go sobie wokół ramienia, jeszcze raz i jeszcze, a potem objechała się rolką za szyją i pod drugim ramieniem, żeby bandaż się nie zsunął. Na koniec znów parę razy owinęła ranę. Zapomniała o wacie i opatrunku, ale nie miała ochoty zaczynać od nowa. Jeśli chodzi o opatrunki, to była żenada. Wszystko, czego się nauczyła na szkoleniu podstawowym przepadło w momencie, gdy nawiązała się walka. Zostały tylko odruchy i impulsy. Charlotte zamknęła skrzynię, zauważyła krew na wieku i zdała sobie sprawę, że jeśli ma wyjść z tego cało, musi zacząć trzeźwo myśleć. Uniosła pokrywę, wydobyła ze środka kolejną rolkę gazy i posprzątała po sobie, a potem poszła spojrzeć na zewnętrzne drzwi windy.
Były całe we krwi. Wróciła po buteleczkę spirytusu i wielki pojemnik przemysłowego detergentu, wzięła jeszcze trochę gazy, wszystko pościerała. Nie spieszyła się. Nie mogła sobie pozwolić na fuszerkę.
Zwitek poplamionych tkanin powędrował z powrotem do pojemnika. Zatrzasnęła pokrywę. Zadowolona ze stanu czystości podłogi, popędziła do koszarów. Jej posłanie stanowiło oczywisty znak czyjejś obecności. Pozostałe materace były nagie. Musiała to naprawić, ale najpierw rozebrała się, wzięła sobie drugi kombinezon i poszła do łazienki. Opłukawszy ręce i twarz oraz krwawe plamy na szyi i między piersiami, wyczyściła umywalkę i się przebrała. Czerwony uniform powędrował do szafki przy łóżku. Jeśli tam zajrzą, będzie po niej.
Zdjęła z łóżka pościel i poduszkę, wygładziła materac. Wróciła do magazynu, gdzie otworzyła niskie drzwi windy dla dronów i tam wrzuciła swoje rzeczy. Przeszła się między półkami, gromadząc wodę i racje żywnościowe, które również schowała do windy. I jeszcze małą apteczkę. W pojemniku z akcesoriami do pierwszej pomocy znalazła mikrofon, który musiał jej wypaść, kiedy sięgała po bandaż. Wzięła go i dwie latarki, i zapasowe baterie, które też zabrała do windy. To było ostatnie miejsce, gdzie ktokolwiek by zajrzał. Drzwi były praktycznie niewidoczne, chyba że człowiek wiedział, czego szuka. Sięgały zaledwie do kolan i miały ten sam kolor co ściana.
Zastanowiła się, czy nie wpełznąć tam od razu. Musiała tylko przeczekać pierwsze staranne przeszukanie piętra. Z pewnością skupią się na regałach i stertach zapasów, a gdy niczego nie znajdą, odejdą w inne odludne miejsca, gdzie mogłaby się ukrywać. Ale przecież miała radio i mikrofon, który z tak wielkim trudem zdobyła. Zostało jeszcze parę godzin, mówiła sobie. To nie jest pierwsze miejsce, do którego zajrzą. Z pewnością miała kilka godzin.
Choć kręciło jej się w głowie z niewyspania i utraty krwi, pomaszerowała do sali sterowania i ściągnęła folię z radia. Poklepała się po piersi, ale przecież zmieniła kombinezon. Zresztą, śrubokręt został na dole. Znalazła na stole inny i odkręciła boczny panel urządzenia. Płytka, co do której nie miała pewności na szczęście była zamontowana. Wystarczyło podpiąć wtyczkę. Nie zawracała sobie głowy przykręcaniem mikrofonu ani zamykaniem obudowy.
Przemknęła wzrokiem po gniazdach płytki sterującej. Przypominała ona płytę główną komputera, elementy wkładało się podobnie, ale Charlotte nie była elektrykiem. Nie miała pojęcia, czy czegoś nie brakowało. A za nic na świecie nie poszłaby po kolejne części. Odpaliła urządzenie i wybrała kanał oznaczony numerem osiemnaście.
Czekała.
Regulowała blokadę szumów, aż z głośnika popłynęły zakłócenia, a więc radio działało. Po prostu nikt na tym kanale nie nadawał. Gdy wcisnęła przycisk mikrofonu, trzaski ustały, co dobrze wróżyło. Pomimo zmęczenia, bólu i obaw o siebie i brata, Charlotte zdobyła się na uśmiech. Słyszane przez głośniki kliknięcie mikrofonu stanowiło jej małe zwycięstwo.
— Czy ktoś mnie słyszy? — zapytała. Oparła łokieć o biurko, a drugą, bezużyteczną rękę zwiesiła bezwładnie wzdłuż ciała. Spróbowała znowu. — Czy ktoś nadaje na tym kanale? Proszę, niech ktoś odpowie.
Szum. To jeszcze o niczym nie przesądzało. Charlotte z łatwością wyobraziła sobie radiostacje w odległym silosie, przy których garbili się martwi operatorzy. Donny opowiadał jej o tym, jak kiedyś zamknął silos naciśnięciem guzika. Przyszedł do niej w środku nocy z blaskiem w oczach i opowiedział jej o tym. A teraz ten drugi silos był martwy. Albo jej radio nie nadawało.
Nie myślała trzeźwo. Należało przeprowadzić test zanim zacznie się przeskakiwać do konkluzji. Sięgnęła do pokrętła; na myśl od razu przyszedł jej inny silos, który wraz z bratem nieraz podsłuchiwała, sąsiedni silos z garstką ocalałych, którzy lubili gawędzić o niczym i bawić się w chowanego z użyciem radia. Jeśli jej pamięć nie myliła, pani burmistrz osiemnastki już wcześniej jakimś sposobem nadawała na tej częstotliwości. Zapominając o późnej godzinie, Charlotte nastawiła pokrętło na numer 17, żeby przetestować mikrofon i sprawdzić, czy ktoś odpowie. Z przyzwyczajenia użyła swojego starego znaku wywoławczego z Sił Powietrznych:
— Halo. Halo. Tu charlie dwa-cztery. Czy ktoś mnie słyszy?
Przez chwilę słuchała zakłóceń, a potem, kiedy już miała przełączyć się na inny kanał, z trzasków wybił się czyjś głos, drżący i odległy:
— Tak. Halo? Słyszysz nas?
Charlotte znów ścisnęła mikrofon. Ból w barku momentalnie zniknął — obcy głos zadziałał jak zastrzyk adrenaliny.
— Słyszę was. Tak. Dobrze mnie słychać?
— Co się tam, do cholery, dzieje? Nie możemy przejść. Tunel… rumowisko go blokuje. Nikt nie odpowiada. Jesteśmy tu uwięzieni.
Charlotte próbowała się w tym połapać. Upewniła się, że nie pomyliła częstotliwości.
— Zwolnij — powiedziała i zgodnie z własną radą wzięła głęboki oddech. — Gdzie jesteście? Co się dzieje?
— To ty, Shirly? Utknęliśmy tutaj, w tym… drugim miejscu. Wszystko jest zardzewiałe. Ludzie panikują. Musicie nas stąd wydostać.
Charlotte nie wiedziała, czy powinna odpowiedzieć, a może po prostu wyłączyć radio i spróbować później. Miała wrażenie, że wcięła się w środek rozmowy i wprowadziła w błąd jedną ze stron. Pojawił się kolejny głos, który potwierdził jej teorię:
— To nie Shirly — powiedział kobiecy głos. — Shirly nie żyje.
Charlotte zwiększyła głośność. Nasłuchiwała uważnie. Na chwilę zapomniała o dźgniętym przez nią mężczyźnie, który umierał na korytarzu na dole i o ranie w ręce. Zapomniała o tych, którzy z pewnością szli po nią, szukali jej. Przysłuchiwała się z uwagą tej rozmowie na kanale siedemnastym i temu głosowi, który wydał jej się znajomy.
— Kto mówi? — zapytał pierwszy głos, mężczyzna.
Zaległa cisza. Charlotte nie wiedziała, do kogo skierowane było pytanie i kto powinien odpowiedzieć. Odsunęła usta od mikrofonu. Odpowiedział ktoś inny.
— Mówi Juliette.
Głos miała znużony, oddychała z trudem.
— Jules? Gdzie jesteś? Co to znaczy, że Shirly nie żyje?
Kolejna seria trzasków. Kolejna straszliwa pauza.
— To znaczy, że oni wszyscy nie żyją — powiedziała. — I my też.
Zakłócenia
— Zabiłam nas wszystkich.
Silos 17
Juliette otworzyła oczy i zobaczyła swojego ojca. Jaskrawe światło błysnęło jej najpierw w jedno, potem w drugie oko. Za jego plecami wisiało kilka wpatrzonych w nią twarzy. Jasnoniebieskie, białe i żółte kombinezony. To, co z początku brała za sen stopniowo zlało się w rzeczywistość. A to, co wcześniej brała za koszmar, teraz stężało we wspomnienie: jej silos został zamknięty. Wrota się otworzyły. Wszyscy nie żyli. Ostatnie, co pamiętała to radio — słyszała głosy i obwieszczała, że wszyscy nie żyją. I że to ona ich zabiła.
Machnięciem odpędziła światło i obróciła się na bok. Leżała na wilgotnej stalowej płycie z czyimś podkoszulkiem pod głową, nie na łóżku. Szarpnął nią odruch wymiotny, ale nic nie poleciało. Żołądek miała pusty, ściśnięty i niespokojny. Odkrztusiła i splunęła na ziemię. Ojciec powtarzał, żeby oddychała. Raph też tam był i pytał, czy nic jej nie będzie. Juliette stłumiła impuls, by na nich wrzasnąć, by wrzasnąć na cały świat, żeby zostawił ją w spokoju, stłumiła pragnienie, by podkulić kolana pod brodę i zaszlochać nad tym, co zrobiła. Ale Raph ciągle pytał, czy wszystko z nią w porządku.
Juliette otarła usta rękawem i spróbowała usiąść. W pomieszczeniu panował mrok. Nie była już we wnętrzu kopacza. Skądś biła mdława, drżąca poświata, jakby otwarty płomień, zapach płonącego biodiesla, pochodnia domowej roboty. W półmroku dostrzegła rozkołysane, tańczące latarki w bezcielesnych dłoniach i na hełmach górników. Ludzie opiekowali się jedni drugimi, stłoczeni to tu, to tam w małych grupkach. Pełna oszołomienia cisza zalegała pomiędzy szlochającymi.
— Gdzie ja jestem? — zapytała.
Odpowiedział Raph.
— Jeden z chłopaków znalazł cię na tyłach tamtej maszyny. Powiedział, że byłaś zwinięta w kłębek. Z początku pomyśleli, że nie żyjesz…
Przerwał mu ojciec Juliette.
— Chcę posłuchać twojego serca. Przez chwilę pooddychaj głęboko.
Nie protestowała. Znów czuła się młoda, młoda i nieszczęśliwa, bo coś zepsuła, rozczarowała go. Broda ojca pobłyskiwała srebrzyście w blasku latarki Rapha. Włożył słuchawki stetoskopu na uszy, a ona wiedziała, co robić. Rozpięła kombinezon. Ojciec słuchał, jak jego córka bierze wielkie hausty powietrza i wypuszcza je powoli. Spoglądając na sufit, rozpoznała układ rur, kabli i przewodów wentylacyjnych na tyle, by odgadnąć, gdzie się znalazła. Byli w wielkiej pompowni przyległej do sali generatora. Podłoga była wilgotna, bo pomieszczenie zostało zalane. Gdzieś w górze musiała uwięznąć woda, która teraz przesączała się powoli. Juliette pamiętała jeszcze czasy, gdy pomieszczenie było całe pod wodą. Płynęła tędy w kombinezonie do czyszczenia w dawno minionym życiu.
— Gdzie dzieci? — zapytała.
— Poszły z twoim przyjacielem, Solo — odparł ojciec. — Mówił, że zabiera je do domu.
Juliette kiwnęła głową.
— Ilu jeszcze zdążyło?
Wzięła głęboki oddech, próbując odgadnąć, kto przeżył. Pamiętała, że popędziła przez tunel, kogo tylko mogła. Widziała Courtnee i Walkera. Erika i Dawsona. Fitza. Widziała rodziny, niektóre z dzieci wyrwane z lekcji i tamtego chłopaka z bazaru w brązowym kombinezonie sprzedawcy. Ale Shirly… Juliette delikatnie dotknęła obolałej szczęki. Znów słyszała eksplozję i czuła wibracje osuwającego się gruzu. Shirly nie żyła. Lukas nie żył. Nelson i Peter. Jej serce nie miało prawa tego wytrzymać. Spodziewała się, że nagle przestanie bić, podczas gdy jej ojciec wciąż ją osłuchiwał.
— Ciężko powiedzieć, ile osób się uratowało — powiedział Raph. — Wszyscy są… Mamy tu niezły chaos. — Dotknął ramienia Juliette. — Trochę wcześniej weszła tu jakaś grupa, jeszcze zanim się zaczęło. Ksiądz i jego wierni. A potem przyszła masa ludzi. A potem ty.
Ojciec Juliette uważnie słuchaj jej serca, które uparcie biło. Przesuwał metalowy krążek po jej plecach, a ona posłusznie brała głębokie oddechy.
— Niektórzy z twoich przyjaciół próbują uruchomić tę machinę i nas stąd wykopać — powiedział ojciec.
— Niektórzy już kopią — dodał Raph. — Rękami. I łopatami.
Juliette spróbowała usiąść. Ból po stracie bliskich ustąpił obawie o tych, którzy jej pozostali.
— Nie mogą kopać — zaprotestowała. — Tato, tam nie jest bezpiecznie. Musimy ich powstrzymać. — Chwyciła kombinezon.
— Leż spokojnie — powiedział. — Posłałem kogoś po wodę dla ciebie…
— Tato, jeśli oni się przekopią, zginiemy. Wszyscy tutaj zginą.
Zapadła cisza przerywana tylko czyimiś krokami. Światło przecięło ciemność i zjawił się Bobby z powyginaną manierką, w której chlupała woda.
— Zginiemy, jeśli nas odkopią — powtórzyła Juliette. Nie dodała, że tak czy inaczej byli martwi. Byli jak żywe trupy snujące się po pustej skorupie silosu, po tej krainie szaleństwa i rdzy. Wiedziała jednocześnie, że teraz sama brzmi na równie szaloną, co wcześniej ludzie przestrzegający przed kopaniem tunelu, mówiący, że tutejsze powietrze jest zatrute. Teraz to oni pragnęli kopać pomimo śmiertelnego niebezpieczeństwa.
Napiła się z manierki, aż woda pociekła jej po brodzie. Przeszło jej przez myśl, że to wszystko obłęd. A potem przypomniała sobie o zgromadzeniu wiernych, którzy przyszli egzorcyzmować nękające zatruty silos demony, a może po to, by na własne oczy zobaczyć dzieło diabła. Odjęła manierkę od ust i zwróciła się do swojego ojca, którego wysoka sylwetka odcinała się na tle światła z latarki Rapha.
— Ojciec Wendel i jego ludzie — powiedziała Juliette. — Czy to… To oni przyszli tu wcześniej?
— Widziano ich, jak wychodzili z Maszynowni i szli na górę — powiedział Bobby. — Słyszałem, że szukali miejsca do modlitwy. Wielu innych poszło też na farmy. Słyszeli, że coś tam jeszcze rośnie. Ludzie martwią się, co będziemy jeść do czasu, aż się stąd wydostaniemy.
— Co będziemy jeść — wymamrotała Juliette. Miała ochotę powiedzieć Bobby’emu, że się nie wydostaną. Nigdy. Przepadło. Wszystko, co znali. Ona o tym wiedziała, a oni nie — bo to ona potykała się o sterty kości i trupów, kiedy wchodziła do tego silosu. Ona widziała, co się dzieje z upadającym światem, słyszała opowieści Solo o mrocznych dniach, słuchała przez radio jak te wydarzenia rozgrywały się na nowo. Znała groźby, które teraz stały się rzeczywistością, a wszystko z powodu rzuconego przez nią wyzwania.
Raph zachęcił ją, by wypiła jeszcze trochę. Juliette spojrzała na oblane blaskiem latarki twarze i zrozumiała. Ocaleni sądzili, że po prostu mają kłopoty, że to coś tymczasowego. Prawda była taka, że najprawdopodobniej zostali tylko oni, tych kilkaset osób, które zdążyły przejść przez tunel, szczęśliwcy mieszkający w głębinach, wystraszony tłum z niższych pięter środkowych, grupa fanatyków, którzy powątpiewali w istnienie tego miejsca. Teraz rozchodzili się po silosie usiłując przetrwać coś, co w ich mniemaniu miało się skończyć za kilka dni, góra tydzień. Martwili się po prostu o to, żeby mieć co jeść do czasu, aż zostaną ocaleni.
Jeszcze do nich nie dotarło, że zostali ocaleni. Wszyscy inni zginęli.
Oddała Raphowi manierkę i zaczęła się podnosić. Ojciec nalegał, żeby się nie ruszała, ale Juliette zbyła go machnięciem ręki.
— Musimy ich powstrzymać od kopania — powiedziała, stając na nogach. Siedzenie kombinezonu miała nasiąknięte wodą, podłoga była wilgotna. Gdzieś musiał być przeciek, uwięziona w sufitach ciecz przesączała się powoli. Pomyślała, że będą musieli to naprawić. A potem uświadomiła sobie, że to bez sensu. Czasy martwienia się o przyszłość minęły. Teraz chodziło o to, by przetrwać najbliższą minutę, najbliższą godzinę.
— Którędy do tunelu? — zapytała.
Raph z ociąganiem wskazał kierunek ruchem latarki. Pociągnęła go ze sobą. Przystanęła na widok Jomesona, starego mechanika od pomp. Siedział skulony, wsparty plecami o ciche, zardzewiałe pompy, a dłonie trzymał na kolanach, zwinięte w miseczkę. Wstrząsał nim suchy szloch, ramiona podskakiwały mu w górę i w dół jak tłoki, a on wpatrywał się nieobecnym wzrokiem we własne dłonie.
Juliette wskazała ojcu mężczyznę i podeszła bliżej.
— Jomes, jesteś ranny?
— Uratowałem to — zajęczał. — Uratowałem to. Uratowałem to.
Raph skierował latarkę na kolana mechanika. W jego dłoniach błysnęła kupka bonów. Kilkumiesięczne wynagrodzenie. Monety szczękały, kiedy drżał, wiły się jak owady.
— W kantynie — mówił, pociągając nosem. — W kantynie, kiedy wszyscy uciekali. Otworzyłem kasę. Pełno puszek i słoików w spiżarni. I to. Uratowałem to.
– Ćśś — powiedziała Juliette i położyła dłoń na jego drżącym ramieniu. Spojrzała na ojca, ten zaś pokręcił głową. Nie mogli dla niego nic zrobić.
Raph odwrócił latarkę. W głębi korytarza matka kołysała się w przód i w tył, pogrążona w płaczu. Do piersi przyciskała niemowlę. Dziecku najwyraźniej nic nie dolegało — wyciągało rączkę do mamy, zaciskało i rozluźniało paluszki, ale nie wydawało żadnego dźwięku. Tak wiele przepadło. Każdy miał tylko to, co był w stanie unieść, co chwycił w trakcie ucieczki. Jomeson łkał nad tym, co chwycił, a woda skapywała z sufitu — płakał on, płakał i silos, ale dzieci nie.
Jullette podążyła za raphem przez wnętrze kopacza, do tunelu. Szli, przestępując nad stertami kamieni i umykając przed osypującymi się z obu stron skalami. Widzieli upuszczone przez ludzi ubrania, pojedynczego buta, czyjś na wpół zasypany gruzem koc. Znaleźli porzuconą manierkę. Raph podniósł ją i uśmiechnął się, gdy w środku zachlupała woda.
W głębi tunelu płomienie oblewały skały pomarańczem i czerwienią, odsłaniając surowe mięso ziemi. Przejście zagradzało świeże rumowisko powstałe po zawaleniu się stropu, rezultat poświęcenia Shirly. Juliette wyobraziła sobie przyjaciółkę po drugiej stronie osuwiska. Widziała Shirly leżącą bezwładnie w pomieszczeniu sterowania — uduszoną, zatrutą lub zwyczajnie zdezintegrowaną przez powietrze z zewnątrz. Obraz zmarłej przyjaciółki dołączył do wizerunku Lukasa w jego mieszkanku pod serwerami, gdzie spoczął z martwą, bezwładną dłonią na milczącej radiostacji.
Radio Juliette również zamilkło. W środku nocy ktoś z góry nadawał przez chwilę, budząc ją. Ucięła rozmowę słowami, że wszyscy nie żyją. Następnie postanowiła skontaktować się z Lukasem. Próbowała raz po raz, ale słuchanie radiowego szumu sprawiało jej zbyt wiele bólu. Wyczerpywało zarówno ją, jak i baterię, więc w końcu wyłączyła urządzenie. Przez krótką chwilę rozważała pomysł, aby przejść na kanał pierwszy i wydrzeć się na tego skurwiela, który ją zdradził, ale nie chciała, żeby wiedzieli, że ktokolwiek z jej ludzi przetrwał, że został im ktoś jeszcze do zabicia.
Juliette wahała się między gniewem za wyrządzone zło i żałobą po tych, których wśród nich zabrakło. Wsparta o ojca, podążała za Raphem i Bobbym w kierunku odgłosów kopania: szczęknięć, trzasków i pokrzykiwań. Musiała kupić sobie trochę czasu i ocalić to, co jej zostało. Jej mózg pracował jakby w trybie rezerwowym, a ciało było odrętwiałe, potykała się. Wiedziała jedno — ponowne połączenie dwóch silosów w jeden oznaczało śmierć. Widziała opadającą w dół klatki schodowej białą mgłę i wiedziała, że to nie jakiś nieszkodliwy gaz, widziała przecież, co zostało z uszczelki i taśmy grzewczej. Oto jak zatruwano zewnętrzne powietrze. Oto jak zabijano światy.
— Uwaga na stopy! — burknął ktoś. Minął ich górnik, który toczył przed sobą taczkę pełną kamieni. Podłoże się wznosiło, sufit wisiał coraz niżej. Juliette rozpoznała dobiegający z przodu głos Courtnee. I Dawsona. Z miejsca zawału odwożono sterty urobku; postępy były widoczne. Juliette poczuła się rozdarta pomiędzy potrzebą ostrzeżenia Courtnee oraz pragnieniem, by rzucić się do pracy i kopać rękami, łamiąc sobie paznokcie, żeby drążyć w kierunku tego, co tam się stało — i pal licho śmierć.
— Dobra, oczyśćmy górę zanim zaczniemy dalej kopać. I czemu to tak długo trwa, gdzie ten młot pneumatyczny? Może weźmy hydraulikę z tamtego generatora? To, że jest ciemno nie znaczy, że nie widzę jak się opieprzacie, szumowiny jedne…
Courtnee zamilkła na widok Juliette. Jej twarz stężała, zacisnęły się wargi. Juliette czuła, że przyjaciółka waha się między spoliczkowaniem a przytuleniem jej. Zabolało ją, że nie zrobiła żadnej z tych rzeczy.
— Już wstałaś — powiedziała Courtnee.
Juliette odwróciła wzrok i przyjrzała się stercie kamieni. Sadza wirowała w powietrzu, wznosząc się znad dieslowych palników. Sprawiały one, że chłodne powietrze głębin ziemi wydawało się suche i rzadkie, a Juliette zaczęła martwić się o spalane przez nie tlen. Nie wiedziała, czy nieliczne farmy silosu siedemnastego podołają wyzwaniu. A co ze wszystkimi nowymi płucami — setkami par — które również wysysały stąd tlen?
— Musimy o tym pogadać — powiedziała Juliette, wskazując na rumowisko.
— Możemy pogadać o tym, co się do cholery stało, kiedy już przekopiemy się do domu. Gdybyś zechciała chwycić za łopatę…
— Te skały to jedyne, co nas trzyma przy życiu — powiedziała Juliette.
Kilku spośród kopiących zamarło na widok Juliette. Courtnee warknęła, żeby wracali do pracy, posłuchali. Juliette nie wiedziała, jak jej to delikatnie przekazać. W ogóle nie wiedziała, jak to przekazać.
— Nie mam pojęcia, do czego zmierzasz… — zaczęła Courtnee.
— Shirly zawaliła strop i uratowała nas. Jeśli się przekopiecie, zginiemy. Jestem tego pewna.
— Shirly…?
— Nasz dom był zatruty, Court. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale to prawda. Ludzie na górnych piętrach umierali. Słyszałam Petera i… — Złapała oddech. — I Luke’a. Peter widział zewnętrze. Zewnętrze. Drzwi były otwarte, a ludzie umierali. A Luke… — Juliette przygryzła wargę, aż od bólu rozjaśniło jej się w głowie. — Od razu pomyślałam, że trzeba tu wszystkich zabrać, bo wiedziałam, że tutaj jest bezpiecznie…
Courtnee zaśmiała jej się w twarz.
— Bezpiecznie? Myślisz, że tutaj…? — Zrobiła krok w kierunku Juliette. Teraz już nikt nie kopał. Ojciec Juliette położył córce dłoń na ramieniu i spróbował ją odciągnąć, ale ona się nie cofnęła.
— Myślisz, że tutaj jest bezpiecznie? — syknęła Courtnee. — Gdzie my, psiakrew, jesteśmy? Tam dalej jest pomieszczenie, które kurewsko przypomina naszą salę generatora, tyle że to zardzewiała kupa złomu. Myślisz, że te maszyny jeszcze kiedyś pójdą w ruch? Jak myślisz, ile zostało nam tu powietrza? Ile paliwa? A co z jedzeniem i wodą? Daję nam góra parę dni, jeśli nie wrócimy do domu. Parę dni kopania bez wytchnienia, głównie rękami. Masz w ogóle pojęcie co zrobiłaś, sprowadzając nas tutaj?
Juliette wytrzymała atak. Przyjęła go z otwartymi ramionami. Najchętniej sama dorzuciłaby jeszcze coś od siebie.
— Ja to zrobiłam — powiedziała. Odsunęła się od ojca i zwróciła twarzą do kopiących, których doskonale znała. Odwróciła się i krzyknęła w ciemną otchłań, z której przyszła. — Ja to zrobiłam! — krzyknęła na całe gardło, posyłając swoje słowa ku skazanym na zagładę ludziom. I znowu zawołała. — Ja to zrobiłam! — Gardło paliło ją od sadzy i bolesnego wyznania, jej pierś zdawała się pękać z rozpaczy, odsłaniając surowe mięso. Znowu poczuła na ramieniu dłoń ojca. Kiedy echo jej wybuchu ucichło, dały się słyszeć tylko trzaski i szepty otwartych płomieni.
— To moja wina — powiedziała, kiwając głową. — W ogóle nie powinniśmy byli tu przychodzić. Nie powinniśmy. Może to przez mój podkop nas zatruli albo przez moje wyjście poza silos, ale tutejsze powietrze jest czyste. Obiecałam wam wszystkim, że to miejsce istnieje i że powietrze nie jest trujące. A teraz mówię wam, z taką samą pewnością, że nasz dom przepadł. Jest zatruty. Otwarty na zewnętrze. Wszyscy, którzy zostali… — Spróbowała nabrać tchu. W sercu czuła pustkę, w żołądku supeł. Znowu podtrzymał ją ojciec. — Tak, to moja wina. To ja ich sprowokowałam. To dlatego człowiek, który to zrobił…
— Człowiek? — zapytała Courtnee.
Juliette zlustrowała swoich dawnych przyjaciół, mężczyzn i kobiety, z którymi przez lata pracowała ramię w ramię.
— Tak, człowiek. Z jednego z silosów. Istnieje pięćdziesiąt silosów takich jak nasz…
— Tak nam mówiłaś — przerwał burkliwie jeden z kopiących. — Tak mówią mapy.
Juliette odszukała go wzrokiem. Był to Fitz, nafciarz i były mechanik.
— A nie wierzysz mi, Fitz? Teraz jesteś przekonany, że w całym wszechświecie istnieją tylko dwa silosy i akurat znalazły się tak blisko siebie? Że pozostała część mapy to kłamstwo? Mówię wam, stałam na wzgórzu i widziałam je na własne oczy. Podczas gdy my tkwimy tutaj dusząc się spalinami, dziesiątki tysięcy ludzi żyją sobie jakby nigdy nic, tak jak my kiedyś…
— I myślisz, że powinniśmy się do nich przekopać?
Juliette nie brała tej możliwości pod uwagę.
— Może — odparła. — Możliwe, że to okazałoby się dla nas jedynym ratunkiem. Ale najpierw musimy się dowiedzieć, kto tam mieszka i czy tam jest bezpiecznie. Możemy natknąć się na silos zrujnowany tak jak nasz. Albo pusty jak ten. Albo pełen ludzi, którzy nie ucieszą się na nasz widok. Tamtejsze powietrze może okazać się toksyczne. Ale mogę wam powiedzieć jedno: istnieją inni.
Jeden z kopiących zsunął się z rumowiska, żeby dołączyć do rozmowy.
— A co jeśli po drugiej stronie tej sterty głazów wszystko jest w porządku? Czy to nie ty zawsze paliłaś się, żeby zajrzeć i sprawdzić?
Juliette przyjęła ten cios.
— Jeśli wszystko jest u nich w porządku, wtedy przyjdą po nas. Usłyszymy ich. Gorąco pragnę, żeby tak się stało. Bardzo chciałabym się mylić. Ale się nie mylę. — Zlustrowała ich ciemne twarze. — Mówię wam, że za tymi skałami czeka nas tylko śmierć. Myślicie, że nie chcę mieć nadziei? Straciłam… wszyscy straciliśmy bliskich. Słyszałam jak ludzie, których kochałam wydawali ostatnie tchnienie, a wy sądzicie, że nie chcę tam pójść i się przekonać? I pogrzebać ich jak należy? — Otarła łzy. — Ani mi się ważcie myśleć, że nie kusi mnie, żeby chwycić łopatę i pracować przez trzy zmiany, aż się przekopiemy. Ale ja wiem, że w ten sposób urządziłabym pogrzeb ocalałym. Przerzucalibyśmy ziemię i kamienie do własnego grobu.
Nikt się nie odezwał. Gdzieś w półmroku grawitacja wygrała zmagania z materią i parę luźnych kamyków z grzechotem osunęło im się pod stopy.
— Więc co mamy robić? — zapytał Fitz. Courtnee głośno wciągnęła powietrze, wyraźnie poirytowana na myśl, że ktokolwiek mógłby jeszcze słuchać rad Juliette.
— Potrzebujemy dnia albo dwóch, żeby ustalić, co się stało. Jak mówiłam, istnieje wiele światów takich jak nasz. Nie wiem, co się w nich znajduje, ale wiem, że mieszkańcy jednego z nich uważają się za szefów. Grozili nam już wcześniej, mówili, że mogą nas zabić jednym wciśnięciem guzika i podejrzewam, że to właśnie zrobili. Jestem przekonana, że to samo zrobili również z tym światem. — Wskazała na tunel prowadzący do silosu siedemnastego. — Tak, przyznaję, możliwe, że to z powodu moich gróźb albo dlatego, że wyszłam na zewnątrz w poszukiwaniu odpowiedzi. Możecie mnie za te grzechy wysłać na czyszczenie. Z chęcią pójdę. Wyjdę na czyszczenie i umrę na waszych oczach. Ale najpierw pozwólcie, że powiem to, co wiem. Silos, w którym przebywamy zaleje woda. Nawet w tej chwili powoli się nią napełnia. Musimy uruchomić pompy, żeby go osuszały. Nie możemy dopuścić do tego, żeby wyschły farmy i zgasły lampy, musimy zadbać o to, żeby mieć czym oddychać. — Wskazała na zamocowany w ścianie palnik. — Marnujemy mnóstwo powietrza.
— A skąd niby weźmiemy prąd? Ja jako pierwsza wyszłam z tunelu. To sterta rdzy!
— Na trzydziestych jest zasilanie — powiedziała. — Czysta energia. Zasila pompy i lampy na farmach. Ale nie powinniśmy na niej polegać. Przywieźliśmy ze sobą własne źródło zasilania…
— Generator zapasowy — odezwał się ktoś.
Juliette kiwnęła głową, zadowolona, że słuchali. Przynajmniej przestali kopać.
— Wezmę na swoje barki ciężar tego, co zrobiłam — powiedziała Juliette, a płomienie rozmyły się za warstewką łez. — Ale to ktoś inny sprowadził na nas zagładę. Wiem, kto to był. Rozmawiałam z nim. Musimy przetrwać na tyle długo, by on i jego ludzie zapłacili…
— Zemsta — przerwała Courtnee ostrym szeptem. — Po tym, jak wielu zginęło, próbując się zemścić po twoim czyszczeniu…
— Nie, nie zemsta. Przeciwdziałanie. — Juliette patrzyła przez chwilę w ciemny tunel. — Mój przyjaciel Solo pamięta, jak ten świat… jego świat… został zniszczony. Nie sprawili tego bogowie, tylko ludzie. Ludzie na tyle nieodlegli, że da się z nimi rozmawiać przez radio. Istnieją inne światy, a tamci trzymają palce nad ich przyciskami. Wyobraźcie sobie, co by było, gdyby ktoś przed nami wziął sprawy w swoje ręce. Żylibyśmy sobie spokojnie bez świadomości, że zagrożenie w ogóle istniało. Nasi bliscy wciąż by żyli. — Odwróciła się z powrotem do Courtnee i pozostałych. — Nie powinniśmy się mścić za to, co zrobili. Nie. Powinniśmy dorwać ich za to, do czego są zdolni. Zanim zrobią to ponownie.
Spojrzała starej przyjaciółce w oczy w poszukiwaniu zrozumienia i akceptacji. Courtnee jednak odwróciła się do niej plecami. Odwróciła się od Juliette i zmierzyła wzrokiem stertę skał, których próbowali się pozbyć. Minęła długa chwila, dym wypełniał powietrze, pomarańczowe płomienie szeptały.
— Fitz, weź ten palnik — rozkazała Courtnee. Stary nafciarz wahał się przez moment, ale usłuchał. — Zgaś to draństwo — poleciła; brzmiała jakby brzydziła się sobą. — Marnujemy powietrze.
Elise słyszała w dole głosy, które niosły się po klatce schodowej. W jej domu byli nieznajomi. Obcy. Kiedy ona i bliźniaki byli niegrzeczni, Rickson straszył ich opowieściami o nieznajomych, od których odechciewało się opuszczać ich dom za farmami. Dawno temu, mówił Rickson, każdy obcy próbował cię zabić i zabrać twoje rzeczy. Nawet tym, którzy cię znali nie wolno było ufać. Tak opowiadał Rickson późno w nocy, kiedy klikające czasomierze sprawiały, że światła nagle gasły.
Rickson wiele razy opowiadał im historię o tym, że urodził się, bo dwoje ludzi było zakochanych — cokolwiek to znaczyło — a jego ojciec wyciął zatrutą pigułkę z biodra jego mamy, i że to stąd biorą się dzieci. Ale nie zawsze było tak, że rodzice się zakochali. Czasem bywali to obcy ludzie — mówił — którzy przychodzili i brali, co chcieli. W tych zamierzchłych czasach byli to mężczyźni i często chcieli, żeby kobiety rodziły im dzieci, tak więc wycinali im z ciała zatrute pigułki i kobiety rodziły dzieci.
Elise nie miała w biodrze zatrutej pigułki. Jeszcze nie. Hannah mówiła, że one wyrastają późno, jak zęby mądrości, i dlatego ważne jest, żeby mieć dzieci jak najwcześniej. Rickson mówił, że to nieprawda, że jeśli ktoś się urodził bez pigułki to nigdy nie będzie jej mieć, a Elise nie wiedziała już, w co ma wierzyć. Przystanęła na schodach i pomacała się po boku, sprawdziła, czy nie czuć guzka. Ze skupieniem dotknęła językiem luki po mleczaku i wyczuła coś twardego pod dziąsłem. Chciało jej się płakać na myśl, że jej ciało potrafiło bez pytania zrobić coś głupiego, na przykład wyhodować sobie zęby albo pigułki. Zawołała Pieska, który znowu jej się wyrwał i pomknął na górę, znikając jej z oczu. Piesek był taki niesforny. Elise zaczęła się zastanawiać, czy da się w ogóle trzymać szczeniaczka, a może one zawsze uciekały. Mimo to się nie rozpłakała. Chwyciła za poręcz i zrobiła krok w górę, a potem kolejny. Nie chciała mieć dzieci. Chciała tylko, żeby Piesek z nią został, a wtedy jej ciało niech sobie robi co chce.
Wyprzedził ją mężczyzna — to nie był Solo. Solo kazał jej trzymać się blisko. „Powiedz to Pieskowi” — odparła, gdy ją dogonił. Opłacało się mieć w zanadrzu takie wymówki. Jak pestki dyni w kieszeni. Mężczyzna, który ją wyprzedził obejrzał się przez ramię. Był nieznajomy, ale chyba nie chciał zabrać jej rzeczy. Już jakieś miał, trzymał zwój czarno-żółtych przewodów, które dyndały się z sufitu na farmach. Rickson mówił, żeby ich nigdy nie dotykać. Może ten człowiek nie znał zasad. Dziwacznie było widzieć w swoim domu ludzi, których nie znała, ale Rickson czasami kłamał albo się mylił, więc może kłamał albo się mylił opowiadając swoje straszne opowieści i może to Solo miał rację. Może ci obcy to nic złego. Więcej osób do pomocy, więcej rąk do napraw i kopania w ziemi rowków nawadniających, żeby wszystkie rośliny mogły się porządnie napić. Więcej ludzi takich jak Juliette, którzy przychodzili i ulepszali ich dom, zabierali ich do miejsca, gdzie światła paliły się cały czas i gdzie dało się zagrzać wodę na kąpiel. Dobrzy nieznajomi.
Na spirali schodów pojawił się kolejny mężczyzna, tupiąc głośno. Dźwigał worek, z którego wystawały zielone liście i za którym ciągnął się zapach dojrzałych pomidorów i jagód. Elise przystanęła i odprowadziła go wzrokiem. Słyszała w głowie głos Hanny: To za dużo, nie wolno tyle zrywać na raz. Za dużo. Kolejne zasady, których nikt nie znał. Możliwe, że Elise będzie musiała ich nauczyć. Miała książkę, która mogła nauczyć ludzi jak łowić ryby i tropić zwierzynę. Jednak zaraz potem przypomniała sobie, że ryb już nie było. I nie potrafiła wytropić nawet jednego szczeniaczka.
Na myśl o rybach zrobiła się głodna. Miała wielką ochotę natychmiast coś zjeść i to jak najwięcej. Zanim jedzenie się skończy. Tego rodzaju głód czuła czasem, kiedy bliźniaki jadły. Nawet jeśli nie była głodna, też chciała trochę. Chciała mnóstwo. Zanim zabraknie.
Dreptała w górę, stopień za stopniem, a obciążona albumem torba obijała jej się o udo. Elise żałowała, że nie została z pozostałymi i że Piesek nie mógł usiedzieć w miejscu.
— Hej, ty.
Mężczyzna na najbliższym podeście spoglądał na nią zza barierki. Miał czarną brodę, ale bardziej zadbaną niż u Solo. Elise przystanęła na moment, a potem ruszyła dalej. Mężczyzna i platforma zniknęli jej na chwilę z oczu. Gdy dotarła do podestu schodów, czekał na nią.
— Oddzieliłaś się od stada? — zapytał mężczyzna.
Elise przechyliła głowę w bok.
— Nie mogłabym być w stadzie — powiedziała.
Mężczyzna o ciemnej brodzie i jasnych oczach zmierzył ją wzrokiem. Miał na sobie brązowy kombinezon. Rickson też taki miał i czasem go nosił. Chłopak z bazaru był podobnie ubrany.
— A to czemu? — zapytał.
— Nie jestem owcą — odparła Elise. — To owce zbierają się w stada, a ich już nie ma.
— Co to jest owca? — zapytał mężczyzna. A jego jasne oczy błysnęły jeszcze jaśniej. — Widziałem cię. Należysz do dzieciaków, które tu mieszkały, prawda?
Elise kiwnęła głową.
— Możesz przyłączyć się do naszego stada. Stado to zgromadzenie ludzi. Członków kościoła. Chodzisz do kościoła?
Elise pokręciła głową. Położyła rękę na swoim albumie, w którym była strona o owcach, o tym, jak je hodować i o nie dbać. Książka mówiła co innego niż ten człowiek. W żołądku poczuła pustkę. Zastanawiała się, komu zaufać. Przychylała się raczej ku książce, która w wielu sprawach okazała się prawdziwa.
— Chcesz wejść do środka? — Mężczyzna zamaszystym gestem wskazał na drzwi. Elise zajrzała do ciemnego wnętrza. — Jesteś głodna?
Elise pokiwała głową.
— Zbieramy jedzenie. Znaleźliśmy kościół. Pozostali wkrótce wrócą z farm. Masz ochotę wejść i coś zjeść albo się napić? Zebrałem tyle, ile dałem radę unieść. Podzielę się z tobą. — Położył jej dłoń na ramieniu, a Elise przyjrzała się jego przedramieniu, które pokrywały gęste, ciemne włoski jak u Solo, ale nie u Ricksona. Zaburczało jej w brzuchu, a farmy wydały się nagle strasznie odległe.
— Muszę znaleźć Pieska — powiedziała, a jej głos zabrzmiał nikle w przepastnej klatce schodowej, niczym maleńki obłoczek pary w chłodnym powietrzu.
— Znajdziemy twojego pieska — obiecał mężczyzna. — Wejdź do środka. Bardzo bym chciał, żebyś mi opowiedziała o swoim świecie. To prawdziwy cud. A czy wiesz, że i ty jesteś cudem? Bo jesteś.
Elise wcale nie wiedziała. Nie czytała o tym w żadnej z książek, z których poskładała swój album. Z drugiej strony, ominęła wiele stron. Zaburczało jej w brzuchu. Jej brzuch do niej mówił, więc ruszyła za tym mężczyzną z ciemną brodą przez ciemny korytarz. Z przodu dobiegały głosy, kojąca i cicha mieszanka nucenia i szeptów, a Elise zastanowiła się, czy tak właśnie brzmi stado.
Silos 1
Charlotte znów żyła w pudełku. W skrzyni, ale bez chłodu, oszronionej szybki i jasnobłękitnej kroplówki wkłutej w żyłę. Jej pudełko pozbawione było tych rzeczy, pozbawione obietnicy słodkich snów i koszmaru przebudzenia. Było to zwyczajne metalowe pudło, które uginało się i śpiewało, gdy zmieniała pozycję.
Umościła sobie schludne mieszkanko w windzie dla dronów, metalowym pojemniku zbyt niskim, by w nim usiąść, zbyt ciemnym, by zobaczyć wyciągniętą przed twarz dłoń i zbyt cichym, by słyszeć własne myśli. Dwukrotnie leżała tam, nasłuchując stukotu butów po drugiej stronie drzwi. Została w windzie na noc. Czekała aż polujący na nią mężczyźni wrócą, ale widocznie mieli jeszcze mnóstwo pięter do przeczesania.
Co kilka chwil poruszała się, bezskutecznie próbując znaleźć wygodną pozycję. Raz wyszła, żeby skorzystać z ubikacji, kiedy już nie mogła wytrzymać i bała się, że zaraz zmoczy spodnie kombinezonu. Spuszczać wodę czy nie? Zaryzykować hałas czy zostawić dowód w sedesie? Spuściła, wyobrażając sobie, jak rury grzechoczą w jakimś odległym miejscu, a komuś udaje się wyśledzić źródło dźwięku.
Upewniła się, czy nie znaleźli radia w pomieszczeniu na końcu korytarza. Spodziewała się, że je zabrali i notatki Donalda też, ale nie, wciąż tkwiły pod foliową pokrywą. Po krótkim wahaniu pozbierała foldery. Były zbyt cenne, by je stracić. W pośpiechu wróciła do kryjówki i upchnęła swoje rzeczy w kąt. Gdy zwijała się w kłębek, przed oczami stanęły jej buty kopiące jej brata.
Myślała o Iraku. Tam również zdarzały się takie ciemne noce, gdy leżała na łóżku, mężczyźni kończyli i zaczynali zmiany przy akompaniamencie szeptów i skrzypienia sprężyn. Ciemne noce, w które czuła się bardziej narażona na atak niż jej dron w trakcie lotu bojowego. Roiło jej się wówczas, że koszary to pusty garaż, w oddali słychać kroki, a ona nie może znaleźć kluczyków do auta. Tak samo czuła się teraz w windzie dla dronów. Jakby spała w ciemnym garażu, w koszarach pełnych mężczyzn, nie wiedząc, co ją czeka po przebudzeniu.
Spała niewiele. Z latarką wciśniętą między policzek a ramię przeglądała teczki Donalda w nadziei, że nużące zapiski pomogą jej zasnąć. W panującej wokół ciszy powracały słowa i urywki rozmów zasłyszanych przez radio. Kolejny silos został zniszczony. Słuchała spanikowanych głosów, doniesień o otwartych zewnętrznych wrotach i zabójczym gazie, o którym opowiadał jej kiedyś brat. Słyszała głos Juliette, słyszała jej słowa, że wszyscy zginęli.
W jednej z teczek znalazła nieduży wykres, mapkę z ponumerowanymi okręgami, z których wiele było przekreślonych. W tych kółkach żyli ludzie, pomyślała Charlotte. A teraz kolejny silos opustoszał. Kolejny „X” na mapie. Tyle że Charlotte, podobnie jak jej brata, łączyła teraz z tymi ludźmi pewna więź. Wspólnie słuchali ich głosów przez radio, a Donald relacjonował jej rozmowy z tym jednym silosem, który go słuchał, który pomagał mu włamywać się do komputerów i dociekać prawdy. Któregoś razu zapytała, dlaczego nie kontaktował się z innymi silosami, a on powiedział, że ich szefom nie można ufać. Wydaliby go. Jej brat i ludzie z silosu osiemnastego byli buntownikami, a teraz ich zabrakło. Oto co spotykało buntowników. Teraz Charlotte została sama, w ciemności i ciszy.
Wertowała więc notatki brata, aż rozbolała ją szyja od trzymania latarki. Temperatura w windzie rosła, a Charlotte zaczęła się pocić. Nie mogła spać. To miejsce w niczym nie przypominało tej drugiej skrzyni, do której ją kładziono. A im więcej czytała, tym bardziej rozumiała jego niespokojne chodzenie w kółko, pragnienie, by coś zrobić, by położyć kres systemowi, w którym byli uwięzieni.
Ograniczając jedzenie i picie, biorąc maleńkie łyczki i małe kęsy, przeczekała w windzie — jak sądziła — kilka dni, choć w rzeczywistości mogło minąć parę godzin. Gdy znów musiała wyjść do łazienki, postanowiła przekraść się na koniec korytarza i znów uruchomić radio. Jej ciekawość była równie silna co potrzeba opróżnienia pęcherza. Niektórzy ocaleli. Ludzie z osiemnastki zdołali wspiąć się na wzgórza i dotrzeć do innego silosu. Garstka ludzi przetrwała — ale jak długo wytrzymają?
Spuściła wodę, słuchając gulgotu wody w rurach. Zaryzykowała i poszła do sali sterowania dronami. Zgasiła światła na korytarzu i zdjęła folię z radia. Na kanale osiemnastym nie usłyszała niczego oprócz szumu. Tak samo na siedemnastym. Przeskakiwała z kanału na kanał, aż wreszcie usłyszała głosy, uzyskując pewność, że radio działa. Wróciła na siedemnasty. Czekała. Wiedziała, że mogłaby tak czekać całą wieczność. Mogłaby czekać, aż wreszcie przyjdą i ją znajdą. Zegar na ścianie pokazywał, że było ledwo po trzeciej w nocy, a Charlotte wzięła to za dobry znak. Nie powinni jej szukać o tej porze. Z drugiej strony — możliwe, że nikt nie będzie prowadził nasłuchu. Tak czy inaczej, wcisnęła przycisk nadawania.
— Halo? — powiedziała. — Czy ktoś mnie słyszy?
Omal się nie zidentyfikowała i nie wyjawiła, gdzie się znajduje, ale nagle pomyślała: a co jeśli ludzie w tym silosie również nasłuchują? Nie wiedzieliby wprawdzie skąd nadawała — chyba że potrafiliby namierzyć ją przez powtarzacze. Może i potrafili. Ale czy nie skreślili siedemnastki ze swojej listy? Nie powinni prowadzić nasłuchu na tej częstotliwości. Charlotte odsunęła narzędzia i rozejrzała się za kartką papieru, którą Donny jej przyniósł. Ranking silosów. Na dole listy znajdowały się wszystkie zniszczone silosy…
— Kto mówi?
Z radia popłynął męski głos. Charlotte chwyciła mikrofon, zachodząc w głowę, czy to może być ktoś z jej silosu.
— Jestem… Kto mówi? — zapytała, niepewna, co odpowiedzieć.
— Jesteś na dole w Maszynowni? Wiesz, która godzina? Jest środek nocy.
Na dole w Maszynowni. Tak wyglądał układ ich silosów, nie jej. Charlotte założyła, że to jeden z ocalałych. Założyła również, że inni mogą przysłuchiwać się tej rozmowie, więc postanowiła nie ryzykować.
— Tak, jestem w Maszynowni — skłamała. — Co się tam u was… to znaczy, na górze dzieje?
— Próbuję spać, oto co się dzieje, ale Court kazała nam zostawić włączone radio w razie jakby dzwoniła. Mieliśmy niezłą przeprawę z rurami wodociągu. Ludzie rozdzielają ziemię na farmach. Kto mówi?
Charlotte odchrząknęła.
— Szukam… Miałam nadzieję, że złapię waszą panią burmistrz, Juliette.
— Nie ma jej tu. Myślałem, że jest tam na dole, z wami. Spróbuj rano, jeśli to nic pilnego. I powiedz Court, że przydałoby się jeszcze kilka par rąk do pracy. Jakiś przyzwoity farmer, o ile takiego mamy. I tragarz.
— Yy… jasne. — Charlotte znów zerknęła na zegar, żeby zobaczyć, ile będzie musiała odczekać. — Dzięki — powiedziała. — Jeszcze się odezwę.
Odpowiedź nie nadeszła. Charlotte zastanowiła się, skąd się wzięła ta potrzeba kontaktu. Nie mogła w żaden sposób pomóc tym ludziom. A może łudziła się, że oni mogliby pomóc jej? Przyjrzała się radiu, które skonstruowała, luźnym śrubkom i zwojowi kabli, porozrzucanym narzędziom. Wiele ryzykowała przebywając poza kryjówką, ale tutaj bała się mniej niż wtedy, gdy chowała się samotnie w windzie dla dronów. Szansa na kontakt przeważała nad ryzykiem, że ją odkryją. Spróbuje ponownie za kilka godzin. Do tego czasu spróbuje się przespać. Przykryła radio. Przez chwilę myślała o swoim starym łóżku w koszarach, ale w końcu z powrotem zniknęła w pozbawionej okien metalowej skrzyni.
Wraz ze śniadaniem zjawiło się towarzystwo. Poprzedniego dnia zostawili Donalda samego sobie i nie podali mu posiłku. Podejrzewał, że to jakaś technika przesłuchań. Tak samo jak hałaśliwy stukot butów za drzwiami w samym środku nocy. Nie dawali mu spać. Robili wszystko, żeby rozregulować jego zegar biologiczny, wytrącić go z równowagi i doprowadzić do obłędu. A może wtedy był dzień, a teraz była noc i wcale go nie głodzili. Ciężko powiedzieć. Stracił poczucie czasu. Jasny krąg na ścianie i wystający z tynku haczyk znaczyły miejsce, gdzie kiedyś wisiał zegar.
Razem z Thurmanem i śniadaniem przyszło dwóch mężczyzn w kombinezonach Ochrony. Donald spał w ubraniu. Wciągnął nogi na łóżko, gdy trzej mężczyźni wepchnęli się do jego ciasnej celi. Dwóch funkcjonariuszy Ochrony przyglądało mu się podejrzliwie. Thurman wręczył mu tacę — talerz jajecznicy, herbatnik, woda i sok. Donald niemal zwijał się z bólu, ale i konał z głodu. Nie dali mu sztućców, więc zaczął jeść jajka rękami. Gorące jedzenie dobrze robiło na obolałe żebra.
— Sprawdź panele sufitowe — powiedział jeden z nich. Donald go poznał. Brevard. Był szefem Ochrony prawie tak długo, jak trwała zmiana Donalda. Zdawał sobie sprawę, że Brevard nie jest jego przyjacielem.
Drugi mężczyzna był młodszy. Donald go nie pamiętał. Zwykle przesiadywał do późna i stronił od ludzi, więc stróża nocnego znał lepiej niż tych tutaj. Młody funkcjonariusz wdrapał się na przyspawaną do ściany komódkę i uniósł panel sufitowy. Wziął przypiętą do paska latarkę i poświecił we wszystkie strony. Donald dobrze wiedział, co mężczyzna tam widział. Sam już dawno tam zajrzał.
— Zablokowane — powiedział młody funkcjonariusz.
— Na pewno?
— To nie on — stwierdził Thurman. Przez cały czas nie spuszczał Donalda z oczu. Zamaszystym gestem omiótł pokój. — Tam było pełno krwi. Byłby nią schlapany.
— Chyba że gdzieś się umył i przebrał.
Thurman zmarszczył brwi na ten pomysł. Stanął parę kroków od Donalda, który nagle przestał być głodny.
— Kto to był? — zapytał Thurman.
— Ale gdzie?
— Nie udawaj kretyna. Zaatakowano jednego z moich ludzi, a tej samej nocy ktoś w stroju technika z sekcji reaktora przeszedł przez bramkę ochrony na tym piętrze. Szedł tym korytarzem. Zgaduję, że szukał ciebie. Poszedł do łączności, a przecież wiem, że tam przesiadywałeś. Nie ma mowy, żebyś działał sam. Masz wspólnika, może kogoś ze swojej ostatniej zmiany. Kogo?
Donald odłamał kawałek herbatnika i włożył go do ust, żeby zająć czymś wargi. Charlotte. Co ona wyprawiała? Łaziła po silosie i go szukała? Poszła do łączności? Jeśli to ona, chyba postradała zmysły.
— On coś wie — powiedział Brevard.
— Nie mam pojęcia, o czym mówicie — zaprzeczył Donald. Upił łyk wody i zauważył, że trzęsie mu się dłoń. — Kto został napadnięty? Nic mu nie jest? — Przeszło mu przez myśl, że może znaleziono krew jego siostry. Co on najlepszego zrobił, budząc ją? Znów pomyślał, że może lepiej się przyznać i powiedzieć im o kryjówce Charlotte, żeby oszczędzić jej samotności.
— To był Eren — powiedział Thurman. — Zszedł z późnej zmiany, pobiegł do windy, a potem znaleziono go trzydzieści pięter niżej w kałuży krwi.
— Eren jest ranny?
— Eren jest martwy — odparł Brevard. — Śrubokręt w szyi. Jedna z wind jest ubabrana jego krwią. Chcę wiedzieć, gdzie ukrywa się człowiek, który to…
Thurman uniósł dłoń, a Brevard zamilkł w pół słowa.
— Dajcie nam chwilę — powiedział Thurman.
Młody funkcjonariusz stojący na komodzie na powrót zamocował panel sufitowy. Zeskoczył i otarł dłonie o uda, zostawiając na meblu warstewkę kłaczków i styropianowego śniegu. Mężczyźni z Ochrony wyszli. Zanim zamknęły się za nimi drzwi, Donald rozpoznał na korytarzu jednego z pracowników biurowych i omal nie zawołał do niego. Zastanawiał się, co wszyscy musieli sobie pomyśleć, kiedy dowiedzieli się, że nie był tym, za kogo się podawał.
Thurman sięgnął do kieszeni na piersi i wydobył złożoną, kwadratową szmatkę, świeżą chustkę. Wręczył ją Donaldowi, który przyjął ją z wdzięcznością. Dziwne, co uchodziło teraz za podarunek. Zaczekał na atak kaszlu, ale akurat trwała jedna z tych rzadkich chwil ulgi. Thurman wyjął plastikową torebkę i przytrzymał ją otwartą. Donald zorientował się, do czego miała służyć, więc wyjął z kieszeni swoją chustkę i wrzucił poplamioną krwią szmatkę do woreczka.
— Do analizy, tak?
Thurman pokręcił głową.
— Nie ma takiej potrzeby, wszystko już wiemy. To tylko… taki gest. No wiesz, w końcu próbowałem cię zabić. To był przejaw słabości z mojej strony i tylko dzięki fizycznej słabości mi się to nie udało. Okazuje się, że miałeś rację co do Anny.
— Eren naprawdę nie żyje?
Thurman kiwnął głową. Donald rozłożył chustkę i z powrotem ją złożył.
— Lubiłem go.
— Był dobrym człowiekiem. Jednym z moich rekrutów. Wiesz, kto go zabił?
Donald wreszcie zrozumiał, po co ta chustka. Zły glina stał się dobrym gliną. Potrząsnął głową. Próbował wyobrazić sobie, jak Charlotte dokonuje takiego czynu — i nie potrafił. Ale z drugiej strony, nie umiał też wyobrazić jej sobie zrzucającej bomby czy robiącej pięćdziesiąt pompek. Była enigmą zamkniętą w jego dzieciństwie. Bezustannie zaskakiwała.
— Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek kogo znam zabił w ten sposób człowieka. Oprócz ciebie.
Thurman nie zareagował.
— Kiedy mnie usypiacie?
— Dzisiaj. Mam jeszcze inne pytanie.
Donald wziął z tacy wodę i pociągnął solidny łyk. Była zimna. To niesamowite, jak wspaniale mogła smakować woda. Powinien od razu powiedzieć Thurmanowi o Charlotte. Albo zaczekać do momentu, gdy będą mieli go uśpić. W każdym razie nie mógł zostawić jej samej sobie. Zauważył, że Thurman czeka na jego reakcję.
— No, słucham — powiedział.
— Pamiętasz może, czy Anna opuszczała zbrojownię, kiedy byłeś na chodzie? Rozumiem, że byłeś z nią przez krótki czas.
— Nie — odparł Donald. I wcale nie odnosił wrażenia, że byli ze sobą krótko. Dla niego trwało to całe życie. — A co? Co ona zrobiła?
— Pamiętasz, żeby wspominała coś o dopływie gazu?
— Dopływ gazu? Nie. Nawet nie wiem, co to znaczy. Czemu pytasz?
— Odkryliśmy ślady sabotażu. Ktoś manipulował przy systemach doprowadzających gaz z Medycznego do Kontroli Populacji. — Thurman machnął ręką, jakby chciał powiedzieć „zresztą nieważne”. — Jak już mówiłem, myślę, że miałeś rację co do Anny. — Odwrócił się do wyjścia.
— Zaczekaj — powiedział Donald. — Mam pytanie.
Thurman zawahał się z dłonią na klamce.
— Co mi dolega? — zapytał Donald.
Thuran opuścił wzrok na czerwoną szmatkę w plastikowej torebce.
— Widziałeś kiedyś, jak wygląda krajobraz po bitwie? — Jego głos stał się cichy. Przytłumiony. — Teraz twoje ciało jest polem bitwy. Oto co dzieje się teraz w twoim organizmie. Miliardowe armie ścierają się ze sobą. Maszyny, które chcą rozerwać cię na strzępy oraz te, które mają nadzieję utrzymać cię w jednym kawałku. Pod ich butami twoje ciało zmieni się w szrapnele i błoto.
Thurman kaszlnął w pięść. Zaczął otwierać drzwi.
— Tamtego dnia wcale nie zamierzałem zejść ze stoku — odezwał się Donald. — Nie wyszedłem, żeby mnie zobaczyli. Chciałem tylko umrzeć.
Thurman kiwnął głową.
— Domyśliłem się później. I powinienem był ci na to pozwolić. Ale oni wszczęli już alarm. Wpadłem i zobaczyłem, jak moi ludzie mocują się z kombinezonami, a ty uszedłeś już połowę drogi. To tak, jakby do mojego okopu wpadł granat. Zadziałały instynkty, rzuciłem się na niego.
— Niepotrzebnie — powiedział Donald.
Thurman otworzył drzwi. Po drugiej stronie czekał Brevard.
— Wiem — odparł. I zniknął.
Darcy pracował na kolanach. Zanurzał karmazynową szmatę w wiadrze pełnym czerwonej wody i wyciskał, aż stawała się różowa, a potem wracał do szorowania podłogi windy. Ściany były już czyste, a próbki wysłano do analizy. Pracował i mamrotał do siebie, przedrzeźniając Brevarda: „Pobierz próbki, Darcy. Wyczyść to, Darcy. Przynieś mi kawę, Darcy.” Nie rozumiał, w jaki sposób przynoszenie kawy i zmywanie krwi wpasowywało się w zakres jego obowiązków. Tęsknił za nudnymi nocnymi zmianami; nie mógł się doczekać, aż wszystko wróci do normy. Zadziwiające, co człowiek jest w stanie uznać za normę. Już prawie nie czuł miedzianego zapachu w powietrzu i metalicznego posmaku na języku. Tak samo było z tymi codziennymi dawkami leków w papierowych kubeczkach, bezsmakowym jedzeniem, nawet z piekielnym brzęczeniem zablokowanych drzwi windy. Tyle rzeczy, do których człowiek się przyzwyczajał, aż w końcu znikały. Rzeczy, które nikły i zmieniały się w tępy ból niczym wspomnienia z poprzedniego życia.
Darcy niewiele pamiętał ze swojego dawnego życia, ale wiedział, że był dobry w swoim fachu. Miał wrażenie, że pracował w ochronie — dawno temu, w świecie, o którym się nie mówiło, świecie uwięzionym w starych filmach, powtórkach seriali i snach. Kołatało mu się w głowie mgliste wspomnienie, że trenowano go do tego, by przyjął za kogoś kulę. Często śnił mu się jeden bardzo namacalny sen — poranny jogging, powietrze chłodzi spływający po czole i karku pot, ptaki ćwierkają, a on biegnie za jakimś starszym mężczyzną w spodniach dresowych i zauważa, że mężczyzna łysieje. Darcy pamiętał słuchawkę, która robiła się śliska i ciągle wypadała z ucha. Pamiętał, jak spoglądał na tłumy, jak jego serce biło szybciej, gdy baloniki pękały, a gaźniki zabytkowych skuterów strzelały, jak bezustannie czekał na szansę, by wziąć na siebie…
Kulę.
Darcy przestał szorować i otarł rękawem twarz. Wbił spojrzenie w szczelinę między podłogą a ścianą windy, gdzie zaklinowało się coś lśniącego, niewielki metalowy kamyk. Spróbował wyjąć go palcami, ale nie mieściły się w szczelinie. Kula. I tak nie powinien jej dotykach.
Szmata wylądowała z pluskiem w wiadrze. Darcy wziął z korytarza zestaw do pobierania próbek. Winda wciąż brzęczała i brzęczała, nie mogąc znieść bezruchu, chcąc znów ruszyć w drogę.
— Ochłoń trochę — szepnął Darcy. Wyjął z pudełka torebkę na próbki. Pęsety nie było tam, gdzie powinna być. Szperał na dnie, aż wreszcie ją znalazł, przeklinając ludzi z poprzednich zmian, którzy nie mieli krzty szacunku dla kolegów z pracy. To jak mieszkanie w akademiku, pomyślał Darcy. Nie, złe słowo, ale właściwe wspomnienie. Jak mieszkanie w koszarach. Pozory ładu przykrywające bałagan. Gładko zaścielona pościel na poplamionych materacach. Tacy właśnie byli ludzie, którzy nie odkładali rzeczy na odpowiednie miejsce.
Za pomocą pęsety wyciągnął kulę i wrzucił ją do plastikowej torebki. Była lekko odkształcona, ale nie bardzo. Nie trafiła w nic twardego, ale w coś trafiła. Gdy potarł torebką o pocisk i spojrzał pod światło, dostrzegł na folii różową smugę. Na kuli była krew. Przyjrzał się podłodze, żeby sprawdzić, czy nie nachlapał krwawej wody w miejsce, gdzie zaklinował się pocisk i czy krew nie znalazła się tam z powodu jego niedbalstwa.
Najwyraźniej nie. Mężczyzna, którego znaleziono martwego został dźgnięty w szyję, ale w pobliżu leżał pistolet. Darcy pobrał próbki krwi z dwunastu miejsc we wnętrzu windy. Technik medyczny odebrał próbki, a Stevens i szef Ochrony powiedzieli, że wszystkie pasowały do ofiary. Ale teraz Darcy najprawdopodobniej miał próbkę napastnika, który wciąż był na wolności. Mężczyzny, który zabił Erena. Prawdziwą wskazówkę.
Ściskał w ręku woreczek z próbką i czekał na windę ekspresową. Przez chwilę rozważał, czy nie zanieść jej Stevensowi — tak nakazywałyby protokoły — ale to on znalazł kulę, rozpoznał co to jest i ostrożnie ją wydobył. Zasługiwał na to, by jako pierwszy zobaczyć wyniki.
Przyjechała ekspresówka i zadzwoniła radośnie. Ze środka wyszedł ewidentnie wyczerpany mężczyzna w purpurowym kombinezonie, turlając przed sobą wiadro na kółkach i mopa. Darcy, zamiast zawiadomić Stevensa o znalezisku, wezwał posiłki. Nocnego dozorcę. Uścisnęli sobie ręce. Darcy podziękował za to, że mężczyzna zechciał zostać na nocnej zmianie i obiecał, że mu się odwdzięczy, a potem zajął jego miejsce w windzie ekspresowej.
Musiał zjechać tylko dwa piętra w dół. To szaleństwo — jechać ekspresówką dwa poziomy. W tym silosie przydałyby się schody. Nieraz potrzebował pójść piętro wyżej albo niżej, a i tak musiał czekać pięć minut na tę cholerną windę. To nie miało sensu. Westchnął i wcisnął przycisk — skrzydło medyczne. Zanim drzwi się zamknęły, usłyszał jeszcze mokre plaśnięcie mopa.
Gabinet doktora Whitmore’a był zatłoczony. Nie pracownikami — był tam tylko Whitmore i dwóch zakrzątanych techników medycznych — ale ciałami. Na płytach leżały dwa dodatkowe ciała. Jedno należało do kobiety, którą znaleziono martwą dzień wcześniej; Darcy pamiętał, że miała na imię Anna. Drugie należało do Erena, byłego szefa silosu. Whitmore siedział przy komputerze, pisząc na klawiaturze, podczas gdy technicy zajmowali się denatami.
— Sir?
Whitmore odwrócił się. Jego wzrok powędrował z twarzy Darcy’ego na jego dłonie.
— Co tam mamy?
— Jeszcze jedną próbkę. Na pocisku. Zrobi pan testy?
Whitmore machnął ręką na jednego z mężczyzn na sali operacyjnej, który wyszedł, przeciągając się.
— Możesz się tym zająć?
Technik nie wyglądał na podekscytowanego. Ściągnął poplamione krwią rękawiczki i cisnął do zlewu, żeby potem je umyć i wysterylizować.
— Zobaczmy — powiedział.
Maszyna uwinęła się szybko. Przez chwilę popiskiwała, zaszumiała, a potem wypluła z siebie kartkę papieru. Technik sięgnął po wyniki, nim zdążył to zrobić Darcy.
— Aha. Mamy trafienie. Należy do… Hm. Dziwne.
Darcy spojrzał na raport. Zobaczył wykres paskowy, ten unikalny kod UPC ludzkiego DNA. Poziom rozmaitych substancji we krwi był zaszyfrowany nieodgadnionymi skrótami: IFG, PLT, Hgb. Lecz w miejscu, gdzie powinny znaleźć się szczegółowe informacje z rejestru personelu, widniało tylko: Emer. Reszta pól była pusta.
— Emer — powiedział technik. Podszedł do umywalki, żeby umyć dłonie i rękawiczki. — Dziwne imię. Kto normalny by sobie takie wybrał?
— Gdzie są pozostałe wyniki? — zapytał Darcy. — Te wcześniejsze.
Technik wskazał na kosz z papierami stojący u stóp doktora Whitmore’a, który nadal stukał w klawisze. Darcy przetrząsnął kosz i znalazł jeden z wcześniejszych wydruków. Uniósł obie kartki obok siebie.
— To nie imię — powiedział Darcy. — Ono znalazłoby się w pierwszej linijce. To oznaczenie lokalizacji. — Na drugim wyniku pod imieniem „Eren” widniał numer sali w kriosekcji oraz koordynaty komory zmarłego. Darcy przypomniał sobie nazwę jednej z mniejszych sal kriosekcji.
— Personel awaryjny — powiedział z satysfakcją. Emergency personnel. Rozwiązał zagadkę. Uśmiechnął się do pomieszczenia, ale pozostali wrócili już do pracy.
Sala oznaczona jako „Personel Awaryjny” była najmniejszym pomieszczeniem kriosekcji. Darcy przystanął przed metalowymi drzwiami. Widział swój oddech. Wstukał kod, a panel zamrugał na czerwono i zabrzęczał z dezaprobatą. Wprowadził więc główny kod ochrony, a drzwi szczęknęły i wsunęły się w ścianę.
Serce łomotało mu ze strachu i podekscytowania. Nie tyle podążał szlakiem wskazówek, co pozwalał porwać się temu szlakowi. Personel Awaryjny zarezerwowano na najbardziej ekstremalne przypadki, na sytuacje, gdy okazywało się, że Ochrona nie wystarczy. Przez gęstą mgłę przebijały się wspomnienia z czasów, gdy policjanci wycofywali się, aby zrobić miejsce ciężko opancerzonym ludziom, którzy wyskakiwali z półciężarówek i z militarną precyzją przejmowali budynek. Czy on sam był kimś takim? W poprzednim życiu? Nie pamiętał. Poza tym, ci tutaj byli inni. Wielu z nich budzono całkiem niedawno. Darcy pamiętał, że tak było, gdy zaczynał bieżącą zmianę. Byli pilotami. Pamiętał, że któregoś dnia zauważył zmarszczki fal na powierzchni swojej kawy. Później dowiedział się, że zrzucano z dronów bomby. Chodził od kapsuły do kapsuły, szukając pustej. Jak podejrzewał, ktoś nie poszedł spać, kiedy powinien. Albo został obudzony, by robić złe rzeczy.
Ta ostatnia możliwość napawała go strachem. Kto miał dostęp do takiego personelu? Kto miał możliwość budzenia ich w tajemnicy przed wszystkimi? Podejrzewał, że niezależnie od tego, komu przedstawi swoje odkrycia, informacja powędruje w górę łańcucha dowodzenia i w końcu trafi do osoby lub osób za to odpowiedzialnych. Uświadomił sobie coś jeszcze: ofiarą mordercy padł nie kto inny tylko obecny szef całego silosu, szef wszystkich silosów. Sprawa była poważna. Śmiertelnie poważna. Konflikt pomiędzy szefami silosu? Jeśli się w niego wplącze, może już nigdy nie zaparzyć przełożonemu kawy ani nie umyć upaćkanej krwią podłogi.
Sprawdził już dwie trzecie kriokomór i zaczynał podejrzewać, że może się mylił. To wszystko było zbyt naciągane. Udawał kogoś, kim nie był. Pomyślał, że nie znajdzie pustej kapsuły, bo nie ma żadnej wielkiej konspiracji, nikt z kierownictwa nie zabija ludzi…
A wtedy zajrzał do środka i nie zobaczył twarzy za szybą ani szronu na szkle. Dotknął jej, uzyskując pewność: kapsuła była wyłączona. Miała temperaturę otoczenia, była chłodna, ale nie lodowata. Sprawdził wyświetlacz. Obawiał się, że on również okaże się wyłączony, ale nie, urządzenie miało zasilanie. Imienia nie było. Tylko numer.
Darcy wyjął wydruk z raportem i kliknął długopisem. Tylko numer. Podejrzewał, że imię właściciela komory było zastrzeżone. Ale miał sprawcę. O tak, miał sprawcę. I choć nie znał jego imienia, wiedział, gdzie ci piloci spędzali czas, gdy odbywali zmianę. Miał silne podejrzenie co do tego, gdzie ten zaginiony człowiek z raną postrzałową mógł się ukrywać.
Charlotte zaczekała do rana, zanim znów odpaliła radio. Tym razem wiedziała, co chce powiedzieć. Wiedziała też, że nie ma wiele czasu. Rano znów słyszała ludzi za drzwiami windy dla dronów. Szukali jej.
Gdy uzyskała pewność, że sobie poszli, rozejrzała się na zewnątrz. Zabrali resztę notatek Donalda z sali konferencyjnej. Poszła do łazienki i zmieniła opatrunek. Zabandażowana rana zmieniła się w paskudny skrzep. Spodziewała się, że z sali na końcu korytarza zniknie radio, ale pomieszczenie sterowania było nietknięte. Widocznie nawet nie zaglądali pod folię, zakładając, że całe wyposażenie stanowiło część operacji. Odkryła radio. Urządzenie zabrzęczało, gdy włączyła zasilanie. Porozkładała między narzędziami teczki Donny’ego.
Wspomniała słowa brata. Powiedział, że nie będą żyć wiecznie. Bez kriokomór nie przetrwają na tyle długo, by zobaczyć skutki swoich działań. I dlatego ciężko było ludzi, mieszkańców tych trzydziestu paru silosów, które zostały? Nie zrobić nic znaczyło skazać większość z nich na śmierć. Charlotte miała ochotę zacząć krążyć nerwowo po sali. Podniosła mikrofon i zastanowiła się nad tym, co właśnie zamierzała zrobić: skontaktować się z obcymi. Ale kontakt był lepszy od nasłuchiwania. Poprzedniego dnia czuła się jak operator telefonu alarmowego, który mógł tylko słuchać, jak dokonuje się przestępstwo, niezdolny do odpowiedzi i wysłania pomocy.
Upewniła się, że pokrętło jest nastawione na siedemnastkę i dostroiła głośność oraz tłumienie zakłóceń, aż usłyszała cichy syk szumu. Jakimś sposobem garstce ludzi udało się przetrwać zagładę silosu. Charlotte podejrzewała, że przeszli górą. Ich burmistrz — ta Juliette, z którą rozmawiał jej brat — udowodniła, że to możliwe. Charlotte podejrzewała, że właśnie to przykuło uwagę jej brata. Po kombinezonie, nad którym pracował Donny domyślała się, że marzył o ucieczce. Możliwe, że ci ludzie znaleźli na to sposób.
Pootwierała teczki brata i rozłożyła jego odkrycia na blacie. Był wśród nich ranking silosów posortowanych według szans przetrwania. Był też list od Senatora, pakt samobójczy. I mapa silosów, ale nie z iksami, tylko z czerwonymi liniami, które zbiegały się w jednym punkcie. Charlotte poukładała notatki i spróbowała się uspokoić. Nie obchodziło jej, że mogą odkryć jej kryjówkę. Cholernie dobrze wiedziała, co chciała powiedzieć i co, jak sądziła, gorąco pragnął powiedzieć Donny, choć nie wiedział jak.
— Halo, mieszkańcy silosu osiemnastego. Mieszkańcy silosu siedemnastego. Nazywam się Charlotte Keene. Słyszycie mnie? Odbiór.
Czekała na odpowiedź; własna śmiałość przyprawiła ją o uderzenie adrenaliny. Nadała w eter swoje imię i nazwisko. Bardzo możliwe, że wetknęła kij w mrowisko, w którym się ukrywała. Znała jednak prawdy, które same cisnęły się na usta. Jej brat przebudził ją w tym koszmarze, lecz ona pamiętała jeszcze wcześniejszy świat, świat zielonej trawy i błękitnego nieba. Tamten świat mignął jej też w trakcie lotu dronem. Gdyby urodziła się w takiej rzeczywistości i nie znała żadnej innej, czy chciałaby, aby jej powiedziano? Aby ją przebudzono? Czy chciałaby, żeby ktoś wyznał jej prawdę? Na krótką chwilę zapomniała o bólu w barku. Pulsowanie zostało zepchnięte na bok przez mieszankę strachu i ekscytacji…
— Słyszę cię głośno i wyraźnie — odpowiedział ktoś, głos mężczyzny. — Szukasz kogoś na osiemnastym? Chyba nikogo tam nie ma. Powtórz, jak się nazywasz?
Charlotte ścisnęła mikrofon.
— Nazywam się Charlotte Keene. Kto mówi?
— Mówi Tom Higgins, szef komitetu do spraw planowania. Jesteśmy na komisariacie zastępcy szeryfa na siedemdziesiątym piątym. Słyszeliśmy, że coś się zawaliło i lepiej, żebyśmy zostali tutaj. Co się tam na dole dzieje?
— Nie jestem pod wami — powiedziała Charlotte. — Jestem w innym silosie.
— Powtórz. Kto mówi? Keene? Nie pamiętam twojego nazwiska ze spisu ludności.
— Charlotte Keene. Czy jest z wami pani burmistrz? Juliette?
— Mówisz, że jesteś w naszym silosie? Jesteś z środkowych pięter?
Charlotte zaczęła wyjaśniać; pomyślała, że może się to okazać niezwykle trudne. Nagle przerwał jej inny głos. Znajomy głos.
— Tu Juliette.
Charlotte nachyliła się i zwiększyła głośność. Wcisnęła przycisk mikrofonu.
— Juliette, nazywam się Charlotte Keene. Rozmawiałaś z moim bratem Donnym. To znaczy, Donaldem. — Denerwowała się. Zrobiła pauzę, żeby wytrzeć dłonie o nogawkę. Gdy puściła mikrofon, mężczyzna, z którym wcześniej rozmawiała powiedział na tej samej częstotliwości:
— …słyszałem, że nasz silos padł. Możesz to potwierdzić? Gdzie jesteś?
— Jestem w Maszynowni, Tom. Zobaczę się z wami, kiedy będę mogła. Tak, nasz silos padł. Tak, powinniście zostać tam, gdzie jesteście. A teraz pozwól mi się dowiedzieć, czego ona chce.
— Jak to „padł”? Nie rozumiem.
— Jest martwy, Tom. Wszyscy zginęli. Możesz porwać ten swój zasrany spis ludności na strzępy. A teraz zejdź z częstotliwości. Zaraz, a możemy zmienić kanał?
Charlotte czekała na reakcję mężczyzny. A potem zdała sobie sprawę, że pani burmistrz mówiła do niej. Pospiesznie wcisnęła przycisk nadawania, żeby nie wyprzedził jej jakiś inny głos.
— Tak… jasne. Mogę nadawać na wszystkich częstotliwościach.
Szef komitetu do spraw planowania, czy jak on się tam nazywał, znów się wciął:
— Powiedziałaś „zginęli”? To twoja wina?
— Kanał osiemnasty — powiedziała Juliette.
— Osiemnasty — powtórzyła Charlotte. Z głośników popłynęła seria gorączkowych pytań. Jednym ruchem pokrętła uciszyła mężczyznę.
— Mówi Charlotte Keene na kanale osiemnastym, odbiór.
Czekała. Czuła się, jakby zaciągnięto ją na stronę, z dala od niepożądanych uszu.
— Tu Juliette. Skąd wiesz, że znam twojego brata? Na którym piętrze jesteś?
Charlotte nie mogła uwierzyć, że tak ciężko im to zrozumieć. Wzięła głęboki oddech.
— Nie piętrze. Silosie. Jestem w silosie pierwszym. Kilka razy rozmawiałaś z moim bratem.
— Jesteś w silosie pierwszym. Donald to twój brat.
— Zgadza się. — Wyglądało na to, że wreszcie się zrozumiały. Co za ulga.
— Zadzwoniłaś, żeby napawać się zwycięstwem? — zapytała Juliette. W jej głosie rozbrzmiała nagle iskra życia, przebłysk agresji. — Masz pojęcie, co zrobiliście? Ilu ludzi zabiliście? Twój brat mówił, że jest w stanie tego dokonać, ale mu nie wierzyłam. Nigdy mu nie wierzyłam. Jest teraz z tobą?
— Nie.
— No to mam mu coś do przekazania. I mam nadzieję, że mi uwierzy: od teraz jedyne, o czym myślę, to jak go zabić i upewnić się, że to się już nigdy nie powtórzy. Powiedz mu to.
Charlotte przeszedł zimny dreszcz. Ona myślała, że to jej brat sprowadził na nich zagładę. Lepkimi od potu dłońmi objęła mikrofon. Nacisnęła guzik, ale się zaciął. Musiała stuknąć nim o stół, żeby się odblokował.
— Donny nie… Możliwe, że już nie żyje — powiedziała Charlotte, powstrzymując łzy.
— Jaka szkoda. W takim razie dorwę jego następcę.
— Nie, posłuchaj mnie. Donny… on tego nie zrobił. Przysięgam. Jacyś ludzie go zabrali. Nie wolno mu było w ogóle z wami rozmawiać. Chciał wam coś powiedzieć, ale nie wiedział jak. — Charlotte zwolniła przycisk mikrofonu, modląc się, żeby nieznajoma jej uwierzyła.
— Twój brat ostrzegał mnie, że może wcisnąć przycisk i zabić nas wszystkich. No cóż, ten przycisk został wciśnięty, a mój dom zniszczony. Ludzie, na których mi zależy nie żyją. Nawet jeśli wcześniej nie próbowałam was dorwać, dranie, to cholernie pewne, że teraz zamierzam.
— Zaczekaj — powiedziała Charlotte. — Posłuchaj. Mój brat ma kłopoty. Ma kłopoty, bo z wami rozmawiał. My dwoje nie jesteśmy w to zamieszani.
— Ta, jasne. Chcecie, żebyśmy się rozgadali. Żebyśmy powiedzieli wam jak najwięcej. A potem nas zniszczycie. Ciągle z nami pogrywacie. Wysyłacie nas na czyszczenie, a tak naprawdę zatruwacie powietrze. Oto co robicie. Napełniacie nas strachem przed wami i przed sobą nawzajem, więc wysyłamy własnych ludzi na zewnątrz, zatruwając świat naszą nienawiścią i lękiem, prawda?
— Nie… Posłuchaj, przysięgam, że nie mam pojęcia, o czym mówisz. Ja… może trudno ci będzie w to uwierzyć, ale ja pamiętam czasy, kiedy świat był całkiem inny. Kiedy można było żyć i oddychać na zewnątrz. I myślę, że część świata może znów taka być. Jest taka już teraz. Oto co mój brat chciał ci powiedzieć: że istnieje nadzieja.
Pauza. Ciężki oddech. Charlotte znów poczuła pulsowanie w barku.
— Nadzieja.
Charlotte czekała. Radio syczało na nią jak wściekły oddech przez zaciśnięte zęby.
Miała rację. Ta Juliette miała rację. Jak inaczej mogła przebiegać taka rozmowa? Jak jej brat dawał radę? Rozmawiały ze sobą obce rasy, które jakimś sposobem mówiły tym samym językiem. Rozmawiali ze sobą bogowie i śmiertelnicy. Charlotte próbowała porozumieć się z mrówkami, które troszczyły się o swoje podziemne labirynty, nie o powierzchnię. Nie zdoła sprawić, żeby dostrzegli…
I nagle Charlotte uświadomiła sobie, że ta Juliette nic nie wie o jej własnym piekle. I to właśnie jej powiedziała.
— Ciężko pobili mojego brata — powiedziała Charlotte. — Bardzo możliwe, że już nie żyje. To stało się na moich oczach. A mężczyzna, który to zrobił była dla nas obojga jak ojciec. — Próbowała się nie rozkleić i nie pozwolić, by załamał jej się głos. — A teraz polują na mnie. Uśpią mnie albo zabiją i sama nie wiem, czy jest jakaś różnica. Trzymają nas zamrożonych przez długie lata, podczas gdy mężczyźni odbywają zmiany. Są tu komputery, które grają w swoje gry i pewnego dnia zdecydują, który z waszych silosów będzie wolny. Pozostałe zginą. Wszystkie z wyjątkiem jednego zginą. I nie ma nic, co możemy zrobić, żeby to zatrzymać.
Zaczęła niezdarnie kartkować notatki. Chciała znaleźć ranking, ale nie mogła go odszukać przez zasłonę łez. Zamiast niego wyjęła mapę. Juliette się nie odzywała, pewnie równie zmieszana piekłem Charlotte, co Charlotte jej. Ale należało to powiedzieć. Te okropne prawdy musiały zostać wypowiedziane. Przyjemnie było je komuś wyznać.
— My… tylko Donny i ja próbowaliśmy wymyślić sposób, żeby wam pomóc, wam wszystkim, przysięgam. Mój brat… on darzył twoich ludzi sympatią. — Charlotte puściła mikrofon, żeby Juliette nie usłyszała jej płaczu.
— Moich ludzi — powtórzyła Juliette przygaszonym głosem.
Charlotte kiwnęła głową i wzięła głęboki oddech.
— Twój silos.
Zaległa długa cisza. Charlotte wytarła twarz rękawem.
— Czemu sądzisz, że ci zaufam? Wiesz, co zrobiliście? Ilu osobom odebraliście życie? Zginęły tysiące…
Charlotte sięgnęła do pokrętła głośności, żeby ściszyć radio.
— …a wkrótce reszta z nas do nich dołączy. A ty mówisz, że chcesz pomóc. Kim ty, do cholery, jesteś?
Juliette czekała na jej odpowiedź. Charlotte zbliżyła twarz do syczącej skrzynki. Ścisnęła mikrofon.
— Miliardy — powiedziała. — Zginęły miliardy.
Odpowiedź nie nadeszła.
— Zabiliśmy więcej ludzi niż jesteś sobie w stanie wyobrazić. Liczbę tak wielką, że już nawet traci sens. Zabiliśmy niemal wszystkich. Wydaje mi się, że… strata kilku tysięcy… nie zostaje nawet dostrzeżona. Oto dlaczego są do tego zdolni.
— Kto? Twój brat? Kto to zrobił?
Charlotte otarła łzy z policzków i potrząsnęła głową.
— Nie. Donny nigdy by tego nie zrobił. To był… pewnie nie macie odpowiedniego wyrazu w swoim słowniku. Człowiek, który kiedyś stał na czele świata. Zaatakował mojego brata. Znalazł nas. — Charlotte zerknęła na drzwi, jakby spodziewając się, że Thurman wyważy kopniakiem drzwi, żeby zrobić z nią to samo co z jej bratem. Wetknęła kij w mrowisko, nie miała co do tego wątpliwości.
— To on zabił świat i twoich ludzi. Nazywa się Thurman. Był… kimś w rodzaju burmistrza.
— Wasz burmistrz zabił mój świat. Nie twój brat, ale ten drugi człowiek. Czy on zabił też świat, w którym teraz się znajduję? Jest martwy od dziesięcioleci. Ten świat też zabił?
Juliette myślała o silosach jako o całych światach, uświadomiła sobie Charlotte. Pamiętała jak pewnego razu spytała iracką dziewczynkę o drogę do innego miasta. Tamta rozmowa była w innym języku i w innym świecie, a mimo to była łatwiejsza.
— Człowiek, który zabrał mojego brata zabił szerszy świat. — Charlotte spojrzała na notatkę w teczce, wydruk zatytułowany Pakt. Jak jej to wyjaśnić?
— Masz na myśli świat poza silosami? Świat, w którym na powierzchni rosły zboża, a w silosach trzymano nasiona, nie ludzi?
Charlotte wypuściła powietrze. Jej brat musiał im opowiadać więcej niż sądziła.
— Tak. Tamten świat.
— Tamten świat jest martwy od tysięcy lat.
— Od setek lat — powiedziała Charlotte. — A my… my żyjemy od bardzo dawna. Kiedyś… mieszkałam w tamtym świecie. Widziałam go, zanim go zrujnowali. Ludzie w moim silosie to zrobili. Mówię ci.
Zapadła cisza. To było jak implozja po wybuchu bomby. Jednoznaczne przyznanie się do winy. Charlotte dokonała tego, co — jak sądziła — jej brat zawsze pragnął zrobić. Przyznać przed tymi ludźmi, co zrobili. Wymalować tarczę strzelniczą. Zachęcić do odwetu. Zasługiwali na to.
— Gdyby to była prawda, chciałabym was wszystkich zabić. Rozumiesz mnie? Masz pojęcie, jak my żyjemy? Wiesz, jak wygląda świat na zewnątrz? Widziałaś go?
— Tak.
— Na własne oczy? Bo ja tak.
Charlotte wciągnęła powietrze.
— Nie — przyznała. — Nie na własne oczy. Przez kamerę. Ale zajrzałam dalej niż ktokolwiek i mogę ci powiedzieć, że tam jest lepiej. Myślę, że masz rację, zatruwamy świat, ale wydaje mi się, że ta trucizna nie sięga daleko. Myślę, że otacza nas wielka chmura. Za tą chmurą jest błękitne niebo i szansa na życie. Musisz mi uwierzyć: gdybym mogła pomóc wam się wydostać i wszystko naprawić, zrobiłabym to bez wahania.
Nastąpiła długa pauza. Bardzo długa pauza.
— Jak?
Ja… chyba nie jestem w stanie wam pomóc. Mówię tylko, że gdybym mogła, zrobiłabym to. Wiem, że jesteście teraz w tarapatach, ale ja też nie mam się tu najlepiej. Kiedy mnie znajdą, pewnie mnie zabiją. Albo coś w tym stylu. Zrobiłam… — Do tknęła leżącego na blacie śrubokręta. — …bardzo złe rzeczy.
— Moi ludzie będą chcieli mnie zabić za rolę, jaką w tym odegrałam — powiedziała Juliette. — Wyślą mnie na czyszczenie i tym razem nie wrócę. Więc chyba mamy ze sobą coś wspólnego.
Charlotte zaśmiała się i otarła policzki.
— Naprawdę mi przykro — powiedziała. — Przepraszam za wszystko, co przeszliście. Przepraszam za to, co wam zrobiliśmy.
Cisza.
— Dziękuję. Chcę ci zaufać i uwierzyć, że to nie ty i twój brat ponosicie winę za to, co się stało. Głównie dlatego, że ktoś mi bliski chciał, żebym uwierzyła, że twój brat próbował nam pomóc. I dlatego mam nadzieję, że kiedy już tam będę, nie staniesz mi na drodze. A teraz powiedz, czy te złe rzeczy wyrządziłaś złym ludziom?
Charlotte wyprostowała się.
— Tak — szepnęła.
— Dobrze. Zawsze to jakiś początek. A teraz pozwól, że powiem ci coś o świecie. W swoim życiu kochałam dwóch mężczyzn i obaj starali się mnie przekonać, że świat jest dobrym miejscem i że możemy sprawić, by był lepszy. Kiedy dowiedziałam się o kopaczach, kiedy marzyłam o przekopaniu się tutaj, wydawało mi się, że znalazłam na to sposób. Ale to tylko pogorszyło sprawę. A ci dwaj pełni nadziei mężczyźni? Obaj nie żyją. Oto w jakim świecie żyję.
— Kopacze? — zapytała Charlotte. Próbowała coś z tego zrozumieć. — Weszliście do drugiego silosu przez śluzę. Po wzgórzach.
Juliette z początku nie odpowiedziała.
— Powiedziałam za dużo. Powinnam już iść.
— Nie, zaczekaj. Pomóż mi zrozumieć. Przekopaliście tunel z jednego silosu do drugiego? — Charlotte znów nachyliła się nad notatkami, wzięła mapę. Oto jedna z tych zagadek, które nie mają sensu, dopóki nie pojawi się nowa zasada albo element układanki. Prześledziła palcem jedną z czerwonych linii zbiegających się w punkcie oznaczonym jako ZIARNO.
— Myślę, że to ważne — powiedział Charlotte. Ogarnęło ją podekscytowanie. Zaczynała rozumieć, jak to wszystko miało się rozegrać za dwieście lat. — Musisz mi uwierzyć: jestem ze starego świata. Przysięgam. Widziałam świat pokryty zbożem, które… tak jak mówiłaś, rosło na powierzchni. Świat na zewnątrz wygląda na zniszczony, ale myślę, że taki krajobraz nie ciągnie się w nieskończoność. Widziałam to przez moment. A jeśli chodzi o te, jak je nazywasz, kopacze… Chyba wiem, do czego mają służyć. Posłuchaj. Mam tutaj mapę, którą mój brat uważał za ważną. Jest na niej mnóstw linii, które prowadzą do miejsca oznaczonego jako ZIARNO.
— Ziarno — powtórzyła Juliette.
— Tak. Te linie są proste jak od linijki, co wcześniej wydawało mi się bez sensu. Ale teraz myślę, że prowadzą do lepszego miejsca. Myślę, że kopacz, który znaleźliście nie służy do kopania między silosami. Uważam, że…
Za jej plecami rozległ się jakiś dźwięk. Charlotte z trudem przyjęła to do wiadomości, choć przecież spodziewała się tego od wielu godzin, od kilku dni. Tak bardzo przywykła do samotności — pomimo strachu, że po nią idą, pomimo pełnej świadomości, że po nią przyjdą.
— Uważasz, że co? — dopytywała Juliette.
Charlotte odwróciła się i w tym momencie drzwi otworzyły się gwałtownie. W korytarzu stał mężczyzna ubrany jak ci, którzy przytrzymywali jej brata. Przyszedł po nią, całkiem sam, wykrzykiwał, żeby się nie ruszała, krzyczał, żeby uniosła ręce do góry. Mierzył do niej z pistoletu.
Z radia wciąż sączył się głos Juliette. Prosiła, by Charlotte mówiła dalej, by powiedziała do czego miały służyć kopacze, by się zgłosiła. Ale Charlotte była zbyt zajęta wykonywaniem poleceń mężczyzny. Jedną rękę trzymała nad głową, drugą tak wysoko, jak pozwalał na to ból. Wiedziała, że to koniec.
Silos 17
Generator zamruczał i ożył. Coś zagrzechotało w brzuszysku potężnego kopacza, a potem lampy zamrugały i jedna po drugiej rozbłysły, oświetlając pompownię, salę generatora i główny korytarz. Rozległy się radosne okrzyki, wyczerpani mechanicy zaczęli klaskać, a Juliette zdała sobie sprawę, jak ważne są takie małe zwycięstwa. Światło paliło się tam, gdzie wcześniej była wilgoć i mrok.
Dla niej każdy oddech był małym zwycięstwem. Ciążyła jej śmierć Lukasa, tak jak strata Petera, Marshy i Nelsona. Ludzie w IT, których poznała i którym wybaczyła — nie żyli. Pracownicy ze stołówki. Praktycznie wszyscy nad Zaopatrzeniem, wszyscy, którzy nie rzucili się do ucieczki. Każda śmierć była niczym zgniatający pierś ciężar. Juliette wzięła głęboki oddech i zdziwiła się, że w ogóle dała jeszcze radę oddychać.
Teraz mechanikami dowodziła Courtnee, wypełniając próżnię po Shirly. Wraz ze swoją ekipą podłączała światła i okablowanie, nastawiała pompy. Juliette snuła się bez celu jak duch. Miała wrażenie, że dostrzega ją tylko garstka ludzi. Tylko jej ojciec i kilkoro najbliższych przyjaciół, lojalnych do bólu.
Na tyłach maszyny zastała Walkera, który w ciasnocie, w pobliżu źródła zasilania czuł się bardziej jak w domu. Spojrzał na nią znad radia i stwierdził, że jest sprawne, choć rozładowane.
— Mógłbym w parę godzin sklecić ładowarkę — powiedział przepraszająco.
Juliette przyjrzała się pasowi transmisyjnemu, z którego zgarnięto ziemię i gruz, żeby mógł posłużyć za blat roboczy Walkerowi i ekipie kopiącej. Walker był w trakcie paru projektów dla Courtnee: rozpoznała kilka rozgrzebanych pomp i coś, co wyglądało na rozmontowane detonatory górnicze. Juliette podziękowała i powiedziała, że i tak niedługo wyruszy na górę; zarówno na komisariatach jak i w IT na trzydziestym czwartym na pewno znajdzie ładowarki.
Nieco dalej przy pasie transmisyjnym zauważyła członków ekipy kopiącej pochylonych nad jakimś schematem. Juliette wzięła ze stanowiska Walkera radio i swoją latarkę, poklepała go po plecach i dołączyła do nich.
Erik, stary sztygar, z cyrklem w ręku mierzył odległości na schemacie. Juliette przecisnęła się między nimi, żeby lepiej widzieć. Był to rysunek układu silosów, który przed kilkoma tygodniami przyniosła z IT. Widniały na nim porozmieszczane w równych odstępach okręgi, kilka było przekreślonych. Między dwoma silosami wyrysowano trasę, jaką przebył kopacz. Ekipa kopiąca tunel korzystała z tego schematu w charakterze mapy, posiłkując się domysłami Juliette co do kierunku i długości jej marszu.
— Moglibyśmy dokopać się do szesnastki w dwa tygodnie — wyliczył Erik.
Bobby stęknął.
— Daj spokój. Dotarcie tutaj zajęło nam więcej czasu.
— Liczę na waszą podwyższoną motywację, żeby się stąd wydostać — odparł Erik.
Ktoś się zaśmiał.
— Co jeśli tam nie jest bezpiecznie? — zapytał Fitz.
— Pewnie nie jest — powiedziała Juliette.
Usmolone twarze odwróciły się do niej, jakby dopiero ją zauważając.
— W każdym masz przyjaciół? — zapytał szyderczo Fitz. Juliette wyczuwała panujące w grupie napięcie. Większość tych ludzi zdołała zabrać ze sobą rodzinę: swoich bliskich, dzieci, braci i siostry. Ale nie wszyscy.
Juliette wcisnęła się między Bobby’ego i Hylę. Postukała palcem jeden z okręgów na mapie.
— Mam przyjaciół tutaj — oznajmiła.
Zakołysała się żarówka nad ich głowami, cienie kiwały się po mapie jak pijane. Erik przeczytał na głos oznaczenie okręgu, który wskazała.
— Silos pierwszy — Prześledził palcem trzy rzędy silosów pomiędzy tamtym miejscem a ich aktualną pozycją. — To potrwałoby znacznie dłużej.
— Nie szkodzi — powiedziała. — Idę sama.
Oczy wzniosły się znad mapy i spoczęły na niej. Ciszę zakłócały tylko pomruki generatora na drugim końcu kopacza.
— Pójdę powierzchnią. I wiem, że każdy ładunek burzący jest dla was na wagę złota, ale widziałam, że po wykopaniu tunelu zostało wam parę skrzynek. Chciałabym wziąć tyle, żeby wystarczyło na wybicie otworu w szczycie silosu.
— O czym ty mówisz? — zapytał Bobby.
Juliette nachyliła się nad mapą i prześledziła trasę palcem.
— Zamierzam pójść górą w zmodyfikowanym kombinezonie. Przymocuję do drzwi tamtego silosu tyle lasek dynamitu, ile dam radę, a potem otworzę skurwysyna jak puszkę zupy.
Fitz posłał jej bezzębny uśmiech.
— To jakich ty tam masz przyjaciół?
— Martwych — powiedziała Juliette. — Tam żyją ludzie, którzy nam to zrobili. To przez nich zewnętrzny świat nie nadaje się do życia. Pora, żeby sami w nim zamieszkali.
Przez chwilę nikt się nie odzywał. Ciszę przerwał Bobby.
— Jak grube są drzwi śluzy? — zapytał. — No, przecież je widziałaś.
— Trzy-cztery cale.
Erik poskrobał się po brodzie. Juliette zauważyła, że co drugi z zebranych mężczyzn kalkulował coś w głowie. Żaden nie zamierzał jej powstrzymać.
— Trzeba by od dwudziestu do trzydziestu lasek — odezwał się ktoś.
Juliette odszukała mówiącego wzrokiem, nie rozpoznawała go. Może to ktoś z środkowych pięter, komu udało się zbiec na dół. Ale miał na sobie kombinezon mechanika.
— U podstawy klatki schodowej odgrodziliście się calowej grubości płytą. Użyliśmy ośmiu lasek, żeby się przez to przebić. Obstawiałbym, że tu potrzeba trzy-cztery razy tyle.
— Jesteś z tych przeniesionych? — zapytała Juliette.
— Tak, proszę pani — przytaknął. A Juliette odniosła wrażenie, że pod warstwą sadzy i brudu dostrzega mieszkańca góry. Jednego z ludzi oddelegowanych z IT, żeby wesprzeć pracowników Maszynowni. Kogoś, kto wysadził barykadę, którą wznieśli jej przyjaciele w trakcie powstania. Wiedział, co mówi.
Juliette spojrzała na pozostałych.
— Zanim odejdę, skontaktuję się z paroma silosami i podpytam, czy by was nie przygarnęli. Muszę was jednak ostrzec: szefowie silosów pracują dla tych ludzi. Jeśli przebijecie się przez ich ściany, może was nakarmią, a może zabiją. Nie wiem, ile rzeczy nadaje się tutaj do użytku, ale możliwe, że najlepiej zrobicie, jeśli tu zostaniecie. Wyobraźcie sobie, co my byśmy sobie pomyśleli, gdyby kilkuset nieznajomych przebiło się do wnętrza naszego domu i chciało u nas zamieszkać.
— Pozwolilibyśmy im zostać — powiedział Bobby.
Fitz uśmiechnął się szyderczo.
– Łatwo ci mówić, masz dwójkę dzieci. Co z tymi, których obejmuje loteria?
Na te słowa kilka osób zaczęło mówić jeden przez drugiego. Erik walnął dłonią w pas transmisyjny, żeby ich uciszyć.
— Wystarczy — powiedział i omiótł zebranych gniewnym spojrzeniem. — Ona ma rację. Musimy najpierw wiedzieć, dokąd idziemy. W międzyczasie możemy zająć się podporami. Przydadzą nam się wszystkie dźwigary z tutejszych kopalni, a to znaczy, że mamy mnóstwo wody do wypompowania i chodników do zbadania.
— Jak dokładnie będziemy kierować tą maszyną? — zapytał Bobby. — Kurewsko ciężko było doprowadzić ją tutaj. Nie za bardzo lubi skręcać.
Erik kiwnął głową.
— Już o tym pomyślałem. Wykopiemy ziemię wokół niej, żeby miała dość miejsca na obrót w miejscu. Court mówiła, że da się uruchamiać gąsienice pojedynczo, kawałeczek w przód z jednej strony, kawałeczek w tył z drugiej. Obróci się, jeśli wokół nie będzie ziemi.
Raph stanął u boku Juliette. Do tej pory trzymał się na uboczu.
— Idę z tobą — oznajmił.
Juliette zrozumiała, że to nie było pytanie. Kiwnęła głową.
Gdy Erik skończył wyjaśniać robotnikom, co mają robić ludzie zaczęli się rozchodzić. Juliette zwróciła na siebie uwagę Erika i pokazała mu radio.
— Zanim odejdę, zobaczę się jeszcze z Courtnee i moim tatą. Mam też przyjaciół, którzy poszli na farmy. Kiedy tylko znajdę drugie radio, poślę ci je przez kogoś. I ładowarkę. Jeśli znajdę silos, który was przygarnie, dam ci znać.
Erik kiwnął głową. Zaczął coś mówić, ale wokół wciąż kręcili się ludzie, więc machnięciem ręki poprosił ją na stronę. Juliette oddała radio Raphowi i poszła za nim.
Po paru krokach Erik rozejrzał się i dał jej znak, żeby poszła trochę dalej. A potem jeszcze trochę, aż wreszcie znaleźli się na końcu pasa, gdzie kołysała się i mrugała ostatnia żarówka.
— Słyszałem, co niektórzy gadają — zagaił Erik. — Chcę, żebyś wiedziała, że to gówno prawda, jasne?
Juliette zrobiła zdezorientowaną minę. Erik wziął głęboki oddech, spoglądając spode łba na robotników.
— Moja żona pracowała na sto dwudziestych, kiedy się zaczęło. Wszyscy biegli w górę, a ona, choć chciała do nich dołączyć, pobiegła na dół, prosto do dzieci. Tylko ona jedna z całego piętra się uratowała. Przedarła się przez niekiepski tłum. Ludziom całkiem odbiło.
Juliette uścisnęła go za ramię.
— Cieszę się, że jej się udało. — Patrzyła na błyski rozkołysanej żarówki w oczach Erika.
— Jules, do cholery, słuchaj co mam do powiedzenia. Tego ranka obudziłem się na zardzewiałej stalowej płycie. Kark mi zdrętwiał, boli jak diabli, dzieciaki leżą na mnie jak na materacu, tyłka prawie nie czuję od tego chłodu…
Juliette zaśmiała się.
— …ale Lesley leży i na mnie patrzy. Jakby gapiła się już od dłuższego czasu. A moja żona spogląda na nas jak tkwimy w tej pordzewiałej norze i mówi „dzięki Bogu, że mieliśmy dokąd uciec”.
Juliette odwróciła się i otarła łzy. Erik chwycił ją za rękę i zmusił ją, by spojrzała mu w oczy. Nie zamierzał pozwolić, aby się wycofała.
— Nie znosiła tego podkopu. Nienawidziła go. Nie cierpiała tego, że brałem drugą zmianę, nie cierpiała go, bo ja ciągle biadoliłem, że kazałaś powyciągać dźwigary i zasypać szóstkę. Nienawidziła podkopu, bo ja go nienawidziłem. Rozumiesz?
Juliette kiwnęła głową.
— No jasne, wiem jak każdy inny, że jesteśmy udupieni. Nie sądzę, żeby pomysł z drugim tunelem wypalił, ale zajmie nas to do chwili, gdy i na nas przyjdzie pora. Do tego czasu będę budził się obolały obok kobiety, którą kocham z nadzieją, że następnego ranka też się obok niej obudzę, a każdy z takich poranków to dar. To nie jest piekło. To jest coś, co następuje przed nim. A ty nam to ofiarowałaś.
Juliette wytarła łzy z policzków. Część niej nienawidziła się za to, że płakała przed Erikiem. Inna część pragnęła zarzucić mu ręce na szyję i zaczął szlochać. W tej chwili tęskniła za Lukasem bardziej niż mogłaby to sobie wyobrazić.
— Nie wiem, jak się skończy ta twoja wyprawa, ale bierz wszystko, czego ci potrzeba. Jeśli będę przez to musiał kopać gołymi rękami, niech tak będzie. Dorwij tych skurwieli. Chcę ich zastać w piekle, kiedy już się tam znajdę.
Juliette odszukała swojego ojca w zaimprowizowanej klinice w opustoszałym, zardzewiałym magazynie. Raylee, elektryk z drugiej zmiany w dziewiątym miesiącu ciąży, leżała na śpiworze z mężem u boku, oboje z rękami na jej brzuchu. Juliette przywitała się z nimi i pomyślała, że ich dziecko może okazać się pierwszym w historii człowiekiem urodzonym w innym silosie niż jego rodzice. To dziecko nigdy nie pozna błyszczącej Maszynowni, w której pracowali i żyli, nigdy nie zawędruje na bazar, żeby posłuchać muzyki albo obejrzeć sztukę, może nigdy nie spojrzy na działający ekran wyświetlający obraz zewnętrznego świata. A jeśli to dziewczynka, istnieje ryzyko, że będzie miała własne dzieci tak jak Hannah, bo nikt jej nie ostrzeże.
— Już się zbierasz? — zapytał ojciec Juliette.
Przytaknęła.
— Przyszłam się tylko pożegnać.
— Mówisz to tak, jakbym miał cię już nigdy nie zobaczyć. Pójdę na górę sprawdzić co u dzieci, kiedy już załatwię sprawy tu na dole. Kiedy przywitam naszego gościa. — Uśmiechnął się do Raylee i jej męża.
— Przyszłam pożegnać się na jakiś czas — poprawiła się Juliette. Wymogła na pozostałych obietnicę, że nikomu nie powiedzą o jej planach, zwłaszcza Courtnee i jej ojcu. Po raz ostatni ścisnęła ojca za ramię, starając się, by ten dotyk jej nie zdradził.
— Chciałam, żebyś wiedział — powiedziała, puszczając — że te dzieciaki są dla mnie jak moje własne, których nigdy nie będę mieć. Więc gdy mnie nie będzie, żeby się nimi zająć, pomagaj Solo, jeśli dasz radę… Czasem myślę, że to największy dzieciak z nich wszystkich.
— Tak zrobię. I wiem. I przykro mi z powodu Marcusa. To moja wina.
— Nie, tato, proszę. Nie obwiniaj się. Po prostu… dbaj o nich, kiedy ja nie będę mogła. Sam wiesz, że czasem pochłania mnie do reszty jakiś durny projekt.
Kiwnął głową.
— Kocham cię — powiedziała. A potem odwróciła się jak najszybciej, żeby się nie zdradzić. W korytarzu stał Raph z ciężkim workiem na ramieniu. Juliette wzięła na plecy drugi taki worek. Wyszli wspólnie poza obręb świateł, w półmrok. Nie zapalali latarek — korytarze były wystarczająco znajome, a oczy szybko przyzwyczajały się do ciemności.
Minęli nieobsadzoną bramkę ochrony. Juliette zauważyła wąż z powietrzem do oddychania i wspomniała moment, gdy tędy płynęła. Przed nimi jaśniała mdława, zielona poświata awaryjnych lamp. Ruszyli w mozolną drogę na górę. Dzieci były na dolnych farmach, w swoim dawnym domu. Solo również. Chciała się z nimi zobaczyć, a potem ruszyć na górę, na komisariat zastępcy szeryfa, gdzie miała nadzieję znaleźć ładowarkę i drugie radio. Jeśli dopisze im szczęście i unikną opóźnień, jeszcze tej nocy powinni dotrzeć do jej dawnego domu w laboratorium czyszczenia, gdzie Juliette skonstruuje swój ostatni kombinezon.
— Pamiętałeś o detonatorach od Walkera? — zapytała. Miała wrażenie, że o czymś zapomniała.
— Jasne. I o bateriach, o które prosiłaś. I napełniłem nam manierki. Wszystko gra.
— Tylko się upewniałam.
— A co z modyfikacją kombinezonów? — zapytał Raph. — Na pewno masz wszystko co potrzebne? Ile ich właściwie zostało?
— Więcej niż trzeba — odparła Juliette. Miała ochotę powiedzieć mu od razu, że nawet dwa kombinezony to więcej niż trzeba. Raph z pewnością myślał, że będzie jej towarzyszył przez całą drogę. Szykowała się na tę konfrontację.
— No tak, ale ile? Jestem ciekaw. Do tej pory nie wolno było o takich sprawach rozmawiać…
Juleitte pomyślała o magazynach pomiędzy trzydziestym czwartym i trzydziestym piątym, o bunkrach między piętrami, które zdawały się ciągnąć w nieskończoność.
— Dwieście… może trzysta kombinezonów — powiedziała. — Więcej niż byłam w stanie policzyć. Przerobiłam tylko parę z nich.
Raph gwizdnął.
— To wystarczyłoby na kilkaset lat czyszczenia, co? Zakładając, że wysyłalibyśmy jednego na rok.
Juliette pomyślała, że Raph ma rację. I, jak podejrzewała, prawdopodobnie taki był plan na zatruwanie powietrza: nieustający strumień wygnańców. To nie czyszczenie, lecz jego przeciwieństwo. Od tego świat stawał się brudny.
— Hej, pamiętasz Ginę z Zaopatrzenia?
Juliette kiwnęła głową, a czas przeszły zabolał ją jak rozbity kłykieć. Uratowało się wiele osób z Zaopatrzenia, ale nie Gina.
— Wiedziałaś, że się spotykaliśmy?
Juliette pokręciła głową.
— Nie. Przykro mi, Raph.
— Taa.
Zrobili obrót wokół klatki schodowej.
— Gina zrobiła kiedyś analizę stanu części zapasowych. Wiesz, że mieli tam taki komputer, który wszystko wyliczał, pamiętał gdzie co jest, ile czego zamówiono i tak dalej, no nie? Pewnego razu w serwerach IT spaliło się parę chipów, pach, pach, pach, jedna awaria po drugiej, tak jak czasem u nas…
— Pamiętam takie tygodnie — przyznała Juliette.
— No i Gina zaczęła się zastanawiać, ile zostało czasu, zanim skończą nam się te chipy. To jedna z tych części, których nie umiemy wytworzyć, wiesz? Misterna robota. No więc przyjrzała się statystyce awarii i liczbie pozostałych chipów, i wyszło jej dwieście czterdzieści osiem lat.
Juliette czekała na ciąg dalszy.
— Ta liczba coś oznaczała? — zapytała.
— Z początku nic. Ale ją to zaintrygowało, bo przed paroma miesiącami sporządziła podobny raport, też z ciekawości, i liczba była prawie taka sama. Parę tygodni później wysiada żarówka w jej biurze. Po prostu żarówka. Miga i przestaje świecić, a Gina zaczyna się zastanawiać. Widziałaś kiedyś magazyny z żarówkami, co nie?
— Właściwie to nie.
— No, są ogromne. Zabrała mnie tam kiedyś. I…
Raph milczał przez parę kroków.
— No i magazyn jest w połowie pusty Więc Gina robi obliczenia dla zwyczajnej żarówki i wychodzi jej zapas dla całego silosu na dwieście pięćdziesiąt jeden lat.
— To praktycznie ta sama liczba.
— Zgadza się. I teraz jest już naprawdę zaintrygowana — polubiłabyś ją za tę ciekawość — więc w wolnym czasie robi takie obliczenia dla drogich rzeczy typu ogniwa paliwowe i implanty antykoncepcyjne, i chipy do czasomierzy. I zawsze wychodziło jakieś dwieście pięćdziesiąt. Wtedy doszła do wniosku, że tyle zostało nam czasu.
— Dwieście pięćdziesiąt lat — powiedziała Juliette. — Powiedziała ci o tym?
— Tak. Mi i jeszcze paru osobom, po kielichu. Była już nieźle wstawiona. I pamiętam… — Raph zaśmiał się. — Pamiętam, co powiedział Jonny: że Gina pamięta o wynikach, które pasują do teorii, a zapomina o chybionych. I skoro o pomyłkach mowa, musi wracać do żony. A jedna z przyjaciółek Giny z Zaopatrzenia dodała, że ludzie już za czasów jej babki opowiadali takie rzeczy i że zawsze będą tak gadać. A Gina na to: nie wszyscy to jeszcze dostrzegają, bo jest wcześnie. Poczekajcie, mówiła, jakieś dwieście lat, aż ludzie zaczną łazić do pustych magazynów po ostatnie żarówki, implanty i chipy. Wtedy to będzie oczywiste.
— Naprawdę żałuję, że jej tu nie ma — powiedziała Juliette.
— Ja też. — Wspięli się kolejnych parę stopni. — Ale nie dlatego o tym wspominam. Mówiłaś, że zostało kilkaset kombinezonów. To jakby się zgadza, hm?
— Tylko zgadywałam — odparła Juliette. — Byłam tam raptem parę razy.
— Ale liczba się zgadza. Nie przypomina ci to tykającego zegara? Albo bogowie wiedzieli, ile rzeczy zmagazynować, albo nie mają wobec nas planów po określonej dacie. Przeterminujemy się jak świńskie mleko, co? W każdym razie ja odnoszę takie wrażenie.
Juliette odwróciła się i spojrzała na swojego przyjaciela-albinosa, który zdawał się lśnić złowieszczo w zielonkawym świetle lamp.
— Może — powiedziała Juliette. — Gina mogła mieć trochę racji.
Raph pociągnął nosem.
— Taaa, ale chrzanić to. Do tego czasu będziemy dawno martwi.
Jego śmiech rozbrzmiał echem po klatce schodowej, ale Juliette posmutniała na te słowa. Nie chodziło tylko o to, że wszyscy, których znała do tego czasu umrą, lecz o fakt, że dzięki tej wiedzy łatwiej było przełknąć okropną, makabryczną prawdę: ich dni były policzone. Nadzieje na ocalenie czegokolwiek były płonne, w szczególności życia. Żadne życie w historii ludzkości nie zostało ocalone. Dało się je jedynie przedłużyć. Wszystko miało swój koniec.
Farmy były ciemne, lampy spały smacznie, uśpione klikaniem odległych czasomierzy. W długich, liściastych korytarzach rozbrzmiewały głosy; rozdzielano działki, spierano się, kwestionowano decyzje zaraz po ich zapadnięciu. Rzeczy, które nie były niczyją własnością stawały się nią. Hannie przypominało to czasy niepokojów. Przycisnęła dziecko do piersi, trzymając się blisko Ricksona.
Młody Miles szedł przodem ze swoją dogorywającą latarką. Gdy tylko zaczynała przygasać, uderzał w nią otwartą dłonią, co jakimś sposobem dodawało jej sił. Hannah obejrzała się przez ramię w kierunku klatki schodowej.
— Co z Solo? Czemu to tak długo trwa? — zapytała.
Nikt nie odpowiedział. Solo popędził za Elise. Dziewczynka miała w zwyczaju oddalać się, gdy coś przykuło jej uwagę, ale teraz po silosie kręciło się tylu ludzi. Hannah się martwiła.
Dziecko w jej ramionach zakwiliło. Zawsze tak robiło, gdy było głodne. Takie jego prawo. Hannah stłumiła chęć poskarżenia się, że też jest głodna. Poprawiła chwyt, odpięła jeden z pasków kombinezonu i przysunęła niemowlę do piersi. Głód był tym silniejszy, że teraz jadła za dwoje. A w miejscu, gdzie kiedyś plony sięgały ramion — gdzie pusty żołądek nigdy nie był zmartwieniem — teraz poletka były zdumiewająco puste. Spustoszone. Zawłaszczone.
Łodygi i liście zaszeleściły jak papier, gdy Rickson przeskoczył nad barierką, by zbadać drugi i trzeci rząd w poszukiwaniu pomidora albo ogórka, albo jagód, które rozrosły się jak chwasty pomiędzy innymi uprawami, wciskając się pomiędzy łodyżki swoich braci. Wrócił, stawiając hałaśliwe kroki i wcisnął Hannie coś do ręki, coś małego i miękkiego w miejscu, którym za długo dotykało ziemi.
— Proszę — powiedział i wrócił do poszukiwań.
— Dlaczego zebrali tyle naraz? — zapytał Miles, który też szukał jedzenia. Hannah powąchała podarek od Ricksona, który pachniał trochę jak dynia, choć niedojrzała. Głosy w oddali przerodziły się w kłótnię. Ugryzła kęs i wzdrygnęła się, czując gorzki smak.
— Zebrali tak dużo, bo nie są rodziną — powiedział Rickson. Jego głos dobiegał zza ciemnych roślin, które trzęsły się, gdy je potrącał.
Młody Miles wycelował latarkę w kierunku Ricksona, który wyłonił się z pustymi rękami zza rzędu kukurydzy.
— Ale my też nie jesteśmy rodziną — powiedział Miles. — Tak naprawdę. I nigdy tak nie robiliśmy.
Rickson przeskoczył przez barierkę.
— Oczywiście, że jesteśmy — zaprotestował. — Mieszkamy razem i razem pracujemy, jak rodzina. Ale nie ci ludzie, nie widzieliście? Zauważyliście, że ubierają się inaczej, żeby się odróżniać? Oni nie żyją razem. Ci obcy będą ze sobą walczyć tak jak nasi rodzice. Nasi rodzice też nie byli rodziną. — Rickson rozwiązał włosy, zebrał z twarzy luźne kosmyki i związał je z powrotem. Mówił przyciszonym głosem ze wzrokiem wbitym w ciemność, skąd dobiegały odgłosy kłótni. — Zrobią to samo co nasi rodzice i zaczną walczyć o jedzenie i kobiety, aż wreszcie zabraknie i jednego, i drugiego. A to oznacza, że będziemy musieli się bronić, jeśli chcemy przeżyć.
— Nie chcę walczyć — powiedziała Hannah. Skrzywiła się i odsunęła niemowlę od obolałego sutka. Zaczęła rozpinać kombinezon, żeby zmienić pierś.
— Nie będziesz musiała walczyć — uspokoił ją Rickson. Pomógł jej z kombinezonem.
— Poprzednio zostawili nas w spokoju — odezwał się Miles. — Żyliśmy tutaj przez wiele lat, a oni przychodzili, brali co trzeba i nie walczyli z nami. Może ci ludzie zrobią tak samo.
— To było dawno temu — powiedział Rickson. Spojrzał na dziecko, które uczepiło się drugiej piersi matki, a potem ruszył wzdłuż barierki i zniknął w ciemności, by znaleźć coś jeszcze. — Zostawili nas w spokoju, bo byliśmy mali i byliśmy ich. Hannah i ja byliśmy w twoim wieku. Ty i twój brat mieliście po parę lat. Choćby nie wiadomo jak zażarte trwały walki, zostawiali dzieci same sobie, na życie albo na śmierć. To, że nas porzucili było darem.
— Ale przecież przychodzili do nas — powiedział Miles. — I przynosili nam różne rzeczy.
— Jak Elise i jej siostrzyczkę? — zapytała Hannah. Teraz już oboje poruszyli temat zmarłego rodzeństwa. Korytarz wypełniali zmarli, pomyślała — owoce zerwane przez bogów.
— Dojdzie do walk — powiedziała Milesowi, który wciąż nie wyglądał na przekonanego. — Rickson i ja nie jesteśmy już dziećmi — dodała, kołysząc w ramionach niemowlę. Osesek stanowił przypomnienie, jak dalece odbiegli od bycia dziećmi.
— Chciałbym, żeby sobie poszli — powiedział ponuro Miles. Postukał w latarkę, która w odpowiedzi plunęła światłem. — Chciałbym, żeby wszystko było jak dawniej. Chciałbym, żeby Marcus tu był. Źle mi bez niego.
— Pomidor — obwieścił triumfalnie Rickson, wyłaniając się z cienia. Uniósł czerwoną kulkę do światła latarki, przez co ich twarze jakby oblały się rumieńcem. Zmaterializował się nóż. Rickson pociął warzywo na trzy części, Hannah dostała pierwszą. Czerwony sok ściekał z dłoni Ricksona, z warg Hanny i z noża. Jedli we względnej ciszy, słuchając strasznych i odległych głosów z głębi korytarza. Nóż ociekał życiem, ale był zdolny ociekać czymś gorszym.
Jimmy przeklinał pod nosem samego siebie i wspinał się po schodach. Klął tak jak kiedyś, do siebie i po cichu — słowa nie miały daleko od ust do uszu. Przeklinał samego siebie i tupał wokół centralnego słupa, wprawiając stopnie w wibracje, które łączyły się z innymi. Pilnowanie Elise stało się udręką. Wystarczyło na moment odwrócić wzrok, a ona już znikała. Tak jak Cień, gdy lampy grzewcze włączały się z donośnym trzaskiem.
— Nie, nie jak Cień — wymamrotał do siebie. Cień przez większość czasu plątał się pod nogami. Zawsze się o niego potykał. Elise była inna.
Minął kolejny poziom, samotny i pusty, a Jimmy przypomniał sobie, że to przecież nic nowego. Nic nagłego. Elise zawsze przychodziła i odchodziła, kiedy miała ochotę. Po prostu wcześniej, kiedy silos był pusty, nie martwił się o nią. Na tę myśl zastanowił się, co czyniło to miejsce niebezpiecznym. Może wcale nie chodziło o miejsce.
— Ty!
Jimmy wszedł na kolejny podest, poziom sto dwadzieścia dwa. Zza drzwi pomachał do niego mężczyzna. Miał na sobie złoty kombinezon, który coś znaczył w czasach, kiedy rzeczy miały swoje znaczenia. Była to pierwsza twarz, jaką Jimmy widział od dwunastu poziomów.
— Widziałeś dziewczynkę? — zapytał Jimmy, ignorując fakt, że mężczyzna najwyraźniej sam miał jakieś pytanie. Wyciągnął dłoń na wysokość biodra. — Takiego wzrostu. Siedem lat. Brakuje jej zęba. — Wskazał na własne zęby.
Mężczyzna pokręcił głową.
— Nie, ale to ty jesteś tym facetem, który tu mieszkał, prawda? Tym ocalałym? — Mężczyzna trzymał w ręku nóż, który błysnął srebrzyście jak ryba w wodzie. Mężczyzna w złocie zaśmiał się i wyjrzał za barierkę platformy. — Teraz chyba wszyscy jesteśmy ocalałymi, co nie? — Chwycił jeden z gumowych węży, które wraz z Juliette przymocowali do ściany, żeby odprowadzały wodę z zalanych pięter. Wąż ustąpił pod zręcznym ruchem noża. Mężczyzna zaczął wciągać dolną część, która teraz zwisała luźno.
— To służy do osuszania… — zaczął Jimmy.
— Na pewno mnóstwo wiesz o tym miejscu — przerwał mężczyzna. — Przepraszam. Nazywam się Terry. Terry Harlson. Jestem z komitetu do spraw… — Zmrużył oczy. — Do diabła, pewnie nie wiesz, co to jest ani cię to nie obchodzi, prawda? Dla ciebie wszyscy jesteśmy z tego samego miejsca.
— Jimmy — powiedział. — Nazywam się Jimmy, ale większość ludzi mówi mi Solo. A tamten wąż…
— Masz jakiś pomysł, skąd się bierze ten prąd? — Terry wskazał ruchem głowy zielone światełka, którymi upstrzona była klatka schodowa. — Siedzimy na górze, czterdzieści pięter stąd. Tamtejsze radio ma zasilanie. Niektóre z porozwieszanych tu kabli też jest pod napięciem. To twoja robota?
— Częściowo — powiedział Jimmy. — Niektóre już wcześniej miały prąd. Przechodziła tędy dziewczynka imieniem Elise. Czy może…?
— Myślę, że energia idzie z góry, ale Tom kazał mi sprawdzić na dole. Mówi, że w naszym silosie prąd zawsze pochodził z dołu, więc tu też powinien. Wszystko inne się zgadza. Ale ja widziałem ślady w miejscu, do którego sięgała woda, kiedy zalało silos. Myślę, że stamtąd od dłuższego czasu nie płynie żaden prąd. Ale ty powinieneś wiedzieć, prawda? Czy to miejsce ma sekrety, które mógłbyś nam wyjawić? Bardzo bym chciał się czegoś dowiedzieć o źródle zasilania.
Wąż leżał zwinięty u stóp mężczyzny. W dłoni znów błysnął nóż.
— Myślałeś kiedyś o wstąpieniu do komitetu?
— Muszę znaleźć moją przyjaciółkę — powiedział Jimmy.
Kolejny ruch noża, ale przewód elektryczny stawiał większy opór. Miedź w środku nie chciała się poddać. Mężczyzna ściskał w ręku pętle czarnego przewodu, poruszając nożem jak piłą, a pod wilgotnym od potu podkoszulkiem napinały się mięśnie. Wreszcie kabel ustąpił, a ostrze odskoczyło do góry.
— Jeśli twojej przyjaciółki nie ma na farmach, pewnie jest na górze z rozmodlonymi. Mijałem ich po drodze tutaj. Znaleźli sobie kaplicę. — Terry wskazał nożem na sufit, a potem schował go i owinął sobie kabel wokół ramienia.
— Kaplica — powtórzył Jimmy. Wiedział, gdzie to jest. — Dziękuję, Terry.
— Nie ma sprawy — powiedział mężczyzna, wzruszając ramionami. — Dzięki, że powiedziałeś mi, skąd się bierze ten cały prąd.
— Prąd…?
— No, mówiłeś, że idzie z góry. Z piętra…
— Trzydziestego czwartego? Ja to powiedziałem?
Mężczyzna uśmiechnął się.
— Najwyraźniej.
Elise widziała ludzi na dnie silosu, które wcześniej zalała woda — próbowali przekopać się przez zawalony tunel i uruchomić źródło zasilania, włączyć światła. Widziała też ludzi na farmach, którzy zbierali mnóstwo jedzenia i zastanawiali się, jak wszystkich wyżywić. A teraz była z tą trzecią grupą ludzi, którzy ustawiali meble i zamiatali podłogi, i wszystko porządkowali. Nie miała pojęcia, co próbowali osiągnąć.
Miły pan, który jako ostatni widział Pieska stał na uboczu i rozmawiał z innym mężczyzną w białym ubraniu, który miał okrągły placek łysiny na czubku głowy, choć wyglądał na zbyt młodego, żeby łysieć. Jego strój był dziwaczny. Przypominał koc. Zamiast dwóch nogawek miał tylko jedną i do tego tak obszerną, że szorowała po ziemi i prawie nie widać było spod niej stóp. Miły pan z ciemnymi wąsami chyba próbował do czegoś przekonać tego drugiego. Mężczyzna w białym kocu tylko marszczył czoło i stał nieruchomo. Od czasu do czasu obaj zerkali na Elise, która martwiła się, że rozmawiają o niej. Może rozmawiali o tym, jak znaleźć Pieska.
Meble ustawiano w prostych liniach, wszystkie skierowane w jedną stronę. Nie było tu żadnych stołów tak jak w salach za farmami, w których czasem jadała i gdzie chowała się pod meblami, udając, że jest szczurzycą z całą szczurzą rodzinką i że sobie rozmawiają i poruszają wąsikami. Tutaj wszystkie krzesła i ławki skierowane były ku ścianie, w której osadzono obraz z kolorowych szkiełek. Niektóre wypadły. Mężczyzna w kombinezonie pracował za tą ścianą, widać go było przez luki między szkiełkami. Rozmawiał z kimś innym, kto podał mu przez drzwi czarny przewód. Przez chwilę nad czymś pracowali, a potem za ścianą rozbłysło światło, zalewając salę różnobarwnymi promykami. Ci, którzy przestawiali meble znieruchomieli i patrzyli. Niektórzy coś szeptali. Brzmiało to tak, jakby wszyscy szeptali to samo.
— Elise.
Mężczyzna z ciemnymi wąsami przyklęknął obok niej. Elise drgnęła i przycisnęła do piersi torbę.
— Tak? — zapytała szeptem.
— Słyszałaś o Pakcie? — zapytał. Drugi mężczyzna, ten w białym kocu i z łysiną na czubku głowy stał za jego plecami, wciąż ze zmarszczonym czołem. Elise podejrzewała, że nigdy się nie uśmiechał.
Kiwnęła głową.
— Fakt to taka ciekawostka, którą można przeczytać o zwierzętach, na przykład o jeleniach i psach, i o szczeniaczkach.
Mężczyzna uśmiechnął się.
— Pakt, nie fakt. — Ale dla Elise brzmiało to podobnie. — A psy i szczeniaki to te same zwierzęta.
Nie miała ochoty go poprawiać. Widziała psy w swojej książce i na bazarze, one były straszne. Szczeniaczki wcale takie nie były.
— Gdzie słyszałaś o jeleniach? — zapytał mężczyzna w białym kocu. — Masz tam jakieś książeczki dla dzieci?
Elise pokręciła głową.
— Mamy prawdziwe książki. Widziałam jelenie. Są wysokie i śmieszne, i mają takie chude nogi, i żyją w lasach.
Pana z wąsami, tego w pomarańczowym kombinezonie, nie obchodziły jelenie. Nie tak bardzo jak tego drugiego. Elise spojrzała na drzwi. Była ciekawa, gdzie się podziali wszyscy, których znała. Gdzie Solo? Powinien pomagać jej szukać Pieska.
— Pakt to bardzo ważny dokument — wyjaśnił pan w pomarańczowym kombinezonie. Nagle przypomniała sobie: nazywał się pan Rash. Przedstawił się, ale dziewczynka miała słabą pamięć do imion. Nigdy nie potrzebowała pamiętać więcej niż kilku. Pan Rash był dla niej miły.
— Pakt jest jak książka, tylko taka mniejsza — mówił. — Tak jak ty jesteś kobietą, tylko mniejszą.
— Mam siedem lat — powiedziała Elise. Nie była już mała.
— A zanim się obejrzysz, będziesz mieć siedemnaście. — Mężczyzna z wąsami wyciągnął rękę i dotknął policzka Elise. Dziewczynka cofnęła się, wystraszona, a mężczyzna spochmurniał. Odwrócił się i spojrzał na pana w białym kocu, który wciąż wpatrywał się w Elise.
— Co to za książki? — zapytał mężczyzna w bieli. — Te o zwierzętach. Znalazłaś je w tym silosie?
Elise poczuła, że jej ręce same powędrowały ku torbie i spoczęły w obronnym geście na albumie. Była prawie pewna, że stronę o jeleniach umieściła w swojej książce. Lubiła czytać o zielonym świecie, o łowieniu ryb i o zwierzętach, i o słońcu, i o gwiazdach. Przygryzła wargę, żeby nic nie powiedzieć.
Pan z wąsami — pan Rash — przyklęknął obok niej. W rękach trzymał kawałek papieru i pałeczkę fioletowej kredy Odłożył je na ławkę obok nogi Elise i położył jej dłoń na kolanie. Drugi mężczyzna przysunął się bliżej.
— Jeśli wiesz o jakichś książkach, twoim obowiązkiem wobec Boga jest nam powiedzieć, gdzie się znajdują — powiedział mężczyzna w kocu. — Wierzysz w Boga?
Elise przytaknęła. Hannah i Rickson uczyli ją o Bogu i nocnych modlitwach. Świat wokół się rozmył, a Elise zauważyła, że ma łzy w oczach. Otarła je. Rickson nie znosił, kiedy płakała.
— Gdzie są te książki, Elise? Jak wiele ich jest?
— Mnóstwo — powiedziała, myśląc o tych wszystkich książkach, z których ukradła kartki. Solo wściekł się, gdy odkrył, że wyrywała z nich obrazki i poradniki. Ale dzięki poradnikom nauczyła się lepiej łowić ryby, a potem Solo pokazał jej, jak zszywać strony i wspólnie wędkowali.
Mężczyzna w kocu przyklęknął obok niej.
— Czy te książki są tutaj?
— To jest ojciec Remmy — powiedział pan Rash, robiąc miejsce mężczyźnie z łysiną i przedstawiając go. — Ojciec Remmy poprowadzi nas w tych trudnych czasach. Jesteśmy wspólnotą. Wcześniej podążaliśmy za ojcem Wendelem, ale niektórzy odłączają się od stada, a inni się przyłączają. Tak jak ty.
— Te książki — powiedział pan Remmy, który zdawał się młody jak na ojca, nie był chyba dużo starszy od Ricksona. — Czy one są blisko? Gdzie możemy je znaleźć? — Ruchem dłoni wskazał od ściany po sufit. Mówił w dziwny sposób: Elise czuła jego głos w swojej piersi, głos, który sprawiał, że chciała odpowiedzieć. A jego oczy — zielone jak zatopione głębiny, w których wraz z Solo łowiła ryby — kazały jej mówić prawdę.
— Wszystkie są w jednym miejscu — powiedziała, pociągając nosem.
— Gdzie? — szepnął mężczyzna. Trzymał ją za ręce, a drugi mężczyzna patrzył na to z dziwnym wyrazem twarzy. — Gdzie są te książki? To niezwykle ważne, moja córko. Istnieje tylko jedna książka, wiesz? Wszystkie pozostałe są pełne kłamstw. A teraz powiedz mi, gdzie one są.
Elise pomyślała o książce w swojej torbie. Ona nie kłamała. Ale nie miała ochoty, żeby ten człowiek dotykał jej albumu ani jej samej. Spróbowała się odsunąć, ale jego wielkie dłonie ścisnęły mocniej. Coś poruszyło się w jego oczach.
— Trzydzieści cztery — szepnęła.
— Poziom trzydzieści cztery?
Elise kiwnęła głową, a uścisk zelżał. Mężczyzna odsunął się, a do Elise zbliżył się pan Rash i położył swoją dłoń na jej, przykrywając obolałe miejsce, które ścisnął tamten.
— Ojcze, czy możemy…? — zapytał pan Rash.
Mężczyzna z okrągłą łysiną przytaknął, a pan Rash podniósł kartkę, którą odłożył na ławkę. Jedna strona była zadrukowana. Druga — zapisana odręcznie. Były tam ślady fioletowej kredy, a pan Rash zapytał, czy Elise zna litery.
Elise pokiwała głową. Jej dłoń znowu opadła na torbę, żeby chronić książkę. Umiała czytać lepiej niż Miles. Hanna zadbała o to.
— Umiesz napisać swoje imię? — zapytał mężczyzna. Pokazał jej kartkę papieru. U dołu były wyrysowane linie. Widniały tam dwa podpisy. Jedna linia była pusta. — O tutaj — powiedział, wskazując na tę linię. Wcisnął Elise kredę do ręki. Zdołała odczytać niektóre z napisanych słów, ale pismo było niedbałe, nagryzmolone szybko na szorstkiej powierzchni. Poza tym, wszystko widziała jak przez mgłę. — Tylko imię — nalegał. — Pokaż mi.
Elise chciała sobie pójść. Chciała do Pieska i Solo, i Jewel, i nawet do Ricksona. Otarła łzy z oczu i przełknęła dławiący szloch. Jeśli zrobi to, czego chcieli, puszczą ją wolno. W pomieszczeniu zbierało się coraz więcej ludzi. Niektórzy spoglądali na nią i szeptali. Ktoś nazwał kogoś innego szczęściarzem, powiedział, że było więcej mężczyzn i kobiet i że trzeba się spieszyć, bo dla wszystkich nie wystarczy. Spoglądali na nią i czekali; meble stały teraz prosto, podłogi były zamiecione, a wokół podwyższenia porozrzucano trochę zielonych liści z zerwanych roślin.
— Tutaj — powiedział pan Rash. Trzymając ją za nadgarstek, nakierował kredę nad linię. — Napisz swoje imię. — A wszyscy patrzyli. Elise znała literki. Potrafiła czytać lepiej niż Rickson. Tyle że prawie nic nie widziała. Była jak te ryby, które łowiła. Patrzyła spod wody na tych wszystkich głodnych ludzi. Mimo to napisała swoje imię. Miała nadzieję, że wtedy sobie pójdą.
— Grzeczna dziewczynka.
Pan Rash nachylił się i cmoknął ją w policzek. Ludzie zaczęli bić brawo. A potem człowiek w białym kocu, którego fascynowały książki zaintonował jakieś słowa głosem jednocześnie dudniącym i ładnym. Jego słowa wibrowały głęboko w piersi dziewczynki, gdy w imię Paktu ogłaszał kogoś mężem i żoną.