Stojąc w drzwiach „Kroniki” Santiago patrzy z niechęcią w aleję Tacna: samochody, bezbarwne budynki, z których każdy jest inny, szkielety świetlnych reklam unoszące się we mgle, szare południe. W jakim to momencie Peru tak się skurwiło? Gazeciarze wykrzykując najświeższe wiadomości kręcą się pomiędzy pojazdami zatrzymanymi na skrzyżowaniu ulicy Wilsona i Santiago rusza powoli w stronę Colmena. On był jak to Peru, Zavalita, w jakimś momencie się skurwił. Myśli: kiedy? Przed hotelem Crillón pies chce mu polizać nogi: won, możesz być wściekły. Skurwione Peru, myśli, skurwiony Garlitos, wszyscy skurwieni. Myśli: nie ma wyjścia. Widzi długi ogonek na przystanku autobusowym w kierunku na Miraflores, przecina plac, a tam Norwin, cześć, bracie, przy stoliku w barze Zela, siadaj, Zavalita, porusza szklanką, z chilcano i każe sobie oczyścić buty, zaprasza na jednego. Wygląda, że jeszcze nie jest pijany, i Santiago siada dając znak czyścibutowi, żeby i jemu wyglansował obuwie. Służę, szefie, w tej chwileczce, szefie, będą jak lustra, szefie.
– Wieki cię nie widziałem, szanowny publicysto – mówi Norwin. – Lepiej się czujesz na pierwszej stronie niż w dziale miejskim?
– Mniej pracy – Santiago unosi ramiona, to jeszcze było tego dnia, kiedy go wezwał Naczelny, prosi o piwo z lodu „cristal”, czy chciałby pan, Zavalita, wejść na miejsce Orgam-bide? pan chodził na uniwersytet, mógłby pan pisać wstępniaki, no nie, Zavalita? Myśli: to wtedy się skurwiłem. – Przychodzę rano, mówią mi, o czym mam pisać, nabieram oddechu, w dwie, trzy godziny jestem gotów i mogę sobie iść.
– Ja tam bym za żadne skarby nie robił wstępniaków – mówi Norwin. – Jesteś z dala od aktualności, a dziennikarka to wiadomości dnia, masz pojęcie, Zavalita. Dla mnie tylko rubryka kryminalna, do samej śmierci. A propos, jak tam Garlitos? umarł?
– Jeszcze ciągle w szpitalu, w tych dniach go wypiszą – mówi Santiago. – Przysięga, że teraz już nie będzie pił.
– To prawda, że którejś nocy, jak się kładł spać, zobaczył karaluchy i pająki? – mówi Norwin.
– Podniósł prześcieradło i wylazły tysiące pająków i myszy – mówi Santiago. – Goły wybiegł na ulicę i zaczął wrzeszczeć.
Norwin się śmieje, a Santiago zamyka oczy: domy dzielnicy Chorrillos to okratowane śmietniki, jaskinie popękane od podziemnych wstrząsów, w ich wnętrzach mrowią się potworki i przysypane kurzem, gnijące staruszki, w kapciach, z żylakami na nogach. Pomiędzy bryłami domów biegnie maleńka postać, jej krzyki mącą oleisty nocny spokój i wzmagają wściekłość ścigających ją mrówek, pająków i skorpionów. Ukojenie w alkoholu, myśli, białe myszki w walce z powolną śmiercią. Miałeś rację, Garlitos, człowiek broni się jak może przeciw peruwiańskiej rzeczywistości.
– Ze mną też tak kiedyś będzie, może i mnie zaczną się pokazywać białe myszki – Norwin z ciekawością zagląda w swoje chilcano, uśmiecha się półgębkiem. – Ale wśród dziennikarzy nie ma abstynentów, Zavalita. Alkohol daje natchnienie, masz pojęcie.
Czyścibut skończył z Norwiiiem i teraz, pogwizdując, pastuje buciki Santiago. Co słychać w „Ostatnich Wiadomościach”, co mówią faceci z tej bandy? Skarżyli się na twoją niewdzięczność, Zavalita, żebyś chociaż wpadł czasami, tak jak dawniej. Chyba masz teraz kupę czasu, Zavalita, a może jeszcze gdzieś dorabiasz?
– Czytam, śpię po obiedzie – mówi Santiago. – Może znowu się zapiszę na prawo.
– Odsuwasz się od aktualności i już ci się zachciało tytułów naukowych – Norwin patrzy na niego ze smutkiem. – Wstępniaki to koniec, Zavalita. Zostaniesz adwokatem, rzucisz dziennikarkę. Już widzę, jak się z ciebie robi mieszczuch.
– Skończyłem trzydzieści lat – mówi Santiago. – Już za późno, żeby się stać mieszczuchem.
– Dopiero trzydzieści? – Norwin zamyśla się. – Ja mam trzydzieści sześć i można by mnie wziąć za twojego ojca. Rubryka policyjna to istny młyn, masz pojęcie.
Męskie twarze, zmętniałe, zagubione oczy nad stolikami baru Zela, ręce wyciągnięte ku popielniczkom i szklankom z piwem. Jacy odrażający są ci ludzie, Garlitos miał rację. Myśli: co mnie dzisiaj naszło? Czyścibut macha ręką odpędzając dwa psy, które kręcą się pomiędzy stolikami.
– Jak długo jeszcze będzie trwała ta akcja przeciwko wściekliźnie? – mówi Norwin. – To już nudne, dziś była znowu cała strona.
– To ja robiłem wszystkie wstępniaki o wściekliźnie – mówi Santiago. – Co tam, wolę to niż pisać o Kubie albo Wietnamie. No, już nie ma ogonka, spróbuję złapać mikrobus.
– Chodź ze mną na obiad, ja stawiam – mówi Norwin. – Zapomnij o żonie, Zavalita. Chodź, jak za dawnych dobrych czasów.
Świnki morskie na gorąco i piwo z lodu, „Rinconcito cajamarquino” w Bajo el Puente, leniwe wody Rimacu pomiędzy skałami koloru smarków, ziemista kawa haiti, gra w karty u Miltona, chilcanos i tusz u Norwina, ukoronowanie wieczoru o północy z Becerritą, któremu zawsze udawało się coś załatwić po obniżonej cenie, kwaśny smak snu, a rankiem mdłości i długi. Dawne dobre czasy, być może, że to było wtedy.
– Anna zrobiła chupe z krewetkami, nie przepuszczam takiej okazji – mówi Santiago. – Kiedy indziej, bracie.
– Boisz się swojej żony – mówi Norwin. – Ech, Zavalita, zszedłeś na psy.
Tak, ale nie dlatego, bracie. Norwin upiera się, że on zapłaci za piwo i za czyszczenie butów, i podają sobie ręce. Santiago wraca na przystanek, mikrobus, w który wsiada, to chevrolet, w środku gra radio, inca-cola najlepiej orzeźwia, potem walc, śmiechy, trzaski, dawny znajomy głos Jesusa Vasqueza, to było moje Peru. W śródmieściu jeszcze kroki, ale ulice República i Arequipa są wolne i wóz może jechać szybko, znowu walc, mieszkańcy Limy są przywiązani do tradycji. Dlaczego każdy kreolski walc jest taki kretyński’ Myśli: co mnie dzisiaj naszło? Siedzi z opuszczonym podbródkiem i przymkniętymi oczyma, jak gdyby podglądał własny brzuch: psiakrew, Zavalita, usiadłeś i zaraz ci rośnie bandzioch pod marynarką. Kiedy to pierwszy raz poszedłem na piwo? Piętnaście, dwadzieścia lat temu? Już cztery tygodnie nie widziałem mamy i Teté. Kto by to powiedział, Zavalita, że Popeye zostanie architektem, a ty skończysz na wypisywaniu anonimowych artykułów przeciwko psom w Limie. Myśli: jeszcze trochę, a będę miał brzuszek. Pójdzie do tureckiej łaźni, pogra w tenisa w Terrazas i brzuch będzie płaski jak u piętnastolatka. Oczyścić się, zebrać w kupę, otrząsnąć się. Myśli: sport, sport to właściwe wyjście. Już park Miraflores, Quebrada, Malecón, poproszę na rogu Benavides. Wysiada, idzie w stronę Porta z rękami w kieszeniach, z opuszczoną głową: co się dzisiaj ze mną dzieje? Niebo ciągle zachmurzone, jeszcze bardziej poszarzało i zaczyna siąpić: czuję na skórze muśnięcia skrzydełek komara, pajęcze pieszczoty. Nie, nie to; coś jeszcze bardziej nieuchwytnego i wstrętnego. Nawet deszcz jest parszywy w tym kraju. Myśli: żeby przynajmniej zaczęło porządnie lać. Ciekawe, co grają w kinach, w „Colina”, w „Monte-carlo”, w „Marsano”? Zje obiad, potem rozdział zKontrapu-nktu, który będzie się ciągnął powolutku, aż ukołysze go do lepkiej sjesty, a może dadzą kryminał, jak Rififi, albo western, jak Rio Bravo. Ale Anna już sobie pewno wynalazła jakąś szmirę, już ją ma zaznaczoną w gazecie; co się dziś ze mną dzieje. Myśli: gdyby cenzura nie puszczała tych meksykańskich melodramatów, mniej by było sprzeczek z Anną. A po wermucie? Spacerek przez Malecón, papieros pod murem Parque Necochea i szum morza dobiegający z ciemności; potem trzymając się za ręce wrócą do Quinty, do mieszkania krasnoludków; miłosna walka, miłosna kłótnia i znowu ziewamy nad Huxleyem. Oba pokoje napełnią się dymem i zapachem oliwy, bardzo głodny, skarbie? Budzik dzwoni przed świtem, zimny tusz, mikrobus, truchcik do Colmena razem z tłumem urzędników, głos Naczelnego. Co wolisz, Zavalita, strajk w bankowości, kryzys rybny czy sprawy Izraela? Może warto by się pogłowić i wymyślić jakiś tytuł. Myśli: cofnąć się. Widzi chropowate pomarańczowe ściany, czerwone dachówki, okienka z czarnymi kratami. Quinta, domki krasnoludków. Drzwi od mieszkania są otwarte, ale na powitanie nie wybiega Batuque, hałaśliwy kundelek, nie skacze, nie okazuje swojej radości. Kochanie, dlaczego zostawiasz otwarte drzwi, kiedy idziesz do sklepu? Ale nie, Anna jest tutaj, co ci się stało, oczy ma opuchnięte i zapłakane, nieuczesana: złapali Batuque, kochanie.
– Wyrwali mi go z rąk – szlocha Anna. – Obrzydliwi Murzyni, kochanie. Wpakowali go na ciężarówkę. Ukradli go, ukradli.
Całuje ją w czoło, uspokój się, kochanie, głaszcze ją po twarzy, jak to się stało, bierze ją pod ramię i prowadzi do domu, nie płacz, głuptasku.
– Dzwoniłam do „Kroniki” i nie było cię – Anna w kuchni przygotowuje mięso. – Bandyci, Murzyni z twarzami dzikusów. Prowadziłam go na smyczy, wszystko jak trzeba i w ogóle. To mi go wyrwali, wrzucili na ciężarówkę i zabrali.
– Zjem obiad i idę do rakami, wyciągnę go stamtąd – Santiago znów ją całuje. – Nic mu się nie stanie, nie bądź niemądra.
– Tak się rzucał, tak kręcił ogonkiem – Anna wyciera oczy fartuchem, wzdycha. – Jakby rozumiał, kochanie. Biedulek, mój biedulek.
– Wyrwali ci go z rąk? – mówi Santiago. – Łobuzy, już ja im pokażę.
Bierze rzuconą na krzesło marynarkę i rusza do drzwi, ale Anna go zatrzymuje: najpierw zjedz obiad, kochanie. Głos ma łagodny, dołki w policzkach, smutne oczy, jest blada.
– Chupe wystygnie – uśmiecha się, usta jej drżą. – Z tego wszystkiego zapomniałam o obiedzie, skarbie. Mój biedny Batuquito.
Jedzą w milczeniu przy stoliku pod oknem wychodzącym na patio od strony Quinty: ziemia koloru cegły, jak korty tenisowe w Terrazas, kręta alejka wysypana żwirem i obsadzona geranium. Chupe wystygło, tłusta obwódka barwi brzegi talerza, krewetki mają smak blachy. Szła do chińskiego sklepu na San Martin, po ocet, rozumiesz, skarbie, i nagle zahamowała tuż koło niej ciężarówka i wyskoczyło dwóch czarnych, bandyci, dzikusy albo coś jeszcze gorszego, jeden ją popchnął, a drugi wyszarpnął jej smycz i zanim się obejrzała, już go zawieźli do rakami, już odjechali. Biedaczek, biedne stworzonko. Santiag wstaje: to jest nadużycie, oni go jeszcze popamiętają. No widzisz, no widzisz? – Anna znów szlocha; on też się bał, że go zabiją, kochanie.
– Nic mu nie zrobią, skarbie – całuje Annę w policzek, przez moment czuje smak jej skóry i sól. – Zaraz go przyprowadzę, zobaczysz.
Biegnie do apteki na San Martin, pyta, czy może zadzwonić w pilnej sprawie, i nakręca numer „Kroniki”. Odbiera Soló-rzano, ten od rubryki sądowej: cholera wie, gdzie może być rakarnia, Zavalita.
– Hycle złapali panu psa? – Aptekarz z troską nachyla się ku niemu. – Rakarnia jest koło Mostu Wojskowego. Niech pan tam szybko idzie, mojemu szwagrowi zabili jego chihuahua, to strasznie drogi pies.
Biegnie w stronę Larco, łapie mikrobus, ile może kosztować taksówka z Paseo Colón do Mostu Wojskowego? W portfelu ma sto osiemdziesiąt solów. W niedzielę nie będą mieli ani grosza, szkoda, że Anna już nie pracuje w klinice, lepiej zrezygnować z kina wieczorem, biedny Batuque, ani słowa więcej o wściekliźnie, nigdy więcej. Wysiada przy Paseo Colón, na placu Bolognesi łapie taksówkę, kierowca nie wie, gdzie jest rakarnia, señor. Lodziarz na placu Drugiego Maja objaśnia: jeszcze dalej, nad rzeką, jest wywieszka, Miejska Przechowalnia Psów, to tam. Wielki plac ogrodzony zmurszałym płotem z belek sraczkowego koloru – kolor Limy, myśli, kolor Peru – a po bokach budy, których dalej jest coraz więcej, coraz gęściej ustawione, istny labirynt, maty, trzcina, dachówki, blacha. Dalekie, przytłumione warczenie. Przy wejściu chwiejąca się budowla, na tabliczce napis Administracja. Mężczyzna w koszuli, w okularach, łysy, drzemie na zawalonym papierami biurku i Santiago wali ręką w stół: ukradli mi psa, żona go prowadziła, a oni wyrwali go jej z rąk, mężczyzna podnosi się z przestrachem, do cholery, on, Santiago, nie puści tego płazem!
– Co mi pan tu włazi do biura i choleruje – łysy przeciera ogłupiałe oczy i krzywi się. – Trochę uprzejmiej proszę.
– Jeśli mojemu psu coś się stało, to ja tego nie puszczę płazem – wyjmuje dziennikarską legitymację i znowu wali pięścią w stół. – A te typy, co napadły na moją żonę, jeszcze pożałują, może pan być pewny.
– Spokojnie, spokojnie – przegląda legitymację, ziewa, z jego twarzy, pełnej niesmaku, przebija teraz znudzenie. – Pieska złapali przed kilkoma godzinami tak? No to będzie razem z tymi, co je właśnie przywieźli ciężarówką.
I niech pan nie będzie taki w gorącej wodzie kąpany, kochany redaktorze, nikt tu nie zawinił. Jego głos jest odrażający, senny tak jak jego oczy, pełen goryczy, podobnie jak fałdy koło ust: też skurwiony. Hyclom płaci się od sztuki, często nadużywają swoich praw, co robić, walka o codzienny chleb. Na placu słychać głuche uderzenia, wycie dochodzące jak gdyby spoza korkowej ściany. Łysy uśmiecha się półgębkiem i bez wdzięku, niechętnie wstaje z miejsca, mrucząc pod nosem wychodzi z biura. Idą przez plac, wchodzą do baraku, gdzie śmierdzi moczem. Dwa rzędy klatek, zapełnionych zwierzętami, które ocierają się o siebie, skaczą, obwąchują druciane siatki, warczą. Santiago pochyla się przed każdą klatką, sprawdza, czy nie ma jego psa, wpatruje się w rozfalo-waną masę pysków, grzbietów, ogonów opuszczonych i merdających, nie, tu też nie.
– Niech pan spojrzy, już nie ma gdzie ich trzymać – odzywa się nagle łysy. – A potem pańska gazeta dobierze się nam do skóry, to niesprawiedliwość. Zarząd miejski prawie nic nam nie daje, musimy dokonywać cudów.
– Cholera – mówi Santiago. – Tu też nie ma.
– Cierpliwości – wzdycha łysy. – Jeszcze cztery baraki. Znowu wychodzą na otwartą przestrzeń. Zryta ziemia, zarośla, ekskrementy, cuchnące zarazą stawy. W drugim baraku w jednej z klatek jeszcze większy ruch niż w innych, druciana siatka cała się trzęsie, a wewnątrz biały kłębek wełny rzuca się, wyskakuje ponad skotłowaną masę zwierząt i zapada się w nią z powrotem: to dobrze, to nieźle. Mały pyszczek, kawałek przyciętego ogona, dwoje zaczerwienionych, płaczliwych oczu: Batuquito.
Ma nawet smycz, oni nie mieli prawa, co za świństwo, ale łysy uspokaja, uspokaja, zaraz załatwi, żeby go wypuścili. Oddala się opieszałym krokiem i po chwili wraca z niskim Murzynem w granatowym dresie: spróbuj no wyciągnąć tego białasa, Paneras. Murzyn otwiera klatkę, odsuwa inne zwierzaki, chwyta za kark Batuque i podaje dziennikarzowi. Biedny pies, cały drży, ale Santiago wypuszcza go i cofa się o krok, otrząsając się.
– Zawsze się obrzygają – śmieje się Murzyn. On w ten sposób mówi jak to dobrze, że wyszedłem z więzienia.
Santiago przyklęka przed Batuquitem, drapie go w głowę, pozwala mu się lizać po rękach. Pies drży, posikuje, zatacza się jak pijany i dopiero na dworze zaczyna skakać, drapie pazurami ziemię, biega.
– Niech pan pójdzie ze mną, zobaczy pan, w jakich warunkach pracujemy – łysy bierze Santiago pod ramię, uśmiecha się kwaśno. – Może pan coś napisze w swojej gazecie, niechby nam zwiększyli dotacje.
Śmierdzące, rozwalające się baraki, stalowoszare niebo, fale wilgotnego powietrza. O pięć metrów od nich ciemna sylwetka z workiem w ręce; usiłuje poradzić sobie z jamnikiem, który protestuje głosem zbyt mocnym jak na jego maleńkie rozmiary i skręca się histerycznie: Paneras, pomóż mu. Niski Murzyn biegnie, rozchyla worek, tamten wrzuca jamnika do środka. Zaciągają otwór worka rzemieniem, kładą go na ziemi i Batuque warczy, co ci jest, patrzy z przerażeniem, szczeka ochryple. Mężczyźni już wzięli kije, już, raz-dwa, zaczynają walić i wrzeszczą, worek tańczy, rzuca się, wyje oszalały, raz-dwa wrzeszczą mężczyźni i walą. Santiago ogłuszony zamyka oczy.
– My w Peru żyjemy w epoce kamiennej, przyjacielu – słodkokwaśny uśmieszek ożywia twarz łysego. – Proszę spojrzeć, w jakich warunkach tu się pracuje, no niech pan powie, czy w ogóle jest jakie prawo.
Worek leży spokojnie, mężczyźni tłuką jeszcze trochę, po czym rzucają kije, osuszają sobie twarze, rozcierają ręce.
– Przedtem zabijaliśmy je, jak Pan Bóg przykazał, teraz nie ma pieniędzy – skarży się łysy. – Niech pan napisze artykulik, kochany redaktorze.
– A wie pan, ile tu się zarabia? – wpada mu w słowa Paneras; odwraca się do tego drugiego – ty panu powiedz, ten pan jest z prasy, niech coś napisze w swojej gazecie.
Ten drugi jest wyższy, młodszy od Pancrasa. Robi kilka kroków w ich stronę i Santiago wreszcie może zobaczyć jego twarz: czego chce? Wypuszcza z ręki smycz, Batuque rzuca się naprzód ze szczekaniem, a on otwiera i zamyka usta: czego?
– Jednego solą za zwierzaka, don – mówi Murzyn. – Oprócz tego musimy jeszcze je zanosić na śmietnisko, tam je palą. Tylko jednego solą.
To nie on, wszyscy Murzyni są do siebie podobni, to nie może być on. Myśli: dlaczego nie? Murzyn pochyla się, bierze worek, tak, to on, niesie go w kąt, rzuca obok innych okrwawionych worków, wraca kołysząc się na swych długich nogach i trąc sobie czoło. To on, on. Chodź, koleś, Paneras trąca go łokciem, trzeba wreszcie coś zjeść.
– Tutaj się skarżą, ale kiedy wyjeżdżają na miasto ciężarówką, to zaraz im się wydaje, że im wszystko wolno – zrzędzi łysy. – Dziś rano złapali pańskiego pieska, chociaż był na smyczy i prowadzony przez właścicielkę. Cwaniaki.
Murzyn podnosi ramiona, to on: oni dziś nie wyjeżdżali ciężarówką, don, cały czas robili tutaj kijami. Myśli: on. Jego głos, jego sylwetka, ale wygląda, jakby miał o trzydzieści lat więcej. Ten sam wąski ryjek, ten sam płaski nos i kędzierzawe włosy. Ale teraz ma fioletowe sińce na powiekach, zmarszczki na szyi, a końskie zęby pokryte są żółtozielonym kamieniem. Myśli: były bialuteńkie. Jak się zmienił, wyniszczył. Jest chudszy, bardziej niechlujny, o wiele starszy, ale to on, jego powolny, niedbały chód, jego pajęcze nogi. Jego wielkie łapska pokrywa teraz chropowata skóra, a naokoło ust zebrał się jakby kaganiec ze śliny. Przemierzyli cały plac z powrotem, są w biurze, Batuque ociera się o nogi Santiago. Myśli: nie wie, kim jestem. Nie powiem mu, nie odezwę się do niego. Czy by cię poznał, Zavalita, miałeś wtedy szesnaście, a może osiemnaście? A teraz jesteś stary, masz trzydzieści. Łysy wkłada kalkę między dwie kartki papieru, bazgrze coś koślawymi literkami. Murzyn, przechylony na bok, oblizuje wargi.
– Proszę podpisać, kochany. A tak poważnie, to niech pan nam pomoże, niech pan zażąda w „Kronice”, żeby nam zwiększyli dotacje. – Łysy rzuca okiem na Murzyna. – Nie idziesz na obiad?
– Można by zaliczkę? – robi krok naprzód i wyjaśnia z całą prostotą: – Potrzebuję forsy, don.
– Pięć solów – ziewa łysy. – Więcej nie mam.
Nie patrząc chowa banknot i wychodzi razem z Santiago. Rzeka ciężarówek, autobusów i samochodów płynie Mostem Wojskowym, jaką minę by zrobił? We mgle ziemista masa domków na Fray Martín de Porres – czy rzuciłby się do ucieczki? – wygląda jak we śnie. Patrzy Murzynowi w oczy i on też patrzy na niego:
– Gdyby mi zatłukli psa, chyba bym was sam pozabijał – i usiłuje się uśmiechnąć.
Nie, Zavalita, nie poznaje cię. Słucha uważnie i jego spojrzenie jest mętne, dalekie i pełne szacunku. Nie tylko się postarzał, stał się także bardziej gruboskórny. Myśli: jego też zgnoili.
– To dziś rano złapali panu tego kudłacza? – nieoczekiwany błysk na moment rozpala jego oczy. – Pewnie to był ten czarny Céspedes, on się z niczym nie liczy. Pakuje się do ogrodów, szarpie za smycz, na wszystko pójdzie, żeby tylko zarobić solą. Stoją u stóp schodów prowadzących do ulicy Alfonso Ugarte; Batuque tarza się po ziemi i szczeka prosto w szare niebo.
– Ambrosio? – uśmiech, wahanie, uśmiech. – Jesteś Ambrosio, prawda?
Nie rzuca się do ucieczki, nie mówi nic. Patrzy na niego z twarzą pozbawioną wyrazu i ogłupiałą i nagle w jego oczach coś się pojawia, wygląda, jakby miał zawrót głowy.
– Nie pamiętasz mnie? – wahanie, uśmiech, wahanie. – Jestem Santiago, syn don Fermina.
Wielkie łapy podnoszą się – panicz Santiago, don? – nieruchomieją, jakby jeszcze nie zostało zdecydowane, czy mają go udusić, czy uściskać: syn don Fermina? Głos mu się łamie ze zdumienia i emocji, mruga oczami, oślepiło go. Oczywiście, chłopie, nie poznałeś? Bo Santiago poznał go od razu, jak tylko go zobaczył w rakami: kto by to powiedział, człowieku. Wielkie łapy ożywiają się, a niech to diabli, znowu unoszą się w górę, jak pan wyrósł, mój Boże, dotykają ramion i pleców Santiago, a oczy śmieją się, nareszcie: co za radość, paniczu.
– To nie do wiary, że z pana już dorosły mężczyzna – dotyka go, patrzy na niego, uśmiecha się do niego. – Patrzę i nie wierzę, paniczu. Jasne, że pana poznaję, teraz poznaję. Pan jest podobny do swojego ojca; no i odrobinkę do señory Zoili.
A panienka Teté? I łapy wędrują w górę i w dół, ze wzruszeniem? z obawą? A panicz Chispas? Dotykają ramion Santiago, barków i pleców, a oczy wydają się pełne miłości i pamiętające, głos stara się brzmieć naturalnie.
Czyż nie wspaniały zbieg okoliczności? Gdzie to musieli zawędrować, żeby się spotkać, paniczu! I po tylu latach, do diabła.
– Mam dość tej bieganiny, napiłbym się czegoś – mówi Santiago. – Chodź, wstąpimy gdzieś. Jest tu niedaleko jakiś lokal?
– Znam jedno miejsce, jadam tam – mówi Ambrosio. -”Katedra”, taka knajpa dla biedaków, nie wiem, czy się panu spodoba.
– Jeśli mają piwo z lodu, to mi się spodoba – mówi Santiago. – Chodźmy, Ambrosio. Kto by to pomyślał, panicz Santiago już pije piwo, i Ambrosio śmieje się, aż widać jego mocne, żółtozielonkawe zęby: psiakrew, jak ten czas leci. Wchodzą po schodkach, wśród ogrodzonych placów na Alfonso Ugarte białe garaże Forda, a na lewo, zaraz za rogiem, zajezdnie kolejowe zasnute nieubłaganą szarością. Wejście do „Katedry” zasłoniła ciężarówka załadowana skrzynkami. W środku, pod cynkowym dachem, na ławach i przy pustych stołach, zgiełkliwy, żarłoczny tłum. Zza lady dwaj.Chińczycy w samych koszulach obrzucają czujnym wzrokiem te miedziane twarze o ostrych rysach, twarze, które żują i piją, a mały Indianin w podartym fartuchu błądzi pośród nich z parującą zupą, z butelkami, z talerzami ryżu. Wielobarwna radiola grzmi muzyką, obiecując szał pocałunków, szał pieszczot, szał miłości, a w głębi, za tą zasłoną z dymu i gwaru, z natrętnego zapachu mięsa i alkoholu, z roztańczonych rojów much – podziurawiona ścianka: skały, szałasy, niteczka rzeki, ołowiane niebo; i widać tęgą, oblaną potem kobietę, która w chmurze iskier z paleniska manewruje garnkami i patelniami. Stół obok radioli jest wolny, na porysowanym, poznaczonym bliznami blacie widnieje serce przebite strzałą i w środku kobiece imię: Saturnina.
– Ja już jestem po obiedzie, ale ty sobie weź coś do jedzenia – mówi Santiago.
– Dwa piwa, zimne – woła Ambrosio przykładając do ust zwinięte dłonie. – Zupa rybna, chleb i gulasz z ryżem.
Nie trzeba było przychodzić, nie trzeba było zaczynać rozmowy, Zavalita, nie, nie jesteś zgnojony, tylko wariat z ciebie. Myśli: koszmar powróci. I to z twojej winy, Zavalita, biedny ojciec, biedny stary.
– Kierowcy i robotnicy z tych fabryczek, co tu są niedaleko – Ambrosio wskazuje otaczający ich tłum, jakby się z czegoś tłumaczył. – Przychodzą z alei Argentina, bo żarcie tu jakie takie, no i tanio, to najważniejsze.
Indiański chłopak przynosi dwa piwa, Santiago napełnia szklanki i piją, pana zdrowie, paniczu, i twoje, Ambrosio, i wszystko tonie w gęstym, nieokreślonym zapachu, który odbiera siły, przyprawia o mdłości i zalewa głowę wspomnieniami.
– Po coś wziął taką zafajdaną robotę, Ambrosio? Dawno jesteś w tej psiarni? – Już miesiąc, paniczu, i to tylko dlatego, że była wścieklizna, bo przedtem mieli komplet. Pewnie, że to parszywa robota, wszystkie soki z człowieka wyciska. No i najgorzej, kiedy się wyjeżdża łapać psy na ulicach.
Czuć pot, czosnek i cebulę, śmierdzi moczem i nie sprzątanymi odpadkami, a muzyka z radioli, przemieszana z głosami ludzkiej ciżby, z rykiem motorów, z trąbieniem aut, dociera do uszu zniekształcona i ciężka. Twarze koloru spalenizny, wystające kości policzkowe, spojrzenia uśpione z nawyku lub z bezradności błądzą wśród stołów, zawisają nad barem, okupują drzwi. Ambrosio bierze papierosa, którego podsuwa mu Santiago, pali, rzuca peta na ziemię i przydeptuje. Hałaśliwie siorbie zupę, gryzie kawałki ryb, wybiera ości i wysysa, aż są zupełnie czyste, i słuchając albo odpowiadając, albo pytając połyka chleb, popija drugimi łykami piwo i dłonią ociera pot: jak ten czas leci, ani się człowiek obejrzał, paniczu. Myśli: dlaczego nie wychodzę? Myśli: muszę już iść, i zamawia następne piwo. Nalewa, bierze swoją szklankę i mówiąc o czymś snuje wspomnienia, marzy, myśli, patrzy na kółko piany upstrzonej bąblami, to usta, które otwierają się w milczeniu i wymiotują jasnymi kropelkami, i zaraz znikają w żółtym płynie, ogrzanym przez jego dłonie. Pije nie zamykając oczu, czka, wyciąga papierosy i zapala, pochyla się, żeby pogłaskać Batuque: już minęło, co tam, psiakrew. Mówi i Ambrosio też mówi, powieki ma jak niebieskawe worki, nozdrza mu latają, jakby biegł, jakby mu brakło tchu, i po każdym łuku spluwa, tęsknie popatruje na muchy, słucha, uśmiecha się albo chmurnieje, albo wydaje się czymś zmieszany; jego oczy czasem są pełne złości, a czasem smutne, i jakby gdzieś uciekały; od czasu do czasu napada go kaszel. W kędzierzawej czuprynie ma siwe włosy, do spodni od dresu nosi marynarkę, która kiedyś też pewnie była granatowa i miała guziki, a wysoki kołnierzyk koszuli wpija mu się w szyję jak powróz. Santiago patrzy na jego ogromne buciska: zabłocone, powykrzywiane, zgnoił je czas. Głos Ambrosia dobiega do niego bełkotliwy, przestraszony, zanika, ostrożny i błagalny, i znów powraca, dźwięczy szacunkiem albo niepokojem, albo żalem, zawsze jak głos pobitego: nie trzydzieści, ale czterdzieści, ale sto lat więcej. Jest wyniszczony, postarzały, podobny do zwierzęcia, ale nie tylko to; możliwe, że złapał też gruźlicę. Tysiąc razy bardziej zgnojony niż Garlitos albo ty, Zavalita.
Już wychodzi, musi już iść, i zamawia jeszcze jedno piwo Upiłeś się, Zavalita, zaraz się rozpłaczesz. W tym kraju, pa niczu, życie nie jest łaskawe dla ludzi, odkąd opuścił doi Fermina, przeszedł najróżniejsze rzeczy, nie do wiary, jal w kinie. On, Santiago, też nie miał lekkiego życia, Ambrosio i znowu zamawia piwo. Zwymiotuje? Cuchnie smażeniną czuć smród czyichś nóg i smród spod pach, smród unosi się ostry i duszący, nad głowami o włosach gładkich lub kędzierzawych, nad pozlepianymi czubami i pochylonymi karkami, na których pełno łupieżu i brylantyny, muzyka z radioli milknie i znów wraca, milknie i wraca i oto – mocniejsze i bardziej nieodwołalne niż te nasycone twarze i nabrzmiałe wargi, i brunatne, pozbawione zarostu policzki – pojawiają się obmierzłe obrazy przechowywane w pamięci: jeszcze jedno piwo. Ten kraj to jeden burdel, paniczu, no niech pan powie, czy Peru to nie jest jedna wielka zagadka? To nie do wiary, że ci od Odríi i ci z Apry *, co tak się nienawidzili, teraz idą ręka w rękę. Co by na to powiedział pański ojciec, paniczu? Rozmawiają i od czasu do czasu słyszy, jak Ambrosio, nieśmiało, z szacunkiem, usiłuje protestować: muszę już iść, paniczu. Siedzi tam daleko, maleńki i bezbronny, po drugiej stronie stolika, już teraz zastawionego butelkami; oczy ma pijane i zgnębione. Batuque szczeka raz, szczeka sto razy. Santiago czuje, jak coś w nim bulgocze, coś wre w samym środku serca, duszno mu. Rozmawiają? Radiola milknie i zaraz znowu zanosi się rykiem. Gęsta rzeka zapachów wydaje się rozgałęziać i dzielić: odór tytoniu, piwa, ludzkich ciał i resztek jedzenia, wszystkie zapachy krążą leniwie w ciężkim powietrzu „Katedry” i nagle zostają wchłonięte przez nadrzędną woń: ani ty, ani ja nie mieliśmy racji, tato, to jest zapach klęski, tato. Ludzie wchodzą, jedzą, śmieją się, wrzeszczą, a za barem wiecznie ten sam blady profil Chińczyka. Gadają, milczą, piją, palą i kiedy mały Indianin pochyla się nad ich stolikiem najeżonym butelkami, inne stoły już są puste, nie słychać radioli ani trzaskania ognia w palenisku, tylko Batuque szczeka, Saturnina. Mały Indianin liczy na umazanych sadzą palcach i oto Santiago widzi zaniepokojoną twarz Ambrosia, przybliża się ku niemu: źle się pan czuje, paniczu? Trochę boli głowa, ale już przeszło. Ośmieszasz się, myśli, za dużo wypiłem, Huxley, masz tu swojego Batuque, zdrowy, nic mu nie jest, zabałaganiłem się, bo spotkałem znajomego. Myśli: miłość. Myśli: stop, Zavalita, już dosyć. Ambrosio wsuwa dłoń do kieszeni i Santiago rozkłada ramiona: coś ty, człowieku, on płaci. Chwieje się na nogach, Ambrosio i mały Indianin podtrzymują go: puśćcie, mogę sam, dobrze się czuję. Do diabła, paniczu, to nie żarty, jak się tyle łyknęło. Krok za krokiem posuwa się między pustymi stolikami i kulawymi krzesłami „Katedry”, z uwagą wpatruje się w liszajowatą podłogę: już dobrze, minęło. Mózg ożywa, ustępuje drętwość stóp, oczy widzą jaśniej. Ale tamte obrazy ciągle są obecne. Batuque plącze mu się między nogami i szczeka niecierpliwie.
– Dobrze, że panu starczyło piniędzy, paniczu. Naprawdę lepiej się pan czuje?
– Trochę mnie zemdliło, ale nie jestem pijany, takie parę łyków to dla mnie drobiazg. Za dużo myślałem o różnych rzeczach i kręci mi się w głowie.
– Cztery godziny, paniczu, nie wiem, co ja teraz wymyślę. Mogę stracić pracę, pan nawet nie ma pojęcia. No ale i tak bardzo dziękuję. Te piwka i obiad, i rozmowa. Żebym tylko mógł się kiedy zrewanżować, paniczu.
Są już na chodniku, Indianin zamknął za nimi drewnianą bramę, ciężarówka, która przedtem zasłaniała wejście, dawno odjechała, mgła zaciera fasady domów, a Mostem Wojskowym w stalowej wieczornej poświacie płynie przygnębiający, ciągle taki sam, potok aut, ciężarówek i autobusów. W pobliżu nie ma nikogo, dalecy przechodnie to tylko pozbawione twarzy sylwetki prześlizgujące się za zasłoną mgły. Pożegnamy się i koniec, myśli, więcej go nie zobaczysz. Myśli: nigdy go nie widziałem, nigdy z nim nie rozmawiałem, teraz tylko porządny prysznic, drzemka i będzie dobrze.
– Naprawdę lepiej się pan czuje, paniczu? Nie odprowadzać pana?
– To ty się źle czujesz mówi nie poruszając wargami. – Przez cały wieczór, przez całe cztery godziny było ci źle.
– Nie, skąd, mam mocną głowę – mówi Ambrosio i śmieje się przez chwilę. Stoi tak z rozchylonymi ustami, z dłonią zastygłą na podbródku. Znieruchomiał o metr od Santiago, z podniesionym kołnierzem, a Batuque nastawia uszy, szczerży kły, patrzy na Santiago, patrzy na Ambrosia i drapie ziemię, zdziwiony albo niespokojny, albo przestraszony. W „Katedrze” szurają krzesłami, pewno będą myć podłogę.
– Doskonale wiesz, co mam na myśli – mówi Santiago. – Bardzo cię proszę, tylko mi się nie stawiaj.
On nie chce albo nie może zrozumieć, Zavalita: nawet nie drgnął i w jego oczach jest ciągle ta sama zawzięta ślepota, ta okrutna, uparta ciemność.
– Jeśli pan chce, to bym pana odprowadził, paniczu – zająknął się, spuszcza wzrok, mówi ciszej. – To znaczy, może panu złapać taksówkę?
– W „Kronice” potrzebują dozorcy. – On też zniża głos. – To nie taka gówniana robota jak u hycla. Załatwię, żeby cię przyjęli bez dokumentów. Będziesz miał o wiele lepiej. Tylko bardzo cię proszę, chociaż przez chwilę nie rób z siebie głupiego.
– No dobrze, no dobrze – po jego oczach widać, że coraz gorzej się czuje, głos mu się rwie, jakby zaraz miał się rozpaść na jakieś piszczące dźwięki. – Co się panu stało, paniczu, dlaczego pan tak mówi.
– Dam ci całą moją pensję z tego miesiąca – mówi tępym głosem, ale nie szlocha; stoi sztywno, z szeroko otwartymi oczyma. – Trzy tysiące pięćset solów. Przecież za taką forsę możesz, no nie?
Urywa, spuszcza głowę i jednocześnie, jakby milczenie puściło w ruch jakiś niespożyty mechanizm, Ambrosio cofa się o krok, kurczy się, a ręce wyciągają się przed siebie, osłaniają żołądek – chce się bronić czy atakować? Batuque warczy.
– Zaszkodziło panu piwo? – chrypi nieswoim głosem. – Co panu jest, czego pan chce.
– Żebyś przestał robić głupiego – zamyka oczy i nabiera oddechu. – Żebyśmy szczerze pogadali o Muzie, o moim ojcu. To on ci kazał? Mnie to już nie obchodzi, po prostu chcę wiedzieć. To mój ojciec?
Głos mu się załamał, a Ambrosio cofa się jeszcze o krok, przygarbiony i napięty, z oczyma rozszerzonymi strachem czy może gniewem, Santiago patrzy na niego: nie uciekaj, chodź. Nie, wcale się nie zrobił bardziej gruboskórny, nie stawiasz się, myśli, chodź, chodź. Ambrosio przechyla się na bok, potrząsa pięścią, jakby groził albo się żegnał.
– Idę sobie, żeby pan nie pożałował tego, co się powiedziało – chrypi zbolałym głosem. – Nie szukam pracy i niech pan wie, że nie przyjmę nic od pana, a o forsie nawet mowy nie ma. Niech pan wie, że pan nie zasługiwał na takiego ojca jak don Fermín, niech pan to sobie zapamięta. Niech pan się wreszcie odpieprzy, paniczu.
– No już dobrze, dobrze, nieważne – mówi Santiago. – Chodź, nie uciekaj, chodź.
Krótki ryk u jego stóp, Batuque też patrzy w tamtą stronę: ciemna postać oddala się pod parkanami, widać ją na tle świecących okien warsztatów Forda, znika na schodkach przy moście.
– No już dobrze – szlocha Santiago, pochyla się i głaszcze sztywny ogonek psa i niespokojny pyszczek. Idziemy, Batu-quito.
Prostuje się, znów szlocha, wyjmuje chustkę i ociera oczy. Przez kilka sekund trwa nieruchomo, oparty plecami o drzwi „Katedry’ i, wystawiając pod mżawkę twarz, znowu zalaną łzami. Batuque ociera mu się o nogi, liże buty, warczy cichutko, popatrując na niego. Z rękoma w kieszeniach rusza powoli w stronę placu Drugiego Maja, a Batuque truchcikiem biegnie obok niego. Pod pomnikiem leżą mężczyźni, a naokoło stos śmieci, niedopałków, łupin i papierów; na rogach ludzie wskakują do autobusów, które zaraz znikają w chmurze spalin, rozjeżdżając się do różnych dzielnic; policjant kłóci się z wędrownym sprzedawcą i twarze obydwu są pełne nienawiści, brak im tchu, a głosy mają zdławione od daremnego zacietrzewienia. Santiago skręca i wchodząc w Colmena zatrzymuje taksówkę: piesek nie zabrudzi siedzenia? Nie, panie szanowny, nie zabrudzi: Miraflores, ulica Porta. Wsiada, bierze Batuque na kolana, znów ten bandzioch pod marynarką. Grać w tenisa, pływać, podnosić ciężary, ogłuszać się, upijać tak jak Garlitos. Zamyka oczy, przechyla głowę na oparcie, jego ręka gładzi grzbiet, uszy, zimny pyszczek i drżący brzuch. Uratowałem cię z łap hycla, Batuquito, ale ciebie, Zavalita, nikt nigdy nie wyciągnie z rakami; jutro pójdę do szpitala odwiedzić Carlitosa, zaniosę mu jakąś książkę, nie Huxleya. Taksówka jedzie przez zatłoczone, hałaśliwe ulice, w ciemnościach słychać warkot motorów, gwizdki, urywane głosy. Szkoda, Zavalita, że nie przyjąłeś zaproszenia Norwina. Myśli: on je zabija kijem, a ty wstępniakami. On był lepszy od ciebie, Zavalita. Zapłacił więcej: bardziej się zgnoił. Myśli: biedny tatuś. Taksówka zwalnia, a on otwiera oczy: tam jest ulica Diagonal, w przedniej szybie auta, skośna, wysrebrzona, kipiąca pojazdami; drgają świetlne reklamy. Mgła wybiela drzewa w parku, wieże kościoła rozpływają się w szarzyźnie, chwieją się korony fikusów: tutaj proszę stanąć. Płaci kierowcy, a Batuque zaczyna szczekać. Wypuszcza go i patrzy, jak wpada niczym pocisk przez furtkę. Ze środka słychać szczekanie, poprawia marynarkę, krawat, słyszy krzyk Anny, wyobraża sobie jej twarz. Wchodzi na patio, domki krasnoludków mają oświetlone okna, Anna bierze w ramiona Batuque i podchodzi do niego, czemu tak późno, kochanie, tak się denerwowałam, tak się bałam, kochanie.
– Chodźmy do domu, ten zwierzak przyprawi o szaleństwo całą quinte – całuje ją lekko. – Cieho, Batuque.
Idzie do łazienki i podczas kiedy się wysikuje i myje sobie twarz, słyszy głos Anny, co się stało, skarbie, dlaczego tak późno przyszedłeś, Anna bawiąca się z Batuque, całe szczęście, że go znalazłeś, skarbie, i radosne poszczekiwanie. Wychodzi, Anna siedzi w pokoju z psem w ramionach. Siada koło niej, całuje ją w czoło.
– Piłeś – przytrzymuje go za marynarkę, patrzy na niego na pół ubawiona, na pół z gniewem. – Czuć cię piwem, kochanie. Już mi nie powiesz, że nie piłeś, prawda?
– Spotkałem jednego faceta, nie widziałem go sto lat. Wstąpiliśmy na piwo. Nie mogłem się wykręcić, kochanie.
– Ja tu szaleję z niepokoju – słyszy jej głos, pełen skargi, przesadnie czuły. – A ty sobie idziesz na piwo z koleżkami. No wiesz, kochanie, trzeba było przynajmniej zadzwonić do sklepiku, żeby mnie poprosili.
– Tam nie było telefonu, zapchaliśmy się do jakiejś zakazanej dziury – ziewa, przeciąga się z uśmiechem. – A poza tym nie lubię o nic prosić tej wariatki ze sklepu. Okropnie się czuję. Łeb mi pęka z bólu.
No, w porządku, przetrzymał ją w nerwach przez cały wieczór, ale teraz już dobrze, kładzie mu rękę na czole, patrzy w oczy, uśmiecha się i coś mu szepcze i leciutko szczypie w ucho: no już dobrze, tak bardzo boli główka, kochanie, a on ją całuje. Chcesz się przespać, skarbie? To zasłonię okno. Tak, Santiago wstaje, trochę się zdrzemnę, wali się na łóżko, a cienie Anny i Batuque drepczą koło niego, jeden przy drugim.
– Najgorsze, że wydałem całą forsę, kochanie. Nie wiem, jak dobrniemy do poniedziałku.
‘- Co tam, nic takiego. Całe szczęście, że Chińczyk z San Martin zawsze mi daje na kredyt, całe szczęście, to najzacniejszy Chińczyk pod słońcem.
– Tylko że nie będziemy mogli iść do kina. Grają coś dobrego?
– Jakiś film z Marlonem Brando, w „Colina” – głos Anny dobiega do niego z daleka, jakby poprzez wodną zasłonę. – To kryminał, taki jak lubisz, kochanie. Jak chcesz, to pożyczę pieniędzy od Niemki ze sklepu.
Już jest zadowolona, Zavalita, wybaczyła ci wszystko, bo przyprowadziłeś Batuque. Myśli: w tej chwili jest szczęśliwa.
– Pożyczę i pójdziemy do kina, ale obiecaj, że jak ci się kiedy zechce skoczyć na piwko z koleżkami, to zawsze dasz mi znać – śmieje się Anna i jej głos dochodzi z coraz większej odległości.
Myśli: obiecuję. Zasłona ma odgięty jeden róg i Santiago może dostrzec wycinek niemal czarnego nieba i domyślać się nieszczęsnej wiecznej mżawki, która tam za oknem spada na Quinte, na domki krasnoludków, na Limę, na Miraflores.
Popeye Arévalo spędził ranek na plaży Miraflores. Ciągle się gapisz na schody, mówiły mu dziewczyny, a twoja Teté i tak nie przyjdzie. I rzeczywiście Teté nie przyszła tego dnia na plażę. Zły na cały świat wrócił do domu jeszcze przed dwunastą, ale idąc pod górę zboczem Quebrada cały czas widział nosek Teté, aureolę włosów, oczy Teté i rozczulał się sam nad sobą: Teté, czy wreszcie zwrócisz na mnie uwagę? Kiedy przyszedł do domu, jego rudawa czupryna była jeszcze wilgotna, a na twarzy wyskoczyło mnóstwo piegów. Senator czekał na niego: chodź, piegus, porozmawiamy. Zamknęli się w gabinecie i senator: czy on ciągle chce na architekturę. Tak, tatusiu, jasne, chcę. Tylko że egzamin wstępny jest strasznie trudny, zgłaszają się całe tłumy, a bardzo niewielu się dostaje. Ale on się zabierze do wkuwania, tatusiu, to może się uda. Senator był zadowolony, że syn skończył szkołę średnią i nie oblał żadnego egzaminu, i od nowego roku był jak do rany przyłóż, w styczniu podwyższył mu kieszonkowe z dziesięciu solów do dwudziestu. Ale żeby aż tak, to Popeye się nie spodziewał: posłuchaj, piegus, na architekturę trudno się dostać, więc po co teraz ryzykować. Najlepiej będzie, jak pójdziesz na kursy przygotowawcze, weźmiesz się do nauki, a w przyszłym roku na pewno zdasz: co o tym myślisz, piegus? Byczo, tatusiu, twarz Popeye’a pojaśniała, oczy zabłysły. Będzie wkuwał, będzie kuł jak wściekły i w następnym roku na pewno go przyjmą. Popeye bał się przedtem, że czeka go spaskudzone lato, nici z kąpieli, z zabaw i spotkań, tylko dzień i noc matematyka, fizyka, chemia, a potem mimo tych wszystkich wyrzeczeń i tak się nie dostanę, a całe wakacje stracone. Teraz je odzyskał: plaża w Miraflores, morskie fale w Herradura, zatoka Ancón, wszystko to widział jak na dłoni, loże w „Leuro”, „Montecarlo” i „Colina”, wszystko takie szałowe, on i Teté w lokalach, tańczący bolero, jak film w technikolorze. Jesteś zadowolony? powiedział senator, a on, że jeszcze jak. Jacy oni są klawi, myślał idąc do jadalni, a senator ale nie będziesz przez całe lato gonił gdzieś na złamanie karku, przyrzekasz? i Popeye, że przysięga, tatusiu. Przy obiedzie senator żartował, no jak tam, piegus, córka Zavali jeszcze ci się nie znudziła? a on poczerwieniał, mhm, troszkę, tatusiu. Już jesteś w tym wieku, że powinieneś mieć swoją dziewczynę, powiedziała jego stara, i niech Popeye przestanie robić głupstwa. Popatrz, prawda, on już jest dorosły, powiedział senator, a ta ich Teté to całkiem ładniutka mała. Tylko się ostro trzymaj, piegus, kobiety lubią, jak się je prosi, on sam niemało się napocił, zanim stara się w nim zakochała, i stara pęka ze śmiechu. Zadzwonił telefon i zaraz przybiegł służący: to do panicza, pana przyjaciel Santiago. Cześć, piegus, mam pilną sprawę. Dobra, chudy, o trzeciej w Cream Rica na Larco? Punkt trzecia, piegus. No i jak twój szwagier, da ci wycisk, jeżeli nie zostawisz Teté w spokoju? uśmiechnął się senator i Popeye pomyślał ile dobrego humoru się dziś marnuje. Nic z tych rzeczy, on i Santiago byli umówieni, ale stara zmarszczyła brwi: ten smarkacz ma nie po kolei w głowie. Popeye podniósł do ust łyżeczkę z lodami, kto to powiedział? zagryzł bezą, może namówi Santiago, żeby poszli do niego posłuchać płyt i żeby zawołał Teté, tylko na chwilę, chudy, tylko trochę pogadamy. Sama Zoila tak powiedziała, w piątek przy kanaście, upierała się stara. Ona i Fermín mieli ostatnio z Santiago masę kłopotów, ciągle się kłóci z Teté i Chispasem, jest nieposłuszny i pyskaty. Chudzielec miał pierwsze miejsce w końcowych egzaminach, oburzył się Pope-ye, czego oni jeszcze chcą, ci jego starzy.
– Nie chce iść na Katolicki, tylko na San Marcos – powiedziała señora Zoila. – Fermín całą noc nie mógł przez to spać.
– Przemówię mu do rozsądku, ty się w to nie mieszaj, Zoila – powiedział don Fermín. – Jest w takim głupim wieku, trzeba umieć do niego podejść. Jak na niego wsiądziemy, to się tylko bardziej uprze.
– Zamiast dobrych rad, lepiej byś mu dał po głowie, zaraz by cię bardziej szanował – powiedziała señora Zoila. – To ty właśnie nie umiesz go wychować.
– Wyszła za tego chłopaka, co do nas przychodził – mówi Santiago. – Za Popeye’a Arévalo. Za piegusa.
– Chudzielec nie może dojść do ładu ze swoim starym z powodu różnicy poglądów – powiedział Popeye.
– A co za poglądy może mieć taki smarkacz, taki żółtodziób? – śmiał się senator.
– Skończ studia, zostań adwokatem, a wtedy będziesz mógł się bawić w politykę – powiedział don Fermín. – Zgoda, chudzino?
– Chudego szlag trafia, że jego stary pomaga Odrii w rewolucji przeciw Bustamantemu powiedział Popeye. – On jest przeciwko wojskowym.
– Jest po stronie Bustamantego? – spytał senator. – A Fermín uważa, że ten chłopak rokuje największe nadzieje ze wszystkich jego dzieci. Chyba jednak nie jest takim geniuszem, skoro się zachwyca tym mięczakiem Bustamante.
– Niech sobie będzie mięczak, ale to przyzwoity człowiek, i do tego stary dyplomata – powiedziała matka Popeye’a. – A Odria to żołdak i mieszaniec.
– Nie zapominaj, że jestem senatorem w rządzie Odrii – zaśmiał się senator. – No i nie bądź głupia, nie wyzywaj go od mieszańców.
– Uparł się, żeby wstąpić na San Marcos, bo nie lubi księży i chce być razem z pospólstwem – powiedział Popeye. A tak naprawdę to dlatego, że on zawsze robi na przekór. Gdyby mu starzy kazali idź na San Marcos, to on by powiedział nie, ja chcę na Katolicki.
– Zoila ma rację, w San Marcos straci stosunki towarzyskie – powiedziała stara Popeye’a. Chłopcy z dobrych domów idą na Uniwersytet Katolicki.
– Tam też można spotkać takich czarnuchów, że strach na nich patrzeć, mamo – powiedział Popeye.
– Z tą forsą, jaką robi Fermín, teraz, kiedy nie rozstaje się z Cayo Bermúdezem, smarkacz nie będzie potrzebował żadnych stosunków – powiedział senator. – Tak, piegus, już ja ci mówię.
Popeye wstał od stołu, umył zęby, uczesał się i wyszedł. Było dopiero piętnaście po drugiej, tym lepiej, ma czas. No to jak, co robimy, Santiago? Ty, słuchaj, spiknij mnie z Teté. Przeszedł przez Larco mrużąc oczy w nasłonecznionej ulicy i zatrzymał się pod wystawami Domu Towarowego Nelson: te giemzowe mokasyny, brązowe spodenki i żółta koszula, bombowe. W Cream Rica był pierwszy, wybrał taki stolik, żeby móc widzieć ulicę, zamówił waniliowy milk-shake. Jeżeli Santiago nie zechce go zabrać do siebie na słuchanie płyt, to pójdą na poranek albo pograją sobie u Coco Becerra, ciekawe, o czym ten chudzielec chciał ze mną gadać. I właśnie wszedł Santiago, gęba wydłużona, oczy jak w gorączce: starzy wylali Amalię, masz pojęcie, piegus. Właśnie otwarto filię Banku Kredytowego i przez okna Cream Rica Popeye widział, jak hałaśliwe bankowe drzwi połykają ludzi, którzy czekali na.chodniku. Słońce paliło, w ekspresach pełno ludzi, na rogu ulicy Shell mężczyźni i kobiety pchali się do autobusów. Czemu oni czekali aż do tej chwili, żeby ją zwolnić, co, chudy? Santiago wzruszył ramionami, jego starzy nie chcieli, żeby sobie zdawał sprawę, że to za tamtą noc; mają go za głupca. Z tą zbolałą twarzą wydawał się jeszcze chudszy, brązowe włosy spadały mu na czoło. Podszedł kelner i Santiago wskazał mu szklankę Popeye’a; też waniliowy? Tak. A w końcu cóż to takiego, pocieszył go Popeye, znajdzie inną pracę, wszędzie potrzebują służących. Santiago oglądał sobie paznokcie: Amalia to była poczciwa dziewczyna, kiedy nas czasem coś ugryzło, Chispasa, Teté albo mnie, wyładowywaliśmy na niej całą złość, wyżywaliśmy się, a ona nigdy nie naskarżyła starym, sam widzisz, piegus. Popeye mieszał słomką milk-shake, no i jak ja cię namówię, szwagierku, żebyśmy poszli do ciebie posłuchać płyt? i siorbnął trochę piany.
– Twoja stara użalała się przed senatorową, że chcesz na San Marcos – powiedział.
– Niech się skarży, przed kim chce – powiedział Santiago.
– Jak ich tak złości San Marcos, to idź na Katolicki, co ci zależy – powiedział Popeye. – A może w Katolickim więcej wymagają?
– Moi starzy gwiżdżą na to – powiedział Santiago. – Nie podoba im się San Marcos, bo tam są kolorowi i wszyscy gadają o polityce, tylko dlatego.
– Też sobie wykombinowałeś, nie ma co – powiedział Popeye. – Stawiasz im się, wszystko krytykujesz i za bardzo bierzesz do serca. Nie obrzydzaj sam sobie życia, chudy.
– Schowaj swoje rady do kieszeni – rzekł Santiago.
– Nie rób z siebie, takiego mądrali, chudy – powiedział Popeye. – W porządku, możesz sobie być kujonem, ale to nie powód, żeby wszystkich innych uważać za osłów. Wczoraj wieczorem tak się obszedłeś z Coco, że nie wiem, jak on to mógł ścierpieć.
– Jeżeli nie mam ochoty iść do kościoła, to nie muszę się tłumaczyć temu świętoszkowi – powiedział Santiago.
– A teraz znów chcesz pokazać, jaki to z ciebie ateista – rzekł Popeye.
– Wcale się nie zgrywam na ateistę – powiedział Santiago. – Że nie lubię księży, to nie znaczy, że nie wierzę w Boga.
– A u ciebie w domu co mówią na to, że nie chodzisz do kościoła? – powiedział Popeye. – Na przykład Teté, co ona mówi?
– Wiesz, piegus, gryzę się tą historią ze służącą – powiedział Santiago.
– Coś ty, głupi, zapomnij o tym – powiedział Popeye. – A propos Teté, dlaczego nie była dziś rano na plaży?
– Pojechała z przyjaciółkami do Regatas – powiedział Santiago. – Kiedy ty wreszcie zrozumiesz.
– A, ten rudy, z takimi piegami-mówi Ambrosio. – Synek senatora don Emilio Arévalo, już wiem. Wyszła za niego?
– Nie lubię piegów i nie lubię czerwonych kudłów – skrzywiła się Teté. – A on ma i to, i to. Brr, niedobrze się robi.
– Najbardziej się gryzę, że to przeze mnie ją wylali – powiedział Santiago.
– Raczej przez Chispasa pocieszył go Popeye. – Ty nawet nie wiedziałeś, co to yohimbina.
Na brata Santiago mówili teraz tylko Chispas, ale dawniej kiedy brylował na Terrazas w podnoszeniu ciężarów, nazywali go Tarzan Chispas. Kilka miesięcy był kadetem w Szkole Morskiej, a kiedy go wyrzucili (jak on sam twierdził, za to, że uderzył podporucznika), przez dłuższy czas pętał się bez żadnego zajęcia, nic tylko chodził po domach gry i pił, i przechwalał się, jaki z niego chojrak. Zjawiał się w Ovalo de San Fernando i zaraz z pogróżkami do Santiago, napuszczał go na Popeye’a, Toña, Coco czy Lalo: no jazda, mądralo, popróbuj swoich sił z którymś z nich. Ale teraz spoważniał, odkąd zaczął pracować w biurze don Fermina.
– Właśnie, że wiem, co to takiego, tylko nigdy tego nie widziałem – mówił wtedy Santiago. – Myślisz, że babki tak szaleją od yohimbiny?
– E tam, gadanie Chispasa – szeptał Popeye. – Tak ci mówił? Ze dostają szału?
– Tak, szaleją, ale jak pan przeholuje, to dziewczyna może się przejechać na tamten świat, paniczu Chispas – powiedział Ambrosio. Niech mnie panicz nie pakuje w awanturę. Bo jak się o tym dowie pański tatuś, to już po mnie.
– I mówił ci, że wystarczy mała łyżeczka tego proszku, a już każda na ciebie leci, tak? – szeptał Popeye. – Gadanie, chudy.
– Trzeba by sprawdzić – powiedział Santiago. – Chociażby po to, żeby się przekonać, czy nie buja, no nie, piegus?
Umilkł i zachichotał nerwowo, a Popeye też się zaśmiał. Trącali się łokciami, najtrudniejsza rzecz to znaleźć taką babkę, podnieceni, hałaśliwi, tak, w tym cały sęk, i stolik z mlecznymi cocktailami podrygiwał od wstrząsów: jacy z nas byli idioci, chudy. Co to mówił Chispas, kiedy się tak przechwalał? Chispas i Santiago nie znosili się jak pies z kotem, Chispas jak tylko mógł, robił na złość bratu, a Santiago znowu Chispasowi: wiesz co, chudy, może braciszek ci zrobił kawał. Nie, piegus, Chispas przyszedł do domu w świetnym humorze, bo wygrał kupę forsy na wyścigach, i jak nigdy, zanim się położył, przyszedł do pokoju Santiago z dobrymi radami: pora, żebyś się wreszcie ruszył, nie wstyd ci, że jeszcze z ciebie prawiczek, choć wyrosłeś już całkiem całkiem? I dał mu papierosa. Nie zgrywaj się, powiedział Chispas, masz kobitę? Santiago skłamał, że tak, a na to Chispas, z troską w głosie: najwyższy czas, chudy, żebyś się oddziewiczył, naprawdę.
– Przecież tyle razy cię prosiłem, żebyś mnie wziął do tej twojej meliny, nie? – powiedział Santiago.
– Jeszcze ci się co stanie i stary się wścieknie – powiedział Chispas. – A poza tym mężczyznę poznaje się po tym, że ma siłę w ręku, a nie po forsie. Niby tak się na wszystkim znasz, ale o dziewczynach nie masz zielonego pojęcia, mądralo.
– Wcale nie mówię, że się znam na wszystkim – powiedział Santiago. – Atakuję, kiedy i mnie atakują. Nie bądź taki, Chispas, zaprowadź mnie tam.
– I po co się stawiasz staremu – powiedział Chispas. – Drażnisz go, jak się tak we wszystkim sprzeciwiasz.
– Tylko wtedy się sprzeciwiam, kiedy on zaczyna bronić Odríi i wojskowych – powiedział Santiago. – No jazda, Chispas, nie daj się prosić.
– A co ty masz przeciw wojskowym – powiedział Chispas. – Gówno cię to obchodzi, zrobił ci coś Odria czy jak?
– Siłą zdobyli władzę – powiedział Santiago. – Odria wsadził do więzienia całą kupę ludzi.
– Tylko apristów i komunistów – powiedział Chispas. – I tak był dla nich za dobry, ja tam bym wszystkich powystrzelał. Za Bustamantego w kraju był jeden wielki bajzel, porządni ludzie nie mogli spokojnie pracować.
– No to ty w każdym razie nie należysz do tych porządnych ludzi – powiedział Santiago. – Bo za Bustamantego cały czas się wałkoniłeś.
– Te, mądrala, bo dostaniesz po gębie – powiedział Chispas.,
– Ja mam swoje poglądy, a ty swoje – powiedział Santiago. – No już, zabierz mnie do tej meliny.
– Do meliny nie ma po co – powiedział Chispas. Ale pomogę ci rozpracować jakąś babkę.
– A yohimbinę można kupić w sklepie? – powiedział Popeye.
– Można ją dostać na lewo – powiedział Santiago. – To jest zakazane.
– Dodasz odrobinę do coca-coli, do hot-doga – powiedział Chispas – i poczekasz na rezultat. A jak się zacznie robić nerwowa, no to już tylko od ciebie zależy.
– Ile lat musi mieć dziewczyna, żeby jej to dać, co, Chispas? – spytał Santiago.
– Przecież nie będziesz taka świnia, żeby dawać dziesięcio-latce – zaśmiał się Chispas. – Takiej, co ma czternaście, to już możesz, tylko niedużo.
– Prawdziwa? – powiedział Popeye. – A może ci dał soli albo cukru?
– Spróbowałem na koniec języka – powiedział Santiago. – Nie ma żadnego smaku, taki proszek, trochę szczypie.
Na ulicy było coraz więcej ludzi, którzy tłoczyli się wokół przepełnionych mikrobusów. Nie stali w kolejce, tylko gromadą, i wymachiwali rękami przed każdym niebiesko-białym wozem, a wozy przejeżdżały nie zatrzymując się. Nagle, wśród tych ludzkich ciał, dwie identyczne drobne figurki, dwie czarne główki: bliźniaczki Vallerriestra. Popeye odsunął zasłonę i zawołał na nie, ale go nie zobaczyły albo nie poznały. Niecierpliwie stukały obcasami, i coraz to zwracały świeże i opalone buzie w stronę zegara na Banku, popatrz, chudy, pewno jadą na poranek do śródmieścia. Ilekroć nadjeżdżał autobus, ze zdecydowanymi minami przedzierały się w stronę wejścia, ale zawsze je odpychano.
– Może jadą same – powiedział Popeye. – Chodź, chudy, zasuwamy razem z nimi.
– Twoja flama to Teté, tak czy nie, chorągiewko? – powiedział Santiago.
– Jasne, tylko Teté – powiedział Popeye. – Jeżeli zamiast tego chcesz, żebyśmy poszli do ciebie i posłuchali płyt, to zgoda.
Santiago niechętnie pokręcił głową: wykombinował trochę forsy, pójdzie i da tej czarnulce, ona tu mieszka, na Surquillo. Popeye otworzył oczy: Amalii? I zaczął się śmiać, dasz jej swoje kieszonkowe, bo twoi starzy ją wylali? To nie kieszonkowe, Santiago przełamał słomkę na pół, wziąłem pięć dych ze skarbonki. Popeye postukał się palcem w czoło: prosto do czubków, chudy. Wylali ją przeze mnie, powiedział Santiago, co w tym złego, że jej zaniosę trochę forsy? Przecież się nie zakochałeś w Murzynce, chudy, pięć dych to kupa forsy, możemy za to zabrać bliźniaczki do kina. Ale właśnie w tej chwili bliźniaczki wsiadły do zielonego morrisa, a Popeye za późno, bracie. Santiago zapalił.
– Nie wierzę, że Chispas dał yohimbinę swojej dziewczynie, zmyślił wszystko, żeby się pochwalić, jaki to on jest – powiedział wtedy Popeye. – Ty byś dał yohimbinę porządnej dziewczynie?
– Mojej nie – powiedział Santiago. – Ale jakiejś tam pinduli na przykład, czemu nie.
– I co z tym zrobisz? – szepnął Popeye. – Dasz komuś czy wyrzucisz?
Miał zamiar wyrzucić, piegus, i Santiago zniżył głos, poczerwieniał, a’potem pomyślałem, i zająknął się, tak mi przyszło do głowy. Tylko żeby zobaczyć, jak to wygląda, piegus, co byś na to powiedział.
– Szczyt głupoty, za pięć dych można mieć masę różnych rzeczy – rzekł Popeye. – No ale to w końcu twoja forsa.
– Chodź ze mną, piegus – powiedział Santiago. – To tutaj zaraz, na Surquillo.
– Ale potem pójdziemy do ciebie posłuchać płyt – powiedział Popeye. – I zawołasz Teté.
– Cholernie wyrachowany gówniarz z ciebie, piegus – powiedział Santiago.
– A jak się dowiedzą twoi starzy? – powiedział wtedy Popeye. – Albo Chispas?
– Moi starzy wyjeżdżają do Ancón i wrócą dopiero w poniedziałek – powiedział Santiago. – A Chispas pojechał na hacjendę do swojego kumpla.
– Uważaj, bo jej to może zaszkodzić, jeszcze nam zemdleje – powiedział piegus.
– Damy jej tylko trochę – powiedział Santiago. – Nie bądź taki mięczak.
W oczach Popeye’a zabłysło światełko – pamiętasz, chudy, jak podglądaliśmy Amalię? Z tarasu można było zajrzeć do łazienki dla służby, w świetliku dwie nieruchome twarze jedna przy drugiej, a niżej niewyraźna sylwetka, czarny płaszcz kąpielowy, fajna ta czarnula, chudy. Para przy sąsiednim stoliku podniosła się i Ambrosio wskazuje na kobietę: to taki nocny motyl, paniczu, cały dzień spędza w „Katedrze” i czeka na klientów. Patrzą, jak tamta para wychodzi, jak przecina ulicę Shell. Na przystanku nie było teraz nikogo, autobusy pospieszne i zwykłe przejeżdżały prawie puste. Zawołali kelnera, zapłacili po połowie, skąd on wiedział, że to dziwka? Bo „Katedra” to nie tylko knajpa, paniczu, ale i burdel, z tyłu za kuchnią jest pokoik, wynajmują po dwa sole za godzinę. Szli przez Larco popatrując na dziewczyny wychodzące ze sklepów, na kobiety, które pchały wózki z piszczącymi dzieciakami. W parku Popeye kupił „Ostatnie Wiadomości” i głośno przeczytał jakieś bzdury, przejrzał rubrykę sportową i kiedy mijali „La Tiendecita Blanca”, cześć, Lalo. W alei Ricardo Palma zmięli gazetę i rzucili, została na ziemi, na rogu Surquillo.
– Jeszcze tylko brakuje, żeby Amalia się wściekła i posłała mnie do wszystkich diabłów – powiedział Santiago.
– Pięćdziesiąt solów to majątek – powiedział Popeye. – Przyjmie cię jak króla.
Byli koło kina Miraflores, naprzeciwko placu targowego, gdzie w budkach z desek, w szałasach z mat i w namiotach sprzedawano kwiaty, gliniane naczynia i owoce; aż tu dobiegały odgłosy strzałów, tętent koni, indiańskie okrzyki, dziecięce głosy: Śmierć w Arizonie. Przystanęli i oglądali afisze: patrz, chudy, fajny western.
– Jestem nie w sosie – powiedział Santiago. – Wczoraj wieczorem nie mogłem usnąć, to pewnie dlatego.
– Jesteś nie w sosie, bo się łamiesz – mówił Popeye. – Namawiasz mnie nic nie będzie, nie bądź taki mięczak, a jak co do czego, sam pierwszy się pietrasz. No to chodźmy do kina i już.
– Wcale się nie łamię, już mi przeszło – powiedział Santiago. – Poczekaj, zobaczę, czy starzy wyjechali.
Wozu nie było, znaczy, że wyjechali. Weszli przez ogród, minęli fontannę z basenem wyłożonym kafelkami, ty, chudy, a jak ona śpi? No to ją obudzimy, piegus. Santiago otworzył drzwi, pstryknięcie kontaktu i ciemności znikły, zmieniły się w dywany, obrazy, lustra, stoliki z popielniczkami, lampy. Popeye chciał usiąść, ale Santiago chodźmy od frontu, do mojego pokoju. Patio, gabinet, schody z żelazną poręczą. Santiago zostawił Popeye’a na progu, wejdź i puść jakąś muzykę, i poszedł po nią. Chorągiewki z liceum, portret Chispasa i fotografia Teté w sukience od pierwszej komunii, ładna, pomyślał Popeye, na komodzie brzuchata i uszata świnka, sięga po nią, ciekawe ile tam w środku forsy. Usiadł na łóżku, zapalił radio na nocnym stoliku, walc Felipa Pinglo, kroki, to chudy: w porządku, piegus. Była u siebie, nie spała, przynieś mi coca-colę, roześmieli się: pss, już idzie, czy to ona?
Tak, a teraz stała u siebie na progu, zdziwiona, i patrzyła na nich podejrzliwie. W różowym sweterku i nie zapiętej bluzce, oparta o framugę, nie mówiła ani słowa. To Amalia i nie Amalia, pomyślał Popeye, czy to ta, która w niebieskim fartuchu krążyła po domu chudego z tacą albo miotełką z piór. Miała teraz rozczochrane włosy, dobry wieczór, paniczu, pantofle na płaskim obcasie i wyglądała na przestraszoną: jak się masz, Amalia.
– Mama mówiła, że odchodzisz od nas – powiedział Santiago. – Jaka szkoda, że odchodzisz.
Amalia odsunęła się od drzwi, popatrzyła na Popeye’a jak na dziecko, które się do niej uśmiecha na ulicy, i zwróciła się do Santiago: nie odchodzi z własnej woli, señora Zoila ją zwolniła. Ale dlaczego, señora, a señora Zoila dlatego że tak chcę i zaraz się pakuj. Opowiadała i przygładzała włosy dłońmi, poprawiała sobie bluzkę. Santiago słuchał naburmuszony. Ona nie chciała odchodzić, paniczu, ona tak prosiła senorę.
– Postaw tacę na stoliku – powiedział wtedy Santiago. – Poczekaj, posłuchamy muzyki.
Amalia postawiła tacę ze szklankami i coca-colą pod portretem Chispasa i przystanęła koło komody, zaciekawiona. Miała białą sukienkę i płaskie pantofle służącej, ale była bez fartucha i bez czepeczka. Dlaczego tak stanęła w kącie? Chodź, usiądź, tu jest miejsce. Jak to, ona ma usiąść, i zachichotała, pani nie lubi, żeby wchodziła do pokoju paniczów, czy on o tym nie wie? Głupia, mojej mamy nie ma, głos Santiago nagle stał się napięty, ani on ani Popeye nic nie riaskarżą, siadaj, głupia. Amalia znów się zaśmiała, teraz to tak mówi, ale jak się rozgniewa, to zaraz poskarży i señora będzie krzyczała. Słowo, że chudy nie naskarży na ciebie, powiedział Popeye, nie daj się prosić i siadaj. Amalia popatrzyła na Santiago, popatrzyła na Popeye’a i przysiadła na brzegu łóżka, teraz już z poważną twarzą. Santiago wstał, podszedł do stolika z tacką, żebyś tylko nie przeholował, pomyślał Popeye i spojrzał na Amalię: czy lubi, jak to śpiewają? Wskazał radio, fantastyczne, nie? Tak, lubi, bardzo ładnie śpiewają. Położyła dłonie na kolanach, trzymała się sztywno, przymknęła oczy, jakby chcąc lepiej słyszeć: to Trubadurzy Północy, Amalio. Santiago nalewał coca-colę i Popeye z niepokojem śledził jego ruchy. Czy Amalia umie tańczyć? Walce, bolero, huarache? Amalia się uśmiechnęła, spoważniała i już znowu uśmiechnięta: nie, nie umie. Przysunęła się jeszcze trochę do brzegu łóżka, skrzyżowała ramiona. Jej ruchy były skrępowane, jakby miała za ciasną suknię albo jakby coś ją uwierało w plecy; jej cień nieruchomo tkwił na posadzce.
– Przyniosłem ci, żebyś sobie coś kupiła – powiedział Santiago.
– To dla mnie? – Amalia popatrzyła na banknoty i nie wzięła ich. – Ale przecież señora Zoila zapłaciła mi za cały miesiąc, paniczu.
– To nie są pieniądze od mojej mamy – powiedział Santiago. – To ja ci daję, w prezencie.
– Ale po co panicz ma mi dawać swoje pieniądze – policzki jej pociemniały, zmieszana patrzyła na chudego. – Jak ja mogę przyjąć?
– Nie bądź głupia – nalegał Santiago. No, pijemy, Amalio. Sam dał przykład: podniósł szklankę i wypił. Grali teraz Siboney i Popeye otworzył okno: ogród, drzewka na ulicy w świetle narożnej latarni, smagana wodotryskiem powierzchnia wody, iskrzący się cokół z kafelków, ty, chudy, żeby tylko jej się nic nie stało. No to pańskie zdrowie, paniczu, i Amalia wypiła długi łyk, odetchnęła i odsunęła od ust prawie pustą szklankę: wspaniała, zimna. Popeye podszedł do łóżka.
– Chcesz, nauczymy cię tańczyć – powiedział Santiago.
– I jak sobie znajdziesz narzeczonego, możesz chodzić na każdą fiestę bez obawy, że będziesz sterczeć pod ścianą.
– A może ona już ma narzeczonego – powiedział Popeye. – Przyznaj się, Amalia, masz?
– Patrz, piegus, jak się śmieje – Santiago ujął ją za ramię. – Jasne, już masz, odkryliśmy twoją tajemnicę.
– Tak, masz – Popeye rzucił się na łóżko i złapał Amalię za drugie ramię. – Śmiejesz się, diablico.
Amalia skręcała się ze śmiechu i wyrywała im się, ale oni nie puszczali, czemu miałabym mieć, paniczu, ona nie ma nikogo, szturchała ich, żeby się odsunęli, Santiago objął ją, Popeye położył rękę na jej kolanie i Amalia dała mu po łapie: co to to nie, paniczu, ona się nie da dotknąć. Ale Popeye znów zaczął swoje: ty łotrzyco, ty cwaniaro. A może ona nawet i tańczyć umie, tylko kłamała, no powiedz szczerze: no więc niech już będzie, paniczu, zgodziła się. Wzięła banknoty, które pogniotły się w jej dłoniach, niech widzą, że dalej nie da się prosić, i schowała je do kieszeni. Ale było jej przykro, że bierze od panicza pieniądze, teraz nie będzie miał nawet za co się zabawić w niedzielę.
– Nie martw się – powiedział Popéye. – Jak nie będzie miał, to my wszyscy z dzielnicy, cała nasza paka, złożymy się i mu zafundujemy.
– Jacy dobrzy przyjaciele – i Amalia otworzyła szeroko oczy, jakby coś sobie przypomniała. – Ale proszę, zajdźcie chociaż na chwileczkę. I proszę mi wybaczyć, że u mnie tak skromnie.
Nie dała im nawet czasu, żeby się wykręcić, wbiegła do domu, a oni za nią. Plamy sadzy, kilka krzeseł, dwa nie posłane łóżka. Nie mogą zostać długo, Amałio, umówili się. Przytaknęła, brzegiem spódnicy starła stół na środku pokoju, chwileczkę, zaraz. Złośliwa iskierka w jej oczach, niech sobie chwilkę porozmawiają, ona zaraz wróci, tylko coś kupi, chce ich poczęstować. Santiago i Popeye popatrzyli na siebie przestraszeni, oczarowani, ty, chudy, jak nie ta sama, ona zwariowała. Wybuchy śmiechu rozbrzmiały po całym pokoju, twarz Amalii ociekała potem, oczy łzawiły, łóżko drżało i poskrzypywało. Teraz ona też klaskała w takt muzyki: tak, tak, umie tańczyć. Zabrali ją kiedyś do Agua Dulce i tam tańczyła w takim lokalu, gdzie była orkiestra, oszalała, pomyślał Popeye. Wstał, zgasił radio, nastawił adapter, wrócił na łóżko. Teraz chciałby zobaczyć, jak ona tańczy, cieszysz się, co, łotrzyco, chodź, zatańczymy, ale Santiago się podniósł: Amalia z nim zatańczy, piegus. Ty łobuzie, pomyślał Popeye, wykorzystujesz ją, bo to twoja służąca, a jakby tu przyszła Teté? – i poczuł, że ma miękkie nogi i że chce wyjść. Ty łobuzie. Amalia zerwała się i tańczyła po całym pokoju, sama, obijając się o meble, niezręczna i ciężka, podśpiewywała pod nosem, kręciła się po omacku, póki Santiago nie objął jej ramieniem. Popeye oparł głowę na poduszce, wyciągnął rękę i zgasił lampkę, ciemność, potem odblask światła z ulicy i w nim niewyraźne dwie postacie. Popeye widział, jak chwieją się krążąc w tańcu, słyszał piskliwy głos Amalii i włożył rękę do kieszeni, widzi panicz, jak ja umiem tańczyć? Kiedy płyta się skończyła, Santiago usiadł na łóżku, Amalia stała przy oknie, plecami do nich, i śmiała się. Chispas miał rację, patrz, co się z nią zrobiło, zamknij się, draniu. Mówiła, śpiewała i chichotała jak pijana, przewracała oczami, ty, piegus, Santiago był trochę nieswój, a jak zemdleje? Skończ już z tymi głupstwami, powiedział mu Popeye na ucho, zaprowadź ją do łóżka. Jego głos był stanowczy, naglący, ona już gotowa, chudy, a ty nie? a Santiago z niepokojem, z trudem: tak, on też, piegus. Rozbiorą ją, będą ją dotykać rękami: położymy ją, chudy. Na wpół wychylona przez okno Amalia kiwała się lekko, mrucząc coś pod nosem, i Popeye widział jej sylwetkę odcinającą się na tle ciemnego nieba: jeszcze jedną płytę, jeszcze jedną. Santiago się podniósł, skrzypce i głos Leo Mariniego, aksamit, pomyślał Popeye i zobaczył, że Santiago idzie w stronę balkonu. Dwa cienie złączyły się, sam go namówił, a teraz każe mu słuchać skrzypiec, czekaj, zapłacisz mi za to świństwo, ty draniu. Teraz się nawet nie poruszali, czarnulka była mała i krępa, wydawała się jakby uwieszona do ramienia chudego, musiało ją dobrze wziąć, a to łobuzica, i odgadł głos Santiago, no jak, zmęczona? głos zduszony i słaby, jakby zdławiony, nie chce się położyć? Przyprowadź ją tutaj, pomyślał. Byli koło niego, Amalia tańczyła jak lunatyczka, z zamkniętymi oczami, dłonie chudego sunęły w górę i w dół, znikały za jej plecami i Popeye nie widział twarzy tych dwojga, tamten ją całował, a on tu jak w teatrze, a to diablica, proszę bardzo, niech panicze się częstują.
– Słoniki też przyniosłam – powiedziała Amalia. – To tak jak zawsze panowie piją, prawda?
– Po coś sobie robiła kłopot – rzekł Santiago. – My już idziemy.
Podała im coca-colę i słomki, przyciągnęła krzesło i usiadła naprzeciwko; uczesała się, włożyła pasek i zapięła bluzkę i sweter, patrzyła, jak piją. Ona sama nic nie piła.
– Nie trzeba było tak wyrzucać twojej forsy, ty głupia – powiedział Popeye.
– To wcale nie moja forsa, tylko prezent od panicza Santiago – roześmiała się Amalia. – A co to, nie mogę was ugościć?
Drzwi od ulicy były otwarte, na zewnątrz zaczynało się już ściemniać, z daleka dobiegały odgłosy jadących tramwajów. Na ulicy zrobił się ruch, głosy, śmiechy, niektórzy przechodnie na moment zwracali twarze w ich stronę i patrzyli.
– Już wychodzą z fabryk – powiedziała Amalia. – Szkoda, że do laboratorium pańskiego ojca tak daleko, paniczu. Na aleję Argentina będę musiała jeździć tramwajem i potem jeszcze autobusem.
– Masz pracować w laboratorium? – rzekł Santiago.
– To tatuś panu nic nie mówił? – powiedziała Amalia. – Tak, od poniedziałku.
Właśnie wychodziła z domu z walizką i spotkała don Fermina, chcesz, to cię umieszczę w laboratorium? A ona oczywiście, że chcę, don Fermín, gdziekolwiek, i wtedy on zawołał panicza Chispasa i powiedział mu zadzwoń do Carrillo, niech jej da pracę: a to numer, pomyślał Popeye.
– Świetnie – powiedział Santiago. – W laboratorium na pewno ci będzie lepiej.
Popeye wyciągnął paczkę chesterfieldów, poczęstował Santiago, zawahał się chwilę i podsunął papierosy Amalii, ale ona nie, ona nie pali, paniczu.
– Może palisz, tylko nas oszukujesz, tak jak wtedy – powiedział Popeye. – Mówiłaś nie umiem tańczyć, a umiałaś.
Zobaczył, że zbladła, ależ nie, paniczu, zająknęła się, spos – j trzegł, że Santiago poruszył się na krześle, i pomyślał wpako – j wałem się. Amalia siedziała ze spuszczoną głową.
– Żartowałem – powiedział, policzki mu płonęły. – Nie masz się czego wstydzić, przecież nic się nie stało, ty głuptasie.
Już odzyskała kolory i spokojny głos: o tym to nawet nie chce pamiętać, paniczu. Tak się źle czuła, jeszcze następnego dnia kręciło jej się w głowie i wszystko jej leciało z rąk. Podniosła oczy i popatrzyła na nich nieśmiało, z zazdrością, z podziwem: czy im nigdy nie szkodzi coca-cola? Popeye spojrzał na Santiago, Santiago na Popeye’a, a potem obaj na Amalię: całą noc wymiotowała, już nigdy w życiu nie weźmie do ust coca-coli. A przecież piła piwo i nic, pasteurinę i też nic, i pepsi-colę, paniczu, a może ta coca-cola była nieświeża? Popeye ugryzł się w język, wyjął chustkę i głośno wytarł nos. Ściskał sobie nozdrza i czuł, że jeszcze trochę, a pęknie ze śmiechu. Płyta się skończyła, tak, teraz, i szybkim ruchem wyciągnął rękę z kieszeni spodni. Tamci dwoje ginęli gdzieś w półmroku, no chodźcie, usiądźcie na chwilę, i usłyszał głos Amalii: paniczu, przecież już się skończyła muzyka. Głos mówiący z trudem, dlaczego tamten drugi panicz zgasił światło, głos ledwo się trzepoczący, niech zapalą lampę, bo ona sobie pójdzie, bezsilna skarga, jakby dławił ją nieprzezwyciężony sen czy nuda, ona nie chce po ciemku, ona tego nie lubi. Tworzyli razem jedną bezkształtną bryłę, jeszcze jeden cień pośród innych cieni w pokoju, i tak jakby się mocowali, między nocną szafką a komodą. Wstał, podszedł do nich potykając się, idź do ogrodu, piegus, a on, co jest z tą dziewuchą, uderzył się o coś, zabolało go w kostce, nie, on nie pójdzie, weź ją na łóżko, proszę mnie puścić, paniczu. Głos Amalii wznosił się, co panu jest, paniczu, nabrzmiewał złością, teraz Popeye natrafił na jej ramiona, puśćcie, niech on ją puści, szarpnął za te ramiona, jak on śmie, na co sobie pozwala, zamknięte oczy, donośny oddech, zatoczyła się razem z nimi na łóżko: zrobione, chudy. Chichotała, niech mnie panicz nie łaskocze, ale jej ręce i nogi ciągle jeszcze walczyły, a Popeye śmiał się nerwowo; wynoś się stąd, piegus, zostaw ją mnie. Nie pójdzie, czemu miałby iść, i teraz Santiago mocował się z Popeye’em, a Popeye z nim, nie pójdę, i oto w mroku kłębowisko wilgotnych ubrań, nogi, ręce, ramiona, koce. Oni ją uduszą, paniczu, nie ma czym oddychać: jak ty się śmiejesz, łotrzyco. Zostawcie, niech ją puszczą, zduszony głos, urywane, zwierzęce dyszenie, i nagle psst, kuksańce i pokrzykiwanie, i Santiago psst, i Popeye psst: drzwi od ulicy, psst. Teté, pomyślał, i poczuł, że nic już nie krępuje jego ruchów. Santiago podbiegł do okna, a on nawet nie drgnął. To jest Teté, Teté.
– Teraz to już naprawdę idziemy, Amalia – Santiago wstał i postawił butelkę na stole. – Dziękujemy za poczęstunek.
– I ja dziękuję, paniczu – powiedziała Amalia. – Za wizytę i za te pieniądze, co mi panicz dał.
– Zajrzyj do nas kiedy – powiedział Santiago.
– Oczywiście, paniczu – powiedziała Amalia. – I proszę pozdrowić panienkę Teté.
– Uciekaj stąd, podnieś się, no na co czekasz – powiedział Santiago. – A ty popraw sobie koszulę i uczesz się, idioto.
Już zapalił lampę i przygładził sobie czuprynę, Popeye wpychał koszulę w spodnie i patrzył na niego zgnębiony: wyjdź, wyjdź z pokoju. Ale Amalia ciągle jeszcze siedziała na łóżku i musieli ją podnieść, zachwiała się z głupkowatym wyrazem twarzy i oparła się o szafkę nocną. Szybko, szybko, Santiago obciągał narzutę na łóżku, a Popeye pobiegł wyłączyć adapter, wyjdź z pokoju, idiotko. Nie mogła się poruszyć, leciała im przez ręce i na to otworzyły się drzwi, a oni puścili Amalię: a, to ty, mamo, jak się masz. Popeye zobaczył senorę Zoile i usiłował się uśmiechnąć, w spodniach i w granatowym turbanie na głowie, dobry wieczór pani, a oczy señory Zoili uśmiechnęły się, spojrzała na Santiago, na Amalię, uśmiech zamarł i zgasł: cześć, tato. Z tyłu, za señora Zoila, dojrzał pełną twarz, siwe wąsy i baczki, pogodne oczy don Fermina, jak się masz, chudzino, mama się rozmyśliła, a, to ty, Popeye, jak się masz… Don Fermín wszedł do pokoju, koszulka, letnia kurtka, mokasyny, i wyciągnął rękę do Popeye’a: dzień dobry panu.
– Aty się jeszcze nie położyłaś?-powiedziałaseñora Zoila. ‘
– Już po dwunastej.
– Skręcało nas z głodu i obudziłem ją, żeby nam zrobiła kilka kanapek – powiedział Santiago. – Nie zostaliście na noc w Ancón?
– Mama zapomniała, że ma jutro gości na obiedzie – rzekł don Fermín. – Twoja matka ma czasem takie pomysły, co robić.
Kątem oka Popeye zobaczył, jak Amalia wychodzi z tacą w ręku, patrzyła w ziemię i szła wyprostowana, no, jako tako.
– Twoja siostra nocuje u państwa Vallarino – powiedział don Fermín. – W sumie nie bardzo nam wyszedł ten weekend.
– Już dwunasta, proszę pani? – rzekł Popeye. – To ja muszę uciekać. Nie zorientowaliśmy się, która godzina, myśleliśmy, że jakaś dziesiąta.
– Co słychać u senatora? – powiedział don Fermín. – Całe wieki nie widziałem go w klubie.
Wyszła razem z nimi na ulicę i tam Santiago poklepał ją po ramieniu, a Popeye powiedział: ciao, Amalia. Ruszyli w stronę linii tramwajowej. Weszli do „El Triunfo” po papierosy; kłębiło się tam od pijaków i grających w bilard.
– Pięć dych jak w błoto, bycza zabawa – powiedział Popeye. – W końcu jeszcze ta czarnucha skorzystała na nas, a twój stary jej teraz daje lepszą pracę.
– Wszystko jedno, zrobiliśmy jej świństwo – powiedział Santiago. – Nie żałuję tych pięćdziesięciu solów.
– Nic się nie stało, tyle że się wyprztykałeś z forsy – powiedział Popeye. – Cośmy jej takiego zrobili? Dałeś pięć dych, więc już nie masz co sobie wyrzucać.
Wzdłuż linii tramwajowej dotarli aż do Ricardo Palma i paląc papierosy szli pod drzewami alei, którą ciągnęły sznury aut.
– Nie chciało ci się śmiać, jak mówiła o coca-coli? – zachichotał Popeye. – Jak myślisz, czy ona jest taka głupia, czy udawała? Już nie mogłem wytrzymać, prawie siusiałem ze śmiechu.
– Chciałbym cię o coś zapytać – mówi Santiago. – Czy wyglądam na nędznika?
– Coś ci powiem – oświadczył Popeye. – Może ona specjalnie przyniosła tę coca-colę, żeby nas wypróbować? Ot tak, niby nigdy nic, żeby zobaczyć, czy powtórzymy numer?
– Masz świńskie myśli, piegus – powiedział Santiago.
– Co za pytanie mówi Ambrosio. – Jasne, że nie, paniczu.
– W porządku, czarnucha jest święta, a ja mam świńskie myśli – rzekł Popeye. – Jak tak, to chodźmy do ciebie posłuchać płyt.
– Zrobiłeś to dla mnie? – powiedział don Fermín. – Dla mnie, Ambrosio? Ty biedaku, ty biedny głupcze.
– Przysięgam, że nie, paniczu – śmieje się Ambrosio. – Panicz sobie ze mnie żartuje?
– Teté nie ma w domu – powiedział Santiago. – Poszła na wino z koleżankami.
– Ty, chudy, słuchaj, nie bądź taki – powiedział Popeye. Kłamiesz, co? Obiecałeś mi, chudy, pamiętaj.
– Chcesz powiedzieć, Ambrosio, że jak ktoś jest nędznikiem, to nie można mu tego wyczytać z twarzy – mówi Santiago.
Porucznik nawet nie ziewnął, kiedy tam jechali; przez cały czas mówił o rewolucji, tłumaczył prowadzącemu jeepa sierżantowi, że teraz, kiedy Odria doszedł do władzy, ustawi się apristów jak należy, i palił papierosy cuchnące guanem. Wyjechali z Limy przed świtem i zatrzymali się tylko raz, w Surco, żeby pokazać przepustkę patrolowi kontrolującemu pojazdy na szosie. W Chincha byli o siódmej rano. Nie zauważało się tu rewolucji: ulice zalane hałaśliwymi gromadami uczniów, na rogach nie widać żołnierzy. Porucznik wyskoczył na chodnik, wszedł do restauracji „Moja Ojczyzna”, posłuchał radia, które na tle wojskowego marsza nadawało komunikat sprzed dwóch dni. Oparłszy się o bar zamówił kawę z mlekiem i kanapkę z serem. Obsługującego mężczyznę o skwaszonej twarzy i w trykotowej koszulce zapytał, czy zna Cayo Bermúdeza, tutejszego kupca. Mężczyzna odwrócił wzrok. Czy on ma zamiar go aresztować? Ten Bermúdez to może aprista? Tak czy owak, on się nie miesza do polityki. Polityka jest dla nierobów, nie dla ludzi pracy, porucznik go szuka z prywatnych powodów. Tutaj go nie znajdzie, nigdy tu nie przychodzi. Mieszka w takim żółtym domu za kościołem. To był jedyny dom w tym kolorze, sąsiednie były białe albo szare i jeden brązowy. Porucznik zapukał do drzwi i czekał chwilę, usłyszał kroki i czyjeś „kto tam”.
– Czy jest pan Bermúdez? – powiedział porucznik. Drzwi otworzyły się ze zgrzytem i wyszła kobieta: Indiani-cha z czarną twarzą, na której miała pełno brodawek, don. Ludzie z Chincha mówili póki młoda to i uroda. Bo jako dziewczyna to była nawet niczego. Ale zmieniła się, don, mówię panu, jak dzień do nocy. Włosy miała rozczochrane, a na ramiona narzucony szal z grubej wełny.
– Nie ma go – patrzyła z ukosa chciwymi, podejrzliwymi oczami. – Czym mogę służyć. Jestem żoną.
– Prędko wróci? – Porucznik zlustrował kobietę ze zdumieniem, nieufnie. – Mogę na niego poczekać?
Odsunęła się robiąc mu przejście. W pokoju porucznika ogarnęły mdłości: ciężkie meble, wazony bez kwiatów, maszyna do szycia, ściany z konstelacją cieni czy dziur, czy też much. Kobieta otworzyła okno, wpadł języczek słońca. Wszystko tu było zniszczone i ten natłok gratów w pokoju. Skrzynki zalegające kąty, stosy pism. Kobieta mruknęła coś, przeprosiła i zniknęła w ciemnym gardle korytarzyka. Porucznik usłyszał gdzieś wewnątrz domu śpiew kanarka. Czy to była naprawdę jego żona, don? Jego żona przed Bogiem, oczywiście, to historia, która poruszyła całą Chiucha. Że niby jak to się zaczęło, don? Będzie parę lat, jak rodzina Bermúdez wyjechała z hacjendy tych de la Flor. Rodzina, to znaczy Sęp, pobożna doña Catalina i syn, don Cayo, który wtedy chyba dopiero zaczął chodzić. Sęp był w hacjendzie rządcą i kiedy się przeniósł do Chincha, ludzie mówili, że ci de la Flor wygnali go za kradzież. W Chincha zajął się lichwą. Jak komuś było potrzeba pieniędzy, szedł do Sępa, muszę mieć tyle i tyle, co mi dajesz w zastaw, ano ten pierścionek, ten zegarek, i jak człowiek potem nie zapłacił, rzeczy zostawały u Sępa, a jego warunki były takie twarde, że dłużnicy do śmierci nie mogli się wypłacić. I dlatego właśnie Sęp, proszę pana: żył z trupów. W krótkim czasie napchał sobie kabzę, a jeszcze dopchnął złotem, kiedy rząd generała Benavidesa zaczął wsadzać do więzienia i wywozić apristów; zastępca prefekta policji Núñez wydawał rozkaz, kapitan Rascachucha brał apristę pod klucz i prześladował jego rodzinę, Sęp zagarniał jego rzeczy i dzielili łup na trzech. A z tą forsą Sęp zaraz się zrobił mocny, don, był nawet alkadem w Chincha i można go było zobaczyć na Placu Broni w czasie pochodów w święta państwowe. Strasznie się nadymał. A jego syn zawsze chodził w butach i nie bawił się z czarnymi. Jako mali chłopcy grali razem w piłkę, kradli owoce w sadach, Ambrosio przychodził do ich domu i Sęp nie zwracał na to uwagi. Ale jak obrośli w piórka, zaczęli go przeganiać i gniewali się na don Cayo, jeżeli ich przyłapali razem. Był jego służącym? Gdzie tam, don, przyjacielem, ale tylko wtedy, w dzieciństwie. Murzynka miała wtedy swój sklepik za rogiem, niedaleko domu don Cayo, i don Cayo z Ambrosiem często razem zbijali bąki. Potem rozdzielił ich Sęp, rozdzieliło życie, paniczu. Don Cayo został wysłany do liceum José Pardo, a Ambrosia i Perpetuo Murzynka zabrała do Mala i kiedy wrócili do Chincha, don Cayo nie rozstawał się już z jednym takim od José Pardo, z Góralem. Ambrosio spotykał don Cayo na ulicy i już mu nie mówił ty, tylko proszę pana. Na uroczystościach szkolnych w liceum don Cayo recytował wiersze i czytał przemówienia, na defiladach niósł sztandar. Cudowne dziecko z Chincha, mówili ludzie, kiedyś będzie z niego mądra głowa, i mówili, jak to się Sęp rozpływa nad swoim synem i powiada, że wysoko zajdzie, tak mówili. I prawda, że zaszedł, prawda, paniczu?
– Jak pani mysi, późno wróci? – Porucznik zgniótł papierosa w popielniczce. – Nie wie pani, gdzie jest?
– Ja też się ożeniłem – mówi Santiago. – A ty nie masz żony? Czasami bardzo się spóźnia na obiad – mruknęła kobieta. – Może pan zostawi dla niego wiadomość.
– I pan też, paniczu, w takim młodym wieku? – mówi Ambrosio.
– Poczekam na niego – rzekł porucznik. – Może nie wróci bardzo późno.
Był już w ostatniej klasie liceum, Sęp miał go wysłać do Limy, żeby się kształcił na adwkata, a don Cayo miał do tego głowę, tak ludzie mówili. Ambrosio mieszkał wtedy w rancze-rii na skraju Chincha, don, jak się idzie w stronę tego, co później nazywało się Grocio Prado. I tam go pewnego razu przydybal, i było jasne, że zwagarował, i pomyślał sobie za którą to on tak lata? Zabierał się do niej? Nie, don, gapił się na nią jak wariat. Udawał, że niby nic, że przyszedł tylko tak sobie. Książki rzucił na ziemię, przykląkł i oczy mu zezowały w stronę baraku, a Ambrosio mówił, co to jest, co z tego będzie. To była Rosa, don, córka mleczarki Túmuli. Taka chuderlawa, nic szczególnego, wtedy wydawała się bielutka, jak nie-Indianka. Niektóre stworzenia rodzą się brzydkie i potem ładnieją, a ta Rosa z początku była niezła, a na koniec jakby z motyla zrobiła się poczwarka. No, była niezła, ani ładna, ani brzydka, jedna z tych, co to im biały mężczyzna raz w życiu robi przyjemność, a potem do widzenia. Ledwo widoczne cycuszki, młodziutkie toto i nic więcej, tylko brudna strasznie, nawet do kościoła się nie oporządziła. W Chincha można ją było często zobaczyć, don, poganiała osła objuczonego dzbankami, chodziła od domu do domu i sprzedawała tykwy. Córka Túmuli, syn Sępa, może pan sobie wyobrazić, co za skandal, don. Sęp miał już wtedy sklep z żelastwem i spożywczy i podobno powiadał, że jak chłopak wróci z Limy taki uczony i z tytułem, to dopiero interes ruszy całą parą. Doña Catalina nie wychodziła z kościoła, pierwsza powiernica proboszcza, loterie na ubogich, Akcja Katolicka. A tu syn kręci się koło córki mleczarki, komu by to przyszło do głowy. Ale tak było, don. Może mu się spodobał jej sposób chodzenia czy co, niektóry to będzie wolał pociesznego kundla niż rasową sztukę, tak ludzie mówią. Pewno myślał poderwę ją, zabawię się i rzucę, a ona sobie zdawała sprawę, że biały paniczyk wariuje za nią, i myślała niech mnie podrywa, niech się ze mną zabawi i będę go miała. Tak czy inaczej, don Cayo wpadł, don. Czym mogę służyć? Porucznik otworzył oczy i zerwał się z krzesła.
– Przepraszam, zdrzemnąłem się – przesunął dłoń po twarzy, zakaszlał. – Pan Bermudez?
Obok tej okropnej kobiety stał mężczyzna o twarzy wyschłej i kwaśnej, czterdziestokilkuletni, bez marynarki, z teczką w ręce. Szerokie nogawki spodni zakrywały mu buty. Spodnie ma jak marynarz, zdołał jeszcze pomyśleć porucznik, jak pajac.
– To ja, do usług – powiedział mężczyzna, jakby znudzony czy niezadowolony. – Długo pan na mnie czeka?
– Niech pan spakuje walizki – powiedział porucznik dobrodusznie. – Zabieram pana do Limy.
– Do Limy? – powiedział powoli, źrenice mu zmatowiały. – Kto mnie potrzebuje w Limie?
– Sam pułkownik Espina – powiedział porucznik triumfująco. – Sam minister Spraw Wewnętrznych, ni mniej, ni więcej.
Kobieta otworzyła usta, Bermudez nawet nie mrugnął. Pozostał obojętny, potem coś jakby zapowiedź uśmiechu rozjaśniło senne zniechęcenie na jego twarzy, a w chwilę później jego oczy znów były znudzone i bez wyrazu. Wątroba mu nawala, pomyślał porucznik, zgorzkniał, no, jak ktoś sobie wziął na kark taką żonę, to nic dziwnego. Bermudez rzucił teczkę na kanapę:
– To prawda, wczoraj słyszałem, że Espina jest jednym z członków Junty – wyciągnął paczkę „inca” i niechętnie podsunął porucznikowi. – Czy Góral panu nie mówił, po co chce mnie widzieć?
– Tylko tyle, że pilnie pana potrzebuje. – Góral? pomyślał porucznik. – I że mam pana zabrać do Limy, nawet gdybym miał panu przystawić pistolet do piersi.
Bermudez opadł na fotel, założył nogę na nogę, wypuścił haust dymu, który zasłonił mu twarz, a kiedy dym się ulotnił, porucznik zobaczył, że tamten uśmiecha się do niego, tak jakby mi robił łaskę, pomyślał, jakby sobie ze mnie kpił.
– Dzisiaj będzie mi trudno wyjechać z Chincha – powiedział niedbale. – Mam do załatwienia taki interesik, tu na jednej hacjendzie, niedaleko.
– Jak kogo wzywa minister, to nie może być żadnych ale – powiedział porucznik. – Bardzo pana proszę, panie Bermudez.
– Dwa nowe traktory, dobry interes – tłumaczył Bermudez zwrócony w stronę konstelacji much czy dziur, czy cieni. – Nie mam teraz głowy na przejażdżki do Limy.
– Traktory? – podchwycił porucznik z irytacją. – Niechże się pan stuknie w głowę i jedziemy, szkoda czasu, bardzo pana proszę.
Bermudez gwizdnął mrużąc małe chłodne oczki i bez pośpiechu opędzał się od dymu:
– Kiedy się człowiek za dużo garbi nad czytaniem, nie ma lepszego lekarstwa jak traktory – rzekł, jakby go nie widział ani nie słyszał. – Niech pan powie Góralowi, że przyjadę za parę dni.
Porucznik patrzył na niego zbity z tropu, rozbawiony, zmieszany: w takim razie on będzie musiał wyjąć pistolet i przyłożyć mu go do piersi, señor Bermúdez, i ludzie będą się z niego śmieli. Ale don Cayo jakby nigdy nic, don, wagarował i przychodził pod ranczerię, a kobiety pokazywały na niego i szeptały Rosa, śmiały się Rosita, popatrz, kto przyszedł. Córka Tum uli chodziła nadęta jak paw, don. No bo niech pan sobie wyobrazi, syn Sępa przychodzi do niej aż tutaj, nie do wiary. A ona nawet nie wyjrzała, żeby z nim porozmawiać, taka była harda, biegła do swoich przyjaciółek, no i dopiero śmiechy i szeptanie. A jego nie obchodziło, że dziewczyna ma go gdzieś, tylko tak jakby się jeszcze bardziej podniecał. Taka spryciara, don, a jej matka, szkoda słów, wszyscy już rozumieli, o co chodzi, ale on nic a nic. Cierpiał, nie tracił nadziei, przychodził pod ranczerię, ta czarnula w końcu zmięknie, mówię ci, Murzynie, a to właśnie on zmiękł i wpadł, don. Nie widzi pan, don Cayo, ona ma pana dość, ona się panu nigdy nie odwdzięczy za to, że pan na nią zwrócił uwagę. Niech pan ją pośle do diabła, don Cayo. Ale on, jakby mu kto czegoś zadał, biegał za nią jak pijany i ludzie zaczęli plotkować.
Don Cayo, ludzie gadają, strasznie gadają. A on, że go to gówno obchodzi i że będzie robił, co mu się zechce, no a chciało mu się biegać za dziewczyną, to jasne. No i dobrze, kto by miał mu za złe, mało to białych zawróci sobie głowę indiańską dziewczyną, prześpi się z nią i nikogo nic nie obchodzi, prawda, don? Ale don Cayo tak się za nią uganiał, jakby to była poważna sprawa, no, czy to nie szaleństwo? A jeszcze dziwniejsze, że Rosa pozwalała sobie na to, żeby nim pomiatać. Przynajmniej tak wyglądało, że go ma za nic, don.
– Już wziąłem benzynę i zawiadomiłem, że będziemy w Limie mniej więcej za trzy i pół godziny – powiedział porucznik. – Możemy jechać choćby zaraz, señor Bermúdez.
Bermúdez zmienił koszulę i włożył popielate ubranie. W ręku miał teczkę, na głowie wymięty kapelusz, okulary od słońca.
– Nic więcej pan nie bierze?
– Jeszcze czterdzieści walizek – fuknął Bermúdez ledwie otworzywszy usta. – Jedziemy, chcę dziś wrócić do Chincha.
Kobieta patrzyła na sierżanta, który nalewał oleju do jeepa. Zdjęła fartuch, i sukienka obciskała jej wzdęty brzuch, jej nalane biodra. Proszę mi wybaczyć, porucznik wyciągnął do niej rękę, że porywam pani męża, ale ona się nie roześmiała. Bermúdez zajął tylne siedzenie w jeepie, a ona patrzyła na niego tak, jakby go nienawidziła, pomyślał porucznik, albo jakby go już nie miała zobaczyć. Wsiadł do samochodu, zobaczył, że Bermúdez niedbale kiwa żonie ręką na pożegnanie, i pojechali. Słońce paliło, ulice opustoszały, mdlący odór unosił się nad chodnikami, połyskiwały szyby w oknach domów.
– Dawno pan nie był w Limie? – porucznik starał się być uprzejmy.
– Jeżdżę tam ze dwa, trzy razy do roku, jak mam interesy – odparł beznamiętnym, nieprzyjaznym głosem, machinalnie, niedbale, jakby był niezadowolony z całego świata. – Jestem przedstawicielem kilku tutejszych firm rolniczych.
– Nie braliśmy ślubu, ale ja też miałem swoją kobietę – mówi Ambrosio.
– A jak to się dzieje, że interesy panu nie idą? – powiedział porucznik. – Ci hacjenderzy tutaj to przecież bogacze, nie? Siedzą na bawełnie, prawda?
– Miałeś? – mówi Santiago. – No i co? Pokłóciłeś się z nią?
– Kiedyś dobrze mi szło – powiedział Bermúdez; nie jest tak źle, pomyślał porucznik, są w Peru bardziej antypatyczni od niego, bo jeszcze żyje pułkownik Espina. Ale po pułkowniku to chyba ten. – Ale odkąd wprowadzono kontrolę kursów walutowych, plantatorzy bawełny nie mają już takich zysków jak dawniej, teraz trzeba się dobrze napocić, żeby im cokolwiek sprzedać.
– Umarła mi tam, w Pucallpa, paniczu-mówi Ambrosio. – Zostawiła córeczkę.
– No tak, właśnie dlatego zrobiliśmy rewolucję powiedział porucznik wesoło. – Koniec z bałaganem. Teraz, kiedy wojsko jest górą, wszyscy muszą robić, co do nich należy. Zobaczy pan, z Odrią wszystko pójdzie lepiej.
– Naprawdę? – ziewnął Bermúdez. – To osoby się zmieniają, poruczniku, a nie istota sprawy.
– Nie czyta pan gazet, nie słucha radia? – nalegał ze śmiechem porucznik. – Już się zaczęła czystka. Apriści, chuliganeria, komuniści, wszyscy za kratki. Ani jeden drań nie zostanie na swobodzie.
– A po co wyjechałeś do Pucallpa? – mówi Santiago.
– Znajdą się inni dranie – powiedział z goryczą Bermúdez.
– Żeby oczyścić Peru z łobuzów, trzeba by na ten kraj rzucić kilka bomb i zetrzeć nas z mapy świata.
– Ba, do pracy, paniczu-mówi Ambrosio.-A raczę j, żeby tak powiedzieć, za pracą.
– Pan mówi na serio czy żartem? – spytał porucznik.
– Mój stary wiedział, że tam jesteś? – mówi Santiago.
– Nie lubię żartować – powiedział Bermudez. – Zawsze mówię serio.
Jeep jechał doliną, powietrze pachniało morskimi ślimakami, a w dali widać było piaszczyste pagórki. Sierżant prowadził wóz gryząc papierosa, porucznik nasunął czapkę na uszy: chodź, Murzynie, chlapniemy sobie piwka. Rozmawiali jak przyjaciele, don, on mnie potrzebuje, myślał Ambrosio, no i oczywiście chodziło o Rosę. Postarał się o furgonetkę i namówił swego przyjaciela Górala. I chciał, żeby Ambrosio też im pomógł, w razie gdyby doszło do bójki. Ciekawe, do jakiej bójki, no nie? Czy dziewczyna miała ojca albo braci? Nie, tylko Tumulę, śmiechu warte, taki śmieć. On był zachwycony, że może mu pomóc, tylko jedno ale. On się nie boi Túmuli, don Cayo, ani ludzi z ranczerii, ale co powie pana ojciec? Bo jakby się Sęp dowiedział, to don Cayo by tylko trochę oberwał, ale Ambrosio miałby za swoje. Nie dowie się, Murzynie, on wyjeżdża na trzy dni do Limy, a kiedy wróci, Rosa już będzie z powrotem w ranczerii. Ambrosio przyjął bajeczkę za dobrą monetę, don, dał się oszukać i mu pomógł. Bo wykraść dziewczynę na jedną noc, a potem ją wypuścić to jedna sprawa, a co innego – no nie, don? – żeby się z nią ożenić. A ten bandyta don Cayo wszystkich wystrychnął na dudków, i jego, i Górala, don. Wszystkich oprócz Rosy i oprócz Túmuli. W Chincha gadali, że zyskała na tym tylko dziewczyna, bo już nie rozwoziła mleka na ośle, była panią i synową Sepa. Wszyscy inni stracili w tej sprawie: don Cayo, jego rodzice i nawet Túmula, bo jej zabrali córkę. Bo może Rosa była najsprytniejsza z nich wszystkich. I kto by to powiedział, don, takie nic, ale za to chytra, i trafiła na wygrany los, ba, i więcej. Pan pyta, don, co miał robić Ambrosio? Iść o dziewiątej na rynek; i poszedł, poczekał, aż przyjechali po niego, pokręcili się trochę, a kiedy ludzie już spali, oni zatrzymali furgonetkę pod domem don Mauro Cruza, tego głuchego. Don Cayo tam się umówił z dziewczyną, na dziesiątą. Jasne, że przyszła, co miała nie przyjść. Jak już tam była, don Cayo podszedł do niej, a oni zostali w samochodzie. Czy on jej coś powiedział, czy ona zaczęła się czegoś domyślać, w każdym razie nagle córka Túmuli rzuciła się do ucieczki, a don Cayo krzyknął łapać ją. No to Ambrosio pobiegł, dogonił ją, zarzucił sobie na plecy i do furgonetki, tam ją posadził. I wtedy poznałem całą chytrość tej Rosy, don, zobaczyłem, dokąd ona nas prowadzi. Nawet raz nie krzyknęła, nie pisnęła ani nic, tylko trochę sobie pobiegała, poszamotała się i tyle. A najłatwiej byłoby wtedy narobić wrzasku, zaraz by się zlecieli ludzie, pół ranczerii by się zleciało, nie? Ona chciała, żeby ją porwali, czekała na to, żeby ją porwali, taka cwaniara, no czy nie mam racji, don? Że niby umierała ze strachu, aż głos jej odebrało. Kiedy ją niósł, kopała i drapała, a w samochodzie udawała, że płacze, zakryła sobie twarz, ale Ambrosio wcale nie widział, żeby płakała. Góral nacisnął gaz, furgonetka pomknęła drogą. Przyjechali na miejsce, don Cayo wysiadł, a Rosy już wcale nie trzeba było nieść, wpakowała się prościutko do domu, widział pan coś takiego, don? Ambrosio poszedł spać zastanawiając się, jaką minę będzie miała Rosa następnego dnia i czy powie wszystko Túmuli, a Túmula Murzynce, i czy Murzynka go zbije. I nawet nie podejrzewał, co się stanie, don. Bo Rosa nie wróciła następnego dnia i don Cayo też nie, ani następnego, ani jeszcze następnego. Na ranczerii Túmula się zapłakiwała, doña Catalina w Chincha się zapłakiwała, a Ambrosio nie mógł sobie znaleźć miejsca. Na trzeci dzień wrócił Sęp i zawiadomił policję, a Túmula też dała znać policji. Może pan sobie wyobrazić, don, jakie poszły plotki. Góral i Ambrosio, jak się spotykali na ulicy, to nawet się do siebie nie odzywali, on też, jak mógł, dawał nogę. A tamci dwoje, don, pokazali się dopiero po tygodniu. Nie zmuszali go, nikt nad nim nie stał z rewolwerem, nikt nie mówił albo ślub, albo grób. Sam poszedł do księdza, sam, z własnej woli. Podobno ludzie widzieli, jak wysiadali z autobusu na Placu Broni, on prowadził Rosę pod rękę i weszli do domu Sępa, tak jakby właśnie wrócili ze spaceru. I ot, tak sobie, ni z tego ni z owego, wchodzą oboje, razem, niech pan sobie wyobrazi, i don Cayo wyciąga metrykę i mówi pobraliśmy się, ma pan pojęcie, don, jaką minę miał Sęp i co za heca z tego była?
– To tam się poluje na łobuzów? – Bermudez z mdłym uśmieszkiem wskazywał Park Uniwersytecki. – A co słychać na San Marcos? Wejście do parku zamykały z czterech rogów szlabany, kręciły się tam patrole żołnierzy w hełmach, żandarmi i konna policja. Precz z Dyktaturą, głosiły afisze przyczepione do murów San Marcos. Tylko Apra Ocali Peru. Główna brama uniwersytetu była zamknięta, na balkonach powiewały płachty żałobnej krepy, a z dachów maleńkie główki śledziły ruchy żołnierzy i żandarmów. Z wnętrza uczelni dochodził gwar, który wzmagał się lub opadał przygłuszony oklaskami.
– Kilku apristów siedzi tam od 27 października – porucznik dawał znaki oficerowi, który dowodził patrolem pilnującym szlabanu od alei Abancay. – Te bawoły nigdy się niczego nie nauczą.
– Czemu im nie wpakują po kulce? – powiedział Bermú-dez. – To tak wygląda ta wojskowa czystka?
Podporucznik policji zbliżył się do jeepa, zasalutował, obejrzał przepustkę podsuniętą przez porucznika.
– No, jak tam wywrotowcy? – rzekł porucznik wskazując na San Marcos.
– Rozrabiają – powiedział policjant. – Od czasu do czasu rzucają kamieniami. Możecie jechać, poruczniku.
Policjanci cofnęli konie i jeep wjechał na teren parku. Nad falującymi wstęgami krepy widniały białe arkusze, opłakujemy utratę wolności, i piszczele i czaszki namalowane czarną farbą.
– Ja to bym im wpakował po kulce, ale pułkownik Espina chce ich wziąć głodem – powiedział porucznik.
– A jak jest na prowincji? – powiedział Bermúdez. – Na Północy pewno będą zamieszki, tak myślę. Tam apriści są mocni.
– Wszędzie spokój, to były czyste bajki z tym, że niby Apra trzyma w swoim zasięgu całe Peru – powiedział porucznik. – Sam pan widział, liderzy poszukali azylu w ambasadach. Jeszcze nie było takiej spokojnej rewolucji, señor Bermúdez. A tę hecę na San Marcos można by załatwić w jednej chwili, gdyby tylko władze zechciały.
Na ulicach śródmieścia nie było widać wojska. Dopiero na placu Italia znów pojawili się żołnierze w hełmach.
Bermúdez wysiadł z jeepa, przeciągnął się, zrobił kilka kroków, poczekał na porucznika patrząc na niego bezradnie.
– Nigdy pan nie był w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych? – powiedział porucznik zachęcającym tonem. – Budynek jest stary, ale biura bardzo eleganckie. U pułkownika to są i obrazy, i w ogóle wszystko co trzeba.
No to oni weszli, i nie minęły nawet dwie minuty, i drzwi się otworzyły, jakby tam w środku było trzęsienie ziemi, i wyskoczył don Cayo z Rosą, a za nimi Sęp, wykrzykiwał coś i nacierał na nich jak byk, niesłychane rzeczy, don. I to nie na tę córkę Túmuli się wściekał, nie, jej to nawet chyba nie bił, tylko swojego syna. Zwalał go z nóg pięścią, podnosił kopniakiem i tak w kółko aż do Placu Broni. Tam go odciągnęli, boby chłopaka zatłukł. Nie mógł się pogodzić z takim ożenkiem, że to jeszcze smarkacz, no i przede wszystkim, że z kim on się ożenił. I oczywiście nigdy się nie pogodził, nie chciał więcej widzieć syna ani mu dawać na życie. Don Cayo musiał zacząć zarabiać na siebie i na Rosę. Nawet szkoły nie skończył, on, co o nim Sęp mówił, że z niego taka tęga głowa. Gdyby to nie ksiądz im dawał ślub, ale alkad, już by Sęp na pewno jakoś załatwił, ale co można załatwić z Panem Bogiem, don? I jeszcze do tego doña Catalina taka pobożna. Poradzili się proboszcza, a on im powiedział nie ma rady, religia to religia, tylko śmierć ich rozłączy. No i tak Sępowi nic nie zostało, tylko rozpaczać. Ludzie gadają, że temu księżulkowi, co ich pożenił, to Sęp tak dołożył, że potem nie chcieli mu dać rozgrzeszenia i za pokutę kazali mu opłacić budowę jednej z wież w nowym kościele w Chincha. Więc jeszcze i kościół zyskał swoje na tej sprawie, don. A młodej pary Sęp już więcej nie widział. Może tylko w godzinie śmierci spytał: czy mam wnuki? Gdyby miał, może by i przebaczył synowi, ale ta Rosa nie dość, że go wystrychnęła na dudka, to jeszcze okazała się bezpłodna. Podobno po to, żeby syn po nim nic nie odziedziczył, Sęp zaczął wydawać wszystko, co miał, na pijaństwa i na jałmużnę, i gdyby śmierć go nie zaskoczyła tak nagle, straciłby i ten domek za kościołem. No ale już nie zdążył, don. Pan pyta, czemu żył tyle lat z Indianką? Wszyscy to powtarzali Sępowi: przejdzie mu i odeśle ją z powrotem do Túmuli, a pan odzyska syna. Ale jej nie odesłał, kto to wie czemu? Z pobożności? Chyba nie, bo don Cayo nawet i nie chodził do kościoła. Pan mówi, że na złość ojcu, don? Bo nienawidził Sępa, mówi pan? Żeby go rozwścieczyć, niech widzi, jak się rozwiewają wszystkie jego nadzieje pokładane w synu? Zgnoić się po to, żeby ojca własny gniew zadusił? Myśli pan, że dlatego, don? Kazać mu cierpieć, choćby to miało być za nie wiem jaką cenę, choćby miał za to sam zrobić z siebie szmatę? Ba, ja tam nie wiem, don, jak już tak szczerze rozmawiamy, to nie wiem. Panu słabo? Aha, że pan nie mówi o Sępie i o don Cayo, tylko o panu i o paniczu Santiago, tak, don? W porządku, już nic nie powiem, don, wiem, że to przecież nie ze mną pan rozmawiał. Nic nie mówiłem, don, niech pan się na mnie nie gniewa, don.
– Jak wygląda ta Pucallpa? – mówi Santiago.
– Taka tam zapadła dziura – mówi Ambrosio. – Nie był pan?
– Całe życie marzyłem o podróżach i tylko kiedyś ruszyłem się o osiemdziesiąt kilometrów od domu, tylko raz – mówi Santiago. – Ty przynajmniej trochę podróżowałeś.
– W złą godzinę, paniczu – mówi Ambrosio. – Pucallpa ściągnęła na mnie same nieszczęścia.
– To znaczy, że ci się nie powiodło – powiedział pułkownik Espina. – Poszło ci najgorzej z całej naszej grupy. Nie masz grosza przy duszy i jesteś prowincjuszem.
– Nie miałem czasu pójść w ślady tamtej reszty – powiedział Bermúdez spokojnie; patrzył na Espine i w jego wzroku nie było ani arogancji, ani pokory. – No ale ty oczywiście zaszedłeś dalej niż wszyscy inni razem wzięci.
– Najlepszy uczeń, najinteligentniejszy, chłopak z głową – powiedział Espina. – Bermúdez będzie prezydentem, a Espina ministrem, tak mówił Drozd. Pamiętasz?
– Już wtedy chciałeś być ministrem, to prawda – powiedział Bermúdez z kwaśnym uśmieszkiem. – No i zostałeś nim. Jesteś chyba zadowolony, nie?
– Nie prosiłem o to, nie starałem się – pułkownik Espina z rezygnacją rozłożył ręce. – Narzucono mi tę funkcję; przyjąłem ją jako swój obowiązek.
– W Chincha mówili, że byłeś jednym z tych oficerów apristów, że poszedłeś kiedyś na cocktail do Haya de la Torre – Bermúdez uśmiechał się dalej, bez przekonania. – A teraz popatrzcie no, polujesz na apristów jak na przestępców. Tak mówił ten porucznik, którego mi przysłałeś. A propos, mógłbyś mi wreszcie powiedzieć, czemu mnie spotyka ten zaszczyt.
Drzwi gabinetu otworzyły się, wszedł w ukłonach mężczyzna z twarzą wyrażającą najwyższy szacunek, w ręku miał jakieś papiery. – Czy można, panie ministrze? – a pułkownik, później, doktorze Alcibiades, sparaliżował go jednym gestem, niech nam teraz nikt nie przeszkadza. Mężczyzna znów się skłonił, dobrze, panie ministrze, i wyszedł.
– Panie ministrze – wychrypiał Bermúdez bez cienia tęsknoty w głosie i rozejrzał się sennie dokoła. – To wszystko wydaje mi się nieprawdą. Jak i to, że tu siedzę. I że obaj mamy już pod pięćdziesiątkę.
Pułkownik Espina uśmiechał się do niego serdecznie, trochę wyłysiał, ale wśród tych włosów, które mu zostały, nie było ani jednego siwego, a jego śniade policzki zachowały dawną jędrność; z wolna wodził wzrokiem po wygarbowanej, bezsilnej twarzy Bermúdeza, po jego postarzałej, chudej postaci, takiej maleńkiej w ogromnym fotelu z czerwonego aksamitu.
– Wykończyło cię to twoje bezsensowne małżeństwo – powiedział ze słodyczą, ojcowskim tonem. – To był twój życiowy błąd, Cayo. Ja ci to przepowiadałem, przypomnij sobie.
– Ściągnąłeś mnie tu, żeby mówić o moim małżeństwie? – odparł tamten bez gniewu, swoim zwykłym słabym, przytłumionym głosem. – Jeszcze słowo i wychodzę.
– Zawsze taki sam, nie możesz ścierpieć najmniejszego ukłucia – zaśmiał się Espina. – Jak się miewa Rosa? Dzieci nie masz, prawda? Tak, wiem.
– Jeśli nie masz nic przeciw temu, to może przejdziemy do rzeczy – powiedział Bermúdez; cień zmęczenia położył się na jego oczach, zniecierpliwienie ściągnęło usta. Za plecami Espiny, za oknem, odcinały się na tle opasłych chmur dachy, gzymsy, tarasy, te wszystkie napowietrzne śmietniska.
– Mało się widywaliśmy, ale ty zawsze byłeś i jesteś moim najlepszym przyjacielem – niemal zasmucił się pułkownik. – Jeszcze jako szczeniak szanowałem cię, Cayo. Bardziej niż ty mnie. Podziwiałem cię, nawet ci zazdrościłem.
Bermúdez obserwował pułkownika z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Trzymany w ręku papieros dopalił się, popiół spadał na dywan, spirale dymu rozbijały się o jego twarz jak fale o brunatną skałę.
– Kiedy byłem ministrem u Bustamantego, wszyscy z naszej grupy dobijali się do mnie, tylko ty nie – powiedział Espina. – Dlaczego? Kiepsko ci się powodziło, a przecież dawniej byliśmy jak bracia. Mogłem ci pomóc.
– Złazili się jak psy, żeby cię lizać po rękach, prosić o protekcję, proponować swoich ludzi? – rzekł Bermúdez. – A że ja nie przyszedłem, powiedziałeś sobie o ten to albo nieźle się odkuł, albo już nie żyje.
– Wiedziałem, że żyjesz, ale przymierasz godem – powiedział Espina. – Nie przerywaj, daj mi mówić.
– Przecież wcale się nie spieszysz z gadaniem – powiedział Bermúdez. – Trzeba cię ciągnąć za język, jak u José Pardo.
– Chciałbym ci w czymś pójść na rękę – mruknął Espina. – Powiedz, co mogę zrobić dla ciebie.
– Załatw mi powrót do Chincha – zaszemrał Bermúdez. – Jeep, przejazd autobusem, cokolwiek. Przez ten wypad do Limy mogę stracić jeden niezły interesik.
– Jesteś zadowolony z twojego życia, nie przejmujesz się, że możesz się zestarzeć na prowincji i w biedzie – powiedział Espina. Już nie masz ambicji, Cayo.
– Ale jeszcze mam swoją dumę – powiedział Bermúdez ostro. – Nie lubię, jak mi kto robi łaskę. Czy to wszystko, co miałeś do powiedzenia?
Pułkownik patrzył na niego, jakby go szacował albo usiłował rozgryźć, i serdeczny uśmiech znikał z jego twarzy. Złożył dłonie o wypolerowanych paznokciach, wysunął głowę naprzód.
– A więc kawa na ławę, tak, Cayo? – powiedział z nagłym przypływem energii.
– Najwyższy czas – Bermúdez stłamsił w popielniczce niedopałek papierosa. – Już mnie zmęczyły te twoje miłosne deklaracje.
– Odria potrzebuje zaufanych ludzi – pułkownik ostrożnie cedził słowa, jakby nagle coś zaczęło zagrażać jego pewności siebie i swobodzie. – Tutaj z nami są wszyscy i nikt. „La Prensa” i Towarzystwo Rolne chcą tylko, żebyśmy znieśli kontrolę kursów walutowych i popierali wolny handel.
– Jeśli im pójdziecie na rękę, to nie będzie kłopotów – powiedział Bermúdez. – No nie?
– „El Comercio” tylko przez nienawiść do Apry nazywa Odrlę zbawcą ojczyzny – powiedział pułkownik Espina. – Oni chcą po prostu, żebyśmy przymknęli apristów.
– To już załatwione – powiedział Bermúdez. – Więc i tu nie ma problemu, prawda?
– A International, Cerro i inne kompanie chcą tylko silnego rządu, przy którym siedziałyby cicho związki zawodowe ciągnął Espina nie słuchając go. – Każdy w swoją stronę, rozumiesz?
– Eksporterzy, antyapriści, gringowie i jeszcze do tego wojsko – powiedział Bermúdez. – Forsa i siła. Odria nie może się skarżyć. Więcej nie trzeba.
– Prezydent zna mentalność tych skurwysynów – powiedział pułkownik Espina. – Dziś cię popierają, a jutro wpakują sztylet w plecy.
– Tak jak wy wpakowaliście Bustamantemu uśmiechnął się Bermúdez, ale pułkownik zachował powagę. – Tak czy inaczej, póki będą zadowoleni, będą popierać reżym. Potem znajdą sobie innego generała, a was zdejmą. Przecież zawsze tak było w Peru, no nie?
– Tym razem tak nie będzie – powiedział pułkownik Espina. – Będziemy się mieć na baczności.
– Todoskonale-powiedziałBermudeztłumiącziewanie.-Ale mnie to wszystko nie dotyczy.
– Mówiłem o tobie prezydentowi – pułkownik Espina odczekał chwilę, jakie wrażenie zrobią jego słowa, ale Bermúdez, z tym samym wyrazem, nieruchomy, słuchał go z łokciem na poręczy fotela, z twarzą opartą na dłoni. – Szukamy kogoś na szefa Służby Bezpieczeństwa, przyszło mi na myśl twoje nazwisko i wymieniłem je. Czy palnąłem głupstwo?
Umilkł, z gestem niechęci, zmęczenia, wahania czy żalu, wykrzywił usta i zmrużył oczy. Siedział tak przez kilka sekund, jakby zobojętniały na wszystko, a potem poszukał wzrokiem twarzy Bermúdeza: ciągle taka sama, skończenie spokojna, wyczekująca.
– Funkcja niesprecyzowana, ale ważna dla zapewnienia bezpieczeństwa ustroju – dodał pułkownik. – Czy palnąłem głupstwo? Oni uprzedzali, tu potrzeba kogoś, kto będzie jak twoje drugie ja, twoja prawa ręka. Przyszło mi do głowy twoje nazwisko i powiedziałem im. Bez namysłu. No więc widzisz, szczerze ci mówię. Palnąłem głupstwo?
Bermúdez wyjął drugiego papierosa, zapalił. Posmakował go ściągając usta i lekko przygryzł dolną wargę. Popatrzył na żarzący się popiół, na dym, w okno, na zagnojone dachy Limy.
– Wiem, że jak zechcesz, będziesz jednym z moich ludzi – powiedział pułkownik Espina.
– Widzę, że masz zaufanie do dawnego kumpla – powiedział w końcu Bermúdez tak cicho, że pułkownik aż wyciągnął szyję. – Wybrać na swoją prawą rękę pechowca, prowincjusza i do tego jeszcze faceta bez doświadczenia. To wielki zaszczyt, Góral.
– Dość już tych kpin – Espina uderzył ręką w stół. – Powiedz, tak czy nie.
– W takich sprawach nie można od razu się decydować – powiedział Bermúdez. – Daj mi parę dni do namysłu,
– Ani pół godziny, powiedz mi zaraz – powiedział Espina. – O szóstej jestem umówiony z prezydentem w Pałacu. Jeśli się zgadzasz, pojedziesz ze mną i przedstawię cię. Jak nie, możesz wracać do Chincha.
– Obowiązki szefa Służby Bezpieczeństwa mogę sobie wyobrazić – powiedział Bermúdez. – Natomiast nie mam pojęcia, jaka jest jego pensja.
– Pensja zasadnicza i fundusz reprezentacyjny – powiedział pułkownik Espina. – Jakieś pięć, sześć tysięcy solów, zdaje się. Wiem, że to niezbyt dużo.
– Jak na skromne utrzymanie, wystarczy – Bermúdez jakby się uśmiechnął. – A że ze mnie skromny człowiek, więc jakoś bym sobie poradził.
– No to załatwione – powiedział pułkownik Espina. – Ale nie odpowiedziałeś mi w końcu. Zrobiłem głupstwo?
– Czas to pokaże, Góral – Bermúdez znowu zdobył się na półuśmiech.
Czy Góral nie poznał Ambrosia? Kiedy Ambrosio był szoferem don Cayo, tysiące razy wsiadał do samochodu, tysiące razy, don, odwoziłem go do domu. Może i poznał, ale nigdy tego nie okazał, don. Teraz, jako minister, wstydziłby się może, że znał Ambrosia w czasach, kiedy był nikim, i niezbyt mu było do smaku, że Ambrosio wie o jego udziale w porwaniu córki Túmuli. Wymazałby go z pamięci, żeby ta czarna twarz nie ściągała na niego złych wspomnień, don. Kiedy się spotykali, traktował Ambrosia jak kierowcę, którego się pierwszy raz widzi. Dzień dobry, dobry wieczór, i Góral tak samo. Teraz on musi coś jeszcze powiedzieć, don. Rosa to była zwykła Indianka i miała całą kupę wad, to prawda, ale w gruncie rzeczy można jej było współczuć, no nie, don? Koniec końców, była przecież jego żoną, prawda? A on ją zostawił w Chincha i nic jej z tego nie przyszło, że don Cayo stał się kimś ważnym. Że niby co się z nią działo przez te wszystkie lata? Kiedy don Cayo wyjechał do Limy, ona została w żółtym domku, może do dziś tam marnieje. Ale jej nie rzucił tak jak pani Hortensji, bez środków do życia. Przesyłał jej pensję, wiele razy mówił do Ambrosia przypomnij mi, Murzynie, że mam posłać Rosie pieniądze. Co ona robiła przez te wszystkie lata? A bo ja wiem. Chyba miała takie życie jak i przedtem, bez przyjaciółek, bez rodziny. Bo jak się pobrali, to już nigdy nie zajrzała na ranczerię, nawet Túmuli nie przyszła zobaczyć. Pewnie don Cayo jej zabronił. A Tumula złorzeczyła córce, bo ta jej nie zapraszała do siebie. Ale to nawet nie dlatego, don; nigdy nie weszła pomiędzy ludzi z Chincha, próżne nadzieje, kto by tam się przyjaźnił z córką mleczarki, choćby nawet była żoną don Cayo, nosiła buciki i codziennie myła twarz. Przecież wszyscy ją kiedyś widywali, jak poganiała osła i roznosiła tykwy. I poza tym wiedzieli, że Sęp nigdy jej nie uznał za synową. Nic jej nie pozostało, jak zamknąć się w pokoiku, który miał don Cayo za szpitalem San José, i tam żyć jak w klasztorze. Prawie nigdy nie wychodziła, ze wstydu, bo na ulicy ją sobie pokazywali, a może i ze strachu przed Sępem. A potem to już chyba dlatego, że tak przywykła. Ambrosio widział ją kilka razy, na targu albo przed domem, jak wystawiała balię na ulicę i prała, klęcząc na ścieżce. No i na co się to zdało, don, na co tyle obrotności i sprytu, żeby złowić białego mężczyznę. Zyskała nazwisko i znalazła się o szczebel wyżej, ale za to została samiuteńka, bez jednej przyjaznej duszy, i nawet bez matki. Pyta pan o don Cayo? A tak, on to miał przyjaciół, co sobota chodził na piwko do „Pięknego Zakątka”, grywał w „ropuchę” w Jardín El Paraíso, widywano go w takim jednym lokalu i podobno zawsze brał sobie dwie do pokoju. Rzadko kiedy wychodził z Rosą, don, nawet do kina szedł sam. Gdzie pracował don Cayo? W sklepie tych Cruz, w banku, u notariusza, a potem sprzedawał traktory farmerom. Z rok tak przeżyli w tej izdebce, a jak im się polepszyło, przenieśli się do dzielnicy’ południowej, Ambrosio wtedy już jeździł jako kierowca między prowincjami i miał tylko małe przystanki w Chincha, no i kiedyś podczas takiego postoju dowiedział się, że Sęp umarł, a don Cayo i Rosa przenieśli się do tej starej dewotki. Doña Catalina umarła za rządów Bustamantego, don. Jak się u don Cayo wszystko odmieniło za Odrii, to w Chincha ludzie mówili teraz Rosa sobie zbuduje nowy dom i będzie miała dużo służby. Ale nic z tego nie było, don. Wtedy się zaczęły wizyty, pchali się drzwiami i oknami do tej Rosy, don. W „Głosie Chincha” umieszczali fotografie don Cayo z podpisem sławny rodak z Chincha i kto mógł, wpadał do R.osy i upraszał a to o posadkę dla mojego męża, a to stypendium dla mojego synka, a to żeby mojego brata mianowali profesorem czy zastępcą prefekta policji. A znowu rodziny tych różnych apristów wypłakiwały się, niech don Cayo wypuści mojego siostrzeńca albo pozwoli wrócić do kraju mojemu wujowi. To była cała zemsta córki Túmuli, don, wtedy jej zapłacili tamci, co jej przedtem pokazywali swoje fochy. Podobno przyjmowała ich na progu, wszystkich z taką samą głupkowatą miną. Pani synek w więzieniu? Ach, co za zmartwienie. Posadka dla pańskiego pasierba? Proszę pojechać do Limy i porozmawiać z mężem, do widzenia panu. Ale o tym wszystkim Ambrosio wiedział tylko ze słyszenia, don, przecież pan wie, że już wtedy też był w Limie, prawda? Kto go namówił, żeby się zgłosił do don Cayo? Ano Murzynka, Ambrosio nie chciał, mówił podobno wypędza każdego, kto jest z Chincha i przyszedł o coś prosić. Ale jego nie wypędził, don, tylko mu pomógł i Ambrosio był mu za to wdzięczny. Tak, nienawidził tych z Chincha, nie wiadomo czemu, ale sam pan widzi,” nic nie zrobił dla tego miasteczka, nawet jednej szkoły nie kazał zbudować na swojej rodzinnej ziemi. Po jakimś czasie, kiedy ludzie zaczęli źle gadać o Odríi i do Chincha wracali wygnani apriści, podobno zastępca naczelnika postawił przed tym żółtym domkiem policjanta, żeby ochraniał Rosę, widzi pan, jak nienawidzili don Cayo? Ale to była głupota, bo odkąd on był w rządzie, nie mieszkali razem ani się nie widywali i wszyscy wiedzieli, że gdyby zabito Rosę, to by tym wcale nie wyrządzili krzywdy don Cayo, raczej przysługę. Bo on nie tylko jej nie kochał, don, on jej nienawidził, chyba dlatego, że się zrobiła taka szkaradna, no nie, jak pan myśli?
– No widzisz, jak cię dobrze przyjął – powiedział pułkownik Espina – Przekonałeś się, co to za człowiek z Generała.
– Muszę uporządkować myśli – mruknął Bermúdez. Głowa mi pęka.
– Idź odpocząć – powiedział Espina. – Jutro cię przedstawię w ministerstwie i wprowadzę we wszystkie sprawy. No ale przynajmniej powiedz, czy jesteś zadowolony.
– Nie wiem – powiedział Bermúdez. – Czuję się jak pijany. – Ba, w twoich ustach to brzmi jak podziękowanie – zaśmiał się Espina.
– Przyjechałem do Limy tylko z tą teczką – powiedział Bermúdez. – Myślałem, że to na parę godzin.
– Potrzebujesz pieniędzy? – rzekł Espina. – Wiesz co, stary? Teraz ci coś niecoś pożyczę, a jutro załatwię, żeby ci dali zaliczkę.
– Jakie nieszczęście spotkało cię w Pucallpa? – mówi Santiago.
– Poszukam tu niedaleko jakiegoś hotelu – powiedział Bermúdez. – Przyjdę jutro rano.
– Dla mnie, dla mnie? – powiedział don Fermín. – A może to zrobiłeś dla siebie, żeby mnie mieć w ręku, ty nędzniku?
– Ktoś mnie tam wysłał, myślałem, że mi dobrze życzy – mówi Ambrosio. – Jedź tam, Murzynie, obiecywał złote góry. Ot, takie gadanie, paniczu, największa pułapka, jaką sobie można wyobrazić. Gdybym to panu opowiedział, ba.
Espina odprowadził go do drzwi gabinetu i podali sobie dłonie, Bermúdez wyszedł, trzymając w jednej ręce teczkę, w drugiej swój nędzny kapelusz. Wyraz twarzy miał roztargniony i poważny, spojrzenie jak gdyby skierowane do wewnątrz. Nie odpowiedział na ukłon oficera przy wejściu. Czy to była godzina, kiedy urzędnicy kończą pracę? Na ulicach panował tłok i hałas. Wmieszał się w tłum, szedł tam, dokąd niosła go ludzka fala, oddalał się, znów szedł, zawrócił wąskimi, zatłoczonymi chodnikami, jakby ciągnął go jakiś wir albo czary, czasem zatrzymywał się na rogu albo w podcieniach, albo pod latarnią, żeby zapalić papierosa. W kawiarni na Azángaro zamówił herbatę z cytryną i pił ją smakując z wolna, a wychodząc zostawił napiwek dwukrotnie wyższy niż cały zapłacony rachunek. W jakiejś podłej księgarni w pasażu przy Unión przerzucił kilka broszurek o krzykliwych okładkach i drobnym wytartym druku, oglądał je niewidzącym spojrzeniem, aż wreszcie oczy mu zapłonęły, gdy trafił na Lesbijskie tajemnice. Kupił książkę i wyszedł. Jakiś czas błądził jeszcze po śródmiejskich ulicach, z teczką pod pachą, z pomiętym kapeluszem w ręku, paląc bez przerwy. Ściemniało się już i ulice pustoszały, kiedy wszedł do hotelu Maury i zapytał o pokój. Podsunięto mu formularz i przez chwilę trzymał pióro uniesione nad miejscem, gdzie należało wpisać zawód, wreszcie napisał urzędnik. Pokój był na trzecim piętrze, okno wychodziło na wewnętrzne podwórze. Wszedł do wanny, a potem położył się w bieliźnie do łóżka. Przerzucał Lesbijskie tajemnice, a jego oczy błądziły na ślepo wśród stłoczonych czarnych znaczków. Potem zgasił światło. Ale przez wiele godzin nie mógł zasnąć. Leżał na plecach, nieruchomy, z zapalonym papierosem w ręce, dysząc niespokojnie, ze spojrzeniem utkwionym w mroczny cień na suficie.
– Więc to było w Pucallpa i przez tego Hilario Moralesa. No tak, ty wiesz, kiedy i dlaczego się wpakowałeś w to twoje zafajdane życie mówi Santiago. – A ja bym dał nie wiem co, żeby wiedzieć, w jakim momencie się zgnoiłem.
Przyniesie jej tę książkę, zgoda? Lato się kończyło, wydawało się, że to już piąta, a jeszcze nie było drugiej, i Santiago myśli: tak, oczywiście, przyniósł tę książkę. Zachwycony i przejęty stał na zakurzonych kamiennych płytach, wśród wyszczerbionych filarów uniwersyteckiego hallu, niecierpliwił się, niechby już mnie przyjęli, i ją też, pełen optymizmu, i ciebie przyjęto, myśli, i ją też: ech, Zavalita, byłeś szczęśliwy.
– Pan jest zdrowy, młody, ma pan pracę, ma pan żonę – mówi Ambrosio. – Pan się zgnoił? Jak to się mogło stać, paniczu?
Zdający – ilu z nich miało się znaleźć razem z Aidą? z nosami wetkniętymi w notatki, pojedynczo i grupkami krążyli po patio, krok za krokiem, jak w procesji, albo przysiadłszy na odrapanych ławkach powtarzali materiał oparci o pokryte pleśnią ściany i przepytywali się półgłosem. Kolorowi chłopcy i dziewczęta, tutaj nie przychodziła młodzież z towarzystwa. Myśli: miałaś rację, mamo.
– Kiedy wstąpiłem na San Marcos, zanim jeszcze uciekłem z domu, byłem czysty jak łza – mówi Santiago.
Rozpoznał kilka twarzy z pisemnego egzaminu, wymienili uśmiechy i powitania, ale Aida nie przychodziła, więc stanął tuż przy wejściu. Słyszał, jak obok w grupie powtarzają geografię, słyszał, jak jakiś chłopak, nieruchomy, ze spuszczonymi oczyma, wymienia modlitewnym tonem wicekrólów Peru.
– Był panicz taki sam czysty jak ten czysty tytoń, co go kurzą bogacze? – śmieje się Ambrosio.
Zobaczył ją, jak wchodziła: ta sama prosta sukienka koloru cegły, te same płaskie pantofle co wtedy na pisemnym. Ze swoją minką pilnej uczennicy przepychała się przez zatłoczoną bramę, odwracała to tu, to tam swoją buzię dużego dziecka, nieumalowaną, pozbawioną wdzięku i blasku; szukała czegoś, kogoś, spojrzeniem twardym i dorosłym. Wargi jej się wygięły, on otworzył usta i zobaczył, że się uśmiechnęła: surowa twarz złagodniała, rozjaśniła się. Zobaczył, że idzie ku niemu: cześć, Aida.
– Miałem w nosie całą forsę świata i czułem się stworzony do wielkich rzeczy – mówi Santiago. – W tym sensie byłem czysty.
– W Grocio Prado żyła pobożna Melchorita, rozdawała wszystko, co miała, i całymi dniami się modliła – mówi Ambrosio. – Czy pan, jako młody chłopiec, chciał być tak samo święty jak ona?
– Przyniosłem ci Noc została za nami – powiedział Santiago. – Może ci się spodoba.
– Tyle mi o niej mówiłeś, że umieram z ciekawości – powiedziała Aida. – A tu masz tę francuską powieść o rewolucji w Chinach.
– Jirón Puno, ulica Padre Jerónimo? – mówi Ambrosio. – To tam dają pieniądze takim przeklętym Murzynom jak ja?
– Tam zdawaliśmy egzamin wstępny tego roku, kiedy wstąpiłem na San Marcos – mówi Santiago. – Podkochiwałem się w dziewczynach z Miraflores, ale na ulicy Padre Jerónimo zakochałem się pierwszy raz naprawdę.
– To chyba nie powieść, wygląda na coś historycznego – powiedziała Aida.
– Ach tak? – mówi Ambrosio. – I ona też się w panu zakochała?
– To książka autobiograficzna, ale czyta się jak powieść – rzekł Santiago. – Zobaczysz, zajrzyj do rozdziału Noc długich noży, o przewrocie w Niemczech. Coś wspaniałego, zobaczysz.
– O rewolucji? – Aida kartkowała książkę, a w jej głosie i spojrzeniu dostrzegało się nieufność. – Ale ten Valtin to komunista czy wróg komunizmu?
– Nie wiem, czy się we mnie zakochała, nie wiem, czy wiedziała, że ją kocham – mówi Santiago. – Czasem myślę, że tak, a czasem, że nie.
– Pan nie wiedział, ona nie wiedziała, ale to poplątane, przecież takie rzeczy zawsze się wie, no nie, paniczu? – mówi Ambrosio. – A co to była za dziewczyna?
– Uprzedzam, że jeśli on jest anty, to zaraz ci to zwracam – i łagodny, nieśmiały głos Aidy stał się wyzywający. – Bo ja jestem komunistką.
– Jesteś komunistką? – Santiago popatrzył na nią zdumiony. – Naprawdę?
Jeszcze nie byłaś, myśli, chciałaś być komunistką. Czuł mocne bicie serca i był oczarowany: posłuchaj no, chudzino, na San Marcos nie ma nauki, tam się tylko politykuje, to jaskinia apristów i komunistów, tam przychodzą malkontenci i przeciwnicy ustroju. Myśli: biedny tato. No widzisz, Zavali-ta, jeszcze się nawet nie dostałeś na uczelnię, a oto co już odkryłeś.
– Właściwie to jestem i nie jestem – zwierzyła się Aida. – Bo gdzie tu masz komunistów?
Jak można być komunistką i nawet nie wiedzieć, czy w Peru jest partia komunistyczna? A może Odria wszystkich wpakował do więzienia, może wywiózł albo wymordował? Ale jeśli Aida zda ustny i dostanie się na San Marcos, dowie się wszystkiego na uniwersytecie, nawiąże kontakty z tymi, co jeszcze zostali na wolności, będzie studiowała marksizm i zapisze się do partii. Patrzyła na mnie nieufnie, myśli, ciekawam, co mi odpowiesz, głos miała taki łagodny, a oczy zuchwałe, wiesz, to są ateiści, oczy miała płonące, no spróbuj zaprzeczyć, i inteligentne, a ty, myśli, słuchałeś jej ze strachem i z podziwem: tak było, Zavalita. Myśli: czy to wtedy się zakochałem?
– Koleżanka z San Marcos – mówi Santiago. – Rozmawiała o polityce, wierzyła w rewolucję.
– Caramba, chyba się pan nie zakochał w jakiejś dziewczynie od apristów – mówi Ambrosio.
– Apriści już nie wierzyli w rewolucję – mówi Santiago. – To była komunistką.
– Takie diabelskie sztuczki – mówi Ambrosio. – Żeby złapać chłopca, paniczu.
Coraz nowi kandydaci wchodzili na ulicę Padre Jerónimo, wpadali do hallu i na podwórze, biegli ku listom przypiętym na tablicy, gorączkowo przeglądali notatki. Pracowity poszum unosił się nad uczelnią.
– Patrzysz na mnie jak na dzikie zwierzę – powiedziała Aida.
– Jak to się dziwnie składa, ja szanuję każdą ideę, a poza tym, nie uwierzysz, ja też mam – Santiago zamilkł, zastanawiał się, zająknął – mam postępowe poglądy.
– Świetnie, bardzo się cieszę – powiedziała Aida. – To dziś zdajemy ustny? Takie długie czekanie okropnie mnie onieśmiela, nie pamiętam nic z tego, czego się uczyłam.
– Możemy sobie coś powtórzyć – powiedział Santiago. – Czego się najbardziej boisz?
– Historii powszechnej – powiedziała Aida. – Dobrze, przepytajmy się. Ale będziemy spacerować, w ten sposób lepiej się uczę niż siedząc na ławce. A ty?
Przeszli przez hall o posadzce z płyt koloru wina, do tego hallu przylegały sale wykładowe – gdzie też ona mieszka?
– w głębi było niewielkie patrio, nie tak zatłoczone jak inne. Zaniknął oczy, zobaczył skromniutki czysty domek, o prostych meblach, i zobaczył też ulice otaczające ten dom, i twarze – twarde, dumne, poważne, szczere? – ludzi idących tymi ulicami, ludzi ubranych w kombinezony i szare kurtki, i słyszał ich rozmowy – dźwięczące solidarnością, oszczędne, prowadzone ukradkiem? – i pomyślał robotnicy, i pomyślał komuniści, i postanowił nie jestem apristą, jestem komunistą. Ale na czym polegała różnica? Nie mógł jej o to spytać, weźmie mnie za idiotę, trzeba to z niej jakoś wyciągnąć. Ona pewnie spędziła w ten sposób całe lato, z oczami zajadle utkwionymi w skrypt, spacerując tam i z powrotem po mikroskopijnym pokoiku. Wpadało tam mało światła, robiąc notatki siadała przy stoliku, na którym paliła się lampka bez abażuru albo świeca. Zamknąwszy oczy, poruszała z lekka wargami, potem wstawała i chodząc powtarzała nazwiska i daty, późno w noc, pełna niezmożonych chęci; czy jej ojciec jest robotnikiem? matka służącą? Myśli: ach, Zavalita. Przechadzali się bardzo wolno, dynastie faraonów, przepytywali się po cichu, Babilonia i Niniva – czy to w rodzinnym domu słyszała rozmowy o komunizmie? – przyczyny pierwszej wojny światowej – co by pomyślała, gdyby wiedziała, że jego stary jest z Odną? – bitwa nad Marną, może nie chciałaby się już z tobą spotykać, Zavalita: tato, nienawidzę cię. Zadawaliśmy sobie pytania, ale właściwie nie pytaliśmy się o nic, myśli. Myśli: zawieraliśmy przyjaźń. Czy ona chodziła do szkoły państwowej? Tak, do Unidad Escolar, a on? On do Santa Maria, ach, szkoła dla dzieci z dobrych domów. To była okropna szkoła, nie jego wina, że starzy go tam umieścili, on by wolał Guadalupe, i Aida zaczęła się śmiać: czemu się zaczerwieniłeś, ona nie ma żadnych uprzedzeń, a co było pod Verdun. Myśli: oczekiwaliśmy od uniwersytetu wspaniałych rzeczy. Mieli być w partii, razem chodzić do drukarni, razem wymykać się na zebrania związkowe, razem w więzieniu, razem na wygnaniu: to była bitwa, a nie traktat, głuptasie, a on, jasne, jestem głupi, i potem ona kto to był Cromwell. Spodziewaliśmy się wspaniałych rzeczy po nas samych, myśli.
– Kiedy pan wstąpił na San Marcos i ostrzygli panu głowę, panienka Teté i panicz Chispas wołali na pana łysa pało – mówi Ambrosio. – A pański tatuś jaki był zadowolony, kiedy pan pozdawał wszystkie egzaminy.
Dziewczyna, z którą można było mówić o książkach, która znała się na polityce, chociaż nie była mężczyzną; zaczęły się zacierać w twojej pamięci „Maskotka”, „Kurczątko”, „Wiewióreczka”, tak, Zavalita, znikały, rozwiewały się wspomnienia o słodkich idiotkach z Miraflores. Odkryć, że przynajmniej jedna dziewczyna jest stworzona do czegoś więcej, myśli. Nie tylko po to, żeby się z nią kłaść, żeby ją podrywać, żeby się w niej podkochiwać. Myśli: do czegoś więcej. Miała studiować prawo i jeszcze pedagogikę, a ty miałeś robić prawo i filologię.
– Coś ty z siebie zrobiła, wampirzycę, pajaca czy co takiego? – powiedział Santiago. – No i gdzie lecisz taka wymalowana, co?
– A jaka specjalność? – powiedziała Aida. – Filozofia?
– Idę, gdzie mi się podoba, a tobie nic do tego – powiedziała Teté. – Ja ci nic nie mówię, to i ty się nie wtrącaj.
– Chyba literatura – powiedział Santiago. – Ale jeszcze nie wiem.
– Wszyscy ci, co wybierają literaturę, chcą być poetami – powiedziała Aida. – Ty też?
– Przestańcie się kłócić – powiedziała señora Zoila. – Zupełnie jak pies z kotem, dość już tego.
– Miałem cały zeszyt wierszy, pisałem je w tajemnicy – mówi Santiago. – Tak żeby nikt nie widział i nie wiedział, rozumiesz? Byłem czysty.
– Czemu się tak czerwienisz, kiedy cię pytam, czy chcesz być poetą – roześmiała się Aida. Nie zachowuj się jak drobno-mieszczanin.
– Drażnili się z panem, nazywali pana mądralą – mówi Ambrosio. – Ciągłe kłótnie były między wami, paniczu.
– Idź zmień sukienkę i umyj twarz – powiedział Santiago. – Nigdzie nie pójdziesz, Teté.
– A co w tym złego, że Teté pójdzie do kina? – wtrąciła señora Zoila. – Czemu tak krzyczysz na własną siostrę. I to ty, taki liberalny, taki przeciwnik księży.
– Ona nie idzie do kina, tylko na dancing do „Sunset”, z tym łobuzem Pepe Yáñezem – powiedział Santiago. Dziś rano słyszałem, jak się umawiała przez telefon.
– Do „Sunset” z Pepe Yáñezem? – powiedział Chispas. – Z tym błaznem?
– To nie dlatego, żebym chciał być poetą, tylko że literatura bardzo mnie pociąga – powiedział Santiago.
– Chyba oszalałaś, Teté – powiedział don Fermín. – Czy to prawda, Teté?
– On kłamie, kłamie – Teté dygotała i piorunowała brata spojrzeniem. – Ty podły, ty idioto, nienawidzę cię, żebyś zdechł.
– I mnie też pociąga – powiedziała Aida. – Na pedagogice wezmę sobie jako specjalność literaturę i język hiszpański.
– Myślisz, że możesz oszukiwać twoich rodziców, ty niedobra? – powiedziała señora Zoila. – i jak możesz tak mówić do brata.
– W twoim wieku jeszcze się nie chodzi po lokalach, moje dziecko – powiedział don Fermín. – Nie pójdziesz nigdzie, ani dziś, ani jutro, ani w niedzielę.
– A temu Pepe Yáñezowi skuję mordę – powiedział Chispas. – Zatłukę go, tatusiu.
Teraz Teté wy buchnęła wrzaskliwym płaczem, ty przeklęty, przewróciła filiżankę z kawą, żebyś raz wreszcie zdechł, a señora Zoila nie szalej, dziecko, nie szalej, a ona taki wielki wyrósł i taki z niego pedał, a señora Zoila zaplamiłaś obrus, a ona zamiast robić babskie plotki, idź już lepiej, pisz sobie te swoje pedziowate wierszyki. Wstała od stołu, wyszła z jadalni i ciągle krzyczała te twoje wierszyki, ty kapusiu, ty pedale, i żebyś zdechł, przeklęty łobuzie… Słyszeli, jak wbiega po schodach, trzasnęła drzwiami. Santiago poruszał łyżeczką w pustej filiżance, jakby chciał rozmieszać cukier.
– Czy to prawda, co mówiła Teté – uśmiechnął się don Fermín. – Piszesz wiersze, chudzino?
– Tak, w takim małym zeszyciku, i chowa je za Encyklopedią, myśmy wszystkie czytali, ja i Teté – powiedział Chispas. – Wiersze o miłości, i jeszcze o Inkach. Nie wstydź się, mądralo. Zobacz, tato, jak on się wstydzi.
– Przecież ty ledwo umiesz czytać, trudno uwierzyć, że cokolwiek przeczytałeś – powiedział Santiago.
– Nie ty jeden umiesz czytać – powiedziała señora Zoila. – Nie bądź taki zarozumiały.
– Dobra, dobra, smaruj sobie te twoje pensjonarskie wypo-ciny, mądralo – powiedział Chispas.
– Niczego się nie nauczyli, i po co im była najlepsza szkoła w Limie – westchnęła señora Zoila. – Wymyślają sobie jak dorożkarze, i to w naszej obecności.
– Czemu mi nie mówiłeś, że piszesz wiersze? – powiedział don Fermín. – Musisz mi je pokazać, chudzino.
– Chispas i Teté kłamią – mruknął Santiago. – Nie zwracaj na nich uwagi, tato.
A oto komisja, trzy osoby, w budynku zaległo trwożne milczenie. Chłopcy i dziewczęta ujrzeli trzech mężczyzn, którzy przemierzali hali poprzedzani przez woźnego, i zaraz zniknęli w drzwiach sali. Żebym się dostał, żeby ona się dostała. Znów wybuchł gwar, bardziej intensywny, donośniej-szy niż przedtem. Aida i Santiago wrócili na wewnętrzne podwóreczko.
– Zdasz, i to dobrze – powiedział Santiago. – Umiesz wszystko od a do zet.
– Wydaje ci się, wiele rzeczy umiem tylko po łebkach powiedziała Aida. – Ty to co innego, na pewno się dostaniesz.
– Wkuwałem całe lato – powiedział Santiago. – Jeżeli mnie obleją, palnę sobie w łeb.
– Jestem przeciwna samobójstwom – powiedziała Aida. – Zabić się to stchórzyć.
– Et, księże bajeczki – powiedział Santiago. – Żeby się zabić, trzeba wiele odwagi.
– Mnie tam nie obchodzą księża – powiedziała Aida, te jej oczy, myśli, no już, powiedz, nie bój się. – Ja nie wierzę w Boga, jestem ateistką.
– Ja też jestem ateistą – powiedział natychmiast Santiago. – To jasne.
Znów spacer, wzajemne pytania. Czasem odbiegali od tematu, zapominali o skryptach i zaczynali rozmawiać, dyskutować: w jednych sprawach się zgadzali, w innych nie, żartowali, czas uciekał i nagle: Zavala Santiago! Idź prędko, uśmiechnęła się do niego Aida, i żeby wyciągnął łatwe pytania.
Przedarł się przez podwójny mur kandydatów, wszedł na salę egzaminacyjną i już nie pamiętasz, Zavalita, jakie miałeś pytania, nie pamiętasz twarzy profesorów ani jak odpowiadałeś: tylko to, że wyszedł zadowolony.
– Pamięta pan dziewczynę, która się panu podobała, i wszystko inne się zatarło – mówi Ambrosio. – To całkiem zrozumiałe, paniczu.
Wszystko ci się podobało tego dnia, myśli. Walące się ze starości mury uczelni, twarze zdających, twarze koloru pasty do butów, twarze ziemiste albo malarycznie śniade, i ta gorączkowa atmosfera, i to, co mówiła Aida. Jak się wtedy czułeś, Zavalita? Myśli: jak w dzień pierwszej komunii.
– Przyszedłeś, bo to Santiago idzie do komunii – zrobiła płaczliwą minkę Teté. – Na mojej nie byłeś, riie kocham cię.
– No chodź, pocałuj mnie, nie bądź głuptaskiem – powiedział don Fermín. – Przyszedłem, bo nasz chudzina zdobył pierwsze miejsce, gdybyś ty miała dobre stopnie, też bym przyszedł na twoją pierwszą komunię. Kocham was wszystkich tak samo, całą trójkę.
– Tylko tak mówisz, ale to nieprawda – rozżalił się Chispas. – Na mojej komunii też nie byłeś.
– Przestańcie gadać głupstwa, nie psujcie chudzinie całego dnia scenami zazdrości – powiedział don Fermín. – No już, siadamy do samochodu.
– Do Herradura, tatusiu, na milk-shakes i hot-dogs – powiedział Santiago.
– Tato, do wesołego miasteczka, jest na Polu Marsowym – powiedział Chispas.
– Jedziemy do Herradura – oświadczył don Fermín. – To chudy miał dziś pierwszą komunię i jemu się należy przyjemność.
Pędem wybiegł z sali, ale zanim dotarł do Aidy – czy od razu podają stopnie, a jakie pytania, krótkie czy długie? – obsko-czyli go inni kandydaci, a ona czekała na niego z uśmiechem: widać po jego twarzy, że poszło dobrze, i to jak, już nie musisz sobie strzelać w łeb.
– Zanim wyciągnąłem pytania, pomyślałem jak będą łatwe, oddam własną duszę – powiedział Santiago. – Więc jeżeli diabeł istnieje, pójdę do piekła. Ale cel uświęca środki.
– Nie ma ani duszy, ani diabła – hm, to się jeszcze zobaczy. – A skoro uważasz, że cel uświęca środki, to jesteś nazista.
– Na wszystko miała odpowiedź, o wszystkim własne zdanie, dyskutowała tak, jakby zaraz chciała się bić – mówi Santiago.
– Kokietka, są i takie, człowiek im mówi białe, a one czarne, ty czarne, a one nie, białe – mówi Ambrosio. – Ot, takie sztuczki, żeby rozpalić mężczyznę, ale to czasem robi swoje.
– Jasne, poczekam na ciebie – powiedział Santiago. – Może jeszcze coś z tobą powtórzyć?
Persowie, Karol Wielki, Aztekowie, Charlotte Corday, przyczyny upadku Austro-Węgier, narodziny i śmierć Danto-na: żeby tylko wyciągnęła łatwe pytania, żeby zdała. Wrócili na pierwsze podwórze, usiedli na ławce. Wbiegł gazeciarz wykrzykując wiadomości dnia, koło nich jakiś chłopak kupił „El Comercio” i zaraz powiedział biedacy, to już szczyt wszystkiego. Odwrócili się do niego, a on im pokazał nagłówek i fotografię mężczyzny z wąsami. Aresztowali go, wygnali czy zabili, kto to jest? Ten chłopak to był Jacobo, Zavalita: mizerny blondyn o gniewnych jasnych oczach, zakrzywionym palcem wskazywał zdjęcie w gazecie, w jego głosie drżał bunt, Peru stacza się coraz niżej, jakiś dziwnie indiański wyraz w tej twarzy o mlecznej cerze, gdzie tylko tknąć, tam zgnilizna, jak mówił Gonzáles Prada, raz kiedyś już widział tę twarz, z daleka, w przelocie, na ulicach Miraflores.
– Jeszcze jeden? – mówi Ambrosio. – Caramba, paniczu, San Marcos to gniazdo wywrotowców.
Jeszcze jeden czysty, myśli, zbuntowany przeciw barwie własnej skóry, przeciw swej klasie, przeciw sobie samemu, przeciw Peru. Myśli: czy zawsze miał być taki czysty? czy miał być szczęśliwy?
– Nie było ich tak dużo, Ambrosio. To tylko przez przypadek spotkaliśmy się we trójkę tego pierwszego dnia. – Tych przyjaciół z San Marcos nigdy pan nie zapraszał do siebie do domu – mówi Ambrosio. – Ale za to panicz Popeye i ci inni z liceum ciągle przychodzili do pana na herbatę.
Wstyd ci było, Zavalita? Myśli: żeby Jacobo, Hektor, Solórzano nie wiedzieli, gdzie i z kim mieszkasz, żeby nie znali twojej starej i nie słyszeli, co mówi twój stary; żeby Aida nie wysłuchiwała okrągłych idiotyzmów Teté? Myśli: albo żeby starzy nie wiedzieli, z kim przestajesz, żeby Chispas i Teté nie oglądali ciemnej twarzy Indianina Martineza? Tego pierwszego dnia zacząłeś zabijać twoich starych, Popeye’a, Miraflores, myśli: zrywałeś z nimi, Zavalita, bo wszedłeś w inny świat: czy to było wtedy, czy to wtedy zamknęły się te drzwi? Myśli: z kim zrywałem, w jaki świat wchodziłem?
– Słyszeli, jak mówiłem o Odríi, i odeszli – Jacobo wskazał na oddalającą się grupkę: popatrzył za nimi z ciekawością, bez ironii. – A może i wy się boicie gadać?
– Czy się boimy? – Aida wyprostowała się gwałtownym ruchem. – Ja twierdzę, że Odria to dyktator i morderca, i powiem to tutaj, na ulicy czy gdziekolwiek indziej.
Czysta jak dziewczyna z Quo vadis, myśli, gnana niecierpliwym pragnieniem, aby zstąpić do katakumb, a potem dać się powlec do cyrku, lwom na pożarcie. Jacobo słuchał jej zbity z tropu, a ona zapomniała już o egzaminie, dyktator, który zdobył władzę bagnetem, podnosiła głos i gestykulowała, Jacobo potakiwał i patrzył na nią z sympatią, zniósł partie polityczne í wolność prasy, a Jacobo rozentuzjazmowany, kazał wojsku masakrować tych z Arequipy, i Jacobo oczarowany, a tylu innych powsadzał do więzienia, deportował, torturował, nawet nie wiemy ilu, i Santiago patrzył na Aidę i na Jacobo i nagle, myśli, ty sam, Zavalita, poczułeś się torturowany; wygnany, zdradzony, i przerwał jej: Odria to najgorszy tyran w całej historii Peru.
– Bo ja wiem, czy najgorszy – powiedziała Aida nabierając tchu. – Ale jeden z najgorszych na pewno.
– Zostaw mu trochę czasu i sama zobaczysz – upierał się z całą energią Santiago. – Okaże się najgorszy.
– Dyktatura jest zawsze taka sama. Wyjąwszy dyktaturę proletariatu – rzekł Jacobo. – Historia tego dowiodła.
– Czy wiesz, jaka jest różnica między aprizmem i komunizmem? – mówi Santiago.
– Nie trzeba mu zostawiać czasu na to, żeby się okazał najgorszy – powiedziała Aida. – Trzeba go jak najprędzej usunąć.
– No chyba taka różnica, że apristów jest bardzo dużo, a komunistów bardzo mało – mówi Ambrosio. – Tylko taka może być różnica.
– Nie, chyba nie dlatego odeszli, że mówiłaś o Odrii, tylko że chcą się uczyć – powiedział Santiago. – Tu, na San Marcos, wszyscy muszą być postępowi.
Popatrzyła na ciebie, jakby ci nagle na plecach wyrosły skrzydła, myśli, San Marcos już nie jest takie jak było, patrzyła jak na grzeczne, niezbyt rozgarnięte dziecko. Nic nie wiedziałeś, nie rozumiałeś nawet ich słownictwa, musiałeś dopiero się nauczyć, co to jest aprizm, co faszyzm, co komunizm i dlaczego San Marcos już nie jest tym, czym było kiedyś: bo od czasu zamachu stanu Odrii przywódcy partyjni są prześladowani, ośrodki związkowe w rozsypce, a poza tym jeszcze dlatego, że na wykładach pełno tajniaków, których przyjęto jako słuchaczy, i tu Santiago wtrącił żartem: czy Jacobo mieszka w Miraflores? Bo zdaje się, że go tam kiedyś widział. Jacobo zaczerwienił się i przytaknął niechętnie, a Aida zaczęła się śmiać: a więc obaj są z Miraflores, obaj z dobrych domów. Ale Jacobo nie był w nastroju do żartów, myśli. Z mentorską miną utkwił w niej spojrzenie niebieskich oczu i cierpliwie, wyniosłym, pewnym siebie głosem tłumaczył, że nieważne, gdzie się mieszka, tylko co się myśli i robi, a Aida, że tak, oczywiście, ona tego nie mówiła poważnie, tylko sobie żartowała z paniczyków, a Santiago, że będzie czytał, uczył się i poznawał marksizm tak jak on: ech, Zavalita. Woźny wywołał jakieś nazwisko i Jacobo wstał: to jego wzywali. Bez pośpiechu szedł na salę egzaminacyjną, spokojny i pewny siebie, tak jak wtedy, kiedy z nimi rozmawiał, inteligentny, nie? a Santiago popatrzył na Aidę, szalenie inteligentny, a poza tym jak się zna na polityce, i Santiago postanowił, że on będzie się znał jeszcze lepiej.
– Czy to prawda, że wśród studentów są szpicle? – powiedziała Aida.
– Jeśli taki typ będzie na naszym roku, to go załatwimy – powiedział Santiago.
– Tak mówisz, jakbyś już był studentem – powiedziała Aida. – Powtórzymy jeszcze troszkę.
Ale ledwo podjęli na nowo spacer i przepytywanie, Jacobo już wyszedł, flegmatyczny i szczupły, w wyblakłym niebieskim ubraniu, już był przy nich, roześmiany i rozczarowany, egzamin to czyste kpiny, Aida niech się nie martwi, przewodniczący komisji, chemik, o wiele mniej wie z literatury niż ty czy ja. Trzeba odpowiadać zdecydowanym tonem, oblewają tylko takiego, co się waha. Nie udało mi się, myśli, ale kiedy wezwali Aidę, oni ją odprowadzili pod drzwi i wrócili na ławkę i rozmawiali sami we dwóch, dobrze ci poszło, Zavalita. Opuściła cię zazdrość, myśli, zacząłem go podziwiać. Szkołę skończył dwa lata temu, w zeszłym roku nie dostał się na San Marcos, bo miał tyfus, stwierdzał takim tonem, jakby wyrąbywał każde słowo. Kręciło ci się w głowie, imperializm, idealizm, czułeś się jak barbarzyńca na widok drapaczy chmur, materializm, uświadomienie społeczne, zmieszany, amoralny. Kiedy wyzdrowiał, przychodził po południu na wydział literatury, czytał dużo w Bibliotece Narodowej i wszystko wiedział, i miał odpowiedź na każde pytanie, i mówił o wszystkim, myśli, tylko nie o sobie. W jakiej szkole się uczył, czy pochodził z żydowskiej rodziny, czy miał rodzeństwo, na jakiej ulicy mieszkał? Pytania nie niecierpliwiły go, wyjaśniał wszystko rozwlekle i bezosobowo, aprizm jest odmianą reformizmu, a komunizm to rewolucja. Czy potem doszło do tego, że cię szanował i zarazem nienawidził, myśli, że ci zazdrościł jak ty jemu? Miał studiować prawo i historię, a ty, Zavalita, słuchałeś go olśniony: będą się razem uczyć, razem chodzić do tajnej drukarni, konspirować, walczyć, razem przygotowywać rewolucję. Co myślał o tobie, zastanawia się, co by teraz pomyślał o tobie? Aida podeszła do nich z roziskrzonymi oczyma: tematy numer jeden, mówiła bardzo dużo. Gratulowali jej, zapalili, wyszli na ulicę. Ulicą Padre Jerónimo przejeżdżały samochody z zapalonymi światłami i wiatr chłodził im twarze, gdy rozgorączkowani, rozgadani, szli przez Azángaro w stronę Parku Uniwersyteckiego. Aida chciała pić, Jacobo był głodny, więc może gdzieś wstąpimy? zaproponował Santiago, a oni, że to dobra myśl, no to on ich zaprasza i Aida na to jaki z ciebie burżuj. Poszliśmy do tej zafajdanej jadłodajni nie po to, żeby zjeść bułki ze smażonym boczkiem, tylko żeby pogadać o przyszłości, myśli, żeby dyskutować do utraty tchu i zawrzeć przyjaźń. Potem już nigdy nie było takiego uniesienia, takich szlachetnych porywów. Myśli: takiej przyjaźni.
– W południe i wieczorem tu się robi tłok – powiedział Jacobo. – Studenci przychodzą po wykładach.
– Chciałbym wam coś powiedzieć – Santiago zacisnął pięści pod stołem i przełknął ślinę. – Mój ojciec jest z Odrią.
Zapadła cisza, Aida i Jacobo wymienili spojrzenia, wydawało się, że to trwa całą wieczność. Santiago słyszał, jak mijają sekundy, i gryzł się w język: tato, nienawidzę cię.
– Właśnie tak myślałam, czy nie jesteś krewnym tego Zavali – powiedziała wreszcie Aida ze zmartwionym, współczującym uśmiechem. – Ale to nic nie znaczy, twój ojciec i ty to dwie zupełnie różne sprawy.
– Najlepsi rewolucjoniści wyszli spośród burżuazji – Jacobo powściągliwie podtrzymywał go na duchu. – Zerwali ze swoją klasą i przejęli ideologię klasy robotniczej.
Podał kilka przykładów, a Santiago wzruszony, myśli: pełen wdzięczności, opowiedział im o swoich utarczkach religijnych z księżmi w szkole, o dyskusjach politycznych z ojcem i kumplami, i Jacobo zaczął przerzucać książki leżące na stoliku: Los człowieka to ciekawa rzecz, chociaż odrobinę romantyczna, a Noc została za nami nawet nie warto czytać, autor jest wrogo nastawiony do komunizmu.
– Tylko na końcu książki – zaprotestował Santiago. – Bo partia nie chciała mu pomóc w wydostaniu jego żony z rąk nazistów.
– To jeszcze gorzej – wyjaśnił Jacobo. – Renegat, i w dodatku ulega uczuciom.
– Czy jak się ulega uczuciom, to nie można być rewolucjonistą? – spytała Aida z troską w głosie.
Jacobo zastanawiał się przez chwilę i uniósł ramiona: chyba w pewnych wypadkach można.
– Ale renegaci to najgorsza rzecz, popatrzcie tylko na apristów – dodał. Rewolucjonistą jest się aż do końca albo się nim nie jest wcale.
.- A ty jesteś komunistą? – powiedziała Aida takim tonem, jakby pytała, która godzina, i Jacobo na moment postradał swój spokój, policzki mu się zaróżowiły, rozejrzał się dookoła, zakaszlał zwlekając z odpowiedzią.
– Jestem sympatykiem – powiedział ostrożnie. – Partia została wyjęta spod prawa i niełatwo nawiązać kontakt. A poza tym, aby zostać komunistą, trzeba się wiele nauczyć.
– Ja też sympatyzuję z komunistami – oświadczyła Aida z zachwytem. – Co za szczęście, żeśmy się spotkali.
– Ja też – powiedział Santiago. – O marksizmie wiem niewiele, ale chciałbym się dowiedzieć więcej. Tylko gdzie, jak.
Jacobo popatrzył każdemu z nich w oczy, długo i głęboko, jakby odmierzając stopień swojej szczerości, znów się rozejrzał i nachylił się do nich: jest taki antykwariat, tu, w śródmieściu. Odkrył go kiedyś, wszedł zobaczyć, co tam jest, i przeglądając książki natrafił na kilka bardzo starych i bardzo ciekawych numerów pisma, nazywało się chyba „Kultura Radziecka”. Zakazane książki, zakazane czasopisma, i Santiago ujrzał półki uginające się pod ciężarem broszur, których nie można było kupić w księgarniach, i tomów, które na rozkaz policji wycofano z bibliotek. W cieniu zżartych przez wilgoć murów, wśród pajęczyn i sadzy, przeglądali wywrotowe publikacje, dyskutowali i robili notatki, w głębokich ciemnościach nocy, przy zaimprowizowanym naprędce oświetleniu, robili wyciągi z książek, wymieniali poglądy, czytali, objaśniali sobie nawzajem, zrywali z burżuazją, uzbrajali się w ideologię klasy robotniczej.
– A czy w tym antykwariacie nie ma innych pism? – spytał Santiago.
– Może są-rzekł Jacobo. – Jak chcecie, możemy pójść tam razem i zobaczyć. Na przykład jutro.
– I moglibyśmy iść na jakąś wystawę, do muzeum – powiedziała Aida.
– Świetnie, jak dotąd, nie widziałem jeszcze żadnego muzeum w Limie – rzekł Jacobo – ani ja – powiedział Santiago. – Wykorzystajmy te dni przed rozpoczęciem roku akademickiego i zwiedźmy wszystkie muzea.
– Możemy rano chodzić po muzeach, a po południu po antykwariatach – powiedział Jacobo. – Znam ich dużo, czasem się trafiają ciekawe rzeczy.
– Rewolucja, książki, muzea – mówi Santiago: – teraz wiesz, co to znaczy być czystym?
– A ja myślałem, że być czystym to się nie ześwinić, paniczu – mówi Ambrosio.
– I jeszcze możemy któregoś dnia pójść do kina, na jakiś dobry film – powiedziała Aida. – A jak bur żuj Santiago zechce nam postawić, to niech stawia.
– Nie postawię ci już nawet szklanki wody – powiedział Santiago. – Gdzie jutro idziemy? I o której?
– No i jak, chudzino? – powiedział don Fermín. – Bardzo trudny był ustny? Jak myślisz, synu, zdałeś?
– O dziesiątej na placu San Martin – powiedział Jacobo. – Na przystanku autobusowym.
– Chyba tak, tatusiu odparł Santiago. – Możesz się pożegnać z nadzieją, że kiedykolwiek wstąpię.na Katolicki.
– Powinien bym cię wytargać za uszy – powiedział don Fermín. – No więc zdałeś, jesteś studentem całą gębą. Chodź tu, chudzino, niech cię uściskam.
Nie spałeś, myśli, i jestem pewny, że Aida też nie spała, i Jacobo też. Te drzwi, te wszystkie otwarte drzwi, myśli, w jakim momencie i dlaczego zaczęły się zamykać.
– Poszło po twojej myśli, dostałeś się na San Marcos – powiedziała señora Zoila. – To chyba już jesteś zadowolony.
– Bardzo zadowolony, mamo – powiedział Santiago. – A przede wszystkim dlatego, że już nigdy nie będę musiał przestawać z przyzwoitymi ludźmi. Nie masz pojęcia, jak się cieszę.
– Jeśli ci chodzi o to, żeby być jak Indianin, to raczej idź gdzieś na służbę – powiedział Chispas. – Ganiaj bez butów, nie kąp się, i niech cię wszy obłażą, ty mądralo.
– Najważniejsze, że chudzina dostał się na uczelnię – powiedział don Fermín. – Uniwersytet Katolicki byłby lepszy, ale jak ktoś się chce uczyć, to wszędzie się nauczy.
– Katolicki nie jest lepszy od San Marcos, tatusiu – powiedział Santiago. – To jest księżowska szkoła. A ja nie chcę mieć do czynienia z księżmi, nienawidzę księży.
– Pójdziesz do piekła, ty idioto – wtrąciła Teté. – Że też ty mu pozwalasz tak podnosić głos, tatusiu.
– Doprowadzają mnie do szału te twoje przesądy, tato – powiedział Santiago.
– To nie przesądy, mnie tam wszystko jedno, czy twoi koledzy są biali, czarni czy żółci – powiedział don Fermín. – Chcę, żebyś studiował, żebyś nie tracił czasu i nie zostawał bez zawodu, jak Chispas.
– Mądrala podnosi głos na ciebie, a ty się wyładowujesz na mnie – rzekł Chispas. – Bardzo ładnie, tato.
– Polityka to nie jest strata czasu – powiedział Santiago. – Czy tylko wojskowi mają prawo zajmować się u nas polityką?
– Dawniej księża, teraz wojsko, zawsze ci sami grają pierwsze skrzypce – powiedział Chispas. – Zmień płytę, mądralo, powtarzasz się.
– Jaki punktualny, przyszedłeś co do minuty – powiedziała Aida. – A po drodze mówiłeś sam do siebie, zabawny jesteś.
– Nie można ci dogodzić – powiedział don Fermín. – Ja cię chcę głaskać, a ty wierzgasz.
– A bo ze mnie taki wariat – powiedział Santiago. – Nie boisz się?
– No już dobrze, nie płacz, nie klękaj, wierzę ci, dla mnie to zrobiłeś – mówił don Fermín. – Nie pomyślałeś, że zamiast pomóc, możesz mnie na zawsze pogrążyć? Ty biedny głupcze, na co też Pan Bóg dał ci głowę?
– Ani trochę, przepadam za wariatami – powiedziała Aida.
– Wahałam się między psychiatrią a prawem.
– Za bardzo ci pobłażam, synu, ot co, a ty to wykorzystujesz – powiedział don Fermín. – Idź już do swojego pokoju.
– Mnie za karę odbierasz kieszonkowe, a Santiago ma tylko iść spać – powiedziała Teté. – Ja sobie wypraszam, tato.
– Nikt nie jest zadowolony ze swego losu, ot co – mówi Ambrosio. – Nawet pan, chociaż pan ma wszystko. A co ja mam powiedzieć.
– Jemu też zabierz kieszonkowe, tato – powiedział Chispas.
– Czemu go masz wyróżniać.
– Cieszę się, że wybrałaś prawo – powiedział Santiago. – O, idzie Jacobo.
– Nie wtrącajcie się, kiedy rozmawiam z Santiago – powiedział don Fermín. – Jak będziecie się wtrącać, to właśnie wam odbiorę kieszonkowe.
Dali jej gumowe rękawiczki, kitel i powiedzieli będziesz napełniać. Tabletki zaczynały wypadać, a one miały je pakować do flakoników i kłaść na wierzchu kłaczek waty. Na te, które nakładały przykrywki, mówiono przykrywaczki, a te, co przylepiały etykiety, były od nalepiania. Przy końcu stołu cztery kobiety zbierały flakoniki i ustawiały je w kartonowych’ pudełkach. To były pakowaczki. Dziewczyna, która zajmowała miejsce przy Amalii, nazywała się Gertrudis Lama i miała bardzo zręczne palce. Amalia zaczynała pracę o ósmej, przery- wała o dwunastej, wracała na drugą i wychodziła o szóstej. W dwa tygodnie potem, jak zaczęła pracować w laboratorium, jej ciotka przeniosła się z Surquillo do Limoncillo i z początku Amalia jeździła na obiad do domu, ale to wychodziło drogo, tyle przejazdów autobusem, no i nie starczało jej czasu. Kiedyś przyszła kwadrans po drugiej i inspektorka na to uważasz, że jak cię sam szef polecił, to już możesz się spóźniać? Gertrudis Lama poradziła jej przynieś jedzenie ze sobą, tak jak my wszystkie, oszczędzisz forsy i zyskasz na czasie. I odtąd brała sobie kanapkę i owoce i szły razem z Gertrudis nad kanał przy alei Argentina, gdzie wędrowni sprzedawcy oferowali im lemoniadę i słodycze i gdzie.zaczepiali je różni faceci pracujący niedaleko. Zarabiam więcej niż przedtem, myślała, a pracuję mniej, i jeszcze mam przyjaciółkę. Trochę tęskniła za swoim pokoikiem i za panienką Teté, ale o tym nędzniku nawet już nie wspomnę, mówiła do Gertrudis Lama; i Santiago: Amalia? a Ambrosio tak, panicz ją pamięta?
Jeszcze nie pracowała nawet miesiąc w laboratorium, kiedy poznała Trinidada. Opowiadał różne świńskie kawały z większym wdziękiem niż inni, Amalia przypomniała sobie potem jego powiedzonka i wybuchała śmiechem. Sympatyczny, tylko trochę stuknięty, nie? powiedziała jej któregoś dnia Gertrudis, a znowu kiedy indziej, jak ty się do niego śmiejesz, a jeszcze potem, widać, że ten wariat ci się podoba. Niech ci będzie, powiedziała Amalia i pomyślała, czy onmi się podoba? i Santiago, to Amalia była twoją żoną, Amalia umarła w Pucall-pa? Kiedyś zobaczyła go na przystanku, czekał na nią. W mgnieniu oka wskoczył za nią do tramwaju, usiadł obok, no jak tam, czarnulko, i znowu te jego żarciki, nie bądź taka dumna, kochanie, a ona była na zewnątrz bardzo poważna, a w środku umierała ze śmiechu. Zapłacił za nią, a kiedy Amalia wysiadła, powiedział no to do widzenia, kochana. Był szczuplusieńki, ciemny, narwany, włosy miał gładkie, ciemnobrązowe, ładny chłopak. Jego oczy były w ciągłym ruchu i kiedy potem poznali się lepiej, Amalia mu mówiła masz w sobie coś z Chińczyka, on na to a ty jesteś biała mulatka, będzie z nas dobra krzyżówka, i Ambrosio mówi tak, paniczu, właśnie ta Amalia. Innym razem pojechał z nią tramwajem aż do śródmieścia, a potem autobusem do Limoncillo i też za nią płacił, a ona ile ja przy tobie oszczędzę. Trinidad chciał ją zaprosić na obiad, ale Amalia nie, nie mogła przyjąć zaproszenia. Wysiądziemy, kochanie, a niech pan wysiada, co to za takie poufałości. Już sobie idę, tylko się przedstawię, powiedział i uścisnął jej rękę, Trinidad López, bardzo mi miło, a ona też mu ścisnęła rękę, bardzo mi miło, Amalia Cerda. Nazajutrz Trinidad usiadł koło niej nad kanałem i zaczął zagadywać Gertrudis, jaką to ona ma kapryśną przyjaciółkę, Amalia odbiera mi sen. Gertrudis zaraz dała się złapać i już byli w przyjaźni, a potem Gertrudis do Amali, mówię ci, zajmij się tym narwańcem, to zapomnisz o tym jakimś Ambrosio, i na to Amalia, ja już o nim w ogóle nie pamiętam, a Gertrudis, czyżby? naprawdę? i Santiago mówi, łączyło cię coś z Amalia, odkąd zaczęła u nas pracować? Amalię raziły różne zagrania Trinidada, ale podobało się jej to, co mówił, i to, że nie starał się wykorzystać sytuacji. Pierwszy raz spróbował w autobusie do Limoncillo. Był tłok, stali przyciśnięci do siebie i wtedy zdała sobie sprawę, że zaczyna się do niej przytulać. Nie mogła się odsunąć, musisz udawać, że nic się nie stało. Trinidad patrzył na nią poważnie, przysuwał twarz, i nagle: tak cię kocham, i pocałował ją. Zrobiło jej się gorąco, usłyszała, jak ktoś się roześmiał. Tego już za wiele, kiedy wysiedli, była wściekła, narobił jej wstydu przy ludziach, na co ty sobie pozwalasz. Zawsze szukał takiej dziewczyny jak ona, mówił jej Trinidad, zapadłaś mi w serce.
Nie jestem taka głupia, żeby wierzyć w to, co wygadują mężczyźni, mówiła Amalia, chcesz mnie tylko wykorzystać. Szli do domu, a zanim doszli, chodź jeszcze kawałek do tego rogu, i tam znowu ją pocałował, jesteś taka śliczna, obejmował ją i głos mu się robił miękki, tak cię kocham, i czuł, że ona mu się opiera. Trzymała go za ręce, nie pozwalała rozpiąć bluzki, podnieść spódnicy: już wtedy byli w sobie zakochani, paniczu, ale na poważnie to się zaczęło później.
Trinidad pracował niedaleko laboratorium, w fabryce włókienniczej, i opowiadał Amalii urodziłem się w Pacasmayo i pracowałem w Trujillo, w warsztacie samochodowym. Ale że był aresztowany jako aprista, to jej powiedział dopiero potem, kiedy pewnego razu szli aleją Arequipa. Tam był taki dom, a naokoło ogrody i drzewa, a to wszystko otoczone rowami, których pilnowało wojsko i policja. I Trinidad podniósł lewą rękę, i powiedział Amalii na ucho Victorze Raúl, apriści cię pozdrawiają, a ona czyś ty oszalał? To ambasada kolumbijska, wyjaśnił jej Trinidad, tam teraz poprosił o azyl Haya de la Torre, a Odria nie chce go wypuścić z kraju i dlatego naokoło jest tyle glin. Zaczął się śmiać i opowiedział jej: któregoś wieczoru przejeżdżaliśmy tędy i dawaliśmy sygnały klaksonem, na znak, że jesteśmy z Apry, i patrol ich złapał i zaraz do paki. Trinidad jest apristą? A on, że tak, aż do śmierci; i wsadzili go do więzienia? a on tak, widzisz, jakie mam do ciebie zaufanie? To już będzie dziesięć lat, mówił jej, bo w tym warsztacie w Trujillo wszyscy należeli, i wyjaśnił jej jeszcze, że Victor Raúl Haya de la Torre to uczony, a Apra to partía biedaków i kolorowych z całego Peru. Pierwszy raz aresztowali go w Trujillo, policja złapała go na malowaniu na ulicy hasła „Niech żyje Apra”. Kiedy wyszedł, już go z powrotem nie przyjęli do pracy w warsztacie i dlatego przeniósł się do Limy, no i tu partia załatwiła mi pracę w jednej fabryce na Vitarte, tak jej opowiedział i jeszcze dodał, że za rządów Bustamantego służył w ochronie; chodził razem z towarzyszami rozpędzać manifestacje oligarchów albo czerwonych i zawsze wracał pokiereszowany. Nie dlatego, żeby był tchórzem, to sprawa fizycznej odporności, a ona no pewnie, jesteś taki szczupły, i on na to tak, ale męskości mi nie brakuje, ostatnim razem jak mnie wzięli, tajniacy wybili mi dwa zęby i nawet wtedy nie puściłem pary. Kiedy było to powstanie w Callao 3 października i Bustamante delegalizował Aprę, koledzy z Vitarte powiedzieli Trinidadowi ukryj się gdzieś, a on na to ja się nie boję, nic nie zrobiłem. Dalej przychodził do roboty, a jak 27 października była rewolucja Odrii, mówili mu, i teraz też nie uciekniesz, a on, teraz też nie. Zaraz na początku listopada, któregoś dnia, jak wychodził z fabryki, podszedł do niego facet: pan jest Trinidad López? Tu w samochodzie czeka na pana kuzyn. On się rzucił do ucieczki, bo nie miał żadnego kuzyna, ale go dogonili. W prefekturze żądali od niego, żeby im doniósł o planach terrorystycznych sekty, a on na to jakie plany, co za sekta?, i żeby powiedział kto i gdzie wydaje podziemną „Trybunę”. Tam właśnie wybili mu te dwa zęby, a Amalia na to które? a on jak to które?, a ona, bo przecież masz wszyściuteńkie zęby, a on, że wstawił sobie sztuczne i nic nie widać. Był w więzieniu osiem miesięcy, prefektura, więzienie karne, i kiedy go wypuścili, ważył o dziesięć kilo mniej. Przez trzy miesiące nie miał co ze sobą zrobić, póki się nie dostał do tej fabryki w alei Argentina. Teraz już ma dobrze, robi jako kwalifikowany. Wtedy, co go wieczorem przyłapali za tę historię pod ambasadą kolumbijską, no to sobie pomyślałem, znowu wpadłem, ale mu uwierzyli, że to było po pijanemu, i na drugi dzień wyszedł. Teraz rozumiesz, Amalio, on się musi wystrzegać dwóch rzeczy: polityki, bo już go mają w kartotece, i kobiet, tych szczebiotek o śmiercionośnym żądle, bo już im nie ufa. Poważnie? powiedziała Amalia, a on na to, ale teraz ty jesteś i znowu wpadłem, w domu nikt nie wiedział, że cię coś łączyło z Amalia, mówi Santiago, ani moje rodzeństwo, ani starzy, i Trinidad chciał ją pocałować, a ona, puść mnie, ty zabijako, i Ambrosio na to, nikt nie wiedział, bo myśmy to ukrywali, paniczu, a Trinidad, kocham cię, przytul się do mnie, niech cię poczuję przy sobie, i Santiago, a czemuś-cie to ukrywali?
Amalia bardzo się przestraszyła słysząc o tym, że Trinidad siedział w więzieniu i że mogli go znowu posadzić, więc nawet nie opowiedziała tego Gertrudis. Ale wkrótce odkryła, że Trinidad interesował się sportem jeszcze bardziej niż polityką i że ze wszystkiego najwięcej pasjonowała go piłka nożna, a zwłaszcza drużyna „Municipal”. Ciągnął ją na stadion, i to dużo wcześniej, niż było trzeba, bo musiał zająć dobre miejsca, a podczas meczu aż chrypnął od krzyku i puszczał wiązanki, kiedy chudemu Suárezowi wlepili gola. Trinidad grał kiedyś w młodzieżowej drużynie „Municipal”, to było wtedy, jak pracował w Vitarte, a teraz zorganizował drużynę piłkarską przy fabryce z alei Argentina i grali w każdą sobotę po południu. Ty i sport to moje dwie słabostki, mówił do Amalii, a ona mogła go być pewna, nie pił i nie wyglądał na dziwkarza. Oprócz piłki nożnej lubił też boks i wolnoamery-kanke. Zabierał Amalię do lunaparku i tłumaczył jej, ten chojrak, co wychodzi na ring w pelerynie toreadora, to Hiszpan Vicente García, i jeszcze, że on załatwia tego Jankesa nie dlatego, żeby był taki dobry, tylko że bądź co bądź, to jest nasz chłopak z Peru. Amalii podobał się Peta, taki elegancki, podczas walki nagle mówił stop i przyczesywał czuprynę; i nie znosiła Toro, który wygrywał pakując przeciwnikowi palce do oczu i waląc w żołądek. Ale w lunaparku prawie nie widziało się kobiet, byli tylko bezczelni pijacy, a na ‘trybunach wybuchały bójki jeszcze bardziej zawzięte niż na ringu. Co do piłki zgoda, mówiła Amalia, ale już dosyć tych sportów, lepiej mnie zabierz do kina. A on jak chcesz, kochanie, ale zawsze tak wykręcił, żeby pójść do lunaparku. Pokazywał jej w „Kronice” anons o wolnoamerykance, mówił o prostych i kontrach, dzisiaj wieczorem Medyk zrzuci maskę, jeżeli wygra z Mongołem, to będzie pierwszorzędne, co, jak myślisz? Nic nie myślę, odpowiedziała Amalia, będzie tak jak zawsze i tyle. Ale on już ją zdołał udobruchać i często mówiła: tak, dziś do lunaparku, i jaki on był wtedy szczęśliwy.
Którejś niedzieli, kiedy po meczu jedli paszteciki, Amalia spostrzegła, że Trinidad dziwnie na nią patrzy. Co ci jest? Nie wracaj do ciotki. Chciał, żeby poszła do mego. Udała, że się gniewa, trochę się sprzeczali, tak się upierał, że w końcu mnie namówił, opowiadała potem Amalia. Poszli do niego, na Mirones, i tej nocy okropnie się pokłócili. Z początku Trinidad był bardzo czuły, całował ją i ściskał, i mówił kochanie, takim głosem, jakby umierał, ale o świcie zobaczyła, że jest blady, rozczochrany, oczy miał podkrążone, usta mu drżały: a teraz powiedz, ilu było przede mną. Amalia na to, tylko jeden (głupia, ach jaka głupia, powiedziała Gertrudis Lama), tylko szofer z tego domu, w którym pracowałam, nikt więcej mnie nie dotknął, a Ambrosio: to dlatego, żeby nas nie nakryli pańscy rodzice, paniczu, bo czy im by się to podobało? Trinidad zaczął wykrzykiwać na nią i na samego siebie, że za co on ją tak kiedyś szanował, i zepchnął ją z łóżka na ziemię. Ktoś zapukał i otworzył drzwi, Amalia zobaczyła jakiegoś starego, który mówił co się dzieje, Trinidad, a Trinidad jemu też zaczął wymyślać, i wtedy Amalia się ubrała i pędem uciekła. W laboratorium tego dnia pastylki leciały jej z rąk i ze zmartwienia ledwo mogła mówić. Mężczyźni mają swoją ambicję, powiedziała jej Gertrudis, kto ci kazał wszystko opowiadać, trzeba było zaprzeczyć, głupia, wyprzeć się. Ale on ci przebaczy, pocieszyła ją, jeszcze przyjdzie do ciebie, a Amalia ja go nienawidzę, do śmierci go nie polubię, i Ambrosio mówi ale potem, paniczu, Ambrosio i Amalia zerwali ze sobą, Amalia się wyprowadziła i nawet kogoś tam miała, i Santiago, a tak, tego apristę, i Ambrosio dopiero dużo później spotkaliśmy się znowu, i to przypadkiem. Po tamtej nocy, kiedy Amalia wróciła do Limoncillo, ciotka nakrzyczała na nią, że jest zepsuta i nie ma wstydu, nie uwierzyła, że Amalia spała u przyjaciółki, zejdziesz na złą drogę, mówiła, a jak jeszcze raz nie wrócisz na noc, to cię wyrzucę. Minęło kilka dni, Amalia nie miała apetytu i była przygnębiona, minęło kilka nieprzespanych nocy, po których nigdy nie nadchodzi świt, i pewnego popołudnia wychodząc z laboratorium zobaczyła, że na przystanku stoi Trinidad. Wsiadł do autobusu razem z nią, a Amalia nie patrzyła na niego, ale robiło jej się gorąco na dźwięk jego głosu. Ty głupia, myślała, ty go kochasz. Przepraszał ją, a ona nigdy ci nie przebaczę, i to jeszcze po tym, jak się zgodziłam pójść do ciebie, a on zapomnijmy o przeszłości, kochanie, nie bądź taka dumna. W Limoncillo chciał ją objąć, a ona go odepchnęła i zagroziła policją. Tak rozmawiali i siłowali się ze sobą, wreszcie Amalia zmiękła i na tym rogu co zawsze on powiedział wzdychając: od tamtej nocy co wieczór się upijałem, Amalio, miłość jest silniejsza niż ambicja, Amalio. Ukradkiem zabrała swoje rzeczy od ciotki, zapadał zmierzch, kiedy trzymając się za ręce przyjechali na Mirones. Przed domem Amalia zobaczyła tego starego, co wtedy wszedł do pokoju, i Trinidad przedstawił mu ją: to moja dziewczyna, don Atanasio. Tej samej nocy zażądał, żeby Amalia rzuciła pracę: bo czy to on jest kaleką, czy nie potrafi zarobić na dwoje? Ona będzie mu gotować, prać bieliznę, a potem chować dzieci. Gratuluję, powiedział do Amalii inżynier Carillo, zawiadomię don Fermina, że wychodzisz za mąż. Gertrudis uściskała ją z oczyma pełnymi łez, smutno mi, że odchodzisz, ale cieszę się za ciebie. A skąd pan wiedział, paniczu, że to był aprista, ten, z którym żyła Amalia? Będziesz z nim miała dobrze, przepowiadała jej Gertrudis, on cię nie zdradzi. Bo Amalia dwa razy przychodziła do nas do domu i prosiła mojego starego, żeby wyciągnął jej apristę z więzienia, właśnie dlatego wiem, Ambrosio Trinidad był wesoły i serdeczny, Amalia myślała spełnia się to, co mi przepowiedziała Gertrudis. Tego, co zarabiał Trinidad, nie starczało, żeby mogli oboje chodzić na stadion, więc on chodził sam, ale w niedzielę wieczorem szli razem do kina. Amalia zaprzyjaźniła się z panią Rosario, praczką, która miała całą kupę dzieci i mieszkała na tej samej ulicy; to była bardzo dobra kobieta. Amalia pomagała jej pakować bieliznę, a czasem przychodził pogadać z nimi don Atanasio, sprzedawca losów loteryjnych, pijaczyna i wielki znawca życia i wszystkiego, co się działo w sąsiedztwie. Trinidad wracał na Mirones coś tak koło siódmej, a ona miała już dla niego gotowy posiłek, i pewnego dnia powiedziała chyba jestem w ciąży, kochanie. Zarzuciłaś mi pętlę na szyję, a teraz wbijasz gwóźdź, mówił Trinidad, żeby tylko był chłopak, wszyscy będą myśleli, że to twój brat, taką młodziutką będzie miał mamusię. To były najlepsze miesiące w moim życiu, myślała potem Amalia. Na zawsze zapamiętała filmy, które wtedy oglądali, i spacery do śródmieścia i na plażę, i te dni, kiedy w nadrzecznej dzielnicy jedli pieczony boczek, i fiestę w Amancaes, na którą poszli z panią Rosario. Niedługo dadzą nam podwyżki, mówił Trinidad, akurat się przyda, i Ambrosio dodaje ten robotnik z fabryki tekstylnej też umarł. Ach tak, umarł? Tak, coś mu się pokręciło w głowie, Amalia myślała, że to od tego pobicia za Odrii. Ale podwyżki nie było, powiadali, że jest kryzys, Trinidad wracał do domu w złym humorze, bo te skurwysyny mówiły teraz o strajku. Te skurwysyny ze związku zawodowego, dodawał, ci żółci, co są na rządowej pensji. Przeszli w wyborach, bo pomogli im tajniacy, a teraz gadają o strajku. Takim to się nic nie stanie, ale Trinidad jest już notowany, powiedzą jak aprista, to i agigator. I rzeczywiście był strajk, a na drugi dzień przybiegł don Atanasio: patrol zatrzymał się pod bramą i zabrali Trinidada. Amalia z panią Rosario poszły na policję. Pytają, dopytują, nikt nie zna mężczyzny o nazwisku Trinidad López. Pożyczyła od pani Rosario na autobus i pojechała do Miraflores. Kiedy już była pod domem, nie miała odwagi zadzwonić, bo może to on by wyszedł. Dreptała tak pod bramą i nagle go zobaczyła. Zdziwiony, uszczęśliwiony, a kiedy zobaczył, że ona w ciąży, wściekły. A, to tak, i pokazuje na jej brzuch, więc to tak! Amalia zaczęła płakać, wcale nie przyszłam do ciebie, wpuść mnie do domu. Na pewno jesteś razem z tym twoim robotnikiem, powiedział Ambrosio, z nim będziesz miała to dziecko, prawda? A ona weszła do środka i zostawiła go tam, jak gadał sam do siebie. Poczekała chwilę w ogrodzie, patrząc na żywopłot z geranium, na fontannę ocembrowaną majolikowymi płytkami, na swój pokoik w głębi, była smutna, drżały jej kolana. Załzawionymi oczyma jak przez mgłę zobaczyła, że ktoś wychodzi, dzień dobry, paniczu Santiago, jak się masz, Amalio. Był wyższy, bardziej męski, zawsze tak samo szczupły. Przyszłam państwa odwiedzić, ależ, paniczu, co panicz… A on ściągnął beret, włosy miał ostrzyżone na zapałkę, bardzo brzydko. Ostrzygli go na pałę, tak chrzczą każdego, kto wstępuje na uniwersytet, tylko że jemu jakoś powoli odrastają. I wtedy Amalia wybuch-nęła płaczem, don Fermín jest taki dobry, może by mi znowu pomógł, jej mąż nic nie zrobił, wsadzili go bez żadnej racji, Bóg to panu odpłaci, paniczu. Wyszedł don Fermín w szlafroku, uspokój się, dziewczyno, co się stało. Panicz Santiago mu powiedział, a ona on nic nie zrobił, don Fermín, on nie jest aprista, on lubi tylko piłkę nożną, aż don Fermín się roześmiał: zaraz, zaraz, zobaczymy. Poszedł telefonować, to trwało dłuższą chwilę, Amalia była taka wzruszona, że znów jest w tym domu, że widziała Ambrosia, i tak przejęta tą historią z aresztowaniem Trinidada. No, w porządku, oświadczył don Fermín, i powiedz mu, żeby się nie pakował w żadne awantury. Chciała pocałować don Fermina w rękę, daj spokój, dziewczyno, na wszystko jest rada, z wyjątkiem śmierci. Amalia spędziła resztę dnia z panią Zoila i panienką Teté. Jaka śliczna była panienka, miała piękne oczy, a pani kazała Amalii zostać na obiedzie i na pożegnanie masz tu, kup sobie coś, dała jej dziesiątkę. Na drugi dzień Trinidad zjawił się w Mirones. Wściekał się, te żółtki go nabrały, przeklinał takimi słowami, jakich Amalia nigdy od niego nie słyszała, oskarżyli go o całą kupę różnych rzeczy, przez tych bezczelnych sukinsynów tajniacy znów mu dali wycisk. Walili pięściami, kopali, żeby wyśpiewał nie wiadomo co i nie wiadomo o kim. Bardziej się złościł na żółtych niż na tajniaków: jak Apra będzie górą, to oni dopiero zobaczą, te łobuzy, te sprzedawczyki od Odrii. W fabryce mu powiedzieli już cię nie ma na liście, skreślono cię za nieobecność w pracy. Jakbym się poskarżył w związkach, wiadomo, gdzie by mnie odesłali, powiedział Trinidad, a jeśli w ministerstwie, to też wiadomo. Nic nie robisz, tylko przeklinasz żółtych, mówiła Amalia lepiej poszukaj jakiejś roboty. Zaczął biegać po fabrykach i wszędzie odpowiadali jest kryzys, więc żyli z pożyczek, i nagle Amalia zdała sobie sprawę, że Trinidad teraz kłamie więcej niż kiedykolwiek. Powiedz, Ambrosio, na co umarła Amalia? Wychodził z domu o ósmej rano, wracał po pół godzinie i walił się na łóżko, przeleciałem za pracą całą Limę, konam ze zmęczenia. A Amalia: przecież ledwo zdążyłeś wyjść, już jesteś z powrotem. I Ambrosio mówi: umarła po operacji, paniczu. A on: jestem u nich notowany, żółci wszystkich zawiadomili, odwracają się ode mnie jak od zarazy, nigdy nie dostanę pracy. Amalia: daj spokój żółtym i poszukaj roboty, no bo co, mają umierać z głodu czy jak? Nie mogę, odpowiadał, jestem chory, a ona: na co jesteś chory? Trinidad pakował sobie palce do gardła, aż dostawał mdłości i wymiotował; jak ma chodzić za pracą, skoro jest chory. Amalia znów przyszła na Miraflores, wypłakała się przed señora Zoila, pani porozmawiała z don Fermi-nem, a pan zaraz do panicza Chispasa, powiedz Carrillowi, niech ją przyjmie z powrotem. Kiedy powiedziała, że ją znów wzięli do laboratorium, Trinidad wlepił oczy w sufit. Jaki honorowy, co to szkodzi, że ja będę pracować, dopóki się nie wyleczysz, przecież jesteś chory, nie? Ile ci zapłacili, żebyś mnie upokarzała, i to teraz kiedy leżę na obie łopatki? mówił Trinidad.
Gertrudis Lama ucieszyła się widząc ją w laboratorium, a inspektorka tobie to dobrze, to odchodzisz, to wracasz, zmieniasz pracę jak rękawiczki. Przez pierwsze dni pastylki jej się wymykały i flakoniki ślizgały się w rękach, ale po tygodniu znów była tak samo zręczna jak kiedyś. Señora Rosario mówiła: musisz go zaprowadzić do lekarza, przecież on ciągle wygaduje jakieś głupstwa. Nieprawda, tylko przy jedzeniu trochę bredził i jeśli była mowa o jego pracy, poza tym był taki jak dawniej. Kiedy zjadł, wkładał sobie palec do ust, póki nie zwymiotował, i wtedy mówił kochana, jestem chory. Ale jeśli Amalia nie zwróciła na to uwagi, tylko szybko po nim posprzątała, to raz i drugi zapominał o chorobie, pytał co tam w laboratorium i nawet były żarciki i pieszczoty. Przejdzie mu, myślała, modliła się, płakała Amalia za jego plecami; będzie jak dawniej. Ale jemu nie przechodziło i do tego jeszcze czasem tak go napadało, że ‘stawał w drzwiach od ulicy i wymyślał przechodniom od żółtków. Któregoś wieczoru zaczął wymiotować, chociaż wcale nie wkładał sobie palca do gardła. Zrobił się taki blady i następnego dnia Amalia zaprowadziła go do szpitala robotniczego. To nerwowe, powiedział lekarz i kazał mu brać łyżeczkę czegoś tam, ile razy go zaboli głowa, i od tej pory Trinidad ciągle mówił głowa mi pęka. Więc zaraz lekarstwo i mdłości. Udawałeś chorego, udawałeś, aż zachorowałeś naprawdę, dogadywała mu Amalia. Zrobił się zarozumiały, uparty, wyśmiewał się ze wszystkiego i już prawie nie mogli ze sobą rozmawiać. Kiedy wracała z pracy: coś takiego, jeszcze mnie nie rzuciłaś? A córeczka? mówi Santiago. Leżał nieruchomo na łóżku, jak się nie ruszam, to się dobrze czuję, albo pogady wał z don Atanasiem, i już wcale nie pytał o dziecko. Kiedy Amalia mówiła jestem coraz grubsza albo już czuję ruchy, on na nią patrzył, jakby nie wiedział, o co jej chodzi. Jadł bardzo mało, z powodu tych wymiotów. Amalia zabierała z laboratorium papierowe torebki i prosiła wymiotuj do torebki, nie na podłogę, a on, kiedy go zerwało na wymioty, rozwalał usta nad stołem albo nad łóżkiem i tym nieznośnym zduszonym głosem: jak się tak brzydzisz, to sobie idź. Córeczka została w Pucallpa, paniczu. Ale potem żałował, przepraszam, kochana, jestem taki niedobry, wytrzymaj ze mną jeszcze trochę, bo umieram. Czasami szli do kina. Amalia chciała go zachęcić, żeby poszedł na stadion, ale on się łapał za głowę: nie, przecież jest chory. Wychudł jak szczapa, spodnie, których nie mógł dopiąć w rozporku, teraz na nim wisiały, już nie prosił Amalii, jak kiedyś, przystrzyż mi włosy. A czemu ją zostawili w Pucallpa? Nie rozczarowałaś się do niego, że po pierwszym niepowodzeniu nie próbuje walczyć, wszystko rzuca, wariuje i daje się utrzymywać kobiecie? pytała Gertrudis. Nie, na odwrót, odkąd zrobił się z niego taki strzęp człowieka, kochała go jeszcze bardziej. Cały czas o nim myślała, świat się dla niej kończył, kiedy on zaczynał bredzić. Kiedy ją rozbierał w ciemnościach, czuła zawrót głowy. Jedna kobieta, co się tam zaprzyjaźniła z Amalia, wzięła dziewczynkę na wychowanie, paniczu. Bóle głowy przechodziły i wracały, i znowu mijały i wracały, a ona nigdy nie wiedziała, czy to prawda, czy jego wymysły albo przeczulenia. A poza tym Ambrosio wpakował się w taką historię, że musiał wyjechać z Pucallpa. Tylko wymioty nigdy się nie kończyły. To twoja wina, mówiła Amalia, a on to winajółtych, kochanie, on by jej przecież nie okłamywał.
Któregoś dnia Amalia spotkała na rogu ulicy panią Rosario, ręce na biodrach, oczy jak płomienie: zamknął się z Celeste, chciał ją wykorzystać, onyorzył drzwi dopiero, jak mu zagroziłam policją. Przy Amalii Trinidad zaczął się użalać, pani Rosario uprzedziła się do niego, wołać policję, kiedy wie, że on ma z policją na pieńku, a to jędza, co go to obchodzi ta gruba beczka Celeste, on tylko chciał pożartować. Bezwstyd-nik, niewdzięczny, wymyślała mu Amalia, utrzymanek, wariat, i w końcu cisnęła w niego butem. A on bez słowa protestu znosił te krzyki i szturchańce. W nocy rzucił się na ziemię ściskając głowę rękami i Amalia razem z don Atanasiem wyciągnęli go na ulicę i wsadzili do taksówki. W Opiece Społecznej zrobili mu zastrzyk. Wracali na Mirones krok za krokiem, Trinidad szedł pośrodku i na każdym rogu zatrzymywał się, żeby odpocząć. Położyli go do łóżka i zanim zasnął, rozczulił Amalię do łez: zostaw mnie, i niech ona sobie nie marnuje z nim życia, on jest skończony, poszukaj sobie kogoś, kto ci będzie lepiej odpowiadał. Malutką nazwali Amalita Hortensja i będzie jej już z pięć czy sześć lat, paniczu.
Pewnego dnia po powrocie z laboratorium zastała Trinidada w świetnym humorze: skończyła się nasza bieda, dostał pracę. Ściskał ją i pieścił, był szczęśliwy. No ale twoja choroba, mówiła oszołomiona Amalia, a on choroby już nie ma, wyleczyłem się. Spotkał na ulicy towarzysza Pedro Floresa, mówił jej, to jest aprista, siedzieli razem w więzieniu, i kiedy Trinidad mu opowiadał o sobie, Pedro na to chodź ze mną, i zaprowadził go na Cálao, przedstawił innym towarzyszom i jeszcze tego samego dnia dostał pracę w warsztacie meblarskim. Widzisz, Amalio, tacy są towarzysze, czuł się aprista do szpiku kości, niech żyje Víctor Raúl. Zarobi niewiele, ale to nieważne, najważniejsze, że go podnieśli na duchu. Trinidad wychodził bardzo wcześnie, ale wracał przed Amalia. Humor mu się poprawił, już mnie i głowa mniej boli, towarzysze zaprowadzili go do lekarza, który nic nie wziął i robił mu zastrzyki, no więc widzisz, Amalio, mówił, partia się o mnie troszczy, partia to moja rodzina. Pedro Flores nigdy nie przychodził na Mirones, ale Trinidad często wychodził wieczorami, żeby się z nim spotkać, i Amalia była zazdrosna. Myślisz, że mógłbym cię zdradzić i nie pamiętać, że mi tak pomagałaś? śmiał się Trinidad, przysięgam, że chodzę na potajemne zebrania z towarzyszami. Nie mieszaj się do polityki, mówiła mu Amalia, następnym razem cię zabiją. Przestał mówić o żółtych, ale wymioty dręczyły go w dalszym ciągu. Często zastawała go leżącego na łóżku, z zapadniętymi oczyma; nie chciał jeść. Pewnego wieczoru, kiedy wyszedł na zebranie, do Amalii zajrzał don Atanasio; powiedział chodź, i zaprowadził ją aż na róg. Tam był Trinidad, samiuteńki, siedział na chodniku i palił papierosa. Amalia go śledziła i kiedy wrócił, no jak tam było, a on na to, dobrze, pogadaliśmy sobie. Amalia pomyślała: ma jakąś kobietę. Ale jeśli tak, to czemu był taki czuły? Po pierwszym tygodniu pracy czekał na Amalię nie otwierając nawet koperty z pieniędzmi, chodź, kupimy coś dla pani Rosario, żeby jej przeszła złość, wybrali dla niej perfumy, a potem: co byś chciała ode mnie, kochana? Lepiej zapłać komorne, powiedziała Amalia, ale on chciał wydać te pieniądze na nią, tak chcę, kochana. Amalia po matce, paniczu, a Hortensja po jednej pani, u której Amalia kiedyś pracowała, którą bardzo lubiła i która też umarła. Jasne, że po tym, coś zrobił, musisz odejść, ty biedny głupcze, powiedział don Fermín. To ty mnie ocaliłaś, mówił jej Trinidad, powiedz, co byś chciała. I Amalia na to chodźmy do kina. Obejrzeli film z Libertad Lamarque, smutny film, przypominał ich życie, Amalia wzdychała wychodząc, a Trinidad jakaś ty uczuciowa, kochanie, prawdziwy skarb z ciebie. Teraz już żartowali i on przypomniał sobie o dziecku, dotykał jej brzucha, patrz, jaki okrągły. Pani Rosario na widok perfum wybuchnęła płaczem i powiedziała do Trinidada nie wiedziałeś, co robisz, no chodź, uściskaj mnie. Na drugą niedzielę Trinidad: chodźmy do twojej ciotki; na pewno złagodnieje, jak się dowie o dziecku. Pojechali na Limoncillo i Trinidad wszedł pierwszy, a ciotka zaraz wybiegła i z otwartymi ramionami witała się z Amalia. Zostali u niej na obiedzie i Amalia myślała złe minęło, wszystko się jakoś ułożyło. Była już bardzo ciężka, Gertrudis Lama i inne koleżanki z laboratorium robiły jej koszulki dla dziecka.
Tego dnia, kiedy zniknął Trinidad, Amalia poszła z Gertrudis do lekarza. Wróciła późno na Mirones, a Trinidada nie było, świtało już, a jego ciągle nie było, a koło dziesiątej rano przed domem zatrzymała się taksówka, wysiadł jakiś mężczyzna i zaczai się rozpytywać o Amalię: chce z nią pomówić na osobności; to był Pedro Flores. Wsadził ją do taksówki, i ona, co jest z moim mężem, a on na to, jest w więzieniu. To przez pana, krzyknęła Amalia, a on spojrzał na nią jak na wariatkę, to pan go namówił, żeby się mieszał do polityki, a Pedro Flores: ja, do polityki? On się nigdy do niczego nie mieszał i nie będzie się mieszał, bo on nienawidzi polityki, proszę pani, chociaż ten wariat Trinidad mógł go wczoraj wieczorem wpakować w paskudną historię. No i opowiedział je j: wracali z zabawy w Barranco i kiedy mijali ambasadę kolumbijską, Trinidad mówi zatrzymaj na chwilę, muszę wysiąść, Pedro Flores myślał, że chce się wysiusiać, ale on wysiadł z taksówki i zaczął wykrzykiwać mam was gdzieś, żółtki, niech żyje Apra, Víctor Raúl, a kiedy Pedro przestraszony ruszył z miejsca, zobaczył, że na tamtego wysypała się cała gromada tajniaków. To pana wina, szlochała Amalia, to przez tę Aprę, teraz będą go bili. Co jej przyszło do głowy, o czym ona mówi: ani Pedro Flores nie jest apristą, ani Trinidad nigdy nim nie był, wiem bardzo dobrze, bo jesteśmy krewnymi, razem się chowaliśmy w Victoria, urodziliśmy się w tym samym domu, proszę pani. To nieprawda, on się urodził w Pacasmayo, płakała Amalia, a Pedro Flores kto jej naopowiadał takich bajek. I przysięgał: Trinidad urodził się w Limie i nigdy stąd nie wyjeżdżał, nigdy nie mieszał się do polityki, tylko raz go aresztowali przez pomyłkę czy licho wie za co, kiedy była rewolucja Odrii, a jak wyszedł z więzienia, coś mu strzeliło do głowy i opowiadał, że pochodzi z Północy i że jest apristą. Niech Amalia idzie do prefektury, niech im powie, że on był pijany, że ma niewyparzoną gębę, i wypuszczą go. Zostawił ją na chodniku, a pani Rosario pojechała razem z nią na Miraflores, wypłakać coś od pana Fermina. W prefekturze go nie ma, powiedział don Fermín, jak już tam zatelefonował, niech Amalia przyjdzie jutro, on jeszcze sprawdzi. Ale następnego dnia przybiegł do niej jakiś chłopak: proszę pani, Trinidad López jest u Jana Bożego. W szpitalu Amalię i panią Rosario odsyłali z jednej sali na drugą, aż wreszcie jakaś staruteńka zakonnica, z bródką jak u mężczyzny, a tak, tak, i dalej pocieszać Amalię. Trzeba się z tym pogodzić, Bóg ci zabrał męża, i Amalia płakała, a pani Rosario opowiedziano tymczasem, że znaleźli go tej nocy pod bramą szpitala, umarł na wylew krwi w mózgu.
Prawie że nie zdążyła opłakać Trinidada, bo następnego dnia po pogrzebie ciotka i pani Rosario musiały ją zawieźć do szpitala, miała już bóle, i to częste, i tej samej nocy urodził się martwy synek Trinidada. W szpitalu była pięć dni, na jednym łóżku z Murzynką, która urodziła bliźniaki i ciągle chciała z nią rozmawiać. Amalia jej odpowiadała tak, nie, dobrze. Pani Rosario i ciotka przychodziły co dzień i przynosiły jej jedzenie. Nie czuła bólu ani żalu, była tylko zmęczona, jadła bez apetytu, mówienie kosztowało ją wiele wysiłku. Na czwarty dzień przyszła Gertrudis, dlaczego nie zawiadomiłaś, inżynier Carrillo mógł pomyśleć, że Amalia rzuciła pracę, i tak pół biedy, że masz poparcie u don Fermina. Niech sobie inżynier myśli, co chce, tłukło się po głowie Amalii. Kiedy wyszła ze szpitala, pojechała na cmentarz z kwiatami dla Trinidada. Na grobie była jeszcze klepsydra umieszczona przez panią Rosario; napis Pedro Flores wyrył w gipsie patykiem. Amalia poczuła się słaba, ogłuszona, pusta w środku; jeśli kiedyś będzie miała pieniądze, każe mu zrobić nagrobek z kamienia i na nim wypisać złotymi literami Trinidad López. Zaczęła mówić do niego po troszku, powolutku, dlaczego odszedłeś teraz, kiedy wszystko się ułożyło, wyrzucała mu czemu kazałeś mi wierzyć w te różne kłamstwa, opowiadała zabrali mnie do szpitala, twój syn nie żyje, może Bóg da, że go tam u siebie poznasz. Wracając na Mirones przypomniała sobie granatową marynarkę, o której Trinidad mówił to kawałek eleganckiego ubranka, a ona mu do niej tak kiepsko przyszyła guziki, że zaraz poodpadały. Ich pokoik był zamknięty na kłódkę, gospodarz sprowadził handlarza i sprzedał wszystkie rzeczy, jakie zostały, pani Rosario prosiła zostawcie jej chociaż coś na pamiątkę po mężu, ale oni nie chcieli, a Amalia co mi po pamiątkach. Ciotka przyjęła lokatorów do swojego domku na Limoncilo i nie miała miejsca, ale pani Rosario dała jej kąt w jednym ze swoich dwóch pokoi, i Santiago pyta: w coś ty się wpakował, że musiałeś uciekać z Pucallpa? W tydzień potem przybiegła na Mirones Gertrudis Lama, czemuś nie wróciła do laboratorium, myślisz, że długo będą na ciebie czekać? Ale Amalia nie miała zamiaru wracać, nigdy już tam nie przyjdzie. To co będzie robić? Nic, zostanę tutaj, póki mnie nie wyrzucą, a pani Rosario: głupia, ja cię nigdy nie wyrzucę. No ale czemu nie chce wrócić do laboratorium? Nie wiedziała czemu, ale ona tam nie wróci, i mówiła to z taką złością, że Gertrudis już o nic nie pytała. A tak, wpakowałem się paskudnie, paniczu, musiałem się ukrywać po tej historii z ciężarówką, nawet nie chce mi się tego wspominać. Pani Rosario zmuszała ją do jedzenia, pocieszała ją, chciała jej pomóc zapomnieć. Amalia sypiała między Celeste i Jesúsem, i młodsza córeczka pani Rosario skarżyła się, że Amalia po ciemku rozmawia ze swoim mężem i z synkiem. Pomagała pani Rosario prać bieliznę w balii, rozwieszać ją na sznurach i grzać węglowe żelazko. Robiła to jakby nie wiedząc o niczym, w głowie miała zupełną pustkę, ręce jak z waty. Zmierzchało się, świtało, przychodziła z wizytą Gertrudis, przychodziła ciotka, ona słuchała, jak mówiły, na wszystko odpowiadała „tak” i dziękowała za upominki, które jej przynosiły. Ciągle myślisz o mężu? pytała co dzień pani Rosario, a ona tak, i o synku też. Zachowujesz się tak jak Trinidad, mówiła jej pani Rosario, spuszczasz głowę, wszystko ci jedno, niechby już zapomniała o nieszczęściu, jesteś młoda możesz zacząć żyć na nowo. Amalia nie ruszała się poza Mirones, chodziła obdarta, rzadko kiedy się myła i czesała, kiedyś patrząc w lusterko pomyślała gdyby Trinidad cię zobaczył, już by cię teraz nie kochał. Wieczorem, kiedy wracał don Atanasio, zaglądała do niego na rozmowę. Mieszkał w pokoiku tak niskim, że Amalii trudno tam było stać, a na podłodze miał rozbebeszony materac i tysiąc najróżniejszych rupieci. Rozmawiali, a don Atanasio wyciągał butelkę i pił. Jak pan myśli, don Atanasio, czy to tajniacy rzucili Trinidada pod drzwi Jana Bożego, kiedy go tak pobili, że już był umierający? I czasem don Atanasio mówił tak, tak musiało być, a czasem nie, wypuścili go, a on się źle czuł i sam poszedł do szpitala, a kiedy indziej czy to teraz ważne, on umarł, a ty pomyśl o sobie, zapomnij o nim.
Czy już na pierwszym roku stwierdziłeś, Zavalita, że San Marcos to burdel, a nie oczekiwany przez ciebie raj? Ale co się tam panu nie podobało, paniczu? Nie to, że wykłady zaczynały się w czerwcu zamiast w kwietniu, ani że wykładowcy byli równie wiekowi jak ich katedry, myśli, talko ta niechęć kolegów, kiedy się mówiło o książkach, ta nieruchawość w sprawach polityki. Kolorowi byli przerażająco podobni do paniczyków z dobrych domów, Ambrosio. Profesorowie mają groszowe pensje, mówiła Aida, pracują po ministerstwach, uczą w szkołach, czy można od nich wymagać czegoś więcej? Trzeba zrozumieć bierność studentów, mówił Jacobo, to system ich ukształtował: muszą być agitowani, nauczani. Ale gdzie byli komuniści czy chociażby apriści? Wszyscy w więzieniach, wszyscy deportowani? Tak krytykowałem później ten okres, Ambrosio, ale wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy i podobało mi się San Marcos. A ten profesor, który w ciągu roku skomentował dwa rozdziały Syntezy logicznego dochodzenia opublikowanej w „Revista de Occidente”? Zastopować fenomenologicznie problem wścieklizny, powie Husserl, potraktować nawiasowo poważną sytuację wśród psów Limy: jaką minę zrobi na to Naczelny? A ten co robił tylko ćwiczenia ortograficzne, a ten co na egzaminie pytał o błędy Freuda?
– Mylisz się, trzeba czytać także obskurantystów – powiedział Santiago.
– Pięknie by było móc czytać każdego w oryginale – powiedziała Aida. – Chciałabym znać francuski, angielski, i jeszcze niemiecki.
– Czytaj, ale krytycznie – powiedział Jacobo. – Wszyscy postępowi pisarze są dla ciebie kiepscy, a wszyscy dekadenci świetni. Właśnie to ci mam za złe.
– Mówię tylko, że Jak hartowała się stal znudziło mnie, a Zamek mi się podobał – zaprotestował Santiago. – Ale niczego nie uogólniam.
– Na pewno przekład Ostrowskiego jest zły, a przekład Kafki dobry, przestańcie się kłócić – powiedziała Aida.
A ten mały staruszek, z brzuszkiem, z niebieskimi oczyma i białą grzywą, który mówił o źródłach historycznych? Wykładał tak dobrze, że miało się ochotę studiować historię, a nie psychologię, oświadczyła Aida, a Jacobo tak, szkoda, że jest hispanista, a nie indianistą. Sale uczelni, zapchane w pierwszych dniach, potem powoli pustoszały, we wrześniu chodziła już tylko połowa studiujących i wcale nie było trudno o siedzące miejsce. Nie czuli się poszkodowani, to nie to, że profesorowie nie umieli czy nie chcieli nauczyć, myśli, studentom też nie zależało na nauczeniu się czegokolwiek. Bo są biedni i muszą pracować, mówiła Aida, bo zostali zarażeni burżuazyj-nym duchem formalizmu i jedynym ich celem jest zdobycie tytułu, mówił Jacobo; bo aby zdobyć tytuł naukowy, nie trzeba było chodzić na wykłady ani interesować się czymkolwiek, ani się uczyć: tylko czekać. No jak, chudzino, jesteś zadowolony z San Marcos, to prawda, że tam wykładają najtęższe głowy w Peru, coś ty się zrobił taki milkliwy, chudzino? Tak, tatusiu, jestem zadowolony, to prawda, że najtęższe głowy, wcale nie jestem milkliwy, tato. Do domu wchodziłeś i wychodziłeś jak duch, Zavalita, zamykałeś się w swoim pokoju i nie pokazywałeś się rodzinie, jak niedźwiedź w jamie, mówiła señora Zoila, a Chispas dostaniesz kręćka, jak będziesz tyle czytał, a Teté czemu już nigdzie nie wychodzisz razem z Popeye’em, co, mądralo? Bo wystarczali mi Jacobo i Aida, myśli, bo tych dwoje to była przyjaźń, która wyklucza wszystkie inne, wzbogaca i wynagradza wszelkie braki. To wtedy? myśli, to wtedy się zeświniłem?
Zapisali się na poranne wykłady, siadali w jednej ławce, razem szli do Biblioteki Uniwersyteckiej albo Narodowej, z trudem rozstawali się pod wieczór, żeby iść spać. Czytali te same książki, oglądali te same filmy, wściekali się nad tymi samymi tygodnikami. Po wyjściu z uczelni, w południe i wieczorem, całe godziny przegadywali w „El Palermo” na Colmena, godzinami kłócili się w ciastkarni „Los Huérfanos” w Azángaro, godzinami komentowali wiadomości polityczne w kawiarence na tyłach Placu Sprawiedliwości. Czasem zagnało ich do kina, czasem biegali po księgarniach, to znów wypuszczali się na pełne przygód, długie wędrówki po mieście. Wydawało się, że ich przyjaźń, pozbawiona seksu, braterska, będzie trwać wiecznie.
– Obchodziły nas te same sprawy, nienawidziliśmy tych samych rzeczy, a nigdy w niczym nie mogliśmy się zgodzić – mówi Santiago. – I to też było wspaniałe.
– No więc dlaczego się pan zniechęcił? – mówi Ambrosio. – Z powodu dziewczyny?
– Nigdy nie byłem z nią sam – mówi Santiago. – To nie zniechęcenie; czasem jakieś ssanie w żołądku, nic poza tym.
– Chciał pan, żeby się w panu zakochała, a tu nic z tego, skoro był ten drugi – mówi Ambrosio. – Ja wiem, jak to jest, kiedy się kocha kobietę i nic nie można zrobić.
– Więc to tak było z Amalia? – mówi Santiago.
– Widziałem taki film – mówi Ambrosio.
Uniwersytet to odbicie całego kraju, mówił Jacobo, dwadzieścia lat temu profesorowie pewnie byli postępowi i wszystko czytali, potem, kiedy zaczęli brać inne, zarobkowe prace i kiedy środowisko tak na nich oddziałało, stali się zwykłymi, przeciętnymi mieszczuchami; i oto nagle to ssanie w żołądku: śliski, mały robak. To także wina studentów, mówiła Aida, odpowiada im ten system; a skoro wszyscy ponoszą winę, to nie ma innej rady, tylko się dostosować do istniejącej sytuacji, no nie? – mówił Santiago, a Jacobo: jest na to rada, reforma uniwersytecka. I nagle, w gorączce dyskusji, ta odrobina czegoś, ten kwaśny smak, to coś, co przeszkadzało w rozmowach, odrywało uwagę, sprowadzając fale smutku czy może tęsknoty. Równoległe katedry naukowe, współdziałanie, ludowe uniwersytety, mówił Jacobo: niech zaczną nauczać ci, których na to stać, niech studenci uzyskają możliwość piętnowania złych wykładowców, a skoro lud nie może przyjść na uniwersytet, niech uniwersytet przyjdzie do ludu. Smutek tych niezrealizowanych, a upragnionych rozmów sam na sam z nią? tęsknota za przeżywanymi tylko w wyobraźni spacerami we dwoje? Ale jeśli uniwersytet’jest odbiciem całego kraju, to w San Marcos nie będzie się dobrze działo, póki w Peru dzieje się tak źle, mówił Santiago, i Aida na to, że jak się chce wyrwać zło z korzeniami, to trzeba mówić nie o reformie uniwersyteckiej, tylko o rewolucji. No ale oni są studentami, mówił Jacobo, ich walka o reformę to zarazem ich droga do rewolucji: trzeba posuwać się naprzód etapami i nie ulegać pesymizmowi.
– Pan był zazdrosny o swego przyjaciela – mówi Ambrosio.
– A zazdrość to najgorsza trucizna.
– Z Jacobem działo się to samo co ze mną-mówi Santiago.
– Ale nie pokazywaliśmy tego po sobie, ani ja, ani on.
– On też pewno czasem marzył o czarodziejskiej różdżce, żeby móc się pana pozbyć i zostać z dziewczyną – śmieje się Ambrosio.
– Był moim najlepszym przyjacielem – mówi Santiago. – Nienawidziłem go, a jednocześnie kochałem i podziwiałem.
– Nie powinieneś być takim sceptykiem – powiedział Jacobo. – To typowo burżuazyjne: wszystko albo nic.
– Nie jestem sceptykiem – mówił Santiago. – Ale my tylko gadamy i gadamy, i kręcimy się w miejscu.
– To prawda, jak dotąd była sama teoria – rzekła Aida. – Powinni byśmy zacząć coś robić, nie tylko dyskutować.
– Sami nie możemy powiedział Jacobo. – Najpierw trzeba nawiązać kontakt z postępowymi elementami na uczelni.
– Już dwa miesiące studiujemy, a nikogo takiego nie spotkaliśmy – powiedział Santiago. – Jeszcze trochę, a przestanę wierzyć w ich istnienie.
– Muszą być ostrożni, to całkiem logiczne-rzekł Jacobo. – Wcześniej czy później, ujawnią się na pewno.
I rzeczywiście pokazali się, zamknięci w sobie, nieufni, zagadkowi, ujawniali się z wolna, po trochu, jak ledwo uchwytne cienie: jesteście na pierwszym roku literatury, prawda? W przerwach między wykładami siadali zwykle na ławce w patío, wyglądało, że robią zbiórkę pieniędzy na jakiś cel, albo kręcili się wokół zbiornika z wodą na wydziale prawa, zbierali na kupno materacy dla aresztowanych studentów i podczas tych zbiórek wymieniali zawsze parę słów ze słuchaczami innych wydziałów, aresztowanych trzymają w lochach więzienia karnego, śpią na gołej ziemi, i w tych szybkich, ukradkiem wymienianych zdaniach, za zasłoną nieufności i podejrzliwości – czy nikt dotąd im nie mówił o zbiórce pieniędzy? – dostrzegali albo też sądzili, że dostrzegają ostrożne wybadywanie poglądów rozmówcy; nie było w tym nic zpo-lityki, tylko dyskretny sondaż, chodzi o humanitarną akcję, no i nie zobowiązujące wskazówki, żeby się przygotowali do czegoś, co ma nastąpić, to nawet sprawa chrześcijańskiego miłosierdzia, albo znów skryte wezwanie, żeby w ten sam zakamuflowany sposób okazać, że i na nas można polegać: czy moglibyście dać choćby jednego solą? Pojawiali się samotni i ledwo zauważalni na dziedzińcach San Marcos, podchodzili, żeby chwilę pogadać na obojętny temat, znikali na dłuższy czas i nagle znów się zjawiali, serdeczni, ale dalecy, z tym samym wyrazem uśmiechniętej rezerwy na tych samych twarzach: indiańskich, metyskich, chińskich, murzyńskich, z tymi samymi wieloznacznymi słówkami wymawianymi z prowincjonalnym akcentem, i zawsze w tych samych zniszczonych i spłowiałych ubraniach i w starych butach; czasami z jakąś książką albo pismem pod pachą. Co studiowali, skąd pochodzili, jakie były ich imiona, z czego się utrzymywali? I oto błyskawica na pochmurnym niebie, ów chłopak z wydziału prawa to jeden z tych, co zamknęli się w San Marcos podczas rewolty Odrii, nagły przypływ zwierzeń w jednej chwili łamał tok nijakich rozmów, zabrali go i w więzieniu robił strajk głodowy, rozmowa zaczynała ich rozpalać, ogarniała ich gorączka, wypuścili go zaledwie przed miesiącem, i te rewelacje, te odkrycia – a znowu tamten to delegat wydziału ekonomii z czasów, kiedy działały Zrzeszenie Studentów i Federacja Uniwersytecka – budziły w nich pełne niepokoju podniecenie – to było jeszcze zanim rozpadły się organizacje studenckie, zanim uwięziono przywódców – budziły zażartą ciekawość.
– Specjalnie się spóźniasz, żeby nie jeść razem z nami, a kiedy już nam robisz ten zaszczyt, to nawet słowa nie powiesz – mówiła señora Zoila. – Obcięli ci język w tym San Marcos?
– To, co ten mówił, było skierowane przeciw Odrii i przeciw komunistom – powiedział Jacobo. – To chyba aprista, nie? Jak myślicie?
– Udaje niemowę, bo chce być taki strasznie interesujący – powiedział Chispas. – Geniusze nie tracą czasu na rozmowy z głupcami, prawda, mądralo?
– Ile dzieci ma panienka Teté? – mówi Ambrosio. A par ile, paniczu?
– To raczej trockista, bo wyrażał się dobrze o Lechinie – oświadczyła Aida. – Sami mówiliście, że Lechin to trockista?
– Teté ma dwoje, ja nie mam dzieci-mówi Santiago. – Nii chciałem być ojcem, ale może kiedyś się namyślę. W takie sytuacji jak teraz to byłby tylko kłopot.
– Wyglądasz, jakbyś ciągle spał, a oczy masz jak zarzynan; baran – powiedziała Teté. – Może się zakochałeś w której: z tych dziewczyn z San Marcos?
– Ile razy zajrzę, zawsze się u ciebie pali nocna lampki powiedział don Fermín. – Bardzo dobrze, że tyle czytasz, al‹ mógłbyś też być trochę bardziej towarzyski, chudzino.
– Tak, zakochałem się w takiej jednej z warkoczami, c(chodzi boso i mówi tylko językiem keczua – powiedzia Santiago. – Wiesz już teraz?
– Moja stara Murzynka mówiła każde dziecko przynosi z‹ sobą na świat swój kawałek chleba – mówi Ambrosio. – Ja te bym miał całą kupę dzieciaków, mówię panu. Tak mówifc Murzynka, to znaczy moja mamuśka, niech odpoczyws w spokoju.
– Przychodzę zmęczony i dlatego zamykam się u siebie, tato – powiedział Santiago. – W głowie mi nie postało, żeby nit chcieć z wami rozmawiać, nie jestem taki wariat.
– Do ciebie mówić to jak do upartego muła – powiedziafe Teté.
– Nie wariat, ale dziwak – powiedział don Fermín. – Jesteśmy teraz sami, chudzino, bądź ze mną szczery. Mass jakieś kłopoty?
– O, ten to może i należy do partii – powiedział Jacobo. – Dał marksistowską interpretację wydarzeń w Boliwii.
– Nie mam żadnych kłopotów, tato – powiedział Santiago. – Nic mi nie jest, słowo.
– Taki jeden Paneras miał syna w Huacho, to już będzie kupę lat temu, i pewnego dnia żona go rzuciła i więcej jej nie zobaczył – mówi Ambrosio. – Od tego czasu ciągle szuka swego syna. Chce jeszcze przed śmiercią się przekonać, czy syn jest tak samo wredny na gębie jak on.
– No, temu to nie chodzi o wybadanie nas, on chce po prostu pogadać z tobą – rzekł Santiago. – Tylko do ciebie się zwraca, i to z jakim uśmiechem. Podbijasz męskie serca, Aida.
– Ach, ty złośliwcze, ty mieszczuchu – powiedziała Aida.
– Ja to rozumiem, bo też czasem całymi dniami sobie myślę o Amalcie Hortensji – mówi Ambrosio. – Jaka ona będzie i do kogo będzie podobna.
– Uważasz, że to się zdarza tylko mieszczuchom? – powiedział Santiago. – Że rewolucjoniści nigdy nie myślą o kobietach?
– No już dobrze, nie złość się o tego mieszczucha powiedziała Aida. – Człowieku, nie bądź taki drażliwy, to mieszczańskie. Oj, znowu mi się wyrwało.
– Chodźmy na kawę z mlekiem – powiedział Jaco bo. – No już, idziemy.
Czy to byli samotni buntownicy, czy należeli do jakiejś podziemnej organizacji, a może któryś z nich był szpiegiem? Nie pokazywali się razem, rzadko kiedy przychodzili o tej samej porze, nie znali się albo udawali, że się nie znają. Czasem zdawało się, że mają coś ważnego do powiedzenia, ale zatrzymywali się w pół słowa, a ich aluzje i to, co dawali do zrozumienia, ich spłowiałe ubrania i ostrożny sposób bycia wywoływały niepokój, wątpliwości, podziw powstrzymywany przez zazdrość lub obawę. Ich przypadkowe twarze zaczęły się pojawiać w kawiarniach, do których chodzili po wykładach – wysłannik? bada teren? – pokorne sylwetki zbliżały się do stolików, przy których oni siadali, no więc pokażemy im, że przy nas nie muszą udawać, i tam, z dala od San Marcos, Aida mówiła na naszym roku jest dwóch donosicieli, trzymajcie się z daleka od tych zamaskowanych konfidentów, zedrzemy im maski i nie będą mogli się wyprzeć, mówił Jacobo, rozmowy już nie były tak zawieszone w próżni, ba, to im ułatwi karierę adwokacką, dlatego uważają, że mogą z czystym sumieniem szpiegować innych, mówił Santiago, rozmowy nabierały wyzywająco politycznego charakteru, głupcy, nawet nie potrafią kłamać, mówiła Aida. Te spotkania zwykle zaczynały się od jakiejś anegdoty, ci, których można rozpoznać, nie są niebezpieczni, mówił Washington, od żartu, od plotek albo prawdziwych wiadomości, niebezpieczni są szpicle pracujący dorywczo, nie ci etatowi tajniacy z policji, a potem nastąpiły pytania, nieśmiałe, przypadkowe: jaka jest atmosfera na pierwszym roku? czy są jakieś niepokoje, czy chłopcy mają kłopoty? Czy większość byłaby zainteresowana w odtworzeniu Zrzeszenia Studentów? I coraz bardziej zagadkowe, okrężne: co myślą o rewolucji boliwijskiej? i prześlizgiwali się na inny temat: a co o Gwatemali? Aż wreszcie o sytuacji międzynarodowej. Ożywieni, podekscytowani, na cały głos wypowiadali swoje opinie, niech ich usłyszą kapusie, niech ich aresztują, i Aida podniecała się własnymi słowami, ona miała najwięcej zapału, myśli, ulegała własnemu wzruszeniu, najbardziej lubiła ryzykować, myśli, pierwsza śmiało podjęła rozmowę, poprzez sprawy Boliwii i Gwatemali, o Peru: żyjemy pod uciskiem dyktatury wojskowej, i jej ciemne jak noc oczy błyszczały, rewolucja boliwijska jest zaledwie liberalna, i zarys jej nosa stawał się ostrzejszy, a Gwatemala nie dojrzała jeszcze nawet do rewolucji burżuazyjno-demokratycznej, i tętno na jej skroniach biło coraz szybciej, ale w tych krajach i tak jest lepiej niż w Peru, i tańczył kosmyk włosów nad jej czołem, w Peru rządzonym przez tę generalską kukłę, í mówiąc stukała się w czoło, i przez bandycką klikę, i jej małe pięści bębniły o blat stolika. Ulotne cienie, zakłopotane, niespokojne, przestraszone przerywały Aidzie, zmieniały temat albo podnosiły się i uciekały.
– Pański ojciec powiadał, że San Marcos panu nie wyszło na dobre – mówi Ambrosio. – Że pan go przestał kochać z powodu tego uniwersytetu.
– Za bardzo naciskałaś Washingtona – powiedział Jacobo.
– Jeśli należy do partii, musi się pilnować. Nie mów przy nim tak ostro o Odrii, możesz go skompromitować.
– Mój ojciec ci mówił, że przestałem go kochać? – mówi Santiago.
– Więc myślisz, że Washington dlatego wyszedł? – spytała Aida.
– To było jego największe zmartwienie – mówi Ambrosio.
– Chciał wiedzieć, czemu pan go przestał kochać, paniczu.
Był na trzecim roku prawa, pochodził z gór, był biały i dobroduszny, mówiąc nie przybierał owej uroczystej, arcybiskupiej miny jak inni, i jego pierwszego poznali z nazwiska: Washington. Zawsze w jasnopopielatym ubraniu, zawsze z wesoło wyszczerzonymi zębami; jego dowcip nadawał ton pogawędkom w „Palermo”, w kawiarni czy na dziedzińcu przed wydziałem ekonomii, nadawał im ową osobistą atmosferę, której nie było w hermetycznych lub stereotypowych rozmowach z innymi. Ale mimo tej łatwości obcowania i on też potrafił stać się nieprzenikniony. On pierwszy przestał być dla nich nieuchwytnym cieniem i zmienił się w człowieka z krwi i kości. W dobrego znajomego, myśli, niemal w przyjaciela.
– Dlaczego tak myślał? – mówi Santiago. – ł co jeszcze mówił ci o mnie mój ojciec?
– A może byśmy sobie stworzyli kółko naukowe? – powiedział kiedyś Washington od niechcenia.
Wstrzymali oddech, przestali myśleć i utkwili w nim oczy:
– Kółko naukowe? powiedziała bardzo powoli Aida. – A co byśmy studiowali?
– Mnie nic nie mówił, paniczu – mówi Ambrosio. – Rozmawiał z pana mamą, z rodzeństwem, ze znajomymi, a ja za kierownicą wszystko słyszałem.
– Marksizm – odparł Washington z całą prostotą. – Na uniwersytecie tego nie uczą, a nam może się przydać do ogólnego wykształcenia, prawda?
– Lepiej znałeś mojego ojca niż ja – mówi Santiago. – Opowiedz, co ci jeszcze mówił o mnie.
– To by było bardzo interesujące – powiedział Jacobo. – Załóżmy takie kółko.
– Lepiej go znałem? Ależ skąd – mówi Ambrosio. – Jak pan może tak myśleć, paniczu.
– Największa trudność to zdobyć odpowiednie książki – powiedziała Aida. – W antykwariatach można tylko czasem trafić na jakiś stary numer „Kultury Radzieckiej”.
– Wiem, że ci mówił o mnie – mówi Santiago. – Ale to nieważne, nie opowiadaj, jak nie chcesz.
– Można by coś załatwić, ale trzeba uważać – powiedział Washington. – Jak ktoś studiuje marksizm, to zaraz mają na niego oko, że komunista. A zresztą, sami najlepiej wiecie.
I tak narodziły się marksistowskie kółka, w ten sposób, nie wiedząc kiedy, zaczęli walczyć, dali się ponieść działającej na nich z przemożną siłą konspiracyjnej pracy. Tak więc odkryli zrujnowaną księgarnię w zaułku Chota i staruszka Hiszpana w ciemnych okularach i z białą bródką, który na zapleczu sklepu trzymał edycje Wiek XX i Lautaro; tam też kupili, obłożyli w papier i niecierpliwie czytali tę książkę, która przez wiele tygodni miała podsycać żar dyskusji, ten podręcznik zawierający odpowiedź na wszystko. Wykłady podstaw filozofii, myśli. Myśli: Georges Politzer. A także poznali Hektora, dotychczas jednego z ulotnych cieni, i dowiedzieli się, że ta chuda żyrafa o powściągliwym sposobie bycia studiuje ekonomię, a na życie zarabia jako spiker. Postanowili spotykać się dwa razy w tygodniu i przedyskutowali obszernie sprawę lokalu; w końcu zdecydowali się na pokój wynajmowany przez Hektora na ulicy Jezus Maria i odtąd przychodzili tam przez całe miesiące w każdy czwartek i każdą sobotę po południu, czuli się śledzeni i szpiegowani i zanim weszli, ostrożnie rozglądali się dokoła. Zjawiali się tam koło trzeciej, pokój Hektora był stary i ogromny, z dwoma szerokimi oknami od ulicy, na piętrze pensjonatu pewnej głuchej damy, która od czasu do czasu wchodziła na schody i krzyczała: może herbaty? Aida rozsiadała się na łóżku, negacja negacji, myśli, Hektor na podłodze, skoki jakościowe, myśli, Santiago na jednym krześle, jedność przeciwieństw, myśli, Jacobo na oknie, Marks postawił na nogach dialektykę, którą Hegel stawiał na głowie, myśli, a Washington zawsze dyskutował na stojąco. Myśli: żeby rosnąć; i śmiał się. Za każdym razem kto inny streszczał rozdział z książki Politzera, potem była dyskusja, siedzieli tak dwie czy trzy, a nawet cztery godziny, wychodzili po dwoje pozostawiając pokój pełen dymu i gorąca. Później ich trójka spotykała się znów w jakimś parku, na ulicy, w kawiarni, czy Washington jest w partii? mówiła Aida i gadali dalej, czy Hektor jest w partii? mówił Jacobo i gubili się w domysłach, a czy partia w ogóle istnieje? mówił Santiago, i jak to jest z tą samokrytyką? i zażarcie dyskutowali. Tak skończyli pierwszy rok, tak minęło lato, podczas którego ani razu nie byli na plaży, myśli, i tak zaczął się drugi rok.
Czy to na tym drugim roku spostrzegłeś, Zavalita, że nie wystarczy poznać marksizm, że jeszcze trzeba uwierzyć? Może właśnie brak wiary cię zgnoił, Zavalita.
Brak wiary w Boga, paniczu? Wiary w cokolwiek, Ambrosio. Idea Boga, idea „czystego ducha”, twórcy świata, nie ma uzasadnienia, twierdził Politzer, Bóg poza przestrzenią i czasem to coś, co nie może istnieć. Miałeś już inną twarz, Santiago, nie tę co zawsze. Trzeba by być zwolennikiem idealistycznej mistyki, a co za tym idzie, nie uznawać żadnej kontroli naukowej, twierdził Politzer, aby wierzyć w Boga istniejącego poza czasem, a więc nie istniejącego w żadnym momencie, i poza przestrzenią, a więc nie istniejącego nigdzie. Najgorsze to te wątpliwości, Ambrosio, cudownie było móc zamknąć oczy i mówić Bóg istnieje albo Bóg nie istnieje, i wierzyć w to. Tak, Aido, zdawał sobie sprawę, że czasem wpadają w pułapkę: mówił wierzę albo jestem tego samego zdania, a w głębi duszy miał wątpliwości. Materialiści, twierdził Politzer, opierając się na naukowych przesłankach utrzymują, że materia istnieje w przestrzeni i w danym momencie (w czasie). Zacisnąć pięści, zacisnąć zęby, Ambrosio, Apra nas uratuje, religia nas uratuje, komunizm nas uratuje, i wierzyć w to. Wtedy życie samo się zorganizuje, a człowiek nie będzie się czuł zawieszony w próżni, Ambrosio. On nie wierzy księżom, paniczu, i od dziecka nie chodzi do kościoła, ale wierzy w religię i w Boga, przecież każdy powinien w coś wierzyć, no nie, paniczu? A zatem, wywodził Politzer,. wszechświat nie mógł zostać stworzony, choćby dlatego, że Bóg, aby móc stworzyć świat, potrzebowałby takiej chwili, która nie byłaby żadną chwilą (jako że dla Boga czas nie istnieje), a poza tym świat musiałby powstać z niczego: i to cię tak trapi, Zavalita? mówiła Aida. A Jacobo: tak czy inaczej, jeśli już trzeba zacząć od wiary w coś, to lepiej wierzyć, że Boga nie ma, niż wierzyć w jego istnienie. Santiago też wolał to drugie, Aida, on chciał się przekonać, czy Politzer mówi prawdę, Jacobo. Drobnomieszczański agnostycyzm, Zavalita, zakamuflowany idealizm, Zavalita. A ona, Aida, nie ma żadnych wątpliwości? A Jacobo wierzy każdemu słowu Polit-zera? Wątpliwości to najgorsza rzecz, mówiła Aida, one cię sparaliżują, uniemożliwią działanie, a Jacobo: przez całe życie łamać sobie głowę czy to prawda? zadręczać się a może to kłamstwo? – zamiast działać? Świat się nie zmieni, Zavalita. Aby działać, trzeba w coś wierzyć, mówiła Aida, a wiara w Boga nigdy nie służyła do tego, żeby coś zmienić; i Jacobo: już lepiej wierzyć w marksizm, Zavalita, dzięki niemu można wiele zmienić. Wpajać robotnikom wątpliwości metodyczne? – mówił Washington; a chłopom cztery zasady dialektyki? – mówił Hektor. Myśli: myślałeś nie, Zavalita. Zamknąć oczy, marksizm opiera się na naukowych przesłankach, zacisnąć pięści, a religia na ignorancji, nogami zaprzeć się w ziemi, Bóg nie istnieje, ścisnąć szczęki, aż zęby zazgrzytają, motorem historii jest walka klas, naprężyć mięśnie: wyzwalając się z burżuazyjnego wyzysku – oddychać głęboko – proletariat wyzwoli ludzkość; atakować: i stworzy społeczeństwo bezklasowe. Nie mogłeś, Zavalita, myśli. Myśli: byłeś, jesteś, będziesz do śmierci mieszczuchem. Matczyny pokarm, szkoła, rodzina, dzielnica były więc silniejsze? myśli. zajmował się polityką. Czy wiedział, że oni przychodzą tutaj uczyć się marksizmu? Tak, wiedział; i nie miał nic przeciw temu? Jasne, że nie, uważał, że to bardzo dobrze.
– To musi być wspaniałe, rozmawiać ze swoim starym jak z przyjacielem – powiedział Santiago.
– Biedaczysko, był zawsze dla mnie ojcem, przyjacielem, a potem i matką – powiedziała Aida. – Kiedy moja mama umarła.
– Ja muszę ukrywać, co myślę, jeżeli chcę być w dobrych stosunkach z moim starym – powiedział Santiago. – On mi nigdy nie przyzna racji.
– Pewnie, przecież to kapitalista – powiedziała Aida.
W miarę jak koło się powiększało, zmiany ilościowe i skok jakościowy, myśli, przechodzili od dyskusji naukowych do politycznych. Od esejów Mariategui do rozprawiania się ze wstępniakami „La Prensa”, od materializmu dialektycznego do miażdżącej krytyki Cayo Bermúdeza, od sprawy zmiesz-czanienia aprizmu do ostrej krytyki najbardziej nieuchwytnego wroga: trockistów. Zidentyfikowali trzech, i zużyli całe godziny, tygodnie, miesiące na to, aby ich rozszyfrować, wybadać, śledzić i potępić: podejrzani intelektualiści snuli się po dziedzińcach San Marcos, sypali cytatami i prowokowali, heretycy, katastrof iści. Czy było ich wielu? Są nieliczni, ale bardzo niebezpieczni, mówił Washington; czy współpracują z policją? mówił Solórzano, może i tak, ale to wychodzi na jedno, powiadał Hektor, bo dzielić, mącić, spychać na złą drogę i zatruwać to jeszcze gorsze niż donosić, mówił Jacobo. Aby zmylić trockistów i uniknąć donosicieli, postanowili nie trzymać się razem na uniwersytecie, nie przystawać na wspólne pogawędki w przypadkowych spotkaniach na korytarzu. W kole panowała jednomyślność, poczucie wspólnoty, nawet solidarność, myśli. Myśli: przyjaźń tylko w naszej trójce. Czy innych drażniło istnienie tej ich samotnej wysepki, tego upartego triumwiratu? W dalszym ciągu chodzili wszędzie razem, do bibliotek i kawiarni, razem spacerowali po dziedzińcu, spotykali się po zebraniach kółka. Gadali, dyskutowali, włóczyli się, szli do kina i wpadali w zachwyt nad Cudem w Mediolanie, biały gołąb w końcowej sekwencji to był gołąbek pokoju, muzyka to Międzynarodówka, Vittorio de Sica musiał być komunistą, a kiedy w jakimś kinie zapowiadano film radziecki, biegli tam bez tchu, pełni nadziei, rozgorączkowani, choć wiedzieli z góry, że to będą jakieś starocie z nie kończącymi się scenami baletowymi.
– Dreszcze? – mówi Ambrosio. – Skurcz żołądka?
– Jak byłem mały, też mnie łapało, w nocy mówi Santiago. – Budziłem się w ciemnościach, och, umieram. Nie mogłem się poruszyć ani zapalić światła, ani krzyknąć. I tak leżałem skurczony, spocony, i trząsłem się cały.
– Na ekonomii jest jeden, który może mógłby być z nami powiedział Washington. – Cały kłopot w tym, że już nas jest za dużo.
– Ale skąd to się u pana wzięło, paniczu – mówi Ambrosio. Przyszło, tkwiło już w nim, maleńkie i lodowate, śliskie.
Skręcało się w żołądku, wydzielało ów płyn, od którego pociły się dłonie, przyśpieszało bicie serca i rozpływało się w dreszczach.
– Tak, to niezbyt rozsądne, zbierać się taką dużą gromadą – rzekł Hektor. – Najlepiej by było się podzielić.
– Jasne, podzielmy się, ja byłem najbardziej za tym, i ani mi przez głowę nie przeszło, co będzie – mówi Santiago. – A potem przez całe tygodnie budziłem się i powtarzałem sobie jak idiota, to nie może być, nie może być.
– Jakie kryterium podziału przyjmiemy? – powiedział Indianin Martínez. – No, szybko, szkoda czasu.
– Śpieszy mu się, bo przygotował wykład o wartości dodatkowej – zaśmiał się Washington.
– Możemy losować – powiedział Hektor.
– W losowaniu jest coś irracjonalnego – powiedział Jacobo.
– Proponuję podział alfabetyczny.
– Świetnie, to bardziej racjonalne i łatwiejsze – powiedziała Ave. – Cztery pierwsze osoby w jednej grupie, pozostali w drugiej.
Nie, nie zaczęło mu walić serce, nie zaczął go żreć tamten robak. Był zaskoczony i zbity z tropu, myśli, i tylko ta nagła niedyspozycja. I jeszcze świadomość: to pomyłka. I ta jasna świadomość, myśli: pomyłka?
– Kto się zgadza z propozycją Jacobo, niech podniesie rękę – powiedział Washington.
Rosnąca niemoc, otępienie, zawrót głowy i nieśmiałość paraliżująca język, kiedy o kilka sekund później niż tamci podnosił ramię.
– No więc załatwione – powiedział Washington. – Jacobo,
Aida, Hektor i Martínez w jednej grupie, a nasza czwórka w drugiej.
Nie odwrócił głowy, żeby spojrzeć na Aidę i na Jacoba, z wolna zapalał papierosa, przerzucał broszurę Engelsa, uśmiechał się do Solórzana.
– Teraz możesz nas już zacząć olśniewać, Martínez – powiedział Washington. Więc jak to jest z tą wartością dodatkową?
Nie tylko rewolucja, myśli. Także i serce, choć chłodne i głęboko ukryte, no i mózg, mały, zaalarmowany, szybki w kalkulacji. Czy sobie to zaplanował, myśli, czy postanowił to sobie niezależnie od wszystkiego? Rewolucja, przyjaźń, zazdrość, zawiść, wszystko razem, przemieszane, a więc on także, Zavalita, także i Jacobo ulepiony z tej samej brudnej gliny.
– Nie ma ludzi naprawdę czystych – mówi Santiago. – Tak, to było wtedy.
– I potem pewnie się pan spotykał częściej z tą dziewczyną? – mówi Ambrosio.
– Potem widywałem ją rzadziej, a on miał się z nią spotykać sam na sam dwa razy w tygodniu – mówi Santiago. – A poza tym zabolał mnie taki chwyt poniżej pasa. Nie ze względów etycznych, ale przez zazdrość. Ja byłem nieśmiały i nigdy bym się nie odważył na coś takiego.
– A on był bardziej cwany – śmieje się Ambrosio. – I pan mu do dziś nie przebaczył tej świńskiej sztuczki.
Indianin Martínez miał belferski sposób bycia i głos, krótko mówiąc, wartość dodatkowa to nieopłacona praca robotnika, natrętnie powtarzał wciąż to samo, jest to ta część produktu pracy robotnika, która powiększa kapitał, i Santiago patrzył bez końca w jego okrągłą twarz koloru miedzi, i niezmordowanie słuchał tych wyuczonych, belferskich zdań, a wkoło żarzyły się punkciki papierosów, rozpalając się na nowo za każdym razem, gdy dłonie podnosiły się do ust, i chociaż tyle osób tłoczyło się obok w tak ciasnej przestrzeni, on miał uczucie, że jest samotny i zawieszony w próżni. Ten robak był tam wtedy, z wolna i monotonnie wgryzał się w jego wnętrzności.
– Bo ja jestem jak taki zwierzak, co wobec niebezpieczeństwa kurczy się i nieruchomieje czekając, aż go zdepczą albo mu utną głowę – mówi Santiago. – Nie mam wiary ani odwagi, to tak jak być syfilitykiem i trędowatym naraz. – Co też pan wygaduje na siebie, same złe rzeczy, paniczu – mówi Ambrosio. – Gdyby ktoś tak na pana mówił, to by pan tego nie ścierpiał.
Czy to dlatego, że runęło coś, co wydawało się wieczne, myśli, czy to mnie tak zabolało, że ona? że on? Ale nie, nie dałeś po sobie poznać, Zavalita, jak zawsze, bardziej niż kiedykolwiek, i wyszedłeś z zebrania razem z Jacobem i z Ai-dą, i idąc w stronę śródmieścia byłeś strasznie rozmowny, Engels i wartość dodatkowa, nie dałeś im dojść do słowa, Politzer i Ave, i Marks, ciągle mówiłeś, przerywałeś im, jak tylko otworzyli usta, przerywałeś i mówiłeś znowu, zdeptany, zmieszany i nadmiernie gadatliwy, żeby tylko nigdy nie skończyć tego monologu, zmyślał coś, przesadzał, kłamał i cierpiał, żeby tylko nie padła wzmianka o propozycji Jacoba, żeby nie zostało powiedziane, że od najbliższej soboty oni będą przychodzić na Petit Thouars, a on do Rimac; i teraz czuł także, i to po raz pierwszy, że są razem i nie są, że zabrakło tego dawnego porozumienia, tej wyczuwalnej wspólnoty, a tymczasem przechodzili przez Plac Broni, i że teraz coś strasznego ich rozdziela, jakaś sztuczność i fałsz, to tak jak rozmowy z moim starym, myśli, i oszukiwał ich, zaczynał ich nienawidzić. Nie patrząc na siebie szli ulicą Unión, on mówił, oni słuchali. Czy Aida go żałowała? Czy Aida obmyśliła to razem z tym drugim? A kiedy dotarli do placu San Martin, zrobiło się okropnie późno, Santiago spojrzał na zegarek, może jeszcze złapie autobus, uścisnął im dłonie i pobiegł nie czekając, nie umawiając się na następne spotkanie, gdzie i kiedy spotkamy się jutro, myśli. Myśli: po raz pierwszy.
Czy to było wtedy, Zavalita, podczas tych napęczniałych od nauki dni przed końcowym egzaminem? Z zaciekłością rzucał się na książki, starał się pracować w kółku, wierzyć w marksizm, i był coraz chudszy. Jajka na miękko tyle co na żart, mówiła señora Zoila, i sok pomarańczowy jak dla żartu, i cornflakes jak dla żartu, wychudłeś na szkielet, niedługo pofruniesz razem z wiatrem. Dla ciebie jedzenie to pewno także burżuazyjny przesąd, co, mądralo? mówił Chispas, a ty: nie jem, bo twoja facjata mi odbiera apetyt, a Chispas, te, mądrala, bo dostaniesz po gębie, mówię ci, oberwiesz. Widywali się w dalszym ciągu i tamten robak niezmordowanie wysuwał głowę, kiedy Santiago wchodził na salę wykładową i siadał koło nich, robak wysuwał głowę spomiędzy plątaniny tkanek i ścięgien, albo kiedy szli razem na kawę do „Paler – ‘ mo”, wyzierał spoza czerwonych żył i białych kości, albo na różową cziczę w ciastkarni „Los Huérfanos”, albo kiedy brali kanapki w café-biliar, wysuwał głowę, a za głową całe prze – ¡ siąknięte kwasem ciało. Rozmawiali o uczelni i o bliskich już egzaminach, o przygotowaniach do wyborów do Zrzeszenia ‘, Studentów, o dyskusjach w kółkach marksistowskich, o więź – (niach, o dyktaturze Odríi, o Boliwii i Gwatemali. Ale widywali się już tylko dlatego, że czasami zaledwie nas łączyło San Marcos i polityka, myśli, już tylko dorywczo, już tylko z obowiązku. Czy tych dwoje spotykało się z sobą sam na sam po zebraniach? Szli na spacer, do muzeów, do księgarni albo do kina, jak dawniej razem z nim? Czy odczuwali jego brak, czy o nim myśleli, mówili?
– Jakaś lalka do ciebie dzwoni – powiedziała Teté. Fiu, fiu, aleś ty to ukrywał. Co to za jedna?
– Jak będziesz podsłuchiwać w drugim aparacie, to dostaniesz po głowie, Teté – powiedział Santiago.
– Czy mógłbyś wpaść do mnie na chwileczkę? – powiedziała Aida. – Nie przeszkadzam ci? Może masz robotę?
– Świetna myśl, naturalnie, już idę – powiedział Santiago. – Będę najpóźniej za godzinę.
– Ohoho, już idę, świetna myśl – powiedziała Teté. Możesz wpaść na chwileczkę? Och, nie mogę, co za głosik, co za słówka.
Pojawiło się, kiedy czekał na autobus na rogu Larco i José Gonzales, ogromniało, gdy autobus sunął aleją Arequipa, wielkie i lepkie, kiedy jechał wciśnięty w kąt autobusu, rozlewało mu się po plecach czymś lodowatym, i było mu coraz zimniej, rósł strach i rosła nadzieja, wtedy w to popołudnie, które już zmierzało ku wieczorowi. Stało się coś? A może coś się dopiero stanie? Myślałem o tym, że dopiero od miesiąca widujemy się tylko na uczelni, myśli, nigdy do mnie nie dzwoniła, myślałem a może, myśli, myślałem może nagle. Zobaczył już od rogu Petit Thouars małą figurkę, niewyraźną w zamierającym świetle, czekała na niego w drzwiach domu, pomachała mu ręką na powitanie i już widział jej bladą twarz, ta niebieska sukienka, jej poważne oczy, ta niebieska spódniczka, i poważne usta, te straszne czarne uczniowskie buciki, i poczuł w dłoni jej drżącą rękę.
– Przepraszam, że dzwoniłam, chciałam z tobą pogadać – wydawało się, że to niemożliwe, ten łamiący się głosik, myśli, nie do uwierzenia, ten głos, taki nieśmiały. – Może się przejdziemy kawałek, dobrze?
– A Jacobo? Nie ma go? – powiedział Santiago. – Coś się stało?
– Czy pan będzie miał czym zapłacić za tyle piwa? – mówi Ambrosio.
– Stało się to, co się musiało stać – mówi Santiago. – Myślałem, że już dawniej, ale okazało się, że to było dopiero tego rana.
Tamci dwoje byli razem całe przedpołudnie, robak ogromny jak kobra, nie poszli na wykłady, bo Jacobo powiedział chciałbym z tobą porozmawiać w cztery oczy, kobra groźna jak nóż, spacerowali po Paseo de la República, jak nóż, jak dziesięć noży, usiedli w parku na ławce nad stawem. Aleją Arequipa ciągnęły równoległe sznury aut i nóż zagłębiał się miękko, wychodził i znów powoli się zagłębiał, a oni szli pod drzewami, ciemną i pustą ulicą, i znowu nóż w serce jak w bochenek chleba, miękki, o cienkiej skórce, i nagle ten głosik umilkł.
– No i co ci chciał powiedzieć w cztery oczy? – nie patrzyłem na nią, myśli, zaciskałem zęby. – Coś o mnie, coś przeciwko mnie?
– Nie, nie o tobie, raczej o mnie – głos jak miauknięcie kota, myśli. – Zaskoczył mnie, nie wiedziałam, co powiedzieć.
– No ale co ci powiedział – mruknął Santiago.
– Że się we mnie zakochał – jak skomlenie Batuque, kiedy był szczeniakiem, myśli.
– W alei Arequipa, we wrześniu, o siódmej wieczorem – mówi Santiago. – Dobrze wiem, Ambrosio, to właśnie wtedy.
Wyjął ręce z kieszeni, podniósł do ust, chuchnął i starał się uśmiechnąć. Zobaczył, że Aida rozkłada ręce, zatrzymuje się, waha, szuka w pobliżu ławki, widział, jak usiadła.
– To ty o tym dotąd nie wiedziałaś? – powiedział Santiago.,- A jak myślisz, czemu zaproponował właśnie taki podział kółka?
– Bo dawaliśmy zły przykład, bo byliśmy czymś w rodzaju frakcji i inni mogli nam to mieć za złe, i ja mu uwierzyłam – głos miała bardzo niepewny, myśli. I że to przecież nic nie zmieni i chociaż będziemy w różnych grupach, to między nami trojgiem będzie tak jak dawniej. Ja mu uwierzyłam.
– Chciał być z tobą sam – powiedział Santiago. – Każdy inny zrobiłby to samo na jego miejscu.
– Ale ty się obraziłeś i już nie szukałeś naszego towarzystwa – zaniepokojona i przede wszystkim zmartwiona, myśli. – i już nie chodziliśmy razem, i nic już nie było tak jak przedtem.
– Nie obraziłem się, wszystko jest jak dawniej – powiedział Santiago. – Po prostu zdałem sobie sprawę, że Jacobo chce być z tobą i że ja jestem niepotrzebny. Ale zawsze jesteśmy przyjaciółmi, tak jak kiedyś.
To kto inny mówił, myśli, nie ty. Teraz już trochę mocniejszym głosem, bardziej naturalnym, Zavalita: to nie on, to nie mógł być on. Wszystko rozumiał, wyjaśniał, doradzał z wysokości swego niezaangażowania i myślał to nie jestem ja. On to było coś maleńkiego i storturowanego, coś, co kurczyło się pod brzmieniem jego głosu, coś, co się wymykało, biegło, rzucało do ucieczki. Nie ambicja, nie rozpacz, nie upokorzenie, myśli, i nawet nie zazdrość. Myśli: to była nieśmiałość. Ona go słuchała nieruchoma, obserwowała go z wyrazem twarzy, którego nie umiał i nie chciał zrozumieć, i nagle wstała i milcząc szli dalej jeszcze kawałek, a tymczasem tamte noże, uparte, bezgłośne, dokonywały dalszej rzezi.
– Nie wiem, co robić, czuję się zakłopotana, mam wątpliwości – powiedziała w końcu Aida. Dlatego do ciebie zadzwoniłam, tak sobie nagle pomyślałam, że mi możesz pomóc.
– A ja wtedy zacząłem o polityce – mówi Santiago. – Masz pojęcie?
– Właśnie tak – powiedział don Fermín. – Opuścić ten dom i Limę, zniknąć. Nie o sobie myślę, ty biedny głupcze, tylko o tobie.
– Ale jak ty to rozumiesz – jakby się dziwiła, myśli, jakby się czegoś przestraszyła.
– Chodzi mi o to, że miłość robi z człowieka indywidualistę – powiedział Santiago. – I nic go już wtedy tak nie obchodzi jak miłość, nawet rewolucja.
– Przecież sam mówiłeś, że te dwie sprawy wcale się nie wykluczają – mówiła cicho, z naciskiem, myśli. – A teraz uważasz, że tak? A skąd możesz wiedzieć, czy sam się kiedyś nie zakochasz?
– Nic nie uważałem, nic nie wiedziałem – mówi Santiago. – Odejść, uciec, zniknąć.
– Ale dokąd, don – powiedział Ambrosio. – Pan mi nie ufa, don, pan mnie wyrzuca.
– W takim razie to nieprawda, że się wahasz, w takim razie ty też jesteś w nim zakochana – powiedział Santiago. – Może w wypadku was dwojga te dwie sprawy się nie wykluczają. A poza tym to dobry chłopak.
– Wiem, że dobry – powiedziała Aida. – Ale nie wiem, czy go kocham.
– Ależ tak, i to też zauważyłem – powiedział Santiago. – I nie tylko ja, wszyscy w naszym kole. Powinnaś go przyjąć, Aida.
Nalegałeś, Zavalita, to świetny chłopak, szarżowałeś, Zavalita, Aida jest w nim zakochana, żądałeś tego od niej, będzie wam bardzo dobrze ze sobą, i powtarzałeś to w kółko, a ona słuchała w drzwiach swego domu, milcząca, ze skrzyżowanymi ramionami: zastanawiając się nad głupotą Santiago? ze zwieszoną głową: mierząc wielkość jego tchórzostwa? Czy naprawdę chciała ode mnie rady, myśli, a może wiedziała, że ją kochasz, i chciała sprawdzić, czy się ośmielisz jej to powiedzieć? Co by było, gdybym ja, myśli, co by było, gdyby ona. Myśli: ach, Zavalita.
A może to wtedy, na drugi dzień czy w tydzień, w miesiąc potem, jak zobaczył Aidę i Jacoba idących pod rękę przez Colmena, wtedy kiedy dowiedzieli się, że Washington rzeczywiście jest tym upragnionym kontaktem? W kole nie było prawie komentarzy na ten temat, tylko Washington rzucił jakiś żart, ot, macie, tamtych dwoje, w drugim kółku, uwiło sobie gniazdko, co za romantyczna historia, i tak po cichutku, i tylko przelotna uwaga Ave: świetnie, dobrana para. Nie było czasu na nic więcej: zbliżały się wybory na uczelni i zbierali się co dzień, dyskutowali na temat kandydatów, którzy mieli być zgłoszeni do Zrzeszenia Studentów, mówili o tym, jakie powiązania są do przyjęcia i jakie listy będą popierać, i o ulotkach i afiszach rozlepianych na ścianach, a pewnego dnia Washington zwołał zebranie obu kół razem w mieszkaniu Ave i wszedł do domku w dzielnicy Rimac szeroko uśmiechnięty: mam coś dla was, mówię wam, dynamit. „Cahuide”, myśli. Myśli: Organ Peruwiańskiej Partii Komunistycznej. Siedzieli stłoczeni, papierosowy dym przesłaniał odbitki z powielacza, które wędrowały z rąk do rąk, drażnił oczy. „Cahuide”, kartki, które czytali zachłannie, Organ, raz i drugi,
Peruwiańskiej Partii Komunistycznej, i patrzyli w stanowczą twarz Indianina ubranego w chullo, poncho i skórzane sandały, i na jego wzniesioną do walki pięść, i znowu na sierp i młot pod nagłówkiem. Przeczytali wszystko głośno, skomentowali, przedyskutowali, zasypywali pytaniami Washingtona, a potem zabrali odbitki do d«mu. Zapomniał o swoich urazach, o braku wiary, frustracji, obawie, zazdrości. Więc to nie była legenda, partia nie zniknęła z nadejściem dyktatury: istniała. To nic, że Odria, istnieli też jej członkowie, mężczyźni i kobiety, to nic, że Cayo Bermúdez, zbierali się potajemnie, tworzyli coraz nowe komórki, to nic, że szpicle i zesłania, drukowali „Cahuide”, to nic, że więzienia i tortury, i przygotowywali Rewolucję. Washington znał tych ludzi, wiedział, gdzie się znajdują i co robią, i wtedy pomyślałem ja też, myśli, ja też wstąpię, tego wieczoru, gdy gasił lampę przy łóżku, a coś groźnego, ale jeszcze wtedy pełnego wzniosłości, niepokojąco płonęło w ciemnościach, płonęło nawet, kiedy spał: wtedy?
– Siedział za kradzież czy zabójstwo, a może dlatego, że go wrobili w sprawę jakiegoś innego faceta – powiedział Ambrosio. – Niechby zdechł w tym więzieniu, tak mówiła Murzynka. Ale oni go wypuścili i wtedy go poznałem. Tylko raz w życiu go widziałem, don.
– Wzięliście ich dane? – powiedział Cayo Bermúdez. – Wszyscy są apristami? Ile razy już wpadali?
– O, o, leci – powiedział Trifulcio. – O, o, coraz niżej. Było południe, promienie słońca padały prostopadle na piasek, ptak o przekrwionych oczach i czarnym upierzeniu polatywał nad nieruchomymi wydmami. Zataczał koła zniżając się, ze złożonymi skrzydłami, z wyciągniętym dziobem; dygocąca iskra na pustkowiu.
– Piętnastu było w naszych kartotekach – powiedział prefekt. – Dziewięciu apristów, trzech komunistów, trzech niepewnych. Pozostała jedenastka pierwszy raz. Nie, don Cayo, jeszcze nie brano danych personalnych.
Iguana? Dwie oszalałe łapki, maleńki, podłużny obłoczek skłębionego piasku, nitka płonącego kurzu, pełznąca niewidzialna strzała. Ptak szybko i miękko opadł ku ziemi, schwytał dziobem jaszczurkę, uniósł, uśmiercił wzbijając się w powietrze, a potem pożarł z wolna, kawałek po kawałku, ani na chwilę nie wstrzymując swego lotu w górę, w czyste, rozpalone, letnie niebo, i tylko oczy zamknął przed żółtymi pociskami, które słońce wysyłało mu na powitanie.
– No to przesłuchajcie ich wreszcie – rzekł Cayo Bermúdez.
– A jak ranni, lepiej?
– Rozmawialiśmy jak tacy dwaj, co to ani się nie znają, ani sobie nie ufają – mówi Ambrosio. – W Chincha, kiedyś wieczorem, kupę lat temu. Od tego czasu nie słyszałem o nim, paniczu.
– Dwóch studentów trzeba było odstawić do szpitala więziennego, don Cayo – powiedział prefekt. – Policjantom nic się nie stało, małe obrażenia.
I wznosił się ciągle, trawiąc swoją zdobycz, uparty, w ciemnościach, a kiedy miał już roztopić się w blasku, rozłożył skrzydła, majestatycznie zakreślił w powietrzu łuk, bezkształtny cień, niewielka plama przesuwająca się ponad nieruchomą, pofalowaną płaszczyzną białego piasku, żółtego piasku; zatoczył koło i miał pod sobą to wszystko: kamienie, mury, kraty, półnagich ludzi, którzy ledwo się ruszali albo leżeli w cieniu połyskującego daszka-okapu z cynkowej blachy, jeep, palisadę, palmy, wstążkę wody, szeroką wodną aleję, chaty, domy, samochody, place obsadzone drzewami.
– Zostawiliśmy jedną kompanię w San Marcos i reperujemy bramę zburzoną przez czołg – powiedział prefekt. – Jedną sekcję posłaliśmy na wydział medycyny. Ale nie było żadnych prób manifestacji ani nic takiego, don Cayo.
– Proszę mi zostawić te fiszki z kartoteki, pokażę je ministrowi – powiedział Cayo Bermúdez.
Harmonijnie rozwinął brunatne skrzydła, zniżył lot, zawrócił majestatycznie i znów wzbił się ponad drzewa, nad wstążkę wody, nad nieruchome piaski, opisywał koła nad połyskującą cynkową blachą, nie spuszczając z niej oka opadł jeszcze trochę, obojętny na ów pomruk, na wygłodniałe wrzaski i chytre milczenie w tym prostokącie zamkniętym murem i kratą, a baczny tylko na ów daszek z karbowanej blachy, którego blask sięgał jego skrzydeł, i tak opuszczał się ciągle, coraz niżej: oczarowany tą orgią światła, pijany blaskiem?
– Ty dałeś rozkaz, żeby wziąć San Marcos? – powiedział pułkownik Espina. – Ty? Bez porozumienia ze mną?
– Taki siwy Murzyn, ogromny, łaził jak małpa. – powiedział Ambrosio. – Chciał wiedzieć, czy w Chincha można się zabawić z kobietami, zabrał mi forsę. Nie mam o nim dobrego wspomnienia, don.
– Zanim pogadamy o San Marcos, opowiedz o podróży – rzekł Bermúdez. – Jak tam nasze sprawy na Północy?
Ostrożnie wysunął szarawe łapki – wypróbowywał twardość, temperaturę, samo istnienie cynkowej blachy? – złożył skrzydła, usiadł, spojrzał i odgadł, i już było za późno: kamienie zwaliły mu się na skrzydła, połamały kości, roztrzaskały dziób i podzwaniając metalicznie toczyły się po okapie, spadały na ziemię.
– Na Północy w porządku, ale ja cię pytam, czy jesteś przy zdrowych zmysłach – powiedział pułkownik Espina. – Panie pułkowniku, wzięto uniwersytet, panie pułkowniku, żandarmeria w San Marcos. A ja, minister, nic nie wiem. Chyba oszalałeś, Cayo?
Zwinny ptak ześlizgiwał się, konał na ołowianoszarej blasze barwiąc ją purpurowymi plamami, był już przy brzegu, opadł i schwytały go głodne dłonie, wyrywały go sobie, oskubywały z piór, rozlegał się śmiech, przekleństwa, i już pod murem z adobe rozpalano ognisko.
– Patrzą? A niech sobie patrzą – powiedział Trifulcio. – Kto wie swoje, ten wie, ale do mnie nikt się nie przyczepi.
– Zająłem San Marcos, przeciąłem ten wrzód w kilka godzin i bez straty w ludziach – powiedział Bermúdez. – A ty zamiast mi podziękować, pytasz, czy nie oszalałem. To niesprawiedliwie, Góral.
– Murzynka też go już nie zobaczyła po tamtej nocy – mówi Ambrosio. – Uważała, paniczu, że on ma wrodzone złe skłonności.
– Będą protesty z zagranicy, a to właśnie jest nam bardzo nie na rękę – powiedział pułkownik Espina. – Nie wiesz, że prezydent chce unikać zamieszek?
– Nie wiem, co jest nam bardziej nie na rękę: protesty czy dywersyjne ognisko w samym centrum Limy powiedział Bermúdez. – Za parę dni można będzie wycofać policję, San Marcos się otworzy i spokój.
Wytrwale żuł kawałek mięsa, który zdobył w walce na pięści, paliły go ramiona i ręce, na ciemnej skórze miał zadrapania, a ‘ognisko, na którym upiekł swoją zdobycz, jeszcze dymiło. Przykucnął w kącie pod okapem z blachy, zmrużył oczy przed nadmiernym blaskiem, a może po to, aby lepiej smakować tę rozkosz, która rodziła się w ruchu szczęk, ogarniała podniebienie i język, i gardło; w przełyku czuł delikatne drapanie resztek piór pozostałych w przypieczonym mięsie.
– A poza tym nie byłeś do tego powołany, decyzja należała do ministra, nie do ciebie – powiedział pułkownik Espina. – Wiele państw nie uznało naszego rządu. Prezydent na pewno jest wściekły.
– O, idą goście – powiedział Trifulcio. – O, już są.
– Uznały nas Stany Zjednoczone, to najważniejsze – powiedział Bermúdez. – A o prezydenta się nie martw, Góral. Porozumiałem się z nim wczoraj wieczorem, zanim przystąpiłem do akcji.
Inni spacerowali pod zabójczym słońcem, już w zgodzie, nie pamiętając o urazach, o tym, że przed chwilą wymyślali sobie, pchali się i bili o łup; albo spali pod ścianą, zakrywszy oczy gołym ramieniem, brudni, bosi, z otwartymi ustami, zezwierzęceni ze zmęczenia, głodu i gorąca.
– Na kogo teraz kolej? – powiedział Trifulcio. – Komu zadzwonią?
– Mnie chyba nigdy nic nie zrobił – powiedział Ambrosio. – Aż do tamtego wieczora. Nie miałem do niego złości, don, choć i nie miałem za co go lubić. A wtedy to raczej mi go było żal.
– Obejdzie się bez trupów, tak obiecałem prezydentowi i dotrzymałem słowa – powiedział Bermúdez. Tu są karty tych piętnastu zatrzymanych. Oczyścimy San Marcos i studenci będą mogli znowu zacząć zajęcia na uczelni. Jesteś niezadowolony, Góral?
– Żałowałem go nie dlatego, że siedział, proszę mnie zrozumieć, paniczu – mówi Ambrosio. Tylko dlatego, że wyglądał jak żebrak. Bez butów, pazury o, takie długie, strupy na ramionach, a na gębie to już nie strupy, tylko brud. Tak jak mówię, nic nie kłamię.
– Zachowałeś się tak, jakby mnie wcale nie było – powiedział pułkownik Espina. – Dlaczego nie uzgodniłeś ze mną?
W podcieniach ukazał się don Melquíades w eskorcie dwóch żandarmów, a za nim wysoki mężczyzna w słomkowym kapeluszu, którego skrzydła chwiały się w upalnym wietrze, jakby były z jedwabnej bibułki, miał na sobie biały garnitur, błękitny krawat i jeszcze bielszą koszulę. Przystanęli i don Melquíades powiedział parę słów do nieznajomego, pokazując mu kogoś na podwórzu.
– Bo to było ryzykowne – powiedział Bermudez. – Mogli mieć broń, mogli otworzyć ogień. Nie chciałem, Góral, żeby ta krew spadła na twoją głowę-.
To nie był adwokat, adwokat nie byłby tak dobrze ubrany, ani też nie był to żaden przedstawiciel władzy, bo czy im dziś dawali zupę z mięsem, czy kazali pozamiatać cele i ubikacje, jak zwykle podczas inspekcji? A skoro nie adwokat, to kto?
– Mogłoby to zaważyć na twojej karierze, wytłumaczyłem to prezydentowi – powiedział Bermudez. – Podejmuję decyzję, biorę na siebie odpowiedzialność. W razie jakichś następstw ja rezygnuję ze stanowiska, a Góral pozostaje bez skazy.
Przestał ogryzać całkiem już gładką kosteczkę, którą trzymał w łapskach, wyprężył się, opuścił głowę, jego oczy ze strachem zerkały w stronę podcieni: don Melquíades dawał mu znaki, wskazywał na niego.
– Ale wszystko się udało i teraz cała zasługa po twojej stronie – powiedział pułkownik Espina. – Prezydent pomyśli, że jeśli który z nas dwóch naprawdę ma jaja, to mój podwładny, a nie ja.
– Ej, ty, Trifulcio! – krzyknął don Melquíades. – Nie słyszysz, że ciebie wołam? Na co czekasz?
– Prezydent wie, że tobie zawdzięczam stanowisko – powiedział Bermudez. – Wie, że na jedno twoje mrugnięcie podziękuję za wszystko i znowu będę sprzedawał traktory.
– Ej, ty! – wrzasnęli żandarmi wymachując rękami. – Chodź no!
– Trzy noże i kilka pałek, nic strasznego – powiedział Bermudez. – Na użytek prasy kazałem jeszcze dołożyć parę rewolwerów i kastety.
Wstał, biegiem rzucił się przez podwórze wznosząc tuman piasku za sobą, zatrzymał się przed don Melquíadesem. Spacerujący więźniowie znieruchomieli, inni, obudzeni z drzemki, skulili się obserwując, słońce lało żar z nieba.
– Aha, więc jeszcze do tego wzywałeś dziennikarzy? – powiedział pułkownik Espina. – Nie wiesz, że komunikaty podpisuje minister, że konferencje prasowe zwołuje minister?
– Chodź no, Trifulcio, podnieś tę beczułkę, don Emilio
Arévalo chce zobaczyć – powiedział Melquíades. – Tylko mi nie zrób zawodu, powiedziałem, że dasz radę.
– Wezwałem ich, żebyś ty do nich mówił – powiedział Bermudez. – Tu masz szczegółowe informacje, karty zatrzymanych, broń, którą damy im sfotografować. Wezwałem ich z myślą o tobie, Góral.
– Ja nic nie zrobiłem, – don Trifulcio mrugał powiekami i krzyczał, i czekał, i znowu krzyczał. – Nic. Daję słowo, don Melquíades.
– W porządku, nie mówmy o tym więcej – powiedział pułkownik Espina. – Ale weź pod uwagę, że ja chciałem oczyścić San Marcos, jak tylko się policzymy ze związkami zawodowymi.
Beczka, czarna, cylindryczna, stała pod balustradą, u stóp don Melquíadesa, żandarmów i nieznajomego w białym ubraniu. Inni więźniowie, zaciekawieni albo też z pewną ulgą, patrzyli na Trifulcia i na siebie nawzajem z kpiącymi minami.
– Ognisko w San Marcos nie zostało zlikwidowane, ale teraz jest na to odpowiednia chwila – powiedział Bermudez. – Tych dwudziestu sześciu to tylko czołówka, a większość przywódców została na wolności i teraz właśnie trzeba by na nich położyć rękę.
– Nie bądź durniem i podnieś tę beczkę – powiedział don Melquíades. – Ja wiem, że nic nie zrobiłeś. No, ruszaj się, niech pan Arévalo zobaczy.
– Związki zawodowe to ważniejsza sprawa niż San Marcos, tam właśnie trzeba zrobić czystkę – powiedział pułkownik Espina. – Dotąd nawet nie pisnęli, ale Apra jest mocno ugruntowana wśród robotników, wystarczy jedna iskra i wszystko wybuchnie.
– Zapaskudziłem celę, ale to dlatego, że jestem chory – powiedział Trifulcio. – Nie mogę się wstrzymać, słowo honoru, don Melquíades.
– Zrobimy z tym porządek – powiedział Bermudez. – Oczyścimy wszystko, co będzie trzeba, Góral.
Nieznajomy zaczął się śmiać, don Melquíades zaczął się śmiać. Całe podwórko huczało od śmiechu. Nieznajomy oparł się o poręcz, włożył rękę do kieszeni, wyciągnął z niej coś błyszczącego i pokazał Trifulciowi.
– Czytałeś podziemną „Trybunę”? – powiedział pułkownik Espina. – Wyzwiska pod adresem wojska i moim. Trzeba raz na zawsze skończyć z tą brudną szmatą.
– Całego solą za podniesienie beczki, don? – Trifulcio zamknął oczy, otworzył je i wybuchnął śmiechem. – A jakże, czemu nie, don!
– Jasne, w Chincha o nim gadali, don – powiedział Ambrosio. – Że zgwałcił nieletnią, że kradł, że zabił faceta w bójce. Tyle rzeczy naraz to nieprawda. Ale coś tam musiał narozrabiać, bo za co by siedział tyle czasu.
– Wy wojskowi ciągle macie na myśli taka Aprę, jaka była dwadzieścia lat temu – powiedział Bermúdez. – Liderzy się już zestarzeli i zdemoralizowali, nie mają ochoty się narażać. Nic nie wybuchnie, nie będzie rewolucji. A ta szmata zniknie, masz moje słowo.
Podniósł łapska do twarzy (pomarszczonej już wokół powiek, przy podbródku i koło kędzierzawych, siwych bokobrodów) i splunął w nie raz po raz, a potem zatarł dłonie i podszedł do beczki. Obmacał, zakołysał nią, przywarł długimi nogami, wzdętym brzuchem i szeroką klatką piersiową do jej twardej wypukłości i gwałtownie, miłośnie, objął ją długachnymi ramionami.
– Nigdy więcej go nie widziałem – mówi Ambrosio. – Widzieli go po miasteczkach tego departamentu, podczas wyborów w pięćdziesiątym, w kampanii senatora Arévalo. Nalepiał plakaty, rozdawał ulotki. Za kandydaturą don Emilia Arévalo, przyjaciela pańskiego ojca, paniczu.
– O, tutaj mam listę, don Cayo, zrzekło się tylko trzech prefektów i ośmiu podprefektów z tych, których mianowano za Bustamantego – powiedział doktor Alcibiades. Dwunastu prefektów i piętnastu podprefektów wysłało telegramy z życzeniami dla Generała, kiedy objął władzę. Reszta milczy; pewnie chcą jakiegoś potwierdzenia nominacji, ale nie mają odwagi o nie prosić.
Zamknął oczy i gdy podnosił beczkę, rozdęły mu się żyły na szyi i czole, zwilgotniała zniszczona twarz, a grube wargi stały się fioletowe. Pochylony podtrzymywał ciężar wysiłkiem całego swego ciała, podsunął niezdarnie jedną rękę niżej, pod dno beczki, i uniósł ją jeszcze trochę. Zrobił dwa chwiejne kroki ze swym brzemieniem na plecach, spojrzał dumnie w stronę balustrady i jednym ruchem zrzucił z powrotem beczkę na ziemię.
– Góral myślał, że wszyscy zrezygnują jak jeden maż, i chciał na ślepo mianować prefektów i podprefektów – powiedział Cayo Bermúdez. – Sam pan widzi, doktorze, że pułkownik nie zna Peruwiańczyków.
– Prawdziwe byczysko, miałeś rację, Melquíades, to nie do wiary w jego wieku – nieznajomy rzucił monetę i Trifulcio złapał ją w locie. – Słuchaj no, ile ty masz lat?
– Myśli, że wszyscy są tacy jak on, że mają swój honor – powiedział doktor Alcibiades. – Ale niech mi pan powie, don Cayo, dlaczego prefekci i podprefekci mieliby być lojalni wobec biednego Bustamantego, który już nigdy nie podniesie głowy.
– A czy ja tam wiem – Trifulcio śmiał się, dyszał, ocierał sobie twarz. – Mam kupę lat. Więcej lat od pana, don.
– Proszę zaznaczyć w swoim raporcie, którzy z nich wysłali depesze, a którzy nie; a my ich wtedy spokojnie, powolutku zastąpimy innymi ludźmi – powiedział Bermúdez. – A tym, co zrezygnowali, proszę podziękować za pracę i niech Lozano wciągnie ich do kartoteki.
– Mamy tu jednego z takich, jak ty lubisz, Hipólito – powiedział Ludo vico. – Pan Lozano specjalnie nam go poleca.
– Limę w dalszym ciągu zalewają obrzydliwe podziemne paszkwile – powiedział pułkownik Espina. – Co jest, Cayo?
– Chodzi o to, kto i gdzie otrzymuje podziemną „Trybunę”, ale tak raz dwa – powiedział Hipólito. – I pamiętaj, że ja lubię takich jak ty.
– Te dywersyjne śmiecie muszą natychmiast zniknąć – powiedział Bermúdez. – Jasne, Lozano?
– Jesteś gotów, czarnuchu? – powiedział don Melquíades. – Pewno już ci się pali pod nogami, co, Trifulcio?
– Nie wiesz kto ani gdzie? – powiedział Ludovico. – A jak to się stało, kochasiu, że kiedy cię zatrzymano w Vitarte, miałeś w kieszeni numer „Trybuny”?
– Czy jestem gotów? – roześmiał się zaniepokojony Trifulcio. – Na co gotów, don Melquíades?
– Jak się przeniosłem do Limy, to na początku posyłałem Murzynce trochę forsy i wpadałem do niej od czasu do czasu-rzekł Ambrosio. A potem już nie. Umarła i nawet nie miała wiadomości ode mnie. To mnie najbardziej gnębi, don.
– Wsadzili ci to do kieszeni, tak że nawet nie wiedziałeś? – rzekł Hipólito. – Ale z ciebie durna pała, kochasiu. Ty zaf ajdany eleganciku z brylantyną na czuprynie. Więc ty wcale nie jesteś apristą i nie wiesz, kto i gdzie dostaje „Trybunę”?
– Zapomniałeś, że dzisiaj wychodzisz? – rzekł don Melquíades. – A może już się przyzwyczaiłeś i nie chcesz wyjść, co?
– Od jednego faceta z Chincha dowiedziałem się, że Murzynka umarła – mówi Ambrosio. – Jeszcze jak pracowałem u pańskiego ojca, paniczu.
– Nie, don, wcale nie zapomniałem, don – Trifulcio trzasnął podeszwami i klasnął dłońmi. Skądże znowu, don Melquíades.
– No widzisz, rozgniewałeś Hipólita i zaraz ci się dostało, lepiej sobie przypomnij – powiedział Ludovico. – Przecież ci mówiłem, on lubi takich jak ty.
– Nie odpowiadają, łgają, wykręcają się – powiedział Lozano. – A my nie śpimy, don Cayo. Całymi nocami nie zmrużymy oka. Skończymy z tymi paszkwilami, przysięgam panu.
– Daj tu palec; o tak, a teraz postaw krzyżyk – powiedział don Melquíades. – W porządku, Trifulcio, znów jesteś wolny. Nie chce ci się wierzyć, co?
– To nie jest cywilizowany kraj, to kraj barbarzyńców i ciemnoty – powiedział Bermúdez. – Przestań filozofować i wydobądź z nich wreszcie, co trzeba.
– Ale mizerota z ciebie, kochasiu – powiedział Hipólito. – W marynarce i koszuli to nawet tego nie widać, ale można ci policzyć wszystkie kosteczki, kochasiu.
– Pamiętasz pana Arévalo, tego co ci dał solą, kiedy podniosłeś beczkę? – powiedział don Melquíades. – To wielki pan, ma dużo ziemi. Chciałbyś pójść do niego do pracy?
– Kto i gdzie, ale już, w trymiga – powiedział Ludovico. – Chcesz tak siedzieć całą noc? A jak Hipólito znowu się rozgniewa?
– Jasne, że chcę, don Melquíades – Trifulcio przytaknął głową, rękami i oczyma. – Choćby zaraz albo kiedy mi pan każe, don.
– Sam siebie krzywdzisz, a mnie jest coraz bardziej przykro – powiedział Hipólito. – Bo coraz bardziej cię lubię, kochasiu.
– On potrzebuje ludzi do kampanii wyborczej, bo to przyjaciel Odríi i zostanie senatorem – powiedział don Melquíades. – Dobrze ci zapłaci. Skorzystaj z okazji, Trifulcio.
– Nawet nam nie powiedziałeś, kochasiu, jak się nazywasz – rzekł Ludovico. – Może nie wiesz, a może też zapomniałeś?
– Popij sobie, odwiedź rodzinę, skocz na dziewczynki – powiedział don Melquíades. – A w poniedziałek bądź u niego na hacjendzie, na przedmieściach Ica. Popytaj, każdy ci wskaże drogę.
– Zawsze masz takie małe jaja czy to ze strachu? – powiedział Hipólito. – A psipsiaczka to ci ledwo widać, kochasiu. Też ze strachu?
– Jasne, że do niego pójdę, don, czego mi więcej trzeba – powiedział Trifulcio. – Bardzo dziękuję, że mnie pan polecił temu panu, don.
– Zostaw, on cię już nie słyszy, Hipólito – powiedział Ludovico. – Chodźmy do biura pana Lozano. Zostaw go, Hipólito.
Żandarm klepnął go po plecach, no dobra, Trifulcio, i zamknął bramę za nim, do zobaczenia, Trifulcio, a może i nie do zobaczenia. Szybkim krokiem ruszył przed siebie, w tym dobrze mu znanym powiewie, który szedł od cel z parteru, i wkrótce znalazł się pod drzewami, których także nauczył się na pamięć, a potem, już w innym wietrze., skierował się ku podmiejskim chatom, ale zamiast się zatrzymać, przyśpieszył kroku. Niemal biegiem przemykał się wśród szałasów i wśród ludzi, którzy patrzyli na niego ze zdumieniem, obojętnie albo z obawą.
– Nie żebym był złym synem albo żebym jej nie kochał, nieba bym przychylił Murzynce, tak jak i panu, don – powiedział Ambrosio. – Urabiała się po łokcie, żeby mnie wychować i nakarmić. Ale tak już jest, że życie nie zostawia człowiekowi czasu, to i nawet o własnej matce nie ma kiedy pomyśleć.
– Daliśmy spokój, bo Hipólita trochę zaswędziała ręka i facet zaczął bredzić, a potem zemdlał, señora Lozano – powiedział Ludovico. Mnie się wydaje, że ten Trinidad López to nie apristą, on chyba sam nie wie, skąd się wziął. Ale jak pan chce, to go ocucimy i zaczniemy od nowa.
Szedł ciągle naprzód, coraz bardziej zakłopotany, coraz bardziej zagubiony, nie mógł się zorientować w plątaninie tych pierwszych brukowanych ulic, które z taką zaciekłością deptał bosymi stopami, z każdym krokiem bardziej wchłaniany przez miasto, miasto odległe, ogromne, tak różne od tego, co pamiętały jego oczy. Wlókł się bez celu, bez pośpiechu, wreszcie na jakimś placu zwalił się na ławkę w cieniu palmy…
Na rogu był sklepik, wchodziły tam kobiety z dzieciakami, chłopcy rzucali kamieniami w latarnię i szczekały psy. Z wolna, po cichu, nie zdając sobie z tego sprawy, rozpłakał się.
– Pański wuj mi poradził, żebym pana wezwał, kapitanie, a ja też chciałem pana poznać – powiedział Cayo Bermúdez. – Jesteśmy jakby kolegami, prawda? I na pewno prędzej czy później będziemy musieli razem pracować.
– Była dobra, ciężko pracowała, nigdy nie opuściła mszy – mówi Ambrosio. – Ale miała swój charakter, paniczu. Na przykład nigdy mnie nie biła ręką, tylko kijem. Żebyś nie był taki jak twój ojciec, tak mi mówiła.
– Ja pana znam ze słyszenia, señor Bermúdez – powiedział kapitan Paredes. – Mój wuj i pułkownik Espina bardzo pana cenią, mówią, że wszystko stoi na panu.
Podniósł się, obmył twarz pod fontanną na placu, spytał jakichś dwóch mężczyzn, skąd odchodzi autobus do Chincha i ile kosztuje. Przystając od czasu do czasu, żeby popatrzeć na kobiety i na tyle różności, na tyle zmian, poszedł na inny plac, gdzie było pełno pojazdów. Zapytał, wytargował się, wyżebrał i wsiadł do autobusu, który odjechał z dwugodzinnym opóźnieniem.
– Nie mówmy o zasługach, pańskie są o wiele większe, kapitanie – powiedział Cayo Bermúdez. – Wiem, że jest pan całym sercem oddany naszej rewolucji, że pan zdemaskował pewnych oficerów, wiem, że postawił pan na nogi wojskową Służbę Bezpieczeństwa, wiem od pańskiego wuja, proszę nie zaprzeczać.
Przez całą drogę stał trzymając się poręczy, wdychając zapachy i patrząc na połacie piasku, na niebo, na morze, które to pojawiało się, to znikało za wydmami. Kiedy wóz wjechał do Chincha, szeroko otworzył oczy i kręcił głową na różne strony, ogłupiały i zdziwiony, tak tu teraz było inaczej. Ochłodziło się, słońca już nie było, korony palm na rynku tańczyły i szumiały, kiedy przechodził pod nimi, podniecony, z zawrotem głowy, w pośpiechu, w ciągłym pośpiechu.
– Co do oficerów to czysta prawda, nie będę ukrywał – powiedział kapitan Paredes. – Ale jeśli idzie o Służbę Bezpieczeństwa, jestem tylko współpracownikiem pułkownika Moliny.
Ale droga do jej chaty była długa i nieprosta, bo pamięć go zawodziła i coraz to musiał pytać ludzi, którędy wyjść na
Grocio Prado. Przyszedł, kiedy już paliły się olejne lampki, zapadł zmrok, a ranczeria nie była ranczerią, tylko zbiorowiskiem solidnych domów, a tam gdzie dawniej, na skraju, zaczynały się plantacje bawełny, teraz stały domy innej rancze-rii. Ale chata była ta sama i drzwi stały otworem, i zaraz poznał Tomase: gruba, czarna, siedziała na ziemi i jadła, a obok niej druga kobieta.
– Pułkownik Molina to nazwisko, ale pan wprawia w ruch całą tę maszynerię – powiedział Bermúdez. – To także wiem od pańskiego wuja, kapitanie.
– Ona miała bzika na punkcie loterii, don – powiedział Ambrosio. – Jeden lodziarz w Chincha kiedyś wygrał, a ona może Bóg da, że i drugi raz się tu komu poszczęści, i kupowała losy za tę forsę, co jej jeszcze nie wygrała. Nosiła je Świętej Panience, paliła świeczki. Nigdy nie wygrała ani grosika, don.
– Mogę sobie wyobrazić, jak w tym ministerstwie wyglądało za Bustamantego, wszędzie pełno apristów i sabotaże na porządku dziennym – powiedział kapitan Paredes. Ale i tak nie na wiele się to przydało tym durniom.
Wpadł tam jednym susem, z pomrukiem waląc się w pierś, i znalazł się między dwiema kobietami, a nieznajoma wrzasnęła i przeżegnała się. Tomasa, skurczona na ziemi, patrzyła na niego i nagle strach zniknął z jej twarzy. Bez słowa, nie wstając z miejsca, wskazała mu pięścią drzwi. Ale Trifulcio nie wyszedł, zaczął się śmiać, radośnie rzucił się na ziemię i drapał się pod pachami.
– Przydało im się w każdym razie na to, żeby nie zostawiać śladów, archiwa ministerstwa są bezużyteczne – powiedział Bermúdez. – Apriści postarali się, żeby kartoteki zniknęły. Organizujemy wszystko od nowa i właśnie o tym chciałem z panem porozmawiać, kapitanie. Ministerstwo Wojny mogłoby nam bardzo pomóc.
– Aha, to ty jesteś szoferem pana Bermúdeza?-powiedział Ludo vico.- Bardzo mi przyjemnie, Ambrosio. To na pewno nam powiesz o tej akcji na przedmieściu?
– Nie ma o czym mówić, naturalnie, musimy iść ręka w rękę – powiedział kapitan Paredes. – Jak tylko będzie pan potrzebował jakichś danych, zaraz panu dostarczę, señor Bermúdez.
– Po coś przyszedł, kto cię chciał, kto cię zapraszał? – wrzeszczała Tomasa. – Wyglądasz jak dzikus, bo i jesteś dzikus. Nie widziałeś, jak moja kuma uciekła, ledwie na ciebie spojrzała? Kiedy cię wypuścili?
– Chciałbym czegoś więcej, panie kapitanie – powiedział Bermúdez. – Chciałbym mieć do swojej dyspozycji całą kartotekę polityczną wojskowej Służby Bezpieczeństwa. Jej dokładną kopię.
– Nazywa się Hipólito i jest największym osłem na świecie – powiedział Ludo vico. – Zaraz przyjdzie, to ci go przedstawię. On też nie jest na etacie i nigdy nie będzie. Ja mam nadzieję, że pewnego pięknego dnia wskoczę na etat. To jak, Ambrosio, będziesz z nami, prawda?
– Nasze archiwa są nienaruszalne, to tajemnica wojskowa – powiedział kapitan Paredes. – Przekażę pana propozycję pułkownikowi Molinie, ale on też nie może tu decydować. Najlepiej będzie, jak Espina wyśle pismo do ministra Wojny.
– Twoja kuma wzięła nogi za pas, jakby zobaczyła diabła – roześmiał się Trifulcio. – Słuchaj no, Tomasa, daj mi co zjeść. Głodny jestem.
– Właśnie tego należałoby uniknąć, kapitanie – powiedział Bermúdez. – Kopia archiwum powinna znaleźć się u nas tak, żeby się o tym nie dowiedział ani pułkownik Molina, ani sam minister Wojny. Czy mnie pan rozumie?
– Mordercza robota, Ambrosio – mówi Ludo vico. – Przez całe godziny zdzierasz głos, tracisz siły, a potem przychodzi któryś ze stałych pracowników i cię obcina, a pan Lozano grozi, że będzie mniej płacił. To mordercze dla każdego prócz tego osła Hipolita. Wiesz czemu?
– Nie mogę panu dać kopii ściśle tajnych akt bez wiedzy moich zwierzchników – powiedział kapitan Paredes. – Tam są szczegółowe dane dotyczące wszystkich oficerów i tysięcy cywilów. To jak złoto w Banku Centralnym, señor Bermúdez.
– Tak, musisz uciekać, no, no, uspokój się, łyknij sobie, ty biedny głupcze – powiedział don Fermín. – A teraz mi opowiedz. I przestań już płakać.
– O, właśnie, kapitanie, sam wiem najlepiej, że to jest na wagę złota – powiedział Bermúdez. – I pański wuj też to wie. Ta sprawa musi pozostać tylko do wiadomości odpowiedzialnych pracowników Bezpieczeństwa. Nie, nie chodzi przecież o to, żeby urazić pułkownika Molinę.
– Bo, uważasz, ten osioł Hipólito, jak pół godzinki poobra-bia jakiegoś faceta, to nagle bęc! i wpada w trans – powiedział
Ludovico. – Jednemu nie starcza odwagi, inny ma dość. A on nie, on się podnieca. Jak go poznasz, sam zobaczysz.
– Chodzi tylko o to, żeby pchnąć go wyżej – powiedział Bermúdez. – Dać mu władzę nad wojskiem, nad koszarami. I nikt wtedy nie powie, że pan nie jest najodpowiedniejszą osobą na miejsce pułkownika Moliny. Możemy więc z całkowitą dyskrecją wymienić usługi, kapitanie.
– Nie zostaniesz tutaj ani na jedną noc, ani na godzinę – powiedziała Tomasa. – Ani minuty tutaj nie będziesz. Wynoś się, i to już, Trifulcio.
– Podbił pan bez reszty mojego wuja, przyjacielu Bermúdez – powiedział kapitan Paredes. – Zna pana niecałe pół roku, a już bardziej panu ufa niż mnie. No, no, żartuję, Cayo. Bo chyba możemy sobie mówić po imieniu, prawda?
– Łgają nie przez bohaterstwo, tylko ze strachu – powiedział Ludovico. – Ciekawe, czy ty byś się choć raz z nimi dogadał. Kto jest twoim szefem? Ten i ten. Od kiedy jesteś apristą? Nie jestem. No to czemu gadasz, że ten i ten to twój szef? Nie, to nie mój szef. Mordercza robota, mówię ci.
– Twój wujaszek wie, że nasz ustrój stoi na Służbie Bezpieczeństwa – powiedział Bermúdez. – Teraz wszyscy tylko przyklaskują, ale niedługo każdy zacznie ciągnąć na swoją stronę, i w tej walce sprzecznych interesów wszystko będzie zależało od tego, co robi Służba Bezpieczeństwa dla złagodzenia różnych ambicji i pretensji.
– Nie mam zamiaru zostawać, przyszedłem z wizytą – powiedział Trifulcio. Mam robotę u jednego bogacza z Ica, nazywa się Arévalo. Naprawdę, mówię ci, Tomasa.
– Doskonale się w tym orientujesz – powiedział kapitan Paredes. – Kiedy już nie będzie apristów, prezydentowi zagrożą nieprzyjaciele z jego własnego obozu.
– Coś ty za jeden, komunista? aprista? Ale skąd, wcale nie komunista, wcale nie aprista – mówi Ludovico. – No to baba z ciebie, kolego, jeszcześmy cię nie dotknęli, a już kłamiesz. I tak godzinami, i tak noc po nocy, Ambrosio. A jego to podnieca, tego Hipolita, masz pojęcie, co za facet?
– Dlatego nasza współpraca musi być długofalowa – powiedział Bermúdez. – Teraz najbardziej niebezpieczny element to cywile, jutro będzie nim wojsko. Więc rozumiesz, czemu trzeba zachować w tajemnicy sprawę archiwum?
– Nawet nie pytasz, gdzie pogrzebano Perpetua i czy
Ambrosio jeszcze żyje – powiedziała Tomasa. – Już nie pamiętasz, że miałeś synów?
– To była wesoła kobieta, lubiła życie, dom – powiedział Ambrosio. – Biedaczka, musiała trafić na łobuza, co był zdolny zrobić coś takiego własnemu synowi. No ale gdyby Murzynka się w nim nie zakochała, to ja bym się nie urodził, jasne. Tak że mnie to wyszło na dobre.
– Musisz mieć dom, Cayo, nie możesz ciągle mieszkać w hotelu – powiedział pułkownik Espina. – A poza tym to nie ma sensu, żebyś nie korzystał z samochodu, który ci przysługuje jako szefowi Służby Bezpieczeństwa.
– Zmarli mnie nie obchodzą – powiedział Trifulcio. – Ale Ambrosia chętnie bym zobaczył. Mieszka z tobą?
– Nigdy nie miałem samochodu, a poza tym taksówka jest wygodniejsza – powiedział Bermudez. – Ale masz rację, Góral, będę jeździł samochodem. Po co ma stać bezczynnie.
– Ambrosio jutro jedzie do Limy, do pracy – powiedziała Tomasa. – Po co ci go widzieć?
– Nie wierzyłem, że Hipólito jest taki, ale to prawda, Ambrosio – powiedział Ludo vico. – Sam widziałem, nie żeby mi ktoś opowiadał.
– Nie bądź taki skromny, korzystaj z tego, co ci przysługuje – powiedział pułkownik Espina. – Siedzisz tutaj piętnaście godzin na dobę, a przecież coś trzeba mieć z życia, nie tylko pracę. Czasami trzeba się trochę rozerwać, Cayo.
– Tak z ciekawości, chcę zobaczyć, jak wygląda – powiedział Trifulcio. – Zobaczę Ambrosia i już mnie nie ma, mówię ci, Tomasa.
– Na pierwszy raz to nam dali takiego jednego z Vitarte, byliśmy z nim sami – powiedział Ludovico. – Nikt z tych etatowych nie przyszedł, żeby nas obcinać, brakowało im ludzi. No i wtedy to widziałem, Ambrosio.
– Przyjdzie czas i na rozrywkę, jasne, Góral, ale jak będę miał trochę mniej roboty – powiedział Bermudez. – No i wyszukam sobie mieszkanie, urządzę się wygodniej.
– Ambrosio pracował tutaj, był szoferem na autobusach – powiedziała Tomasa. – Ale w Limie będzie miał lepiej, no to go namówiłam i wyjeżdża.
– Prezydent jest z ciebie bardzo zadowolony, Cayo – powiedział pułkownik Espina. – Nie do wiary, bardziej mi dziękuje za to, że ciebie tu ściągnąłem, niż za wszystko inne, co zrobiłem dotąd.
– Dołożył mu i facet zaczął puszczać farbę, jeszcze raz, i tamten jeszcze bardziej, a w końcu tak mu przywalił, że gość zaczął gadać głupstwa – rzekł Ludovico. – I nagle patrzę, a Hipolitowi rozporek się wydyma jak bania. Słowo daję, Ambrosio.
– To ten, co tu idzie, ten kawał chłopa? – powiedział Trifulcio. – To jest Ambrosio?
– Po co go walisz, on już i tak całkiem zgłupiał, po co, jak już go załatwiłeś – mówił Ludovico. – Wcale mnie nie słuchał, Ambrosio. Podniecił się, rozporek jak bania. No mówię ci, przysięgam. Zobaczysz, poznam cię z nim.
– W panach teraz cała nasza nadzieja, że jakoś wybrniemy z tej sytuacji bez wyjścia – powiedział don Fermín.
– Od razu cię poznałem-powiedział Trifulcio. – Chodźno, Ambrosio, uściskaj mnie, niech na ciebie popatrzę.
– Nasz ustrój w sytuacji bez wyjścia? – powiedziałpułkownik Espina. – Pan chyba żartuje, don Fermín? Uważa pan, że nasza rewolucja nie jest wielkim osiągnięciem?
– Pojechałbym po ciebie – powiedział Ambrosio. – Ale nawet nie wiedziałem, żeś wyszedł.
– Fermín ma rację, pułkowniku – powiedział Emilio Aré-valo. – Nic się nie powiedzie, póki nie odbędziemy wyborów, tak aby generał Odria mógł objąć władzę uświęconą przez głosowanie wszystkich Peruwiańczyków.
– Przynajmniej ty mnie nie wypędzasz tak jak Tomasa – powiedział Trifulcio. – Myślałem, że z ciebie jeszcze chłopiec, a ty jesteś prawie taki stary jak twój czarny ojciec.
– Wybory to formalność, zgoda, pułkowniku – powiedział don Fermín. – Ale formalność konieczna.
– Jakeś go zobaczył, to już sobie idź – powiedziała Tomasa. – Ambrosio jutro wyjeżdża, musi się spakować.
– A na to, żeby przystąpić do wyborów, kraj musi być spacyfikowany, to znaczy oczyszczony z apristów – powiedział doktor Ferro. – W przeciwnym razie wybory mogą nam same wybuchnąć w ręku jak petarda.
– Chodźmy na jednego, Ambrosio – powiedział Trifulcio. – Pogadamy trochę, a potem wrócisz i będziesz się pakował.
– A pan nawet nie otworzył ust, Bermudez – powiedział Emilio Arévalo. – Wygląda na to, że ma pan dość polityki.
– Chcesz, żeby zaczęli nie wiem co wygadywać o twoim synu? – powiedziała Tomasa. – Po co go ciągniesz ze sobą na ulicę?
– Otóż to, naprawdę mam dosyć – powiedział Bermúdez. – A poza tym nie znam się na polityce. Proszę się nie śmiać, to prawda. Dlatego wolę słuchać, jak panowie mówią.
Szli w ciemnościach krętymi, spadzistymi uliczkami, pomiędzy trzcinowymi szałasami, wśród których z rzadka trafiał się dom z cegły; za oknami widzieli niewyraźne sylwetki ludzi – przy świecach i lampkach jedli kolację i rozmawiali. Czuć było zapach ziemi, ekskrementów i winogron.
– Ale nie znając się na polityce, doskonale pan sobie z nią radzi na stanowisku szefa Służby Bezpieczeństwa – powiedział don Fermín. – Jeszcze kieliszek, don Cayo?
Na drodze zobaczyli leżącego osła, niewidzialne psy ogłuszyły ich szczekaniem. Byli niemal jednego wzrostu, szli milcząc, niebo wisiało nad nimi, bezchmurne, gorące, bezwietrzne. Kiedy znaleźli się w pustej knajpie, mężczyzna odpoczywający w bujanym fotelu wstał na ich widok, podał im piwo i znów usiadł. W półmroku szklanki uderzyły o siebie, ciągle jeszcze nie powiedzieli ani słowa.
– Dwie podstawowe sprawy – rzekł doktor Ferro. – Pierwsza to utrzymać jedność w grupie, która objęła władzę. Druga to w.dalszym ciągu twardą ręką prowadzić czystkę. Uniwersytet, związki zawodowe, administracja. A potem wybory i praca dla kraju.
– Niby czym bym chciał być, paniczu? – mówi Ambrosio. – Bogaczem, to jasne.
– To jutro jedziesz do Limy – powiedział Trifulcio. – A po co jedziesz?
– A pan mówi, że chciałby być szczęśliwy, tak, paniczu? – mówi Ambrosio. – Pewnie, ja też, ale przecież bogaty i szczęśliwy to jedno i to samo.
– Najważniejsza jest sprawa pożyczek i kredytów – powiedział don Fermín. – Stany Zjednoczone są skłonne pomóc rządowi o tej samej orientacji, dlatego poparły rewolucję. Teraz chcą wyborów i należy uczynić zadość temu żądaniu.
– Jadę za pracą – powiedział Ambrosio. – W stolicy lepiej się zarabia.
– Gringowie to formaliści, trzeba ich zrozumieć – rzekł
Emilio Arévalo. – Im jest dobrze z generałem i żądają tylko zachowania demokratycznych form. Odria przejdzie w wyborach, a wtedy oni nam otworzą ramiona i dadzą kredyty.
– Jak dawno jesteś za szofera? – powiedział Trifulcio.
– Ale przede wszystkim trzeba wyciągnąć na światło dzienne Narodowy Front Patriotyczny czy Ruch Odnowy, czy jak tam to się nazywa – powiedział doktor Ferro. – Jest to program podstawowy i dlatego tak się przy nim upieram.
– Dwa lata, jako zawodowy – powiedział Ambrosio. – Za cząłem jako pomocnik, prowadziłem pożyczony wóz. Potem jeździłem ciężarówką, a teraz to już byłem nawet za kierowcę w autobusie.
– Program narodowy i patriotyczny, który skupia wszystkie zdrowe siły – powiedział Emilio Arévalo. – Przemysł, handel, urzędnicy, właściciele rolni. Program prosty, ale skuteczny.
– To z ciebie poważny chłop, nie boisz się pracy – powiedział Trifulcio. – Tomasa miała rację, nie chciała, żeby cię ludzie widzieli ze mną. Myślisz, że dostaniesz jaką pracę w Limie?
– Trzeba nam czegoś, co by przypominało wspaniałą formułę marszałka Benavides – powiedział doktor Ferro. – Porządek, Pokój i Praca. Ja już myślałem, że może na przykład Zdrowie, Oświata, Praca. Co o tym sądzicie, panowie?
– Pamiętasz mleczarkę Tumulę? Ona miała córkę, pamiętasz? – powiedział Ambrosio. Wyszła za syna Sępa. Pamiętasz Sępa? Ja pomogłem jego synowi wykraść tę dziewczynę.
– Oczywiście, kandydatura generała powinna być wylanso-wana przed wszystkimi innymi – rzekł Emilio Arévalo. – Wszystkie sektory powinny ją przyjąć spontanicznie?
– Sęp, ten lichwiarz, ten co był alkadem? – powiedział Trifulcio. – Tak, pamiętam.
– Wybiorą go, don Emilio – rzekł pułkownik Espina. – Generał jest coraz bardziej popularny. Przez tych kilka miesięcy ludzie zdążyli już porównać obecny spokój z zamieszkami, jakie mieliśmy w kraju, kiedy apriści i komuniści byli na swobodzie.
– Syn Sępa jest w rządzie, to teraz ważny facet – powiedział Ambrosio. – Może on mi co poradzi i pomoże znaleźć robotę w Limie.
– Nie poszedłby pan ze mną napić się czegoś, don Cayo? powiedział don Fermín. – Nie rozbolała pana głowa od tych przemówień naszego przyjaciela Ferro? Ja zawsze dostaję zawrotu głowy.
– Jak jest taki ważny, to nie będzie chciał o tobie słyszeć – powiedział Trifulcio. – Będzie na ciebie patrzył z góry.
– Z przyjemnością, señor Zavala – powiedział Bermúdez. – Tak, doktor Ferro lubi mówić. Ale ma duże doświadczenie, to widać.
– Zanieś mu co w prezencie, to go sobie zjednasz – powiedział Trifulcio. – Coś, co by mu przypomniało jego miasto, co by go chwyciło za serce.
– Tak, doświadczenie ogromne, bo od dwudziestu lat jest przy każdym rządzie – zaśmiał się don Fermín. – Chodźmy, mam tu samochód.
– Zawiozę mu kilka butelek wina – powiedział Ambrosio. – A ty co teraz ze sobą zrobisz? Wrócisz do domu?
– Proszę bardzo, co pan sobie życzy – rzekł Bermúdez. – Tak, señor Zavala, whisky, czemu nie.
– Chyba nie wrócę, widziałeś, jak mnie przyjęła twoja matka – powiedział Trifulcio. – Ale to nie jest zła kobieta, nie, wcale tak nie mówię.
– Nigdy się nie znałem na polityce, bo nigdy jej nie lubiłem – powiedział Bermúdez. – Tak się po prostu złożyło, że na starość zająłem się polityką.
– Ona mówi, że ją kupę razy rzucałeś – powiedział Ambrosio. – Że wracałeś do domu tylko po to, żeby jej zabrać forsę, na którą pracowała jak muł.
– Ja też nie cierpię polityki, ale cóż robić – rzekł don Fermín. – Kiedy ludzie pracy odsuwają się od niej i zostawiają te sprawy w rękach polityków, wszystko w kraju schodzi na psy.
– Kobiety zawsze przesadzają, a Tomasa to przecież kobieta, nie inaczej – powiedział Trifulcio. – Będę pracował w Ica, ale czasem tu wpadnę, czasem do niej zajrzę.
– Naprawdę nigdy pan tu nie był? – powiedział don Fermín. – Espina pana wyżyłowuje, don Cayo. Tu dają całkiem niezły show, sam pan zobaczy. Ale niech pan nie myśli, że ja to już nic tylko nocne życie, skądże, bardzo rzadko tu zaglądam.
– No a poza tym co słychać? – powiedział Trifulcio. – Powinieneś już coś niecoś wiedzieć, masz swoje lata, nie?
Gdzie tu się chodzi na dziwki? Jest tu jaki burdel, co, powiedz?
Miała białą wieczorową sukienkę, mocno wciętą w talii, połyskującą, a pod sukienką tak wyraźnie rysowało się jej ciało, że wydawała się naga. Sukienka, tego samego koloru co jej skóra, muskała ziemię, a ona posuwała się malutkimi kroczkami, jak skaczący świerszcz.
– Są dwa, jeden tańszy, drugi droższy-powiedziałAmbro-sio. – W drogim wstęp za dziesiątkę, a w tym tańszym to się zgodzą nawet i za trzy sole. Ale tam same wybierki.
Ramiona miała białe, okrągłe, miękkie, a bladość cery podkreślały jeszcze czarne włosy spływające na plecy. Ściągała wargi z wolna i łakomie, jakby chciała ugryźć maleńki srebrny mikrofon, a jej wielkie oczy błyszczały, gdy raz po raz przesuwała wzrok po stolikach.
– Ładna ta Muza, prawda? – powiedział don Fermín. – Zwłaszcza jak się ją porówna z tymi płaskimi szczapami, co przedtem tańczyły. Ale głos nie za bardzo.
– Nie chcę cię tam ciągnąć, nie chcę, żebyś tam ze mną wchodził, no i lepiej, żeby cię nie widzieli razem ze mną, nie bój się, ja wiem – powiedział Trifulcio. – Ale sam to bym się tam przespacerował, tak tylko, rzucić okiem. Gdzie jest ten tańszy?
– Bardzo ładna, owszem, piękna figura, śliczna buzia – powiedział Bermúdez. – A glos całkiem niezły, mnie się podoba.
– Tu zaraz, niedaleko – powiedział Ambrosio. – Ale tam się zawsze kręci policja, bo nie ma dnia, żeby się nie pobili.
– A wie pan, że to wcale nie taka stuprocentowa kobietka, jak się wydaje? – powiedział don Fermín. – Ona lubi dziewczyny.
– Ba, to i nic takiego, dla mnie bójki i rozróby nie nowina – roześmiał się Trifulcio. – No dobra, zapłać za piwo i idziemy.
– Doprawdy? – powiedział Bermúdez. – Taka miła laleczka? Coś takiego.
– Odprowadzę cię, ale autobus do Limy odjeżdża o szóstej – powiedział Ambrosio. – A jeszcze mam graty nie spakowane.
– Więc pan nie ma dzieci, don Cayo – powiedział don Fermín. – To lepiej, nie ma pan kłopotów. Ja mam troje i głowa mi pęka od zmartwień. Mnie i Zoili.
– Podejdź ze mną pod drzwi i uciekaj – powiedział Trifulció. – Jak chcesz, to mnie prowadź taką drogą, żeby nas nikt nie widział.
– Dwóch zuchów i jedna panienka? – powiedział Bermú-dez. – Duże to już?
Znów wyszli na ulicę, noc była bardzo jasna. Księżyc oświetlał wyboje, rowy, kamienie. Biegli przez puste uliczki, Trifulcio rozgląda! się na prawo i lewo, gapił się, ciekaw wszystkiego; Ambrosio szedł z rękami w kieszeniach i od czasu do czasu kopał nogą jakiś kamyk.
– Marynarka. Co to za przyszłość dla chłopaka? – powiedział don Fermín. – Żadna przyszłość. Ale Chispas się uparł, ja użyłem swoich wpływów, tak że go przyjęli. No i teraz, wie pan, wylali go. Słaby w nauce, niezdyscyplinowany. Zostanie bez zawodu, to najgorsze. Pewnie, mógłbym tu i tam pocisnąć i załatwiłbym, przyjęliby z powrotem. Ale nie, nie chcę, żeby mój syn był marynarzem. Już wolę go wziąć do siebie, będzie pracował razem ze mną.
– Tylko tyle masz, Ambrosio? – powiedział Trifulcio. – Dwie dziesiątki? To wszystko? Taki z ciebie ważny kierowca i tylko dwie dychy?
– Niech go pan wyśle na studia za granicę – powiedział Bermúdez. – Może weźmie się w garść, jak zmieni środowisko.
– Gdybym miał, sam bym ci dał więcej – powiedział Ambrosio. – Tylko byś poprosił i zaraz bym dał. No i po coś wyciągnął ten nóż? Nie trzeba było. Wiesz co, chodźmy do domu, dam ci więcej. A to sobie weź, dam ci jeszcze pięć. Tylko mi nie wygrażaj. Ja się cieszę, że ci mogę pomóc, i dam ci jeszcze. Chodź, pójdziemy do domu.
– Niemożliwe, moja żona umarłaby z tęsknoty – powiedział don Fermín. – Chispas sam za granicą, Zoila nigdy by do tego nie dopuściła. To jej oczko w głowie.
– Nie, nie pójdę – powiedział Trifulcio. – Starczy mi tego. To tylko pożyczka, zwrócę ci te twoje dwie dziesiątki, będę miał robotę w Ica. Przestraszyłeś się, jak wyjąłem nóż? Nic ci nie zrobię, przecieżeś mój syn. Zwrócę ci, słowo.
– A młodszy synek też taki trudny? – powiedział Bermúdez.
– Nie chcę, żebyś mi zwracał, dałem ci je – powiedział Ambrosio. – Wcale mnie nie nastraszyłeś. Słowo daję, nie musiałeś wyciągać noża. Jesteś mój ojciec, dałem ci, bo mnie prosiłeś. Chodź do domu, dam ci jeszcze piątkę, przysięgam.
– Nie, chudy to zupełne przeciwieństwo Chispasa-powiedział don Fermín. – Pierwszy w klasie, na koniec roku zawsze nagrody. Trzeba go powstrzymywać, żeby się za dużo nie uczył. Złoty chłopak, don Cayo.
– Będziesz myślał, że jestem jeszcze gorszy, niż mówiła Tomasa – powiedział Trifulcio. – Ale nóż wyciągnąłem tylko tak sobie, naprawdę, nie chciałem ci nic zrobić, nawet gdybyś mi nie dał ani grosika. I zwrócę ci, daję słowo, że ci zwrócę te twoje dwie dziesiątki, Ambrosio.
– Widzę, że młodszy synek to pana pupilek – powiedział Bermúdez. – A co sobie wybrał, jaki zawód?
– W porządku, zwrócisz, kiedy zechcesz – powiedział Ambrosio. – Zapomnij o tym, ja już zapomniałem. Nie chcesz iść do domu? Dam ci jeszcze pięć, naprawdę.
– Jest dopiero na drugim roku, jeszcze nie wie – powiedział don Fermín. – Nie, nie o to chodzi, żebym go wyróżniał, całą trójkę kocham jednakowo. Ale z chudziny jestem dumny. Zresztą sam pan rozumie.
– Będziesz myślał, że ze mnie taki pies, co potrafi obrabować nawet własnego syna, taki co wyciąga nóż na własnego syna – powiedział Trifulcio. – Przysięgam ci, to pożyczka.
– Zazdroszczę panu, señor Zavala – powiedział Bermúdez. – Mimo że czasem panu głowa pęka, to jednak ojcostwo ma swój urok.
– No już dobrze, no już ci wierzę, że to było tak sobie i że mi zwrócisz – powiedział Ambrosio. – Już o tym zapomnij, ja cię proszę.
– Pan mieszka w Maury, prawda? – powiedział don Fermín. – Podwiozę pana, proszę siadać.
– Nie wstyd ci za mnie? – rzekł Trifulcio. – Powiedz, tylko szczerze.
– Nie, bardzo dziękuję, wolę się przejść, mam blisko – powiedział Bermúdez. – Miło mi było pana poznać, señor Zavala.
– Coś takiego, czemu miałoby mi być wstyd – powiedział Ambrosio. – Chodź, jak chcesz, pójdziemy razem na dziewczynki.
– Ty tutaj? – powiedział Bermúdez. – Co tu robisz?
– Nie, idź się pakować, niech cię ze mną nie widzą – powiedział Trifulcio. – Dobry syn z ciebie, niech ci się poszczęści w Limie. A forsę ci zwrócę, możesz mi wierzyć, Ambrosio.
– Odsyłali mnie to tu, to tam, kazali czekać godzinami, don Cayo – powiedział Ambrosio. – Już miałem wracać do Chincha, słowo daję.
– W zasadzie kierowca dyrektora gabinetu powinien być pracownikiem służby śledczej, don Cayo – rzekł doktor Alcibiades. – Chodzi o bezpieczeństwo. Ale jeśli panu zależy.
– Przyjechałem za pracą, don Cayo-powiedział Ambrosio.
– Już mam dość tych zasmrodzonych autobusów. Pomyślałem sobie, że może pan by mnie gdzieś upchnął.
– Tak, zależy mi, doktorze – rzekł Bermúdez. Znam tego czarnucha od lat i mam do niego większe zaufanie niż do waszych zuchów ze służby śledczej. On tam czeka pod drzwiami. Zechce pan to załatwić, dobrze?
– Ba, prowadzić wóz to dla mnie pestka, a z ruchem na ulicach zaraz się oswoję, niech tylko zacznę jeździć, don Cayo – powiedział Ambrosio. – Pan potrzebuje kierowcy? To by się akurat dobrze składało, don Cayo.
– Dobrze, załatwię – rzekł Alcibiades – każę go wciągnąć na listę prefektury, niech go przyjmą. I niech mu jeszcze dzisiaj dadzą wóz.
– W porządku, biorę cię do siebie – powiedział Bermúdez.
– Masz szczęście, Ambrosio, trafiłeś na odpowiedni moment.
– Twoje zdrowie – mówi Santiago.
Księgarnia znajdowała się w takim jednym domu z balkonami, trzeba było przejść przez chwiejące się drzwi w bramie i dostrzegało się ją, w głębi, wepchniętą w kąt, zagraconą, zapomnianą przez klientów. Santiago przyszedł przed dziewiątą, przebiegł oczyma półki przy wejściu, przerzucił kilka książek uszkodzonych zębem czasu i jakieś wypłowiałe czasopisma. Staruszek w berecie i z siwymi bokobrodami spojrzał na niego obojętnie, kochany stary Matías, myśli, a potem zaczął mu się przyglądać z błyskiem w oku i wreszcie podszedł do niego: czy czegoś szuka? Książki o rewolucji francuskiej. Aha, stary uśmiechnął się, proszę tutaj. Czasami – czy tam jeszcze żyje pan Henri Barbusse albo Bruno Bauer? – czasami, Zavalita, jak się w pewien sposób zapukało do drzwi, zdarzyły się zabawne pomyłki. Zaprowadził go do pomieszczenia zapchanego stosami pism, gdzie pośród książek ułożonych pod ścianami pełno było rozpłaszczonych pająków. Wskazał fotel, na biegunach, proszę, niech usiądzie, miał lekki akcent hiszpański, wyraziste małe oczki, trójkątną, bialuteńką bródkę: nie będą się go czepiać? Trzeba się pilnować, od młodych teraz wszystko zależy.
– Siedemdziesiąt lat i był czysty, masz pojęcie, Garlitos – powiedział Santiago. – Tylko jednego takiego znałem w tym wieku.
Księgarz mrugnął do niego przyjaźnie i wrócił na patio. Santiago kartkował stare limańskie czasopisma, „Variedades” i „Mundial”, myśli, i odłożył te, w których były artykuły Mariategui i Vallejo.
– Właśnie, wtedy Peruwiańczycy czytali w prasie Vallejo i Mariátegui – powiedział Garlitos. – A teraz czytają nas, Zavalita, to już dno.
Po kilku minutach zobaczył Jacoba i Aidę, weszli trzymając się za ręce. Już nie mały robaczek, nie wąż, nie ostrze noża, tylko szpilka wbijająca się w ciało, a potem ból traci na sile. Widział, jak coś sobie szepczą pod wiekowymi regałami, i widział swobodną i radosną twarz Jacoba, i widział, że dłonie ich się rozłączyły, kiedy Matías podszedł do nich, widział, jak uśmiech znika z ust Jacoba, a na twarzy pojawia się wyraz marsowego skupienia, tej bezosobowej powagi, jaką pokazywał światu od kilku miesięcy. Miał na sobie beżową bluzę, którą teraz bardzo rzadko zmieniał, wymiętą koszulę, niedbale zawiązany krawa(. Robi się na proletariusza, żartował Washington, myśli, golił się raz na tydzień i nie czyścił butów, Aida go w końcu rzuci, śmiał się Solórzano.
– Wszystko w takiej tajemnicy, bo tego dnia miała się skończyć cała dotychczasowa zabawa – rzekł Santiago. – Mieliśmy przejść do spraw całkiem serio, Garlitos.
Czy to było na początku trzeciego roku na San Marcos, Zavalita, w okresie dzielącym odkrycie Cahuide od tego właśnie dnia? Od lektur i dyskusji przeszli do roznoszenia drukowanych na powielaczu ulotek, z mieszkania głuchej staruszki w domku w dzielnicy Rímac do księgarni Matiasa, od niebezpiecznej gry do prawdziwego niebezpieczeństwa: właśnie tego dnia. Dwa kółka naukowe już się nie połączyły,
Jacoba i Aidę widywał tylko na San Marcos, były jeszcze inne koła, ale kiedy o nie zagadywali, Washington odpowiadał do zamkniętej gęby mucha się nie wciśnie, i śmiał się. Któregoś dnia wezwał ich: o tej godzinie, tu i tu, tylko ich troje. Mieli poznać kogoś z Cahuide, będą mogli go pytać, o co zechcą, mówić ‘mu o swoich wątpliwościach, myśli, tej nocy też nie spałem.
– Wezwał nas na dziewiątą, a już wpół do dziesiątej – powiedział Jacobo. – Może nie przyjdzie.
– Aida bardzo się zmieniła, odkąd była z Jacobem – mówił Santiago. – Żartowała, widać było, że jest zadowolona. Za to on zrobił się okropnie zasadniczy, przestał się czesać i nie zmieniał koszuli. Jeśli ktoś na nich patrzył, nie śmiał się razem z Aidą, przy nas prawie się do niej nie odzywał. Wstydził się swojego szczęścia, Garlitos.
– Jest wprawdzie komunistą, ale i Peruwiańczykiem – zaśmiała się Aida. – Zobaczycie, przyjdzie o dziesiątej.
Była za kwadrans dziesiąta: ptasia twarzyczka w bramie, podrygujący chód, skóra jak z żółtego papieru, luźno zwisające ubranie, granatowy krawat. Zobaczyli, jak rozmawia z Ma-tiasem, rozgląda się, idzie w ich stronę. Wszedł do pokoiku, uśmiechnął się do nich, przepraszam za spóźnienie, wyciągnął chudziuteńką dłoń, autobus nawalił, i obserwowali się nawzajem, zakłopotani.
– Dziękuję, żeście poczekali – jego głos był głosem człowieka skończonego, tak jak twarz, jak ręce, myśli. – Braterskie pozdrowienia od Cahuide, towarzysze.
– Wiesz, Garlitos, wtedy po raz pierwszy usłyszałem towarzysze, możesz sobie wyobrazić, co się działo w sentymentalnym serduszku Zavality – mówił Santiago. – Znałem tylko jego konspiracyjny przydomek, Llaque; widziałem go zaledwie parę razy. Pracował w Robotniczej Frakcji Cahuide, a ja nie wyszedłem poza Frakcję Uniwersytecką. Rozumiesz, to był jeden z nich, jeden z tych czystych.
Tego ranka nie wiedzieliśmy, że za rewolucji Odríi Llaque był studentem prawa, myśli, ani że padł ofiarą ataku policji na San Marcos, że go torturowali i deportowali do Boliwii, gdzie w La Paź siedział pół roku w więzieniu, i że potajemnie wrócił do Peru; widzieli tylko, że jest podobny do małego ptaszka, kiedy wątłym głosikiem streszczał im historię partii i poruszał przy tym szczupłą żółtą ręką, ciągle tym samym kolistym gestem, jakby miał skurcz mięśni, i zerkał ukradkiem na podwórze i na ulicę. Została założona przez José Cariosa Mariátequi i zaraz zaczęła się rozrastać i zdobywać robotników, chciał nam okazać zaufanie, myśli, i nie taił przed nami, że zawsze jej rozmiary były bardzo małe, nie taił jej słabości wobec Apry, ale wtedy to była złota epoka w życiu partii, czasopisma „Amauta” i „Labor”, organizacja związków zawodowych, wysyłanie studentów do indiańskich wspólnot. Kiedy w 1930 roku umarł Mariátegui, partia dostała się w ręce awanturników i oportunistów, stary Matías już nie żyje, myśli, a dom na ulicy Chota został zburzony i w tym miejscu wybudowano nowoczesny prostopadłościan z dużymi oknami, i odtąd pozycja partii wobec mas była zachwiana, a masy tym samym dostały się pod wpływy Apry; co się stało z towarzyszem Llaque, Zavalita? Awanturnicy jak Ravines, który okazał się imperialistycznym agentem i pomagał Odrii przy obaleniu Bustamantego; co się z nim stało, odszedł, mając dosyć tej trudnej walki, może ma żonę i dzieci i pracuje w ministerstwie? I oportuniści jak Terreros, który stał się strasznie pobożny i co roku, w fioletowym habicie, wlókł za sobą krzyż w procesji; a może jest jeszcze ciągle taki sam i kiedy nie siedzi w więzieniu, odwiedza studenckie kółka i przemawia swoim ptasim głosikiem? Zdrada i represje prawie że unicestwiły partię; a jeśli tak, to czy jest proradziecki czy prochiński, a może jest jednym z tych zwolenników Fidela Castro, co giną w najróżniejszych guerillach, a może stał się trockistą? A kiedy w 1945 Bustamante objął władzę, partia wyszła z podziemia, zaczęła odzyskiwać siły i zwalczać wpływy reformizmu Apry wśród robotników; jeździł do Moskwy? do Pekinu? do Hawany? Ale po zamachu stanu Odríi partía znowu została rozgromiona; oskarżali go o to, że jest stalinistą czy rewizjonistą, czy awanturnikiem? Zamknięto w więzieniach cały Komitet Centralny i dziesiątki przywódców i bojowników, i sympatyków, a niektórych pomordowano: czy pamiętałby ciebie, Zavalita, czy pamiętałby to spotkanie u Matiasa, ten wieczór w hotelu Mogollón? I te komórki, które przetrwały ów wielki pogrom, z wolna mozolnie stworzyły organizację Cahuide, która dzieli się na Frakcję Studencką i Frakcję Robotniczą, towarzysze.
– To chyba Cahuide liczy niewielu studentów, niewielu robotników – powiedziała Aida.
– Pracujemy w bardzo ciężkich warunkach, czasem z powodu wpadki jednego towarzysza idą na marne całe miesiące trudów – papieros trzymał między paznokciami kciuka i wskazującego palca, myśli, i uśmiechał się nieśmiało. – Ale mimo represji nasza liczebność wzrasta.
„- No i oczywiście przekonał cię, Zavalita – powiedział Garlitos.
– Przekonał mnie o tyle, że uwierzyłem w to, co nam mówił – odparł Santiago. – A poza tym widać było, że ta robota mu odpowiada.
– Jakie jest stanowisko partii wobec zjednoczenia akcji innych organizacji wyjętych spod prawa? – rzekł Jacobo. Apra, trockiści?
– Nie wahał się, miał wiarę w słuszność tego, co robi – powiedział Santiago. – A ja już wtedy, wiesz, Garlitos, zazdrościłem ludziom, którzy ślepo w coś wierzą.
– Jesteśmy skłonni do współdziałania z Aprą w walce o obalenie dyktatury – powiedział Llaque. – Ale apriści nie chcą, aby prawica w dalszym ciągu oskarżała ich o ekstre-mizm, i wszelkimi sposobami starają się okazać swoje wrogie nastawienie do komunizmu. Co do trockistów to jest ich może z dziesięciu, i najprawdopodobniej wszyscy są agentami policji.
– To najlepsze, co może przypaść człowiekowi, Ambrosio – mówi Santiago. – Wierzyć we własne słowa, robić z zamiłowaniem to, co się robi,
– Dlaczego Apra, chociaż stała się proimperialistyczna, ma jeszcze ciągle poparcie w społeczeństwie? – powiedziała Aida.
– Siła przyzwyczajenia; a poza tym dzięki swej demagogii i dzięki swym apristowskim męczennikom – powiedział Llaque. – Przede wszystkim jednak zawdzięcza to peruwiańskiej prawicy. Prawica nie rozumie, że Apra nie jest już jej wrogiem, ale sprzymierzeńcem, i w dalszym ciągu ją prześladuje, a to wzmacnia prestiż Apry wśród robotników.
– To prawda, dzięki głupocie prawicy Apra stała się silną partią – powiedział Garlitos. – Ale jeśli lewica nie wyszła poza niewielki krąg, to nie z powodu Apry, tylko z braku odpowiednio uzdolnionych ludzi.
– A ci uzdolnieni, jak ty i ja, nie mieszają się do niczego – powiedział Santiago. – Poprzestajemy na krytykowaniu tych mniej zdolnych, którzy jednak włączają się w walkę. Uważasz, że tak powinno być, Garlitos?
– Chyba nie, tak mi się wydaje, dlatego ja nigdy nie mówię o polityce – powiedział Garlitos. – To ty mnie do tego zmuszasz, Zavalita, co wieczór masz ataki tego swojego masochizmu.
– A teraz ja was o coś zapytam, towarzysze – Llaque uśmiechnął się, jakby zażenowany. – Czy chcecie wstąpić do Cahuide? Możecie pracować z nami jako sympatycy, nie musicie jeszcze zapisywać się do partii.
– Ja chcę już teraz wstąpić do partii – powiedziała Aida.
– Nie ma pośpiechu, możecie się namyślić i wstąpić za jakiś czas – powiedział Llaque.
W kole naukowym mieliśmy aż nadto czasu, żeby się namyślić – powiedział Jacobo. – Ja też chcę wstąpić.
– A ja wolę pozostać sympatykiem – ten robak, nóż, żmija. – Mam pewne wątpliwości, zanim wstąpię,-chciałbym jeszcze coś przeczytać.
– Doskonale, towarzyszu, nie zapisuj się, póki nie przezwyciężysz wszystkich wątpliwości – powiedział Llaque. Jako sympatyk możesz także prowadzić bardzo pożyteczną działalność.
– Wtedy, Ambrosio, okazało się niezbicie, że Zavalita już nie jest czysty – mówi Santiago. – Że Jacobo i Aida są lepsi od niego.
A gdybyś się zapisał tego dnia, Zavalita? – myśli. Walka wciągnęłaby cię, coraz mocniej byś się w nią włączał, odrzuciłbyś precz wątpliwości i po kilku miesiącach, może po kilku latach, stałbyś się człowiekiem z wiarą, optymistą, jeszcze jednym z tych czystych, ślepych bohaterów? Prowadziłbyć nędzne życie, Zavalita, tak jak Aida i Jacobo, myśli, raz na wolności, raz w więzieniu, przyjmowany do jakiejś kiepskiej pracy, to znów wyrzucany, i zamiast redakcyjnych kawałków w „Kronice” na temat wściekłych psów pisałbyś do źle drukowanej „Jedności”, oczywiście jeśliby były na to pieniądze i gdyby policja nie za bardzo przeszkadzała, myśli; pisałbyś o postępie nauki w ojczyźnie socjalizmu i o zwycięstwie związku zawodowego piekarzy w Lurin, o zwycięstwie listy rewolucyjnej nad kapitulacyjną listą Apry; albo w najgorzej drukowanym „Czerwonym Sztandarze” występowałbyś przeciw rewizjonizmowi i zdrajcom z „Jedności”, myśli, albo okazałbyś się zdolny do większych rzeczy i wstąpiłbyś do jakiejś grupy partyzanckiej, marzył, działał i ponosił klęski w guerillach, siedziałbyś w więzieniu jak Hektor, myśli, albo zginąłbyś i gniłbyś w lesie jak Indianin Martínez, myśli, albo odbywałbym półlegalne podróże na kongresy młodzieży, Moskwa, myśli, przekazywałbym braterskie pozdrowienia na zjazdach. dziennikarzy, Budapeszt, myśli, albo zdobyłbyś zaprawę wojskową, Hawana, myśli, lub Pekin. Czy też ożeniłbyś się, zostałbyś adwokatem, radcą prawnym w jakimś związku zawodowym, a może deputowanym. Byłbyś bardziej nieszczęśliwy czy tak samo nieszczęśliwy, czy szczęśliwy? Myśli: ach, Zavalita.
– To nie był strach przed dogmatem, to był odruch pani-czyka-anarchisty, który nie chce, by mu rozkazywano – powiedział Garlitos. – Bo w głębi duszy bałeś się zerwać z ludźmi, którzy dobrze jedzą, dobrze się ubierają i nie cuchną.
– Ale ja nienawidziłem tych ludzi i nienawidzę do dziś – powiedział Santiago. – Tego jednego jestem pewien, Garlitos.
– Wobec tego to był duch sprzeciwu, szukanie wydumanych przeszkód – rzekł Garlitos. – Powinieneś był się poświęcić literaturze, a nie rewolucji, Zavalita.
– Wiedziałem, że jeżeli wszyscy zechcą być tacy mądrzy i zastanawiać się, i wątpić, Peru zgnoi się na zawsze – powiedział Santiago. – Wiedziałem, Garlitos, że brak nam dogmatyków.
– Z dogmatykami czy z mądralami, Peru i tak będzie zgnojone – powiedział Garlitos. – Ten kraj źle zaczął i źle skończy. Tak jak i my, Zavalita.
– My kapitaliści? – powiedział Santiago.
– My pismaki – powiedział Garlitos. – Wszyscy wysiądziemy z trzaskiem, jak Becerrita. No, twoje zdrowie.
– Całe miesiące, całe lata marzyłem, że wstąpię do partii, a kiedy się trafia okazja, ja się wycofuję – powiedział Santiago.
– Nigdy tego nie zrozumiem, Garlitos.
– Panie doktorze, coś mi tak chodzi w brzuchu tam i z powrotem i sama nie wiem, co to może być – rzekł Garlitos.
– Bo to jest proszę pani taka zwariowana bździna, pani ma taką buziuchnę, że ona nie wie, którędy wyjść. I tak jest z tobą, Zavalita, tobie też ta zwariowana bździna zapaskudza życie.
Czy przysięgają poświęcić życie sprawie socjalizmu i klasie robotniczej? – spytał wtedy Llaque, i Jacobo i Aida tak, przysięgam, a Santiago tylko patrzył; potem wybrali sobie pseudonimy.
– Nie myśl, że jesteś przez to mniej wart – powiedział Llaque do Santiago. – We Frakcji Studenckiej równie przydatni są ci, co walczą, jak i sympatycy.
Podał im rękę, cześć, towarzysze, i wyszli w dziesięć minut po nim. Dzień był pochmurny i wilgotny, księgarnia Matiasa została daleko za nimi, kiedy weszli do „Bransa” na Colmena i poprosili o kawę z mlekiem.
– Można cię o coś spytać? – powiedziała Aida. – Czemu nie chciałeś? Jakie masz wątpliwości?
– Już ci raz mówiłem – powiedział Santiago. Jeszcze co do pewnych spraw nie jestem przekonany. Chciałbym…
– Jeszcze nie jesteś pewien, czy przypadkiem nie ma Boga? – roześmiała się Aida.
– Nie można podważać niczyjej decyzji – powiedział Jacobo. – Daj mu spokój, zostaw mu trochę czasu.
– Nic nie podważam, ale coś ci powiem rzekła Aida ze śmiechem. – Ty się nigdy nie zapiszesz, a kiedy skończysz San Marcos, zapomnisz o rewolucji i będziesz adwokatem w International Petroleum i członkiem ekskluzywnego klubu.
– Możesz się nie martwić, przepowiednia się nie sprawdziła – powiedział Garlitos. – Nie jesteś ani adwokatem, ani członkiem klubu, Zavalita. Ni to proletariusz, ni to burżuj. Tylko coś pośredniego, takie biedne małe gówienko.
– A co się stało z tym Jacobem i z Aida? – mówi Ambrosio.
– Pobrali się, pewnie mają dzieci, nie widziałem ich całe lata – mówi Santiago. – O Jacobie mam wiadomości wtedy, kiedy czytam w gazetach, że go aresztowali albo że właśnie wyszedł z więzienia.
– Ciągle jeszcze gryzie cię zazdrość – powiedział Garlitos. – Zabronię ci o tym gadać, bardziej ci to szkodzi niż mnie jeden głębszy. Bo to jest twój nałóg, Zavalita: ten jakiś Jacobo i ta cała Aida.
– To straszne, co piszą w dzisiejszej „La Prensa” – powiedziała señora Zoila. – Nie powinni pisać o takim okrucieństwie.
Zazdrość o tę historię z Aida? Już teraz nie, myśli. Więc o coś innego, Zavalita? Musiałbym go zobaczyć, myśli, pogadać z nim, dowiedzieć się, czy to pełne poświęceń życie uczyniło go lepszym czy gorszym. Myśli: dowiedzieć się, czy ma spokojne sumienie.
– Całe życie oburzasz się na różne kryminalne wybryki, ale zawsze przede wszystkim o tym czytasz – powiedziała Teté. – Jakaś ty zabawna, mamo.
Przynajmniej nie czuł się samotny, myśli, zawsze miał być otoczony, zawsze w towarzystwie, zawsze na kimś mógł się wesprzeć. To coś niejasnego, coś oślizgłego, co się wyczuwało podczas dyskusji w kółku, i w komórce, i we Frakcji, myśli.
– Znowu jakiś potwór porwał i zgwałcię nieletnią? – powiedział don Fermín.
– Od tego dnia widywaliśmy się jeszcze rzadziej – powiedział Santiago, – Nasze kółka naukowe przekształciły się w komórki partyjne, ale w dalszym ciągu byliśmy rozdzieleni. A na zebraniach Frakcji było wkoło nas pełno innych ludzi.
– Jesteś jeszcze bardziej wulgarny niż gazety – powiedziała señora Zoila. – Mógłbyś tego nie mówić przy Teté.
– Ale ilu ich tam było i co takiego robili? – powiedział Garlitos. – Za czasów Odrii nigdy nie słyszałem o Cahuide.
– No wiesz mamo, tak jakbym ciągle miała dziesięć lat – rzekła Teté.
– Nigdy nie wiedziałem, ilu – powiedział Santiago. – Ale coś tam się robiło przeciw Odrii, przynajmniej na uniwersytecie.
– No to powiedzcie wreszcie, co za straszna wiadomość – rzekł don Fermín.
– A u ciebie w domu wiedzieli, że politykujesz? – powiedział Garlitos.
– Sprzedają własne dzieci! – powiedziała señora Zoila. – Czy może być coś bardziej okropnego?
– Starałem się nie widywać rodziny ani nie rozmawiać z nimi – powiedział Santiago. – Ze starymi układało się coraz gorzej.
W Puno nie było deszczu, całe dni, całe tygodnie bez deszczu, posucha zniszczyła zbiory, dziesiątkowała bydło, wioski opustoszały, i w gazetach pojawiły się fotografie Indian na tle zdewastowanego przez suszę krajobrazu, Indian wędrujących po spękanej ziemi, z dziećmi na plecach, i bydła, które dogorywało z szeroko otwartymi oczyma; pojawiły się opatrzone znakami zapytania tytuły i podtytuły.
– Na pewno nie są okrutni, mamo, ale przede wszystkim są głodni – powiedział Santiago. – Jeśli sprzedają dzieci, to po to, żeby nie poumierały z głodu.
Susza powodem handlu niewolnikami między Puno i Juliaca?
– Tak, wiem, prowadzili dyskusje na temat wstępniaków w gazetach i czytali marksistowskie książki, ale czy robili coś poza tym? – powiedział Garlitos.
Indianie sprzedają swoje dzieci turystom?
– Nieszczęsne stworzenia, nie wiedzą, co to znaczy dziecko, rodzina – powiedziała señora Zoila. Jak się nie ma co jeść, to się nie ma dzieci.
– Powołano na nowo do życia Zrzeszenie Studentów – powiedział Santiago. – Jacobo i ja zostaliśmy wybrani na delegatów z naszego roku.
– Chyba nie powiesz, że to z winy rządu w Puno nie ma deszczu – rzekł don Fermín. – Odría chce pomóc tym biedakom. Stany Zjednoczone przekazały imponującą ilość darów. Ubranie i żywność.
– Wybory były jakimś wyjściem dla Frakcji – mówił Santiago. – Spośród delegatów z wydziału literatury, prawa i ekonomii ośmiu należało do Cahuide. Apristów było więcej, ale głosując razem z nimi mogliśmy mieć jakąś kontrolę nad organizacją. Apolityczni byli niezorganizowani i łatwo było ich rozpoznać.
– Nie powtarzaj mi ciągle, że pomoc gringów posłuży do napełnienia kieszeni ludziom Odrii – rzekł don Fermín. Odría mnie prosił, żebym przewodniczył komisji, która ma rozdzielać dary.
– Tylko że uzgodnienie czegokolwiek z apristami było okupione nie kończącymi się dyskusjami i walką – powiedział Santiago. – Przez cały rok nic nie robiłem, tylko biegałem na zebrania, zebrania w Zrzeszeniu, zebrania we Frakcji i potajemne zebrania z apristami.
– On zaraz powie, że i ty kradniesz, tato – rzekł Chispas. – Dla mądrali każdy przyzwoity Peruwiańczyk to wyzyskiwacz i złodziej.
– O, znów coś dla ciebie, mamo, patrz, co piszą w „La Prensa” – powiedziała Teté. – W więzieniu w Cuzco umarło dwóch ludzi; podczas autopsji znaleziono w ich żołądkach sprzączki i zelówki od butów.
– Dlaczego tak bardzo cię rozgoryczyła utrata przyjaźni tej pary? – powiedział Garlitos. – Nie miałeś w Cahuide innych przyjaciół?
– Uważasz, mamo, że tylko z głupoty jedli podeszwy butów? – powiedział Santiago.
– Fermín, ten smarkacz niedługo powie, że jestem idiotka, albo zacznie mnie bić – powiedziała pani Zoila.
– Przyjaźniłem się ze wszystkimi, ale to była taka przyjaźń organizacyjna – powiedział Santiago. – Nigdy nie rozmawialiśmy prywatnie. A przyjaźń z Jacobem i Aidą to była kiedyś po prostu sprawa życia.
– Przecież nie powiesz, że gazety kłamią? – rzekł don Fermín. Uważasz, że kiedy mówią o osiągnięciach rządu, to kłamstwo, a kiedy piszą o tych okrucieństwach, to musi być prawda?
– Zamęczasz nas przy każdym obiedzie – powiedziała Teté. – Nie usiedzisz spokojnie, tylko wciąż się kłócisz, mądralo.
– Ale wiesz, coś ci powiem – mówi Santiago. – Wcale nie żałuję, że zamiast na Katolicki poszedłem na San Marcos.
– Patrz, mam tu wycinek z „La Prensa” – powiedziała Aida. – Można się porzygać, kiedy się to czyta.
– Bo wiesz, Ambrosio, dzięki San Marcos nigdy się nie stałem wzorowym studentem ani wzorowym synem, ani wzorowym adwokatem – mówi Santiago.
– Że susza wywołała napiętą sytuację na Południu – powiedziała Aida – że to doskonała pożywka dla agigatorów. To jeszcze nic, czytaj dalej.
– Bo w burdelu jest się bliżej życia niż w klasztorze mówi Santiago.
– Będą stawiać na nogi całe garnizony, będą śledzić poszkodowanych chłopów – powiedziała Aida. Susza jest dla nich problemem, dlatego że może wywołać rozruchy, a nie dlatego że Indianie umierają z głodu. To się nie mieści w głowie!
– Bo w San Marcos się zgnoiłem – mówi Santiago. – A w tym kraju można albo samemu się zgnoić, albo gnoić innych. Niczego nie żałuję, Ambrosio.
– Te gazety lubują się w brudach – powiedział Jacobo. – Jeśli w którymś z nas osłabnie morale, wystarczy rzucić okiem na jakąkolwiek z naszych gazet, a natychmiast wraca człowiekowi zdrowa nienawiść do peruwiańskiej burżuazji.
– Być może, że nasze wypociny ożywiają buntowniczego ducha u szesnastolatków – rzekł Garlitos. – Więc niech cię nie gryzie sumienie, Zavalita. Pociesz się, że jeszcze ciągle pomagasz twoim dawnym kumplom, wprawdzie nie bezpośrednio, ale dobre i to.
– Nie żartuj, zresztą może i tak jest – rzekł Santiago. – Za każdym razem kiedy piszę o czymś, do czego sam czuję odrazę, w moim artykule umieszczam możliwie najwięcej obrzydliwości. No i potem czyta to jakiś chłopak, zbiera mu się na wymioty i, jakby to powiedzieć, coś tam do niego dociera.
Na drzwiach była wywieszka, o której mówi Washington. Nierówne litery „Academia” niemal zupełnie pokrywał kurz, ale rysunek – stół, kij bilardowy i trzy bile – był całkiem wyraźny, a poza tym z wnętrza dochodził stuk kuł zderzających się w karambolach: to tutai.
– Teraz się okazuje, że Odria jest arystokratą – śmiał się don Fermín. – Czytaliście „El Comercio”? Wywodzi się z jakichś tam baronów i jak tylko zechce, może odnowić swój tytuł.
Santiago pchnął drzwi i wszedł do środka: pół tuzina bilardowych stołów i między sufitem z gołych desek a zielonym suknem na stołach twarze ledwie widoczne w kłębach dymu; nad stołami unosiła się plątanina drutów; gracze zaznaczali punkty na kijach.
– Co miał wspólnego strajk tramwajarzy z twoją ucieczką 7, domu? – rzekł Garlitos.
Minął salę gry, potem drugą salkę, w której tylko jeden stół był zajęty, potem podwórze zawalone kubłami na śmieci. W głębi, za figowcem, kryły się małe zamknięte drzwiczki. Zapukał dwa razy, odczekał chwilę i znów dwa razy, i w tym samym momencie otworzono.
– Odria nie zdaje sobie sprawy, że pozwalając na tego rodzaju wazeliniarstwo wystawia się na pośmiewisko całej Limy – powiedziała pani Zoila. – Jeśli on jest baronem, to czym dopiero my jesteśmy?
– Apriści jeszcze nie przyszli – powiedział Hektor. – Wejdź, towarzysze już czekają.
– Do tej pory nasza praca nie wykraczała poza sprawy studenckie – mówił Santiago. – Zbiórki pieniędzy na aresztowanych studentów, dyskusje w zrzeszeniu, rozpowszechnianie ulotek i numerów „Cahuide”. Ten strajk tramwajarzy to była okazja, żeby przejść do poważniejszych rzeczy.
Wszedł, a Hektor zamknął za nim drzwi. Było to pomieszczenie jeszcze starsze i jeszcze brudniejsze niż sale gry. Cztery stoły bilardowe odsunięto pod ściany, żeby zyskać trochę miejsca. Delegaci Cahuide rozproszyli się po sali.
– A czy to wina Odrii, że ktoś wypisuje artykuły o jego szlachectwie? – powiedział don Fermín. – Czego to cwaniacy nie wymyślą, żeby zdobyć trochę grosza. Nawet drzewo genealogiczne potrafią wyssać z palca!
Washington i Indianin Martínez rozmawiali stojąc przy drzwiach, Solórzano, przy stole, przerzucał stare tygodniki, Aidę i Jacoba ledwo było widać w jakimś ciemnym kącie, Ave rozsiadła się na podłodze, a Hektor przez szpary w drzwiach obserwował podwórze.
– Strajk tramwajarzy nie był polityczny, chodziło tylko o podwyżkę płac – powiedział Santiago. – Ich związek przysłał pismo do Zrzeszenia na Sam Marcos prosząc studentów o poparcie. W naszej Frakcji uznano to za wielką okazję.
– Mówiliśmy apristom, żeby przychodzili pojedynczo, ale oni mają w nosie wszelkie względy bezpieczeństwa – rzekł Washington. – Przyjdą całą gromadą, jak zwykle.
– No to każ sobie sprowadzić tego pismaka i niech nam też wygrzebie arystokratyczne tytuły – powiedziała señora Zoila. – Baron Odria, tylko tego brakowało.
Przyszli w kilka minut później, wszyscy razem, tak jak przewidywał Washington; było ich pięciu spośród dwudziestu delegatów apristowskich: Santos Vivero, Arévalo, Ochoa, Huamán i Saldívar. Przemieszali się z ludźmi z Cahuide i bez głosowania postanowiono, że Saldívar poprowadzi zebranie. Jego chuda twarz, kościste dłonie i szpakowata czupryna nadawały mu wygląd odpowiedzialnego człowieka. Jak zwykle na początku pełno było wzajemnych docinków.
– We Frakcji uzgodniliśmy, że postaramy się wywołać na San Marcos strajk dla podkreślenia solidarności z tramwajarzami – powiedział Santiago.
– Wiem, czemu tak dbasz o bezpieczeństwo – powiedział Santos Vivero do Washingtona. – Bo więcej was nie ma, tylko wy, jak rodzynki w cieście, i jakby was zabrali, to koniec z peruwiańskim komunizmem. A nasza piątka jest tylko małą kropelką w apristowskim morzu.
– Chyba w morzu słów – powiedział Washington. Hektor pozostał na swym punkcie obserwacyjnym przy drzwiach; wszyscy mówili półgłosem, był to łagodny, nieprzerwany szmer, z którego raz po raz wznosił się w górę wybuch śmiechu czy okrzyk.
– My, delegaci Frakcji, nie mogliśmy decydować o strajku, mieliśmy tylko osiem głosów w Zrzeszeniu – powiedział Santiago. – Ale razem z apristami mogliśmy. Zorganizowaliśmy spotkanie z nimi w sali bilardowej. No i tak się zaczęło, Garlitos.
– Wątpię, czy oni poprą strajk – szepnęła Aida do Santiago. – Nie są jednomyślni. Wszystko zależy od Saniosa Vivero, jeżeli on się zgodzi, inni pójdą za nim. Sam wiesz, pójdą jak barany, lider zawsze ma rację.
– To była pierwsza wielka kłótnia w Cahuide – rzekł Santiago. – Ja byłem przeciwny temu strajkowi solidarnościowemu; Jacobo stał na czele jego zwolenników.
– Spokój, koledzy – Saldívar dwa razy klasnął w dłonie. – Podejdźcie bliżej, zaczynamy.
– To nie dlatego, żeby się sprzeciwić Jacobowi – powiedział Santiago. – Tylko myślałem, że nie będziemy mieli poparcia wśród studentów, że się nam nie uda. Ale byłem w mniejszości i projekt przeszedł.
– Koledzy to wy – roześmiał się Washington. – Jesteśmy tutaj razem, ale nie mieszaj nas, Saldívar.
– Te zebrania razem z apristami były jak przyjacielskie mecze piłki nożnej – powiedział Santiago. – Zaczynały się od uścisków, a kończyły kuksańcami.
– Niech ci będzie, a zatem koledzy i towarzysze – rzekł Saldívar. – Chodźcie bliżej, bo jak nie, to idę do kina.
Skupili się wokół niego, śmiechy i szepty milkły powoli. Saldívar, przybrawszy nagle grobowo poważną minę, wyjaśnił pokrótce powód spotkania: koledzy, w Zrzeszeniu przedyskutuje się dziś prośbę tramwajarzy, musimy się zastanowić, towarzysze, czy jesteśmy w stanie podjąć wspólne postanowienie. Jacobo podniósł rękę.
– We Frakcji przygotowywaliśmy te zebrania jak popisy baletowe – mówił Santiago. – Obracać się na wszystkie strony, każdy niech wystąpi z innymi argumentami, nie pozostawiać niczyjego sprzeciwu bez odpowiedzi.
Stał przed nimi w niedbale zawiązanym krawacie, potargany, i mówił cichym głosem: strajk to doskonała okazja, by obudzić wśród studenterii świadomość polityczną. Ręce zwisały mu wzdłuż ciała: aby powstał sojusz robotniczo-studenc-ki. Patrząc z powagą w twarz Saldívara: wszcząć akcję, którą będzie można potem rozszerzyć, żądając na przykład uwolnienia aresztowanych studentów i amnestii politycznej. Zamilkł, a wtedy podniósł się Huamán.
– Ja byłem przeciwny strajkowi z tych samych powodów co aprista Huamán – powiedział Santiago. – Ale ponieważ Frakcja uchwaliła strajk, więc mnie wypadło bronić go przeciw Huamánowi. To jest centralizm demokratyczny, Garlitos.
Huamán był maleńki i zmanierowany, przywrócenie do życia Zrzeszenia kosztowało nas trzy lata trudów, popierał swe słowa okrągłymi gestami, i teraz mamy ogłaszać strajk z powodów nie związanych z uczelnią, strajk, którego ogół może nie poprzeć? Jedną dłonią trzymał się za klapę, druga trzepotała w powietrzu jak motyl, a jeśli ogół odrzuci projekt strajku, stracimy zaufanie studentów, w jego głosie brzmiała obłuda, mówił kwiecistymi zdaniami, chwilami piskliwie, a na dodatek zaczną się znowu represje i Zrzeszenie zostanie rozbite w proch, zanim zdążą cokolwiek zdziałać.
– Wiem, że taka musi być partyjna dyscyplina – powiedział Santiago. – Inaczej byłby bałagan. Wcale się nie bronię, Garlitos.
– Nie bujaj w obłokach, Ochoa – rzekł Saldívar. – Ograniczajmy się do przedmiotu dyskusji.
– Oczywiście, właśnie o to mi chodzi – rzekł Ochoa. – Pytam: czy Zrzeszenie na San Marcos dysponuje wystarczającą siłą, aby rzucić się do frontalnego ataku na dyktaturę?
– Powiedz wreszcie, za czym głosujesz, nie mamy czasu – rzekł Hektor.
– A jeśli Zrzeszenie nie dysponuje taką siłą i ogłasza stra jk – rzekł Ochoa – to jaką postawę ma zamiar przyjąć? Ja pytam.
– Słowo daję, mógłbyś się zgłosić do Zgaduj-zgaduli, jedno pytanie za dwadzieścia tysięcy solów – powiedział Washington.
– Czy to będzie postawa prowokacyjna, czy też nie? – mówił niczym nie zrażony Ochoa. – Pytam i muszę sam odpowiedzieć: tak, prowokacyjna. Czym to będzie? Prowokacją.
– I w kulminacyjnym punkcie takich zebrań czułem nagle, że nigdy nie będę rewolucjonistą, prawdziwym, walczącym-powiedział Santiago. – Nagle jakiś niepokój, zamęt w głowie, uczucie, że w straszliwy sposób marnuję czas.
– Młody romantyk nie lubił kłótni – powiedział Garlitos. Chciał głośnych akcji, bomb, strzelaniny, ataków na koszary. Literatura, mówię ci, Zavalita.
– Wiem, że ciężko ci stawać w obronie strajku – powiedziała Aida. – Ale nie martw się, sam widzisz, wszyscy apriści są przeciw. A bez nich Zrzeszenie odrzuci nasz wniosek.
– Powinni wymyślić jakąś pigułkę, jakiś czopek przeciwko wątpliwościom, Ambrosio – mówi Santiago. – Popatrz, jakby to było pięknie, bierzesz lekarstwo i sprawa załatwiona: wierzę.
Podniósł rękę i zaczął mówić, jeszcze zanim Saldívar zdążył mu udzielić głosu: strajk skonsoliduje Zrzeszenie, zahartuje delegatów, ogół ich poprze, przecież dał dowód swego zaufania wybierając ich, no nie? Trzymał ręce w kieszeniach i wbijał sobie paznokcie w dłonie.
– Zupełnie tak samo jak wtedy, kiedy w czwartki przed pierwszym piątkiem miesiąca robiłem rachunek sumienia – powiedział Santiago. – Czy nagie dziewczyny śniły mi się z własnej woli, czy za sprawą diabła, któremu ja nie umiałem przeszkodzić? Czy tam, w ciemnościach, przychodziły do mnie nieproszone, czy też dlatego, że je wzywałem?
– Mylisz się, miałeś wszystkie dane na walczącego rewolucjonistę – powiedział Garlitos. – Gdybym ja miał bronić stanowiska niezgodnego z moim, to chyba bym nie mówił ludzkim głosem.
– A co robisz w „Kronice”? – rzekł Santiago. – Powiedz sam, Garlitos, co robimy każdego dnia?
Santos Vivero podniósł rękę; całej dyskusji wysłuchał z wyrazem lekkiego zaniepokojenia i zanim zaczął mówić, przymknął oczy i zakaszlał, jakby jeszcze się wahał.
– Dopiero w ostatniej chwili wylazło szydło z worka – powiedział Santiago. – Wydawało się, że apriści są przeciw, że nie będzie strajku. Być może wszystko ułożyłoby się wtedy inaczej, a ja nie pracowałbym teraz w „Kronice”.
On myślał, koledzy i towarzysze, że w takich momentach najważniejszą sprawą jest walka nie o reformę uniwersytecką, ale walka z dyktaturą. A skuteczna walka o swobody obywatelskie, o uwolnienie więźniów, o powrót wygnanych i legalizację partii jest to, koledzy i towarzysze, czynnik konsolidujący sojusz robotniczo-studencki czy też, jak to kiedyś powiedział wielki filozof, sojusz pracowników fizycznych z umysłowymi.
– Jeśli znowu cytujesz Haya de la Torre, to ci dam Manifest komunistyczny – powiedział Washington. – Mam go przy sobie.
– Jesteś jak podstarzała kurwa, która wspomina młodość, Zavalita – powiedział Garlitos. – i w tym także się różnimy. Ja już dawno zapomniałem, co mi się zdarzyło w dzieciństwie, i jestem pewny, że to najważniejsze przyjdzie jutro. A dla ciebie czas się zatrzymał, kiedy miałeś osiemnaście lat.
– Nie przerywaj, bo jeszcze się wycofa – szepnął Hektor. – Nie widzisz, że on jest za strajkiem?
Tak, to może być doskonała okazja, bo towarzysze tramwajarze wykazali się dzielnością i bojowością, a ich związek nie jest zdominowany przez żółtych. Delegaci nie powinni ślepo ulegać ogółowi, powinni masom studenckim wskazać kierunek: rozbudzić te masy, koledzy i towarzysze, pchnąć je do działania.
– Kiedy Santos Vivero skończył, apriści zaczęli swoje od nowa i my też – powiedział Santiago. – Wyszliśmy z sali bilardowej pogodzeni i tego samego wieczora Zrzeszenie uchwaliło strajk nieograniczony dla podkreślenia solidarności z pracownikami tramwajów. W dziesięć dni później zostałem aresztowany.
– To był twój ogniowy chrzest – powiedział Garlitos. – A może raczej gwóźdź do twojej trumny, Zavalita.
– Więc może byłoby lepiej dla ciebie, gdybyś został u nas w domu i nie wyjeżdżał do Pucallpa – mówi Santiago.
– Tak, o wiele lepiej – mówi Ambrosio. – Ale kto mógł wiedzieć, paniczu.
Ach jak on pięknie przemawia, krzyczał Trifulcio. Na placu rozlegały się pojedyncze oklaski, zebrało się trochę ludzi, ktoś krzyczał niech żyje. Ze schodów trybuny Trifulcio widział tłum falujący jak morze podczas deszczu. Dłonie go piekły, ale nie przestawał klaskać.
– Po pierwsze kto ci kazał krzyczeć niech żyje Apra pod ambasadą kolumbijską – powiedział Ludovico. – Po drugie jak się nazywają twoi wspólnicy. I po trzecie gdzie oni są, ci twoi kumple. Ale już, Trinidad López.
– A skoro przy tym jesteśmy – mówi Santiago. – Czemu od nas uciekłeś?
– Siadaj, Landa, dosyć się nastaliśmy w czasie Te Deum – powiedział don Fermín. Don Emilio, niech pan siada.
– Sprzykrzyło mi się robić dla kogoś – mówi Ambrosio. – Chciałem spróbować czegoś na własną rękę, paniczu.
Czasem wołał niech-żyje-don-Emilio-Arevalo, czasem nie-ch-żyje-generał-Odria, czasem Arévalo-Odría. Z trybuny dawali mu znaki, mówili nie przerywaj, kiedy przemawia, klęli przez zęby, ale Trifulcio nie słuchał: pierwszy zaczynał klaskać, ostatni kończył.
– Duszę się w tej koszuli z gorsem – powiedział senator Landa. – Takie galowe występy to nie dla mnie. Ja tam jestem człowiek ze wsi, niech to diabli.
– No, Trinidad López – powiedział Hipólito. – Kto cię tam posłał, jakich masz kumpli i gdzie oni są. Ale już.
– A ja myślałem, że to mój stary cię zwolnił – mówi Santiago.
– Wie pan, Fermín, dlaczego Odrii nie przyznano senators-twa Limy? – powiedział senator Arévalo. – Bo nie nosi fraka ani melonika.
– Ale skąd, na odwrót – mówi Ambrosio. – Prosił mnie, żebym został, a ja nie chciałem. Coś takiego, paniczu, skąd to panu przyszło do głowy.
Od czasu do czasu podchodził do poręczy i z twarzą w stronę tłumu, ze wzniesionymi ramionami: hura dla Emilia Arévalo! I sam ryczał: rra! Hurra dla generała Odrii! I darł się basem: rrarrarra!
– Parlament jest dobry dla tych, co nie mają nic do roboty – powiedział don Fermín. – Dla was, posiadaczy ziemskich.
– No, López, bo ja się już rozgrzałem – powiedział Hipólito. – Teraz to się już naprawdę rozgrzałem, López.
– Wpakowałem się w tę hecę tylko dlatego, że prezydent nalegał. Chciał, żebym był na czele listy z Chiclayo – powiedział senator Landa. – Ale teraz żałuję. Będę musiał zaniedbać „Olave”. Uff, ten przeklęty gors.
– Skąd się dowiedziałeś, że stary umarł? – mówi Santiago.
– Nie żartuj, Landa, senatorstwo odmłodziło cię o dziesięć lat – powiedział don Fermín. – i nie narzekaj, to przyjemność kandydować w takich wyborach.
– Z gazety, paniczu – mówi Ambrosio. – Strasznie się zmartwiłem, nawet pan sobie nie wyobraża. Bo pański tatuś to był wielki człowiek.
Plac wrzał teraz śpiewem, szmerem rozmów, okrzykami. Ale kiedy z głośników wybuchnął głos don Emilia Arévalo, hałas ucichł; ten głos słychać było z dachu ratusza, z dzwonnicy, z wierzchołków palm. Nawet w kapliczce Trifulcio założył głośnik.
– Co to, to nie, wybory mogły być łatwe dla Landy, który kandydował sam jeden – powiedział senator Arévalo. – Ale w moim departamencie były dwie listy i wygrana kosztowała mnie pół miliona, bagatelka!
– No widzisz, Hipólito się rozgrzał i masz za swoje – powiedział Ludovico. – Kto, jak się nazywają kumple i gdzie. I to już, López, bo Hipólito zaraz wpadnie w trans.
– To nie moja wina, że na drugiej liście z Chiclayo były podpisy apristów – roześmiał się senator Landa. – Ja tej listy nie skreśliłem, skreśliła ją komisja wyborcza.
A co z chorągiewkami? – powiedział sobie nagle Trifulcio, 7. rozszerzonymi ze zdumienia oczyma. On miał swoją przypiętą do koszuli, jak kwiat. Oderwał ją i wyzywającym gestem pokazał zgromadzonemu tłumowi. Tu i tam uniosły się inne, powiewały nad słomianymi kapeluszami i czapkami z papieru, które wielu ludzi zrobiło sobie dla ochrony przed słońcem. A gdzie pozostali, co oni sobie myślą, po co ich tu sprowadzono, czemu nie wyciągają chorągiewek? Cicho bądź, Murzynie, powiedział ten, co wydawał rozkazy, wszystko dobrze wypadło. A Trifulcio: łyknąć to sobie łyknęli, a o chorągiewkach już nie pamiętają. I ten, co wydawał rozkazy: daj im spokój, wszystko świetnie idzie. A Trifulcio: tak, don, ale na tę ich niewdzięczność to aż złość bierze.
– Na co umarł pański ojciec, paniczu? – mówi Ambrosio.
– Landę odmłodziła ta wyborcza krzątanina, ale mnie przybyło siwych włosów – powiedział senator Arévalo. – Koniec z wyborami. Na noc wezmę pięć proszków.
– Na serce – mówi Santiago. – A może przeze mnie, bo go doprowadziłem do wściekłości.
– Aż pięć? – roześmiał się senator Landa. – Tyłek ci zdrętwieje, Emilio.
– No, teraz to już Hipólito wpada w trans – powiedział Ludovico. – Na moją mamuśkę, teraz to już ci dołoży, Trinidad.
– Niech pan tak nie mówi, paniczu – mówi Ambrosio. – Don Fermín bardzo pana kochał. Zawsze mówił najbardziej kocham mojego chudzielca.
Uroczysty marsowy głos don Emilio Arévalo płynął ponad placem, wdzierał się w pełne kurzu ulice, gubił się wśród zasianych pól. Senator, bez marynarki, wymachiwał rękami, a jego pierścień rzucał błyski na twarz Trifulcia. Podnosił głos – czy jest o coś zły? Spojrzał na tłum: twarze spokojne, oczy zaczerwienione od alkoholu, a może z nudy, a może od upału, usta z papierosami, usta otwarte w ziewaniu. Rozzłościł się, bo go nie słuchają?
– Zaraziłeś się słownictwem tej hołoty, z którą musiałeś się stykać podczas kampanii wyborczej – powiedział senator Arévalo. – Ale jak będziesz przemawiał w senacie, raczej nie używaj takich słów, Landa.
– Bardzo pana kochał, strach pomyśleć, jak cierpiał, kiedy pan uciekł z domu, paniczu – mówi Ambrosio.
– Gringo jest niezadowolony, chodzi mu właśnie o’ takie sprawy – powiedział don Fermín. – Że wybory już zakończone, że na jego rządzie zrobiło złe wrażenie aresztowanie kandydata opozycji. Ci gringowie to straszni formaliści, mówię wam.
– Co dzień zaglądał do pańskiego stryja Clodomira i pytał o pana – mówi Ambrosio. – Czy coś wiesz o chudzielcu, co słychać u chudzielca.
Ale nagle don Emilio przestał krzyczeć i uśmiechnął się, i wyglądało, że jest zadowolony. Uśmiechnął się, głos miał miękki, poruszał dłonią, tak jakby powiewał muletą i jakby za chwilę byk miał się otrzeć o niego. Ludzie na trybunie uśmiechali się i Trifulcio też się uśmiechnął, bo mu kamień spadł z serca.
– Teraz już nie ma powodu, żeby go trzymać w areszcie, można go w każdej chwili zwolnić – powiedział senator Arévalo. – Przecież pan to powiedział ambasadorowi, prawda, Fermín.
– Nareszcie zacząłeś gadać – powiedział Ludovico. – A może bicie ci się nie podoba, może wolisz, żeby Hipólito cię popieścił, co, Trinidad?
– I jeszcze chodził do tego pensjonatu w Barranco, gdzie pan mieszkał – mówi Ambrosio. – I ciągle do gospodyni co robi mój syn, jak tam mój syn.
– Nie rozumiem, czego oni chcą, ci zasrani gringowie – powiedział senator Landa. – Przed wyborami bardzo mu się podobało, żeśmy przymknęli Montagne’a, a teraz mu się nie podoba. Przysyłają nam tutaj cyrkowców, a nie ambasadorów.
– Przychodził i pytał o mnie? – mówi Santiago.
– Jasne, że mu to powiedziałem, ale wczoraj wieczorem rozmawiałem z Espina i on ma skrupuły – powiedział don Fermín. – Mówi, że trzeba poczekać, że jeśli się teraz wypuści Montagne’a, to będzie wyglądało, że został aresztowany po to, aby Odria mógł wygrać wybory, i że ta cała historia z konspiracyjną działanością była zmyślona.
– No więc jak, to ty jesteś prawą ręką Haya de la Torre? – powiedział Ludovico. – Czy ty jesteś prawdziwym szefem Apry, a Haya de la Torre twoim pomagierem, co, Trinidad?
– Właśnie tak, paniczu, przez cały czas – mówi Ambrosio. Dawał pieniądze gospodyni, żeby nic panu nie mówiła.
– Espina to nieuleczalny, zadufany w sobie kretyn – powiedział senator Landa. – Widocznie myśli, że ktoś jeszcze wierzy w tę bajeczkę o spisku. Przecież nawet moja służąca wie, że Montagne’a wsadzili po to, żeby dać wolną rękę Odrii.
– Nie żartuj sobie z nas, kochasiu – powiedział Hipólito. – Chcesz, żebym ci wpakował jaja do gęby, czy jak, Trinidad?
– Don Fermín myślał, że pan by się gniewał, jakby pan o tym wiedział – mówi Ambrosio.
– Tak czy inaczej, aresztowanie Montagne’a to był poroniony pomysł – rzekł senator Arévalo. – Nie wiem, czemu pozwolono, aby został kandydatem opozycji, jeśli w ostatniej chwili musiano się wycofać i go zamknąć. Winę ponoszą nasi doradcy polityczni, Arbeláez, ten idiota Ferro, a nawet i pan, don Fermín.
– Sam pan widzi, paniczu, tatuś bardzo pana kochał – mówi Ambrosio.
– Sprawy nie ułożyły się tak, jak oczekiwano, don Emilio – powiedział don Fermín. – Z Montagne’eni mogło nam się nie udać. A poza tym ja nie chciałem go zamykać. Tak czy inaczej, trzeba to załatwić.
A teraz krzyczał, jego ręce były jak ramiona krzyża, głos wznosił się i huczał jak olbrzymia fala i nagle się załamał: niech żyje Peru! Grzmot oklasków na trybunie, oklaski na placu. Trifulcio wymachiwał, niech-zyje-don-Emilio-Arévalo, i teraz już las innych chorągiewek wyrósł nad głowami, niech-żyje-generała-Odria, tak, teraz i inne. Głośniki chrypiały przez chwilę, i zaraz zalały plac melodią hymnu narodowego.
– Kiedy Espina mi oświadczył, że zamknie Montagne’a pod pretekstem organizowania spisku, zaraz mu powiedziałem, co o tym myślę – rzekł don Fermín. – Nikt w to nie uwierzy, zaszkodzi pan generałowi, cóż to, czy my nie mamy swoich ludzi w Komisji Wyborczej? Ale Espina to tępak, nie ma wyczucia politycznego.
– Więc mówisz, że główny przywódca razem z tysiącem apristów napadną na prefekturę, żeby cię odbić – powiedział Ludovico. – Więc uważasz, że jak będziesz z siebie robił wariata, to nas wyprowadzisz w pole, co, Trinidad?
– Niech pan nie myśli, że jestem taki wścibski, ale czemu pan wtedy uciekł z domu, paniczu? – mówi Ambrosio. – Czy pan miał źle u rodziców?
Don Emilio Arévalo pocił się; ściskał dłonie, które wysuwały się ku niemu ze wszystkich stron, ocierał czoło, uśmiechał się, oddawał ukłony, obejmował ramionami ludzi stojących na trybunie, aż trzęsło się całe drewniane rusztowanie, kiedy don Emilio zbiegał po schodach. I teraz przyszła kolej na ciebie, Trifulcio.
– Miałem za dobrze, dlatego uciekłem – mówi Santiago. – Byłem taki czysty i taki był ze mnie chojrak, że mnie odrzucało od łatwego życia i nie chciałem być chłopcem z dobrego domu.
– A co ciekawe, pomysł aresztowania nie wyszedł od Górala – powiedział don Fermín. – Ani od Arbeláeza czy Ferro. Wiecie, kto ich namówił, kto się przy tym upierał i podjął się to przeprowadzić? Bermúdez.
– Taki czysty i taki chojrak. Myślałem, że jak znajdę się trochę bliżej tego kurewsldego życia, to będzie ze mnie prawdziwy mężczyzna – mówi Santiago.
– No, w to to już tym bardziej nie uwierzę – powiedział senator Landa – żeby ta cała historia była sprawką jakiegoś tam dyrektorzyny, jakiegoś urzędasa. Góral Espina to wymyślił, żeby komuś zamydlić oczy, w razie gdyby się nie udało.
Trifulcio stał u stóp schodków, łokciami broniąc swego miejsca, ze spojrzeniem fanatycznie uczepionym nóg don Emilia, które przybliżały się do niego w tłumie innych, stał wyprężony i napięty, mocno zaparłszy się w ziemię: teraz on, teraz jego kolej.
– Musisz w to uwierzyć, bo to prawda – powiedział don Fermín. – i nie mieszaj go z błotem. Czy się to komuś podoba, czy nie, ten urzędas jest jednym z zaufanych ludzi generała.
– Bierz go, Hipólito, daję ci go w prezencie – powiedział Ludo vico. – I raz na zawsze wybij mu z głowy te wariactwa.
– Więc nie dlatego pan uciekł, nie z powodu jego poglądów politycznych? – mówi Ambrosio.
– On we wszystkim mu wierzy, uważa, że jest nieomylny – rzekł don Fermín. – Kiedy Bermúdez powie swoje zdanie o jakiejś sprawie, my możemy już iść do diabła, i Ferro, i Arbeláez, i Espina, i nawet ja. Po prostu nie istniejemy. To było zupełnie wyraźne w przypadku Montagne’a.
– Biedaczysko, on nie miał żadnych poglądów politycznych – mówi Santiago. – On znał tylko interes polityczny, Ambrosio.
Trifulcio skoczył naprzód, nogi senatora były już na ostatnim Szczebelku, dał susa, przepchnął się, pochylił przed nim i już miał go podnieść. Nie, nie, przyjacielu, powiedział don Emilio z uśmiechem, taki skromny i zaskoczony, bardzo ci dziękuję, ale, i Trifulcio wypuścił go z ramion, cofnął się zmieszany, mrugając oczyma: ale? ale? Don Emilio też się chyba zmieszał, á stłoczeni dokoła ludzie trącali się łokciami i szeptali między sobą.
– Nawet jeżeli nie jest nieomylny, to w każdym razie facet z ikrą – powiedział senator Arévalo. – W półtora roku oczyścił kraj z apristów i komunistów, tak że można było ogłosić wybory.
– Ciągle jeszcze jesteś szefem Apry, kochasiu? – powiedział Ludo vico. – Dobrze, doskonale. Hipólito, rób swoje.
– A z Montagne’em było tak – powiedział don Fermín. – Pewnego pięknego dnia Bermúdez wyjechał z Limy i wrócił po dwóch tygodniach. Zjechałem pół kraju, panie generale, i jeżeli Montagne będzie kandydował w wyborach, pan przepadł.
Na co czekasz, idioto, powiedział ten, co dawał rozkazy, i Trifulcio zaniepokojony zerknął na don Emilia, który dał mu znak, jakby mówiąc: szybko, albo: pospiesz się. Głowa Triful-cia w jednej chwili się pochyliła i znalazła się między nogami senatora i już podnosił go jak piórko.
– To była głupota – powiedział senator Landa. – Montagne nigdy by nie wygrał. Nie miał pieniędzy na przeprowadzenie kampanii, mieliśmy pod kontrolą cały aparat wyborczy.
– A dlaczego mój stary wydawał ci się wielkim człowiekiem? – mówi Santiago.
– Ale apriści głosowaliby na niego, wszyscy wrogowie ustroju głosowaliby na niego – rzekł don Fermín. – Bermúdez go przekonał. W takiej sytuacji ja muszę przegrać, mówił generał. No więc, koniec końców, przymknęli go.
– Bo i był wielkim człowiekiem, paniczu – mówi Ambrosio. – Taki inteligentny i taki wielki pan, no i w ogóle.
Słyszał oklaski i okrzyki, kiedy tak szedł ze swoim brzemieniem na ramionach, a obok Téllez, Urondo, majster i ten, co dawał rozkazy, i on też krzyczał Arévalo-Odna, i szedł pewnym, spokojnym krokiem, mocno podtrzymując nogi senatora, czując na swojej czuprynie palce don Emilia, widząc jego drugą rękę, którą dziękował, którą ściskał wyciągnięte dłonie.
– Zostaw go, Hipólito – powiedział Ludo vico. – Nie widzisz, już go ukołysałeś.
– A dla mnie wcale nie był wielki, był kanalią – mówi Santiago. – I nienawidziłem go.’
– On udaje – powiedział Hipólito. – Zaraz ci pokażę. Hymn dobiegł końca, kiedy okrążyli plac. Potem zawarczał bęben, chwila ciszy i rozległy się dźwięki marinery. Pomiędzy ludzkimi głowami, wśród straganów z napojami i przekąskami, zobaczył tańczącą parę; no dalej, Murzynie, zanieś pana senatora do samochodu. Tak, don, do samochodu.
– Najlepiej będzie, jak z nim porozmawiamy – powiedział senator Arévalo. – Pan mu opowie o spotkaniu z ambasadorem, Fermín, a my dodamy: już po wyborach, biedny Montagne nie jest już dla nikogo niebezpieczny, niech go pan zwolni, to panu zjedna sympatię. Odrię trzeba umieć rozpracować.
– Och, paniczu – mówi Ambrosio. – Jak pan może tak o nim mówić, paniczu.
– Ty to masz podejście do tych kundli, senatorze – powiedział senator Landa.
– Przecież widzisz, że nie udaje – powiedział Ludovico. Puść go.
– Ale teraz już do niego nie czuję nienawiści, teraz kiedy nie żyje – mówi Santiago. – Był kanalią, ale nie wiedział o tym, nie chciał tego. A poza tym w naszym kraju jest wielu takich, którym to uchodzi na sucho, a on, Ambrosio, on za to słono zapłacił.
Postaw go teraz, powiedział ten, co dawał rozkazy, i Trifulcio przykucnął: zobaczył, że stopy don Emilia dotknęły ziemi, ujrzał jego ręce otrzepujące spodnie. Wsiadł do samochodu, a za nim Téllez, Urondo i majster, Trifulcio usiadł z przodu. Mężczyźni i kobiety stojący dokoła wozu gapili się z otwartymi ustami. Trifulcio, roześmiany, wysunął głowę przez okienko i krzyknął: niech żyje don Emilio Arévalo!
– Nie wiedziałem, że Bermudez ma takie wpływy w Pałacu – powiedział senator Landa. – Zdaje się, że ma jakąś lalkę, tancerkę czy coś w tym rodzaju?
– W porządku, Ludovico, o co tyle krzyku – powiedział Hipólito. – Przecież go już nie ruszam.
– Niedawno postawił jej dom w San Miguel – uśmiechnął się don Fermín. – To ta, co kiedyś była z Muelle.
– A ten, u którego pracowałeś, zanim przyszedłeś do mojego starego? Ten też był dla ciebie wielkim człowiekiem? – mówi Santiago.
– Muza? – powiedział senator Landa. – Psiakrew, świetna babka, prawdziwa dama. Więc to jest flama Bermúdeza? Wybredna sztuka, trzeba mieć mocno wypchane kieszenie, żeby ją złapać.
– Tym razem przesadziłeś, gówniarzu – powiedział Ludovico. – No rusz się, polej go wodą, nie stój jak głupi.
– Taka wybredna, że zostawiła Muellego nad grobem – roześmiał się don Fermín. – Lubi dziewczynki i narkotyki.
– Don Cayo? – mówi Ambrosio. – Ale skąd, paniczu, on nawet do pięt nie dorastał pańskiemu tatusiowi.
– Nic takiego, przecież żyje – powiedział Hipólito. Co się boisz, nie ma ani jednego draśnięcia, nic, nawet siniaka. Wyłożył się ze strachu, Ludovico.
– A kto ich nie lubi i kto się dziś w Limie nie narkotyzuje – powiedział senator Landa. – Cywilizacja, panowie, no nie?
– I nie wstyd ci było pracować dla takiego skurwysyna? – mówi Santiago.
– No więc postanowione, jutro rozmawiamy z Odną – powiedział senator Arévalo. – Dzisiaj mu wręczono szarfę prezydencką, więc trzeba mu dać spokój, niech się napatrzy w lustro, niech się nacieszy.
– A co bym się miał wstydzić – mówi Ambrosio. – Ja wtedy nie wiedziałem, że on tak po świńsku postąpi z pana ojcem. Byli w wielkiej przyjaźni, paniczu.
Kiedy przyjechali na hacjendę i wysiedli z furgonetki, Trifulcio nie prosił o jedzenie, tylko poszedł nad strumień i zmoczył sobie głowę, twarz i ramiona. Potem wyciągnął się na podwórzu za domem, w cieniu, pod bawełniarką. Piekły go dłonie i paliło w gardle, był zmęczony i szczęśliwy. Zaraz usnął.
– To właśnie ten osobnik, to ten Trinidad López, proszę pana – powiedział Ludovico. – Tak, señor Lozano, nagle zaczął nam tu wariować.
– Spotkałeś ją na ulicy? – powiedziała Queta. – Tę, co była służącą u Złotego Jaja, tę, co z tobą spała? To ta, w której się kochałeś?
– Cieszę się, że pan każe zwolnić Montagne’a, don Cayo – powiedział don Fermín. – Wrogowie ustroju wykorzystali to już jako pretekst do ogłoszenia, że wybory były czystą komedią.
– Jak to, zaczął wariować? – powiedział pan Lozano. – Więc mówił coś czy nie?
– Oczywiście, że były komedią, w cztery oczy możemy to sobie powiedzieć – rzekł Cayo Bermúdez. – Przymknięcie jednego kandydata opozycji nie było najlepszym wyjściem, ale co mieliśmy robić. Przecież chodziło o to, żeby generał przeszedł w wyborach, prawda?
– Opowiedziała ci, że jej mąż umarł, że jej synek umarł? – rzekła Queta. – I że szuka pracy, tak?
Zbudziły go głosy majstra, Urondo i Télleza. Usiedli obok, dali mu papierosa, gadali z nim. Dobrze wypadła manifestacja w Grocio Prado, nie? Pewnie, bardzo dobrze. Było więcej ludzi niż w Chincha, co? A pewnie, więcej. Don Emilio wygra wybory, prawda? Jasne, że wygra. I Trifulcio: jeżeli don Emilio będzie senatorem i wyjedzie do Limy, to go zwolni? Ale skąd, bracie, weźmie cię do siebie, powiedział majster. A Urondo: zostaniesz z nami, zobaczysz. Ciągle jeszcze było gorąco, popołudniowe słońce barwiło na czerwono pola bawełny, dom, kamienie.
– Mówił, ale same wariactwa, señor Lozano – powiedział Ludovico. – Że jest zastępcą szefa Apry, że sam jest szefem. Że apriści przyjdą z armatami, żeby go odbić. Dostał kręćka, słowo daję.
– I powiedziałeś jej, w jednym domu w San Miguel potrzebują pokojówki? – powiedziała Queta. – i zaprowadziłeś ją do Hortensji?
– Naprawdę uważa pan, że Odria mógłby zostać pobity przez Montagne’a? – powiedział don Fermín.
– No to was wystrychnął na dudków – powiedział señor Lozano. – Ach, wy darmozjady. Wy półgłówki.
– Więc to ta Amalia, ta, co przyszła do pracy w poniedziałek – powiedziała Queta. – Albo ty jesteś jeszcze głupszy, niż myślałam. Wydaje ci się, że nikt się o tym nie dowie?
– Wygrałby Montagne albo jakikolwiek inny kandydat opozycji – powiedział Cayo Bermúdez. – Nie zna pan Peruwiańczyków, don Fermín? Wszyscy mamy kompleksy, lubimy popierać słabszego, a nie tych, co są przy władzy.
– Nie, señor Lozano – powiedział Hipólito. Nie jesteśmy darmozjady, nie jesteśmy półgłówki. Niech pan zobaczy, jakeśmy go załatwili, sam pan się przekona.
– I kazałeś jej przysiąc, że nie powie Hortensji, że to ty jej poleciłeś ten dom? – powiedziała Queta. – Wmówiłeś w nią, że Cayo-Śmierdziel by ją wyrzucił, gdyby wiedział, że ona cię zna?
Kiedy lak pogadywali, otworzyły się drzwi dużego domu i wyszedł ten, co dawał rozkazy. Minął podwórze i stanął przed nimi, pokazał palcem na Trifulcia: portfel don Emilia, ty skurwysynu.
– Szkoda, że pan nie przyjmuje mandatu senatorskiego – powiedział Cayo Bermúdez. – Prezydent miał nadzieję, że pan będzie rzecznikiem większości w Parlamencie, don Fermín.
– Portfel? Ja miałbym go ściągnąć? – Trifulcio wstał i walił się w pierś. – Ja, don, ja?
– Durnie – powiedział pan Lozano. – To czemużeście go nie zanieśli do izby chorych, idioci?
– Okradasz pana, który cię karmi? – powiedział ten, co dawał rozkazy. – Pana, który cię wziął do pracy, ciebie, chociaż każdy wie, żeś złodziej?
– Nie znasz kobiet – powiedziała Queta. – Któregoś dnia wygada się Hortensji, że cię zna, że to ty ją ściągnąłeś do San Miguel. A potem Hortensja wygada wszystko Cayo-Śmierdzielowi, a Cayo powie Zavali. I wtedy cię załatwią, Ambrosio.
Trifulcio rzucił się na kolana, zaklinał się i pochlipywał. Ale, ten, co dawał rozkazy, był niewzruszony: on go każe znowu wsadzić, ty bandyto, znamy cię, złodzieju, zaraz oddaj portfel. Na to otworzyły się drzwi dużego domu i wyjrzał don Emilio: co się tu dzieje.
– Zanieśliśmy, ale nie chcieli go przyjąć, señor Lozano – powiedział Ludovico. Mówili, że oni nie mogą za niego odpowiadać, jeśli pan im nie da rozkazu na piśmie.
– Rozmawialiśmy już o tym, don Cayo – powiedział don Fermín. – Jestem szczęśliwy mogąc służyć prezydentowi. Ale senatorstwo wymaga absolutnego poświęcenia się polityce, a ja nie mogę.
– Ja nic nie wygadam, ja nigdy nie mówię, czego nie trzeba – powiedziała Queta. – Mnie to nic a nic nie obchodzi. I tak cię rozpieprzą, ale nie przeze mnie.
– A, powiedzmy, ambasady też by pan nie przyjął? – rzekł Cayo Bermúdez. – Generał jest panu bardzo wdzięczny za współpracę i chciałby to okazać. Nie interesowałoby to pana, don Fermín?
– On mnie obraża, don Emilio – powiedział Trifulcio. – Oskarża mnie o takie świństwo. Ażem się spłakał, don Emilio.
– Mowy nie ma – powiedział don Fermín ze śmiechem. – Nie nadaję się ani do parlamentu, ani do dyplomacji, don Cayo.
– To nie ja, señor – rzekł Hipólito. – On sam z siebie zaczął szaleć, sam się rzucił na ziemię, señor. Myśmy go prawie nie dotknęli, przysięgam panu, señor Lozano.
– To nie on, skądże – rzekł don Emilio do tego, co dawał rozkazy. – To jakiś Indianin z tego tłumu podczas manifestacji. Ty byś mi nie zrobił takiego draństwa, nie okradłbyś mnie, prawda, Trifulcio?
– Pańska obojętność na pewno zaboli generała – powiedział Cayo Bermúdez.
– Prędzej bym sobie dał rękę uciąć, don Emilio – powiedział Trifulcio.
– Sami nawarzyliście piwa – powiedział pan Lozano. – Więc teraz sami musicie się wyplątać z tej cholernej historii.
– Ależ skąd, pan się myli, gdzież tu obojętność – powiedział don Fermín. – Odria zawsze znajdzie okazję, żeby mi się odwdzięczyć. I pan też, don Cayo, mówię to panu, skoro już tak szczerze rozmawiamy.
– Wynieście go ostrożnie i ani pary z gęby – powiedział pan Lozano. – I zostawcie gdziekolwiek. A gdyby was ktoś zobaczył, to marny wasz los. I jeszcze ja wam dołożę. Zrozumiano?
– No już dobrze, ty czarna małpo – powiedział don Emilio. I poszedł do drugiego domu razem z tym, co dawał rozkazy, a Urondo i majster też zaraz sobie poszli. Ale cię nazwał, Trifulcio, roześmiał się Téllez.
– Pan mnie ciągle zaprasza, chciałbym się zrewanżować – rzekł Cayo Bermúdez. – Chętnie bym pana widział u siebie na kolacji któregoś wieczora, don Fermín.
– Już on będzie miał za swoje, ten, co mnie obraził – powiedział Trifulcio.
– Załatwione, señor – powiedział Ludovico. – Jużeśmy go wzięli i wynieśli, i nikt nas nie widział.
– I mówisz, żeś mu nie ściągnął portfela? – powiedział Téllez. – Mnie nie oszukasz, Trifulcio.
– Kiedy tylko pan sobie życzy – rzekł don Fermín. – Z prawdziwą przyjemnością, don Cayo.
– Ściągnąć ściągnąłem, ale on wacie nie zauważył – powiedział Trifulcio. – Skoczymy wieczorem do miasteczka?
– U Jana Bożego, w bramie, señor Lozano – powiedział Hipólito. – Nikt nas nie widział.
– Mam taki mały domek w San Miguel, niedaleko Berteloto – powiedział Cayo Bermúdez. – No a poza tym, hm, nie wiem, czy pan słyszał, don Fermín.
– O co chodzi, o kim wy mi tu gadacie – powiedział pan Lozano. – Jeszczeście nie zapomnieli czy co, u diabła?
– Ile forsy było w portfelu, co, Trifulcio? – powiedział Téllez.
– Owszem, owszem, słyszałem – powiedział don Fermín. – Pan wie, jak to jest w Limie, don Cayo, nic tylko plotki w tym naszym światku.
– Nie bądź taki ciekawski – powiedział Trifulcio. – Niech ci będzie dosyć, że ja dzisiaj stawiam.
– Ależ oczywiście, tak jest – powiedział Ludovico. – Nikomu pary z gęby. Wszystko zapomniane, señor.
– Od półtora roku siedzę w Limie, ale ciągle jeszcze jestem prowincjuszem, nie znam tutejszych zwyczajów – powiedział Bermúdez. – Mówiąc szczerze, byłem trochę onieśmielony. Obawiałem się, że pan zechce mnie odwiedzić, don Fermín.
– I ja też zapomniałem, señor Lozano, słowo daję, że zapomniałem – powiedział Hipólito. – Jaki znów Trinidad López, nigdy go nie widziałem, nie było takiego. Sam pan widzi, nie? Zapomniałem i tyle.
Téllez i Urondo, już zaprawieni, kiwali się na drewnianej ławie w gospodzie, ale Trifulcio mimo upału i wyżłopanego piwa ciągle był trzeźwy. Przez szpary w ścianie widać było piaszczysty, ubielony słońcem placyk przed chatą, do której wchodzili głosujący. Trifulcio patrzył na żandarmów trzymających straż. ‘Przed południem zajrzeli parę razy na piwo, a teraz stali pod drzewami tamtej chaty w swoich zielonych mundurach. W dali, za głowami Télleza i Urondo widniało pasemko plaży i połyskliwe morze z plamami alg. Widzieli odpływające łodzie, widzieli, jak roztapiają się w odległym niebie na horyzoncie. Zjedli świeżą sałatkę rybną i smażoną rybę z gotowanymi kartoflami i do tego piwo, dużo piwa.
– Myśli pan, że ze mnie świętoszek albo głupiec? – powiedział don Fermín. Ależ don Cayo. Przecież to wspaniałe, że pan zdobył taką kobietę. Z przyjemnością przyjdę, kiedy tylko państwo zechcecie.
Trifulcio zobaczył obłok kurzu, zobaczył czerwoną furgonetkę. Przejechała placyk ścigana przez stado szczekających psów, zatrzymała się przed gospodą, wysiadł ten, co dawał rozkazy. Dużo ludzi już głosowało? Bardzo dużo, całe rano wchodzili i wychodzili. Miał na sobie wysokie buty, spodnie do końskiej jazdy i bluzę: jak się urżną, to nie chce ich widzieć na oczy, niech więcej nie piją. A Trifulcio: ale tam są dwaj mundurowi, don. Niech cię o nich głowa nie boli, powiedział ten, co dawał rozkazy. Wsiadł na furgonetkę i odjechał w chmurze pyłu i wśród szczekania psów.
– Prawdę rzekłszy, to i pan tu trochę zawinił – powiedział Cayo Bermúdez. – Pamięta pan ten wieczór w „Embassy”?
Ludzie wychodzili po głosowaniu i chcieli zajrzeć do gospody, ale właścicielka stanęła w drzwiach: zamknięte z powodu wyborów, nikogo nie przyjmujemy. A dla tamtych nie zamknięte? Stara nie dawała żadnych wyjaśnień: wynocha, a jak nie, to zawołam mundurowych. Ludzie odstępowali klnąc.
– Jasne, że pamiętam – śmiał się don Fermín. – Ale nigdy bym nie pomyślał, że Muza złamie panu serce, don Cayo.
Na placyku pomiędzy chatami było już więcej cienia niż słońca, kiedy znowu pojawiła się czerwona furgonetka, teraz pełna mężczyzn. Trifulcio spojrzał w stronę tamtej chaty: gromadka głosujących ciekawie przyglądała się samochodowi, dwaj żandarmi też patrzyli. Szykować się, ponaglał ten, co dawał rozkazy, i mężczyźni wyskakiwali z furgonetki, ale już, raz, dwa. Zaraz się skończy głosowanie, zaraz zapieczętują urny.
– Wiem, czemu to zrobiłeś, ty nędzniku – powiedział don Fermín. – Nie dlatego, że ode mnie wyciągała forsę, nie dlatego, że mnie szantażowała.
Trifulcio, Téllez i Urondo wyszli z gospody, stanęli na czele przybyłych mężczyzn. Było ich nie więcej niż piętnastu, Trifulcio ich poznał: faceci, którzy robili przy bawełnie, peoni, dwóch służących z domu don Emilia. Niedzielne buciki, spodnie z grubego płótna, kapelusze. Oczy im się świeciły, jechało od nich wódą.
– No i co powiecie o naszym Cayo – rzekł pułkownik Espina. – Byłem pewny, że on nic nie robi, tylko dzień i noc pracuje, a tymczasem widzicie, jak się urządził. Ładna kobit-ka, prawda, don Fermín?
Szli gromadą przez placyk i ludzie stojący w drzwiach chaty zaczęli się trącać łokciami i usuwać z drogi. Obaj żandarmi ruszyli im naprzeciw.
– Tylko z powodu anonimu, który mi przysłała, tego, w którym była mowa o twojej dziewczynie – powiedział don Fermín. – Nie za mnie chciałeś się mścić. Za siebie, ty nędzniku.
– Tutaj jest jakieś oszukaństwo – powiedział ten, co dawał rozkazy. – Przyszliśmy zaprotestować.
– Muszę przyznać, że mnie to zaskoczyło – powiedział pułkownik Espina. – Psiakrew, nasz cichutki Cayo z taką babką. Nie do wiary, prawda, don Fermín?
– Nie pozwolimy na oszustwa – powiedział Téllez. – Niech żyje generał Odria, niech żyje don Emilio Arévalo!
– My tu jesteśmy od pilnowania porządku – powiedział jeden z dwóch żandarmów. – Głosowanie to nie nasza rzecz. Idźcie z waszym protestem do tych, co siedzą za stołami.
– Niech żyje! – krzyczeli nowo przybyli. – Arévalo-Odría!
– Najlepsze w tym wszystkim jest to, że ja sam go namawiałem, żeby się trochę zabawił – rzekł pułkownik Espina. – A nie pracuj tyle, a korzystaj z życia. No i proszę, don Fermín, proszę, co się okazało.
Ludzie podeszli do nich, przemieszali się z nimi, patrzyli na nich, zerkali na żandarmów i śmiali się. A wtedy w drzwiach chaty stanął maleńki człowieczek i ze strachem spojrzał na Trifulcia: co to za awantury? Miał na sobie marynarkę i krawat, miał okulary i mały, mokry od potu wąsik.
– Proszę odejść – powiedział roztrzęsionym głosem. – Głosowanie skończone, już szósta. Panowie żandarmi, niech ci ludzie odejdą.
– Myślałeś, że cię zwolnię, bo się dowiedziałem o twojej dziewczynie – rzekł don Fermín. – Myślałeś, że jak to zrobisz, to będziesz mnie miał w ręku. Ty też mnie chciałeś szantażować, nędzniku.
– Oni mówią, señor, że tu było jakieś oszukaństwo – powiedział żandarm.
– Mówią, że przyszli zaprotestować, señor – powiedział drugi.
– A ja go pytałem kiedy sprowadzisz z Chincha twoją żonę – powiedział pułkownik Espina. – Nigdy, niech sobie siedzi w Chincha, tylko tyle. No i widzi pan, don Fermín, jaki obrotny się zrobił nasz prowincjusz Cayo.
– A pewnie, chcą zrobić jakieś oszukaństwo – powiedział inny facet, który właśnie wyszedł z chaty. – Chcą okraść don Emilia Arévalo z jego głosów.
– Ale skąd, co pan opowiada – mały człowieczek szeroko otworzył oczy. – Przecież pan sam przeprowadzał kontrolę jako reprezentant stronników Arévalo. Jak moglibyśmy was oszukać, skoro jeszcze nawet nie policzyliśmy głosów?
– No dobrze, dość tego – rzekł don Fermín. – Już nie płacz. Nie było tak, nie myślałeś tak, nie dlatego to zrobiłeś?
– My na to nie pozwolimy – powiedział ten, co dawał rozkazy. – Chodźmy do środka.
– Koniec końców, ma prawo się rozerwać – powiedział pułkownik Espina. – Mam nadzieję, że generał nie będzie mu miał za złe, że tak całkiem otwarcie wziął sobie kochankę.
Trifulcio ujął za klapy małego człowieczka i łagodnie odsunął od drzwi. Widział, jak tamtemu zżółkła twarz, czuł, jak drży. Wszedł do chaty za Téllezem, Urondo i tym, co dawał rozkazy. W środku jakiś młodzik w dresie zerwał się na nogi i krzyknął, nie wolno wchodzić, policja, policja! Téllez pchnął go i chłopak runął na ziemię krzycząc, policja, policja! Trifulcio go podniósł, posadził na krześle, spokój, tylko grzecznie, synku. Téllez i Urondo zabrali urny i wyszli na ulicę. Mały człowieczek zgnębiony patrzył na Trifulcia: to przestępstwo, oni pójdą do więzienia, i głos mu się załamał.
– Zamknij się, tobie zapłacił Mendizábal – powiedział Téllez.
– Zamknij się, bo kto inny ci zatka gębę – powiedział Urondo.
– Nie pozwolimy na nadużycia – rzekł do żandarmów ten, co dawał rozkazy. – Zaniesiemy urny do Sądu Okręgowego.
– Zresztą nie sądzę, żeby generał miał o cokolwiek pretensję do Cayo – powiedział pułkownik Espina. – On mówi, że moja największa zasługa dla kraju to to, że wygrzebałem Bermudeza z tej prowincjonalnej dziury i ściągnąłem do współpracy. Cayo kompletnie zawojował generała, don Fermín.
– No już dobrze – rzekł don Fermin. – Nie płacz, ty biedny głupcze.
W furgonetce Trifulcio usiadł z przodu. Przez okienko dojrzał jeszcze, że w drzwiach chaty mały człowieczek i chłopak w dresie o coś się kłócą z żandarmami. Ludzie popatrywali na nich, pokazywali na samochód, kilku się roześmiało.
– W porządku, nie chciałeś mnie szantażować, chciałeś mi pomóc – rzekł don Fermín. – I zrobisz, co ci powiem, i będziesz mnie słuchał. Ale już dość tych łez, przestań.
– I na to ta cała heca? – powiedział Trifulcio. – Dla tych dwóch facetów od pana Mendizábala? Bo inni to tylko się gapili.
– Nie pogardzam tobą, nie czuję do ciebie nienawiści – powiedział don Fermín. – No, już, w porządku, szanujesz mnie, zrobiłeś to dla mnie. Żebym ja nie cierpiał, zgoda. Nie jesteś nędznikiem, wszystko w porządku.
– Mendizábal był bardzo pewny siebie – powiedział Urondo. – Jego ziemia, więc myślał, że położy łapę na wyborach. Ale się naciął.
– No już dobrze, już dobrze – powtarzał don Fermín.
Policjanci pozrywali afisze z fasady San Marcos, pozacierali napisy „Niech żyje strajk” i „Precz z Odrią”. W parku uniwersyteckim nie było już studentów. Przed mauzoleum bohaterów narodowych stali żandarmi, na rogu Azángaro dwa wozy policyjne, a na przyległych podwórzach patrole żandarmów. Santiago przebiegł Colmena i plac San Martin. Na ulicy Unión co dwadzieścia metrów pojawiał się wśród przechodniów groźnie wyglądający żandarm, z kaemem, z maską gazową na ramieniu, z pękiem granatów łzawiących przy pasie. Ludzie wychodzili z biur, włóczędzy i miejscy donżuani patrzyli na żandarmów z zaciekawieniem, ale bez strachu. Na Placu Broni też stały wozy policyjne, a przed żelaznymi kratami Pałacu, prócz strażników w czarno-czerwonych mundurach, można było zobaczyć żołnierzy w hełmach. Ale za mostem, w dzielnicy Runąć, nie było nawet policjantów ze służby ruchu. Chłopcy o twarzach zabijaków i zabijaki o twarzach gruźlików kurzyli papierosy pod starymi latarniami wokół Francisca Pizzaro, i Santiago ruszył przed siebie pomiędzy sklepikami zaplutymi przez zataczających się pijaniców i żebraków, ulicami, na których kręcili się obszarpańcy i bezpańskie psy. Hotel Mogollón, wciśnięty w niewybrukowaną uliczkę, ciągnął się przez całą jej długość. W jamie recepcji nie było nikogo, korytarzyk i schody tonęły w ciemnościach. Na piętrze cztery złocone pręty znaczyły drzwi pokoju, mniejsze niż wnęka, w której się mieściły. Zapukał trzy razy, tak jak było umówione, i wszedł: twarz Washingtona, łóżko przykryte kapą, poduszka bez powłoczki, dwa krzesła, nocnik.
– W śródmieściu pełno policji – powiedział Santiago. – Spodziewają się następnej manifestacji wieczorem.
– Zła wiadomość, zabrali Indianina Martineza, kiedy wychodził z wydziału inżynierii – powiedział Washington; był mizerny, oczy miał podkrążone, nie ten sam człowiek. – Ktoś z jego rodziny chodził do prefektury, ale nie pozwolili go zobaczyć…
Z desek sufitu zwisały pajęczyny, jedyna żarówka, umieszczona bardzo wysoko, rozsiewała brudne światło.
– Teraz apriści nie będą mogli powiedzieć, że tylko oni padają ofiarą – rzekł Santiago; i uśmiechnął się, zmieszany.
– Musimy zmienić lokal – powiedział Washington. – Nawet to dzisiejsze zebranie jest ryzykowne.
– Myślisz, że jak go zaczną bić, to coś wygada? – leżał związany, a krępy osiłek z rozmachem zadawał ciosy, twarz Indianina ściągała się w grymas, usta krzyczały.
– Tego nigdy nie wiadomo – Washington uniósł ramiona i na moment spuścił wzrok. – A poza tym nie podoba mi się ten typ z recepcji. Dzisiaj drugi raz zażądał ode mnie dowodu. Llaque ma tu przyjść, a ja go nie zdążyłem uprzedzić o wpadce Martineza.
– Najlepiej będzie, jak szybko uzgodnimy, co trzeba, i zaraz wyparujemy – Santiago wyjął papierosa i zapalił; pociągnął kilka razy i podsunął paczkę Washingtonowi. – Więc zebranie Zrzeszenia ustalono na dziś wieczór?
– W Zrzeszeniu zostało już tylko dwunastu delegatów, którzy nie mieszają się do niczego – powiedział Washington. – Tak, w zasadzie tak, o dziesiątej, w gmachu medycyny.
– Żeby nie wiem co, i tak nas tam załatwią – powiedział Santiago.
– Może i nie, władze pewno wiedzą, że dziś w nocy strajk zostanie zakończony, i pozwolą nam się zebrać – powiedział Washington. – Niezależni się przestraszyli i chcą się wycofać. I chyba apriści też, tak mi się wydaje.
– A my co zrobimy? – powiedział Santiago.
– Właśnie to musimy teraz rozstrzygnąć – powiedział Washington. – Spójrz, mamy wiadomości z Cuzco i Arequipy. Tam jeszcze gorzej niż tu.
Santiago podszedł do łóżka, wziął dwa listy. Pierwszy był z Cuzco, proste, wydłużone literki kobiecego pisma i podpis – gryzmoł pełen romboidalnych ozdobników. Komórka nawiązała kontakt z apristami, aby przedyskutować sprawę strajku solidarnościowego, ale, towarzysze, zjawiła się policja, zajęła uniwersytet i zdziesiątkowała Zrzeszenie; co najmniej dwudziestu aresztowanych, towarzysze. Masy studenckie są apatyczne, jednak morale towarzyszy, którzy uniknęli represji, nadal jest wysokie, mimo niepowodzeń. Braterskie uściski. List z Arequipy był pisany na maszynie kolorem ni mniej, ni więcej tylko fioletowym, bez podpisu i nie skierowany wprost do żadnej konkretnej osoby. Przygotowaliśmy kampanię na uczelni, sprzyjająca atmosfera do poparcia strajku na San Marcos, ale policja opanowała uniwersytet, wśród zatrzymanych jest ośmiu naszych, towarzysze. Nie tracimy nadziei, że wkrótce będziemy mogli nadesłać bardziej pomyślne wiadomości. Życzymy wam powodzenia.
– W Trujilo rozruchy zostały zlikwidowane – powiedział Washington. – Nasi osiągnęli tylko to, że wystosowali apel. Poparcie moralne. A więc tyle co nic.
– Żaden uniwersytet nie poprze San Marcos, żaden związek nie poprze tramwajarzy – powiedział Santiago. – Wobec tego nie ma rady, trzeba przerwać strajk.
– Tak czy tak, coś się zrobiło – powiedział Washington. – A teraz, skoro wielu spośród nas aresztowano, możemy pod tym sztandarem w każdej chwili zacząć na nowo.
Trzykrotne pukanie do drzwi, wejść, powiedział Washington, i wszedł Hektor, w szarym ubraniu, zdyszany.
– Myślałem, że się spóźnię, a tu jestem jeden z pierwszych – usiadł na krześle, chustką otarł czoło. Odetchnął głęboko i wydmuchnął powietrze jak dym z papierosa. – Nie udało się złapać ani jednego tramwajarza. Policja zajęła lokal związkowy. Byliśmy z dwoma apristami. Oni też stracili łączność z komitetem strajkowym.
– Zabrali Indianina, jak wychodził z inżynierii – powiedział Washington.
Hektor znieruchomiał i patrzył na niego z chustką przy ustach.
– Żeby mu tylko za dużo nie dosolili i nie uszkodzili czego… – jego wymuszony uśmiech zamarł i zgasł; znów odetchnął i schował chustkę. Teraz był zupełnie poważny. – W takim razie nie powinniśmy się tu dzisiaj spotykać.
– Ma przyjść Llaque, nie mogłem go uprzedzić – powiedział Washington. – A poza tym Zrzeszenie zbiera się za półtorej godziny, tak że ledwo nam starczy czasu, żeby wszystko uzgodnić.
– Co mamy uzgadniać – powiedział Hektor. – Niezależni i apriści chcą przerwać strajk i to jest najrozsądniejsze. Wszystko w rozsypce, trzeba ocalić to, co zostało z organizacji studenckich.
Znów trzykrotne pukanie, cześć, towarzysze, czerwony krawat i głosik jak ćwierkanie ptaka. Llaque ze zdziwieniem rozejrzał się po pokoju.
– Przecież umówiliśmy się na ósmą, prawda? Co z resztą?
– Martínez wpadł dziś rano – powiedział Washington. – Może odwołamy zebranie i wyjdziemy?
Maleńka twarz nawet się nie zachmurzyła, w oczach nie było niepokoju. Pewno przywykł do tego rodzaju nowin – myśli – do ukrywania się i strachu. Spojrzał na zegarek i przez chwilę milczał, zastanawiając się nad czymś.
– Jeżeli przed południem, to niegroźne – rzekł wreszcie, z zawstydzonym półuśmiechem. – Będą go przesłuchiwać dopiero w nocy, a może i nad ranem. Mamy aż nadto czasu, towarzysze.
– Ale ty lepiej wyjdź – powiedział Hektor. – Ty się najbardziej narażasz.
– Spokojnie, słychać was już na schodach – Solórzano stanął w progu, – Więc wzięli Indianina. Psiakrew, pierwsza wpadka.
– Zapomniałeś, że masz trzy razy pukać? – rzekł Washington.
– Drzwi były otwarte – powiedział Solórzano. – i wydzieraliście się na całe gardło.
– Dochodzi pół do dziewiątej – powiedział Llaque. Gdzie inni towarzysze?
– Jacobo miał iść na spotkanie z włókniarzami, a Aida razem z jednym delegatem z pedagogiki na Uniwersytet Katolicki – powiedział Washington. – Na pewno zaraz przyjdą. Możemy zaczynać.
Hektor i Washington usiedli na łóżku, Santiago i Llaque na krzesłach. Solórzano na podłodze. Czekamy, towarzyszu Julianie, usłyszał Santiago i drgnął. Zawsze zapominałeś, że to twój pseudonim, Zavalita, i że jesteś sekretarzem, że masz protokołować i streszczać przebieg poprzedniego zebrania. Zrobił to szybko, półgłosem, nawet nie podniósł się z miejsca.
– A teraz raporty – powiedział Washington. – Tylko krótko i zwięźle, bardzo proszę.
– Może sprawdzić, co się z nimi dzieje – powiedział Santiago. – Zadzwonię.
– W hotelu nie ma telefonu – powiedział Washington. – Musiałbyś szukać gdzieś obok w sklepie, a teraz nie trzeba się kręcić. Dopiero pół godziny spóźnienia, zaraz przyjdą.
Raporty – myśli – długie monologi, w których trudno było się połapać, odróżnić fakty od interpretacji, a interpretację od retoryki. Ale tego wieczoru wszyscy byli szybcy, oszczędni w słowach i rzeczowi. Solórzano: Zrzeszenie na wydziale rolniczym odrzuciło wniosek, ze względu na polityczny aspekt sprawy; czemu San Marcos przyłącza się do strajku tramwajarzy? Washington: przywódcy studenccy z Seminarium Nauczycielskiego powiedzieli nie da się nic zrobić, jeśli wezwiemy do głosowania, dziewięćdziesiąt procent będzie przeciwko strajkowi, możemy wam jedynie udzielić moralnego poparcia.
Hektor: łączność z komitetem strajkowym tramwajarzy została zerwana, kiedy policja zajęła lokal związkowy.
– Wydział rolniczy odmawia udziału, inżynieria też, Seminarium Nauczycielskie też, co do Katolickiego jeszcze nic nie wiemy – powiedział Washington. – Uniwersytety w Cuzco i Arequipie zajęte przez policję, a w Trujillo wycofali się. Tak mniej więcej przedstawia się sytuacja. To niemal pewne, że dziś wieczorem na zebraniu Zrzeszenia padnie wniosek, żeby zakończyć strajk. W ciągu najbliższej godziny musimy ustalić nasze stanowisko w tej sprawie.
Wydawało się, że nie będzie żadnej dyskusji, myśli, że wszyscy są jednego zdania. Hektor: rozruchy rozbudziły świadomość polityczną wśród studentów, teraz trzeba przycichnąć, zanim zdążą zlikwidować Zrzeszenie. Solórzano: przerwać strajk, owszem, ale tylko po to, aby natychmiast wziąć się za przygotowanie do następnej akcji, o szerszym zasięgu i lepiej zorganizowanej. Santiago: tak, i zaraz zacząć kampanię o uwolnienie aresztowanych studentów. Washington: z tych dni walki wynieśliśmy wiele doświadczeń i wskazówek na przyszłość, Frakcja uniwersytecka Cahuide przeszła ogniową próbę; on też jest za zakończeniem strajku po to, aby móc zebrać nowe siły.
– Chciałbym wam coś powiedzieć, towarzysze – rzekł Llaque swoim wątłym, nieśmiałym głosikiem, w którym jednak nie czuło się wahania. – Przecież kiedy Frakcja postanowiła poprzeć strajk tramwajarzy, już o tym wszystkim wiedzieliśmy.
O czym wiedzieliśmy? Że związki zawodowe są słabe, bo prawdziwi przywódcy robotniczy poumierali albo siedzą po więzieniach czy na wygnaniu; że strajk wywoła represje i aresztowania; i że inne uniwersytety odwrócą się od San Marcos. Czyśmy tego nie wiedzieli, towarzysze, czyśmy nie przewidzieli? Jego mała rączka unosiła się i opadała tuż przy twojej twarzy, Zavalita, a cichy głos nalegał, powtarzał, przekonywał. Wiedzieliśmy, że strajk będzie miał takie skutki; że zmusi rząd do zrzucenia maski; i że cała brutalność władz wyjdzie na jaw bez żadnych osłonek. Sytuacja jest niedobra, mówicie? Bo trzy uniwersytety zajęte i co najmniej pięćdziesięciu przywódców robotniczych i studenckich aresztowano? A błyskawiczne wiece na Jirón de la Unión? A sam fakt, że prasa burżuazyjna musiała informować o represjach?
To jeszcze mało? To pierwsze na taką skalę wystąpienie przeciw Odrli, pierwsze pęknięcie tyloletniej nienaruszonej dyktatury. I to jest złe? Czy nie jest nonsensem wycofywać się w takiej chwili? Czy nie rozsądniej byłoby postarać się zwiększyć zasięg rozruchów i zradykalizować je? Trzeba oceniać sytuację nie z reformistycznego punktu widzenia, ale w sposób rewolucyjny, towarzysze. Umilkł, a oni zbici z tropu, patrzyli na niego i na siebie nawzajem.
– Jeżeli apriści i niezależni są zgodni co do tego, żeby zakończyć strajk, to my nic nie możemy zrobić – powiedział w końcu Solórzano.
– Możemy przystąpić do walki, towarzysze – powiedział Llaque.
I wtedy, myśli, otworzyły się drzwi i weszło tych dwoje. Aida pierwsza, szybko, i już stała na środku pokoju; Jacobo z tyłu, za nią.
– Najwyższy czas – powiedział Washington. – Już się niepokoiliśmy.
– Jacobo mnie zamknął i nie pozwolił iść na Uniwersytet Katolicki – jednym tchem, myśli, jakby klepała wyuczoną lekcję. – i on też nie poszedł na spotkanie, które mu naznaczyła Frakcja. Proszę o usunięcie go z partii.
– Teraz rozumiem, czemu przez tyle lat dusiłeś to w sobie, Zavalita – powiedział Garlitos.
Stała pomiędzy dwoma krzesłami, pod wiszącą u sufitu żarówką, zacisnęła pięści, oczy jej latały, usta się trzęsły. Pokój nagle zmalał, zabrakło powietrza. Patrzyli na nią jak sparaliżowani, przełykali ślinę, Hektor się pocił. Tuż przy tobie, blisko, oddech Aidy, Zavalita, jej cień chyboczący na podłodze. Czułeś suchość w gardle, gryzłeś wargi, serce ci waliło.
– Zaraz, towarzyszko, spokojnie – powiedział Washington. My tu właśnie…
– A poza tym groził, że się zabije, bo mu powiedziałam, że już z nim nie będę – aż zsiniała, myśli, oczy miała szeroko otwarte i wypluwała słowa, jakby parzyły ją w język. – Musiałam kłamać, żeby mi pozwolił wyjść. Proszę, żeby go usunięto.
– Ziemia się otworzyła – powiedział Santiago. – Nie dlatego, że tak wobec wszystkich wynikła tamta sprawa. Tylko ta cała kotłowanina, Garlitos, te awantury, zamykanie w domu i szantażowanie samobójstwem.
– Nie masz nic więcej do powiedzenia? – rzekł w końcu Washington.
– Aż do tego momentu nie przyszło ci do głowy, że oni śpią ze sobą, Zavalita – roześmiał się Garlitos. – Myślałeś, że patrzą sobie w oczy i trzymają się za rączki, i deklamują wiersze Majakowskiego i Nazima Hikmeta.
Teraz wszyscy się poruszyli, Hektor ociera\ twarz, Solórzano gapił się w sufit, ale dlaczego tamten nie podszedł bliżej, dlaczego krył się gdzieś z tyłu i nic nie mówił. Aida ciągle stała koło ciebie, Zavalita, dłonie już teraz miała rozwarte, na małym palcu połyskiwała srebrna obrączka z jej inicjałami, paznokcie krótko przycięte, jak u mężczyzny. Santiago podniósł rękę i Washington dał mu znak, żeby mówił.
– Za godzinę zbiera się Zrzeszenie, a myśmy jeszcze nic nie postanowili – byłem zgnębiony, bałem się, że zaraz mi się załamie głos, myśli. – Czy mamy teraz tracić czas na roztrząsanie czyichś prywatnych spraw?
Umilkł, zapalił papierosa, płonąca zapałka poleciała na podłogę, przydeptał ją. Na ich twarzach zobaczył zdumienie, zobaczył kiełkujący gniew. Oddech Aidy ciągle tuż, blisko, niespokojny, ciężki.
– Masz rację, sprawy osobiste nas nie obchodzą – mruknął Washington z niesmakiem. – Ale to, co nam przed chwilą powiedziała Aida, to poważny problem.
Milczenie najeżone kolcami, myśli, i nagły, ogłupiający, duszący upał.
– Mnie nie obchodzi, że tych dwoje się kłóciło, zamykało w domu czy próbowało samobójstwa – powiedział Hektor z chustką przy twarzy. – Natomiast chciałbym wiedzieć, co jest z włókniarzami i jak wygląda sytuacja na Uniwersytecie Katolickim. Jeśli towarzysze mieli tam iść, a nie poszli, to niech nam wytłumaczą dlaczego.
– Towarzyszka już wyjaśniła – zaszemrał ptasi głos. – Teraz niech ten drugi towarzysz poda swoją wersję i skończmy Z tym wreszcie.
Oczy, które zwróciły się ku drzwiom, powolne kroki Jacoba, Jacobo obok Aidy. Jego pomięte jasnoniebieskie ubranie, koszula wyłażąca ze spodni, nie zapięta marynarka, przekrzywiony krawat.
– To prawda, co mówiła Aida, poniosły mnie nerwy – zacinał się przy każdym słowie, myśli, chwiał się na nogach jak pijany. – Zaślepiło mnie, miałem moment słabości, kryzys. Może to przez te wszystkie niedospane noce, towarzysze. Podporządkuję się każdej decyzji, towarzysze.
– Nie pozwoliłeś Aidzie iść na Katolicki? – powiedział Solórzano. – Naprawdę nie poszedłeś na spotkanie z włókniarzami, naprawdę nie chciałeś puścić Aidy na zebranie?
– Nie wiem, co się ze mną działo, nie wiem – te oczy pełne strachu, udręczone, myśli, i to spojrzenie szaleńca. – Proszę was wszystkich o wybaczenie. Chcę przezwyciężyć moją słabość, pomóżcie mi, towarzysze. To, co towarzyszka, to, co Aida, to prawda. Pogodzę się z każdą waszą decyzją, towarzysze.
Skończył, cofnął się pod drzwi i Santiago już go nie widział. Aida znowu sama, jej posiniała ręka, wyprężona i napięta. Solórzano wstał, ze zmarszczonym czołem.
– Powiem otwarcie, co myślę – jego twarz wykrzywiona gniewem, myśli, i głos brzmiący rozczarowaniem. – Głosowałem za strajkiem, bo przekonały mnie argumenty Jacoba. On był wtedy największym entuzjastą, dlatego wybraliśmy go na delegata do Zrzeszenia i do komitetu strajkowego. Muszę wam przypomnieć, że gdy towarzysz Jacobo zachowywał się jak egoista, w tym samym czasie zatrzymano Martineza. Uważam, że powinniśmy w jakiś sposób napiętnować takie uchybienie. Nawiązanie kontaktu z włókniarzami, z Katolickim, to w chwili obecnej, a zresztą co tam się będę rozwodził, wszyscy wiemy. Takie rzeczy nie powinny się zdarzać, towarzysze.
– Jasne, że to poważna historia, to oczywiste wykroczenie – powiedział Hektor. – Ale teraz nie mamy czasu, Solórzano. Za pół godziny zbierają się ci ze Zrzeszenia.
– Byłoby szaleństwem tracić czas na takie sprawy, towarzysze – ptasi głosik, zaniepokojony, niecierpliwy, podniesiona rączka. – Trzeba to odłożyć na później, a teraz wrócić do zasadniczego tematu naszej narady.
– Proszę o odłożenie dyskusji nad sprawą Jacoba do najbliższego spotkania – powiedział Santiago.
– Nie chciałbym nikogo obrażać, ale Jacobo nie powinien uczestniczyć w zebraniu – powiedział Washington; zawahał się i po chwili dodał: – Wydaje mi się, że nie można mieć do niego zaufania.
– Poddaj pod głosowanie mój wniosek – powiedział Santiago. – Teraz tracimy czas przez ciebie, Washington. Chcesz, żebyśmy zapomnieli o strajku, o Zrzeszeniu, i całą noc kłócili się o Jacoba?
– Czas ucieka, towarzysze – nalegał, błagał Llaque. – Opamiętajcie się.
– W porządku, głosujemy – powiedział Washington. – Jacobo, masz jeszcze coś do powiedzenia?
Jego kroki, jego postać, wyjął ręce z kieszeni i zacisnął jedną na drugiej. Jasne kosmyki spadały mu na uszy, jego oczy nie były już takie bystre i ironiczne jak na zebraniach kółka, myśli, z każdego ruchu biło poczucie kęski i poniżenia.
– A ja myślałem, że dla niego istnieje tylko organizacja i rewolucja – powiedział Santiago. – No i widzisz, Garlitos, nagle okazuje się, że to nieprawda. Był taki sam jak ty, jak ja, ot, zwykły człowiek z krwi i kości.
– Rozumiem wasze wątpliwości, nie macie już do mnie zaufania – wybąkał. – Jestem gotów złożyć samokrytykę, podporządkuję się każdej decyzji. Dajcie mi szansę, żebym mógł się czymś wykazać, pozwólcie mi, towarzysze, mimo wszystko.
– Lepiej wyjdź z pokoju, dopóki nie zakończymy głosowania – powiedział Washington.
Santiago nie słyszał, kiedy tamten otworzył drzwi; wiedział tylko, że wyszedł, bo żarówka zakołysała się i drgnęły cienie na ścianach. Wstał, wziął Aidę za ramię i wskazał jej krzesło. Usiadła. Jej ręce na kolanach, myśli, jej czarne, wilgotne rzęsy, włosy bezładnie opadające na kark, jej uszy jak w gorączce. Gdyby tak wtedy uniosła się twoja dłoń, myśli, gdyby dotknęła jej szyi, głaskać te włosy, wsunąć w nie palce, unieść rękę i jeszcze, i jeszcze. Ach, Zavalita.
– Najpierw przegłosujemy wniosek Aidy – powiedział Washington. – Kto jest za usunięciem Jacoba, niech podniesie rękę.
– Mój wniosek był pierwszy – powiedział Santiago. – Przegłosujmy najpierw mój wniosek.
Ale Washington i Solórzano już podnieśli ręce. Wszyscy znów patrzyli na Aidę: siedziała ze spuszczoną głową z dłońmi na kolanach.
– Ty nie jesteś za? Przecież sama chciałaś – prawie krzyknął Solórzano.
– Zmieniłam zdanie – zaszlochała Aida. – Towarzysz Llaque ma rację. Trzeba to przełożyć na kiedy indziej.
– Nie do wiary powiedział ptasi głosik. – Co tu się dzieje, psiakrew.
– Balona z nas robisz czy jak? – powiedział Solórzano. – Czego ty właściwie chcesz, Aida?
– Zmieniłam zdanie – szepnęła Aida nie podnosząc głowy.
– Co jest, psiakrew – zaszemrał ptasi głosik. – Co się dzieje, to kpiny.
– Skończmy już te przekomarzania – powiedział Washington. – Kto jest za odłożeniem dyskusji nad tą sprawą.
Llaque, Hektor i Santiago podnieśli ręce, a zaraz potem Aida. Hektor śmiał się. Solórzano pokazywał na brzuch, że niby mu się chce rzygać, ptasi głos powtarzał co jest, psiakrew.
– Kobiety są niezrównane – powiedział Garlitos. – Tancerki, komunistki, burżujki, kolorowe czy białe, wszystkie mają coś, czego my nie mamy. Nie lepiej być ciotą, Zavalita? Dojść do porozumienia z kimś, kogo znasz, a nie z tymi przedziwnymi stworzeniami.
– Wobec tego zawołajcie Jacoba i dość tego cyrku – powiedział Washington. – Wracamy do poważnych spraw.
Santiago odwrócił się: otwarte drzwi, ogłupiała twarz Jacoba, który wpadł nagle do pokoju.
– Trzy auta policyjne przed bramą – szepnął łapiąc za ramię Santiago. – Cała kupa tajniaków i oficer.
– Zamknąć drzwi, do jasnej cholery – odezwał się ptasi głosik.
Wszyscy zerwali się z miejsc, Jacobo zamknął drzwi i oparł się na nich całym ciałem.
– Przytrzymaj – powiedział Washington patrząc na nich; zająknął się. – Papiery, listy. Trzymajcie drzwi, nie mamy klucza.
Hektor, Solórzano i Llaque rzucili się na pomoc Jacobowi i Santiago, którzy podpierali drzwi; wszyscy przetrząsali kieszenie. Washington pochylony nad nocną szafką, darł papiery i wrzucał do nocnika. Aida podawała mu broszury i ulotki zbierane od innych, krążyła na palcach między drzwiami a łóżkiem. Papiery już płonęły. Na zewnątrz nie było słychać żadnych odgłosów; przywarli do drzwi, nasłuchiwali przykładając do nich ucho. Llaque odsunął się, zgasił światło i w ciemnościach Santiago usłyszał głos Solórzano: a może to fałszywy alarm? Płomyczek w nocniku rósł, to znów się kurczył, i Santiago co pewien czas widział twarz Washingtona, który dmuchał w ogień. Ktoś zakaszlał i ptasi głosik szepnął „cicho”, i zaraz zaczęło kaszleć dwoje naraz.
– Za dużo dymu – szepnął Hektor – trzeba otworzyć okno. Czyjaś postać odsunęła się od drzwi i podeszła do okienka w suficie, ale ledwo dosięgała jego brzegu. Washington objął tego kogoś, uniósł i z otwartego okna wionęło świeże powietrze. Ogień zgasł i teraz Aida podawała nocnik Jacobowi; Washington po raz drugi podniósł Jacoba, a ten wystawił nocnik za okno. Washington zapalił światło: zmarszczone czoła, zapadnięte oczy, spieczona usta. Llaque dał znak, żeby się odsunęli od drzwi, żeby usiedli. Twarz miał wymiętą, w jednej chwili przybyło mu lat.
– Ciągle za dużo dymu – powiedział Llaque. – Palcie papierosy.
– Fałszywy alarm – mruknął Solórzano. – Nic nie słychać.
Santiago i Hektor częstowali wszystkich papierosami, nawet Aida, niepaląca, wzięła jednego. Washington ulokował się koło drzwi i patrzył przez dziurkę od klucza.
– Nie wiecie, że zawsze trzeba przynosić podręczniki uniwersyteckie? – powiedział Llaque; jego mała rączka poruszała się histerycznie. – Zbieramy się, żeby pogadać o studenckich sprawach. Nie politykujemy, to nas nic nie obchodzi. Nie ma Cahuide, nie ma Zrzeszenia. O niczym nie wiecie.
– Idą – powiedział Washington i odsunął się od drzwi. Czyjeś głosy, potem cisza i znów szept, i dwukrotne pukanie.
– To do pana – powiedział ktoś chrypliwie. – Mówią, że w pilnej sprawie.
Aida i Jacobo stali koło siebie, myśli, on ją trzymał za ramię. Washington zrobił krok ku drzwiom, ale otworzyły się same, jak wysadzone granatem: jeden się potknął, zawadził o próg, inni z krzykiem skoczyli do środka, rewolwery gotowe do strzału, ktoś klął ordynarnie, ktoś ciężko dyszał.
– O co chodzi, panowie – powiedział Washington. Dlaczego wchodzicie bez…
– Kto ma broń, niech rzuci na podłogę – powiedział niski mężczyzna w kapeluszu i niebieskim krawacie. – Ręce do góry. Zrewidujcie ich.
– Jesteśmy studentami – powiedział Washington. – Właśnie się…
Ale jeden z policjantów pchnął go i Washington urwał. Obmacali ich od stóp do głów i kazali wyjść gęsiego, z rękami do góry. Na ulicy czekało dwóch żandarmów z kaemami i cała gromada gapiów. Rozdzielili ich, Santiago został wepchnięty do samochodu razem z Hektorem i Solórzano. Siedzieli stłoczeni, tuż przy sobie, śmierdziało potem spod pach. Kierowca mówił coś do małego mikrofonu. Samochód ruszył: Puente de Piedra, Tacna, ulica Wilsona, aleja Espña. Zatrzymali się przed bramą prefektury, jeden z tajniaków poszeptał ze strażnikami i kazali wysiadać. Korytarz pełen otwartych drzwi, jakieś biurka, policjanci i faceci w cywilu, w samych koszulach, schody, następny korytarz, jakby dopiero co zlany wodą, otworzyły się drzwi, wchodzić tutaj, zamknięto i trzask przekręcanego klucza. Mały pokoik, który wyglądał jak poczekalnia notariusza, i tylko jedna ławka pod ścianą. Milczeli patrząc na popękane mury, na wyświeconą podłogę, na jarzącą się żarówkę.
– Dziesiąta – powiedział Santiago. – Zrzeszenie na pewno w tej chwili obraduje.
– Jeżeli wszyscy inni nie siedzą już tutaj – powiedział Hektor.
Czy rano ukaże się wzmianka i stary dowie się o tobie z gazet? Wyobrażałeś sobie tę bezsenną noc w domu, Zavalita, łzy matki, bieganinę, telefony, wizyty, rozplotkowaną Teté, komentarze Chispasa. Tak, paniczu, w domu było wtedy istne piekło, mówi Ambrosio. A Garlitos: pewnie sobie wyobrażałeś, że z ciebie drugi Lenin. Krępy osiłek nagle nabierał rozmachu i kopał: przede wszystkim czułem strach, Garlitos. Wyciągnął papierosy i podsunął tamtym. Palili wszyscy trzej bez słowa, jednocześnie zaciągając się i wypuszczając dym. Właśnie zadeptywali pety, kiedy zgrzytnął zamek:
– Który z was jest Santiago Zavala? – powiedział ktoś od drzwi, twarz była nieznana. Santiago wstał. – W porządku, proszę siadać.
Twarz zniknęła, ponowny zgrzyt klucza.
– To znaczy, że jesteś notowany – szepnął Hektor.
– To znaczy, że ciebie pierwszego wypuszczą – szepnął Solórzano. – I zaraz polecisz na zebranie Zrzeszenia. Niech narobią hałasu. O Llaque i Washingtona, oni są najbardziej zagrożeni.
– Zwariowałeś? – powiedział Santiago. – Dlaczego mieliby mnie wypuścić przed wami?
– Ze względu na twoją rodzinę – powiedział Solórzano z uśmieszkiem. – Więc pamiętaj, powiesz, żeby protestowali, niech narobią hałasu.
– Moja rodzina nie kiwnie palcem – powiedział Santiago. – Zwłaszcza jak się dowiedzą, że należę…
– Nigdzie nie należysz – powiedział Hektor. – Zakarbuj to sobie raz na zawsze.
– Może teraz, jak tylu nas przymknęli, inne uczelnie też się ruszą – powiedział Solórzano.
Siedzieli na ławce, rozmawiali popatrując na przeciwległą ścianę albo na sufit. Hektor wstał, zaczął spacerować tam i z powrotem, mówił, że mu nogi zdrętwiały. Solórzano postawił kołnierz i wsunął dłonie do kieszeni: zimno, nie?
– Aidę też tu przywieźli? – powiedział Santiago.
– Ją wzięli do Chorrillos, to więzienie dla kobiet – powiedział Solórzano. – Nowiuńkie, ma pojedyncze cele.
– Zupełnie bez sensu straciliśmy czas na tę historię dwojga zakochanych – powiedział Hektor. – Można się uśmiać.
– Albo popłakać – powiedział Solórzano. – W sam raz dla radia i teatru. Albo jak w meksykańskim filmie. Ja cię nie puszczę, ja się zabiję, wyrzućcie go z partii, nie, nie, już go nie wyrzucajcie. Cholera, spuścić by im majtki i porządnie przylać, mieszczuchy, paniczyki, psiakrew.
– A ja myślałem, że oni dobrze żyją ze sobą – powiedział Hektor. – Wiedziałeś, że się tak żarli?
– Nic nie wiedziałem – powiedział Santiago. – Ostatnio bardzo rzadko ich widywałem.
– Kłócę się z żoną, więc gwiżdżę na strajk, gwiżdżę na partię i zaraz popełnię samobójstwo – powiedział Solórzano. – Teatr, jak słowo daję.
– Towarzysze też ludzie, mają wrażliwe serduszka – uśmiechnął się Hektor.
– A może z Martineza już coś wydusili – powiedział Santiago. – Może już go zaczęli bić…
– Postaraj się nie okazywać, że masz pietra – powiedział Solórzano. – Bo to jeszcze gorzej.
– Ty sam masz pietra – powiedział Santiago.
– Jasne, że mam – powiedział Solórzano. – Ale nie blednę ze strachu.
– Bo nawet jakbyś zbladł, to i tak nie widać – powiedział Santiago.
– Przynajmniej raz dobrze być czarnuchem – roześmiał się Solórzano. – Nie przejmuj się, chłopie.
Hektor usiadł; miał jeszcze papierosa i zaciągnęli się na spółkę, każdy po razie.
– Skąd oni wiedzieli, jak się nazywam – powiedział Santiago. – Czego on chciał, ten facet.
– Jesteś z dobrej rodziny, więc chcą ci przygotować wytworne zakąski, żebyś się czuł jak u siebie w domu – rzekł Solórzano ziewając. – No, ja już mam dość., zmęczyło mnie to.
Skulił się pod ścianą i zamknął oczy. Mocne ciało, twarz koloru popiołu, szeroki nos, myśli, i sztywno sterczące włosy; to była jego pierwsza wpadka.
– Posadzą nas razem z kryminalnymi? – powiedział Santiago.
– Oby nie – powiedział Hektor. – Nie mam ochoty dać się okradać kieszonkowcom. Patrz, jak to sobie towarzysz chrapie. Ma rację, trzeba pokimać, może trochę odpoczniemy.
Oparli głowy o ścianę, zamknęli oczy. W chwilę później Santiago usłyszał kroki i spojrzał na drzwi; Hektor też się wyprostował. Trzask klucza, ta sama twarz co przedtem:
– Zavala, proszę ze mną. Tak, tylko pan.
Osiłek nabierał rozmachu, a on wychodząc zobaczył otwarte, zaczerwienione oczy Solórzano. Korytarz, drzwi jedne przy drugich, schodki, znów korytarz z kamienną podłogą, zakręty w górę, w dół i przy oknie żandarm z karabinem. Facet dreptał obok niego z rękami w kieszeniach; metalowe tabliczki, których nie zdążył przeczytać. Proszę tu wejść, usłyszał, i został sam. Duży pokój, niemal zupełnie ciemny: biurko z małą lampką bez klosza, gołe ściany, fotografia Odrii z szarfą prezydencką, jak noworodek w pieluszce. Zrobił krok do tyłu, spojrzał na zegarek, pół do pierwszej, tamten nabierał rozmachu, a jemu miękły nogi, chciało mu się sikać. Po chwili drzwi się otworzyły, Santiago Zavala? powiedział głos bez twarzy. Tak, señor, jest tutaj. Kroki, głosy, profil don Fermina wychylający się spoza stożka światła, jego otwarte ramiona, jego twarz przy mojej, myśli.
– Wszystko w porządku, chudzino? Nic ci nie zrobili, chudy?
– Nic, tatusiu. Nie wiem, czemu mnie tu przywieźli, ja nic nie zrobiłem, tato.
Don Fermín popatrzył mu w oczy, znów go uścisnął, odstąpił, uśmiechnął się i zwrócił w stronę biurka, przy którym już zdążył usiąść tamten facet.
– No widzi pan, don Fermín – ledwo było widać jego twarz, Garlitos, głos miał niechętny, usłużny. – Ma pan swego pupilka, jest zdrów i cały.
– Ten chłopak ciągle mi przysparza kłopotów – biedak chciał być naturalny, a wypadało mu to jak w teatrze, Garlitos, był śmieszny. – Zazdroszczę panu, don Cayo, pan nie ma dzieci.
– Kiedy człowiek się starzeje – a jakże, Garlitos, Cayo Bermúdez we własnej osobie – to może chciałby mieć kogoś, kto go zastąpi, jak już zejdzie ze świata.
Don Fermín zdobył się na wymuszony śmiech, przysiadł na rogu biurka, a Cayo Bermúdez wstał: więc to był on, to on tam był. Twarz o suchej, pergaminowej skórze, płaska i bez wyrazu. Może pan usiądzie wygodniej, don Fermín? Nie, nie, don Cayo, tak jest bardzo dobrze.
– No więc widzi pan, młody człowieku, w co się pan wpakował – życzliwie i przyjaźnie, Garlitos, jakby się nade mną użalał. – Tak to jest, kiedy się politykuje, zamiast studiować.
– Ja nie politykuje – powiedział Santiago. – Byłem z kolegami, nic takiego nie robiliśmy.
Ale Bermúdez odwrócił się i częstował papierosami don Fermina, który skwapliwie, ze sztucznym uśmiechem wziął jednego „inca”, on, który palił tylko chesterfieldy i nienawidził czarnego tytoniu, Garlitos, i zaraz go włożył do ust. Zaciągał się łapczywie i kaszlał, szczęśliwy, że może coś robić, aby ukryć zmieszanie, Garlitos, był w cholernie głupiej sytuacji. Bermúdez znudzony patrzył na polatujące kółka dymu i nagle jego oczy natrafiły na Santiago:
– To dobrze, kiedy młodzież jest buntownicza i popędliwa – takim tonem jakby plótł coś na spotkaniu towarzyskim, Garlitos, jakby to było nieważne, co mówi. – Ale spisek komunistyczny to co innego. Czy pan nie wie, że komunizm jest wyjęty spod prawa? A gdybym tak zastosował do pana ustawę o Bezpieczeństwie Wewnętrznym?
– Ustawie o Bezpieczeństwie Wewnętrznym nie podlegają smarkacze, którzy nie wiedzą, co robią, don Cayo – z powściąganą złością. Garlitos, nie podnosząc głosu i hamując się, żeby mu nie powiedzieć, ty psie, ty parobku.
– Zaraz, chwileczkę, don Fermín – jakby się z lekka obruszył, Garlitos, przecież on żartował, jak można nie rozumieć jego żartów. – To nie jest ani dla smarkaczy, ani tym bardziej dla syna kogoś tak nam oddanego jak pan.
– Santiago to trudny chłopiec, wiem to nie od dziś – z uśmiechem i nagle poważniejąc, Garlitos, z każdym słowem coraz bardziej serio. – Ale nie trzeba przesadzać, don Cayo. Mój syn nie konspiruje, a tym bardziej nie z komunistami.
– Niech on sam odpowie, don Fermín – przyjaźnie i usłużnie, Garlitos. – Niech powie, co robił w tym hoteliku, co to jest Frakcja, co to jest Cahuide. Niech panu wytłumaczy te wszystkie dziwne słowa.
Wypuścił haust dymu i z melancholijnym wyrazem twarzy obserwował, jak ulatuje w powietrze.
– W naszym kraju nie ma komunistów, don Cayo – zmagając się z kaszlem i z własnym gniewem, Garlitos, i z nienawiścią przydeptując niedopałek.
– Jest ich bardzo mało, ale nam szkodzą – jakby mnie tam już nie było, Garlitos, albo jakbym nigdy tam się nie znalazł. – Drukują na powielaczu takie pisemko, „Cahuide”. Podsmradzają na Stany Zjednoczone, na prezydenta, na mnie. Mam komplet egzemplarzy, pokażę panu kiedyś.
– Nie mam z tym nic wspólnego – powiedział Santiago. – Nie znam żadnego komunisty na San Marcos.
– Pozwalamy im się bawić w rewolucję czy w co tam chcą, byle za bardzo nie rozrabiali – jakby wszystko to, co mówił, śmiertelnie go nudziło, Garlitos. – Ale strajk polityczny, popieranie tramwajarzy, niech pan pomyśli, co ma wspólnego San Marcos z tramwajarzami. Tego już za wiele.
– Strajk nie jest polityczny – powiedział Santiago. – Uchwaliło go Zrzeszenie. Wszyscy studenci…
– Ten młody człowiek jest delegatem ze swego roku, delegatem Zrzeszenia, delegatem do Komitetu Strajkowego – nie słuchając mnie i nie patrząc na mnie, Garlitos, z uśmiechem skierowanym do mojego starego, jakby mu opowiadał dobry kawał. – Cahuide, tak się nazywa organizacja komunistyczna, a pański syn jest jej członkiem, i to od dawna. Razem z nim zatrzymano całą grupę, wśród nich dwóch znanych terrorystów o mocno obciążonym koncie. Nie było innej rady, don Fermín.
– Mój syn nie może tu zostać, on nie jest przestępcą – już nie panując nad sobą, Garlitos, już krzycząc i waląc pięścią w biurko. – Jestem oddany rządowi, i to nie od wczoraj, ale od pierwszej chwili, i należą mi się jakieś względy. Jeszcze dzisiaj pójdę z tym do prezydenta.
– Ależ, don Fermín – boleśnie dotknięty, Garlitos, jakby go zdradzał najlepszy przyjaciel. – Wezwałem pana, żeby to załatwić między nami, wiem lepiej niż ktokolwiek inny, że pan jest najbardziej oddanym sojusznikiem naszego rządu. Chciałem tylko poinformować pana o postępowaniu syna, nic poza tym. To oczywiste, że nie jest aresztowany. Może go pan zaraz stąd zabrać, don Fermín.
– Bardzo dziękuję, don Cayo – teraz znów zmieszany, Garlitos; przetarł wargi chusteczką, starał się uśmiechnąć. – A co do mego syna, może pan nie mieć obaw, już ja się postaram sprowadzić go na właściwą drogę. Więc jeśli pan pozwoli, pojedziemy do domu. Może pan sobie wyobrazić, co przeżyła jego matka.
– Oczywiście, proszę zaraz jechać i uspokoić małżonkę – pełen skruchy, Garlitos, jakby chciał naprawić swój błąd i znowu wkraść się w łaski. – Aha, jeszcze jedno, nazwisko młodego człowieka nigdzie nie będzie wymienione, to jasne. Nie mamy [ego karty, nie jest zanotowany, zapewniam pana, że nie pozostanie żaden ślad po tym incydencie:
– Tak, to by mogło zaszkodzić chłopcu w przyszłości – z uśmiechem, potakując mu, Garlitos, starając się okazać, że już między nimi zgoda. – Dziękuję, don Cayo.
Wyszli. Oni szli przodem, don Fermín i mała, skurczona figurka Bermúdeza; szary prążkowany garnitur, krótkie, szybko drepczące kroki. Nie odpowiadał na ukłony żandarmów ani na „dobry wieczór” tajniaków. Podwórze, fasada prefektury, kraty ogrodzenia, świeże powietrze, ulica. Samochód czekał pod bramą. Ambrosio zdjął czapkę, otworzył drzwiczki, uśmiechnął się do Santiago, dobry wieczór, paniczu. Bermúdez skłonił się z przepraszającą miną i zniknął w głównych drzwiach. Don Fermín wsiadł do samochodu: do domu, Ambrosio, gazem. Ruszyli i wóz przemknął ku ulicy Wilsona, skręcił w Arequipa, za każdym rogiem zwiększając szybkość, a przez okienko wpadało tyle powietrza, Zavalita, można było oddychać i nie myśleć.
– Ten skurwysyn jeszcze mi za to zapłaci – zgryzota na jego twarzy, myśli, zmęczenie w oczach spoglądających gdzieś przed siebie. – Ten zasrany czarnuch nie będzie mnie upokarzał. Ja go nauczę, ja mu pokażę, gdzie jego miejsce.
– Pierwszy raz takie słowa w jego ustach, Garlitos – powiedział Santiago. – Pierwszy raz tak kogoś klął.
– Zapłaci mi za to – jego czoło pokryte zmarszczkami, myśli, jego zimna wściekłość. – Ja mu pokażę, jak ma się zwracać do swoich panów.
– Bardzo mi przykro, tato, że miałeś przeze mnie takie nieprzyjemności, przysięgam ci, że – i jego twarz nagle zwrócona do mnie, myśli, i policzek, który ci zamknął usta, Zavalita.
– Pierwszy i jedyny raz mnie wtedy uderzył – mówi Santiago. – Pamiętasz, Ambrosio?
– Z tobą też się porachujemy, smarkaczu – jego głos, ten wściekły pomruk, myśli. – Żeby spiskować, trzeba mieć głowę na karku. Nie pomyślałeś, że tylko kretyn może załatwiać konspiracyjne sprawy przez domowy telefon? Że policja mogła wszystko słyszeć? Telefon był na podsłuchu, ty idioto.
– Nagrali co najmniej dziesięć moich rozmów z Cahuide, Garlitos – powiedział Santiago. – Bermúdez kazał je rejestrować! Ojciec czuł się upokorzony, to go najbardziej bolało.
W pobliżu liceum Raimondiego ruch był zatrzymany; Ambrosio skręcił w stronę Arenales i nie mówili już nic aż do skrzyżowania przy Javier Prado.
– Zresztą nie chodziło o ciebie – jego głos, myśli, ten głos zmaltretowany, zgnębiony, ochrypły. – To mnie śledził. Skorzystał z okazji, żeby mi to dać do zrozumienia nie mówiąc wprost.
– Chyba nigdy, aż do tego spotkania w burdelu, nie czułem takiego niesmaku – powiedział Santiago. – Bo ich wzięli przeze mnie; no i ta cała historia z Jacobo i Aidą; i jeszcze to, że mnie wypuścili, a ich nie; a do tego mój stary w takim stanie.
Znowu aleja Arequipa, prawie pusta, reflektory auta i szybko migające palmy, ogrody i pogrążone w ciemnościach domy.
– A więc jesteś komunistą, więc jest tak, jak przewidywałem, poszedłeś na San Marcos nie żeby się uczyć, tylko żeby politykować – ten gorzko ironiczny ton, myśli, ta kpina w głosie. – Żeby ci zawracały głowę różne darmozjady i rozrabiaki.
– Wszystkie egzaminy pozdawałem, tato. I zawsze miałem dobre stopnie, tato.
– Uważaj, gówniarzu, możesz sobie być komunistą, apristą, anarchistą albo egzystencjalistą, nic mnie to nie obchodzi znowu wściekły, myśli, walił dłonią w kolano nie patrząc na mnie. – Możesz sobie rzucać granaty, kraść i zabijać. Ale jak skończysz dwadzieścia jeden lat. A do tego czasu masz się uczyć, tylko uczyć. I słuchać mnie, nic więcej, tylko słuchać.
Myśli: wtedy… Nie przyszło ci do głowy, że zszarpiesz nerwy własnej matce? Myśli: nie. Że wpakujesz w kabałę ojca? Nie, Zavalita, nie przyszło ci do głowy. Aleja Angamos, Diagonal, Quebrada, Ambrosio pochylony nad kierownicą: nie myślałeś, nie przyszło ci do głowy. Bo tak było najwygodniej, no nie? Tatuś ci dawał jeść, tatuś ubierał, opłacał naukę i przydzielał kieszonkowe, a ty się bawiłeś w komunizm, a ty spiskowałeś przeciw mocodawcom tatusia. O nie, psiakrew, nie. Właśnie to mnie zabolało – myśli – nie ten policzek, tato, Aleja 28 Lipca pełna drzew, aleja Larco, i ten robak, ta żmija, to ostrze noża.
– Kiedy zaczniesz zarabiać i będziesz się sam utrzymywał, kiedy nie będziesz siedział u ojca w kieszeni, o, wtedy proszę bardzo – ze słodyczą, myśli, i brutalnie. – Leć, rzucaj bomby, bądź sobie komunistą czy anarchistą. Ale na razie masz się uczyć i słuchać rodziców.
Myśli: tego właśnie ci nie wybaczyłem, tato. Ich dom, garaż, oświetlone okna, w jednym oknie głowa Teté: mamo, przywieźli mądralę!
– I wtedy zerwałeś z Cahuide i z wszystkimi kumplami? – powiedział Garlitos.
– No to biegnij, chudzino, ja muszę do końca załatwić tę cholerną sprawę – już żałował, myśli, już chciał przywrócić przyjacielskie stosunki między nami. I wykąp się, na pewno cię oblazło robactwo.
– Tak, Garlitos, a poza tym zerwałem także z adwokaturą, z rodziną i z Miraflores.
Ogród, matka, pocałunki, jej zalana łzami twarz. No widzisz, wariacie, no widzisz, jak można być takim wariatem?
Nawet kucharka i pokojówka przybiegły, i jeszcze te rozgorączkowane okrzyki Teté: powrót syna marnotrawnego, mówię ci, Garlitos, gdybym przesiedział w kiciu nie kilka godzin, ale cały dzień, to by mnie chyba witali z orkiestrą. Chispas przechylił się przez poręcz schodów: ale nam napędziłeś strachu, stary. Usiedli w salonie, wszyscy go otoczyli, señora Zoila burzyła mu czuprynę i całowała w czoło. Chispas i Teté umierali z ciekawości: w więzieniu? w prefekturze? A czy widział złodziei, morderców? Stary usiłował się porozumieć z Pałacem, ale prezydent już spał, wiesz, chudy, no więc stary zadzwonił do prefekta policji i co mu nagadał, nie masz pojęcia, mądralo. Jajka i kakao, powiedziała do kucharki señora Zoila, i jeżeli jeszcze zostało, to kawałek tego cytrynowego tortu. Nie, nic mu nie zrobili, mamo, to była pomyłka, mamo.
– Jaki szczęśliwy, że go wsadzili, jaki bohater – powiedziała Teté. – Teraz to już naprawdę trudno będzie z tobą wytrzymać.
– W „El Comercio” ukaże się podobizna mądrali – powiedział Chispas. – Więzienny numer i twoja bandycka gęba.
– Ale jak to jest? Co oni robią, jak kogoś aresztują? – powiedziała Teté.
– Rozbierają cię i nakładają pasiak, a na nogi kajdany – powiedział Santiago. – W lochach jest pełno szczurów i ani odrobiny światła.
– Idź, jaki dowcipny – powiedziała Teté. – No powiesz wreszcie czy nie.
– Sam widzisz, głuptasie, sam widzisz, tak chciałeś na San Marcos – powiedziała señora Zoila. – Od przyszłego roku przeniesiesz się na Katolicki, prawda? Obiecaj mi. I już nigdy nie będziesz polityko wał, dobrze?
Tak, przyrzekłem ci, mamo. Nigdy, mamo. Była już druga, kiedy poszli do łóżek. Santiago rozebrał się, włożył piżamę, zgasił nocną lampkę. W całym ciele czuł gorączkę, nie miał na nic siły.
– I potem już nigdy nie starałeś się spotkać z tymi z Cahuide? – powiedział Garlitos.
Naciągnął prześcieradło po szyję, a sen uciekł od niego i zmęczenie utkwiło w plecach. Okno było otwarte, świeciły gwiazdy.
– Llaquego trzymali dwa lata, Washingtona deportowali do Boliwii – powiedział Santiago. – Innych wypuścili po dwóch tygodniach.
Coś go gnębiło, coś czaiło się jak złodziej skradający się w mroku – myśli – wyrzuty sumienia, zazdrość, wstyd. Nienawidzę cię, tato, nienawidzę cię, Jacobo, i ciebie, Aida. Okropnie chciało mu się palić i nie miał papierosów.
– Pewno myśleli, że się spietrałeś – powiedział Garlitos. – Że ich zdradziłeś, Zavalita.
Twarz Aidy, Jacoba i Washingtona, i Solórzano, i Hektora, i znów Aidy. Myśli: chciałem być mały, urodzić się na nowo, i chciało mu się palić. Ale gdyby poszedł po papierosa do pokoju brata, musiałby z nim rozmawiać.
– Właściwie można powiedzieć, że się spietrałem, Garlitos – rzekł Santiago. – I w pewnej mierze ich zdradziłem.
Usiadł na łóżku, poszperał w kieszeniach marynarki, wstał i przeszukał wszystkie ubrania w szafie. Bez szlafroka, boso, zszedł na parter, do pokoju Chispasa. Papierosy i zapałki leżały na nocnej szafce, Chispas spał z głową ukrytą w pościeli. Wrócił do siebie. Usiadł przy oknie i niespokojnie, ostrożnie zapalił, strzepując popiół na zewnątrz, do ogrodu. W chwilę potem usłyszał, jak przed furtką zahamował samochód. Zobaczył, że don Fermín wchodzi do domu, a Ambrosio do swego pokoiku w głębi patip. Teraz ojciec otwierał drzwi gabinetu, teraz zapalał światło. Po omacku poszukał szlafroka i kapci i wyszedł. Zza schodów zobaczył, że w gabinecie pali się lampa. Zszedł, zatrzymał się przed oszklonymi drzwiami: ojciec siedział na jednym z zielonych foteli, w ręce miał szklankę whisky; jego niewyspane oczy, siwe włosy na skroniach. Zapalił tylko stojącą lampę, jak w te wieczory, kiedy nie wychodził z domu i czytał prasę, myśli. Zapukał do drzwi i don Fermín podszedł, żeby mu otworzyć.
– Chciałbym z tobą porozmawiać, tato.
– Wejdź, zziębniesz tu w drzwiach – już bez gniewu, Zavalita, już zadowolony, że cię widzi. – Powietrze jest wilgotne, synu.
Wziął go za ramię, wprowadził do środka, wrócił na swój fotel i Santiago usiadł naprzeciwko niego.
– Jeszcze nie śpicie? – jakby ci dawno przebaczył, Zavalita, albo jakby nigdy się na ciebie nie gniewał. – Chispas będzie miał świetny pretekst, żeby jutro nie iść do biura.
– Już od jakiegoś czasu jesteśmy w łóżkach, tato. Tylko ja nie mogłem usnąć.
– Nie mogłeś po tej całej historii, tak się przejąłeś – patrzył na ciebie z miłością, Zavalita. – Ba, pewnie, to nie byle co. A teraz mi wszystko dokładnie opowiedz. Naprawdę dobrze cię traktowali?
– Tak, tato, nawet mnie nie przesłuchiwali.
– No to pół biedy, grunt, że to już za nami – jakby nawet z pewną dumą, Zavalita. – A co mi chciałeś powiedzieć, chudzino.
– Myślałem o tym, co mi mówiłeś, ty masz rację, tato – poczułeś, jak nagle zasycha ci w gardle, Zavalita. – Chcę się wyprowadzić z domu i poszukać jakiejś pracy. Czegoś takiego, żebym mógł jednocześnie studiować, tato.
Don Fermín nie wykpił go, nie roześmiał się. Wziął szklankę, wypił łyk, otarł usta.
– Jesteś obrażony, bo ojciec cię uderzył – przechylił się, żeby ci położyć dłoń na kolanie, Zavalita, i patrzył tak, jakby mówił zapomnijmy, bądźmy przyjaciółmi. – I to ty, taki dorosły, taki prześladowany rewolucjonista.
Wstał, wyciągnął paczkę chesterfieldów, zapalniczkę.
– Nie jestem na ciebie obrażony, tato. Ale nie mogę prowadzić życia, które jest niezgodne z tym, co myślę. Tato, proszę cię, postaraj się mnie zrozumieć.
– Jakiego życia? O co ci chodzi? – lekko dotknięty, Zavalita, nagle zmartwiony, zmęczony. – Co takiego jest w naszym życiu? Co tutaj razi twoje poglądy, chudzino?
– Nie chcę być zależny od kieszonkowego – i poczułeś, że ci drżą ręce, Zavalita, i głos też ci drżał. – Nie chcę, żeby moje postępowanie w jakimkolwiek stopniu obciążało ciebie. Chcę zależeć tylko od siebie samego, tato.
– Nie chcesz być zależny od kapitalisty – ze smutnym uśmiechem, Zavalita, z bólem, ale bez urazy. – Nie chcesz mieszkać z twoim ojcem, bo współpracuje z rządem. O to ci chodzi, tak?
– Nie gniewaj się, tato. Nie myśl, że chcę coś wytargować, tato.
– Jesteś już dorosły, chyba mogę mieć do ciebie zaufanie, prawda? – z dłonią przy twojej twarzy, Zavalita, klepiąc cię po policzku. – Wytłumaczę ci, czemu mnie tak poniosło. W tych dniach miała się rozstrzygnąć pewna sprawa. Wojskowi, senatorowie, cała kupa wpływowych osób. Telefon był na podsłuchu ze względu na mnie, a nie na ciebie. Coś tam pewnie przeciekło i ten kundel Bermúdez wykorzystał twoją sprawę, żeby dać mi do zrozumienia, że mnie podejrzewa, że wie. Teraz trzeba wszystko zastopować, trzeba zaczynać od nowa. No więc widzisz, twój ojciec wcale nie jest lokajem Odrii, nic podobnego. Wyrugujemy go, zrobimy wybory. Zachowasz to w tajemnicy, prawda? Chispasowi nie opowiadałbym takich rzeczy, ale tobie, sam widzisz, chudzino, traktuję cię jak mężczyznę.
– Spisek generała Espiny? – powiedział Garlitos. – Twój ojciec też był w to zamieszany? Nikt o tym nie wiedział.
– Więc chciałeś się wynieść, a ojca niech diabli wezmą – i oczami mówił ci już po wszystkim, nie mówmy o tym, przecież cię kocham. – Sam widzisz, że moja pozycja u Odrii jest niepewna, możesz nie mieć skrupułów.
– Mnie nie o to chodzi, tatusiu. Ja nawet nie wiem, czy mnie obchodzi polityka i czy jestem komunistą. Tylko chciałbym móc sam decydować o tym, co będę robił i czym zostanę.
– Myślałem o czymś, teraz, jak wracałem do domu – ciągle z uśmiechem, Zavalita, tak żebyś zdążył się jeszcze zastanowić. – Chcesz na jakiś czas wyjechać za granicę? Na przykład do Meksyku. Zdasz egzaminy i w styczniu pojedziesz do Meksyku, na rok czy dwa lata. Postaralibyśmy się jakoś przekonać mamę. No co, chudzino, co o tym myślisz?
– Nie wiem, tato, nigdy mi to nie przyszło do głowy – myślałeś, Zavalita, że on cię chce przekupić, że wykombinował to wszystko, aby zyskać na czasie. – Muszę się zastanowić, tato.
– Do stycznia masz czas, zdążysz – wstał i znów cię poklepał po twarzy, Zavalita. – Tam zobaczysz wszystko w innym świetle, zobaczysz, że świat to coś więcej niż twój mały światek San Marcos. No to zgoda, chudzino? A teraz do łóżka, już czwarta.
Wypił ostatni łyk, zgasił światło, razem weszli na schody. Pod drzwiami jego pokoju don Fermín pochylił się i pocałował go: trzeba mieć zaufanie do ojca, mój drogi, kim byś nie był, cokolwiek byś zrobił, ojciec zawsze ciebie będzie najbardziej kochał, chudzino. Wszedł do pokoju i rzucił się na łóżko. Do świtu patrzył na widoczny za oknem skrawek nieba. Kiedy się rozwidniło, wstał i podszedł do bieliźniarki. Drut był tam, gdzie go schował ostatnim razem.
– Masz pojęcie, Garlitos, okradłem samego siebie, już dawno mi się to nie zdarzyło – powiedział Santiago.
Świnka z zakręconym ogonkiem tłusta i okrągła, stała między fotografiami Chispasa i Teté, obok szkolnej chorągiewki. Kiedy uporał się z wyciągnięciem banknotów, było już późno, przyszedł mleczarz, przyniesiono pieczywo, Ambrosio mył samochód w garażu.
– No i kiedy zacząłeś pracę w „Kronice”? – powiedział Garlitos.
– W dwa tygodnie potem, Ambrosio – mówi Santiago.