CZTERY

I

– Bimbambom? Te tancerki? – mówi Ambrosio. – Nigdy ich nie widziałem. Dlaczego pan pyta, paniczu?

Myśli: Anna, wyścigi, dziewczyny z zespołu Bimbambom, wściekła miłosna szarpanina Carlitosa i Chinki, śmierć starego, pierwsze siwe włosy: dwa, trzy, dziesięć lat, Zavalita. Czy to te łobuzy z „Ostatnich Wiadomości” pierwsi wykorzystali totalizatora jako źródło sensacyjnych nowin? Nie, to tamci z „La Prensa”. To był nowy zakład i na początku wszyscy starzy wyjadacze pozostawali wierni dubletom. Ale którejś niedzieli jeden drukarz miał dziewięć trafień na dziesięć zwycięskich koni i wygrał sto tysięcy solów. „La Prensa” zrobiła z nim wywiad: uśmiechnięty, w rodzinnym gronie, z kieliszkiem w ręku, nad stolikiem zastawionym butelkami, na kolanach przed cudownym Chrystusem. W następnym tygodniu liczba zakładów totalizatora podwoiła się i „Ostatnie Wiadomości” umieściły na pierwszej stronie fotografię dwóch kupców z Ica radośnie potrząsających wygraną, a jeszcze w tydzień później czterysta tysięcy solów wygrał, sam jeden, pewien rybak z Callao, który w młodości stracił oko w pijackiej bójce. Zakłady rosły i redakcje gazet zaczęły polować na szczęśliwców, którym się trafiła wygrana. Arispe odkomenderował Carlitosa do zbierania informacji z wyścigów i po trzech tygodniach „Kronika” pozostała daleko w tyle za innymi: Zavalita, będzie się pan musiał tym zająć, Garlitos ma same niewypały. Myśli: gdyby nie wyścigi, nie miałbyś wypadku i może do dziś byłbyś kawalerem, Zavalita. Ale był nawet zadowolony z nowej misji, nie miał dużo roboty, a że obowiązki jego były dość niesprecyzowane, mógł urwać dla siebie sporo czasu. W sobotę wieczór musiał warować w centrali Jockey Clubu, żeby sprawdzić, jak dalece rosną zakłady, a w nocy z niedzieli na poniedziałek już wiedziano, czy zdobywca nagrody był jeden, czy też było ich kilku, i w jakim biurze została sprzedana premiowana fiszka. Wtedy zaczynała się pogoń za wybrańcem fortuny. W poniedziałki i wtorki na redakcję spadał deszcz telefonów od oficjalnych informatorów i trzeba było, razem z Periquitem, jeździć po całym mieście i sprawdzać.

– Tak mi się przypomniało, jak popatrzyłem na tę wypacykowaną babkę, o tam – mówi Santiago. – Podobna do jednej z tych Bimbambom, nazywała się Ada Rosa.

Pod pretekstem śledzenia zwycięzców w totalizatorze mogłeś wyskoczyć z redakcji, Zavalita, iść do kina, na kawę z kumplami z innych gazet albo towarzyszyć Carlitosowi, który właśnie pisał cykl reportaży o zespole tanecznym utworzonym przez impresaria Pedrita Aguirre – w tym zespole występowała Chinka. Myśli: dziewczyny z Bimbambom. Dotychczas bywał tylko od czasu do czasu zakochany, myśli, ale wtedy spadło to na niego jak zaraza, miłość do Chinki to była choroba. Dla niej robił reklamę zespołowi Bimbambom i wypisywał pełne entuzjazmu artystyczno-patriotyczne impresje, które umieszczał w rubryce teatralnej: dlaczego mamy się zadowalać tancerkami z Kuby i z Chile, tymi artystkami podrzędnej klasy? przecież mamy w Peru utalentowane dziewczęta, które mogą zabłysnąć jako gwiazdy pierwszej wielkości. Bez wahania narażał się dla niej na śmieszność: trzeba im tylko dać okazję, trzeba im aplauzu, to przecież sprawa naszego prestiżu narodowego, biegnijmy więc obejrzeć debiut zespołu Bimbambom. Razem z Norwinem, Solórzanem, Periquitem chodzili do teatru Monumental oglądać próby, a tam była Chinka, Zavalita, jej nieokiełznane ciało o wyzywających pośladkach, jej bezczelna, łobuzerska twarz, jej złe oczy, jej chropowaty głos. Siedząc w zakurzonych, zapchlonych krzesłach parteru, widzieli, jak się kłóci z pedrylowatym choreografem Tabarinem, ogłuszeni rytmami mam-bo, rumby, huarachy, ścigali ją wzrokiem wśród chaosu panującego na scenie: ta jest najlepsza ze wszystkich, Garlitos, brawo, Garlitos. Kiedy Bimbambom zaczęły występować w teatrach i kabaretach, zdjęcie Chinki co najmniej raz na tydzień pojawiało się w rubryce teatralnej, opatrzone wynoszącym ją pod niebo komentarzem. Czasami, po załatwieniu swoich spraw, Santiago szedł razem z Carlitosem i Chinką na kolację do Parral albo na kielicha do jakiegoś żałosnego baru na świeżym powietrzu. W tym czasie zakochani żyli ze sobą; bardzo dobrze i pewnego wieczoru, w „Negro-Negro”, Garlitos położył rękę na ramieniu Santiago: przechodzimy trudną próbę, Zavalita, trzy miesiące bez jednej burzy, jeszcze w końcu się z nią ożenię. A innego wieczora, już zalany: przez cały ten czas byłem szczęśliwy, Zavalita. Ale przyszły i awantury, kiedy zespół Bimbambom się rozleciał, a Chinka zaczęła tańczyć w „Pingwinie”, kabarecie, który otworzył w śródmieściu Pedrito Aguirre. Wieczorami, po wyjściu z „Kroniki”, Garlitos ciągnął Santiago w podcienia placu San Martin, na Ocoña, w lepki krąg, którego smutną ozdobą był „Pingwin”. Pedrito Aguirre wpuszczał ich zawsze za darmo, dawał im piwo po obniżonej cenie i zgadzał się na kredyt. Siedząc za barem obserwowali doświadczonych nocnych piratów podrywających tancerki. Posyłali im karteczki przez kelnerów, sadzali je przy swoich stolikach. Czasem, kiedy się zjawiali, Chinki już nie było i Pedrito Aguirre poufale klepał Carlitosa po plecach: źle się czuła, poszła odprowadzić Adę Rosę, dostała wiadomość, że jej matka jest w szpitalu. Kiedy indziej zastawali ją przy dyskretnie ukrytym stoliku w głębi sali, wysłuchującą tokowania jakiegoś króla półświatka, albo w półmroku, obok podstarzałego eleganta o srebrnych baczkach, albo w tańcu, w ramionach młodego Apollina. I wtedy zmieniona twarz Carlitosa: ona to ma w umowie, Zavalita, musi być grzeczna dla klientów, lub, widząc, co się dzieje, chodźmy poszaleć, Zavalita, albo: chodzę z nią przez czysty masochizm, Zavalita. Od tego czasu miłość tych dwojga toczyła się znowu w dawnym okrutnym rytmie przeprosin i zerwań, skandali i publicznego okładania pięściami. W chwilach wolnych od romansowania z Carlitosem Chinka afiszowała się z bogatymi adwokatami, z bezczelnymi młokosami z dobrych rodzin, z chorymi na wątrobę kupcami. Bierze, co podleci, nawet ojców rodzin, syczał jadowicie Becerrita, to już nie prostytucja, to powołanie do cudzołóstwa. Ale kłócili się tylko kilka dni i w końcu zawsze Chinka dzwoniła do „Kroniki”. Wtedy te ironiczne uśmieszki w redakcji, to złośliwe robienie oka znad maszynopisów, podczas gdy Garlitos, z podkrążonymi oczami, niemal całował słuchawkę, a jego wargi poruszały się z pokorą i nadzieją. Chinka wykończyła go finansowo, ciągle pożyczał od kogo się dało, a wierzyciele z jego wekslami nachodzili go nawet w redakcji. W „Negro-Negro” cofnęli mu kredyt, myśli, a tobie, Zavalita, jest do dziś winien co najmniej tysiąc solów. Myśli: dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć lat. Wspomnienia pękające jak wydmuchiwane przez Teté baloniki z gumy do żucia, nietrwałe jak odbarwione wraz z upływem czasu reportaże z wyścigów, Zavalita, niepotrzebne jak kartki wrzucane co noc do wiklinowego kosza na śmieci.

– Gdzie tam, ta to nie żadna artystka – mówi Ambrosio. – Nazywa się Margot, znana kurwa. Codziennie zagląda do „Katedry”.

Queta zaczęła na dobre obrabiać swojego gringa: jedna whisky, druga, to dla niego, a dla niej wermut (po prostu rozwodniona herbata). Podłapałaś dobrego gościa, powiedział jej Robertito, to złota żyła, już masz dwanaście żetonów. Gringo zaśmiewając się i robiąc miny opowiadał jakąś historię, ale Queta rozumiała z tego tylko oderwane słowa. Napad na bank czy na sklep, czy na pociąg, który ten facet widział naprawdę albo w kinie, a może czytał o tym w jakimś piśmie, w każdym razie, chociaż ona nie rozumiała dlaczego, wspomnienie tej historii ogromnie go bawiło. Z uśmiechem na twarzy, otaczając ramieniem piegowatą szyję partnera, Queta tańczyła i myślała: dwanaście, tylko tyle? I właśnie zza zasłony w głębi wyjrzała Ivonne, ociekająca szminką i rimmelem. Mrugnęła na nią i skinęła ręką o połyskliwych szponach. Queta zbliżyła usta do ucha porośniętego jasnym puszkiem: zaraz wracam, kochanie, poczekaj na mnie, nie odchodź z żadną inną. What, co, did you say? powiedział wesolutkim tonem, a Queta czule przycisnęła jego ramię: zaraz wracam, za chwileczkę. Ivonne czekała w korytarzyku, z miną od wielkiego dzwonu: okropnie ważna figura, Quetita.

– Jest w saloniku, z Malvina – obrzuciła badawczym spojrzeniem jej fryzurę, makijaż, suknię, pantofle. – Chce, żebyś ty też przyszła.

– Ale ja jestem zajęta – powiedziała Queta wskazując w stronę baru. – O, ten…

– Zobaczył cię z saloniku, spodobałaś mu się – oczy Ivonne zabłysły. – Nawet sobie nie zdajesz sprawy, jakie masz szczęście.

– No a tamten, madame? – nalegała Queta. – On już dużo zamówił i…

– Ma kupę forsy, nadziany jak król – szeptała chciwie Ivonne. – Musi stąd odejść zadowolony, zadowolony z ciebie. Czekaj, poprawię ci włosy, potargałaś się.

Szkoda, myślała Queta, podczas gdy palce Ivonne buszowały w jej włosach. A po chwili, gdy szła korytarzem: polityk, wojskowy, dyplomata? Drzwi od saloniku były otwarte i wchodząc zobaczyła, jak Malvina rzuca halkę na dywan. Zamknęła drzwi, które w tej samej chwili otworzyły się znowu, i wszedł Robertito z tacą; zgięty we dwoje przemknął po dywanie ze służalczą miną na gładkiej twarzy, dobry wieczór. Postawił tacę na stoliku i tak samo pochylony wyszedł, a wtedy Queta usłyszała głos tamtego:

– I ty też, ślicznotko, ty też. Nie gorąco ci?

Głos pozbawiony wyrazu, suchy, despotyczny, lekko pijany.

– Nie ma pośpiechu, kochasiu – powiedziała starając się dojrzeć jego oczy, ale nie udało jej się. Siedział na krześle pod trzema obrazkami, częściowo ukryty w mroku, bo do tego kąta nie dochodziło światło lampy o kształcie słoniowego kła.

– Jemu za mało jednej, ma ochotę na dwie – zaśmiała się Malvina. – Masz apetycik, co, kochasiu? Taki jesteś wymagający.

– No, już – rozkazał niecierpliwym, a jednak ciągle lodowatym tonem. – I ty też, prędzej. Nie gorąco ci?

Nie, pomyślała Queta, i ze smutkiem wspomniała gringa pozostawionego w barze. Odpinając spódnicę widziała, że Malvina jest już naga: brązowawa bryła mięsa przeciągająca się w świetle lampy ruchami, które miały być prowokacyjne; mówiła sama do siebie. Wyglądała na wstawioną, i Queta pomyślała: utyła. Nie było jej z tym dobrze, piersi jej obwisły, stara zaraz ją pośle do łaźni tureckiej.

– Pośpiesz się, Quetita – Malvina trzaskała palcami i śmiała się. – Nasz kapryśnik już nie może wytrzymać.

– Raczej nasz ordynarny chamuś – mruknęła Queta, powoli zsuwając z nóg pończochy. – Twój pieszczoszek nawet nie umie powiedzieć dobry wieczór.

Ale on nie miał ochoty na żarty ani na rozmowy. Bujał się na fotelu, obsesyjnym, monotonnym ruchem, i milczał w dalszym ciągu, czekając, aż Queta skończy się rozbierać. Zdjęła spódnicę, bluzkę, stanik, tak jak Malvina, ale została w majtkach. Bez pośpiechu ułożyła swoje rzeczy na krześle.

– Tak będzie wam lepiej, chłodniej – powiedział mężczyzna tym swoim nieprzyjemnym tonikiem, zimnym, znudzonym, niecierpliwym. – Chodźcie no tutaj, łyknijcie coś na rozgrzewkę.

Podeszły razem do fotela i podczas gdy Malvina z wymuszonym śmiechem osuwała się na kolana gościa, Queta mogła się przyjrzeć jego twarzy, chudej i kościstej, o znudzonych ustach, o badawczych, lodowatych oczach. Pięćdziesiąt lat, pomyślała. Malvina, kuląc się na jego kolanach, pociesznie mruczała: jej jest zimno, no ogrzej mnie, no popieść troszeczkę. Impotent, co nienawidzi całego świata, pomyślała Queta, nudziarz, co nienawidzi całego świata. Otoczył ramieniem plecy Malviny, ale jego oczy z niezmienną niechęcią biegły ku Quecie, która czekała stojąc przy stoliku.

– Dla ciebie też jest miejsce – rozkazał pijąc. – Dla każdej jedno kolano, żebyście się nie pobiły.

Poczuła, że ją ciągnie za rękę, i przysuwając się do niego usłyszała, jak Malvina piskliwie zawodzi aj, Quetita, jakie kościste. Siedzieli teraz przyciśnięci do siebie, fotel bujał się jak wahadło zegara, i Queta poczuła odrazę: jego ręka była mokra od potu. Była koścista, drobna, i podczas gdy Malvina – siedząc już wygodnie albo tylko udając, że jej wygodnie – chichotała, dowcipkowała i starała się pocałować mężczyznę w usta, Queta czuła jego szybkie paluszki, mokre, lepkie palce, łaskoczące jej piersi, brzuch i nogi. Wybuchnęła śmiechem i poczuła, że go nienawidzi. A on rozdawał pieszczoty metodycznie i z uporem, każdej z nich jedną ręką, ale nawet się nie uśmiechnął i popatrywał to na jedną, to na drugą, w milczeniu, z twarzą obojętną i zamyśloną.

– Pan ordynusik jakiś niewesoły – powiedziała Queta.

– To już może chodźmy do łóżka – pisnęła ze śmiechem Malvina. – Bo dostaniemy zapalenia pluć, kochasiu.

– Z dwiema naraz nie mam odwagi, to dla mnie za dużo, takie dwie ślicznotki – mruknął i zepchnął je łagodnie z kolan. Po czym rzucił rozkaz: – Najpierw trzeba się zabawić. Zatańczcie coś.

Będzie nas tak trzymał całą noc, pomyślała Queta, posłać by go w cholerę i wrócić do gringa. Malvina odeszła w kąt i klęcząc przy ścianie włączała adapter. Queta poczuła, że zimna koścista rączka znowu ją przyciąga, i pochyliła się, zbliżyła twarz i otworzyła usta: coś ciastowatego, cienkiego, o zapachu mocnego tytoniu i alkoholu, wcisnęło się pomiędzy jej zęby, dosięgnęło dziąseł, rozpłaszczyło jej język i wysunęło się z powrotem zostawiając w jej ustach gorzką ślinę. Po czym koścista rączka bezceremonialnie zepchnęła ją z fotela, zobaczymy, może tańczysz jeszcze lepiej, niż całujesz. Queta poczuła ogarniający ją gniew, ale uśmiech nie zniknął z jej twarzy, przeciwnie, stawał się coraz bardziej promienny. Malvina podeszła do nich, wzięła Quete za rękę, pociągnęła ją na dywan. Tańczyły huarache, z figurami i ze śpiewem, ledwo dotykając się nawzajem końcami palców. Potem bolero, przytuliwszy się mocno do siebie. Kto to jest? szepnęła Queta do ucha Malvinie. Nie wiem, Quetita, ale jakiś ważny skurwiel. – Trochę czulej – zaszemrał mężczyzna łagodnie, jego głos był teraz inny; brzmiał cieplej i jakby bardziej po ludzku. – Z sercem.

Malvina wybuchnęła swym ostrym, sztucznym chichotem i zaczęła głośno wykrzykiwać, a to ci dopiero, jak mamę kocham, i przyciskać się namiętnie do Quety, która obejmowała ją w talii, kołysząc się lekko. Fotel znów zaczął się bujać, teraz szybciej niż przedtem, nierówno, z sekretnym poskrzypywaniem, i Queta pomyślała no dobra, już jest gotów. Zbliżyła usta do ust Malviny i kiedy się całowały, zamknęła oczy, żeby się nie roześmiać. I w tym momencie muzykę zagłuszył pisk opon samochodowych. Odskoczyły od siebie, Malvina zatkała uszy, powiedziała znów jakiś pijak, cholera. Ale to nie był wypadek, tylko auto ostro zahamowało przed domem, trzasnęły drzwiczki i wreszcie ktoś zadzwonił. Dzwonił i dzwonił, jakby nie mógł oderwać ręki.

– No co jest, o co chodzi – powiedział mężczyzna z głuchą wściekłością. – Tańczcie dalej.

Ale płyta dojechała do końca i Malvina musiała założyć nową. Znowu się objęły, znowu tańczyły, i nagle drzwi odskoczyły aż pod ścianę, jak otwarte kopniakiem. Queta go zobaczyła: wielki Murzyn o ciemnoczekoladowej skórze i wściekle przy lizanych włosach. Znieruchomiał na progu, z ogromnym łapskiem na klamce, jego wielkie białe oczy patrzyły na nią olśnione. Nawet wtedy nie przestały patrzeć, kiedy mężczyzna zeskoczył z fotela i w dwóch susach znalazł się przy drzwiach.

– Co tu robisz, do cholery? – powiedział stając przed Murzynem z zaciśniętymi pięściami, jakby chciał go bić. – Nie wiesz, że trzeba pukać?

– Generał Espina czeka przed domem, don Cayo – Murzyn jakby się skurczył, oderwał dłoń od klamki, bojaźliwie patrzył na tamtego, język mu się plątał. – Jest w samochodzie. Powiedział, żeby pan wyszedł, że to bardzo pilne.

Malvina w pośpiechu nakładała spódnicę, bluzkę, pantofle, a Queta ubierając się spojrzała jeszcze raz w stronę drzwi. Nad głową odwróconego plecami gościa znowu te oczy czarnucha: przestraszone, oślepione blaskiem.

– Powiedz, że zaraz zejdę – mruknął mężczyzna. – A na przyszłość nigdy się nie ładuj bez pukania, bo oberwiesz.

– Przepraszam, don Cayo – Murzyn skinął głową i cofnął się. – Ja nie pomyślałem, powiedzieli mi jest tutaj. Niech pan się nie gniewa.

Zniknął w korytarzu, a mężczyzna zamknął drzwi. Odwrócił się do nich, teraz już doskonale widoczny w pełnym świetle lampy. Twarz miał pooraną zmarszczkami, z postarzałych oczu wyzierało rozczarowanie. Wyjął z portfela kilka banknotów i położył na fotelu. Podszedł do nich poprawiając sobie krawat.

– To na pociechę, bo już muszę iść – mruknął niechętnie, wskazując palcem pieniądze. I rozkazującym tonem do Quety: Jutro przyślę po ciebie. Koło dziewiątej.

– O dziewiątej nie mogę – powiedziała Queta szybko, zerkając na Malvine.

– Będziesz mogła – rzekł sucho. – No więc tak jak mówiłem, o dziewiątej.

– To mnie już odstawiasz, kochasiu? – zaśmiała się Malvina i stając na palcach patrzyła na banknoty leżące na fotelu. – Więc nazywasz się Cayo. Cayo… a dalej?

– Cayo Gównocidotego – powiedział nie odwracając się, już na progu. Wyszedł i trzasnął drzwiami.

– Dopiero co miałeś telefon z domu, Zavalita – powiedział Solórzano na jego widok. – Jakaś pilna sprawa. Tak, chyba coś z ojcem.

Pobiegł do pierwszego biurka, nakręcił numer, długie rozdzierające sygnały, nieznany uprzejmy głos: pana nie ma, nie ma nikogo. Znowu zmienili szefa służby i ten już nawet nie wie, kim jesteś, Zavalita.

– Tu Santiago, syn starszego pana – powtórzył głośniej. – Co się stało ojcu? Gdzie jest?

– Zachorował – powiedział służący. – Jest w klinice. Nie wiem w której, proszę pana.

Wziął od Solórzano dziesięć solów i złapał taksówkę. Wbiegł do Kliniki Amerykańskiej i zaraz zobaczył Teté, która dzwoniła z telefonu służbowego. Jakiś chłopak, nie Chispas, trzymał ją pod ramię i dopiero kiedy był już koło nich, Santiago poznał w nim Popeye’a. Zobaczyli go i Teté odłożyła słuchawkę.

– Już lepiej, lepiej – miała zapłakane oczy, łamiący się głos.

– Ale myśleliśmy, że umrze, Santiago.

– Od godziny wydzwaniamy do ciebie, chudy – powiedział Popeye. – Do twojego pensjonatu, do „Kroniki”. Już chciałem brać samochód i jechać po ciebie.

– Ale to nie było wtedy – mówi Santiago. – Umarł przy drugim ataku, Ambrosio. W półtora roku później.

To się stało podczas popołudniowej herbaty. Don Fermín wrócił przedtem do domu wcześniej niż zwykle; źle się czuł, bał się, że to grypa. Wypił gorącej herbaty, łyk koniaku i czytał prasę, zagłębiony w fotelu przy biurku, aż tu nagle Teté i Popeye, którzy puszczali płyty w salonie, usłyszeli jakiś łomot. Santiago zamyka oczy: to potężne ciało leżące na dywanie, twarz zastygła w ogromnym bólu czy przerażeniu, obok na podłodze pled i pismo, które czytał. Jak mama musiała krzyczeć, jakie zamieszanie w całym domu. Owinęli go w koce, wnieśli do samochodu Popeye’a, zawieźli do kliniki. Mimo żeście go państwo w tak barbarzyński sposób poruszali, całkiem nieźle zniósł atak, powiedział lekarz. Musi teraz leżeć bez ruchu, ale już nie ma się czego obawiać. W korytarzyku pod jego pokojem siedziała pani Zoila, a stryj Clodomiro i Chispas uspokajali ją. Matka podstawiła mu policzek do pocałunku, ale nie powiedziała słowa i popatrzyła na niego z wyrzutem.

– Już odzyskał przytomność – powiedział stryj Clodomiro.

– Jak wyjdzie pielęgniarka, możesz do niego zajrzeć.

– Tylko na chwile – powiedział Chispas. – Doktor nie pozwala mu mówić.

Potem ten przestronny pokój o seledynowych ścianach, poczekalnia z zasłonami w kwiaty i on, Zavalita, w jedwabnej bordowej piżamie. Lampa na nocnej szafce rzucała na łóżko skąpą wiązkę światła, jak w kościele. I ta bladość jego twarzy, szpakowate włosy zmierzwione na skroniach, wilgotny zwierzęcy przestrach w oczach. Ale kiedy Santiago pochylił się, żeby go pocałować, już się uśmiechał: nareszcie cię znaleźli, chudzino, myślałem, że cię już nie zobaczę.

– Pozwolili mi wejść, pod warunkiem, że ci nie dam mówić, tato.

– Na szczęście już przeszło, nie ma się co bać – szepnął don Fermín; jego ręka wysunęła się spod przykrycia, ujęła ramię Santiago. – Wszystko w porządku, chudzino? Jak mieszkanie, jak praca?

– Wszystko doskonale, tato – powiedział. – Ale nic nie mów, bardzo cię proszę.

– Aż mnie coś ściska, o, tutaj, paniczu – mówi Ambrosio – Taki człowiek jak on nie powinien był umierać.

Siedział u niego dłuższą chwilę, na brzegu łóżka, i patrzył na tęgą, owłosioną rękę, spoczywającą na jego kolanie. Don Fermín zamknął oczy, oddychał głęboko. Nie miał poduszki, leżał wyciągnięty, z głową na materacu, i Santiago widział jego pomarszczoną szyję z szarymi punkcikami zarostu. Wkrótce zjawiła się pielęgniarka w białych pantoflach i dała mu znak, żeby wyszedł. Pani Zoila, stryj Clodomiro i Chispas siedzieli już w poczekalni, Teté i Popeye szeptali do siebie stojąc pod drzwiami.

– Przedtem polityka, teraz laboratorium i biuro – powiedział stryj Clodomiro. – Za dużo pracował, tak nie można.

– Wszystko chce robić sam, tak jakby mnie nie było – powiedział Chispas. – Wygadałem język do pięt, żeby pozwolił mi się zająć interesami, ale nie ma na niego siły. A teraz, chce czy nie chce, będzie musiał odpocząć.

– To nerwy – pani Zoila z urazą spojrzała na Santiago. – To nie tylko przez interesy, ale i przez tego smarkacza. Jak nie ma od ciebie wiadomości, to go zabija, a ciebie się nie można doprosić, żebyś zajrzał do domu.

– Oszalałaś, mamo, nie krzycz tak – powiedziała Teté. – On słyszy.

– Ciągle się tobą zadręcza, odbierasz mu spokój – szlochała pani Zoila. – Zatrułeś ojcu życie, ty smarkaczu.

Z pokoju wyszła pielęgniarka i mijając ich szepnęła proszę ciszej. Pani Zoila otarła oczy chusteczką, a stryj Clodomiro pochylił się nad nią, opiekuńczy i pełen skruchy. Siedzieli bez słowa, patrząc na siebie. Po chwili Teté i Popeye znów zaczęli szeptać. Jak się zmienili ci wszyscy, Zavalita, jak postarzał się stryj Clodomiro. Uśmiechnął się do niego, a stryj odpowiedział mu smutnym okolicznościowym uśmiechem. Zmalał, przybyło mu zmarszczek, prawie nie miał włosów, tylko tu i ówdzie kępki białego puchu na głowie. Chispas stał się już mężczyzną; w jego ruchach, w jego sposobie siadania, w jego głosie była dojrzała pewność siebie, swoboda płynąca z fizycznej i duchowej siły, jego spojrzenie kryło w sobie spokojną stanowczość. Taki był wtedy, Zavalita: silny, opalony na brązowo, w szarym garniturze, czarnych pantoflach i skarpetkach, białe mankiety koszuli, ciemnozielony krawat z dyskretną spinką, rożek białej chusteczki w kieszonce marynarki. I jeszcze Teté, rozmawiająca półgłosem z Popeye’em. Trzymali się za ręce, patrzyli sobie w oczy. Jej różowa sukienka, myśli, szeroki naszyjnik spływający aż do pasa. Widział okrągłości jej piersi i bioder, jej nogi drugie i smukłe, cienkie w kostkach, jej białe dłonie. Ty już nie wyglądasz tak jak oni, Zavalita, ty już się stałeś kimś z dołu. Myśli: już wiem, mamo, dlaczego na mój widok wpadałaś w złość. Nie czuł się zwycięzcą, nie czuł satysfakcji, chciał stamtąd wyjść jak najprędzej. Pielęgniarka wsunęła się cichutko i powiedziała, że już minęła pora odwiedzin. Pani Zoila miała zostać na noc w klinice, Chispas zabrał Teté. Popeye zaproponował stryjowi Clodomiro, że go odwiezie swoim autem, ale on nie, on pojedzie mikrobusem, wysiądzie tuż przed domem, niech pan się nie trudzi, bardzo dziękuję.

– Twój stryj zawsze taki sam – powiedział Popeye; jechali wolno w stronę śródmieścia, w dopiero co zapadłym zmroku. Nigdy nie chce, żeby go podrzucić albo przyjechać po niego.

– Nie lubi robić kłopotu, nie lubi prosić o przysługę – powiedział Santiago. – To bardzo skromny gość.

– Tak, bardzo dobry człowiek – powiedział Popeye. – Typowy Peruwiańczyk, nie?

I Popeye, Zavalita: piegowaty, czerwony, ruda czupryna na jeża, to samo przyjacielskie, czyste spojrzenie co kiedyś.

Tylko że tęższy, wyższy, swobodniejszy w ruchach i zachowaniu. Jego koszula w kratę, myśli, jego flanelowa kurtka ze skórzanymi klapami i skórzanymi łatami na łokciach, i te sztruksowe spodnie, i te mokasyny.

– Najedliśmy się strachu o twojego starego – z jedną ręką na kółku, drugą nastawiał radio. – Szczęście, że mu się to nie przytrafiło na ulicy.

– Mówisz, jakbyś już należał do rodziny – przerwał mu Santiago z uśmiechem. – Nawet nie wiedziałem, piegus, że chodzicie z Teté.

– Nic ci nie mówiła? – wykrzyknął Popeye. – Już co najmniej od dwóch miesięcy, chudy. Słowo daję, jakbyś spadł z księżyca.

– Kawał czasu nie zaglądałem do domu – powiedział Santiago. – Ale to świetnie, cieszę się za was oboje.

– Co ja przeszedłem z powodu twojej siostry – roześmiał się Popeye. – Jeszcze w szkole, pamiętasz? No i widzisz, dla chcącego nic trudnego.

Stanęli przed „Tambo” w alei Arequipa, wzięli dwie kawy, pogadali nie wysiadając z samochodu. Grzebali we wspólnych wspomnieniach, opowiadali każdy o swoim życiu. Właśnie zrobił dyplom na architekturze, myśli, zaczął pracować w dużym przedsiębiorstwie, miał zamiar razem z kilkoma innymi założyć własny zespół. No a ty, chudy, jak ci idzie, jakie plany?

– Jakoś leci – powiedział Santiago. – Nie mam żadnych planów. Chcę zostać w „Kronice”.

– A kiedy zrobisz dyplom i wykierujesz się na adwokata? – powiedział Popeye z przebiegłym uśmieszkiem. – Jesteś do tego stworzony.

– Chyba nigdy – powiedział Santiago. – Nie chcę być adwokatem.

– Tak między nami, to wiesz, twój stary okropnie się tym gryzie – powiedział Popeye. – Jak rozmawia ze mną i z Teté, to ciągle powtarza musicie go zachęcić, niech skończy studia. Tak, wszystko mi opowiada. Jestem w bardzo dobrych stosunkach z twoim starym, chudy. Bardzo się przyjaźnimy. To najlepszy człowiek na świecie.

– Nie mam ochoty zostać doktorem – zażartował Santiago. – W naszym kraju co drugi facet jest doktorem.

– A ty zawsze chciałeś być inny niż wszyscy – roześmiał się

Popeye. – Mówisz jak za czasów, kiedyśmy byli szczeniakami. Nic się nie zmieniłeś.

Odjechali sprzed „Tambo”, ale zanim Santiago wysiadł, pogadali jeszcze chwilę w alei Tacna, pod mlecznobiałym budynkiem „Kroniki”. Powinni się trochę częściej spotykać, chudy, zwłaszcza teraz, kiedy jestem już prawie twoim szwagrem. Popeye tyle razy chciał go złapać, ale ty jesteś nieuchwytny, bracie. Da znać kilku kumplom, ciągle o ciebie pytają, chudy, i może sobie kiedyś skoczymy na obiad. Od czasu ukończenia szkoły nikogo z nich nie widziałeś, co, chudy? Myśli: od czasu ukończenia szkoły. Szczeniaki, z których wyrosły teraz lwy i tygrysy, Zavalita. Inżynierowie, adwokaci, dyrektorzy. Niektórzy już się pewno pożenili, myśli, albo mają swoje dziewczyny.

– Nie widuję ludzi, bo żyję jak sowa, piegus, to przez tę pracę w gazecie. Kładę się spać rano, a kiedy wstaję, to już znowu czas do pracy.

– Cygańskie życie, chudy – powiedział Popeye. – To musi być szałowe, nie? Zwłaszcza dla takiego intelektualisty jak ty.

– Czemu pan się śmieje – mówi Ambrosio. – Ja naprawdę tak myślę o pańskim ojcu, jak mówiłem, paniczu.

– Nie, ja nie z tego – mówi Santiago. – Śmieję się z mojej twarzy intelektualisty.

Następnego dnia don Fermín już siedział na łóżku i czytał gazety. Był ożywiony, oddychał bez trudu, twarz znów nabrała kolorów. Leżał w klinice tydzień i Santiago odwiedzał go codziennie, ale zawsze zastawał tam jeszcze kogoś. Jacyś krewni, których nie widział od lat i którzy obrzucali go szczególnym, nieufnym spojrzeniem. Czarna owca, ten, co uciekł z domu, ten, przez którego Zoila tak się zamartwia, ten, co siedzi na nędznej posadce w jakiejś gazecie? Trudno było nawet spamiętać imiona tych wszystkich ciotek i wujów, Zavalita, twarze tych kuzynów i kuzynek; pewno wiele razy mijałeś ich na ulicy i nawet ich nie poznałeś. Był listopad i zaczynało się robić ciepło, kiedy señora Zoila i Chispas zawieźli don Fermina do Nowego Jorku na badania. Wrócili po dziesięciu dniach i cała rodzina pojechała na wakacje do Ancón. Nie widziałeś ich prawie trzy miesiące, Zavalita, ale nie było tygodnia, żebyś nie dzwonił do starego. Pod koniec marca wrócili do Miraflores, don Fermín był wypoczęty, twarz miał zdrową i opaloną. Kiedy znów przyszedł w niedzielę na obiad, zobaczył, że Popeye całuje senorę Zoile i don Fermina. Pozwolono Teté chodzić z nim w soboty na dancing do Grill del Bolívar. Na twoje urodziny Teté, Chispas i Popeye przyszli do ciebie do pensjonatu i wyciągnęli cię z łóżka, a w domu wszyscy czekali z prezentami. Dwa garnitury, Zavalita, koszule, buty, spinki, a w kopercie czek na tysiąc solów, które przepuściłeś razem z Carlitosem w jakiejś spelunce. Bo na co jeszcze warto wydawać forsę, Zavalita, co nam zostało poza tym?

– Na początku to się obijałem – mówi Ambrosio. – Potem byłem kierowcą, no a potem to się pan uśmieje, byłem współwłaścicielem zakładu pogrzebowego.

Pierwsze tygodnie w Pucallpa okazały się niedobre. Nawet nie dlatego, że Ambrosio był smutny i nic nie mogło go pocieszyć, nie, raczej przez te nocne koszmary. Z jakichś dalekich ciemności przychodziło do niej tamto białe ciało, młode i piękne, jak wtedy w willi w San Miguel, i całe się iskrzyło, a Amalia, klęcząc w swej maleńkiej izdebce w dzielnicy Jezus Maria, zaczynała dygotać. Ciało unosiło się, olbrzymiało, zatrzymywało się nad nią w powietrzu, otoczone złotawą poświatą, i widziała na szyi swojej pani wielką purpurową ranę, widziała jej oskarżycielskie oczy: to ty mnie zabiłaś. Budziła się z ciężkim sercem i przytulona do śpiącego Ambrosia leżała bezsennie aż do świtu. Kiedy indziej ścigali ją policjanci w zielonych mundurach i słyszała ich gwizdki, stukot butów: to ty ją zabiłaś. Nigdy jej nie schwytali, przez całą noc wyciągali ku niej ręce, a ona kurczyła się na posłaniu, oblana zimnym potem.

– Nie wspominaj mi więcej o twojej pani – powiedział jej Ambrosio w dniu, kiedy przyjechali do Pucallpa, a miał przy tym minę zbitego psa. – Zabraniam ci.

Poza tym od pierwszej chwili była nieufnie nastawiona do tego miasta, gdzie panował taki upał i gdzie wszystko przynosiło rozczarowanie. Najpierw mieszkali w domu nękanym przez gromady pająków i karaluchów – to był hotel „Pucallpa” – niedaleko na pół zabudowanego rynku; z okien widać było przystań, czółna, łodzie, barki kołyszące się na brudnej powierzchni rzeki. Jakie to wszystko było brzydkie, jakie ubogie. Ambrosio oglądał miasto obojętnie, jakby się tu znaleźli przejazdem, i tylko raz, kiedy ona się skarżyła na duchotę i upał, rzucił luźną uwagę: wiesz, Amalio, tu taka sarna gorączka jak w Chinacha. W hotelu mieszkali przez tydzień. Potem wynajęli chatę ze słomianym dachem, niedaleko szpitala. Naokoło była cała kupa zakładów pogrzebowych, jeden nawet miał swoją specjalność, białe trumienki dla dzieci, i nazywał się „Trumny dla niewinnych duszyczek”.

– Biedni ci chorzy w szpitalu – powiedziała raz Amalia. – Jak widzą z okien tyle trumien, to pewnie im się wydaje, że zaraz umrą.

– Tam jest tego od groma – mówi Ambrosio. – Same kościoły i zakłady pogrzebowe. Aż się człowiekowi niedobrze robi bo tyle tych religijnych przybytków, paniczu.

Kostnica też tam była, naprzeciwko szpitala, o kilka kroków od ich domu. Amalia wstrząsnął dreszcz, kiedy pierwszego dnia zobaczyła posępną betonową budowlę, na której dachu rzędem siedziały sępy. Chata była duża, a za domem mały placyk porośnięty zielskiem. Możecie tu sobie coś zasiać, powiedział im właściciel, Alandro Pozo, kiedy się tam sprowadzili, możecie sobie zrobić ogródek. W czterech izbach nie było podłogi, tylko klepisko, a ściany były nie malowane. Nie mieli nawet materaca, na czym będą spać? A zwłaszcza Amalita Hortensja, robactwo nie da jej spokoju. Ambrosio pomacał się po kieszeni: kupią, co będzie trzeba. Jeszcze tego samego dnia poszli do miasta i kupili łóżko, materac, kołyskę, garnki, talerze, kuchenkę spirytusową, zasłony do okien, aż Amalia, widząc, że Ambrosio ciągle jeszcze coś wybiera, zaczęła się niepokoić: już dosyć, zabraknie ci pieniędzy. Ale on nie zwracał na nią uwagi i w dalszym ciągu wydawał polecenia zachwyconemu sprzedawcy z Magazynów Wong; jeszcze, to, jeszcze tamto, jeszcze ceratę.

– Skąd masz tyle pieniędzy? – pytała go Amalia tego wieczora.

– Oszczędzałem przez te wszystkie lata – mówi Ambrosio. – Chciałem się urządzić i pracować na własny rachunek, paniczu.

– No to powinieneś być zadowolony – powiedziała wtedy Amalia. – A nie jesteś. Smutno ci, że wyjechałeś z Limy.

– Już nie będę miał szefa, teraz sarn będę swoim szefem – odparł Ambrosio. – Jasne, że się cieszę, ty głuptasie.

Nieprawda, dopiero potem zaczął się cieszyć. Przez pierwsze tygodnie w Pucallpa cały czas był poważny, prawie nic nie mówił, miał taką zgnębioną minę. Ale mimo to od pierwszej chwili był dobry dla niej i dla Amality Hortensji. Jak przyjechali, zaraz następnego dnia wyszedł z hotelu i Wrócił z paczką. Co to? Ubranie dla dużej Amalii i małej Amalii. Sukienka, którą wybrał dla niej, była ogromna, ale Ambrosio nawet się nie uśmiechnął widząc ją w tej obszernej kwieciastej tunice, która spływała z ramion aż do kostek. Zaraz po przyjeździe odszukał firmę przewozową „Morales”, ale don Hilario był w Tingo María i miał wrócić dopiero za dziesięć dni. Co będą robić przez ten czas, Ambrosio? Poszukają sobie mieszkania, Amalio, i póki nie przyjdzie pora, żeby znów zacząć tyrać, przynajmniej zdążą się rozerwać. Ale ją dręczyły nocne widziadła, a on tęsknił za Limą, więc za bardzo się nie rozerwali, chociaż wydali kupę pieniędzy. Pojechali zobaczyć Indian shipibos, w chińskich knajpach na ulicy Comercio objadali się ryżem po chińsku, krewetkami w cieście i pierożkami z mięsem, przeprawili się łódką przez Ukajali, zrobili wycieczkę do Yarinacocha i często chodzili do kina. Filmy, które tam dawali, były stare, a do tego jeszcze Amalita Hortensja często zaczynała płakać w ciemnościach i ludzie wołali zabrać to dziecko. Daj mi ją, mówił Ambrosio i żeby uciszyć małą, dawał jej swój palec do ssania.

Amalia po trochu się przyzwyczajała, Ambrosio stawał się pogodniejszy. Przy urządzaniu chaty musieli się naharować. Ambrosio kupił farby i wybielił front domu i ściany, a ona wyskrobała z podłogi wszelkie brudy. Rano szli razem na targ, robili sprawunki i po drodze zapamiętywali kościoły: baptystów, adwentystów dnia siódmego, katolicki, ewangelicki, zielonoświątkowców. Znowu zaczęli rozmawiać: taki dziwny byłeś, czasem mi się zdawało, że kto inny wszedł w twoją skórę, a prawdziwy Ambrosio został w Limie. Ale dlaczego, Amalio? Bo był smutny, miał zamyśloną minę i coraz to mu oczy przygasały i uciekały w bok, jak u zwierzęcia. Ach ty wariatko, raczej ten, co został w Limie, to był nieprawdziwy Ambrosio, Amalio. Tutaj mu jest dobrze, cieszy się słońcem, Amalio, tamto zachmurzone niebo zawsze go przygnębiało. Oby to była prawda, Ambrosio. Wieczorami, podobnie jak wszyscy tutejsi ludzie, wychodzili na ulicę, siadali rozkoszując się świeżym powietrzem płynącym od rzeki i rozmawiali, ukołysani rechotem ropuch i graniem świerszczy przyczajonych w trawie. Któregoś ranka Ambrosio zjawił się z parasolem w ręku: przyniósł go, żeby Amalia nie narzekała na słońce. Teraz już ci tylko brak lokówek we włosach, Amalio, a będziesz wyglądała jak prawdziwa mieszkanka Pucallpa.

Złe sny po trochu odchodziły, znikały, mijał też strach na widok każdego policjanta. Najlepszym lekarstwem była praca, Amalia ciągle coś robiła, gotowała, prała bieliznę Ambrosia, doglądała Amality Hortensji, a on tymczasem starał się zamienić porosły chwastami placyk w ogródek. Biegł tam boso i pracował od wczesnego ranka, godzinami wyrywał zielsko, ale odrastało bardzo szybko, jeszcze gęściej niż przedtem. Naprzeciwko była chata pomalowana białą i niebieską farbą, otoczona ogrodem pełnym owocowych krzewów. Któregoś dnia Amalia poszła poradzić się sąsiadki, i doña Lupe – żona jednego takiego, co miał niewielką farmę w górnym dorzeczu i rzadko się tu pokazywał – przyjęła ją bardzo serdecznie. Oczywiście, że jej pomoże, w czym tylko będzie mogła. To była nasza pierwsza i najlepsza przyjaciółka w Pucallpa, paniczu. Doña Lupe nauczyła Ambrosia, jak wyrywać zielsko i jednocześnie zasiewać ogród, tu sadzić słodkie kartofle, tu jukę, tu ziemniaki. Dała im nasiona, a Amalię nauczyła robić potrawę ze smażonych bananów, ryżu, juki i ryb, w Pucallpa wszyscy to jedli.

II

– Wypadek? Jak to wypadek? – śmieje się Ambrosio. – Chce pan powiedzieć, że pana zmusili do żeniaczki?

Zaczęła się jedna z tych głupich zarwanych nocy, która jakimś cudem zmieniła się w hulankę. Norwin dzwonił do „Kroniki”, że czeka na nich w „El Patio”, i Santiago z Carlitosem, jak tylko skończyli robotę, poszli się z nim spotkać. Norwin chciał iść do burdelu, Garlitos do „Pingwina”, zagrali w orła i reszkę i Garlitos wygrał. Czy tam było jakieś nieoficjalne przyjęcie? Lokal był smutny i pusty. Pedrito Aguirre usiadł razem z nimi i postawił piwo. Drugi show się skończył, ostatni klienci wyszli i wtedy, nagle, nieoczekiwanie, dziewczęta z zespołu i chłopcy z orkiestry, i obsługa baru znaleźli się naokoło nich, ze śmiechem zajmując stoliki. Zaczęły się żarty, picie, kawały i kpiny, wszystko stało się radosne, dowcipne, żywiołowe i sympatyczne. Pili, śpiewali, zaczęli tańczyć, pod bokiem Santiago Chinka i Garlitos, milczący i przytuleni, patrzyli sobie w oczy, jakby dopiero przed chwilą poznali, co to jest miłość. O trzeciej nad ranem jeszcze tam byli, pijani i rozkochani, wielkoduszni i rozmowni, a Santiago zadurzył się w Adzie Rosie. To właśnie ona, Zavalita: malutka, pupiasta, czarniusieńka. Jej krzywe nogi, myśli, jej złoty ząb, nieświeży oddech, niewyparzony język.

– Tak, miałem wypadek – mówi Santiago. – Wypadek samochodowy.

Norwin ulotnił się pierwszy, razem z czterdziestoletnią tancerką o płomiennych włosach. Chinka i Garlitos namówili Adę Rosę, żeby pojechała razem z nimi. Pojechali taksówką do mieszkania Chinki na Santa Beatriz. Siedząc koło kierowcy, Santiago roztargnioną ręką gładził kolana Ady Rosy, która kiwała się w drzemce obok całujących się wściekle Cariñosa i Chinki. U Chinki wypili całe piwo z lodówki, słuchali płyt i tańczyli. Kiedy za oknem zaczęło się rozwidniać, Chinka i Garlitos zamknęli się w sypialni, a Santiago z Adą Rosą zostali sami w salonie. W „Pingwinie” już się całowali, tutaj trochę się ściskali i ona siedziała mu na kolanach, ale teraz, kiedy chciał ją rozebrać, zaczęła się stawiać, krzyczeć na niego i przeklinać. W porządku, Ada Rosa, nie będziemy się kłócili, chodźmy spać. Rzucił poduszki z fotela na dywan, położył się i zasnął. Kiedy się obudził, zobaczył jak przez błękitną mgiełkę, że Ada Rosa śpi w ubraniu, skulona na kanapie niczym embrion. Jednym susem rzucił się do łazienki, był oszołomiony, ociężały, bolały go kości, wsadził głowę pod strumień zimnej wody. Wyszedł na ulicę: blask słońca raził go w oczy, aż się załzawiły. Wypił kawę w barze na Petit Thouars, a potem, niezbyt pewnie czując się na nogach, wsiadł do mikrobusu w kierunku Miraflores i przesiadł się do drugiego, do Barranco. Na magistrackim zegarze było południe. Pani Lucía zostawiła na jego łóżku kartkę: niech zadzwoni do „Kroniki”, bardzo pilne. Arispe chyba zwariował, jeżeli myślał, że do niego zadzwonisz, Zavalita. Ale kiedy już leżał w łóżku, pomyślał, że i tak nie uśnie z ciekawości, i w piżamie zbiegł do telefonu.

– Nie jest pan zadowolony ze swego małżeństwa? – mówi Ambrosio.

– Psiakrew – powiedział Arispe. – Co za głos zza grobu.

– Byłem na przyjęciu i ledwo się trzymam na nogach – powiedział Santiago. – Całą noc nie spałem.

– Prześpisz się w drodze – powiedział Arispe. – Łap taksówkę i bądź tu zaraz. Pojedziesz do Trujillo, razem z Periquitem i Daríem, Zavalita.

– Do Trujillo? – podróż, myśli, nareszcie gdzieś się ruszyć, choćby i do Trujillo. – Czy nie mógłbym wyjechać za jakąś…

– Mowy nie ma, już w tej chwili powinieneś być daleko stąd – powiedział Arispe. – Pewna wiadomość, zdobywca półtora miliona w totku, Zavalita.

– Dobra, wskakuję pod prysznic i zaraz będę – powiedział Santiago.

– Możesz mi przetelefonować twój artykuł dziś w nocy – powiedział Arispe. – Nie myj się, tylko przyjeżdżaj, będzie więcej wody dla takich niechlujów jak Becerrita.

– Ależ skąd, jestem zadowolony – mówi Santiago. – Tylko że właściwie nie ja o tym zadecydowałem. To jakoś tak wyszło samo, tak jak praca w gazecie, jak wszystkie moje sprawy. Ja się o nic nie starałem, to raczej one mnie zagarnęły.

Szybko się ubrał, jeszcze raz zmoczył głowę, w kilku susach zbiegł ze schodów. Kiedy dojechali pod „Kromkę”, kierowca taksówki musiał go budzić. Był słoneczny poranek, rodzące się ciepło łagodnie przenikało skórę, usypiało mięśnie i wolę. Arispe zostawił mu instrukcje i pieniądze na benzynę, posiłki i hotel. Mimo kiepskiego samopoczucia i senności cieszyłeś się na myśl o podróży, Zavalita. Periquito usiadł obok Daría, a Santiago wyciągnął się na tylnym siedzeniu i prawie natychmiast usnął. Obudził się, kiedy wjeżdżali do Pasamayo. Po prawej piaszczyste wydmy i wyniosłe żółte ściany gór, po lewej połyskliwe błękitne morze i przepaść, która rosła, w miarę jak autostrada mozolnie pięła się po zalesionym zboczu. Usiadł i zapalił papierosa; Periquito z niepokojem patrzył w dół.

– No co, ptaszynki, przyjrzyjcie się dobrze, to zaraz wytrzeźwiejecie – zaśmiał się Darío.

– Jedź wolniej – powiedział Periquito. – I lepiej się nie odwracaj, kiedy do nas mówisz, nie masz oczu z tyłu głowy.

Darío jechał szybko, ale pewnie. W Pasamayo prawie nie spotykali innych samochodów, w Chancay zrobili postój, żeby coś zjeść w gospodzie dla kierowców autobusów, tuż przy szosie. Ruszyli dalej i Santiago, starając się spać mimo kołysania, słyszał, jak rozmawiają.

– To chyba bujda z tym facetem w Trujillo – powiedział Periquito. – Na świecie jest pełno gówniarzy, co nic nie robią, tylko podają gazetom fałszywe wiadomości.

– Półtora miliona solów na jednego – powiedział Darío. – Nie wierzyłem w ten totalizator, ale teraz zacznę grać.

– Wydaj półtora miliona na dziwki, a potem mi opowiesz – rzekł Periquito.

Dogorywające osady, napastliwe psy, które z wyszczerzonymi kłami wyskakiwały im na spotkanie, ciężarówki na postoju tuż przy szosie, a od czasu do czasu plantacje trzciny. Wjeżdżali na osiemdziesiąty trzeci kilometr, kiedy Santiago znowu usiadł i zapalił. Jechali po prostym odcinku drogi, z obu stron mieli piaszczyste wydmy. Ciężarówka nie zaskoczyła ich; widzieli ją z daleka, na szczycie wzgórza, patrzyli, jak się zbliża, powolna, ciężka, przysadzista, wioząc swój ładunek blachy przywiązany sznurami do platformy. Dinozaurus, powiedział Periquito w chwili, kiedy Dario gwałtownie hamował i skręcał w bok, bo w miejscu, gdzie mieli wyminąć ciężarówkę, była wyrwa w nawierzchni. Koła ich auta wpadły w piasek, coś trzasnęło pod nimi, wyprostuj! krzyknął Periquito, i Dario spróbował, no i w ten sposób rozpieprzyliśmy się, myśli. Koła zagłębiły się w piachu, ześliznęły się zamiast wspiąć się na brzeg szosy, i auto toczyło się jeszcze naprzód w potwornym przechyle, aż pokonał je własny ciężar i poturlało się jak piłka. Jak w kinie, Zavalita. Usłyszał krzyk, a może to on sam krzyknął, świat wykręcił się skośnie, jakaś siła gwałtownie cisnęła go do przodu, ciemność i migotanie gwiazd. Po bliżej nieokreślonym czasie wszystko się uspokoiło, pogrążone w mroku, pełne bólu i gorąca. Najpierw poczuł cierpki smak i chociaż miał już otwarte oczy, dopiero po dłuższej chwili odkrył, że rozstał się z pojazdem i leży na ziemi, a ów cierpki smak to piasek, którego mu się napchało do ust. Usiłował wstać, oślepił go zawrót głowy i znowu upadł. Potem poczuł, że go biorą za nogi i ręce, podnoszą i oto na dnie drugiego, mglistego snu były te dziwne dalekie twarze i to uczucie nieskończonego, jasnego spokoju. Czy to będzie właśnie takie, Zavalita? Czy to będzie takie milczenie bez pytań, taka jasność bez wątpliwości, bez wyrzutów sumienia? Wszystko-stało się płynne, niekonkretne i obce, i poczuł, że leży na czymś miękkim, co się kołysze. Był w samochodzie, ułożony na tylnym siedzeniu, rozpoznawał glosy Periquita i Daría i zobaczył jakiegoś mężczyznę w brązowym ubraniu.

– Jak się czujesz, Zavalita? – powiedział Periquito.

– Jak pijany – powiedział Santiago. – Głowa mnie boli.

– Miałeś szczęście – powiedział Periquito. – Piasek zamortyzował upadek. Gdyby nasz wóz dał jeszcze jednego koziołka, to by cię zmiażdżył.

– To jedna z niewielu ważnych rzeczy, jakie mi się przydarzyły, Ambrosio – mówi Santiago. – A poza tym wtedy poznałem dziewczynę, która teraz jest moją żoną.

Było mu zimno, nic go nie bolało, ale ciągle był ogłuszony. Słyszał rozmowy i szepty, warkot silnika i innych samochodów, a kiedy otworzył oczy, kładli go na noszach. Widział ulicę, ciemniejące niebo, na frontonie budynku, do którego wchodzili, przeczytał „La Maison de Sante”. Zanieśli go do pokoju na piętrze, Periquito i Darío pomogli go rozebrać. Kiedy leżał przykryty po szyję prześcieradłami i kocami, pomyślał będę teraz spał przez tysiąc godzin. Na pół śpiąc odpowiadał na pytania jakiegoś mężczyzny w okularach i białym fartuchu.

– Periquito, powiedz Arispemu, żeby tego nie podawał w gazecie – z trudem poznał własny głos. – Żeby mój ojciec się nie dowiedział.

– Romantyczna znajomość – mówi Ambrosio. – Zakochał się pan, kiedy pana pielęgnowała?

– Raczej dlatego, że po kryjomu dawała mi popalić – mówi Santiago.

– Udało ci się, Quetita – powiedziała Malvina. – Wypłynęłaś.

– Przysłali po ciebie samochód – mrugnął do niej Robertito. – Jak po królową, Quetita.

– Naprawdę, wygrałaś jak na loterii – powiedziała Malvina.

– I ja też, my wszystkie – powiedziała Ivonne żegnając ją przebiegłym uśmieszkiem. – To złota żyła, mówię ci, Quetita.

Przedtem, kiedy Queta się szykowała, Ivonne przyszła do niej, aby jej pomóc się uczesać i osobiście dopilnować, czy wszystko jest jak trzeba; pożyczyła jej nawet swój naszyjnik, bo pasował do jej bransoletki. Wygrałam? myślała Queta i dziwiła się, że wcale jej to nie podnieca ani nie cieszy, ani nawet nie jest zaciekawiona. Wyszła i w drzwiach aż się wzdrygnęła: te same oczy co wczoraj, zuchwałe i przestraszone. Ale Murzyn tylko przez kilka sekund patrzył jej w twarz; spuścił głowę, wymamrotał dobry wieczór, usłużnie otworzył przed nią drzwiczki samochodu, który był czarny, duży i ponury jak karawan. Wsiadła nie odpowiadając na jego przywitanie i na przednim siedzeniu zobaczyła drugiego faceta. Też wysoki, też rozrośnięty, też w granatowym ubraniu.

– Jakby było zimno, to mogę zamknąć okno – mruknął czarnuch, już siedząc za kierownicą, i przez chwilę zobaczyła białka jego ślepiów.

Samochód ruszył w stronę placu Drugiego Maja, skręcił w ulicę Alfonso Ugarte ku Bolognesi, wśliznął się w aleję Brasil i kiedy przejeżdżali pod sygnałami świetlnymi, Queta za każdym razem spostrzegała te pożądliwe robaczki śledzące ją z lusterka nad kierownicą. Drugi facet zapalił papierosa, spytawszy wpierw, czy aby jej nie przeszkadza, i już się nie oglądał ani nie próbował patrzeć na nią w lusterku. Niedaleko Malecón skręcili w jakąś przecznicę i znaleźli się w dzielnicy Magdalena Nueva, a potem jechali wzdłuż linii tramwajowej aż do San Miguel, i jak tylko Queta rzuciła okiem w lusterko, to je widziała: płonęły i umykały w bok.

– Co jest, małpę widzisz czy jak? – powiedziała myśląc teraz go zagnę, kretyna jednego. – Co się tak na mnie gapisz?

Głowy siedzących na przedzie pochyliły się i wróciły na swoje miejsce, i zaraz głos czarnucha, nie do zniesienia zawstydzony, to do niego? że co proszę? czy ona do niego mówiła? i Queta pomyślała ale masz pietra przed tym Śmierdzielem, przed tym twoim Cayo Gównocidotego. Auto kręciło się po ciemnych, cichych uliczkach San Miguel i wreszcie stanęło. Zobaczyła ogród, piętrowy domek, okno zasłonięte firankami, przez które przebijało światło. Czarnuch już wyskoczył, żeby otworzyć drzwiczki. Stał trzymając popielatą dłoń na klamce, przestraszony, ze spuszczoną głową, próbował coś powiedzieć. To tutaj? mruknęła Queta. W słabym świetle wszystkie domki wyglądały jednakowo, osłonięte równym rzędem drzew ocieniających chodnik. Zza rogu patrzyli na samochód dwaj policjanci, i ten facet z przedniego siedzenia dał im znak, jakby mówił dobra jest, to my. Dom nie był duży, to na pewno nie jego dom, pomyślała Queta: on tu tylko załatwia swoje różne świńskie sprawy.

– Ja nie chciałem obrazić – mamrotał czarnuch, głos miał pokorny i nieszczery. – Ja się nie przyglądałem. Ale jeżeli pani tak myśli, to najmocniej przepraszam.

– Nie bój się, nic nie powiem twojemu Cayo – zaśmiała się Queta. – Po prostu nie lubię, jak ktoś jest bezczelny.

Przeszła przez pachnący ogród pełen wilgotnych kwiatów i kiedy naciskała dzwonek, usłyszała po drugiej stronie drzwi głosy, muzykę. Zamrugała powiekami, oślepiona światłem. Poznała drobną, szczupłą postać mężczyzny, jego zniszczoną twarz, niechętne skrzywienie ust i pozbawione życia oczy: proszę wejść, witamy. Dziękuję za, powiedziała i zamilkła: tam była kobieta, stała przy barze zastawionym butelkami i patrzyła na nią z zaciekawionym uśmieszkiem. Queta znieruchomiała z rękami opuszczonymi bezwładnie, nagle zbita z tropu.

– To jest właśnie słynna Queta – Cayo Gównocidotego otworzył jej drzwi, usiadł i teraz obserwowali ją oboje, on i tamta babka. – Prosimy, Queta. To jest Hortensja, pani domu.

– A ja myślałam, że wszystkie są stare, brzydkie i ordynarne chamki – pisnęła tamta, a Queta, oszołomiona, zdołała pomyśleć jest zupełnie pijana. – Albo mnie nabrałeś, Cayo.

Znowu się roześmiała, sztucznie i bez wdzięku, a mężczyzna z bezwolnym półuśmiechem wskazał jej fotel: niech usiądzie, zmęczy się, jak tak będzie stała. Zrobiła kilka kroków jak po lodzie, w strachu, że się zachwieje, upadnie i jeszcze bardziej się pogrąży, i sztywno przysiadła na brzeżku fotela. Znowu dotarły do niej dźwięki muzyki, o których już zapomniała; albo może na chwilę wyłączyli adapter; to było znane tango, a adapter stał tam, w mahoniowej obudowie. Zobaczyła, że kobieta podnosi się chwiejnie, a jej niezręczne, niepewne palce sięgają do butelki i kieliszków w rogu baru. Przyglądała się jej obcisłej sukni z opalizującego jedwabiu, widziała białe plecy i ramiona, czarne jak węgiel włosy, połyskującą dłoń, profil tej kobiety, i ciągle tak samo zbita z tropu myślała jaka podobna, jakie one podobne do siebie. Tamta zbliżała się do niej z dwoma szklankami w ręku, poruszała się tak, jakby nie miała kości, i Queta odwróciła wzrok.

– Cayo mi mówił to śliczna dziewczyna, ale myślałam, że buja – stała nad nią chwiejąc się, przyglądając się jej roześmianymi, szklistymi oczyma rozpieszczonej kotki, a kiedy się pochyliła, żeby jej podać szklankę, Queta poczuła ostry, wyzywający zapach perfum. Ale to prawda, słynna Queta to śliczna dziewczyna.

– Wypijmy, słynna Queto – rzucił beznamiętnie, rozkazującym tonem Cayo Gównocidotego. – Łyknij sobie, to może się rozkręcisz.

Machinalnie podniosła szklankę do ust, zamknęła oczy i wypiła. Gorący wąż, łaskotanie pod powiekami, i pomyślała czysta whisky. Ale pociągnęła następny długi łyk i wzięła papierosa z pudełka, które jej podsunął mężczyzna. Zapalił go jej i Queta spostrzegła, że kobieta siedzi teraz tuż obok i patrzy na nią z poufałym uśmiechem. Zdobyła się na wysiłek i też się uśmiechnęła.

– Pani jest bardzo podobna do – ośmieliła się powiedzieć i zaczął ją palić fałsz tych słów, lepkie uczucie, że się ośmiesza. – Do jednej artystki.

– Do artystki? – zachęcała ją z uśmiechem kobieta, zerkając to na Cayo Gównocidotego, to znowu na nią. – O kim ty mówisz?

– No właśnie – powiedziała Queta; znowu pociągnęła z kieliszka i nabrała oddechu. – Muza, ta co śpiewała w „Embassy”. Widziałam ją wiele razy i…

Umilkła, bo kobieta zanosiła się od śmiechu. Oczy jej błyszczały, szklące się, zachwycone.

– To okropna piosenkarka ta Muza – rzekł rozkazującym tonem Cayo i skinął głową. – No nie?

– Dla mnie nie – powiedziała Queta. – Ślicznie śpiewa, zwłaszcza bolera.

– A widzisz? Ha, ha, ha! – przerwała tamta wskazując na Quete i robiąc minę do tego śmierdziela. – Widzisz? A nie mówiłam, że ja dla ciebie tracę czas? A nie mówiłam, że dla ciebie poświęcam moją karierę?

Niemożliwe, pomyślała Queta, i znowu poczuła się śmieszna. Twarz jej płonęła, miała ochotę wybiec z pokoju albo stłuc coś. Jednym haustem dopiła whisky, poczuła płomień w gardle i przedsmak wrzenia w żołądku. I zaraz miłe ciepło w żyłach, które po trochu przywróciło jej panowanie nad sobą.

– Wiedziałam, że to pani, poznałam panią – powiedziała siląc się na uśmiech. – Tylko że.

– Tylko że już nie masz nic do picia – powiedziała przyjaźnie kobieta. Podniosła się płynnym ruchem, wolno kołysząc się na boki, i popatrzyła na nią szczęśliwa, zachwycona, wdzięczna. – Uwielbiam cię za to, coś powiedziała. Daj szklankę. No widzisz, Cayo, no widzisz?

Podczas gdy tamta zataczając się szła w stronę baru, Queta spojrzała na Cayo Gównocidotego. Pił z ponurą miną, rozglądał się po jadalni, wydawał się zatopiony w myślach, sekretnych i poważnych, bardzo dalekich, i pomyślała to nie ma sensu, pomyślała nienawidzę cię. Kiedy tamta podała jej whisky, nachyliła się i szepnęła: może mi pani pokazać, gdzie jest? Tak, oczywiście, chodź, ona pokaże gdzie. Nie patrzył na nie. Queta ruszyła po schodach za panią domu, która kurczowo trzymała się poręczy i wchodziła niepewnie, próbując nogą każdego stopnia, i pomyślała teraz zacznie mi wymyślać, teraz, jak zostaniemy same, wyrzuci mnie stąd. I pomyślała: będzie chciała dać ci forsę, żebyś sobie poszła. Muza otworzyła jakieś drzwi, już bez uśmiechu wskazała jej ręką i Queta pospiesznie mruknęła dziękuję. Ale to nie była łazienka, tylko sypialnia, sypialnia z jakiegoś filmu albo z sennych marzeń: lustra, miękki dywan, lustra, parawan, na łóżku czarna narzuta z wyhaftowanym żółtym zwierzakiem, który pluł iskrami, i znowu lustra.

– Tam, w głębi – odezwał się za nią, bez cienia niechęci, nasiąknięty alkoholem głos kobiety. – Tamte drzwi.

Weszła do łazienki, zamknęła się, odetchnęła zaniepokojona. Co to znaczy, co to za zabawa, co oni sobie myślą? Spojrzała do lustra nad umywalką; na jej mocno umalowanej twarzy widać było jeszcze niepewność, zmieszanie, strach. Dla niepoznaki puściła wodę z kranu, przysiadła na brzegu wanny. Więc Muza z nim, więc on ją tu ściągnął po to żeby, więc Muza wiedziała, że? Zdawało jej się, że ktoś ją śledzi przez dziurkę od klucza, i podeszła do drzwi, przyklękła i spojrzała przez maleńki otwór: kawałek dywanu, ciemność. Muszę już iść, panie Śmierdzielu, panie Cayo Gównocidotego, muszę iść, pani Muzo. Była wściekła, zmieszana, upokorzona, chciało jej się śmiać. Jeszcze przez chwilę nie otwierała drzwi, dreptała na palcach po białych płytkach w niebieskawym świetle fluoryzującej rury i starała się uporządkować włosy, ale tylko jeszcze bardziej się potargała. Pociągnęła za łańcuszek, nabrała oddechu i wyszła. Tamta leżała w poprzek na łóżku i Queta w pewnej chwili poczuła, że bawi ją widok tej nieruchomej postaci o białej skórze kontrastującej z czarną błyszczącą narzutą. Ale kobieta już podniosła wzrok. Patrzyła na nią leniwie, mierzyła ją spojrzeniem powoli, miękko, bez uśmiechu i bez złości. Spojrzeniem zaciekawionym i zarazem płynącym z głębokiego namysłu, który krył się za pijacką ruchliwością źrenic.

– Co ja tu właściwie robię, niech mi pani powie – powiedziała w nagłym odruchu i zdecydowanym krokiem podeszła do łóżka.

– Patrzcie ją, jeszcze się złości, tylko tego brakuje – Muza wyzbyła się powagi, a jej rozbiegane oczy patrzyły na nią z rozbawieniem.

– Nie złoszczę się, tylko nic nie rozumiem – z różnych stron, z boków, z tyłu, z góry atakowały ją, odbijały ją wszystkie te lustra. – Proszę mi powiedzieć, po co mnie tu sprowadzono.

– Przestań udawać głupią i mów mi po imieniu – szepnęła kobieta; przesunęła się kawałek dalej, kurcząc się i wyciągając, jak dżdżownica, i Queta spostrzegła, że już jest bez pantofli, w jakimś momencie mignęły poprzez pończochy lakierowane paznokcie stóp. – Wiesz, jak się nazywam, jestem Hortensja. No usiądź tutaj, przestań się wygłupiać.

Mówiła bez nienawiści i bez życzliwości, pijackim głosem, dalekim i spokojnym, i ciągle na nią patrzyła, teraz już badawczo. Jakby mnie taksowała, pomyślała Queta z zawrotem głowy, jak gdyby chciała, żeby. Zawahała się, a potem usiadła na brzegu łóżka, całe ciało miała napięte. Hortensja oparła głowę na dłoni, leżała swobodna i rozluźniona.

– Doskonale wiesz po co – powiedziała bez gniewu, bez goryczy, z nutką kpiącej zmysłowości w leniwym brzmieniu głosu, i w jej oczach pojawił się ni stąd, ni zowąd jakiś nowy wyraz, który starała się ukryć, a Queta pomyślała: co takiego? Oczy miała wielkie, zielone, a rzęsy, chyba naturalne, kładły się cieniem na jej powiekach, jej usta były pełne i wilgotne, szyja gładka i prężna, o ledwo widocznych błękitnych żyłkach. Queta nie wiedziała, co o tym myśleć, co powiedzieć: co takiego? Hortensja przechyliła się do tyłu, śmiała się, jakby nie mogła się powstrzymać, zakryła twarz ramieniem, przeciągnęła się z pewnego rodzaju pożądliwością i nagle wysunąwszy rękę złapała dłoń Quety: ty aż za dobrze wiesz, po co. Jak każdy z moich klientów, pomyślała ze zdziwieniem i nawet nie drgnęła, jakby i ona też, pomyślała spoglądając na białe palce o krwawoczerwonych paznokciach dotykające jej matowego ramienia, i teraz Hortensja wpatrywała się w nią z całą mocą, wyzywająco, już nie udawała.

– Lepiej sobie pójdę – usłyszała własny głos, zająkliwy, cichy, osłupiały. – Pani na pewno chce, żebym poszła, prawda?

– Coś ci powiem – nie puszczała jej ręki, przysunęła się do niej, głos jej stał się słabszy i Queta czuła jej oddech. – Byłam w rozpaczy, bo myślałam, że jesteś stara, brzydka, że będziesz brudna.

– Pani chce, żebym wyszła? – wybełkotała Queta głupio, dysząc ciężko, pamiętając o tych lustrach. – Więc przysłano po mnie po to, żeby?

– Ale nie jesteś – szepnęła Hortensja i przysunęła twarz jeszcze bliżej, a Queta zobaczyła przeogromną radość w jej oczach i ruch warg, które zdawały się parować z gorąca. – Jesteś śliczna i młoda. I czyściutka.

Wyciągnęła drugą rękę i ujęła drugie ramię Quety. Patrzyła na nią bezwstydnie, kpiąco, przegięła się i usiadła, mruczała musisz mnie nauczyć, upadła na plecy i patrzyła na nią z dołu szeroko rozwartymi, radosnymi oczami, uśmiechała się i paplała mówże mi wreszcie po imieniu, przecież jak będą ze sobą spały, to nie będzie jej mówiła proszę pani, no nie? nie wypuszczała jej ramienia, delikatnie ciągnęła ją ku sobie, aż Queta pochyliła się i upadła obok niej. Nauczyć cię? myślała Queta, ja mam ciebie uczyć? z coraz mniejszymi oporami, już bez zażenowania, już ze śmiechem.

– No proszę – odezwał się za jej plecami rozkazujący głos, który z wolna zaczynał nabierać życia. – Wygląda na to, żeście się zaprzyjaźniły.

Obudził go dojmujący głód; głowa już nie bolała, ale czuł kłucie w plecach i skurcz mięśni. Pokój był mały, zimny i goły, okna wychodziły na podcienia z kolumnami, przechodziły tamtędy zakonnice i pielęgniarki. Przyniesiono mu śniadanie i rzucił się na jedzenie.

– Żeby tylko panu nie zaszkodziło – powiedziała pielęgniarka. – Może jeszcze chleba?

– I kawy z mlekiem, jeżeli można – powiedział Santiago. – Nie miałem nic w ustach od wczoraj.

Pielęgniarka przyniosła mu jeszcze jedno całe śniadanie i została w pokoju, przyglądając się, jak je. To właśnie ona tam była, Zavalita: taka ciemna, schludna i młoda w swoim nieposzlakowanym białym stroju, w białych pończochach, w nakrochmalonym czepku na krótkiej chłopięcej czuprynie, szczuplutka jak niteczka, smukłonoga, gdy tak stała przy jego łóżku i uśmiechała się do niego żarłocznymi ząbkami.

– Więc pan jest dziennikarzem? – oczy miała żywe i bezczelne, a przy tym układny kpiący głosik. – Jak to się stało, żeście się wyłożyli?

– Anna – mówi Santiago. – Tak, bardzo młoda. O pięć lat młodsza ode mnie.

– Po takim wstrząsie człowiek może na całe życie zostać idiotą, nawet jeżeli nic sobie nie złamał – roześmiała się pielęgniarka. – Dlatego wzięli pana na obserwację.

– Niech mnie pani nie straszy – powiedział Santiago. – Raczej powinna mnie pani podnosić na duchu.

– Pan się wzdryga na samą myśl o ojcostwie? dlaczego? – mówi Ambrosio. – Gdyby tak wszyscy myśleli, w Peru niedługo nie byłoby ludzi, paniczu.

– Więc pan pracuje w „Kronice”? – powtórzyła; stała z jedną ręką na klamce, jakby już miała wyjść, ale od pięciu minut nie ruszała się z miejsca. – Dziennikarstwo to musi być okropnie ciekawa praca, nie?

– Chociaż, muszę się panu przyznać, ja też byłem zgnębiony, jak się dowiedziałem, że będę ojcem – mówi Ambrosio. – Ale potem człowiek się przyzwyczaja, paniczu.

– Owszem, ciekawa, tylko że ma swoje ciemne strony, w każdej chwili można sobie rozwalić łeb – powiedział Santiago. – Mam do pani prośbę. Czy nie udałoby się kogoś posłać po papierosy?

– Chorym nie wolno palić, zabronione – powiedziała. – Musi pan jakoś wytrzymać. Tym lepiej dla pana, nie zatruwa pan organizmu.

– Umieram z tęsknoty za papierosem – powiedział Santiago. – Niech pani nie będzie taka niedobra. Proszę mi zdobyć chociaż jednego.

– A pana małżonka co o tym myśli? – mówi Ambrosio. – Bo ona na pewno chce mieć dziecko, na pewno. Kobiety zawsze chcą być mamusiami.

– A co za to dostanę? – powiedziała. – Umieści pan w gazecie moje zdjęcie?

– Chyba tak – mówi Santiago. – Ale Anna to dobra dziewczyna, zgadza się ze mną.

– Jak doktor zobaczy, to mnie zabije – powiedziała pielęgniarka z miną spiskowca. – Niech pan to wypali po kryjomu, a niedopałek wyrzuci do basenu.

– Okropność, „country” – powiedział Santiago zanosząc się kaszlem. – Pani pali takie świństwo?

– Macie go, jaki wymagający – powiedziała ze śmiechem. – Ja w ogóle nie palę. Ukradłam dla pana, żeby pan mógł dalej trwać w nałogu.

– Następnym razem niech pani ukradnie „nacional presidente”, a przysięgam, że umieszczę pani zdjęcie – powiedział Santiago.

– Ukradłam go doktorowi Franco – powiedziała z pocieszną minką. – Niech Bóg pana przed nim ustrzeże. To najbardziej niesympatyczny ze wszystkich lekarzy, a poza tym brutal. Wszystkim chorym zapisuje czopki.

– Co pani zrobił ten biedny doktor Franco – powiedział Santiago. – Może się pani w nim kochała?

– Też pomysł, staruszek już ledwo dyszy – na jej policzkach pokazały się dwa dołeczki, jej śmiech był żywy i ostry, nie krygowała się. – On ma sto lat.

Przez cały ranek przewozili go z jednej sali na drugą, prześwietlali i robili analizy; lekarz, którego jak przez mgłę widział poprzedniego wieczora, poddał go niemal policyjnemu przesłuchaniu. Nie ma żadnych złamań, tak przynajmniej wygląda, ale to kłucie w plecach mu się nie podoba, młody człowieku, zobaczymy, co wykażą zdjęcia. W południe przyszedł Arispe i żartował z niego: jak się dowiedział o wypadku, to zatkał uszy i nie chciał słuchać, Zavalita, możesz sobie wyobrazić, jak cię skląłem. Pozdrowienia od dyrektora, niech Santiago zostanie w klinice tak długo, jak będzie trzeba, dziennik poniesie dodatkowe koszty, tylko niech nie urządza bankietów w hotelu Bolívar. Więc naprawdę nie chcesz, żebyśmy zawiadomili twoją rodzinę, Zavalita? Nie, stary się przestraszy, a zresztą nie warto, nic mi nie jest. Po południu przyszli Periquito i Darío; mieli tylko siniaki i byli bardzo zadowoleni. Dwa dni sobie odpoczywali, a teraz, jeszcze tego samego wieczora, mieli gdzieś razem wyskoczyć. Niedługo potem przyszli Solórzano, Millón i Norwin, a kiedy się pożegnali, zjawili się Garlitos i Chinka, jak dwoje rozbitków, trupiobladzi i słodko wpatrzeni w siebie.

– Ale macie miny – powiedział Santiago. – Jakbyście jeszcze nie wytrzeźwieli po tamtej hulance.

– Bo jeszcze ciągle jesteśmy pijani – powiedziała Chinka ziewając ostentacyjnie; usiadła w nogach łóżka i zdjęła pantofle. – Ja już nawet nie wiem, jaki to dzień dzisiaj ani która godzina.

– Od dwu dni nie pokazuję się w „Kronice” – powiedział Garlitos; miał żółtą cerę, czerwony nos, oczy szczęśliwe i galaretowate. – Zadzwoniłem do Arispego, już miałem mu zbujać, że mam atak, kiedy mi powiedział o wypadku. Nie byłem wcześniej, bo nie chciałem spotkać kogoś z redakcji.

– Pozdrowienia od Ady Rosy – zarechotała Chinka. – Nie odwiedzała cię?

– Nie mów mi o niej – powiedział Santiago. – To nie kobieta, to pantera.

Ale Chinka mu przerwała zanosząc się od śmiechu: wiemy, wiemy, ona sama im opowiadała, jak było. Ada Rosa już taka jest, najpierw prowokuje, a potem wysiada, taka narwana, taka wariatka. Chinka trzęsła się ze śmiechu, otrząsała się jak foka. Miała usta umalowane w serduszko, wysoką barokową fryzurę, która nadawała jej twarzy wyraz dumnej agresywności, i wszystko w jej wyglądzie rzucało się w oczy bardziej niż zwykle: gesty, okrągłości, pieprzyła. I Garlitos cieszył się i cierpiał przez taką dziewczynę, myśli, od takich spraw zależały jego niepokoje albo pogoda ducha.

– Kazała mi spać na dywanie – powiedział Santiago. – Całe ciało mnie boli, i to nie po wypadku, tylko od tego spania na twojej twardej podłodze.

Garlitos i Chinka byli u niego z godzinę i ledwie wyszli, wkroczyła pielęgniarka. Na jej ustach błąkał się złośliwy uśmieszek, w oczach diaboliczne iskierki.

– No proszę, jakie to mamy przyjaciółki – powiedziała poprawiając mu poduszki. – Ta Maria Antonina Pons to chyba jedna z zespołu Bimbambom?

– Już mi pani nie powie, że pani oglądała występy Bimbambom – powiedział Santiago.

– Widziałam fotografie – powiedziała, i ze żmijowatym uśmiechem: – Ada Rosa to też jedna z nich?

– Aha, pani nas podsłuchiwała – roześmiał się Santiago. – Bardzo rzucaliśmy mięsem?

– Okropnie, zwłaszcza Maria Antonina Pons, musiałam zatykać uszy – powiedziała pielęgniarka. – A ta pańska laleczka, co to kazała panu spać na dywanie, też ma taką gębę jak ulicznik?

– Jeszcze gorszą – powiedział Santiago. – I wcale nie jest moja, mam jej dosyć.

– Jaki świętoszek, i kto by pomyślał, że mimo tej niewinnej buzi taki z pana bandyta – powiedziała wybuchając śmiechem.

– Wypiszą mnie jutro? – powiedział Santiago. – Nie mam ochoty zostawać tutaj na sobotę i niedzielę.

– Moje towarzystwo panu nie odpowiada? – powiedziała. – Przecież ja będę z panem, czego pan jeszcze chce. Mam dyżur przez te dwa dni. Tylko że ja już przestałam panu ufać, pan ma takie znajomości w różnych kabaretach, wśród tancerek.

– A co pani ma przeciw tancerkom kabaretowym – powiedział Santiago. – Czy to nie takie same kobiety jak wszystkie inne?

– Takie same? – powiedziała z roziskrzonymi oczyma. – No to jakie one są, co robią? Niech mi pan opowie, pan je przecież tak dobrze zna.

Tak się zaczęło i tak było przez cały czas, Zavalita: żarciki, przekomarzania. Myślałeś jaka kokietka, szczęście, że się tutaj znalazła, z nią to przynajmniej jakoś ten czas leci, myślałeś szkoda, że nie jest ładniejsza. Dlaczego z nią, Zavalita? Coraz to przybiegała do pokoju, przynosiła posiłki i paplała, póki nie zjawiła się siostra oddziałowa albo jakaś zakonnica, wtedy zabierała się do poprawiania pościeli albo z komiczną zawodową powagą pakowała ci termometr w usta. Śmiała się i bez przerwy z ciebie podkpiwała, Zavalita. Trudno było się zorientować, czy jej straszliwa, wszystko ogarniająca ciekawość – co się robi, żeby zostać dziennikarzem, jak to jest, jak się pisze artykuły – jest szczera, czy też podyktowana względami taktycznymi; czy jej kokieteria jest bezinteresowna i ma w sobie coś ze sportu, czy też wycelowana jest właśnie w twoją osobę; a może, podobnie jak ty, traktowała to jako jeden ze sposobów zabijania czasu. Urodziła się w Ica, mieszkała niedaleko placu Bolognesi, kilka miesięcy temu skończyła szkołę pielęgniarską i właśnie odbywała roczną praktykę w „La Maison de Santé”. Była rozmowna i uczynna, przynosiła po kryjomu papierosy i pożyczała mu czasopisma. W piątek doktor powiedział, że wyniki badań nie są zadowalające i że musi go obejrzeć specjalista. Specjalista nazywał się Mascaró i rzuciwszy apatyczne spojrzenie na zdjęcia powiedział do niczego, zróbcie jeszcze raz. W sobotę wieczór pojawił się Garlitos, trzeźwy i bardzo smutny, z paczuszką pod pachą: tak, pokłócili się, tym razem to już na zawsze. Przyniósł trochę chińskiego jedzenia, Zavalita, chyba go nie wyrzucą, co? Pielęgniarka zdobyła dla nich talerze i nakrycia, porozmawiała z nimi i nawet spróbowała ryżu. Kiedy minęła pora wizyt, pozwoliła Carlitosowi zostać dłużej i obiecała, że go potem wyprowadzi, tak żeby nikt nie widział. Garlitos przyniósł także i likier, małą butelkę bez etykiety, i przy drugim kieliszku zaczął przeklinać „Kronikę”, Chinkę, Limę i cały świat i Anna patrzyła na niego zgorszona. O dziesiątej wieczorem kazała mu iść. Ale potem jeszcze wróciła, żeby zabrać talerze i nakrycia, a wychodząc mrugnęła na niego od drzwi: śpij i śnij o mnie. Uciekła i Santiago słyszał jej śmiech na korytarzu. W poniedziałek specjalista obejrzał nowe zdjęcia i powiedział rozczarowanym głosem pan jest zdrowszy ode mnie. Anna miała wolne tego dnia. Zostawiłeś jej w pokoju karteczkę. Zavalita. Ślicznie dziękuję za wszystko, myśli, zadzwonię do ciebie za kilka dni.

– Ale kto to był ten don Hilario? – mówi Santiago. – Oczywiście oprócz tego, że był skończonym łobuzem.

Z pierwszej rozmowy z don Hilario Moralesem Ambrosio wrócił wstawiony. Na początku facet strasznie się nadymał, opowiadał potem Amalii, zobaczył, że jestem czarny, i pomyślał, że nie mam grosza. Nie przyszło mu do głowy, że Ambrosio może mu zaproponować interes, jak równy z równym, wyobrażał sobie, że zacznie żebrać o najnędzniejszą robotę. A może tylko ten pan wrócił zmęczony z Tingo María, Ambrosio, może dlatego nie przyjął cię dobrze. Może i tak, Amalio: jak tylko zobaczył Ambrosia, to zaraz, dysząc jak ropucha i cholerując, zaczął mu opowiadać, że wóz, którym jechał z Tingo Maria, osiem razy wpadał w wyboje, bo ulewa zniszczyła szosę, i że podróż, psiakrew, trwała trzydzieści pięć godzin. Kto inny sam by o tym pomyślał i powiedziałby chodźmy, zapraszam pana na piwko, ale don Hilario nie, Amalio; no, zresztą co do tego to Ambrosio go potem zagiął. A może ten pan nie lubi piwa, pocieszyła go Amalia.

– Taki facet pod pięćdziesiątkę, paniczu – mówi Ambrosio. – Przez cały czas dłubał w zębach.

Don Hilario przyjął go w swoim walącym się ze starości, upstrzonym przez muchy biurze przy Placu Broni i nawet nie powiedział niech pan siada. Trzymał go tak na stojąco, a sam czytał list od Ludovica, który mu wręczył Ambrosio, i dopiero jak skończył, wskazał mu krzesło, bez cienia sympatii, z rezygnacją. Obejrzał go od stóp do głów i w końcu raczył otworzyć usta: no jak tam idzie temu biednemu Ludovicowi?

– Teraz bardzo dobrze, don – powiedział na to Ambrosio. – Przez tyle lat marzył o etacie i wreszcie go dostał. Awansował i teraz jest zastępcą szefa Wydziału Zabójstw.

Ale don Hilario bynajmniej nie wydawał się zachwycony tą dobrą wiadomością, Amalio. Wzruszył ramionami, poskrobał sobie sczerniały ząb okropnie długim paznokciem małego palca, splunął i mruknął kto go tam wie. Bo Ludo vico, chociaż to jego siostrzeniec, zawsze był głupi i zawsze miał pecha, już taki się urodził.

– A jaki z niego był ogier, paniczu – mówi Ambrosio. – W Pucallpa miał trzy domy, a w każdym żonę i gromadę dzieciaków.

– No dobrze, gadaj pan, o co chodzi-burknął wreszcie don Hilario. – Po coś pan się zapchał aż do Pucallpa?

– Szukam pracy, Ludovico właśnie o tym pisał w swoim liście – powiedział na to Ambrosio.

Don Hilario zaśmiał się skrzekliwie jak papuga i cały się przy tym trząsł.

– Wariat – powiedział, wściekle dłubiąc w zębie. – To jest najgorsza dziura na świecie, gdzie pan tu znajdziesz robotę. Nie widziałeś tych facetów, co się kręcą po ulicach z łapami w kieszeniach? Tutaj się tak pęta osiemdziesiąt procent łudzi, tu nie ma pracy. Chyba że pan pójdziesz z kilofem na jaką farmę albo do budowy dróg. Ale to nic przyjemnego, a płaca głodowa. Tu nie ma żadnej przyszłości. Wracaj pan do Limy, i to zaraz.

Ambrosio miał ochotę posłać go do wszystkich diabłów,

Amalio, ale się powstrzymał, uśmiechnął się grzecznie i właśnie wtedy go zagiął: czy można pana zaprosić na małe piwko, don? Taki upał, czy nie lepiej się trochę odświeżyć i pogadać przy piwie, don? Tym zaproszeniem kompletnie go zaskoczył, Amalio, facet zdał sobie sprawę, że Ambrosio to nie taki obdartus, jak on myślał. Poszli na ulicę Comercio, usiedli przy stoliku w „Złotym Kogucie”, zamówili dwa piwa z lodu.

– Nie przyszedłem pana prosić o pracę, don – powiedział Ambrosio, kiedy już spróbowali piwa. – Tylko zaproponować interes.

Don Hilario pił powoli i przyglądał mu się uważnie. Postawił szklankę na stole, podrapał się w pofałdowany, tłusty kark, splunął pod nogi i patrzył, jak spragniona wilgoci ziemia wchłania ślinę.

– Hm, tak – powiedział z wolna, kiwając głową i tak jakby mówił w stronę chmary brzęczących much. – Ale jak się chce robić interesy, to trzeba mieć kapitalik, mój przyjacielu.

– Ba, pewnie, don – powiedział Ambrosio. – Ja właśnie zebrałem trochę grosza. Chciałbym wiedzieć, czy pan mi pomoże dobrze ulokować te pieniądze. Ludo vico mówił mój wujek Hilario, o, ten to ma głowę do interesów.

– I wtedy go zagiąłeś drugi raz – powiedziała ze śmiechem Amalia.

– Zaraz się zmienił, nie ten człowiek – powiedział Ambrosio. – I wreszcie zaczął do mnie gadać po ludzku.

– Ach ten Ludovico – zachrypiał don Hilario z nieoczekiwanie dobroduszną miną. – Czystą prawdę panu powiedział. Jeden się rodzi na lotnika, inny na śpiewaka. A ja się urodziłem do interesów.

Popatrzył na Ambrosia z przebiegłym uśmiechem: dobrze, że się zgłosił do niego, on mu wskaże drogę. Znajdą coś takiego, żeby się dało na tym zarobić parę groszy. I nagle: chodźmy na obiad, jeść się chce, nie? Jak do rany przyłóż, no widzisz, Amalio, jacy są ludzie?

– Mieszkał we wszystkich trzech domach naraz, musiał ciągle biegać od jednego do drugiego – mówi Ambrosio. – A potem odkryłem, że w Tingo Maria też miał kobietę i dzieciaki, no niech pan powie, paniczu.

– Ale jeszcze mi nie mówiłeś, ileś uskładał – ośmieliła się zapytać Amalia.

– Dwadzieścia tysięcy solów – powiedział don Fermín. Tak, to dla ciebie, to twoje. Żeby ci było lżej zaczynać od nowa, no i żebyś mógł zniknąć, ty biedny głupcze. Nie ma co płakać, Ambrosio. No idź już. Niech cię Bóg błogosławi, Ambrosio.

– Wziął mnie na obiad i do tego wypiliśmy jeszcze pół tuzina piw – powiedział Ambrosio. – I za wszystko on zapłacił, Amalio.

– W interesach przede wszystkim trzeba wiedzieć, na co można liczyć – powiedział don Hilario. – Jak na wojnie. Trzeba wiedzieć, z jakimi siłami możemy ruszyć do ataku.

– Moje siły to na razie pięć tysięcy – powiedział Ambrosio. – Mam jeszcze trochę forsy w Limie i jak sprawy się dobrze ułożą i będzie mi to odpowiadało, to mogę później ściągnąć resztę.

– Za dużo to nie jest – zauważył don Hilario, z furią pakując dwa palce do ust.- Ale coś z tym można zrobić.

– Ba, to już mnie nie dziwi, że był z niego drań. Z taką rodzinką… – mówi Santiago.

Ambrosio najbardziej by chciał, żeby to było coś związanego z firmą przewozową „Morales”, don, bo on był kiedyś szoferem, to jego podwórko. Don Hilario się uśmiechnął, Amalio, zaczął go zachęcać. Wyjaśnił mu, że firma powstała pięć lat temu i na początku były dwie furgonetki, a teraz ma już dwie ciężarówki i trzy furgonetki, na towary i dla pasażerów, i że kursują na trasie Tingo María-Pucallpa. Ciężka praca, Ambrosio: droga jak śmietnisko, osie i silniki pękają w kawałki. No ale, jak sam widzi, postawił na nogi całe przedsiębiorstwo.

– Myślałem, żeby kupić jaką starą ciężarówkę – powiedział Ambrosio. – Mam trochę forsy na pierwszy wkład. Resztę bym spłacił pracą.

– Odpada, robiłby mi pan konkurencję – zaśmiał się don Hilario z przyjaznym poskrzekiwaniem.

– Jeszcześmy nie ustalili – powiedział Ambrosio. – Mówi, że nawiązaliśmy kontakt. Jutro znów porozmawiamy.

Widzieli się następnego dnia i jeszcze następnego, i znowu następnego, i za każdym razem Ambrosio wracał do domu podpity, zalatywało od niego piwem i opowiadał: ten don Hilario to moczy morda! W ciągu tygodnia doszli do porozumienia, Amalio: Ambrosio będzie prowadził furgonetkę z firmy przewozowej „Morales”, z pensją pięćset solów plus dziesięć procent od przejazdu, a prócz tego będzie wspólnikiem don Hilaria w jednym takim murowanym interesie. I Amalia, widząc, że się zawahał: w jakim interesie?

– Zakład pogrzebowy „Trumny dla niewinnych duszyczek” – powiedział Ambrosio przełknąwszy ślinę. – Kupujemy go za trzydzieści tysięcy, don Hilario mówi, że to półdarmo. Ja nawet nie będę widział tych zmarłych, on będzie zarządzał i co pół roku wypłaci mi moją część zysków. Dlaczego masz taką minę, co w tym złego?

– Nie, nic złego, ale tak mi jakoś dziwnie – powiedziała Amalia. – Najbardziej dlatego, że to dla tych dzieciątek, co poumierają.

– Dla starych też będziemy robić trumny – powiedział Ambrosio. – Don Hilario mówi, że to najpewniejszy interes, bo ludzie zawsze umierają. Będziemy dzielić zyski po połowie. On bierze na siebie zarządzanie i nic za to nie chce. Czego nam więcej trzeba, nie?

– To teraz pewno będziesz ciągle jeździł do Tingo María – powiedziała Amalia.

– Tak, i nie będę mógł pilnować interesu – odparł Ambrosio. – Musisz mieć oczy otwarte i liczyć wszystkie trumny, które będą wynosić. Więc dobrze, że to tak blisko. Możesz patrzeć nie wychodząc z domu.

– No dobrze – powiedziała Amalia. – Tylko mi tak dziwnie.

– Jednym słowem, przez całe miesiące nic nie robiłem, tylko zapalałem, hamowałem, wrzucałem biegi – mówi Ambrosio. – Jeździłem okropnie starym gratem, paniczu. Nazywał się „Górska Błyskawica”.

III

– Więc pan się pierwszy ożenił, paniczu – mówi Ambrosio. – Dał pan przykład rodzeństwu.

Prosto z „La Maison de Santé” pojechał do pensjonatu w Barranco, żeby się ogolić i zmienić ubranie, potem do Miraflores. Była dopiero trzecia po południu, ale zobaczył, że samochód don Fermina stoi przed domem. Szef służby przyjął go z poważną miną: państwo bardzo się martwili, że pan nie przyszedł w niedzielę na obiad, paniczu. Teté i Chispasa nie było w domu. Panią Zoile zastał przed telewizorem w małym pokoiku za schodami, który teraz służył do czwartkowej gry w kanastę.

– Najwyższy czas – mruknęła zwracając w jego stronę nachmurzoną twarz. – Przyszedłeś zobaczyć, czy jeszcze żyjemy?

Starał się rozładować napięcie, żartował – byłeś w dobrym humorze, Zavalita, wypuszczony z kliniki jak z klatki – ale ona rzucając od czasu do czasu mimowolne spojrzenie na ekran telewizora, nie przestawała mu robić wymówek: w niedzielę przygotowali dla ciebie nakrycie, Teté, Popeye, Chispas i Cary czekali na ciebie aż do trzeciej, powinieneś jednak pamiętać o tym, że twój ojciec jest chory. Wiedząc, że liczy dni do twoich odwiedzin, myśli, wiedząc, jak go to boli, że nie przychodzisz. Myśli: posłuchał lekarzy, nie chodził do biura, odpoczywał, myślałeś, że już wydobrzał. Ale tego dnia przekonałeś się, że jednak nie, Zavalita. Siedział, zupełnie sam w swoim fotelu w gabinecie, z kocem na kolanach. Przeglądał jakieś pismo i widząc syna uśmiechnął się do niego z pełnym czułości wyrzutem. Skóra, jeszcze ze śladami letniej opalenizny, była skórą starego człowieka, a na twarzy pojawił się dziwny grymas; don Fermín wyglądał tak jakby schudł co najmniej o dziesięć kilo. Był bez krawata, w rozpiętej kurtce, a spoza rozchylonego kołnierzyka koszuli wyzierały siwe włosy. Santiago usiadł obok niego.

– Świetnie wyglądasz, tato – powiedział całując go. Jak się czujesz?

– Lepiej, ale twoja matka i Chispas zmuszają mnie do próżniactwa, czuję się niepotrzebny – poskarżył się don Fermín. – Tylko na chwilę pozwalają mi zajrzeć do biura i każą mi przesypiać sjestę i całe godziny przesiadywać tutaj, jakbym się już do niczego nie nadawał.

– To tylko na razie, dopóki zupełnie nie przyjdziesz do siebie – powiedział Santiago. – Potem sobie wszystko powetujesz, tato.

– Już im zapowiedziałem, że będę to cierpiał tylko do końca tego miesiąca – rzekł don Fermín. – Od pierwszego wracam do normalnego życia. Teraz nawet nie wiem, jak idą interesy.

– Zostaw to Chispasowi, tatusiu – powiedział Santiago. – Przecież on to świetnie robi, prawda?

– Tak, dobrze to robi – zgodził się don Fermín z uśmiechem. – Właściwie to on wszystkim kieruje. Jest poważny, ma wyczucie. Ale ja nie mogę się pogodzić z tym, że mam pozostać tylko figurantem, tylko mumią.

– I kto by powiedział, że Chispas wyrośnie na człowieka interesu – zaśmiał się Santiago. – Koniec końców, to szczęście, że go wylali ze szkoły morskiej.

– Ale ty, chudzino, nie prowadzisz się najlepiej – powiedział don Fermín tym samym pieszczotliwym tonem, z pewnym odcieniem zmęczenia. – Wczoraj byłem u ciebie i pani Lucia powiedziała, że od wielu dni nie wracasz na noc do domu.

– Byłem w Trujillo, tatusiu – zniżył głos, myśli, i zrobił taki gest, jakby mówił ale to między nami, matka o niczym nie wie. – Posłali mnie na reportaż. Kazali mi tam lecieć na jednej nodze, nie miałem czasu was uprzedzić.

– Jesteś już za dorosły, żeby na ciebie krzyczeć albo ci dawać rady – powiedział don Fermín, jak zawsze ze słodyczą i czułością, ale i ze smutkiem. – Poza tym wiem, że to by się na nic nie zdało.

– Chyba nie myślisz tato, że zszedłem na złą drogę – uśmiechnął się Santiago.

– Już od dłuższego czasu dochodzą do mnie niepokojące pogłoski – powiedział don Fermín, tym samym tonem. – Że cię widują po barach, po nocnych lokalach. I jeszcze w różnych miejscach nie cieszących się najlepszą sławą. Ale jesteś taki drażliwy, więc już nie śmiem o nic pytać, chudzino.

– Wpadam tam od czasu do czasu, jak wszyscy – powiedział Santiago. – Przecież wiesz, tato, że nie mam wielkiej melodii do hulanek. Nie pamiętasz, jak mnie kiedyś oboje z mamą namawialiście, żebym chodził na prywatki dla smarkaczy?

– Dla smarkaczy – roześmiał się don Fermín. – Czujesz się okropnie stary, co?

– Nie zwracaj uwagi na plotki – powiedział Santiago. – Wiele rzeczy można o mnie powiedzieć, ale o to nie ma obawy, tato.

– Tak właśnie myślałem, chudzino – powiedział don Fermín po dłuższej chwili. – Na początku mówiłem sobie niech się trochę rozerwie, to mu nawet dobrze zrobi. Ale coraz to mi ktoś powtarza widzieliśmy go tutaj, widzieliśmy go tam, zawsze nad kieliszkiem, w podejrzanym towarzystwie.

– Nie mam czasu ani forsy na lekkie życie – powiedział Santiago. – To nonsens, tatusiu.

– Sam nie wiem, co o tym myśleć, chudzino – teraz był poważny, Zavalita, głos mu się zmienił. – Rzucasz się z jednej ostateczności w drugą, trudno cię zrozumieć. Wiesz co, chyba bym wolał, żebyś w końcu stał się komunistą niż pijaczyną i lekkoduchem.

– Ani jedno, ani drugie, tato, możesz być spokojny – powiedział Santiago. – Od lat nie wiem co to polityka. Czytam całą gazetę z wyjątkiem wiadomości politycznych. Nie wiem, kto jest ministrem, a kto senatorem. Sam prosiłem, żeby mi nie kazali robić rubryki politycznej.

– Mówisz z taką straszną urazą – mruknął don Fermín. – Więc tak ci ciężko pogodzić się z tym, że jednak nie rzucasz bomb? Nie miej pretensji do mnie. Ja ci tylko dałem radę, nic poza tym, a ty przez całe życie robiłeś mi na przekór, nie zapominaj o tym. Jeżeli nie zostałeś komunistą, to prawdopodobnie dlatego, że w głębi duszy sam nie byłeś pewny, czy tego chcesz.

– Masz rację, tatusiu – powiedział Santiago. – Nie jest mi ciężko, nigdy o tym nie myślę. Chciałem cię tylko uspokoić. Ani komunista, ani hulaka, nie martw się.

Rozmawiali jeszcze o różnych sprawach, w ciepłej atmosferze gabinetu, przesyconej wonią książek i drewna, patrząc na zachodzące słońce coraz rzadziej widoczne spoza pierwszych zimowych mgieł, słysząc z daleka głosy telewizyjnego spektaklu, i don Fermín zaczął nabierać odwagi, żeby powtórzyć ceremonię odgrywaną już tyle razy, Zavalita: wróć do domu, zrób dyplom, pracuj razem ze mną. – Wiem, że nie lubisz, jak ci o tym mówię – to była jego ostatnia próba, Zavalita. Wiem, narażam się na to, że jeżeli będę ci to powtarzał, to znowu cię odstraszę i znowu nie będziesz się pokazywał w domu.

– Co ty opowiadasz, tatusiu – powiedział Santiago.

– Cztery lata, czy to nie dosyć, chudzino? – czy właśnie od tego momentu naprawdę, zrezygnował, Zavalita? – Przecież robisz krzywdę i sobie, i nam, czy ci jeszcze nie dosyć?

– Ale przecież ja studiuję, tato – powiedział Santiago. – W tym roku…

– W tym roku będziesz mi mydlił oczy tak jak w poprzednich latach – a może jeszcze ciągle, do końca, żywił tajemną nadzieję, że wrócisz, Zavalita? – Ja ci już nie wierzę, chudzino. Wpisujesz się na listę studentów, ale nie pokazujesz się na uniwersytecie ani nie zdajesz egzaminów.

– Przez te wszystkie lata miałem dużo pracy – upierał się Santiago. – Ale teraz będę chodził na wykłady. Ułożyłem sobie zajęcia w ten sposób, żeby móc wcześnie wstawać, i…

– Przyzwyczaiłeś się do zarywania nocy, do tych groszy, które zarabiasz, do przyjaciół od hulanek, i to jest twoje życie – bez gniewu, bez goryczy, Zavalita, z czułym smutkiem. – Czy mam ci powtarzać, że tak nie może być, chudzino? Ty nie jesteś taki, jakim chciałbyś się pokazać. Nie możesz dalej tkwić w przeciętności, synu.

– Musisz mi wierzyć, tatusiu – powiedział Santiago. – Tym razem to prawda, przysięgam. Będę chodził na wykłady, będę zdawał egzaminy.

– Teraz cię proszę, żebyś to zrobił dla mnie, nie dla siebie – don Fermín pochylił się, położył mu rękę na ramieniu. Urządzimy to tak, żebyś mógł studiować, i będziesz zarabiał więcej niż w „Kronice”. Najwyższy czas, żebyś został wprowadzony w te sprawy. Ja mogę w każdej chwili umrzeć, a wtedy ty i Chispas będziecie musieli ciągnąć cały interes. Twój ojciec cię potrzebuje, Santiago.

Nie był rozgniewany ani pełen nadziei, ani zaniepokojony jak kiedyś, Zavalita. Był zgaszony, myśli, powtarzał wypowiedziane już kiedyś zdania, powtarzał z przyzwyczajenia, przez upór, jak ktoś, kto rzuca na szalę ostatnie swoje rezerwy, wiedząc, że i teraz przegra. Jego oczy były zrezygnowane, złożone dłonie leżały na kocu.

– Ja bym ci tylko zawadzał w twoim biurze, tato – powiedział Santiago. – I ty, i Chispas mielibyście ze mną same kłopoty. A ja bym doskonale wiedział, że dostaję pensję za nic. A poza tym nie opowiadaj, że umrzesz. Sam mi dopiero co mówiłeś, że się o wiele lepiej czujesz.

Don Fermín przez chwilę siedział ze spuszczoną głową, potem uniósł twarz i uśmiechnął się z wysiłkiem: tak, dobrze się czuje, nie chcę cię ciągle zanudzać o to samo, chudzino. Myśli: tylko chciał ci powiedzieć sprawiłbyś mi największą radość w życiu, gdybyś pewnego dnia stając w tych oto drzwiach oświadczył tato, rzuciłem pracę w gazecie. Ale umilkł, bo właśnie weszła pani Zoila ciągnąc barek z grzankami i kawą. No, wreszcie skończyła się ta sztuka w telewizji, i zaczęła mówić o Popeye’u i o Teté. Była zatroskana, myśli, Popeye chce się żenić w przyszłym roku, ale Teté to przecież takie dziecko, doradzała im, żeby jeszcze poczekali. Twoja staruszka nie chce być babcią, żartował don Fermín. A Chispas i jego dziewczyna, mamo? Ach, Cary jest wspaniała, urocza, mieszka w Punta, mówi po angielsku. I taka poważna, tak dba o wszelkie formy. Oni też zapowiadają, że się pobiorą w przyszłym roku.

– Dobrze, że tobie to jeszcze nie przyszło do głowy, chociaż taki z ciebie wariat – powiedziała chytrze pani Zoila. – Bo chyba nie masz zamiaru się żenić, prawda?

– Ale na pewno masz dziewczynę – powiedział don Fermin. – No powiedz nam, jaka ona jest. Nie bój się, nie wygadamy się przed Teté, boby ci nie dała żyć.

– Nie mam, tatusiu – powiedział Santiago. – Słowo.

– Ale powinieneś mieć, na co czekasz – powiedział don Fermín. – Chyba nie chcesz zostać starym kawalerem, jak ten biedak Clodomiro.

– Teté wyszła za mąż w kilka miesięcy po naszym ślubie mówi Santiago. – Chispas ożenił się w rok później.

Wiedziałam, że przyjdzie, pomyślała Queta. Ale nie chciało jej się wierzyć, że jednak się ośmielił. Było już po północy, tłok w lokalu, Malvina zalała się, Robertito ociekał potem. W półmroku zatrutym obłokami dymu i rytmem cza-cza-cza pary tańczących podrygiwały w miejscu. Do uszu Quety docierał od czasu do czasu, z różnych kątów baru, z saloniku albo z pokojów wymuszony piskliwy śmiech Malviny. A on stał ciągle w drzwiach, ogromny i przestraszony, w rzucającym się w oczy brązowym prążkowanym garniturze i w czerwonym krawacie, i wodził za nią wzrokiem. Przyszedł do ciebie, pomyślała Queta z rozbawieniem.

– Pani nie każe wpuszczać czarnych – powiedziała Marta stając tuż przy nim. – Wyrzucić go, Robertito.

– To goryl Bermúdeza – powiedział Robertito. – Niech tam. Niech pani sama mu powie.

– Może sobie być, kim chce, wyrzuć go – powiedziała Marta. – To nam psuje opinię. Wyrzuć go.

Chłopak z ledwo sypiącym się wąsem, w fantazyjnej kamizelce, który przetańczył z nią trzy razy pod rząd nie powiedziawszy ani słowa, podszedł teraz do niej i wymamrotał niecierpliwie: idziemy? Tak, daj mi na pokój i biegnij na górę, do dwunastki, ona tylko weźmie klucz. Przepchnęła się pośród tańczących, stanęła przed czarnuchem i zobaczyła jego oczy: płonące, przestraszone. Czego chce? Kto go tu przysłał? Odwrócił wzrok, potem znów na nią spojrzał i z trudem dosłyszała jego dobry wieczór.

– Pani Hortensja – szepnął zawstydzony, patrząc gdzieś w bok – Czeka na telefon. – Byłam zajęta – wcale cię nie przysłała, nawet nie umiał kłamać, sam przyszedłeś do mnie. – Powiedz jej, że jutro zadzwonię.

Odwróciła się, weszła na górę i prosząc Ivonne o klucz od dwunastki myślała teraz sobie pójdzie, ale jeszcze wróci. Będzie czekał na nią na ulicy, a któregoś dnia pójdzie za nią i wreszcie się odważy i z drżeniem podejdzie do niej. W pół godziny później zeszła na dół i zobaczyła, że Murzyn siedzi przy barze, plecami do kręcących się par. Pił i przyglądał się zarysom obfitych piersi, które Robertito wymalował kolorową kredą na ścianach; jego białe oczy migotały w półmroku, błyszczące i onieśmielone, a paznokcie ręki trzymającej szklankę z piwem wyglądały jak nafosforyzowane. Odważył się, pomyślała Queta. Nie była zaskoczona, mało ją to obchodziło. Ale Martę owszem, Martę, która mijając ją w tańcu syknęła widziałaś? wpuszczają Murzynów. Pożegnała przy drzwiach chłopaczynę w szałowej kamizelce, wróciła do baru, a Robertito właśnie podawał czarnemu następne piwo. Wielu mężczyzn nie miało partnerek, stali po kątach i rozglądali się, a głosu Malviny już nie było słychać. Przeszła przez parkiet, czyjaś ręka uszczypnęła ją w biodro, a ona tylko się uśmiechnęła, nawet nie przystając, ale zanim dotarła do barowej lady, wyrosła przed nią nabrzmiała twarz o starczych oczach i krzaczastych brwiach: zatańczymy.

– Ta panienka jest ze mną, don – odezwał się zduszony głos Murzyna; stał pod lampą i jej osłonięta zielonym abażurem żarówka rzucała blask na jego ramię.

– Ja pierwszy podszedłem – powiedział tamten z wahaniem, spoglądając na tę wysoką nieruchomą figurę. – Ale niech tam, nie będziemy się bić.

– Nie jestem z nim, tylko z tobą – powiedziała Queta biorąc mężczyznę za rękę. – Chodźmy tańczyć.

Pociągnęła go na parkiet, śmiejąc się w duchu, myśląc ile było tych piw, że się odważył? myśląc ja cię nauczę, jeszcze zobaczysz, zobaczysz. Tańczyła i czuła, że jej partner się potyka, że nie umie złapać rytmu, i widziała, jak starcze oczy mimo woli śledzą Murzyna, który, ciągle na stojąco, obrzucał leniwym spojrzeniem malunki na ścianach i mężczyzn w kątach sali. Chyba się nie boi tego biernego czarnucha, co? no to zatańczmy jeszcze. Puść mnie, już późno, on musi iść. Queta się roześmiała, puściła faceta, usiadła na stołku przy barze, a za chwilę Murzyn już był przy niej. Nie patrząc na niego domyślała się wyrazu jego zmieszanej twarzy i grubych warg, które coś do niej mówiły.

– To teraz moja kolej, dobrze? – powiedział. – Mogę z panią zatańczyć?

Z całą powagą spojrzała mu w oczy i natychmiast spuścił głowę.

– A co będzie, jak powiem panu Cayo Śmierdzielowi? – powiedziała Queta.

– Nie ma go – wybełkotał nie podnosząc głowy, nie ruszając się z miejsca. – Wyjechał na południe.

– A jeżeli mu powiem, jak wróci? Że przychodziłeś i mnie zaczepiałeś? – nalegała Queta nie tracąc cierpliwości.

– Nie wiem – powiedział Murzyn miękko. – Może i nic. Albo mnie wyrzuci. A może mnie każe wsadzić do ciupy albo jeszcze coś gorszego.

Na moment podniósł wzrok, jakby błagając chcesz to napluj mi w gębę, ale nic mu nie mów, pomyślała Queta, i zaraz spuścił oczy. No więc jak, więc to łgarstwo, że ta wariatka przysłała go do niej?

– Nie, to prawda – powiedział Murzyn; zawahał się i dodał, ciągłe patrząc w ziemię: – Tylko nie kazała, żebym zostawał.

Queta wybuchnęła śmiechem, a on podniósł wzrok: rozpłomienione, białe, pełne nadziei, przestraszone. Podszedł Robertito i krzywiąc wargi spojrzał na nią pytająco; gestem dała mu do zrozumienia, że wszystko w porządku.

– Jak masz ze mną rozmawiać, to musisz coś zamówić – rzekła i rzuciła polecenie: – Dla mnie wermut.

– Proszę podać panience wermut – powtórzył czarny. – Dla mnie to samo co przedtem.

Queta podchwyciła ironiczny uśmieszek oddalającego się Robertita i spostrzegła, że Marta, w głębi, na parkiecie, oburzona patrzy na nią ponad ramieniem swego partnera, a z kątów śledzą ją podniecone oczy samotnych mężczyzn. Robertito przyniósł piwo i kieliszek cienkiej herbatki, po czym wycofał się mrugając do niej, jakby chciał powiedzieć bardzo ci współczuję albo to nie moja wina. Ja rozumiem – mruknął Murzyn. – Pani nie ma dla mnie ani odrobiny sympatii.

– To nie dlatego, że jesteś czarny, gwiżdżę na takie rzeczy – powiedziała Queta. – Tylko że służysz u tego parszywego Cayo.

– U nikogo nie służę – powiedział Murzyn spokojnie. – Jestem jego kierowcą.

– Gorylem – powiedziała Queta. – A ten drugi, co z tobą jeździ, to glina? I ty też jesteś z policji, co?

– Hinostroza tak, on jest z policji – powiedział Murzyn. – A ja jestem tylko szofer.

– Jak chcesz, to idź do Cayo Śmierdziela i mu wygadaj, co na niego mówiłam – uśmiechnęła się Queta.

– Nie wiem, czy mu się to spodoba – powiedział powoli i z humorem, ale też z szacunkiem. – Don Cayo jest bardzo dumny. Nic mu nie powiem, pani też nie powie, że byłem, i załatwione.

Queta zaśmiała się: rozpłomienione, białe, pożądliwe, ożywione, ale jeszcze niepewne i tchórzliwe. Jak się nazywa? Ambrosio Pardo, i wie, że ona ma na imię Queta.

– Czy to prawda, że Cayo i nasza stara Ivonne są teraz wspólnikami? – powiedziała Queta. – Że twój pan jest teraz właścicielem tego wszystkiego?

– Co ja tam wiem – mruknął; i dodał z łagodnym naciskiem: – To nie mój pan, tylko szef.

Queta łyknęła zimnej herbaty, skrzywiła się, szybkim ruchem wylała resztę na podłogę, złapała szklankę z piwem i wypiła pod zdumionym spojrzeniem Ambrosia.

– Coś ci powiem – powiedziała. – Mam gdzieś twojego pana. Wcale się go nie boję. Mam gdzieś sram na niego.

– Lepiej nie mieć takiej sraczki – ośmielił się szepnąć. – Lepiej nie mówmy o don Cayo, to niebezpieczne.

– Spałeś z tą wariatką Hortensją? – powiedziała Queta i zobaczyła gwałtowny błysk przerażenia w oczach czarnucha.

– Skąd, co pani – wymamrotał oszołomiony. – Niech pani tak nigdy nie mówi, nawet żartem.

– No więc czemu chcesz spać ze mną, jak śmiesz, co? – powiedziała Queta szukając wzrokiem jego oczu.

– Bo pani… – mamrotał Ambrosio i głos mu uwiązł w gardle; zmieszany zwiesił głowę. – Może jeszcze wermutu?

– Ileś ty musiał wypić, żeby się zebrać na odwagę, co? – powiedziała rozbawiona Queta.

– Dużo, już straciłem rachunek – Queta usłyszała śmiech w jego głosie, mówił teraz bardziej poufałym tonem. – I nie tylko piwo, było i parę setek. Wczoraj wieczorem też byłem, ale nie wchodziłem. A dzisiaj tak, bo miałem takie polecenie.

– No dobra – powiedziała Queta. – Zamów mi jeszcze jeden wermut i zmiataj. I już więcej nie przychodź.

Ambrosio zwrócił oczy na Robertita: jeszcze jeden wermut, don. Queta zobaczyła, że Robertito powstrzymuje śmiech, a z daleka zamajaczyły wpatrzone w nią, zaintrygowane twarze Ivonne i Malviny.

– Czarni dobrze tańczą, mam nadzieję, że ty też, nie? – powiedziała Queta. – Niech ci będzie, raz w życiu miej tę przyjemność, zatańczę z tobą.

Pomógł jej wstać. Patrzył jej teraz w oczy z psią, niemal płaczliwą wdzięcznością. Objął ją ledwo, ledwo i nie próbował przytulać. Nie, nie umiał tańczyć albo nie mógł, ledwo się ruszał, nie chwytał rytmu. Queta czuła na swoich plecach jego doświadczone palce, jego ramię podtrzymywało ją z bojaźliwą troskliwością.

– Coś ty taki przylepny – zażartowała rozbawiona. – Lepiej tańcz tak jak inni.

Ale on nie zrozumiał i zamiast objąć ją trochę mocniej, odsunął się jeszcze o kilka milimetrów i mruknął coś pod nosem. Kiedy ona się obracała, podśpiewywała, poruszała ramionami i zmieniała krok, on kołysał się bez wdzięku stojąc w jednym miejscu i wyglądał przy tym tak zabawnie, podobny był do tych karnawałowych masek, które Robertito zawiesił pod sufitem. Wrócili do baru i Queta zamówiła następny wermut.

– Głupio zrobiłeś, żeś tu przyszedł – powiedziała życzliwie. – Ivonne, Robertito albo ktokolwiek może powiedzieć Śmierdzielowi i dostaniesz wycisk.

– Pani myśli, że tak? – szepnął rozglądając się dokoła z głupią miną. Idiota, wszystko przewidział, tylko nie to, pomyślała Queta, cała noc zmarnowana.

– Jasne – powiedziała. – Nie wiesz, że wszyscy przed nim się trzęsą tak samo jak ty? I teraz jest pewnie wspólnikiem Ivonne? Taki jesteś głupi, że ci to nawet nie przyszło do głowy?

– Chciałbym pójść z panią na górę – wybąkał: płonęły na jego ołowianoszarej twarzy, nad szerokim nosem o rozdętych chrapach, nad rozchylonymi wargami, w których lśniły bieluteńkie zęby; w jego głosie brzmiał przestrach. – Czy można? – I jeszcze bardziej przestraszony: – Ile by to kosztowało?

– Żeby się raz położyć ze mną, musiałbyś pracować całe miesiące – uśmiechnęła się Queta i popatrzyła na niego ze współczuciem.

– No a gdybym tyle miał – nalegał. – Chociaż na jeden raz. To jak, można by?

– Można, za pięćset solów – powiedziała Queta oglądając go badawczo, aż spuścił oczy, i uśmiechając się. – Plus pięćdziesiąt za pokój. Sam widzisz, nie na twoją kieszeń.

Białe kule jego oczu zadrgały, wargi zacisnęły się w wyrazie przygnębienia. Ale podniósł ogromne łapsko i żałosnym gestem wskazał na Robertita: tamten mu mówił, że taryfa wynosi dwieście.

– Tak, dla innych, ale ja mam swoją taryfę – powiedziała Queta. – Ale jeżeli masz dwieście, możesz sobie wziąć każdą z nich. Oprócz Marty, tej w żółtym. Ona nie lubi Murzynów. No dobra, zapłać i już cię nie ma.

Patrzyła, jak wyciąga z portfelu pieniądze, jak płaci Robertitowi i odbiera resztę, ze zmarszczoną twarzą, zamyślony.

– Powiedz tej wariatce, że do niej zadzwonię – rzekła Queta przyjaźnie. – A teraz rusz się, weź sobie którąś z tych dziewczynek, biorą po dwieście. Możesz być spokojny, porozmawiam z Ivonne i nic nie powiedzą Śmierdzielowi.

– Nie chcę spać z żadną z nich – mruknął. – Lepiej sobie pójdę.

Odprowadziła go do ogródka przy wejściu i tam nagle przystanął, odwrócił się i w czerwonym świetle latarni Queta zobaczyła, że się waha, że podnosi wzrok, opuszcza i podnosi, że walczy z sobą, aż wreszcie zdołał wyjąkać: jeszcze mu zostało dwieście solów.

– Jeżeli się będziesz upierał, to się rozgniewam – powiedziała Queta. – No wynoś się wreszcie.

– Za jeden pocałunek? – wykrztusił zbity z tropu. – Można?

Wyciągnął długie ramiona, jakby miał zamiar uczepić się gałęzi drzewa, włożył dłoń do kieszeni, zrobił szybki kolisty ruch i Queta zobaczyła banknoty. Patrzyła, jak zbliżają się do jej ręki, i nie wiadomo kiedy, zgniecione i zmięte, znalazły się między jej własnymi palcami. Murzyn rzucił okiem do wnętrza lokalu, pochylił ku niej ciężką głowę i poczuła, że do jej szyi przylgnęło coś jakby mydlana bańka. Uścisnął ją z pasją, ale ledwie poczuł opór, zaraz się odsunął.

– W porządku, warto było – powiedział, uśmiechnięty i pełen wdzięczności, a dwa białe węgle tańczyły w oczodołach. – Któregoś dnia przyniosę i te pięćset.

Otworzył furtkę i wyszedł, a Queta stała przez chwilę i w oszołomieniu patrzyła na dwa błękitne papierki, szeleszczące w jej dłoni.

Zabazgrane stroniczki rzucone do kosza, myśli, tygodnie i miesiące zabazgrane i wyrzucone. Tak wtedy było, Zavalita: zastój w redakcji, ciągle te same plotki i dowcipy, powtarzające się rozmowy z Carlitosem w „Negro-Negro”, wysiadywanie przy barach nocnych spelunek. Ile razy Garlitos z Chinką zdążyli się przez ten czas pogodzić, pokłócić i znowu pogodzić? Kiedy to pijaństwa Carlitosa przerodziły się w jedno permanentne zamroczenie? W tej galarecie dni, w tej magmie miesięcy, w tym strumieniu przepływających lat tylko jedna wątła niteczka, której można się uchwycić. Myśli: Anna. Spotkali się w tydzień po jego wyjściu z „La Maison de Santé” i poszli do kina „San Martín” na film z Columba Domínguez i Pedro Armendárizem, i jedli kiełbaski w pewnej niemieckiej restauracji przy Colmena; w następny czwartej chili z mięsem w „Cream Rica” na Jirón de la Unión i jakieś pikantne danie w „Excelsior”. Potem wszystko się rozpraszało i mieszało, Zavalita, herbata w pobliżu Pałacu Sprawiedliwości, spacery po Parque de la Exposición i wreszcie, nagle, podczas zimy zasnutej mżawką i upartą mgłą, ten kojący tryb życia złożony z tanich dań w restauracjach i z meksykańskich melodramatów, i z przekomarzania się, nabrał pewnej niesprecyzowanej stabilności. „Neptun”, Zavalita: ciemne wnętrze, senne rytmy, przypadkowe pary tańczące w mroku, fosforyzujące gwiazdki na ścianach, woń alkoholu i zmysłowych uciech. Trochę się martwiłeś, jak to będzie z rachunkiem, chytrze przeciągałeś picie wciąż tej samej szklanki, obliczałeś. Wtedy pierwszy raz się pocałowali, pod wrażeniem tego półmroku, tej muzyki i widoku postaci ściskających się w ciemnościach: zakochałem się w tobie, Anita. I wtedy także twoje zdumienie, kiedy poczułeś jej bezwolne ciało tuż przy sobie, ja też się zakochałam, Santiago, i wtedy młodzieńcza zachłanność jej ust i pożądanie, które cię unicestwiło. Tańczyli całując się, a potem całowali się siedząc przy stoliku, a kiedy odwoził ją taksówką do domu, Anna bez słowa protestu pozwoliła, żeby pieścił jej piersi. Przez cały wieczór ani razu nie zażartowała, myśli. Ten romans dokonywał się wbrew twoim chęciom i na pół po kryjomu, Zavalita. Anna koniecznie chciała cię zaprosić na obiad do domu, a ty nigdy nie mogłeś, to miałeś reportaż, to znów były jakieś inne przeszkody, więc w przyszłym tygodniu, więc kiedy indziej. Któregoś wieczora w „Haití” na Placu Broni natknął się na nich Garlitos, był zdumiony widząc, że trzymają się za ręce i Anna tuli się do ramienia Santiago. Wtedy pierwszy raz się pokłócili, Zavalita. Dlaczego jej nie przedstawiłeś swojej rodzinie, dlaczego nie chcesz poznać mojej rodziny, dlaczego nawet najbliższemu przyjacielowi nic nie powiedziałeś, wstydzisz się mnie? Stali pod bramą „La Maison de Samé”, było zimno i ty już miałeś dosyć: teraz wiem, Anita, czemu tak lubisz te meksykańskie melodramaty. Odwróciła się od niego i weszła do kliniki, nawet się nie żegnając.

Przez pierwsze dni po tej sprzeczce czuł się jakoś niepewnie, był spokojny i smutny. Miłość, Zavalita? Wobec tego nigdy nie kochałeś Aidy, myśli. A może miłość to właśnie ten robak, który cię dręczył tyle lat temu? Myśli: wobec tego nigdy nie kochałeś Anny, Zavalita. Znowu chodził po lokalach z Carlito-sem i Milionem, i Solórzano, i Norwinem; pewnego wieczoru opowiedział im w żartach o flircie z Anną i zbujał, że śpią ze sobą. I niedługo potem idąc do redakcji wysiadł na przystanku koło Pałacu Sprawiedliwości i poszedł do kliniki. Bez zastanowienia, myśli, ot, jakby przypadkiem. Przeprosili się w bramie przy wejściu, naokoło nich ciągle wchodzili i wychodzili jacyś ludzie, nawet nie podali sobie rąk, rozmawiali ukradkiem, patrzyli sobie w oczy. Byłem niedobry, Anita, to ja się źle zachowałam, Santiago, nawet nie wiesz, jak mi było ciężko, Anita, a ja płakałam przez wszystkie te noce, Santiago. Spotkali się znowu pod wieczór, w chińskiej kafejce pełnej pijaków, z podłogą zasypaną trocinami, i przegadali całe godziny trzymając się za ręce, nad dwoma nietkniętymi filiżankami kawy z mlekiem. Ale powinieneś był jej to powiedzieć wcześniej, Santiago, skąd ona mogła wiedzieć, że się pokłóciłeś z rodziną, a on opowiadał jej od początku, uniwersytet, Frakcja, „Kronika”, sztucznie serdeczne stosunki z rodzicami i rodzeństwem. Ale nie o Aidzie, Zavalita, nie o Ambrosiu, nie o Muzie. Dlaczego opowiedziałeś jej swoje życie? Odtąd widywali się prawie codziennie i w tydzień czy w miesiąc później położyli się do łóżka, pewnego wieczora, w domu schadzek w osiedlu Las Margaritas. Jej ciało, tak szczuplutkie, że można było policzyć wszystkie kosteczki, jej przestraszone oczy, jej zawstydzenie, a twoje zmieszanie, kiedy odkryłeś jej dziewictwo. Nigdy już cię tutaj nie przyprowadzę, Anita, kocham cię, Anita. Od tej pory kochali się w pensjonacie w Barranco, raz w tygodniu, kiedy doña Lucía wychodziła z wizytą. I wtedy, we środy, ta miłość pełna niepokoju, nerwowa, zatruta obawą, wyrzuty, jakie za każdym razem robiła sobie Anna, i jej płacz, kiedy porządkowała łóżko, Zavalita.

Don Fermín znowu chodził do biura rano i po południu i Santiago w niedzielę jadał obiady w domu. Pani Zoila zgodziła się, żeby Popeye i Teté ogłosili swoje zaręczyny i Santiago obiecał przyjść na przyjęcie. Była sobota, miał wolny dzień, Anna miała dyżur. Kazał odprasować najbardziej reprezentacyjny garnitur, sam sobie oczyścił buty, włożył czystą koszulę i o pół do dziewiątej zajechał taksówką na Miraflores. Gwar głosów i dźwięki muzyki przedostawały się ponad murem ogrodu aż na ulicę, z sąsiednich domów patrzyły stojące na balkonach służące. Po obu stronach jezdni stały samochody, niektóre nawet na chodniku, a ty szedłeś pod samym murem, oddalając się od bramy, nagle niezdecydowany, nie mogąc się zdobyć na naciśnięcie dzwonka ani też na to, żeby odejść. Poprzez kratę przy garażu rzucił skośne spojrzenie w głąb ogrodu: stolik z białym obrusem, szef służby, który czuwał nad wszystkim, naokoło fontanny rozmawiające pary. Ale większość gości była w salonie i jadalni, widział za firankami ich postacie. Z wnętrza dobiegały głosy i muzyka. Poznał twarz jakiejś ciotki, profil jakiegoś kuzyna i jeszcze inne twarze, które wydały mu się zjawami nie z tego świata. Nagle pojawił się stryj Clodomiro, wymknął się do ogrodu i usiadł na bujanym fotelu, zupełnie sam. I siedział tak, z dłońmi na kolanach, popatrując na dziewczęta w pantoflach na szpilkach, na chłopców w krawatach, na całą tę młodzież otaczającą stół z białym obrusem. Przechodzili koło niego, a on starał się do nich uśmiechać. Co tam robiłeś, stryju Clodomiro, dlaczego przyszedłeś w to miejsce, gdzie cię nikt nie zna, gdzie ci, co cię znają, nie kochają cię? Żeby mimo tych fumów, jakie musiałeś od nich znosić, stworzyć pozory, że jednak należysz do rodziny, że masz rodzinę? myśli. Myśli: więc mimo wszystko zależy ci na rodzinie, kochasz rodzinę, która cię nie kocha? A może samotność jest jeszcze gorsza niż poniżenie, stryju? Już postanowił, że tam nie wejdzie, ale nie ruszał się z miejsca. Przed bramą zatrzymał się samochód, wysiadły z niego dwie dziewczyny i poprawiając sobie fryzury czekały, aż siedzący za kierownicą chłopak zaparkuje i przyjdzie do nich. Znałeś go, myśli: Tony, ten sam czub włosów podrygujący nad czołem, ten sam papuzi chichot. Cała trójka ze śmiechem weszła do domu i wtedy absurdalne wrażenie, że to z ciebie się śmieli, Zavalita. I wtedy nagłe, dzikie pragnienie, żeby zobaczyć Annę. Z winiarni na rogu zadzwonił do Teté tłumacząc się, że nie może wyjść z „Kroniki”: wpadnę jutro, uściskaj mojego szwagra, Teté. Ach, mądralo, jaki z ciebie ponurak, jak mogłeś zrobić taki numer. Zadzwonił do Anny, poszedł do niej i porozmawiali chwilę w bramie „La Maison de Santé”.

W kilka dni potem ona zadzwoniła do „Kroniki”, głos jej drżał: mam niedobrą wiadomość, Santiago. Czekał na nią w chińskiej kafejce, przybiegła zdyszana, w płaszczu narzuconym na pielęgniarski mundurek, z wydłużoną twarzą: wyjeżdżają do Ica, kochanie. Jej ojciec został tam dyrektorem szkoły, a ona będzie pewnie pracowała w szpitalu robotniczym. Byłeś zdania, że to nic strasznego, Zavalita, i pocieszałeś ją: będziesz do niej jeździł co tydzień, a ona też będzie mogła przyjeżdżać, Ica jest tak blisko.

Pierwszego dnia swojej pracy w firmie przewozowej „Morales” Ambrosio, przed wyjazdem do Tingo María, zabrał Amalię i Amalitę Hortensję na przejażdżkę po wyboistych ulicach Pucallpa; trzęśli się wszyscy troje w połatanej i pogiętej niebieskiej furgonetce, której błotniki i zderzaki przywiązane były powrozami, żeby przypadkiem nie zostały w jakiejś dziurze na drodze.

– Jak ją porównałem z tymi wozami, co je kiedyś prowadziłem, to aż się chciało płakać – mówi Ambrosio. – Ale mimo to mogę powiedzieć, paniczu, że byłem szczęśliwy przez te wszystkie miesiące, kiedy jeździłem „Górską Błyskawicą”.

„Górską Błyskawicę” wyposażono w dwie drewniane ławki, na których można było upchnąć dwunastu pasażerów. Leniwe życie z pierwszych tygodni zmieniło się teraz w dni wypełnione ciągłymi rozjazdami na trasie: Amalia szykowała mu jedzenie, umieszczała w schowku w samochodzie i o ósmej rano Ambrosio wyruszał do Tingo Maria, w podkoszulku, w czapce z daszkiem, w wystrzępionych spodniach i gumowych butach. Odkąd zaczął tak podróżować, Amalia, po tylu latach, przypomniała sobie o obowiązkach religijnych, nakłoniona z lekka przez donę Lupe, która podarowała jej obrazki na ścianę i w niedzielę ciągnęła ją ze sobą do kościoła. Jeśli nie było powodzi i grat się nie psuł, Ambrosio docierał do Tingo María o szóstej po południu; spał na materacu za kontuarem w lokalu firmy i następnego dnia o ósmej wracał do Pucallpa. Ale rzadko kiedy udawało mu się trzymać takiego rozkładu godzin, na drodze zawsze coś się zdarzało i często przejazd w jedną stronę trwał cały dzień. Silnik był zmęczony, Amalio, musiał się zatrzymywać, żeby nabrać sił. Przychodził do domu uwalany błotem od stóp do głowy i śmiertelnie znużony. Walił się na łóżko i podczas gdy ona przygotowywała mu kolację, on, z ramieniem pod głową, z papierosem w ustach, spokojny i wyczerpany, opowiadał jej o tym, jak sobie radził przy awariach, i o pasażerach, których wiózł, i jak się wyliczy przed don Hilariem. I o tym, co go najbardziej bawi, Amalio, o zakładach z Pantaleónem. Dzięki tym zakładom przejazdy stawały się mniej nużące, chociaż pasażerowie siusiali ze strachu. Pantaleón prowadził „Supermena Szos”, starego grata należącego do firmy przewozowej „Pucallpa”, konkurentki Moralesa. Wyjeżdżali o tej samej godzinie i urządzali wyścigi, nie tylko żeby wygrać tę piątkę, o którą się zakładali, ale głównie po to, aby mieć pierwszeństwo w zbieraniu po drodze pasażerów spośród ludzi wędrujących od jednej osady do drugiej, od jednej fermy do drugiej.

– Takich pasażerów, co nie mają biletów – powiedział kiedyś Amalii. – Takich, co nie są pasażerami firmy „Morales”, tylko firmy Ambrosio Pardo.

– A jak don Hilario się dowie? – powiedziała na to Amalia.

– Szefowie wiedzą, jak jest – Pantaleón mu to wytłumaczył, Amalio. – I udają głupich, bo i tak wychodzą na swoje płacąc nam głodowe pensje. Między nami złodziejami, kapujesz, bracie.

W Tingo Maria Pantaleón przygadał sobie jedną wdowę, która nie wiedziała, że on ma w Pucallpa żonę i troje dzieci, ale zdarzało się, że nie szedł do wdowy, tylko razem z Ambrosiem przegryźć coś w taniej restauracyjce „Światło Dnia”, a potem czasami do burdelu, gdzie jakieś okropnie wychudzone mizeroty brały po trzy sole. Ambrosio towarzyszył mu z przyjaźni, nie rozumiał, jak Pantaleónowi mogą się podobać te kobiety, on nigdy by się z nimi nie zadawał ani by im nie płacił. Naprawdę, Ambrosio? Naprawdę, Amalio: krępe, brzuchate, szkaradne. A poza tym przyjeżdżał taki zmęczony, że choćbym nawet chciał, to i tak bym cię nie mógł zdradzić, Amalio.

Na początku Amalia bardzo poważnie traktowała pilnowanie zakładu z trumnami. Właściciel był inny, ale nic się nie zmieniło. Don Hilario nigdy nie przychodził do sklepu; był tu ten sam pracownik co przedtem, chłopiec o chorowitej twarzy, który przez cały czas siedział na balustradzie i gapił się głupio na sępy wygrzewające się na dachu szpitala i kostnicy. Jedyne pomieszczenie sklepowe było zapchane trumnami, przeważnie maleńkimi i białymi. Były nie heblowane i ordynarne, tylko od czasu do czasu trafiała się jakaś lepiej zrobiona i lakierowana. W pierwszym tygodniu sprzedano tylko jedną. Mężczyzna bez butów í bez marynarki, ale w czarnym krawacie i ze ściągniętą smutkiem twarzą, wszedł do zakładu i zaraz wyszedł dźwigając na ramieniu małą trumienkę. Minął Amalię, a ona przeżegnała się. W drugim tygodniu nikt nic nie kupił; w trzecim sprzedano dwie: jedną dziecięcą i jedną dużą. Nie wygląda to na taki świetny interes, Amalio, zaczynał się niepokoić Ambrosio.

Po miesiącu Amalia zarzuciła pilnowanie sklepu. Nie może spędzać całego życia na progu chaty, z Amalitą Hortensją na ręku, zwłaszcza że trumny wynoszono tak rzadko. Zaprzyjaźniła się z doña Lupe, ciągle ze sobą rozmawiały, razem jadły obiad, spacerowały po rynku, po ulicy Comercio, zaglądały na przystań. Kiedy było bardzo gorąco, szły nad rzekę i kąpały się w koszulach, a potem jadły słodycze w cukierni Wong, gdzie sprzedawano lody. W niedzielę Ambrosio odpoczywał; całe rano spał, a po obiedzie wybierał się razem z Pantaleónem na mecz piłki nożnej do Yarinacocha. Po południu zostawiali

Amalitę Hortensję u doñi Lupe i szli do kina. Ludzie już ich znali, pozdrawiali ich na ulicy. Doña Lupe wchodziła do ich chaty jak do siebie; kiedyś napatoczyła się na Ambrosia, jak całkiem nagi myl się w ogrodzie, i Amalia pękała ze śmiechu. Oni też, kiedy chcieli, wchodzili do domu doñi Lupe, pożyczali to czy tamto. Kiedy mąż doñi Lupe przyjeżdżał do Pucallpa, siadał razem z nimi na ulicy w wieczornym chłodzie. Był już stary i otwierał usta tylko wtedy, kiedy chciał pogadać o swojej fermie i o długach, jakie ma w Banku Rolnym.

– Jestem zadowolona, tak mi się zdaje – powiedziała pewnego dnia Amalia do Ambrosia. – Już się przyzwyczaiłam. I ty nie jesteś już teraz taki oschły jak na początku.

– Jasne, że się przyzwyczaiłaś, to widać – odparł Ambrosio. – Chodzisz bez butów i z parasolem, już z ciebie prawdziwa góralka. Tak, ja też jestem zadowolony.

– Najważniejsze, że już mało co myślę o Limie – powiedziała Amalia. – Już prawie mi się nie śni moja pani, prawie nigdy nie myślę o policji.

– Jakeście tu przyjechali, pomyślałam jak ona może z nim żyć – powiedziała raz doña Lupe. – Ale teraz ci mówię, miałaś szczęście, żeś go sobie znalazła. Wszystkie kobiety z tego miasta chciałyby go za męża, chociaż taki czarny i w ogóle.

Amalia się śmiała: to prawda, dobrze się z nią obchodził, o wiele lepiej niż w Limie, i dla Amality Hortensji też był bardzo czułym ojcem. Ostatnio był o wiele weselszy i odkąd mieszkali w Pucallpa, ani razu się z nim nie pokłóciła.

– Byliśmy szczęśliwi, ale do czasu – mówi Ambrosio. – Cała rzecz w tym, że nam nie starczało pieniędzy, paniczu.

Ambrosio myślał, że dzięki dodatkowym zarobkom uzyskiwanym bez wiedzy don Hilaria uda im się zawsze dociągnąć do pierwszego. Ale nie, raz że pasażerów było niewielu, a po drugie don Hilario wpadł na pomysł, że koszty reperacji wozu pokrywa w połowie przedsiębiorstwo, a w połowie kierowca. Don Hilario oszalał, Amalio, jeżeli on się na to zgodzi, to zostanie bez grosza. Spierali się i stanęło na tym, że Ambrosio będzie płacił dziesięć procent reperacji wozu. Ale w drugim miesiącu don Hilario kazał mu zapłacić piętnaście, a kiedy poszło zapasowe koło, chciał, żeby Ambrosio zapłacił za nowe. Ale jak to, don Hilario, co pan sobie myśli. Don Hilario zmierzył go wzrokiem: lepiej się nie kłóć, bo wyjdą na jaw wszystkie twoje sprawki, a co, może Ambrosio nie zarabia dodatkowo za jego plecami? Ambrosio nie wiedział, co na to odpowiedzieć, ale don Hilario wyciągnął do niego rękę: no, no, jesteśmy przecież w przyjaźni. Zaczęli pod koniec miesiąca żyć z pożyczek i zaliczek, które dawał swoim pracownikom sam don Hilario. Pantaleón, widząc, że mają kłopoty, poradził im nie wynajmujcie tego domu, tylko sprowadźcie się na przedmieście i wybudujcie sobie chatkę obok mojej.

– Nie, Amalio – powiedział wtedy Ambrosio. – Nie chcę, żebyś zostawała sama, jak ja będę na trasie, na przedmieściach pełno różnej hołoty. A poza tym stamtąd nie mogłabyś pilnować zakładu pogrzebowego.

IV

– Kobieca mądrość – powiedział Garlitos. – Nawet gdyby Anna to robiła z premedytacją, nigdy by jej się tak nie udało. Ale ona tego nie reżyserowała, kobiety nigdy sobie z góry nie aranżują takich spraw. Dają się nieść instynktowi i to ich nigdy nie zawodzi, Zavalita.

Czy to wtedy, gdy Anna przeniosła się do Ica, powrócił ów błogosławiony, nieustający smutek, Zavalita, ów nieokreślony niepokój, który spadał na ciebie nieoczekiwanie, kiedy jadąc miejskim autobusem liczyłeś dni do niedzieli? Musiał przesunąć swoje rodzinne obiady, teraz bywał w domu w soboty. W niedzielę wyjeżdżał wczesnym rankiem mikrobusem sprzed samego pensjonatu. Przez całą drogę spał, do późnego wieczora był razem z Anną i potem wracał. Te cotygodniowe wyprawy biły cię po kieszeni, myśli, teraz już zawsze Garlitos stawiał piwo w „Negro-Negro”. Czy to jest miłość Zavalita?

– A niech cię – powiedział Garlitos. – A niech was oboje, Zavalita.

Poznał też w końcu rodziców Anny. Ojciec pochodził z Huancayo, był to gadatliwy grubas, który przez większą część swego życia uczył historii i języka hiszpańskiego w liceach państwowych, matka była Mulatką, miłą i w natarczywy sposób życzliwą. Ich dom przylegał do rozgrodzonego podwórka szkoły; kiedy się tam zjawiał, przyjmowali go z hałaśliwą, przesadnie wylewną gościnnością. Te obfite obiady, które zatruwały ci każdą niedzielę, te pełne niepokoju spojrzenia, które wymieniałeś z Anną zastanawiając się, kiedy wreszcie się skończy triumfalna parada najróżniejszych dań. Kiedy się kończyła, wychodzili i spacerowali po pustych, zalanych słońcem ulicach, szli do kina, żeby móc się popieścić, na rynku kupowali sobie coś do picia, wracali do domu, gdzie mogli pogadać i wymieniać szybkie pocałunki w saloniku pełnym glinianych figurek. Czasami Anna jechała na sobotę i niedzielę do krewnych i wtedy mogli spędzić parę godzin w jakimś hoteliku w śródmieściu.

– Wiem, że mnie nie prosisz o radę – powiedział Garlitos. – I dlatego nie daję ci rad.

To było podczas jednego z tych wypadów Anny do Limy, pewnego popołudnia, kiedy spotkali się przy wejściu do kina „Roxy”. Gryzła wargi, myśli, nozdrza jej latały, oczy miała przestraszone, język jej się plątał: wiem, że ty uważałeś, kochanie, ona też, zawsze a zawsze, kochanie, i nie wie, czemu tak się stało, kochanie. Santiago wziął ją pod rękę i zamiast do kina poszli na kawę. Rozmawiali całkiem spokojnie i Anna zgodziła się. Ale miała łzy w oczach, dużo mówiła o tym, że boi się, co powiedzą rodzice i pożegnała się z nim boleśnie urażona.

– Nie proszę, bo i tak wiem, co byś mi doradził – powiedział Santiago. – Nie żeń się.

W ciągu dwóch dni Garlitos dowiedział się adresu jednej takiej kobiety i Santiago poszedł tam, do walącej się rudery w Barrios Altos. Była tłusta, brudna i nieufna i rozstali się jak najgorzej: pan się myli, młody człowieku, ona nie jest od tego, żeby popełniać przestępstwa. Tydzień upłynął na rozpaczliwych wędrówkach po różnych miejscach, czuł niesmak, odrzucało go, rozprawiał całe godziny z Carlitosem, rano w pensjonacie nie mógł spać: przecież jest pielęgniarką, zna tyle położnych, tylu lekarzy, ona nie chce, ona zastawia sidła na ciebie. W końcu Norwin wynalazł niezbyt wziętego lekarza, który po dłuższym wykręcaniu się i wymigiwaniu wreszcie się zgodził. Zażądał półtora tysiąca i Santiago, Garlitos i Norwin zmitrężyli trzy dni, zanim zebrali całą forsę. Zadzwonił do Anny: w porządku, wszystko załatwione, niech jak najprędzej przyjeżdża do Limy. Takim tonem, żeby zrozumiała, że to jej wina, myśli, i że jej nie wybaczyłeś.

– Tak, tak bym ci właśnie powiedział, ale tylko przez czysty egoizm – rzekł Garlitos. – Nie tyle ze względu na ciebie, co na mnie. Nie będę miał przed kim wylewać swoich żalów, nie będę miał z kim się włóczyć po różnych spelunkach. A niech cię, Zavalita.

W czwartek ktoś, kto przyjechał z Ica, zostawił dla niego kartkę w pensjonacie: już możesz spać spokojnie, kochanie. Głęboki smutek zatruty niesmaczną afektacją, myśli, namówiła jednego lekarza i już po wszystkim, te meksykańskie filmy, wszystko takie rozpaczliwe i takie smutne, a teraz leży w łóżku i musiała wymyślać nie wiadomo co, żeby tatuś i mama się nie zorientowali, ale nawet błędy ortograficzne ogromnie cię wzruszyły, Zavalita. Myśli: w tym strapieniu pociesza ją tylko to, że wyzwoliła cię od tak ciężkiej troski, kochanie. Zdaje sobie sprawę, że jej nie kochasz, to była dla ciebie tylko przelotna rozrywka, ona nie może znieść tej myśli, bo ona właśnie cię kocha, już cię więcej nie zobaczy, z czasem zdoła o tobie zapomnieć. W piątek i w sobotę czułeś się tak, jakby ci ulżyło, ale nie byłeś zadowolony, Zavalita, a wieczorami spadał na niego ten smutek i jeszcze do tego łagodne wyrzuty sumienia. Nie robak, myśli, nie ostrze noża. W niedzielę, w autobusie do Ica, nie zmrużył oczu.

– Postanowiłeś to w momencie, kiedy dostałeś list, masochisto – powiedział Garlitos.

Z rynku biegł tak szybko, że ledwo dyszał, kiedy był na miejscu. Otworzyła jej matka, oczy miała przestraszone, mrugała powiekami: Anita jest chora, ma boleści, bali się o nią. Wprowadziła go do pokoju i musiał dobrą chwilę czekać, aż wreszcie matka wróciła i powiedziała niech pan idzie na górę. Ten przypływ czułości, kiedy ją zobaczyłeś, bladą, w żółtej piżamie, myśli, czesała się, chciała zdążyć, nim on wejdzie. Rzuciła grzebień, lusterko; zaczęła płakać.

– Nie, nie jak dostałem list, tylko właśnie wtedy – powiedział Santiago. – Zawołaliśmy matkę, powiedzieliśmy jej i we trójkę obchodziliśmy nasze zaręczyny pijąc kawę z mlekiem i z piononos.

Ślub wezmą w Ica, po cichu, bez żadnego przyjęcia, potem przyjadą do Limy i póki nie znajdą taniego mieszkania, zostaną w pensjonacie. Może Anna dostanie pracę w jakimś szpitalu, ich dwie pensje powinny wystarczyć: więc to wtedy, Zavalita?

– Urządzimy ci kawalerski wieczór, jakiego jeszcze nie było wśród limańskich dziennikarzy – powiedział Norwin.

Zajrzała do pokoiku Malviny, żeby poprawić makijaż, zeszła na dół i przechodząc pod drzwiami saloniku natknęła się na Martę, była wściekła: teraz każdy się tu pakuje, zrobili z tego miejsca prawdziwą kloakę. Tu wchodzi każdy, kto może zapłacić, mówiła Flora, spytaj starej Ivonne, to zobaczysz, Marta. Stając w drzwiach baru Queta go zobaczyła, siedział plecami do niej, tak jak za pierwszym razem, wysoki, wtłoczony w ciemny garnitur, z połyskującą kędzierzawą czupryną, oparłszy się łokciami o kontuar. Robertito podawał mu piwo. Był pierwszym gościem, chociaż już minęła dziesiąta, i przy adapterze kręciły się cztery kobiety, które gadały między sobą, udając, że nie widzą klienta.

– Ten pan pytał o ciebie – powiedział Robertito z kpiącym uśmieszkiem. – Powiedziałem, że chyba cudem cię tu znajdzie, Quetita.

Robertito kocim ruchem prześliznął się na drugi kraniec kontuaru, a Queta znów spojrzała na tamtego. Nie płonęły, nie było w nich strachu ani psiego wyczekiwania; raczej niecierpliwość. Usta miał zamknięte, zaciskał je od czasu do czasu, jak koń gryzący wędzidło; wyraz jego twarzy nie miał w sobie nic służalczego, nie było w niej szacunku ani nawet serdeczności, tylko gwałtowne pragnienie.

– Więc jednak jesteś – powiedziała Queta. – Myślałam, że cię tu więcej nie zobaczę.

– Mam je, tu, w portfelu – mruknął z pośpiechem. – Pójdziemy?

– W portfelu? – Queta próbowała się uśmiechnąć, ale on był wciąż bardzo poważny i tylko zaciskał szczęki. – Co ci strzeliło do głowy?

– A co, może taryfa podskoczyła? – spytał bez cienia ironii, beznamiętnym tonem, z tym samym pośpiechem. – Ile?

– Jesteś nie w humorze – powiedziała Queta zdziwiona jego zachowaniem i tym, że wcale nie gniewają jej zmiany, jakie w nim zaszły. Miał czerwony krawat, białą koszulę, rozpinany sweter; policzki i broda były jaśniejsze niż dłonie, które spokojnie położył na ladzie. – Co ty wyprawiasz. Co z tobą było przez ten cały czas.

– Chcę wiedzieć, czy pani mnie przyjmie – powiedział, teraz już śmiertelnie spokojnym głosem. Ale w jego oczach był wciąż ten niepohamowany pośpiech dzikusa. – Jak tak, to idziemy. Jak nie, to się wynoszę.

Co się w nim tak zmieniło przez ten krótki czas? Ani nie utył, ani nie schudł, ani też nie stał się bardziej bezczelny. Jakby był o coś wściekły, pomyślała Queta, ale nie na mnie ani na nikogo, tylko tak w środku, na siebie.

– No i co, nie boisz się? – powiedziała drwiąco. – Już nie służysz u Cayo Śmierdziela, możesz tu teraz przychodzić, kiedy ci się spodoba. A może Złote Jajo nie pozwala ci wychodzić wieczorami?

Nie wpadł w gniew, nie zmieszał się. Tylko zamrugał oczami: siedział przez chwilę, nie odpowiadając, przeżuwał coś powoli, jakby szukał słów.

– Jak ma pani ze mnie żartować, to lepiej sobie pójdę – powiedział w końcu, patrząc jej w oczy bez cienia nieśmiałości. – Niech mi pani wreszcie powie.

– Postaw coś do picia – Queta wdrapała się na stołek i już trochę rozdrażniona oparła się o ścianę. – Mam nadzieję, że mogę prosić o whisky.

– Może pani prosić o wszystko, ale tam na górze – powiedział miękko i z wielką powagą. – Idziemy czy mam się wynosić?

– Nabrałeś złych manier u Złotego Jaja – powiedziała Queta ostrym tonem.

– To znaczy, że nie – mruknął wstając ze stołka. – No więc dobranoc.

Ale ręka Quety przytrzymała go w momencie, gdy już odchodził. Zobaczyła, jak nieruchomieje, jak odwraca się do niej i bez słowa patrzy na nią, przynaglając ją wzrokiem. Dlaczego? pomyślała zdziwiona i wściekła, przez ciekawość, czy co? Czekał nieruchomy jak posąg. Pięćset plus sześćdziesiąt za pokój, i tylko jeden jedyny raz, i ledwo słyszała własne słowa, ledwo poznawała własny głos, jasne? A on, leciutko kiwając głową: jasne. Wzięła od niego pieniądze za pokój, kazała mu iść na górę i czekać pod dwunastką, a kiedy znikł na schodach, to jeszcze ten Robertito: ze złośliwym słodko-kwaśnym uśmiechem na bezwłosej twarzy zabębnił kluczykiem o kontuar. Queta cisnęła mu pieniądze.

– Coś takiego, Quetita, nie chce mi się wierzyć – wycedził rozkoszując się jej widokiem, mrużąc oczy. – Pójdziesz zabawiać czarnucha.

– Daj klucz – powiedziała Queta. – I nie odzywaj się do mnie, ty pedale, dobrze wiesz, że to na mnie nie robi wrażenia.

– Ale się nadymasz, odkąd masz stosunki z najbliższą rodziną pana Bermudeza – powiedział ze śmiechem Robertito. – Prawie tu nie przychodzisz, a jak już przyjdziesz, to nas traktujesz jak psy, Quetita.

Wyrwała mu klucz. W połowie schodów otarła się o Malvine, która zanosiła się od śmiechu: tam jest ten Murzyn, co to w zeszłym roku, Quetita. Wskazywała ręką w jego stronę, i nagle oczy jej zabłysły, aha, on przyszedł do ciebie, i klepnęła ją po ramieniu. Ale co ci strzeliło do głowy, Queta.

– To przez tego gówniarza Robertita – powiedziała Queta. – Nie mogę ścierpieć jego bezczelnych dowcipasów.

– Zazdrosny, nie zwracaj na niego uwagi – roześmiała się Malvina. – Wszyscy ci teraz zazdroszczą, Quetita. Tym lepiej dla ciebie, głupia.

Czekał przed drzwiami dwunastki. Queta otworzyła, a on wszedł i przysiadł na brzegu łóżka. Przekręciła klucz w zamku, przeszła do pomieszczenia z umywalką, zaciągnęła firankę, zapaliła światło i dopiero teraz wsunęła głowę do pokoju. Siedział spokojny i poważny pod jarzącą się żarówką z okrągłym kloszem, ciemny na tle różowej narzuty.

– Czekasz, żebym cię rozebrała? – powiedziała ze złością. – Chodź, to ci umyję.

Zobaczyła, jak się podnosi i podchodzi, nie spuszczając z niej wzroku, stracił swoją pewność siebie, już mu się nie spieszyło, był tak samo pokorny jak za pierwszym razem. Kiedy stał przed nią, szybkim i niemal roztargnionym ruchem włożył rękę do kieszeni, jakby sobie przypomniał o czymś ważnym. Powoli, trochę zawstydzony, podał jej banknoty, płaci się z góry, prawda? Jakby jej wręczał list zawierający złe wiadomości: jest, jak trzeba, niech policzy.

– Widzisz, jak drogo cię kosztuje ten kaprys – powiedziała Queta wzruszając ramionami. – Co mi tam, sam wiesz, co robisz. No, zdejmuj spodnie i daj się wreszcie umyć.

Przez chwilę jakby się zawahał. Ostrożnie podszedł do krzesła, widać było, jak bardzo jest zmieszany, i Queta, zerkając znad umywalki, zobaczyła, że siada, zdejmuje buty, marynarkę, sweter, spodnie i układa to wszystko nieskończenie powolnymi ruchami. Zdjął krawat. Podszedł do niej stąpając z taką samą ostrożnością, rytmicznie, w napięciu stawiając długie nogi, wysuwające się spod białej koszuli. Kiedy się znalazł koło niej, ściągnął kalesony, trzymał je chwilę w rękach, a potem, już nie składając, rzucił na krzesło. Kiedy go mydliła i polewała wodą, nie próbował nawet jej dotknąć. Stał wyprężony tuż koło niej, jego broda ocierała się o nią, oddychał równo i głęboko. Podała mu papier toaletowy, żeby się wytarł, a on zrobił to z drobiazgową dokładnością, tak jakby chciał zyskać na czasie.

– Teraz ja – powiedziała Queta. – Idź tam i zaczekaj na mnie.

Usłuchał i zobaczyła w jego oczach niewypowiedziane ukojenie, zanikający, ulotny cień zawstydzenia. Zasunęła firankę i napełniając umywalkę gorącą wodą słyszała jego długie urywane kroki na drewnianej podłodze i skrzypnięcie łóżka, kiedy się położył. Skubaniec, zaraził mnie swoim ponuractwem, pomyślała. Umyła się, wytarła, weszła do pokoju i zbliżając się do łóżka zobaczyła, że leży twarzą do góry, zasłoniwszy ramionami oczy, ciągle jeszcze w koszuli, na pół goły pod stożkiem światła, pomyślała jak na sali operacyjnej, jakby zaraz mieli go wziąć pod lancet. Zdjęła spódnicę i bluzkę i w pantoflach podeszła do niego; ciągle leżał nieruchomo. Spojrzała na jego brzuch: kępka włosów, których czerń odcinała się od barwy skóry tylko dlatego, że połyskiwały na nich kropelki wody, a niżej członek, miękki i sflaczały pomiędzy nogami. Podbiegła do kontaktu i zgasiła światło. Wróciła i położyła się koło niego.

– Tak się spieszyłeś, żeby tu przyjść, żeby zapłacić, a teraz guzik z tego – powiedziała widząc, że nie robi najmniejszego gestu. – Tylko po to?

– Bo pani mnie źle traktuje – usłyszała jego głos, zduszony i tchórzliwy. – Nawet pani nie udaje. A ja nie jestem zwierzę, mam swoją dumę.

– Zdejmij koszulę i przestań się wygłupiać – powiedziała Queta. – Myślisz, że się ciebie brzydzę? Skąd, mnie tam wszystko jedno, czy z chińskim cesarzem, czy z tobą, czarnuchu.

Usłyszała, że się podnosi, odgadła w ciemnościach jego posłuszne ruchy, mignęła biała plama koszuli, którą rzucił na krzesło oświetlone wątłym blaskiem sączącym się z okna. Nagi znów znalazł się obok niej. Słyszała oddech, teraz już nieco szybszy, poczuła, że jej chce, że ją dotyka. Upadła na plecy i w chwilę później przygniotło ją jego spocone ciało. Dyszał niespokojnie tuż nad jej uchem, jego wilgotne dłonie sunęły po jej skórze, i poczuła, jak miękko w nią wchodzi. Chciał jej zdjąć stanik, więc mu pomogła, obracając się lekko na bok. Jego zwilgotniałe wargi błądziły po jej szyi i ramionach, słyszała, jak sapie, czuła jego ruchy; objęła go nogami i głaskała jego plecy, jego spocone pośladki. Pozwoliła się całować w usta, ale zacisnęła zęby. Po urywanych, zdyszanych odgłosach poznała, że to już koniec. Zsunęła go z siebie, a on odtoczył się na bok jak nieżywy. Po ciemku włożyła pantofle, poszła do umywalki, a kiedy wróciła i zapaliła światło, on znowu leżał na plecach, ramionami zasłoniwszy twarz.

– Od dawna o tym marzyłem – usłyszała wkładając biustonosz.

– Teraz pewnie będziesz żałował tych pięciuset solów – powiedziała Queta.

– Co mam żałować – usłyszała, jak się śmieje, ciągle z zasłoniętą twarzą. – Nigdy lepiej nie wydałem forsy.

Wkładając spódnicę usłyszała znowu jego śmiech i zdziwiła się, brzmiał tak szczerze.

– Naprawdę źle cię traktowałam? – powiedziała Queta. – To nie o ciebie mi chodziło, to przez Robertita. Cały czas gra mi na nerwach.

– Mogę teraz zapalić papierosa, tak jak jestem? – powiedział. – Czy muszę już iść?

– Zapal sobie nawet trzy, jeżeli chcesz – powiedziała Queta. – Tylko najpierw idź się umyj.

Kawalerski wieczór, pożegnanie, jakiego jeszcze nie było: miało się zacząć w południe, w „Rinconcito Cajamarquino”, od kreolskiego obiadu, na którym mieli być tylko Garlitos, Norwin, Solórzano, Periquito, Milton i Darío; potem mieli pójść w kurs po knajpach, a o siódmej mały cocktailik z kilkoma dziewczynami i z dziennikarzami z innych redakcji, w mieszkaniu Chinki (wtedy akurat byli z Carlitosem w zgodzie); i wreszcie Garlitos, Norwin i Santiago mieli, już tylko we trójkę, zakończyć noc w jakimś kabarecie. Ale w wieczór poprzedzający pożegnanie Garlitos i Santiago wróciwszy po obiedzie do redakcji zobaczyli nagle, jak Becerrita wali się na swoje biurko, rozpaczliwie bełkocąc jakieś przekleństwo. To jego padające tłuste ciało i biegnący w jego stronę dziennikarze. Podnieśli go: twarz miał ściągniętą w grymasie nieopisanego niesmaku, a skórę siną. Wlali mu w usta alkoholu, rozluźnili krawat, wachlowali go. Leżał nieprzytomny, bez ruchu, i rzęził. Arispe i dwóch z kryminalnego zawieźli go samochodem do szpitala; w dwie godziny później zadzwonili, że umarł na wylew krwi do mózgu. Arispe zredagował nekrolog, który wydrukowano w żałobnej ramce: „Na posterunku”, myśli. Redaktorzy z kryminalnego wymyślili kupę epitetów i pochwalnych frazesów: jego zawsze żywy umysł, jego wkład w rozwój dziennikarstwa peruwiańskiego, pionier w dziedzinie kronik i reportaży kryminalnych, ćwierć wieku na szańcach dziennikarstwa.

Zamiast kawalerskiego wieczoru odbyło się velorio, czuwanie nad zmarłym, myśli. Całą noc i następny dzień spędzili w domu Becerrity w zapadłym kącie dzielnicy Barrios Altos. Ta tragikomiczna noc, Zavalita, tania farsa. Reporterzy z kryminalnego siedzieli zatroskani, jakieś kobiety wzdychały nad trumną w tym pokoiku o nędznych meblach, gdzie stare fotografie w owalnych ramkach zasłonięto krepą. Po północy, jak nagły powiew zimnego wiatru, zjawiła się dama w żałobie, z małym chłopcem, i weszła do pokoju wśród przerażonych szeptów: psiakrew, pierwsza żona Becerrity; psiakrew, syn Becerrity. Pomiędzy aktualną rodziną a przybyszami zanosiło się na awanturę, padały wyzwiska przeplatane wybuchami płaczu. Obie kobiety były chyba w tym samym wieku, myśli, miały taki sam wyraz twarzy, a chłopiec był podobny jak dwie krople wody do chłopaków drugiej żony. Obie rodziny trzymały straż po obu stronach trumny i wymieniały ponad zwłokami nienawistne spojrzenia. Przez całą noc kręcili się po domu kudłaci dziennikarze jak z epoki króla Ćwieczka, przedziwne postacie w wytartych garniturach i halsztukach, a następnego dnia zleciały się na cmentarz całe tłumy zrozpaczonych kuzynów, facetów o twarzach alfonsów i lunatyków, policjanci, tajniacy, stare wysłużone kurwy o wymalowanych oczach szklących się od łez. Arispe odczytał przemówienie, po nim jakiś urzędnik z policji śledczej, i wtedy wyszło na jaw, że Becerrita od dwudziestu lat pracował dla policji. Garlitos, Norwin i Santiago wyszli z cmentarza ziewając, z bólem w kościach, i w knajpie na Santo Cristo, niedaleko Szkoły Policyjnej, zjedli placki kukurydziane, których smak zatruwał im cień Becerrity unoszący się nad nimi przez cały czas. – Arispe mi obiecał, że nie napisze ani słowa, ale mu nie ufam – powiedział Santiago. – Dopilnuj tego, Garlitos. Żeby jakiś dowcipniś nie zrobił kawału.

– Wcześniej czy później twoja rodzina i tak się dowie, że się ożeniłeś – powiedział Garlitos. – No ale niech ci będzie, dopilnuję.

– Wolę, żeby się dowiedzieli ode mnie, a nie z gazet – powiedział Santiago. – Jak wrócę z Ica, pogadam ze starymi. W miodowym miesiącu nie chcę mieć żadnych rodzinnych drak.

Tego wieczoru, w przeddzień ślubu, Garlitos i Santiago wyskoczyli po pracy do „Negro-Negro”. Trochę żartowali, wspominali różne okazje, które ich zagnały w to miejsce o tej samej porze do tego samego stolika, i Garlitos był nie w sosie, Zavalita, jakbyś wyjeżdżał na zawsze. Myśli: tego wieczora nie upił się, nie był zalany. W pensjonacie przesiedziałeś sam te kilka godzin do rana i nie spałeś, Zavalita, paliłeś, przypominałeś sobie, jaką osłupiałą minę miała pani Lucía, kiedy ją zawiadomiłeś o ślubie, starałeś się sobie wyobrazić, jak będzie wyglądało życie razem z kimś drugim w tym małym pokoiku, czy nie będzie zbyt wielkiego zamieszania, czy nie będziesz się w tym dusił i co na to wszystko powiedzą twoi starzy. Kiedy słońce wzeszło, starannie spakował walizkę. Zamyślonym spojrzeniem obrzucił pokój, łóżko, małą półeczkę z książkami. Mikrobus przyjechał o ósmej. Pani Lucía wyszła w szlafroku, żeby go pożegnać, ciągle jeszcze zdumiona i oszołomiona, tak, oczywiście, nic nie powie jego tatusiowi, po czym go uścisnęła i pocałowała w czoło. Do Ica przyjechał o jedenastej i zanim poszedł do Anny, zadzwonił jeszcze do hotelu w Huacachina i potwierdził rezerwację pokoju. Ciemny garnitur, który poprzedniego dnia przyniósł z pralni, pogniótł się w walizce i matka Anny mu go odprasowała. Rodzice Anny, aczkolwiek niechętnie, spełnili jego prośbę: żadnych gości. Tylko pod tym warunkiem godzisz się na ślub kościelny, tak ich uprzedziła Anna, myśli. We czwórkę poszli do magistratu, zaraz potem do kościoła, a w godzinę później już jedli obiad w Hotelu Turystycznym. Matka szeptała o czymś z Anną, ojciec odgrzewał stare kawały i pił, bardzo zgnębiony. I Anna, Zavalita: jej biała suknia, jej szczęśliwa twarz. Kiedy chcieli wezwać taksówkę, która ich miała zawieźć do Huacachina, matka wybuchnęła płaczem. I te trzy dni z miodowego miesiąca spędzone nad zielonkawymi, cuchnącymi wodami jeziora, Zavalita. Spacery po wydmach, myśli, głupie rozmowy z innymi nowożeńcami, długie sjesty, partie ping-ponga, które Anna zawsze wygrywała.

– Liczyłem dni, nie mogłem się doczekać, kiedy minie pół roku – mówi Ambrosio. – I jak tylko minęło, zaraz poleciałem do niego.

Pewnego dnia, nad rzeką, Amalia zdała sobie sprawę, że przyzwyczaiła się do Pucallpa bardziej, niż przypuszczała. Kąpały się razem z doña Lupe, a potem, kiedy Amalita Hortensja spała pod wetkniętym w piasek parasolem, podeszło do nich dwóch mężczyzn. Jeden był siostrzeńcem męża Dotti Lupe, a drugi komiwojażerem, który poprzedniego dnia przyjechał z Huanuco. Nazywał się Leoncio Paniagua i usiadł obok Amalii. Rozwodził się dużo nad tym, jak to podróżuje po Peru z racji swojego zawodu i opowiadał, w czym są do siebie podobne i czym się różnią Huancayo, Cerro de Pasco, Ayacucho. Chce mi zaimponować tymi podróżami, pomyślała Amalia śmiejąc się sama do siebie. Pozwoliła mu przez jakiś czas robić miny wielkiego podróżnika i znawcy i w końcu powiedziała: a ja to jestem z Limy. Z Limy? Leoncio Paniagua nie chciał wierzyć: przecież ona mówi zupełnie tak jak wszyscy ludzie tutaj, i akcent, i wyrażenia, i wszystko.

– Oszalałeś? don Hilario popatrzył na niego zdumiony. – Interes idzie dobrze, ale to całkiem normalne, że dotąd były tylko wydatki. Myślisz, że po pół roku już można mieć zyski?

Kiedy wracały do domu, Amalia spytała donę Lupe, czy to prawda, co jej mówił Leoncio Paniagua: tak, pewnie, że tak, wyraża się już tak samo jak każda kobieta stąd, możesz być dumna. Amalia pomyślała, jakby się dziwiły wszystkie jej znajome z Limy, gdyby ją teraz słyszały: ciotka, pani Rosario, Carlota i Simula. Ale ona wcale nie zauważyła, żeby coś się zmieniło w jej sposobie mówienia, doña Lupe, a doña Lupe z chytrym uśmieszkiem: ale cię czarował ten z Huanuco, Amalio. A tak, doña Lupe, i niech pani sobie wyobrazi, chciał ją nawet zaprosić do kina, ale Amalia oczywiście odmówiła. Zamiast się zgorszyć, doña Lupe zaczęła jej robić wymówki: ty głupia. Trzeba było się zgodzić, Amalia jest młoda, masz prawo się rozerwać, co, może ona myśli, że Ambrosio, jak jest w Tingo María, to się nie bawi po nocach? Amalia udała, że tym razem to ona jest zgorszona.

– Wziął wszystkie papiery i wyliczył mi się co do grosza – mówi Ambrosio. – Ażem zgłupiał, tak mnie zagiął.

– Podatki, opłaty, koszty utrzymania sprzedawcy większe, niż się spodziewałem – don Hilario grzebał w rachunkach i podtykał mi je pod nos, Amalio. – Wszystko jak w zegarku. Jesteś zadowolony?

– Żeby tak prawdę powiedzieć, to nie za bardzo, don Hilario – powiedział Ambrosio. – Przyszedłem tak, jakeśmy uzgodnili, i myślałem, że coś dostanę, don.

– A tu kwity od tego idioty – zakończył don Hilario. – Ja sam nic nie biorę za zarządzanie, ale chyba nie chcesz, żebym sprzedawał trumny, co? I chyba nie powiesz, że dużo mu płacę. Sto solów miesięcznie to tyle co nic, nawet dla idioty.

– Wobec tego interes nie jest taki dobry, jak się panu wydawało, don – powiedział Ambrosio.

– Nawet lepszy, niż myślałem – don Hilario kręcił głową, jakby chciał powiedzieć tylko się zastanów, tylko postaraj się zrozumieć. – Na początku każdy interes przynosi straty. Potem się wszystko rozkręca i wyrównuje.

Niedługo potem, pewnego wieczoru, kiedy Ambrosio dopiero co przyjechał z Tingo María i mył sobie twarz w pokoju w głębi domu, gdzie ustawili umywalkę, Amalia zobaczyła, jak zza rogu wychodzi Leoncio Paniagua, przyczesany, w krawacie: szedł prosto do ich chaty. Omal nie wypuściła z rąk Amality Hortensji. Zupełnie ogłupiała pobiegła do ogrodu i przykucnęła w trawie, przyciskając malutką do piersi. Wejdzie do domu, natknie się na Ambrosia, Ambrosio go zabije. Ale nie usłyszała nic niepokojącego: tylko pogwizdywanie Ambrosia, chlapanie wody, świerszcze grające w ciemnościach. Wreszcie rozległ się głos Ambrosia, który wołał o jedzenie. Cała drżąca poszła do kuchni i jeszcze przez dłuższy czas wszystko jej leciało z rąk.

– A jak minęło następne pół roku, to znaczy już cały rok, znowu do niego idę, akurat w ten dzień – mówi Ambrosio. – No więc jak, don Hilario? Chyba mi pan nie powie, że i teraz też nie ma zysków?

– Jakie tam zyski, sprawy wcale nie wyglądają tak różowo – powiedział don Hilario. – Właśnie chciałem o tym z tobą pogadać.

Następnego dnia Amalia okropnie rozgniewana poszła do doñi Lupe, żeby jej opowiedzieć: no niech pani powie, co za bezczelność, co by to było, gdyby Ambrosio. Doña Lupe zakryła jej usta ręką mówiąc wszystko wiem. Ten z Huanuco przyszedł do niej i zwierzał się jej: odkąd poznałem Amalię, to już ze mnie inny człowiek, ona jest jedna na świecie. Nie miał zamiaru wchodzić do twojego domu, Amalio, nie jest taki głupi, chciał ją tylko z daleka zobaczyć. Podbiłaś męskie serce, Amalio, on za tobą szaleje, Amalio. Było jej bardzo dziwnie: złościła się na niego, ale jednocześnie czuła, że to jej pochlebia. Po obiedzie poszła na plażę myśląc jeśli o tym wspomni, to mu powiem do słuchu. Ale Leoncio Paniagua nie zrobił najmniejszej aluzji; taki grzeczny, oczyścił piasek, żeby mogła usiąść, przyniósł jej lody, a kiedy mu patrzyła w oczy, zawstydzony spuszczał wzrok i wzdychał.

– A jakże, wszystko dokładnie przestudiowałem – powiedział don Hilario. – Pieniądze będą, zyski będą. Tylko że interes wymaga jeszcze małego zastrzyku forsy.

Leoncio Paniagua przyjeżdżał do Pucallpa raz w miesiącu i tylko na parę dni i Amalia nabrała do niego sympatii, tak miło się do niej odnosił, był taki okropnie nieśmiały. Przywykła do tego, że raz na cztery tygodnie pojawiał się na plaży, w koszuli ze sztywnym kołnierzykiem, ceremonialny i zażenowany, ocierając sobie twarz kolorową chustką. Nigdy się nie kąpał, siadał między nią a doña Lupe i rozmawiali, a kiedy one szły do wody, pilnował Amality Hortensji. Nigdy nic między nimi nie zaszło, nigdy nic takiego jej nie powiedział; patrzył na nią, wzdychał i tylko czasem odważył się bąknąć jaka szkoda, że jutro muszę wyjechać z Pucallpa, albo przez cały miesiąc myślałem o Pucallpa, albo czemu ja tak lubię przyjeżdżać do Pucallpa. Jaki wstydliwy, nieprawda, doña Lupe? A doña Lupe: chyba raczej romantyczny.

– Ten wielki interes, który on wymyślił, to żeby kupić drugi zakład pogrzebowy, Amalio – powiedział Ambrosio. -”Wzorcowy”.

– To najpopularniejszy zakład, zabiera nam całą klientelę – powiedział don Hilario. – Szkoda gadać. Ściągnij tę swoją forsę z Limy i będziemy mieli monopol, Ambrosio.

Dopiął tylko tego, że po kilku miesiącach, bardziej dla doñi Lupe niż dla niego, pozwoliła się raz zaprosić do restauracji, a potem do kina. Wieczorem, pustymi ulicami, przemknęli się do najmniej uczęszczanej knajpy, a do kina weszli po rozpoczęciu seansu i wyszli przed końcem.

Leoncio Paniagua był bardziej uważający niż kiedykolwiek, nie tylko nie starał się zostać z nią sam na sam, ale jeszcze do tego prawie się nie odzywał przez cały wieczór. Mówi, że to ze wzruszenia, Amalio, mówi, że ze szczęścia zapomina języka w gębie. Ale czy ona naprawdę tak mu się podoba, doña Lupe? Naprawdę, Amalio: kiedy był w Pucallpa, przychodził wieczorem do doñi Lupe i godzinami mówił o tobie, nawet płakał. To czemu jej samej nigdy nie powiedział o tym ani słowa, doña Lupe? Bo on jest taki romantyczny, Amalio.

– Mnie ledwo starcza na jedzenie, a pan chce ode mnie jeszcze piętnaście tysięcy – don Hilario uwierzył w tę bajeczkę, co mu opowiedziałem, Amalio. – Nie zwariowałem, żeby się pchać w drugi interes z zakładem pogrzebowym, don.

– Wcale nie drugi, to ten sam interes, tylko na większą skalę – nalegał don Hilario. – Zastanów się i zobaczysz, że miałem rację.

Raz nie pojawił się przez dwa miesiące. Amalia prawie o nim zapomniała, aż tu znowu go zobaczyła na plaży nad rzeką, marynarkę i krawat złożył starannie na gazecie, a w ręku trzymał zabawkę dla Amality Hortensji. Co się z nim działo? A on, drżąc jak w febrze: już nie wróci do Pucallpa, czy może z nią przez chwilę porozmawiać w cztery oczy? Doña Lupe odeszła razem z Amalitą Hortensją, a oni rozmawiali prawie dwie godziny. Już nie jest komiwojażerem, odziedziczył sklep po wuju, właśnie to chciał jej powiedzieć. Był taki przestraszony, tak się jąkał, tak kręcił, zanim ją poprosił, żeby wyszła za niego, żeby z nim wyjechała, że nawet było jej trochę przykro, kiedy mu mówiła chyba pan zwariował, doña Lupe. No widzisz, on cię naprawdę kocha, to nie jest tylko przelotna przygoda, Amalio. Leoncio Paniagua nie nalegał, stał bez słowa, w jakimś otępieniu, a kiedy Amalia mu doradziła, żeby o niej zapomniał i poszukał sobie innej, tam, w Huanuco, to tylko pokręcił głową i wyszeptał nigdy. Przez tego idiotę prawie że się pochorowała, doña Lupe. Tego dnia widziała go ostatni raz, szedł przez rynek do swojego hoteliku i zataczał się jak pijany.

– A kiedy było najbardziej krucho z forsą, okazało się, że

Amalia jest w ciąży – mówi Ambrosio. – Nieszczęścia chodzą parami, paniczu.

Ale on się nawet z tego ucieszył: braciszek dla Amality Hortensji, prawdziwy mały góralczyk. Tego wieczora przyszli do ich chaty Pantaleón i doña Lupe i do późnej nocy przesiedzieli nad piwem: no i co powiecie, Amalia w ciąży. Wszyscy byli weseli, a Amalii kręciło się w głowie i wygadywała głupstwa: tańczyła solo, śpiewała, mówiła najróżniejsze słówka. Następnego ranka nie miała na nic siły i wymiotowała, a Ambrosio ją zawstydził: po takiej kąpieli w piwie jak ta wczorajsza dziecko urodzi się od razu pijane, Amalio.

– Gdyby lekarz powiedział, że może umrzeć, to bym jej kazał tak zrobić, żeby poroniła – mówi Ambrosio. – Tam o to nietrudno, są takie staruchy, co umieją przyrządzać specjalne zioła. Ale nie, bardzo dobrze się czuła i dlatego wcaleśmy się nie martwili.

W tym pierwszym miesiącu ciąży, którejś soboty, Amalia pojechała razem z doña Lupe na cały dzień do Yarinacocha. Przez cały ranek siedziały w cieniu, pod drzewami, i patrzyły, jak ludzie kąpią się w jeziorze, a okrągłe oko słońca płonęło na czyściutkim niebie. W południe rozpakowały zapasy i zjadły obiad pod drzewem, i wtedy usłyszały rozmowę dwóch kobiet, które piły coś i wygadywały na Hilario Moralesa: tak, tak, on już jest taki, oszukuje, kradnie, gdyby była sprawiedliwość, to on by już dawno nie żył albo gnił za kratkami. Ot, gadanie, powiedziała doña Lupe, ale wieczorem Amalia opowiedziała wszystko Ambrosiowi.

– Ja o nim słyszałem jeszcze gorsze rzeczy, i to nie tylko tutaj, ale i w Tingo María – powiedział Ambrosio. – Jednego nie rozumiem: dlaczego nie umie tak wykręcić i oszukać, żeby nasz interes zaczął dawać zyski.

– Bo on właśnie tobą kręci, ciebie oszukuje, głupi – powiedziała Amalia.

– Coś mnie tknęło, jak to powiedziała – mówi Ambrosio. – Biedaczka miała nosa w tej sprawie, paniczu.

Od tego czasu za każdym razem jak wracał do Pucallpa, jeszcze nie zdążył się otrzepać z rudawego pyłu drogi, a już z niepokojem wypytywał Amalię: ile dużych? ile małych? Notowała wszystko w małym zeszyciku i co dzień przynosiła nowe wiadomości o różnych sztuczkach don Hilaria w Pucallpa i w Tingo María.

– Jak mu tak nie ufasz, to ci coś powiem – rzekł mu raz Pantaleón. – Niech ci zwróci forsę i zmontujemy razem jakiś interesik.

Od tamtej soboty w Yarinacocha Amalia znowu zaczęła zwracać uwagę na klientów zakładu pogrzebowego. Tym razem ciąża ani trochę się nie umywała do poprzedniej, ani nawet do pierwszej: nie miała mdłości, nie miała wymiotów, niemal nie miała pragnienia. Nie straciła sił, mogłaby jak za najlepszych czasów wszystko robić w domu. Pewnego ranka poszła z Ambrosiem do szpitala i musiała bardzo długo czekać w ogonku. Dla zabicia czasu liczyli sępy wygrzewające się na sąsiednich dachach, a kiedy przyszła jej kolej, Amalia już prawie spała. Lekarz zbadał ją bardzo szybko i powiedział ubieraj się, wszystko w porządku, i niech przyjdzie za jakie dwa miesiące. Amalia ubrała się i dopiero przy wyjściu sobie przypomniała:

– Panie doktorze, w szpitalu w Limie mi mówili, że przy następnym dziecku mogę umrzeć.

– No to trzeba było uważać – burknął doktor; ale widząc, że się przestraszyła, uśmiechnął się z przymusem. – Nie bój się, dbaj o siebie i nic ci nie będzie.

Niedługo potem minęło następne pół roku i Ambrosio, idąc do biura don Hilaria, zawołał ją z przebiegłym wyrazem twarzy: chodź no, coś ci powiem. A co? Powie mu, że nie chce już być jego wspólnikiem ani jego kierowcą, Amalio, że ma gdzieś jego „Górską Błyskawicę” i jego „Trumny dla niewinnych duszyczek”. Amalia patrzyła na niego zdumiona, a on: to miała być niespodzianka dla ciebie, Amalio. Przez cały ten czas robili z Pantaleónem różne plany i wymyślili coś wspaniałego. Napełnią sobie kieszenie, i to kosztem don Hilaria, Amalio, to najzabawniejsze ze wszystkiego. Właśnie była do sprzedania jakaś wysłużona furgonetka i Ambrosio razem z Pantaleónem wypróbowali ją i przejrzeli najdokładniej, jak mogli: nadaje się. Dawali im ją za osiemdziesiąt tysięcy, trzydzieści gotówką, a resztę w wekslach. Pantaleón wystara się o swoje odszkodowanie i poruszy niebo i ziemię, żeby zdobyć piętnaście tysięcy, i kupią wóz na spółkę i na spółkę będą jeździli, a że będą brali taniej, więc odbiorą pasażerów firmie „Morales”.

– Czyste mrzonki – mówi Ambrosio. – Dopiero na koniec mi to wpadło do głowy, a od tego właśnie trzeba było zacząć, jak tylko przyjechaliśmy do Pucallpa.

Z Huacachina przyjechali prosto do Limy, podwieźli ich samochodem znajomi, świeżo upieczeni małżonkowie. Pani Lucía wzdychając przywitała ich na progu pensjonatu i uścisnąwszy Annę otarła oczy fartuchem. W pokoiku Santiago postawiła bukiet kwiatów, uprała firanki i zmieniła pościel, kupiła też butelkę wina Oporto, żeby uczcić to szczęśliwe wydarzenie. Kiedy Anna się rozpakowywała, pani Lucía odwołała Santiago na bok i z tajemniczym uśmieszkiem wręczyła mu kopertę: przedwczoraj przyniosła to pana siostrzyczka. Pachnący dzielnicą Miraflores list od Teté, Zavalita: ty bandyto, dowiedzieliśmy się o twoim ślubie! gotyckie litery: i to od tych łobuzów z gazety! Wszyscy się na ciebie wściekają (nie myśl sobie, mądralo) i wszyscy koniecznie chcą poznać moją szwagierkę. Niech w te pędy przychodzą do domu, oni dzień i noc krążyli pod twoim oknem, bo okropnie chcą ją poznać. Ach ty wariacie, całuję cię, mądralo, Teté.

– Coś ty taki blady – zaśmiała się Anna. – No to co, że się dowiedzieli, czy mamy trzymać w tajemnicy nasz ślub?

– To nie o to chodzi – powiedział Santiago. – Tylko, a zresztą, masz rację, idiota ze mnie.

– Pewnie, że idiota – zaśmiała się znowu Anna. – Zadzwoń tam zaraz albo jak chcesz, to możemy do nich pojechać. Przecież nas nie zjedzą, kochanie.

– Tak, lepiej to mieć za sobą powiedział Santiago. – Powiem, że wpadniemy wieczorem.

Czując w całym ciele łaskotanie zbiegł do telefonu i ledwo powiedział: halo? usłyszał triumfalny okrzyk Teté: tatusiu, to mądrala! Aż jej zabrakło głosu, ty wariacie, aleś nam zrobił kawał! i jej zachwyt: naprawdę się ożeniłeś? jej ciekawość: z kim, ty wariacie? jej niecierpliwość, kiedy i jak, i gdzie, jej chichot, ale czemu nie pisnąłeś słówka, że masz dziewczynę, jej pytania: czy ją porwałeś, tę moją szwagierkę, czy wzięliście ślub po kryjomu, a może ona jest niepełnoletnia? No mów, no powiedz, jak słowo daję.

– Najpierw daj mi otworzyć usta – powiedział Santiago. – Nie mogę odpowiadać na wszystkie pytania naraz.

– Ma na imię Anna? – krzyczała znowu Teté. Jaka ona jest i skąd jest, jak się nazywa? czy ja ją znam? ile ma lat?

– Wiesz co, najlepiej sama ją wypytaj o wszystko – powiedział Santiago. – Będziecie wieczorem w domu?

– Dlaczego wieczorem, idioto – krzyknęła Teté. – Przychodźcie zaraz. Przecież my się skręcamy z ciekawości!

– Będziemy koło siódmej – powiedział Santiago. – Na kolację, okey. Ciao, Teté.

Stroiła się na tę wizytę bardziej niż na ślub, Zavalita. Poszła do fryzjera, poprosiła donę Lucie o pomoc przy odprasowaniu bluzki, przymierzyła wszystkie swoje sukienki i pantofle, bez końca przeglądając się w lustrze, a makijaż i manicure zajęły jej całą godzinę. Myśli: biedne niebożątko. Była bardzo pewna siebie, przebierała i wybierała swoje kreacje, śmiała się i wypytywała o don Fermina i o panią Zoile, o Chispasa i o Teté, ale pod wieczór, kiedy defilowała przed Santiago – jak ci się w tym ‘podobam, kochanie? a może włożyć tamto, kochanie? – była przesadnie gadatliwa, jej swoboda trąciła sztucznością, a w oczach pojawiły się iskierki niepokoju. W taksówce, którą jechali do Miraflores, siedziała milcząca i poważna, po jej ustach widać było, że się denerwuje.

– Będą na mnie patrzyli jak na marsjanina, co? – powiedziała nagle.

– Raczej jak na marsjankę – powiedział Santiago. – Niech tam, co ci zależy.

Ale jej zależało, Zavalita. Kiedy nacisnął dzwonek, poczuł, że ona czepia się jego ramienia, wolną ręką poprawiała fryzurę. Ach, głupota, co oni tutaj robią, dlaczego musieli przejść jeszcze i przez to: byłeś wściekły, Zavalita. I oto Teté, w wizytowej sukience, w podskokach biegnąca do bramy. Pocałowała Santiago, uściskała i ucałowała Annę, paplała, wykrzykiwała, i oczy Teté, i w chwilę później oczy Chispasa, i oczy rodziców, takie badawcze, istna trepanacja, istna autopsja. Pośród śmiechu, piskliwych krzyków i uścisków Teté, ciągle te oczy. Teté wzięła ich pod ręce, przebiegła razem z nimi ogród i ani na chwilę nie przestawała mówić, wciągając ich w wir chaotycznych okrzyków, pytań i powinszowań i rzucając przy tym owe nieuniknione ukradkowe spojrzenia na Annę, która niepewnym krokiem szła za nią. Cała rodzina czekała w salonie. Trybunał, Zavalita. Wszyscy tam byli: nawet Popeye, nawet Gary, narzeczona Chispasa, wszyscy, wizytowo odstawieni. Pięć par luf karabinowych, myśli, i wszystkie jednocześnie celowały i strzelały w Annę. Myśli: twarz mamy. Nie znałeś dobrze mamy, Zavalita, myślałeś, że umie lepiej panować nad sobą, że ma bardziej światowe maniery, że potrafi trzymać fason. Ale nie ukrywała ani swojej niechęci, ani osłupienia, ani rozczarowania; ukrywała tylko gniew, i to połowicznie, na samym początku. Ona ostatnia do nich podeszła, krokiem skazańca ciągnącego za sobą łańcuchy; była sinoblada. Pocałowała Santiago mrucząc coś, czego nie zrozumiałeś – wargi jej drżały, myśli, oczy miała rozszerzone – a potem, z przymusem, odwróciła się do Anny, która czekała z wyciągniętymi ramionami. Ale matka nie uścisnęła jej, nie uśmiechnęła się do niej; pochyliła się odrobinę, jej policzek musnął policzek Anny i natychmiast się odsunęła: jak się masz, Anno. Twarz jej stała się jeszcze bardziej oschła, spojrzała na Santiago, a Santiago na Annę: nagle zaczerwienił się, i teraz don Fermín starał się ratować sytuację. Podbiegł do niej, a więc to jego synowa, uścisnął ją jeszcze raz, to jest ten skarb, który chudzina tak przed nimi ukrywał. Chispas objął Annę z miną starego hipopotama i klepnął Santiago po plecach z okrzykiem aleś to trzymał w tajemnicy, stary, nie ma co. On też od czasu do czasu przybierał ów zażenowany, pogrzebowy wyraz twarzy, podobnie jak don Fermín, kiedy na moment się zapominał i przestawał się uśmiechać. Tylko Popeye wydawał się swobodny i wesoły. Cary, szczuplutka, jasnowłosa, o cienkim głosiku, w sukni z czarnej krepy, zaczęła zadawać pytania, jeszcze zanim usiedli do stołu, z tym swoim niewinnym śmiechem, od którego można było dostać gęsiej skórki. Ale Teté zachowywała się pierwszorzędnie, Zavalita, wychodziła z siebie, żeby zapełnić luki w rozmowie i żeby osłodzić to gorzkie przyjęcie, jakie bezwiednie czy też z pełną świadomością zgotowała Annie matka. Nie odezwała się do niej ani razu, a kiedy don Fermín, niepokojąco wesoły, odkorkował butelkę szampana i przyniesiono zakąski, matka zapomniała podsunąć synowej półmisek z serem. Siedziała sztywna i obojętna – wargi wciąż jej drżały, źrenice wciąż miała rozszerzone i nieruchome – nawet wtedy, kiedy Anna, osaczona przez Cary i Teté, wyjaśniała, jąkając się, myląc wszystko i przecząc sama sobie, jak i kiedy wzięli ślub. Po cichu, nikogo nie zawiadamiając, bez przyjęcia, ach para wariatów, powiedziała Teté, a Cary to uroczo, tak skromnie, i patrzyła na Chispasa. Don Fermín, jakby przypominając sobie o swoich obowiązkach, od czasu do czasu budził się z zamyślonego milczenia i zwracał się z jakimś miłym słówkiem do Anny. Jaki był skrępowany, Zavalita, ile go kosztowała ta naturalność, ten poufały ton. Przyniesiono jeszcze coś do jedzenia, don Fermín znowu nalał wszystkim szampana i przez te kilka sekund, kiedy pili, napięcie na moment znikło. Santiago kątem oka widział, że Anna stara się przełykać kanapki, którymi ją częstowała Teté, i odpowiadać na żarciki – coraz bardziej nieśmiałe, coraz bardziej wymuszone – które jej serwował Popeye. Atmosfera była bliska wybuchu, myśli, jakby za chwilę morze ognia miało zalać ich wszystkich. Cary niestrudzenie, uparcie, co chwila wtrącała się do rozmowy. Ledwo otworzyła usta: do jakiej szkoły chodziłaś, Anno? zaraz napięcie się wzmogło, ach, Maria Parado de Bellido? to państwowa szkoła, prawda? i to jej żachnięcie się: więc skończyła szkołę pielęgniarską? i twarz mamy, ale nie z amatorstwa, na kursach Czerwonego Krzyża, tylko zawodowo, tak? Więc umiesz robić zastrzyki, Anno? Ach tak? I pracowałaś w „La Maison de Santé” i w szpitalu robotniczym w Ica? I w tym wszystkim mama, Zavalita, która mrugała, która przygryzała wargi, która kręciła się na krześle, jakby siedziała na mrowisku. I ojciec, ze wzrokiem utkwionym w czubki butów; słuchał, podnosił głowę, odważał się uśmiechnąć do ciebie i do Anny. Anna, skulona na swoim miejscu, z grzanką w drżących palcach, patrzyła na Cary jak przerażony uczeń na swojego nauczyciela podczas egzaminu. Po chwili podniosła się, podeszła do Teté i pośród naelektryzowanego milczenia szepnęła jej coś do ucha. Oczywiście, powiedziała Teté, chodź ze mną. Odeszły, zniknęły na schodach i Santiago spojrzał na panią Zoile. Jeszcze nic nie mówiła, Zabalita. Zmarszczyła brwi, wargi jej drżały, patrzyła na ciebie. Pomyślałeś nie będzie zważała na obecność Popeye’a i Cary, myśli, to jest od niej silniejsze, nie będzie się powstrzymywała.

– Nie wstyd ci? – jej głos był twardy i głęboki, oczy jej się zaczerwieniły, mówiąc wykręcała sobie dłonie. – Takie małżeństwo? I to po kryjomu? Przynieść taki wstyd twoim rodzicom, twojej siostrze i bratu? „.

Don Fermín ciągle siedział ze spuszczoną głową, pochłonięty oglądaniem własnych butów, a Popeye zdobył się na uśmiech i wyglądał jak kretyn. Gary patrzyła na nich domyślając się, że coś się stało, pytając spojrzeniem, co takiego, a Chispas skrzyżował ramiona i z surową miną spoglądał na Santiago.

– Teraz nie pora na to, mamo – powiedział Santiago. – Gdybym wiedział, że tak się zachowasz, w ogóle bym nie przychodził.

– Wolałabym, żebyś nie przychodził – powiedziała pani Zoila podniesionym głosem. – Słyszysz mnie? Słyszysz? Tysiąc razy bym wolała nie widzieć cię w takim związku, ty chyba oszalałeś!

– Ciszej, Zoila – don Fermín ujął ją za ramię, Popeye i Chispas przestraszeni patrzyli w stronę schodów, Cary szeroko otworzyła usta. – Bardzo cię proszę, dziecko.

– To nie widzisz, z kim on się ożenił? – zaszlochała pani Zoila. – Nie rozumiesz, nie widzisz? Jak ja mogę się z tym pogodzić, że mój syn wziął sobie za żonę dziewczynę, która mogłaby być jego służącą?

– Zoila, nie bądź idiotką on też zbladł, Zavalita, on też się przestraszył. – Nie opowiadaj głupstw, moje dziecko. Ta mała cię usłyszy. To jest żona Santiago, Zoila.

Zachrypnięty, ogłupiały głos ojca, Zavalita, i ich usiłowanie, jego i Chispasa, żeby uspokoić, uciszyć mamę, która płakała i krzyczała. Twarz Popeye’a była purpurowa i usiana piegami, Cary skurczyła się na krześle, jakby ją ogarnął polarny chłód.

– Nigdy więcej jej nie zobaczysz, ale teraz już przestań, mamo – powiedział w końcu Santiago. – Nie pozwolę jej obrażać. Ona ci nic nie zrobiła i…

– Nic mi nie zrobiła, nic, nic? – krzyknęła pani Zoila starając się wyrwać z objęć Chispasa i don Fermina. – Omotała cię, zawróciła ci głowę i ty jeszcze mówisz, że ta kreatura nic mi nie zrobiła?

Meksykański, myśli, jeden z takich, jakie ci się podobają. Myśli: brakowało tylko mariachis i kapeluszy charro, kochanie. W końcu Chispas i don Fermín niemal siłą wyprowadzili panią Zoile do gabinetu, a Santiago wstał. Patrzyłeś w kierunku schodów, Zavalita, mierzyłeś odległość od łazienki, obliczałeś: tak, słyszała. I wtedy to oburzenie, jakiego od lat nie odczuwałeś, ta święta nienawiść z czasów Cahuide i rewolucji, Zavalita. W głębi domu słychać było jęki mamy, zrozpaczony, karcący głos ojca. Chispas w chwilę później wrócił do salonu, rozgniewany, niewiarygodnie wściekły:

– Mama przez ciebie zemdlała – wściekły, myśli, Chispas wściekły, biedny Chispas wściekły. – Zawsze z czymś wyskoczysz, nie ma z tobą spokoju, można by pomyśleć, że nic tylko kombinujesz, jakby tu rozgniewać starych.

– Chispas, daj spokój – błagała Cary podnosząc się z krzesła. – Chispas, ja cię proszę, ja cię proszę.

– No już dobrze, kochanie – powiedział Chispas. – Tylko ten wariat zawsze wszystko robi nie tak. Tatuś jest taki delikatny, a ten…

– Mogę ścierpieć to czy owo od mamy, ale nie od ciebie – powiedział Santiago. – Nie od ciebie, Chispas, uprzedzam cię.

– Ty mnie uprzedzasz? – powiedział Chispas, ale już Cary i Popeye go przytrzymali i odciągnęli do tyłu: z czego pan się śmieje, paniczu? mówi Ambrosio. Nie śmiałeś się, Zavalita, patrzyłeś na schody i za plecami słyszałeś zduszony głos Popeye’a: nie awanturujcie się, spokój, już dobrze, stary. W końcu pojawiły się na szczycie schodów i Teté patrzyła na nich tak, jakby w salonie ukazały się nagle diabły i widma, ale ty byłaś wspaniała, skarbie, myśli, jak Maria Félix w tym meksykańskim, jak Libertad Lamarque w tym drugim. Powoli zstępowała ze schodów, trzymając się poręczy, patrząc tylko na Santiago, a kiedy znalazła się na dole, powiedziała głośno:

– Już późno, prawda? Musimy iść, prawda, kochanie?

– Tak – powiedział Santiago. – Złapiemy taksówkę.

– Odwieziemy was – prawie krzyknął Popeye. – Odwieziemy ich, prawda, Teté?

– Jasne – wybełkotała Teté. – Przejedziemy się.

Anna powiedziała do widzenia, minęła Chispasa i Cary nie podając im ręki i szybkim krokiem ruszyła przez ogród, a Santiago za nią, bez pożegnania. Popeye pobiegł naprzód, żeby otworzyć furtkę od ulicy i przepuścić Annę pierwszą; potem popędził ściągnąć wóz i zgiął się wpół otwierając drzwiczki przed Anną: biedny piegus. Z początku rozmawiali. Santiago zapalił papierosa, Popeye też zapalił, Anna, siedząc sztywno na poduszkach wozu, wyglądała przez okno.

– Więc umawiamy się, że zadzwonisz, prawda? – powiedziała Teté jeszcze trochę drżącym głosem, kiedy się żegnali przed drzwiami pensjonatu. – Pomogę wam poszukać mieszkania i w ogóle, co tylko zechcecie.

– Świetnie – powiedziała Anna. – Oczywiście, pomożesz nam poszukać mieszkania.

– Musimy gdzieś wyskoczyć we czwórkę, chudy – powiedział Popeye uśmiechając się od ucha do ucha i mrugając nerwowo. – Na obiad, do kina, kiedy tylko zechcecie, stary.

– Świetnie, oczywiście – powiedział Santiago. – Zadzwonię, piegus.

W domu Anna wybuchnęła takim płaczem, że aż pani Lucía przyszła zapytać, co się stało. Santiago ją uspokajał, szeptał czułe słowa, tłumaczył i wreszcie Anna wytarła oczy. Teraz zaczęła protestować i obrzucać ich wyzwiskami: nigdy więcej tam nie pójdzie, nie cierpi ich, nienawidzi. Santiago przyznawał jej rację: tak, skarbie, oczywiście, kochanie. Sama nie wie, dlaczego właściwie nie zeszła i nie spoliczkowała starej, tej głupiej starej: tak, skarbie. Chociaż to twoja matka, chociaż to starsza osoba, ale niechby miała za swoje, niechby pożałowała, że ją nazwała służącą i kreaturą: oczywiście, kochanie.

– W porządku – powiedział Ambrosio. – Już się umyłem, już jestem czysty.

– W porządku – powiedziała Queta. – No więc jak to było? Mnie wtedy nie było na tym przyjęciu?

– Nie – powiedział Ambrosio. – Miało być przyjęcie i nie było. Coś się stało i goście nie przyszli. Tylko trzech czy czterech przyjechało, i właśnie on. Pani była wściekła, mówiła pokazują mi swoje fumy.

– Wariatka myśli, że Cayo Śmierdziel urządza te przyjęcia dla niej, żeby się rozerwała – powiedziała Queta. – A on chce po prostu dogodzić swoim koleżkom.

Leżała na łóżku, na plecach, tak jak i on, oboje już ubrani, oboje palili papierosy. Strząsali popiół do pustego pudełka od zapałek, które on postawił sobie na piersi, wiązka światła padała im na nogi, twarze pozostawały w cieniu. Nie słychać było muzyki ani gwaru rozmów, tylko od czasu do czasu daleki jęk otwieranych drzwi albo warkot samochodu na ulicy.

– Ja już dawno wiedziałem, że na tych przyjęciach to się dzieje coś ciekawego – powiedział Ambrosio. – Pani myśli, że on trzyma panią Hortensję tylko po to? Żeby mu zabawiała przyjaciół?

– Nie tylko – odparła Queta z ironicznym przerywanym chichotem, wpatrując się w wydmuchiwane smugi dymu. – Także dlatego, że jest śliczna i znosi jego wybryki. No ale jak to było?

– Pani też je znosi – powiedział pełen szacunku, nie odwracając się na bok, nie patrząc na nią.

– Ja? Jego kaprysy? – rzekła Queta powoli; przerwała na chwilę, zgasiła peta i znów się roześmiała, tak samo kpiąco i przeciągle. – Może i twoje, co? Drogo cię kosztują te godziny ze mną, nie?

– W burdelu było drożej – powiedział Ambrosio; i dorzucił, jakby jej zwierzał jakąś tajemnicę: Pani nie bierze za pokój.

– No a jego to kosztuje o wiele więcej niż ciebie, rozumiesz? – powiedziała Queta. – Ja nie jestem taka jak ona. Ta wariatka nie robi tego dla forsy, ona jest bezinteresowna. Jasne, z miłości też nie. Tylko dlatego, że jest naiwna. Jestem drugą damą w Peru, Quetita. Tu przychodzą ministrowie, ambasadorowie. Biedna wariatka. Tak jakby sobie nie zdawała sprawy, że zjeżdżają do San Miguel jak do bajzla. Jej się wydaje, że to wszystko jej przyjaciele, że przychodzą do niej.

– Don Cayo to sobie zdaje sprawę, owszem – mruknął Ambrosio. – Te skurwysyny nie traktują mnie jak równego sobie, mówi. Jak u niego pracowałem, wciąż mi to powtarzał. I że mu liżą tyłek, bo im jest potrzebny.

– To on im liże – powiedziała Queta i dodała jednym tchem: – No więc jak to było? Wtedy, na tym przyjęciu.

– Ja go tam już widziałem nieraz – powiedział Ambrosio i w jego głosie zaszła jakaś zmiana: jakby chciał się wycofać, odwołać wszystko. – Na przykład wiedziałem, że jest na ty z panią Hortensją. Znałem go z widzenia, odkąd zacząłem robić u don Cayo. Widziałem go może ze dwadzieścia razy. Ale on mnie chyba nie zauważał. Aż do tego przyjęcia.

– Dlaczego ci kazali przyjść? – zainteresowała się Queta. – Czy jeszcze kiedyś, innym razem, prosili cię do salonu?

– Tylko raz, właśnie wtedy – powiedział Ambrosio. – Ludovico był chory i don Cayo kazał mu iść spać. Ja zostałem w wozie i wiedziałem, że się zanosi na całonocną nasiadówkę, a tu wychodzi pani i mówi chodź, to nam pomożesz.

– Wariatka? – powiedziała Queta ze śmiechem. – Wołała cię do pomocy?

– Tak, naprawdę do pomocy, wyrzucili służącą, a może sama odeszła albo coś w tym rodzaju – powiedział Ambrosio. – Do pomocy; przynosić talerze, otwierać butelki, wyjmować lód. Ja tego nigdy nie robiłem, niech pani tylko pomyśli – umilkł, roześmiał się. – Pomagałem, ale nie za bardzo. Stłukłem dwie szklanki.

– Kto tam był? – powiedziała Queta – Chinka, Lucy, Carmincha? Żadna z nich się nie zorientowała? jak to może być?

– Nie wiem, jak się nazywali ci goście – powiedział Ambrosio. – Nie, kobiet nie było. Tylko trzech czy czterech panów. A jego to zauważyłem, jak wchodziłem z lodem albo z talerzami. Pił, i owszem, ale się trzymał, nie tak jak inni. Nie był zalany. Albo nie było widać po nim.

– Elegancki mężczyzna, dobrze mu z siwymi włosami – powiedziała Queta. – Musiał być z niego kiedyś ładny chłopak. Ale ma w sobie coś odpychającego. Tak się nosi, jakby był królem całego świata.

– Nie – upierał się Ambrosio, teraz już stanowczo. – Nie robił żadnych głupstw, z niczym nie wyskakiwał. Popijał z kieliszka i tyle. Ja go widziałem. Nie, niech pani sobie nie myśli. Ja go znam, ja wiem.

– Ale czemu zwróciłeś na niego uwagę – powiedziała Queta. – Co w tym było dziwnego, że na ciebie patrzył.

– Dziwnego to nic – mruknął Ambrosio, jakby się tłumacząc. Jego głos był teraz ściszony, poufały i głęboki. Wyjaśnił powoli: – Przedtem patrzył na mnie ze sto razy, ale nagle wydało mi się, że on wie, że na mnie patrzy. Już nie jak na ścianę. Rozumie pani?

– Wariatka pewno leciała z nóg, nic nie zauważyła – powiedziała Queta z rozbawieniem. – Zdziwiła się, jak się dowiedziała, że będziesz u niego pracował. Była pijana, co?

– Jak wchodziłem do salonu, to zaraz zaczynał mi się przyglądać – szepnął Ambrosio. – Oczy mu się trochę śmiały, trochę błyszczały. Jakby coś do mnie mówił. Rozumie pani?

– I ciągle nie zdawałeś sobie sprawy? – powiedziała Queta. – Głowę daję, że Cayo Śmierdziel już wtedy wiedział.

– Tak, wiedziałem, że jest coś dziwnego w tym patrzeniu – mruknął Ambrosio. – Bo to było tak ukradkiem. Podnosił szklankę, żeby don Cayo myślał, że zaraz będzie pił, a ja wiedziałem, że to nie dlatego. Patrzył nad tą szklanką i nie spuszczał ze mnie wzroku przez cały czas, póki nie wyszedłem z pokoju.

Queta zaczęła się śmiać, a on w jednej chwili umilkł. Leżąc nieruchomo czekał, aż ona ucichnie. Teraz znowu oboje palili, wyciągnięci na łóżku, i położył jej rękę na kolanie. Nie pieścił jej, pozwalał odpocząć. Nie było gorąco, ale w miejscu, gdzie ich gołe ramiona się stykały, na skórze wystąpił pot. Z korytarza dobiegł czyjś głos i ucichł oddalając się. Potem jęk silnika samochodowego; Queta spojrzała na zegarek na nocnej szafce: druga w nocy.

– No i raz jak wszedłem, to go spytałem, czy mu nie podać lodu – mruknął Ambrosio. – Inni goście już wyszli, przyjęcie się skończyło, tylko on jeszcze został. Nic mi nie odpowiedział. Zamknął oczy, a potem otworzył, w taki dziwny sposób, to trudno wytłumaczyć. Trochę jakby szukał zaczepki, a trochę jak dla żartu. Rozumie pani?

– A ty nic nie rozumiałeś? – nalegała Queta. – Głupi.

– Tak, głupi – rzekł Ambrosio. – Pomyślałem udaje, że się zalał, pomyślałem a może naprawdę się zalał i chce się zabawić moim kosztem. Ja w kuchni też sobie trochę pociągnąłem, i myślałem pewnie to ja mam w czubie i tak mi się wydaje. Ale jak znowu wszedłem, tom sobie powiedział nie, coś w tym jest. Była może druga, może trzecia, już sam nie wiem. Poszedłem opróżnić popielniczkę, chyba tak. I wtedy do mnie zagadał.

– Usiądź tu na chwilę – powiedział don Fermín. – Wypij razem z nami.

– To nie było zaproszenie, tylko jakby rozkaz – mruknął Ambrosio. – Nie zna! mojego imienia. Na pewno słyszał je ze sto razy od don Cayo, ale nie znał. Potem mi powiedział.

Queta wybuchnęła śmiechem, on umilkł i odczekał. Odblask lampy docierał aż do krzesła i oświetlał ciśnięte w nieładzie ubranie mężczyzny. Dym unosił się nad obojgiem, rozprzestrzeniał się i rozwiewał bezgłośnymi falującymi pasmami. Przejechały jedno za drugim dwa auta, tak szybko, jakby się ścigały.

– A ona? – powiedziała Queta, już prawie się nie śmiejąc. – A Hortensja?

W oczach Ambrosia odbijało się całe morze zażenowania: nie wyglądało na to, żeby don Cayo się gniewał czy dziwił.

Patrzył na niego przez chwilę zupełnie poważnie i dał mu znak głową, że owszem, posłuchaj tego pana, usiądź sobie. Popielniczka dygotała głupio w podniesionej ręce Ambrosia.

– Pani Hortensja usnęła – powiedział Ambrosio. – Na fotelu. Pewnie bardzo dużo wypiła. Ja się tam źle czułem, siedziałem na brzeżku krzesła. Tak dziwnie i wstyd, i w ogóle niedobrze.

Zatarł dłonie i w końcu, ceremonialnie i uroczyście, nie patrząc na nikogo, powiedział na zdrowie i wypił. Queta odwróciła się i spojrzała mu w twarz: oczy miał zamknięte, zacisnął usta i pocił się.

– Bo cię zemdli – roześmiał się don Fermín. – Nie bój się, nalej sobie jeszcze.

– Bawił się tobą jak kot myszą – mruknęła Queta z odrazą. – Ty to lubisz, od razu zauważyłam. Lubisz być myszą. Żeby cię poniewierali, żeby cię deptali. Gdybym ja cię tak źle nie potraktowała, to nie ciułałbyś forsy przez tyle czasu, żeby tu przyjść i opowiadać o swoich kłopotach. Kłopoty? Na początku myślałam, że tak, ale teraz nie. Tobie się to wszystko podoba.

– No i siedziałem tak, jak równy z równym, i piłem – powiedział tym samym matowym, zamierającym, nieobecnym głosem. – Don Cayo chyba na to wcale nie zważał albo udawał, że nie zważa. A on mi nie dawał wyjść. Rozumie pani?

– Gdzie idziesz, zostań tutaj – żartował, rozkazywał po raz nie wiadomo który don Fermín. – Siedź spokojnie, nie uciekaj.

– Był inny niż zawsze, kiedy go widziałem – powiedział Ambrosio. – Niż w te dni, co to mnie nie zauważał. Bo tak patrzył i tak dziwnie mówił. Mówił i mówił, byle co, i nagle mu się wymykało jakieś świństwo. I to on, taki wychowany, co wyglądał na…

Zawahał się, a Queta z lekka przekrzywiła głowę, żeby spojrzeć mu w twarz: na kogo?

– No, na wielkiego pana – powiedział bardzo szybko Ambrosio. – Może i na prezydenta, czy ja wiem.

Queta wybuchnęła dziwnym, obraźliwym śmiechem, przeciągnęła się ubawiona i przy tym ruchu jej biodro otarło się o niego: poczuła, że w jednej chwili dłoń Ambrosia spoczywająca na jej kolanie ożywia się, wpełza pod spódnicę, że niespokojnie gładzi jej udo, z góry na dół, z dołu do góry, tak daleko, jak tylko mógł sięgnąć ramieniem. Nie skrzyczała go, nie powstrzymała, tylko znów wsłuchiwała się we własny rozbawiony chichot.

– Spoił cię, żebyś zmiękł – powiedziała. – A ona, a wariatka?

Ona od czasu do czasu unosiła głowę, zupełnie takim ruchem, jakby się wynurzała z wody, rozglądała się po salonie sennymi, wilgotnymi, błędnymi oczyma, łapała swoją szklankę, podnosiła do ust i piła, a potem, mrucząc coś niezrozumiale, znowu zapadała w sen. A Cayo Śmierdziel, a on? Pił równo i miarowo, coraz to wtrącał słówko do rozmowy i zachowywał się tak, jakby to była rzecz najbardziej naturalna, że Ambrosio siedzi i pije razem z nimi.

– No i tak to trwało jakiś czas – powiedział Ambrosio: jego dłoń uspokoiła się i wróciła na kolano Quety. – Jak sobie łyknąłem, to się przestałem wstydzić i już wytrzymywałem to jego spojrzenie i odpowiadałem żartami na żarty. Owszem, lubię whisky, don, nie, to wcale nie pierwszy raz, już nieraz piłem whisky, don.

Ale teraz don Fermín go nie słuchał, a przynajmniej wydawało się, że nie słucha: odbijał się w jego oczach, Ambrosio w nie patrzył i się przyglądał, rozumie pani? Queta przytaknęła, i nagle don Fermín z pośpiechem dopił resztę ze swego kieliszka i wstał: jest zmęczony, don Cayo, czas do domu. Cayo Bermúdez także wstał.

– Ambrosio pana odwiezie, don Fermín – powiedział i ziewnął zakrywając usta dłonią. – Samochód będzie mi potrzebny dopiero jutro.

– To znaczy, że nie tylko wiedział – powiedziała Queta i poruszyła się na łóżku. – Jasne, jasne. To znaczy, że Cayo Śmierdziel wszystko namotał.

– Nie wiem – uciął Ambrosio przekręcając się w jej stronę; głos mu się nagle ożywił, patrzył na nią. Urwał i znowu położył się na plecach. – Nie wiem, czy wiedział, czy namotał. Chciałbym wiedzieć. On mówi, że też nie wie. A pani?

– Wie teraz, to jedno jest dla mnie pewne – zaśmiała się Queta. – Ale ani ja, ani wariatka nie możemy z niego wyciągnąć, czy to specjalnie rozkręcał. Kiedy mu zależy, milczy jak grób.

– Nie wiem – powtórzył Ambrosio. Jego głos jakby uwiązł w studni, a teraz powracał słaby i zmieszany. – On też nie wie.

Czasem mówi tak, musi wiedzieć; a czasem nie, może i nie wie. Od tego czasu tyle razy widziałem don Cayo i nigdy nie dał po sobie poznać, że coś wie.

– Jesteś kompletny idiota – powiedziała Queta. – Jasne, że teraz wie. Kto teraz nie wie.

Odprowadził ich aż na ulicę, rzucił Ambrosiowi rozkaz jutro o dziesiątej, podał rękę don Fermínowi i zawrócił przez ogród do domu. Zbliżał się świt, na niebie można było dostrzec błękitne smugi, i policjanci na rogu mruknęli dobranoc głosami schrypniętymi od papierosów i od długiego czuwania.

– I wtedy znowu coś przedziwnego – szepnął Ambrosio. – Nie usiadł z tyłu, jakby mu wypadało, tylko obok. To już zacząłem coś podejrzewać, ale nie mogłem uwierzyć, żeby to była prawda. To nie mogło być, to znaczy, jak chodzi o niego.

– Jak chodzi o niego – powtórzyła Queta dobitnie i ze wstrętem. Pochyliła się ku niemu: – Dlaczego z ciebie taki pokorny sługus, co?

– Pomyślałem chce mi okazać trochę życzliwości – szepnął Ambrosio. – Tam w saloniku mówiłem z tobą jak z równym, to i teraz tak samo. Pomyślałem pewnie go czasem tak nachodzi, żeby się bratać z czarnymi, być na ty z prostymi ludźmi. Nie, nie wiem, co sobie myślałem.

– Tak – powiedział don Fermín nie patrząc na niego, ostrożnie zamykając drzwiczki. – Jedziemy do Ancón.

– Patrzyłem mu w twarz i wydawał się taki jak zawsze, elegancki, przyzwoity – powiedział Ambrosio ze skargą w głosie. – Aż się z tego zdenerwowałem, wie pani. Pan powiedział do Ancón, proszę pana?

– A jakże, do Ancón potwierdził don Fermín spoglądając przez okienko na rozjaśniające się niebo. – Starczy ci benzyny?

– Wiedziałem, gdzie mieszka, raz go odwoziłem z biura don Cayo – poskarżył się Ambrosio. – Ruszyłem i w alei Brasil zebrałem na odwagę i zapytałem go. To nie do pana domu w Miraflores, don?

– Nie, do Ancón – powiedział don Fermín, patrząc teraz przed siebie; ale za chwilę spojrzał na niego i był już jak nie ten człowiek, wie pani? – Boisz się jechać sam ze mną do Ancón? Boisz się, że ci się coś przydarzy po drodze?

– I zaczął się śmiać – szepnął Ambrosio. – A ja też, ale jakoś mi nie szło. Nie mogłem. Bardzo się zdenerwowałem, już się domyśliłem.

Queta nie śmiała się: odwróciła się na bok, oparła głowę na ręce i patrzyła na niego. Ciągle leżał na plecach, nieruchomo, już nie palii, a jego ręka spoczywała jak głaz na jej gołym kolanie. Przejechało auto, zaszczekał pies. Ambrosio zamknął oczy i oddychał przez nos, z rozdętymi chrapami. Jego pierś z wolna podnosiła się i opadała.

– To był pierwszy raz? – powiedziała. – Przedtem nigdy żaden cię nie wziął?

– Tak, miałem pietra – poskarżył się. – Jechałem aleją Brasil, potem Alfonso Ugarte, potem przez Most Wojskowy i cały czas obaj ani słowa. Tak, to był pierwszy raz. Na ulicach ani żywego ducha. Na autostradzie musiałem dać światła drogowe, bo była mgła. Taki byłem zdenerwowany, że zacząłem dodawać gazu. Nagle zobaczyłem, że strzałka dochodzi do dziewięćdziesięciu, do stu, wie pani? Tak było. Ale nie miałem kraksy.

– Już pogasili światła na ulicach – Queta na moment przestała go słuchać i zaraz podjęła: – No i co wtedy czułeś? Ale nie miałem kraksy, nie miałem – powtórzył ze złością, gniotąc jej kolano. – Czułem, że się budzę, czułem, że, ale dałem radę zahamować.

– Nagle – jakby na mokrej szosie pojawiła się nieoczekiwanie ciężarówka, czy osioł, czy drzewo lub człowiek – samochód z dzikim piskiem wpadł w poślizg, poleciał zygzakiem w prawo, w lewo, ale nie zjechał z autostrady. Z trzaskiem, szarpany wstrząsami, odzyskał wreszcie równowagę, w momencie kiedy wydawało się, że zaraz się wywróci, i teraz już Ambrosio zmniejszył szybkość, cały się trząsł.

– Pani myśli, że jak miałem ten poślizg, jak hamowałem, to mnie puścił? – poskarżył się Ambrosio niepewnym głosem. – Skąd. Trzymał rękę tak samo jak przedtem.

– Kto ci kazał stawać – odezwał się głos don Fermina. – Powiedziałem do Ancón.

– I ta ręka, wtedy, tam – szepnął Ambrosio. – Nie mogłem myśleć i znowu wrzuciłem bieg, już nie wiem. Nie wiem. rozumie pani? Nagle znowu dziewięćdziesiąt, znowu sto. Nit puścił. Trzymał jak przedtem.

– Przejrzał cię od pierwszej chwili – mruknęła Queta opadając na plecy. – Tylko rzucił okiem i już widział, że jak cię źle traktują, to masz ich gdzieś. Tylko spojrzał i już się zorientował, że kiedy cię wziąć pod włos, można z ciebie zrobić szmatę.

– Myślałem będzie kraksa i dodawałem gazu – poskarżył się Ambrosio dysząc ciężko. – I dodawałem gazu, wie pani?

– Od razu zobaczył, że umarłbyś ze strachu – powiedziała Queta oschle, bez współczucia. – Że nie będziesz się stawiał, że może z tobą robić, co zechce.

– Będzie kraksa, będzie kraksa – dyszał Ambrosio. – i naciskałem pedał. Tak, miałem pietra, wie pani?

– Miałeś pietra, bo jesteś pokorny sługus – powiedziała Queta z niechęcią. – Bo on jest biały, a ty nie, bo jest bogaty, a ty nie. Bo przywykłeś do tego, że robią z tobą, co zechcą.

– Głowa mi pękała, to dlatego – szepnął Ambrosio podniecony. – Jak pan nie puści, to będzie kraksa. A ta jego ręka ciągle tak jak przedtem. I tak aż do Ancón.

Ambrosio wrócił z firmy przewozowej „Morales” z taką miną, że Amalia natychmiast pomyślała źle mu poszło. O nic go nie pytała. Bez słowa, nie patrząc na nią, przeszedł przez izbę do ogrodu, usiadł na połamanym krzesełku, ściągnął buty, ze złością zapalił papierosa i utkwił wzrok w trawie, a spojrzenie miał takie, jakby chciał kogoś zamordować.

– Tym razem nie było ani poczęstunku, ani piwka – mówi Ambrosio. – Jakem wszedł do jego biura, ledwo na mnie spojrzał i machnął ręką, jakby mówił koniec z tobą, Murzynie.

Przeciągnął sobie wskazującym palcem prawej ręki po karku, a potem przytknął palec do skroni, jakby strzelał: bum, Ambrosio. Ale nie przestawał się uśmiechać całą swoją szeroką twarzą i wypukłymi, doświadczonymi oczami. Wachlował się gazetą: źle, Murzynie, same straty. Prawie nie sprzedawali teraz trumien i przez te dwa ostatnie miesiące on musiał płacić z własnej kieszeni za lokal i pensję temu idiocie, i to, co się należało stolarzom: o, tu są kwity. Ambrosio je przerzucił nawet się nie wczytując, Amalio, i usiadł po drugiej stronie biurka: to złe nowiny, don Hilario.

– Bardzo złe – przyznał tamten. – Bardzo niedobre czasy, interesy nie idą, ludzie nie mają forsy nawet na to, żeby umrzeć.

– Coś panu powiem, don Hilario – powiedział Ambrosio po chwili, pełnym szacunku tonem. – Czy nie jest tak, że pan ma rację? Na pewno już niedługo interes będzie dawał zyski.

– A pewnie – powiedział don Hilario. – Cierpliwością i pracą ludzie się bogacą.

– Ale ja nie mam forsy, a moja żona znowu jest w ciąży – mówił dalej Ambrosio. – Więc nawet gdybym chciał, to już i tak nie mogę być cierpliwy.

Zdziwiony, zaciekawiony uśmieszek zaokrąglił twarz don Hilaria, który w dalszym ciągu wachlował się jedną ręką, a drugą zaczął sobie dłubać w zębach: dwoje dzieci to nic takiego, kiedy Ambrosio dojdzie do tuzina, tak jak on, to dopiero zobaczy.

– Więc dlatego zostawię pana samego z tym interesem – wyjaśnił Ambrosio. – Chciałbym, żeby mi pan zwrócił moją część. Bo mam zamiar pracować na własną rękę, don. Może będę miał więcej szczęścia.

A wtedy tamten jak nie zacznie skrzeczeć i chichotać, Amalio, i Ambrosio zamilkł, jakby chciał zetrzeć na proch wszystko, co go otaczało: trawę, drzewa, Amalitę Hortensję, niebo. Nie śmiał się. Patrzył na don Hilaria, który skręcał się na krześle, coraz szybciej się wachlując, i z całą powagą czekał, aż przestanie chichotać.

– Toś ty myślał, że masz pieniądze jak w banku, co? – ryknął wreszcie, ocierając pot z czoła, i znowu zaczął się krztusić ze śmiechu. – Że można wpłacać i podejmować forsę, kiedy ci się spodoba, co?

– I hohoho i hihihi – mówi Ambrosio. Płakał ze śmiechu, aż się cały zrobił czerwony, no i wreszcie już go zmęczył ten śmiech.

– To nie głupota i nie chytrość, ale sam nie wiem co – don Hilario uderzył pięścią w biurko, cały mokry od potu, z taką twarzą, jakby mu krew uderzyła do głowy. – Powiedz no, za kogo ty mnie masz. Za cwaniaka czy za idiotę?

– Najpierw się pan śmieje, a później gniewa – powiedział Ambrosio. – Ja nie wiem, o co panu chodzi, don.

– Jeżeli ci mówię, że interes robi klapę, to znaczy, że co przepada? – zaczął mi zadawać jakieś zagadki, Amalio, i ze współczuciem patrzył na Ambrosia. – Jeżeli ty i ja władujemy do łódki piętnaście tysięcy solów i łódź zatonie w rzece, to co zatonie razem z łodzią?

– „Trumny dla niewinnych duszyczek” nie zatonęły – sprzeciwił się Ambrosio. – Zakład stoi, jak stał, naprzeciwko mojego domu.

– Chcesz go sprzedać, odstąpić? – zapytał don Hilario. – Doskonale, choćby w tej chwili. Tylko musisz poszukać frajera, co by chciał go wziąć. Nie żeby ci zwrócił te trzydzieści tysięcy, cośmy tam włożyli, tego nawet wariat nie zrobi. Ale kogoś, kto by to wziął w prezencie, razem z pensją dla idioty i z tym, co jesteśmy winni stolarzom.

– To znaczy, że nie zobaczę ani jednego solą z tych piętnastu tysięcy, które panu dałem? – powiedział Ambrosio.

– Kogoś, kto by mi zwrócił przynajmniej to, co ci wypłaciłem jako zaliczkę – powiedział don Hilario. – Będzie tego już tysiąc dwieście solów, tu masz kwity. Co, może nie pamiętasz?

– Idź na policję, złóż na niego skargę – powiedziała Amalia. – Niech mu każą zwrócić twoje pieniądze.

Tego dnia, podczas gdy Ambrosio siedząc na połamanym krześle palił jednego papierosa za drugim, Amalia poczuła to nieokreślone pieczenie, to dojmujące ssanie w żołądku, takie jak w najgorszych chwilach spędzonych z Trinidadem: więc znowu, nawet i tutaj, zacznie się pasmo nieszczęść? W milczeniu jedli obiad, a potem zajrzała na plotki doña Lupe, ale widząc, że oboje są nie w humorze, zaraz się pożegnała. Wieczorem, kiedy się położyli, Amalia go spytała no i co teraz zrobisz. On jeszcze nie wie, Amalio, właśnie się zastanawia. Nazajutrz Ambrosio wyszedł raniutko i nie wziął nawet jedzenia na drogę. Amalia miała mdłości i kiedy koło dziesiątej przyszła doña Lupe, akurat wymiotowała. Właśnie opowiadała o wszystkim doñi Lupe, kiedy wrócił Ambrosio: jak to, nie pojechał do Tingo? A nie, „Górska Błyskawica” jest w remoncie. Poszedł do ogrodu i całe rano tam przesiedział, bardzo zamyślony. W południe Amalia go zawołała na obiad i kiedy jedli, nagle wpadł do domu jakiś mężczyzna. Stanął przed Ambrosiem, który nawet nie zdążył się podnieść: don Hilario.

– Dziś rano strzępiłeś sobie gębę na mnie, latałeś po całym mieście – fioletowy z gniewu, doña Lupe, i tak krzyczał, że Amalita Hortensja zaczęła płakać. – Rozgadywałeś na rynku, że Hilario Morales ukradł ci forsę.

Amalia znowu dostała mdłości, tak samo jak po śniadaniu. Ambrosio nawet nie drgnął: dlaczego nie wstał, dlaczego nic nie mówił? Nic, siedział jak przedtem i patrzył na tego grubasa, który wrzeszczał i wrzeszczał.

– Jesteś nie tylko głupi, jesteś bezczelny plotkarz – krzyczał. – Zachciało ci się rozgadywać ludziom, że pójdziesz ze skargą na policję? No to już, doskonale. Wstawaj, idziemy.

– Ja teraz jem obiad – zdołał mruknąć Ambrosio. – Czego pan chce, don, gdzie mam iść.

– Na policję – ryknął don Hilario. – Powiemy wszystko komendantowi. Zobaczymy, kto komu jest winien, ty niewdzięczniku.

– Niech pan się nie gniewa, don Hilario – poprosił Ambrosio. – Naopowiadali panu jakichś łgarstw. Niech pan nie wierzy plotkarzom. Proszę siadać, don, może piwka?

Amalia ze zdumieniem patrzyła na Ambrosia: uśmiechał się, podsuwał gościowi krzesło. Zerwała się z miejsca, pobiegła do ogrodu i wymiotowała w zarośla. Stamtąd słyszała, co mówi don Hilario: nie przyszedł na piwo, przyszedł, żeby postawić kropkę nad i, no wstawaj, idziemy na policję. I głos Ambrosia, coraz pokorniejszy, przymilny: dlaczego pan mu nie ufa, don, on się tylko użalał, że ma pecha, don.

– No więc na przyszłość żeby mi nie było gróźb ani gadania – powiedział don Hilario, już trochę spokojniejszy. I żebyś się nie ważył szargać mojego nazwiska.

Amalia widziała, jak się zbiera, idzie do drzwi, a na progu jeszcze raz się odwrócił i krzyknął: nie chce go widzieć u siebie, nie chce mieć za kierowcę takiego niewdzięcznika, jak ty, w poniedziałek może przyjść po wypłatę. No tak, znowu się zaczęło. Ale była bardziej zła na Ambrosia niż na don Hilaria i pędem przybiegła do domu:

– Dlaczego pozwoliłeś, żeby na ciebie wrzeszczał, dlaczego się poniżałeś. Dlaczego nie poszedł na policję, żeby go oskarżyć.

– Dla ciebie – powiedział Ambrosio patrząc na nią ze smutkiem. – Pomyślałem o tobie. Już zapomniałaś? Już nie pamiętasz, czemu jesteśmy w Pucallpa? To dla ciebie nie poszedłem na policję, dla ciebie się poniżyłem.

Rozpłakała się, prosiła, żeby jej wybaczył, a w nocy znowu wymiotowała.

– Dał mi sześćset solów odszkodowania – mówi Ambrosio.

– Nie wiem, jakeśmy za to przeżyli cały miesiąc. Przez cały czas chodziłem za pracą. W Pucalipa łatwiej znaleźć złoto niż pracę. W końcu trafiła mi się głodowa posada kierowcy autobusu w Yarinacocha. A niedługo potem dostałem tego najgorszego kopniaka, paniczu.

VI

Czy byłeś szczęśliwy w ciągu tych pierwszych miesięcy małżeństwa, Zavalita, kiedy nie widywałeś się ze starymi ani z rodzeństwem, kiedy prawie nic o nich nie wiedziałeś? Miesiące wyrzeczeń i długów, ale jakoś o nich zapomniałeś, a złych okresów w życiu się nie zapomina, myśli. Myśli: więc może i byłeś szczęśliwy, Zavalita. Może ta monotonia i to ciągłe oszczędzanie to było szczęście, może był szczęściem ten brak zapału i przekonania, i ambicji, to łagodne umiarkowanie we wszystkim. Nawet w łóżku, myśli. Pokój w pensjonacie wkrótce okazał się niewygodny. Doña Lucía pozwoliła Annie korzystać z kuchni, ale w takich godzinach, kiedy sama tam nic nie robiła, wobec czego Anna i Santiago musieli jadać posiłki bardzo wcześnie albo bardzo późno. Potem Anna i doña Lucía zaczęły się kłócić o łazienkę i o stół do prasowania, o miotełki i szczotki, o zniszczone firanki i pościel. Anna chciała wrócić do „La Maison de Santé”, ale nie było dla niej miejsca, i dopiero po dwóch czy trzech miesiącach znalazła pracę na pół etatu w klinice Delgado. Wtedy zaczęli się rozglądać za mieszkaniem. Wracając z „Kroniki” Santiago zastawał Annę nad ogłoszeniami w gazecie i kiedy się rozbierał, ona mu opowiadała, co robiła i gdzie była. To było jej szczęście, Zavalita: zakreślać ogłoszenia, dzwonić, pytać i targować się, obejrzeć z pięć czy sześć mieszkań po wyjściu z kliniki. A jednak to właśnie Santiago przypadkiem natrafił na domek krasnoludków w osiedlu Porta. Robił wywiad z kimś, kto mieszkał w Benavides, i idąc ulicą Diagonal odkrył to osiedle. Właśnie takie: czerwonawy f ront domów, maleńkie domki kranosludków stojące równymi szeregami wokół wysypanego żwirem prostokąta, małe okienka z kratami i okiennicami i geranie w ogródkach. Zobaczył ogłoszenie: mieszkanie do wynajęcia. Trochę się wahali, osiemset solów to sporo. Ale już mieli dość niewygody w pensjonacie i sprzeczek z doña Lucía i wzięli to mieszkanie. Po trochu umeblowali dwa puste pokoiki tanimi sprzętami kupionymi na raty.

Jeżeli Anna miała dyżur rano, Santiago budząc się zastawał przygotowane śniadanie, które trzeba było tylko odgrzać. Siedział w domu i czytał aż do chwili, kiedy musiał iść do redakcji, albo też wychodził załatwić jakieś sprawunki, a koło trzeciej wracała Anna. Jedli obiad, o piątej wychodził do pracy i wracał o drugiej w nocy. Anna przerzucała pisma, słuchała radia albo grała w karty z sąsiadką Niemką, mitomanką, która miała tysiąc różnych zawodów (raz była agentką Interpolu, raz na wygnaniu politycznym, to znowu okazywała się przedstawicielką konsorcjów europejskich, wysianą do Peru w jakiejś tajemniczej misji) i mieszkała sama, a w słoneczne dni opalała się w kostiumie kąpielowym na żwirowanym placyku. I sobotni rytuał, Zavalita, bo to był twój wolny dzień. Wstawali późno, jedli obiad w domu, szli na poranek do dzielnicowego kina, na spacer przez Malecones albo przez Parque Necochea, albo aleją Prado (o czym rozmawialiśmy? myśli, o czym rozmawiamy?), zawsze wybierając miejsca mniej uczęszczane, żeby nie natknąć się na Chispasa, na starych czy na Teté, na kolację wstępowali do taniej restauracji („Colinita”, myśli, a przed pierwszym „Gambrinus”), wieczorem znów dawali nurka do jakiegoś kina, na premierę, jeżeli starczało pieniędzy. Na początku wybierali filmy po połowie dla każdego z nich: meksykański po południu, kryminał albo western wieczorem. Teraz prawie wyłącznie meksykańskie, myśli. Zacząłeś ustępować dla świętego spokoju czy dlatego, że już i na tym ci przestało zależeć, Zavalita? Którejś soboty pojechali na cały dzień do Ica, do rodziców Anny. Nie składali wizyt, nie chodzili do nikogo, nie mieli przyjaciół.

Nie wróciłeś już z Carlitosem do ”Negro-Negro”, Zavalita, już nigdy nie poszedłeś z kumplami oglądać na cudzy koszt występów w kabarecie, już się nie włóczyłeś po spelunkach. Nie prosili cię, nie nalegali, a kiedyś zaczęli z niego żartować: spoważniałeś, Zavalita, zmieszczaniałeś, Zavalita. Czy Anna była szczęśliwa, jesteś szczęśliwa, Anita? I jej głos w ciemności, podczas jednej z ich miłosnych nocy: nie pijesz, nie latasz za dziewczynami, pewnie, że jestem, kochanie. Kiedyś Garlitos przyszedł do redakcji bardziej zalany niż zwykle; przysiadł na biurku Santiago i patrzył na niego w milczeniu, z wyrzutem: już tylko w tym grobowcu mogą się zobaczyć i porozmawiać, Zavalita. W kilka dni później Santiago zaprosił go na obiad do domku krasnoludków. Przyjdź razem z Chinką, Garlitos, i myślał co powie Anna, co na to Anna: nie, pokłócili się z Chinką. Przyszedł sam i obiad ciągnął się jak guma, nafaszerowany kłamstwami. Garlitos czuł się nieswojo, Anna patrzyła na niego nieufnie, rozmowa więdła, zanim zdążyła się rozkręcić na jakikolwiek temat. Od tego czasu Garlitos więcej do nich nie przychodził. Myśli: pójdę cię odwiedzić, słowo.

Świat był maleńki, ale Lima duża, a Miraflores nieskończenie wielkie, Zavalita: mieszkali sześć, osiem miesięcy w tej samej dzielnicy i ani razu nie spotkali starych ani Chispasa, ani Teté. Pewnego wieczoru Santiago kończył artykuł w redakcji, kiedy ktoś go poklepał po ramieniu: cześć, piegus. Poszli do kawiarni na Colmena.

– W sobotę nasz ślub, chudy – powiedział Popeye. – Dlatego do ciebie przyszedłem.

– Wiem, czytałem w gazecie – powiedział Santiago. – Wszystkiego najlepszego, piegus.

– Teté chce, żebyś był jej świadkiem na cywilnym – powiedział Popeye. – Zgadzasz się, prawda? Musicie koniecznie przyjść, ty i Anna.

– Pamiętasz tę scenę wtedy w domu – powiedział Santiago. – Chyba się domyślasz, że od tego czasu nie widziałem się z rodziną.

– Wszystko załatwione, przekonaliśmy twoją starą – czerwona twarz Popeye’a rozjaśniła się braterskim, optymistycznym uśmiechem. – Ona chce, żebyście przyszli. No i twój stary też, nawet nie ma co gadać. Będą bardzo serdeczni dla Anny, zobaczysz.

Już jej przebaczyli, Zavalita. Pewno przez te wszystkie miesiące stary co dzień jęczał czemu chudzina nie przychodzi, czemu się gniewasz i obrażasz, i wymawiał mamie, i setki razy zrzucał na nią winę, pewnie bywało i tak, że wieczorem podjeżdżał samochodem na aleję Tacna, żeby widzieć, jak wychodzisz z „Kroniki”. Pewnie rozmawiali i sprzeczali się, i mama płakała, aż wreszcie przywykli do myśli, że się ożeniłeś, i to z kim; aż wreszcie przebaczyli nam, tobie przebaczyli, Anita. Wybaczamy jej, że omotała i ukradła nam chudzinę, wybaczamy jej tę domieszkę kolorowej krwi: niech przyjdzie.

– Zrób to dla Teté, a zwłaszcza dla twojego starego – nalegał piegus. – Sam wiesz, jak on cię kocha, chudy. I Chispas też, nawet on, mówię ci. Jeszcze dzisiaj mi mówił niech mądrala przestanie się zgrywać i niech przyjdzie.

– Bardzo mi będzie miło być świadkiem Teté, piegus. – Więc Chispas też ci wybaczył, Anita: dzięki, Chispas. – Musisz mi objaśnić, co mam podpisać i gdzie.

– No i mam nadzieję, że będziecie do nas zaglądali, nie? – powiedział Popeye. – Na nas nie masz się o co gniewać, ani Teté, ani ja nie zrobiliśmy wam nic złego, prawda? My oboje uważamy, że Anna jest ogromnie miła.

– Ale na ślub nie przyjdziemy, piegus – powiedział Santiago. – Nie gniewam się ani na starych, ani na Chispasa. Po prostu nie chcę drugiej takiej sceny jak wtedy.

– Nie no, stary, nie bądź taki uparty – powiedział Popeye. – Twoja matka ma różne przesądy, jak wszyscy, ale w gruncie rzeczy to bardzo dobra kobieta. Zrób to dla Teté, chudy, przyjdźcie na ślub.

Popeye już rzucił to przedsiębiorstwo, w którym pracował po zrobieniu dyplomu, zespół, który utworzyli razem z trzema kolegami, nieźle prosperuje, chudy, mają już nawet klientów. Ale jest bardzo zajęty, nie tyle w pracy ani nawet nie ze względu na bliskie wesele – tu poufale szturchnął cię łokciem, Zavalita – tylko że zaczął się parać polityką: jakbym nie miał co zrobić z czasem, no nie chudy?

– Polityką? – powiedział Santiago mrugając oczyma. – Zajmujesz się polityką, piegus?

– Belaúnde podbije świat – zaśmiał się Popeye pokazując znaczek w klapie. – Nie wiedziałeś? Jestem nawet w Okręgowym Komitecie Ruchu Ludowego. Chyba nie czytasz gazet.

– Nigdy nie czytam wiadomości politycznych – powiedział Santiago. – O niczym nie wiedziałem.

– Belaúnde był moim profesorem na uczelni – powiedział Popeye. – W najbliższych wyborach go wywindujemy, to wspaniały gość, mówię ci.

– A co na to twój ojciec? – uśmiechnął się Santiago. Przecież on jest w dalszym ciągu senatorem Odrii, no nie?

– W naszej rodzinie panuje demokracja – zaśmiał się Popeye. – Czasem się trochę posprzeczamy ze starym, ale tak po przyjacielsku. Ty nie jesteś sympatykiem Belaúndego? ‘Sam widziałeś, zarzucają nam lewicowość, chociażby dlatego powinieneś być po jego stronie. A może jeszcze ciągle jesteś komunistą?

– Już nie – powiedział Santiago. – Jestem niczym i nie chcę słyszeć o polityce. Nudzi mnie to.

– To źle, chudy – skarcił go życzliwie Popeye. – Jeżeli każdy będzie tak myślał, nigdy nic się nie zmieni w tym kraju.

Tej nocy, kiedy Santiago opowiadał, Anna słuchała go bardzo uważnie, z oczyma iskrzącymi się ciekawością: oczywiście nie pójdą na ten ślub, Anita. A ona oczywiście że nie, ale on powinien iść, kochanie, to twoja siostra. Poza tym mogą powiedzieć Anna go nie puściła, jeszcze bardziej ją znienawidzą, on musi iść. Nazajutrz rano, kiedy Santiago jeszcze leżał w łóżku, w domku krasnoludków zjawiła się Teté: włosy nakręcone na lokówki widoczne pod chusteczką, wysoka, ubrana w spodnie, radosna. Zachowywała się tak, jakbyście się nigdy nie rozstawali, Zavalita: zaśmiewała się widząc, jak zapalasz kuchenkę, żeby odgrzać śniadanie, dokładnie oglądała oba pokoiki, przerzucała książki, nawet pociągnęła za łańcuszek w ubikacji, żeby sprawdzić, czy dobrze działa. Wszystko jej się podobało: domki jak dla lalek, takie czerwoniutkie, takie do siebie podobne, wszystko maleńkie, wszystko urocze.

– Przestań robić bałagan, bo twoja bratowa będzie się na mnie złościć – powiedział Santiago. – Usiądź i porozmawiajmy.

Teté usiadła na niskiej półce z książkami, ale w dalszym ciągu rozglądała się zachłannie po mieszkaniu. Czy jest zakochana w piegusie? No pewnie, ty idioto, myślisz, że by wyszła za niego, gdyby nie była? Przez jakiś czas będą mieszkali razem z rodzicami Popeye’a, póki nie zostanie wykończony dom, w którym będą mieli mieszkanie, to mieszkanie dali im w prezencie rodzice piegusa. Miodowy miesiąc? Najpierw pojadą do Meksyku, a potem do Stanów Zjednoczonych.

– Mam nadzieję, że mi będziesz przysyłała widokówki – powiedział Santiago. – Całe życie marzyłem o podróżach, a jak dotąd wyjeżdżałem tylko do Ica.

– Nawet nie zadzwoniłeś do mamy na jej urodziny, wylała całe morze łez przez ciebie – powiedziała Teté. – Ale chyba w niedzielę przyjdziesz razem z Anną.

– Będę twoim świadkiem, musi ci to wystarczyć – powiedział Santiago. – Nie przyjdziemy ani do kościoła, ani do domu.

– No nie wygłupiaj się, mądralo – powiedziała Teté ze śmiechem. – Namówię Annę i zrobimy ci kawał, ha, ha, ha. A jak się uprę, to Anna przyjdzie na moje showers i w ogóle, zobaczysz.

I rzeczywiście, Teté wpadła jeszcze raz po południu i kiedy Santiago wychodził do „Kroniki”, siedziały razem z Anną i paplały jak najlepsze przyjaciółki. Wrócił z pracy i Anna przywitała go uśmiechem: spędziły razem całe popołudnie, Teté jest bardzo miła, przekonała ją. Czy nie lepiej się wreszcie pogodzić z twoją rodziną, kochanie?

– Nie – powiedział Santiago. – Lepiej nie. Nie mówmy już o tym.

Ale aż do niedzieli dzień i noc kłócili się ciągle o to samo, no jak, kochanie, namyśliłeś się, pójdą? Anna obiecała Teté, że tak, kochanie, i w sobotę wieczorem poszli spać skłóceni. W niedzielę raniutko Santiago pobiegł zatelefonować z apteki.

– Co się tak grzebiecie? – powiedziała Teté. – Umówiłyśmy się z Anną, że będziecie do ósmej, żeby mi pomóc. Chcesz, żeby Chispas po was przyjechał?

– Nie przyjdziemy – powiedział Santiago. – Ściskam cię i pamiętaj o widokówkach, Teté.

– Myślisz, że cię będę błagać, ty idioto? – powiedziała Teté. – Jesteś zakompleksiony. Przestań się wygłupiać i zaraz przychodź, bo jak nie, to cię nie chcę znać, mądralo.

– Jak się będziesz złościć, to zbrzydniesz, a przecież musisz ślicznie wyglądać, bo ci będą robić zdjęcia – powiedział Santiago. – Całuję cię, Teté, i wpadnijcie do nas, jak wrócicie z podróży.

– Nie bądź taki obrażalski – zdążyła jeszcze powiedzieć Teté. – Przyjdź, przyjdźcie razem z Anną. Zrobili chupe specjalnie dla ciebie, idioto.

Zanim wrócił do domku krasnoludków, poszedł do kwiaciarni na ulicy Larco i posłał Teté pęk róż. Najserdeczniejsze życzenia od Anny i Santiago, myśli. Anna była obrażona i nie odzywała się do niego aż do wieczora.

– Nie dla forsy? – powiedziała Queta. – No więc dlaczego? Ze strachu?

– Jak czasem – powiedział Ambrosio. – A czasem to raczej z litości. Przez wdzięczność, z szacunku. Nawet z przyjaźni, na tyle, co można. Wiem, że mi pani nie wierzy, ale tak jest. Słowo.

– Nigdy się nie wstydzisz? – powiedziała Queta. – Ludzi, przyjaciół. A może im też opowiadasz to samo co mnie?

W półmroku zobaczyła gorzkawy uśmiech na jego twarzy; okno od ulicy było otwarte, ale nie było wiatru i w nieruchomym, jasnym powietrzu jego nagie ciało zaczynało się pocić. Queta odsunęła się trochę.

– Nie mam tu przyjaciół, takich jak w mojej wsi to ani jednego – powiedział Ambrosio. – Tylko znajomych, jak ten, co teraz jest za kierowcę u don Cayo, albo jak Hipólito, ten drugi z obstawy. Oni nie wiedzą. A nawet jakby wiedzieli, to co. Oni by w tym nie widzieli nic złego, rozumie pani? Mówiłem pani, jak to było z Hipolitem i aresztowanymi, nie? Więc czemu bym miał się wstydzić przed nimi?

– A mnie nigdy się nie wstydzisz? – powiedziała Queta.

– Pani nie – powiedział Ambrosio. – Pani nie będzie o tym plotkowała na prawo i lewo.

– A czemu nie? – powiedziała Queta. – Przecież mi nie płacisz za dochowanie tajemnicy.

– Bo pani nie chce, żeby ktoś wiedział, że ja tu przychodzę – powiedział Ambrosio. – Dlatego nie będzie pani rozgadywać.

– A gdybym opowiedziała wariatce to samo, co ty mi opowiadasz? – powiedziała Queta. – Co byś zrobił, jakby naplotkowała wszystkim znajomym?

Zaśmiał się cichutko i układnie w swoim mrocznym kącie. Leżał na plecach, z papierosem w ustach, i Queta widziała obłoczki dymu, nakładające się na siebie w spokojnym powietrzu. Nie było słychać żadnego głosu, nie przejeżdżały auta, czasami tylko dochodziło do ich uszu tykanie zegarka, rozpływało się gdzieś i za chwilę rozlegało się znowu.

– To bym tu więcej nie wrócił – powiedział Ambrosio. – I straciłaby pani dobrego klienta.

– Już i tak prawie że straciłam – zaśmiała się Queta. – Dawniej przychodziłeś raz na miesiąc, raz na dwa miesiące. A teraz jak długo cię nie było? Pięć? Nawet więcej. Co się stało? Złote Jajo?

– Taka godzinka z panią to dwa tygodnie mojej pracy wyjaśnił Ambrosio. – To nie jest przyjemność na co dzień. I pani też nie zawsze jest w domu. W tym miesiącu przychodziłem trzy razy i pani nie było.

– Co by ci zrobił, jakby wiedział, że tu przychodzisz? – powiedziała Queta. – Złote Jajo.

– To nie jest tak, jak pani myśli – powiedział Ambrosio szybko, z całą powagą. – To nie żaden łobuz ani tyran. Prawdziwy wielki pan, już pani mówiłem.

– Co by ci zrobił? – nalegała Queta. – Gdybym go tak kiedy spotkała w San Miguel i powiedziała a twój Ambrosio co zarobi u ciebie, to przepuszcza ze mną.

– Pani go zna tylko z takich okazji i dlatego pani się myli – powiedział Ambrosio. – A on ma jeszcze i drugą twarz. Jest dobry, to wielki pan. Nie można go nie szanować.

Queta zaśmiała się głośniej i spojrzała na Ambrosia: wziął następnego papierosa i w krótkotrwałym blasku zapałki ukazały się jego nasycone oczy, poważna, spokojna twarz, połyskujące od potu czoło.

– Ciebie też przekabacił – powiedziała miękko. – To nie dlatego, że ci płaci i nie ze strachu. Ty lubisz być razem z nim.

– Lubię szoferowanie u niego – powiedział Ambrosio. Mam swój pokój, zarabiani więcej niż przedtem i wszyscy mnie dobrze traktują.

– A jak ściągą spodnie i mówi teraz rób swoje? – zaśmiała się Queta. – I to też lubisz?

– To nie jest tak, jak pani myśli – powtórzył Ambrosio powoli. – Wiem, co pani sobie wyobraża. Nieprawda, to nie tak.

– A jak nie chcesz, a jak nie możesz? – powiedziała Queta. – Mnie się czasami nie chce, ale co mi tam, rozkładam nogi i dobrze. Ale ty?

– Wtedy jest bardzo przykro – szepnął Ambrosio. – I mnie, i jemu też. Pani myśli, że to tak co dzień. Nie, czasem to nawet i nie będzie raz w miesiącu. Tylko jak mu się coś nie powiedzie. Ja już wiem, widzę, jak wsiada do samochodu i zaraz sobie mówię coś mu się nie udało. Robi się blady, oczy mu się zapadają, głos ma taki dziwny. Zawieź mnie do Ancón, mówi. Albo jedziemy do Ancón. Albo do Ancón. To już wtedy wiem. Przez całą drogę ani słowa. Jakby tak popatrzeć na jego minę, to by pani powiedziała ktoś mu umarł albo go zawiadomili, że ktoś mu umrze jeszcze dziś wieczór.

– No a ty co wtedy, co ty czujesz? – powiedziała Queta. – Kiedy on ci mówi jedziemy do Ancón.

– A pani czuje obrzydzenie, kiedy don Cayo mówi dziś wieczorem przyjedź do San Miguel? – zapytał Ambrosio bardzo cicho. – Kiedy pani Hortensja przysyła po panią.

– Teraz już nie – zaśmiała się Queta. – Wariatka ta moja przyjaciółka, zaprzyjaźniłyśmy się. To raczej my się z niego śmiejemy. Myślisz już się zaczyna ta udręka, czujesz, że go nienawidzisz?

– Myślę o tym, co będzie, jak przyjedziemy do Ancón, i robi mi się niedobrze – poskarżył się Ambrosio i Queta zobaczyła, że obmacuje sobie żołądek. – O, tu mi niedobrze, coś mi się zaczyna wywracać. I strach, i żal, i złości mnie to. Myślę może dzisiaj tylko będziemy rozmawiali.

– Rozmawiali? – zaśmiała się Queta. – To on cię czasem zabiera tylko na gadkę?

– Wchodzi z tą swoją miną jak z pogrzebu, zasuwa firanki i nalewa sobie kieliszek – powiedział Ambrosio zdławionym głosem. – A ja wiem, że go coś w środku gryzie, coś go zżera. On mi opowiadał, wie pani? Nawet płakał przede mną, widzi pani?

– Pośpiesz się, wykąp się, posmaruj się? – wyrecytowała Queta popatrując na niego. – Co on robi, co ci każe robić?

– Twarz mu się robi coraz bardziej blada i brakuje mu głosu – mruknął Ambrosio. – Siada, mówi usiądź. Pyta mnie o różne rzeczy, rozmawia. Robi tak, żeby była rozmowa.

– Opowiada ci o kobietach, o różnych świństwach, pokazuje fotografie i takie różne pisma? – nalegała Queta. – Bo ja to tylko rozkładam nogi. Ale ty?

– Opowiadam mu o sobie – poskarżył się Ambrosio. – O Chincha, i jak byłem mały, i o mojej matce. I o don Cayo, on mi każe mówić, wypytuje o wszystko. On tak robi, żebym się poczuł jego przyjacielem, rozumie pani?

– Żebyś się nie bał, żebyś się czuł swobodny – powiedziała Queta. – Kot z myszą. Ale ty?

– Zaczyna opowiadać o swoich sprawach, o swoich zmartwieniach – mruknął Ambrosio. – I pije, wciąż pije. Ja też. I cały czas widzę po jego twarzy, że coś go zżera, coś gryzie.

– Ty mu wtedy mówisz po imieniu? – powiedziała Queta. – Wtedy to masz śmiałość, co?

– Pani nie mówię po imieniu, chociaż od dwóch lat już tu przychodzę, nie? – poskarżył się Ambrosio. – Z niego wtedy wychodzą wszystkie zmartwienia, w interesach, w polityce, i zmartwienia z dziećmi. Mówi, mówi, i ja widzę wszystko, co się u niego dzieje, tam w środku. Mówi, że mu wstyd, sam mi to powiedział, wie pani?

– I o co tak płacze? – powiedziała Queta. – O to że ty?

– Czasem to tak będzie całymi godzinami – użalił się Ambrosio. – On mówi, a ja słucham, ja mówię, on słucha. I pijemy, aż poczuję, że już ani kropelki więcej.

– Bo ciągle nie jesteś gotów, co? – powiedziała Queta. – Tylko wódką cię podnieca?

– On czegoś dodaje do wódki – szepnął Ambrosio; głos mu zamierał, prawie ucichł, i Queta spojrzała na niego: zasłonił twarz ramieniem, jakby leżał na plaży, na słońcu. – Jak go na tym przyłapałem za pierwszym razem, to się zaraz zorientował, że ja wiem. I że się przestraszyłem. Czego pan mi tu dosypał?

– Nic takiego, to się nazywa yohimbina – powiedział don Fermín. – Patrz, do swojego kieliszka też wrzucam. Nic takiego, pijemy, pij.

– Czasem to ani wódka, ani yohimbina, ani nic – poskarżył się Ambrosio. – On sobie zdaje sprawę, ja to widzę. Ma takie oczy, że litość bierze, i taki głos. I pije, i pije. On przy mnie płakał, wie pani? Mówi wynoś się i zamyka się w swoim pokoju. Słyszę, jak rozmawia sam ze sobą, jak krzyczy. Z tego wstydu to mało nie zwariuje, wie pani?

– Gniewa się na ciebie, robi ci sceny zazdrości? – powiedziała Queta. – Myśli, że?

– To nie twoja wina, to nie twoja wina – jęczał don Fermín. – I moja też nie. Mężczyzna nie może działać na mężczyznę, ja wiem.

– Rzuca się na kolana, wie pani? – jęknął Ambrosio. – I tak się użala, a czasem to i płacze. Niech ja już będę tym, czym jestem, mówi, daj mi, niech ja już będę kurwą, Ambrosio. No widzi pani? Poniża się, cierpi. Niech ja dotknę, niech pocałuję, na kolanach, on przede mną, wie pani? Gorzej niż kurwa, wie pani?

Queta roześmiała się leniwie, przewróciła się znów na plecy i westchnęła.

– To dlatego ci go żal – mruknęła z głuchą złością. – A mnie raczej żal ciebie.

– Czasami to ani rusz – jęknął cichutko Ambrosio. – Myślę będzie na mnie zły, będzie szalał, będzie nie wiadomo co. Ale nie, nie. Idź, mówi, masz rację, zostaw mnie samego, wróć za dwie godziny, wróć za godzinę.

– A jeżeli możesz mu zrobić przyjemność? – powiedziała Queta. – To wtedy jest szczęśliwy, wyjmuje portfel i?

– Wtedy też mu wstyd – jęknął Ambrosio. – Idzie do łazienki, zamyka się i wcale nie wychodzi. Ja idę do drugiej, wchodzę pod prysznic, namydlam się. Tam jest gorąca woda i w ogóle. Wychodzę, a on jeszcze tam siedzi. I tak całe godziny, myje się, naciera kolońską wodą. Wychodzi blady i ani słowa. Idź do samochodu, mówi, ja zaraz zejdę. Zostawisz mnie w centrum, mówi, nie chce, żebyśmy razem jechali do jego domu. On się wstydzi, wie pani?

– Nie jest zazdrosny? – powiedziała Queta. – Myśli, że ty nigdy nic z kobietami?

– Nigdy o to nie pyta – powiedział Ambrosio odsłaniając twarz. – Ani co będę robił, jak mam wolne; tylko to, co mu sam opowiem. Ale ja wiem, co on by czuł, gdyby wiedział, że mam kobiety. To nie zazdrość, czy pani nie rozumie? Tylko wstyd, bałby się, że te kobiety się dowiedzą. Nic by mi nie zrobił, nie gniewałby się. Powiedziałby idź sobie, i tyle. Ja już wiem, on taki jest. On nie z tych, co zaraz by człowieka sklęli, on nie umie być niedobry dla służby. Powiedziałby trudno, masz rację, ale już sobie idź. On by cierpiał, ale tylko tyle by mi powiedział, wie pani? To prawdziwy pan, nie taki, jak pani myśli.

– Złote Jajo jest dla mnie jeszcze bardziej obrzydliwy niż Cayo Śmierdziel – powiedziała Queta.

Tej nocy, na początku ósmego miesiąca, poczuła bóle w krzyżu i Ambrosio, na pół śpiąc i niechętnie, masował jej plecy. Obudziła się rozpalona i taka słaba, że kiedy Amalita Hortensja zaczęła marudzić, ona też się rozpłakała na samą myśl o tym, że musi wstać. Usiadła na łóżku i zobaczyła na materacu plamy koloru czekolady.

– Myślała, że dziecko umarło tam w środku, w jej brzuchu – mówi Ambrosio. – Coś przeczuwała, bo zaczęła płakać i kazała się zaprowadzić do szpitala. No nie bój się, czego się boisz.

Postali w ogonku jak zwykle, przyglądając się sępom na dachu kostnicy, i doktor powiedział Amalii zostaniesz w szpitalu. Czemu z niej wychodzi krew, panie doktorze? Będą ci musieli przyspieszyć poród, kobieto, wytłumaczył doktor. Jak to przyspieszyć? a on nic, nic, to nic poważnego.

– No i została – mówi Ambrosio. – Przyniosłem jej jakieś rzeczy, oddałem Amalitę Hortensję doñi Lupe, a sam do pracy za kółkiem tego grata. Pod wieczór znów do niej poszedłem. Całe ramię i pośladek miała fioletowe od zastrzyków.

Położyli ją na zbiorowej sali: hamaki i prycze tak ściśnięte, że odwiedzający musieli stać w nogach łóżka, bo nie było miejsca, żeby podejść bliżej do chorego. Amalia cały ranek wyglądała przez długie zakratowane okno patrząc na budy tego osiedla, co się rozrastało tam dalej, za kostnicą. Doña Lupe przyszła ją odwiedzić z Amalita Hortensją, ale pielęgniarka jej powiedziała niech pani tu więcej nie przyprowadza małej. A ona prosiła donę Lupe jak tylko będzie pani mogła, niech pani zajrzy do domu, czy Ambrosio czego nie potrzebuje, i doña Lupe ależ oczywiście, i ugotuję mu coś na kolację.

– Jedna pielęgniarka mi powiedziała zdaje się, że będą ją musieli operować – mówi Ambrosio. – A czy to poważne? nie, nic takiego. Oszukali mnie, widzi pan, paniczu?

Po zastrzykach bóle ustały i gorączka spadła, ale przez cały dzień brudziła łóżko czekoladowymi plamami i pielęgniarka trzy razy zmieniała prześcieradła. Chyba cię będą operować, powiedział jej Ambrosio. Przestraszyła się: nie, ona nie chce. To dla jej dobra, ty głuptasie. A ona zaczęła płakać i wszyscy chorzy patrzyli na nich.

– Była taka udręczona, że zacząłem wymyślać jakieś łgarstwa – mówi Ambrosio. – Kupujemy razem z Pantaleónem ten wóz, właśnieśmy się dzisiaj umówili. Nawet mnie nie s kichała. Miała o, takie podkrążone oczy.

Przez całą noc nie spała, bo jeden z chorych ciągle kaszlał, a drugiego to się znowu bała, bo wiercił się w hamaku tuż obok i przez sen wygadywał różne takie słowa na jakąś kobietę. Będzie prosić, płakać, aż doktor się zgodzi: niech jej dają jeszcze więcej zastrzyków, niech dają lekarstwa, wszystko, co chcą, tylko niech pan nie operuje, doktorze, ona się tak nacierpiała ostatnim razem. Rano wszystkim chorym przynieśli kawę w blaszankach, ale jej nie. Przyszła pielęgniarka i nic nie mówiąc zrobiła jej zastrzyk. Amalia zaczęła prosić niech siostra zawoła doktora, musi z nim porozmawiać, musi go przekonać, ale pielęgniarka nie chciała: czy ona myśli, że ją będą operować dla własnej przyjemności, głupia? Potem razem z drugą pielęgniarką wyciągnęły jej łóżko aż pod drzwi sali i przeniosły ją na wózek, a kiedy zaczęły ją wieźć, usiadła i głośno wołała swego męża. Pielęgniarki uciekły, przyszedł doktor i bardzo się gniewał: co to za awantury, co się dzieje. Błagała go, opowiadała o tym, co było w Limie, co wtedy wycierpiała, a doktor kiwał głową: no dobrze, już dobrze, uspokój się. I tak dopóki nie zjawiła się ta sama pielęgniarka co rano: przyszedł twój maż, dość tych płaczów.

– Złapała mnie za rękę – mówi Ambrosio. – Niech mnie nie operują, ja nie chcę. Aż doktor stracił cierpliwość. Albo się zgodzisz, albo ją stąd zabieraj. No więc co miałem zrobić, paniczu?

Więc ją przekonywali, Ambrosio i jeszcze jedna pielęgniarka, starsza, taka dobra, milsza od tamtej, mówiła do Amalii tak serdecznie, tłumaczyła to dla twojego dobra i dla dziecka. W końcu ona powiedziała dobrze i że już będzie spokojna. Wtedy ją gdzieś zawieźli tym wózkiem. Ambrosio szedł za nią aż do drzwi drugiej sali i coś jej mówił, ale ona ledwo słyszała.

– Miała przeczucie, paniczu – mówi Ambrosio. – Bo inaczej czemu by tak się bała, tak rozpaczała.

Twarz Ambrosia zniknęła i drzwi się zamknęły. Zobaczyła, że doktor zakłada fartuch i rozmawia z drugim mężczyzną w białym ubraniu, w czapeczce i masce na twarzy. Pielęgniarki przeniosły ją z łóżka na stół. Prosiła podnieście mi głowę, bo się dusiła, ale nie zwracały na to uwagi tylko powiedziały tak, tak, spokojnie, wszystko w porządku. Tamci dwaj w białych fartuchach ciągle rozmawiali, a pielęgniarki kręciły się koło nich. Nad jej głową zapłonęła lampa, taka jasna, że musiała zamknąć oczy, i za chwilę poczuła, że znowu jej robią zastrzyk. Potem zobaczyła tuż nad sobą twarz doktora i usłyszała, jak mówi licz raz, dwa, trzy. Liczyła i czuła, że nie ma siły, żeby wydobyć głos.

– Musiałem iść do pracy, nie było rady – mówi Ambrosio. – Ją wzięli na stół, a ja wyszedłem ze szpitala, alem jeszcze zajrzał do doñi Lupę i ona powiedziała ach biedaczka, czemu żeś nie został, aż się skończy operacja. Więc wróciłem do szpitala, paniczu.

Wydawało jej się, że wszystko łagodnie się kołysze i ona też, tak jakby pływała w wodzie, i z trudem rozpoznała tuż obok wydłużone twarze Ambrosia i doñi Lupe. Chciała ich spytać: czy już po operacji? Opowiedzieć nic mnie nie boli, ale nie miała siły mówić,

– Nawet nie było gdzie usiąść – mówi Ambrosio. – I tak, na stojąco, wypaliłem wszystkie papierosy, jakie miałem. Potem przyszła doña Lupe i też czekała, a jej ciągle nie wywozili z tej sali.

Nie ruszała się, miała wrażenie, że przy najmniejszym ruchu zaczną ją przeszywać maleńkie igiełki. Nie czuła bólu, tylko ciężar, ociekającą potem, groźną zapowiedź bólu, a jednocześnie ogromne osłabienie, i docierały do niej, jakby z bardzo daleka, szepczące głosy Ambrosia, doñi Lupe, nawet głos pani Hortensji: urodziło się? chłopiec czy dziewczynka?

– Wreszcie wyszła pielęgniarka i odepchnęła mnie, proszę się odsunąć – mówi Ambrosio. – Gdzieś pobiegła, a jak wróciła, to coś niosła. Co się dzieje? Znowu mnie odepchnęła i zaraz wyszła druga. Z dzieckiem koniec, powiedziała, ale matkę może się uda uratować.

Ambrosio chyba płakał, a doña Lupe modliła się, naokoło Amalii biegali jacyś ludzie i coś do niej mówili. Ktoś się nad nią pochylił i poczuła czyjś oddech na ustach i czyjeś wargi na swojej twarzy. Myślą, że umrzesz, pomyślała, myślą, że umarłaś. Poczuła ogromne zdziwienie i bardzo jej było żal tych wszystkich ludzi.

– Jeżeli mówili, że może się uda, to znaczyło, że także może się nie udać i ona umrze – mówi Ambrosio. – Doña Lupe uklękła i zaczęła się modlić. A ja się oparłem o ścianę, paniczu.

Nie mogła się zorientować, ile czasu minęło, i ciągle słyszała rozmowy, ale słyszała także ciszę, długą i dzwoniącą. Ciągle zdawało jej się, że pływa, że się zanurza w wodzie i wypływa, i znów zanurza, i coraz to widziała twarz Amality Hortensji. Usłyszała: zanim wejdziesz do domu, wytrzyj dobrze nogi.

– Potem wyszedł doktor i położył mi rękę o, tu – mówi Ambrosio. – Zrobiliśmy wszystko, żeby uratować twoją żonę, ale Bóg ją zabrał, i jeszcze różne takie rzeczy mówił, paniczu.

Przyszło jej do głowy, że zaraz ją gdzieś będą ciągnąć, że się będzie dusić, i pomyślała nie spojrzę, nie powiem słowa, nie będzie się ruszała, tylko popłynie. Pomyślała: ty głupia, jak możesz słyszeć to, co już minęło? i znów się bała, i znów było jej strasznie żal.

– Velorio odbywało się w szpitalu – mówi Ambrosio. – Przyszli wszyscy kierowcy od Moralesa i z całej Pucallpa, i nawet ta kanalia don Hilario też mi składał kondolencje.

Było jej coraz bardziej żal, a tymczasem gdzieś się zagłębiała i zapadała z zawrotem głowy, i wiedziała, że wszystko, co słyszy, zostanie daleko poza nią, a ona, zanurzając się, spadając, może ze sobą zabrać tylko to uczucie straszliwego żalu.

– Pochowaliśmy ją w trumnie z naszego zakładu pogrzebowego – mówi Ambrosio. – Za miejsce na cmentarzu musiałem zapłacić nie wiem ile. Nie miałem pieniędzy. Kierowcy robili składkę i nawet ten łobuz don Hilario coś dał. Kiedy ją pogrzebałem, tego samego dnia ze szpitala przysłali rachunek. Umarła czy nie, ale rachunek trzeba było zapłacić. Tylko z czego, paniczu?

VII

– Jak to było, paniczu? – mówi Ambrosio. – Czy bardzo cierpiał?

To było w jakiś czas potem, jak Garlitos przechodził swój pierwszy kryzys, Zavalita. Pewnego wieczoru oświadczył w redakcji, ze zdecydowaną miną: przez miesiąc nie będę pił. Nikt w to nie wierzył, ale Garlitos skrupulatnie wypełniał dobrowolną kurację odwykową i przez cztery tygodnie nie wziął do ust kropli alkoholu. Co dzień przekreślał jedną cyfrę w swoim kalendarzu na biurku i pokazywał z triumfem: już dziesięć, już szesnaście. Pod koniec miesiąca powiedział: teraz sobie powetuję. Zaczął pić tego samego wieczora, jak tylko wyszedł z pracy, najpierw z Norwinem i Solórzano w winiarniach w centrum, potem z jakimiś dziennikarzami sportowymi, których spotkał po drodze, bo obchodzili urodziny jednego z nich, a o świcie pił na targowisku, jak sam później opowiadał, z nieznajomymi, którzy mu ukradli portfel i zegarek. Tego rana widziano go w redakcjach „Ostatnich Wiadomości” i „La Prensa”, jak prosił o pożyczkę, a po południu Arispe go spotkał w barze Zela, siedział przy stoliku, nos miał jak pomidor, oczy mu pływały, i pił sam, bez towarzystwa. Usiadł obok niego, ale nie mógł mu nic powiedzieć. To już nie to, że się zalał, opowiadał Arispe, on był po prostu przesiąknięty alkoholem. Wieczorem przyszedł do redakcji, poruszał się z ogromną ostrożnością i patrzył w przestrzeń. Zalatywało od niego nieprzespaną nocą, jakimiś trudnymi do określenia cocktailami, a na jego twarzy był ów rozedrgany niepokój, to dygotanie skóry na policzkach, na skroniach, na czole i brodzie: wszystko pulsowało. Nie odpowiadając na żarty pożeglował do swojego biurka i stał tam, ze strachem patrząc na maszynę do pisania. Nagle, z ogromnym wysiłkiem, podniósł ją na wysokość swojej głowy i bez słowa wypuścił z rąk: ten huk, Zavalita, i ta kupa klawiszy i śrubek. Kiedy podbiegli, żeby go powstrzymać, rzucił się do ucieczki, rycząc przy tym; rozrzucał zapisane kartki, kopał teczki z papierami, obijał się o krzesła. Następnego dnia poszedł do kliniki, pierwszy raz. A od tego czasu ile razy, Zavalita? Myśli: trzy.

– Chyba nie – mówi Santiago.- Zdaje się, że umarł we śnie. To było w miesiąc po ślubie Chispasa i Gary, Zavalita. Anna i Santiago dostali zawiadomienie i zaproszenie, ale nie poszli, nie dzwonili, nie posłali kwiatów. Popeye i Teté nie próbowali ich nawet namawiać. Zajrzeli kiedyś do domku krasnoludków, w kilka tygodni po powrocie z podróży poślubnej, i nie byli obrażeni. Opowiedzieli ze wszystkimi szczegółami o podróży po Meksyku i Stanach, a potem zabrali ich autem Popeye’a do Herradura, na milk-shakes. Przez cały ten rok widywali się co jakiś czas, to u nich w domu, to, raz kiedyś, w San Isidro, kiedy Popeye i Teté oblewali nowe mieszkanie. Od nich dowiadywałeś się o wszystkim, Zavalita: o zaręczynach Chispasa, o przygotowaniach do ślubu, o projektowanej podróży rodziców do Europy. Popeye’a pochłaniała działalność polityczna, towarzyszył Belaundemu w jego podróżach po prowincjach, a Teté spodziewała się dziecka.

– Chispas ożenił się w lutym, a stary umarł w marcu – mówi Santiago. – Właśnie mieli z mamą jechać do Europy, kiedy to się stało.

– Więc umarł w Ancón? – mówi Ambrosio.

– W Miraflores – mówi Santiago. – Tego lata nie wyjeżdżali do Ancón z powodu ślubu Chispasa. Jeździli tam tylko na weekendy, tak mi się zdaje.

To było niedługo potem, jak wzięliście do siebie Batuque, Zavalita. Któregoś dnia Anna wracając z kliniki przyniosła w pudełku od butów coś bardzo ruchliwego; otworzyła pudełko i Santiago zobaczył wyskakującą stamtąd białą kulkę: ogrodnik go jej podarował i był taki miły, że nie mogła nie wziąć, kochanie. Na początku to była męka, powód ciągłych awantur. Siusiał w pokoju, na łóżkach, w łazience, i kiedy Anna, chcąc go nauczyć porządku, dawała szczeniakowi klapsa i pakowała mu pyszczek w zostawioną przez niego kałużę, Santiago zaczynał go bronić i zaraz się kłócili, a kiedy Batuque brał się do obgryzania jakiejś książki i Santiago dawał mu klapsa, to Anna go broniła i też się kłócili. Wkrótce się nauczył: drapał w drzwi od ulicy, kiedy chciał siusiać, a na półkę z książkami patrzył jak zahipnotyzowany. Przez pierwsze dni spał w kuchni, na gołej podłodze, ale skomlał po nocach i piszczał pod drzwiami ich sypialni, więc zrobili mu legowisko w kącie, tam gdzie stały buty. Po trochu wywalczył sobie prawo wchodzenia na łóżko. Tego ranka wpakował się do skrzynki z brudną bielizną i właśnie usiłował wyleźć, Zavalita, a ty mu się przyglądałeś. Wdrapywał się, zaczepiał łapy o brzeg skrzynki, zawisnął całym ciężarem, a skrzynka zaczęła się chwiać i w końcu się przewróciła. Na kilka sekund znieruchomiał, a potem merdając ogonkiem ruszył na spotkanie wolności, i właśnie w tym momencie pukanie do okna i twarz Popeye’a.

– Twój tata, chudy był zdyszany, Zavalita, twarz miał czerwoną, pewno jechał na pełny gaz. – Chispas do mnie dzwonił przed chwilą.

Byłeś w piżamie, nie mogłeś znaleźć kalesonów, zaplątałeś się w nogawkach spodni, a kiedy pisałeś kartkę do Anny, ręka ci drżała, Zavalita.

– Szybciej – mówił Popeye stojąc w drzwiach. – Szybciej, chudy.

Przyjechali do Kliniki Amerykańskiej jednocześnie z Teté. Nie było jej w domu, kiedy Popeye odebrał telefon od Chispasa, była w kościele, i miała w jednej ręce kartkę od Popeye’a, a w drugiej woalkę i książeczkę do nabożeństwa. Stracili trochę czasu błądząc po korytarzach, aż wreszcie, za jakimś zakrętem zobaczyli Chispasa. Jak przebieraniec, myśli: czerwono-biała kurtka od piżamy, nie zapięte spodnie, marynarka innego koloru, i bez skarpetek. Obejmował ramieniem żonę, Gary płakała, i był tam jeszcze jakiś lekarz, który poruszał ustami z ponurym wyrazem twarzy. Wyciągnął do ciebie rękę, Zavalita, a Teté zaczęła głośno płakać. Umarł, zanim go przywieźli do kliniki, orzekli lekarze, prawdopodobnie nie żył już rano, kiedy mama przyszła go obudzić i zobaczyła, że leży nieruchomo, sztywny, z otwartymi ustami.

To było we śnie, mówili, nie cierpiał. Ale Chispas zapewniał, że kiedy on i Gary razem ze służącym przenosili go do auta, wtedy jeszcze żył, jeszcze można było wyczuć tętno. Mama była w ambulatorium i kiedy wszedłeś, właśnie robili jej zastrzyk na uspokojenie: mówiła od rzeczy, a kiedy ją uściskałeś, zawyła. Niedługo potem usnęła i teraz najgłośniej krzyczała Teté. Potem zaczęła się schodzić służba, potem Anna, a ty, Popeye i Chispas aż do wieczora załatwialiście formalności, Zavalita. Karawan, myśli, cmentarz, ogłoszenia w gazetach. Wtedy na nowo pogodziłeś się z rodziną, Zavalita, od tego czasu już z nimi nie zrywałeś. Przy załatwianiu tych wszystkich spraw Chispasowi od czasu do czasu wyrywał się krótki szloch, myśli, miał w kiszeni proszki uspokajające i ssał je jak cukierki. Pod wieczór przyjechali do domu, a w ogrodzie, w salonie, w gabinecie było pełno ludzi. Mama już wstała i pilnowała przygotowań do ceremonii. Nie płakała, była nieumalowana i wyglądała bardzo staro, a koło niej kręciły się Teté, Gary i ciotka Eliana, i ciotka Rosa, a także Anna, Zavalita. Myśli: także Anna. Ludzie ciągle napływali, przez całą noc ktoś przychodził i wychodził, szepty, dym i pierwsze wieńce. Stryj Clodomiro całą noc siedział koło trumny, milczący, wyprostowany, z twarzą jak wosk, a kiedy się wreszcie i zbliżyłeś, żeby na niego spojrzeć, już świtało. Okno było zasłonięte i nie widziałeś jego twarzy, myśli: tylko ręce złożone na piersi, jego najwytworniejszy garnitur i gładko przyczesane włosy.

– Nie widziałem go prawie dwa lata – mówi Santiago. – Odkąd się ożeniłem. I nie to mnie najbardziej zmartwiło, że umarł. – Wszyscy musimy umrzeć, prawda, Ambrosio? Tylko że umarł myśląc, że jestem z nim skłócony.

Pogrzeb odbył się następnego dnia, o trzeciej po południu. Przez całe rano nadchodziły depesze, karty, kwity za mszę, ofiary, wieńce, a dzienniki opublikowały wiadomość w czarnych ramkach. Było bardzo dużo ludzi, tak, Ambrosio, nawet ktoś z pałacu prezydenckiego, a kiedy wchodzili na cmentarz, szarfę nieśli przez chwilę minister od Prado, minister Odrii, przywódca apristowski i jeszcze jakiś od Belaúnde. Stryj Clodomiro, Chispas i ty staliście w bramie cmentarza przyjmując kondolencje, co trwało przeszło godzinę, Zavalita. Cały następny dzień Anna i Santiago spędzili w Miraflores.

Mama była w swoim pokoju, gdzie ciągle przychodzili krewni, a kiedy zobaczyła ich dwoje, uściskała i ucałowała Annę, a Anna ją, i obie się popłakały. Myśli: taki jest świat, Zavalita. Myśli: taki? Po południu przyszedł stryj Clodomiro i siedział w salonie razem z Popeve’em i Santiago: wydawał się roztargniony, zatopiony w swoich myślach, i kiedy go o coś pytano, odpowiadał prawie niedosłyszalnymi monosylabami. Nazajutrz ciotka Eliana zabrała mamę do siebie do Chosica, aby uniknęła najazdu gości.

– Po jego śmierci już się nie kłóciłem z rodziną – mówi Santiago. – Widujemy się bardzo rzadko, ale żyjemy ze sobą w zgodzie, chociaż z daleka.

– Nie – powtórzył Ambrosio. – Ja tu nie przychodzę się kłócić.

– W porządku, bo już chciałam wołać Robertita, on jest dobry na takich, ci się lubią kłócić – powiedziała Queta. – Gadaj wreszcie, po jaką cholerę cię tu przyniosło, albo się zabieraj.

Nie byli nadzy, nie leżeli na łóżku, nie zgasili światła. Z dołu dochodził taki sam jak zwykle gwar muzyki, niewyraźnych głosów przy barze, chichotów w saloniku. Ambrosio siedział na łóżku i Queta widziała go w stożku światła, jego spokojną, mocną sylwetkę, granatowy garnitur, czarne półbuty z wąskimi nosami i biały kołnierzyk nakrochmalonej koszuli. Widziała jego skamieniałą desperację, obłędny gniew tkwiący w głębi oczu.

– Pani dobrze wie, że mi chodzi o nią – Ambrosio patrzył jej prosto w twarz, nawet nie mrugnął. – Pani mogła coś zrobić i nic pani nie zrobiła. Pani jest jej przyjaciółką.

– Ja mam dosyć własnych zmartwień – powiedziała Queta. – Nie chcę o tym mówić, ja tu przychodzę zarabiać pieniądze. Idź sobie i więcej mi się nie pokazuj. Ani tu, ani u mnie w domu.

– Pani powinna była coś zrobić – powtórzył uparty, twardy i zmieniony głos Ambrosia. – Dla własnego dobra.

– Dla mojego dobra? – powiedziała Queta; stała oparta plecami o drzwi, wziąwszy się pod boki.

– To znaczy, dla jej własnego dobra – mruknął Ambrosio. – Przecież pani sama mówiła, że to pani przyjaciółka, że pani ją lubi, chociaż taka wariatka, nie?

Queta zrobiła parę kroków, usiadła na jedynym krześle, naprzeciwko niego. Założyła nogę na nogę, przyglądała mu się badawczo, a on pierwszy raz wytrzymał jej spojrzenie nie spuszczając oczu.

– Przysłał cię Złote Jajo – powiedziała Queta powoli. – Dlaczego ci nie kazał iść do niej? Ja nic do tego nie mam. Powiedz temu pedałowi, żeby mnie nie pakował w swoje sprawy. Ona to ona, a ja to ja.

– Mnie nikt nie przysłał, on nawet nie wie, że ja panią znam – powiedział Ambrosio bardzo spokojnie, patrząc na nią. – Przyszedłem pogadać. Po przyjaźni.

– Po przyjaźni? – powiedziała Queta. – A kto ci powiedział, że ja się z tobą przyjaźnię?

– Niech pani jej powie, niech pani jej przemówi do rozsądku – mruknął Ambrosio. – Niech zrozumie, że bardzo źle postąpiła. Pani jej powie, że on już nie ma pieniędzy, interesy źle mu idą. Pani jej poradzi, żeby o nim na zawsze zapomniała.

– Złote Jajo znowu ją każe wsadzić? – powiedziała Queta. – Co ta kanalia jeszcze może jej zrobić?

– On jej nie kazał zamknąć, on ją wyciągnął z aresztu – powiedział Ambrosio nie podnosząc głosu, nie poruszając się. – Pomagał jej, opłacił szpital, dał forsę. A nie miał żadnego obowiązku, tylko tak, z litości. I więcej nie będzie dawał. Pani jej powie, że bardzo źle postąpiła. Niech mu więcej nie grozi,

– Wynoś się – powiedziała Queta. – Niech Złote Jajo sam się z nią dogaduje. To nie moja rzecz. Ani nie twoja, ty się w to nie mieszaj.

– Niech pani jej poradzi – powtórzył uparty, napięty głos Ambrosia. – Jak mu nie przestanie grozić, to źle na tym wyjdzie.

Queta zaśmiała się i zdała sobie sprawę, że jej śmiech jest wymuszony i nerwowy. Ambrosio patrzył na nią spokojnie, zdecydowany na wszystko, z tym cichym rozgorączkowanym wrzeniem w oczach. Milczeli obrzucając się wzrokiem, o pół metra od siebie.

– Na pewno nie on cię przysłał? – powiedziała wreszcie Queta. – Złote Jajo boi się biednej wariatki? Taki głupi, że się boi tej biduli? Przecież ją widział, wie, w jakim stanie ona jest teraz. I ty też wiesz. Ty też tam masz swoją wtyczkę, nie?

– I jeszcze to – zachrypiał Ambrosio. Ściągnął kolana, skulił się, widziała, jak jego palce wpijają się w uda. Głos mu się rwał. – Ja jej nic nie zrobiłem, do mnie nic nie miała.

A Amalia jej pomagała, była razem z nią we wszystkich nieszczęściach. No i po co ona to rozgadała.

– Co się stało – rzekła Queta; pochyliła się ku niemu: – Opowiedziała mu, że ty i Amalia?

– Że to moja kobita, że spotykamy się co niedziela, że to już tak całe lata i że ona jest w ciąży – jakby coś pękło w głosie Ambrosia i Queta pomyślała zaraz się rozpłacze. Ale nie: tylko głos płakał, oczy były suche, matowe, szeroko otwarte. – Bardzo źle postąpiła.

– No tak – powiedziała Queta prostując się. – Więc dlatego się wściekasz. Teraz już wiem, dlaczegoś tu przyszedł.

– Ale dlaczego? – w głosie Ambrosia brzmiała wciąż ta sama udręka. – Myślała, że w ten sposób go namówi? że uda jej się wyciągnąć więcej forsy? Dlaczego zrobiła takie świństwo?

– Bo biedna wariatka już naprawdę zwariowała – szepnęła Queta. – To ty tego nie wiesz? Ona chce wyjechać, ona musi wyjechać. To nie było ze złośliwości. Ona nie wie, co robi.

– Myślała jak mu opowiem, to będzie cierpiał – powiedział Ambrosio. Skinął głową, na moment zamknął oczy. Otworzył: – To go zaboli, to go rozłoży. Tak myślała.

– To przez tego skurwysyna, tego Lucasa, co się w nim zakochała, on jest teraz w Meksyku – powiedziała Queta. – Ty nie wiesz. Ciągle do niej pisze przyjedź, przywieź forsę, pobierzemy się. A ona mu wierzy, głupia. Już sama nie wie, co robi. To nie było ze złośliwości.

– Właśnie że tak – powiedział Ambrosio; uniósł dłonie i znowu, z dziką pasją, wbił je w uda, gniotąc spodnie. – Zrobiła mu krzywdę, cierpiał przez nią.

– Złote Jajo musi ją zrozumieć – powiedziała Queta. – Wszyscy się z nią obchodzili jak skurwysyny. Cayo Śmierdziel, Lucas, wszyscy, których przyjmowała u siebie w domu, wszyscy, dla których była miła i…

– On, on? – zachrypiał Ambrosio i Queta umilkła; jeszcze trochę, a rzuciłaby się do ucieczki, ale Murzyn nie ruszał się z miejsca. – On się z nią źle obszedł? No niech pani powie., co on jej zawinił? Czy jej coś zawdzięcza? Czy miał obowiązek jej pomagać? Czy nie dał jej forsy? On jeden był dla niej dobry i zrobiła mu takie świństwo. Ale już dosyć, skończyło się. Pani jej to powie.

– Już jej mówiłam – mruknęła Queta. – Nie pakuj się w takie historie, bo sama najwięcej oberwiesz. Kiedy się dowiedziałam, że Amalia jej opowiadała o tobie i że jest w ciąży, zaraz ją ostrzegłam. Uważaj, nie mów tej małej, że Ambrosio, uważaj, nie lataj z językiem do Złotego Jaja, nie gadaj, że Amalia. Nie pakuj się w awanturę, nie rób draki. To był żart, ona tego nie robi ze złośliwości, chce mieć forsę dla Lucasa. To wariatka, naprawdę.

– I to bez żadnego powodu, tylko dlatego, że był dobry i że jej pomógł – mruknął Ambrosio. – Gdyby o mnie nagadała Amalii, to by mi tak nie dojadło. Ale jemu. To było ze złości, z czystej złości.

– Nie dojadłoby ci, gdyby opowiedziała wszystko twojej dziewczynie – powiedziała Queta przyglądając mu się. – Ciebie obchodzi tylko Złote Jajo, tylko ten pedryl. Jesteś gorszy od niego. Wynoś się, już cię nie ma.

– Posłała list jego żonie – zachrypiał Ambrosio i Queta zobaczyła, jak się wstydzi, jak spuszcza głowę. – Jego małżonce. Twój mąż to i to, twój mąż z kierowcą, spytaj go, co czuje, kiedy Murzyn to i tamto, i tak na całe dwie strony. Jego żonie. No niech pani powie, czemu to zrobiła.

– Bo już całkiem zwariowała – rzekła Queta. – Bo chce wyjechać do Meksyku i nie wie, co robi, byle tylko…

– Telefonowała do niego do domu – zachrypiał Ambrosio, podniósł głowę i spojrzał w twarz Quety, a ona dostrzegła zastygłe w jego oczach szaleństwo, bezgłośne wrzenie. – Twoi krewni, twoi przyjaciele, twoje dzieci dostaną takie same listy. Takie jak żona. I twoi pracownicy też. Jedynemu, co się z nią dobrze obszedł, jedynemu człowiekowi, co jej pomógł, i to bez żadnego powodu.

– Bo jest w rozpaczy – powtórzyła Queta głośniej. – Chce mieć pieniądze, żeby wyjechać, i już. Niech on jej da, niech…

– Dał jej wczoraj – zachrypiał Ambrosio. – Bo cię ośmieszę, bo cię zniszczę, bo cię załatwię. Sam jej zawiózł. To nie tylko pieniądze na przejazd. Ona zwariowała, ona chce jeszcze oprócz tego sto tysięcy. No widzi pani? Niech pani z nią pomówi. Żeby go więcej nie napastowała. Niech pani jej powie, że to ostatni raz.

– Nic jej nie powiem – mruknęła Queta. – Mam to gdzieś, nie chcę nic więcej wiedzieć. Niech się pozabijają, ona i Złote Jajo, co mi zależy. Ja się nie będę pchała w takie sprawy. Ty się tu stawiasz, bo Złote Jajo cię wyrzucił, co? Wygrażasz mi tutaj, bo chcesz, żeby ten pedał ci przebaczył, żeby się nie wściekał o Amalię?

– Niech pani nie udaje głupiej, pani doskonale wie, jak jest – powiedział Ambrosio. – Ja tu nie przyszedłem, żeby się awanturować, ja chcę porozmawiać. Wcale mnie nie wyrzucił, wcale mnie tu nie przysyłał.

– Czemuś nic nie mówił na początku – powiedział don Fermín. – Mam dziewczynę, będziemy mieli dziecko, chcę się z nią ożenić. Powinieneś był mi wszystko opowiedzieć, Ambrosio.

– Tym lepiej dla ciebie – powiedziała Queta. – Przez tyle czasu spotykałeś się z nią po kryjomu, bo się bałeś Złotego Jaja, nie? No to już po kłopocie. Już wie i wcale cię nie zwolnił. Ona to zrobiła nie przez złośliwość. Nie pchaj się w te sprawy, niech sobie załatwiają sami.

– Wcale mnie nie wylał, wcale się nie wściekał, wcale na mnie nie krzyczał – zachrypiał Ambrosio. – Tylko się nade mną litował, przebaczył mi. Czy pani nie rozumie, że komuś takiemu jak on nie można robić świństw? Nie rozumie pani?

– Jak ci musiało być ciężko, Ambrosio, jak ty mnie musiałeś nienawidzić – powiedział don Fermín. – Przez tyle lat musiałeś ukrywać, że masz dziewczynę. Ile to lat, Ambrosio?

– Aż się poczułem jak ostatnia szmata, jak już sam nie wiem co – jęknął Ambrosio waląc pięścią o łóżko, i Queta jednym skokiem zerwała się z krzesła.

– Myślałeś, że się na ciebie pogniewam, ty biedny głupcze?

– powiedział don Fermín. – Nie, Ambrosio. Zabierz swoją dziewczynę z tego domu, miej z nią dzieci. Możesz tutaj pracować, jak długo zechcesz. I zapomnij o Ancón i o tym wszystkim, Ambrosio.

– Wie, jak się zabrać do ciebie – mruknęła Queta, idąc szybko do drzwi. – Wie, jaki jesteś. Nic nie powiem Hortensji. Sam jej powiedz. I niech tu więcej twoja noga nie postanie, ani tu, ani u mnie w domu, bo popamiętasz na całe życie.

– Dobra, już sobie idę, niech się pani nie boi, nie myślę przychodzić – mruknął Ambrosio podnosząc się; Queta otworzyła już drzwi i gwar z dołu słychać było o wiele wyraźniej. – Ale proszę ostatni raz. Niech jej pani poradzi, niech jej pani przetłumaczy. Żeby mu dała spokój, na zawsze, rozumie pani?

Za kierowcę w mikrobusie był jeszcze tylko trzy tygodnie, tyle, ile wytrzymał ten grat. Wóz wysiadł mu zupełnie pewnego ranka tuż przed Yarinacocha, dymił, dostał jakiejś mechanicznej czkawki i zakończył życie po krótkiej, zgrzytliwej agonii. Podnieśli maskę, silnik był do niczego. Biedaczysko, na co mu przyszło, powiedział szef, don Calixto. I do Ambrosia: jak tylko będę potrzebował szofera, to cię wezwę. W dwa dni potem zjawił się w chacie właściciel, don Alandro Pozo: tak, on wie, straciłeś pracę, umarła ci żona, kiepsko ci idzie. On ci bardzo współczuje, Ambrosio, ale to nie jest towarzystwo dobroczynności, musisz się wynieść. W zamian za zaległe komorne don Alandro zgodził się wziąć łóżko, stół, kołyskę i kuchenkę, a resztę rzeczy Ambrosio popakował w jakieś skrzynki i zaniósł doñi Lupe. Widząc, że jest taki przybity, doña Lupe zrobiła mu kawy: w każdym razie o Amalitę Hortensję nie musisz się martwić, tymczasem zostanie u niej. Ambrosio poszedł do Pantaleóna, ale tamten jeszcze nie wrócił z Tingo. Przyjechał pod wieczór i zastał Ambrosia na progu swojego domu, z nogami w błocie. Starał się go podnieść na duchu: no pewnie, może mieszkać razem z nim, póki mu nie dadzą jakiej pracy, A czy mi dadzą, Pantaleón? Ba, to prawda, że trudno o pracę, Ambrosio, a może byś spróbował gdzie indziej? Poradził mu, żeby wyjechał do Tingo albo do Huanuco. Ale Ambrosia aż ściskało w dołku na myśl o tym, że ma wyjechać stąd, gdzie tak niedawno umarła Amalia, paniczu, a poza tym co on by zrobił z Amalitą Hortensją. No więc usiłował zostać w Pucallpa. Jednego dnia pomagał przy wyładunku barek, drugiego wymiatał pajęczyny i zabijał szczury w „Magazynach Wong” i nawet robił przy dezynfekcji kostnicy, ale to wszystko ledwie starczało na papierosy. Gdyby nie Pantaleón i doña Lupe, to by wcale nie jadł. W końcu, robiąc dobrą minę do złej gry, poszedł któregoś dnia do don Hilaria: nie żeby się stawiać, paniczu, tylko żeby go błagać. On jest wykończony, don, może pan co zrobi dla niego.

– Mam komplet kierowców – powiedział don Hilario ze smutnym uśmiechem. – Przecież dla ciebie nie będę kogoś wyrzucał z pracy.

– To niech pan zwolni tego idiotę z zakładu pogrzebowego: don – poprosił Ambrosio. – Niechbym ja tam siedział.

– Idiocie ja nie płacę, tylko mu tam pozwalam spać – wyjaśnił don Hilario. – Jeszcze nie oszalałem, żeby go wyrzucać. Ty jutro dostaniesz pracę i gdzie ja znajdę drugiego, co by mnie nic nie kosztował.

– Zostałem samiuteńki, rozumie pan? – mówi Ambrosio. – I jeszcze te kwity, co mi podsuwał pod nos, skąd ja miałem wziąć forsę?

– Ale nic mu nie powiedział: wysłuchał, przytakiwał, mruknął jaka szkoda. Don Hilario go pocieszył, poklepał po plecach, a na pożegnanie dał mu piątkę, żebyś miał za co łyknąć, Ambrosio. Poszedł coś zjeść do gospody na ulicy Comercio i kupił lizaka dla Amality Hortensji. U doñi Lupe zastał złe wiadomości: znowu przychodzili ze szpitala, Ambrosio. Niech tam pójdzie, niech przynajmniej z nimi porozmawia, bo go wezwą na policję. Poszedł do szpitala i ta pani w administracji krzyczała na niego, że się ukrywał. Wyciągnęła rachunki i tłumaczyła mu, za co to jest.

– Czyste kpiny – mówi Ambrosio. – Coś koło dwóch tysięcy, ma pan pojęcie? Dwa tysiące za to, że ją zamordowali? Ale i wtedy nic nie powiedział: wysłuchał z poważną miną, potakiwał. Więc? – pani z administracji rozłożyła ręce. No to jej opowiedział, jakie ma kłopoty, i jeszcze nawet przesadził, żeby ją wzruszyć. Ta pani go spytała: jesteś ubezpieczony? Ambrosio nie wiedział. A gdzie przedtem pracował? Jakiś czas za kierowcę autobusu, a dawniej to w firmie przewozowej „Morales”.

– No więc jesteś – powiedziała pani z administracji. Spytaj don Hilaria, jaki jest numer twojej karty ubezpieczeniowej. Z tym numerem pójdziesz do biura, żeby ci ją wydali, a potem wrócisz do mnie. I zapłacisz tylko część.

On już wiedział, co będzie dalej, ale poszedł, żeby się przekonać o jeszcze jednym oszukaństwie don Hilaria: ten mu znowu zaczął gdakać i patrzył na niego, jakby chciał powiedzieć z ciebie jeszcze większy dureń, niż myślałem.

– Jakie ubezpieczenie – powiedział don Hilario. – Ubezpieczenie jest dla etatowych.

– To ja nie byłem etatowy? – zapytał Ambrosio. – Więc czym ja byłem, don?

– Jak mogłeś być na etacie, jeżeli nie masz zawodowego prawa jazdy?

– Jasne, że mam – powiedział Ambrosio. – A co to jest jak nie to.

– No tak, ale mi nic nie mówiłeś, to już nie moja wina – odparł don Hilario. – A poza tym chciałem ci pójść na rękę. W ten sposób unikałeś podatku od pensji.

– Jak to, przecież co miesiąc mi pan coś potrącał – powiedział Ambrosio. – To nie było na ubezpieczenie?

– To było na emeryturę – powiedział don Hilario. – Ale jak rzuciłeś pracę, straciłeś wszelkie prawa. Tak to jest, przepisy prawne to bardzo skomplikowana rzecz.

– I nawet nie te jego łgarstwa najbardziej mi dopiekły, tylko że mi zasuwał takie głupie gadki jak to o prawie jazdy – mówi Ambrosio. – Czy miał jakiś czuły punkt? Forsa, to jasne. No więc, żeby się zemścić, trzeba go było uderzyć po kieszeni.

Był wtorek i jeżeli chciał, żeby wszystko się udało, musiał czekać do niedzieli. Popołudnia spędzał u doñi Lupe, noce u Pantaleóna. Co będzie z Amalitą Hortensją, jeżeli jemu się coś stanie, doña Lupe, a jeżeli na przykład umrze, to co? To nic, Ambrosio, mała zostanie u niej, ona już jest dla niej jak córeczka, zawsze marzyła o córeczce. Rano chodził na plażę koło przystani albo kręcił się po rynku i pogadywał z różnymi włóczęgami. W sobotę po południu zjawiła się w Pucallpa „Górska Błyskawica”; okryta kurzem furgonetka wyładowana chyboczącymi się skrzyniami i walizami, które przymocowano linką na dachu, z głośnym warkotem wjechała w ulicę Comercio wzbijając za sobą obłok pyłu i stanęła przed biurem Moralesa. Kierowca wysiadł, pasażerowie wysiedli, wynoszono bagaże, a Ambrosio, za rogiem, kopiąc nogą kamyki czekał, aż szofer znowu wsiądzie i ruszy dalej: tak, odstawił wóz do garażu Lópeza. Poszedł do doñi Lupe i do wieczora bawił się z Amalitą Hortensją, która tak się od niego odzwyczaiła, że płakała, kiedy ją chciał wziąć na ręce. Przed ósmą poszedł do garażu i zastał tam tylko żonę Lópeza: ma zabrać wóz, proszę pani, don Hilario go potrzebuje. Jej nawet nie przyszło do głowy, żeby go spytać: kiedy wróciłeś do Moralesa? Wskazała mu ręką kąt podwórka: tam jest. Z benzyną i z olejem, tak, wszystko jak trzeba.

– Chciałem ją wywieźć i gdzieś na boku rozwalić – mówi Ambrosio. – Ale sobie pomyślałem, że to głupota, i uciekłem z nią do Tingo. Po drodze złapałem dwoje pasażerów, więc miałem na benzynę.

Kiedy rano wjeżdżał do Tingo María, przez chwilę się zawahał, a potem ruszył do garażu Itipayi: co słychać, Murzynie, wróciłeś do don Hilaria?

– Ukradłem mu wóz – powiedział Ambrosio. – Za to, co on ukradł mnie. Chcę ci go sprzedać.

Itipaya z początku bardzo się zdziwił, a potem zaczął się śmiać: oszalałeś, bracie.

– Tak – powiedział Ambrosio. – Kupujesz?

– Skradziony wóz? – zaśmiał się Itipaya. – A co ja z nim zrobię? „Górską Błyskawicę” wszyscy tu znają, don Hilario na pewno już był na policji.

– Nie to nie – powiedział Ambrosio. – To ja rozwalę. Przynajmniej się zemszczę.

Itipaya podrapał się w głowę: co za wariat. Ugadywali się tak z pół godziny. Jak ją chce zniszczyć, to już lepiej niech ktoś ma z niej pożytek, Murzynie. Ale dużo mu nie może dać: musi ją caluteńką rozebrać, sprzedawać po kawałku, przemalować karoserię i w ogóle. No to ile, Itipaya, ile wreszcie dajesz? No, a poza tym to jest ryzyko, Murzynie. Więc gadaj ile?

– Czterysta solów – mówi Ambrosio. – Mniej niż za używany rower. Akurat tyle, że mogłem dojechać do Limy, paniczu.

V

– Ja nie dlatego, żebym miał dość – mówi Ambrosio. – Ale już jest bardzo późno, paniczu.

I co jeszcze, Zavalita, co jeszcze? Rozmowa z Chispasem, myśli, nic poza tym. Po śmierci don Fermina Anna i Santiago zaczęli w niedzielę przychodzić na obiad do pani Zoili i wtedy spotykali się też z Chispasem i z Cary, z Popeye’em i Teté, ale wkrótce potem pani Zoila zdecydowała się na wyjazd do Europy z ciotką Elianą, która chciała umieścić swoją najstarszą córkę w jakiejś szwajcarskiej szkole, i razem odbyły dwumiesięczną podróż po Hiszpanii, Włoszech i Francji; spotkania urwały się, a po przyjeździe matki już do nich nie wrócili i więcej nie wrócą, myśli; co mi zależy, niech sobie będzie późno, Ambrosio, pijmy, Ambrosio. Pani Zoila po podróży była mniej przygnębiona, opaliła się podczas tego europejskiego lata, odmłodniała, przywiozła masę prezentów i usta się jej nie zamykały. Nie minął rok, a ona już się całkiem pozbierała, Zavalita, powróciła do ożywionych towarzyskich spotkań, znowu miała swoją kanastę, swoje wizyty, telewizję i proszone herbatki. Anna i Santiago odwiedzali ją co najmniej raz w miesiącu i wtedy zatrzymywała ich na kolację, jej stosunek do nich był teraz nie najgorętszy, ale pełen uprzejmości, bardziej jak do przyjaciół niż członków rodziny, pani Zoila odnosiła się do Anny z dyskretną sympatią, z nieobowiązującą, zrezygnowaną serdecznością. Nie zapomniała o niej przy rozdzielaniu prezentów z podróży, Zavalita, dla Anny też coś przywiozła: hiszpańską mantylę, myśli, i bluzkę z włoskiego jedwabiu. Na jej urodziny i tym podobne święta Anna i Santiago przychodzili wcześnie i na krótko, aby ją uściskać i zniknąć przed nadejściem innych gości, a Teté i Popeye wpadali czasami wieczorem do domku krasnoludków, pogadać albo wyciągnąć ich na przejażdżkę samochodem. Chispas i Cary nigdy, Zavalita, ale jak były południowoamerykańskie mistrzostwa w piłce nożnej, przysłał ci w prezencie abonament. Źle wtedy stałeś z forsą i odprzedałeś go za pół ceny, myśli. Myśli: w końcu potrafiliśmy to tak ułożyć, żeby pozostawać w dobrych stosunkach. Byle z daleka, Zavalita, z uśmiechem, z żarcikami: tak, ale, za pozwoleniem, jemu zależy, jemu się spieszy, paniczu. Zrobiło się bardzo późno.

Ta rozmowa odbyła się w jakiś czas po śmierci don Fermina, w tydzień po twoim przejściu na pierwszą stronę „Kroniki”, Zavalita, a na kilka dni przedtem, jak Anna straciła pracę w klinice. Podnieśli ci pensję o pięćset solów, zmienili godziny pracy z nocnych na przedpołudniowe, teraz to już naprawdę miałeś się nie widywać z Carlitosem, Zavalita, no i któregoś dnia natknąłeś się na Chispasa, jak wychodził od matki. Rozmawiali przez chwilę stojąc na chodniku: może wyskoczymy jutro na obiad, mądralo? Dobra, Chispas. A wieczorem zastanawiałeś się bez specjalnego zainteresowania, co mu przyszło do głowy, czego chce. Następnego dnia Chispas przyjechał po niego trochę po dwunastej. Pierwszy raz tu był, Zavalita, wszedł do ogródka i widziałeś go z okna, zawahał się, zapukał do drzwi Niemki, cały na beżowo, i ta kamizelka, i kanarkowa koszula z modnym kołnierzykiem. I zachłanne spojrzenie Niemki, zmierzyła Chispasa od stóp do głowy pokazując mu twoje drzwi: to tam, litera „C”. Oto Chispas po raz pierwszy i ostatni znalazł się w domku krasnoludków,

Zavalita. Klepnął go w ramię, cześć, mądralo, i roześmiany, swobodny, zawładnął obydwoma pokoikami.

– Wynalazłeś sobie wspaniałą kryjówkę, chudy oglądał stolik, półkę z książkami; posłanie Batuquita. – Akurat mieszkanko dla takich cyganów jak ty i Anna.

Pojechali na obiad do Herradura, do Szwajcarskiej. Kelnerzy i maitre d’hótel znali Chispasa, wiedzieli, kim jest, dowcipkowali i kręcili się wokół nich, dyskretni i szybcy, a Chispas kazał ci spróbować tego cocktailu poziomkowego, specjalność zakładu, chudy, słodki i mocny. Usiedli przy stoliku z widokiem na wybrzeże: widzieli wzburzone morze, niebo zasnute zimowymi chmurami, i Chispas doradzał na początek chupe po limańsku, a potem kurę w ostrym sosie albo kaczkę z ryżem.

– Deser sam wybiorę – powiedział Chispas, kiedy kelner odszedł z zamówieniem. – Naleśniki na słodko. Bezbłędne przy rozmowie o interesach.

– Mamy rozmawiać o interesach? – powiedział Santiago. – Chyba mi nie zaproponujesz pracy u siebie. Nie psuj mi obiadu.

– Wiem, dostajesz wysypki, jak tylko usłyszysz o interesach, cyganie – zaśmiał się Chispas. – Ale tym razem się nie wykręcisz, krótko, ale pogadamy. Ściągnąłem cię tutaj, bo przy dobrym obiedzie i mrożonym piwie będzie ci łatwiej połknąć tę pigułkę.

Znowu się śmiał, teraz już trochę sztucznie, a poprzez ten śmiech można było dostrzec jakby skrępowanie, Zavalita, jakby błysk niepokoju: ach ty chudy cyganie, powiedział dwa razy, ach ty chudy cyganie. Już nie wariat, nie czarna owca ani zakompleksiony komunista, myśli. Myśli: coś bardziej pieszczotliwego i nieokreślonego, określenie, pod które można podciągnąć wszystko. Chudy cygan, Zavalita.

– No to dawaj tę pigułkę – powiedział Santiago. – Zanim przyniosą chupe.

– Ty masz wszystko gdzieś, cyganie – powiedział Chispas, i już się nie śmiał, tylko cień uśmiechu pozostał na ogolonej twarzy, ale w głębi jego oczu wciąż tkwiła, wciąż rosła ta niepewność, coś krzyczało z niepokoju, Zavalita. – To już tyle miesięcy od śmierci starego, a tobie nawet nie przyszło do głowy zapytać o te wszystkie sprawy, co po nim zostały.

– Mam do ciebie zaufanie – powiedział Santiago. – Wiem, że nie przyniesiesz wstydu firmie noszącej nasze nazwisko.

– Dobra, dobra, porozmawiajmy poważnie – Chispas oparł łokcie o stół, a brodę na dłoni, i znowu ten rozedrgany błysk, to ciągłe mruganie, Zavalita.

– Pośpiesz się – powiedział Santiago. – że jak przyniosą chupe, koniec z interesami.

– Jak można się domyślać, zostało do załatwienia wiele spraw – powiedział Chispas zniżając głos. Rozejrzał się po sąsiednich stolikach, zakaszlał i zaczął mówić, z przerwami, dobierając słowa ostrożnie i jakby z obawą. – Na przykład testament. To było bardzo skomplikowane, trzeba było długich zabiegów, żeby go przeliczyć na gotówkę. Będziesz musiał iść do notariusza i podpisać całą kupę dokumentów. W tym kraju wszędzie biurokratyczne pułapki, papierki i papiereczki, sam wiesz, jak to jest.

Biedak, był nie tylko zmieszany i skrępowany, myśli, ale także przestraszony. Pewnie z całą starannością przygotowywał tę rozmowę, z góry odgadując, jakie pytanie mu zadasz, czego będziesz żądał i czym groził. Czyżby miał w zanadrzu gotowy arsenał odpowiedzi i wyjaśnień? Myśli: było ci wstyd, Chispas. Co jakiś czas przerywał i patrzył w okno. Był listopad i na plaży nie ustawiono jeszcze kabin, nikt nie przychodził się kąpać. Nadbrzeżną autostradą od czasu do czasu przejeżdżały samochody, od czasu do czasu parę osób szło w stronę morza, które było szarozielone i niespokojne. Wysokie huczące fale łamały się w dali i zalewały całą plażę, a białe ptaki unosiły się cicho nad spienioną wodą.

– No więc sprawa tak wygląda – powiedział Chispas – stary chciał wszystko uporządkować, bał się drugiego ataku. Zaczęliśmy to robić, kiedy umarł. Dopiero zaczęliśmy. Chodziło o to, żeby uniknąć podatku spadkowego, tych przeklętych papierków. Nadawaliśmy sprawie pozory legalności, wszystko zostało przepisane na moje nazwisko, łącznie z fikcyjną umową o przyjęcie firmy, i tak dalej. Jesteś na tyle inteligentny, żeby zrozumieć. To nie znaczy, że stary chciał mi zostawić wszystko. Chciał tylko uniknąć komplikacji. Mieliśmy właśnie załatwić akt przejęcia firmy przeze mnie, a jednocześnie uporządkować to, do czego macie prawo ty i Teté. No i mama oczywiście.

Chispas uśmiechnął się i Santiago też. Właśnie przynieśli chupe, Zavalita, para unosiła się nad talerzami, nakładając się na to nagłe, choć niedostrzegalne napięcie, które teraz zapanowało między nimi.

– Stary miał dobry pomysł – powiedział Santiago. – To było najrozsądniejsze, żeby przepisać wszystko na ciebie i w ten sposób uniknąć kłopotów.

– Nie wszystko – powiedział Chispas prędko, z uśmiechem, unosząc dłonie. – Tylko laboratorium i spółkę. Tylko interesy. Ani domu, ani mieszkania w Ancón. A poza tym zrozum, że to tylko fikcyjny zapis. To, że tam figuruje moje nazwisko, nie znaczy, że wszystko zostanie przy mnie. Załatwiłem już sprawy Teté i mamy.

– No więc w porządku – powiedział Santiago. – Koniec z interesami, zabieramy się do chupe. Fajnie wygląda, popatrz, Chispas.

I jego twarz, Zavalita, jego rozbiegane, mrugające oczy, powściągane niedowierzanie, zażenowana ulga i ożywione ruchy rąk, kiedy ci podsuwał chleb, masło, kiedy ci nalewał piwa.

– Wiem, że cię to nudzi – powiedział Chispas. – Ale nie mogłem dłużej zwlekać. Twoje sprawy też trzeba uregulować.

– Jakie znów moje sprawy – powiedział Santiago. – Podaj mi paprykę, dobrze?

– Dom i mieszkanie miały przypaść mamie, to całkiem oczywiste – powiedział Chispas. – Ale ona nie chce słyszeć o mieszkaniu, mówi, że jej noga nie postanie więcej w Ancón. Uparła się. Z Teté już doszliśmy do porozumienia. Odkupiłem jej udział w laboratorium i w innych przedsiębiorstwach. To tak jakby dostała spadek, rozumiesz?

– Tak – powiedział Santiago. – Ale wiesz co, Chispas, mnie to rzeczywiście straszliwie nudzi.

– Zostałeś tylko ty – zaśmiał się Chispas nie zważając na jego słowa i zamrugał oczami. – Ty też masz tu swoją część, chociaż cię to nudzi. Właśnie o tym musimy porozmawiać. Myślałem, że można to załatwić podobnie jak z Teté. Obliczymy, ile na ciebie przypada, i ponieważ ty nie cierpisz interesów, więc ja to od ciebie odkupię.

– Wsadź to sobie gdzieś i daj mi spokojnie zjeść chupe – powiedział Santiago ze śmiechem, ale Chispas patrzył na ciebie całkiem poważnie, Zavalita, więc i ty musiałeś być poważny. – Ja już kiedyś mówiłem staremu, że nigdy nie przyłożę ręki do jego interesów, więc zapomnij o moich prawach i o mojej części. Ja się sam wydziedziczyłem, Chispas, kiedy się wyprowadziłem z domu. Więc nie ma mowy o żadnych akcjach, o kupowaniu i w ogóle raz na zawsze koniec z tą sprawą, okey?

Gwałtowne mruganie, Zavalita, i to jego cholerne, agresywne zakłopotanie: trzymał uniesioną łyżkę, niteczka czerwonego sosu spływała z niej do talerza i na obrus. Patrzył na ciebie, jakby trochę przestraszony i jednocześnie zrozpaczony, Zavalita.

– Nie wygłupiaj się – powiedział w końcu. – Wyniosłeś się z domu, ale nie przestałeś być synem starego, nie? Słowo daję, można pomyśleć, że ci brak piątej klepki.

– Brak mi piątej klepki – powiedział Santiago. – Nic mi się nie należy, a jeżeli nawet, to nie mam ochoty brać ani grosza z majątku starego. Okey, Chispas?

– Nie chcesz akcji? – powiedział Chispas. – Okey. Jest inna możliwość. Obgadałem to z Teté i z mamą, one się zgadzają. Przepiszemy na ciebie mieszkanie w Ancón.

Santiago zaczął się śmiać i uderzył dłonią w stół. Przybiegł kelner, zapytać, czego sobie życzą, nie, nic, przepraszam. Chispas siedział z poważną miną i wyglądało, że już znowu panuje nad sobą, zakłopotanie znikło z jego twarzy i patrzył teraz na ciebie serdecznie i z wyższością, Zavalita.

– Skoro nie chcesz akcji, to będzie najrozsądniejsze wyjście – powiedział Chispas. – one się zgadzają. Mama tam za nic nie pojedzie, czuje jakąś dziwną nienawiść do Ancón. Teté i Popeye budują sobie dom w Santa Maria. Popeye bardzo dobrze stoi, odkąd Belaúnde został prezydentem, zresztą sam wiesz. A ja mam tyle roboty, że nie mogę sobie pozwolić na luksus letnich wakacji. Więc to mieszkanie…

– Oddaj je biednym – powiedział Santiago. – Koniec, kropka, Chispas.

– Jeżeli Ancón cię mierzi, nie musisz korzystać z tego mieszkania – powiedział Chispas. – Sprzedasz je i kupisz sobie drugie w Limie, będziesz mógł się lepiej urządzić.

– Nie chcę się lepiej urządzić – powiedział Santiago. – Jeżeli w tej chwili nie skończysz, to się pokłócimy, Chispas.

– Przestań się zachowywać jak dziecko – nalegał Chispas, szczerze nalegał, myśli. – Jesteś dorosły, masz żonę, masz obowiązki. Nie bądź śmieszny.

Już był opanowany i pewny siebie, Zavalita, już minęło złe samopoczucie, obawa, teraz mógł ci doradzać i pomagać, i spać spokojnie. Santiago uśmiechnął się do niego i poklepał go po ramieniu: koniec z tym, Chispas. Maltre podbiegł zadyszany i przejęty i pytał, czy chupe jest niedobre: nie, wspaniałe, i obaj nabrali pełne łyżki, żeby widział.

– Nie mówmy już o tym – powiedział Santiago. – Zawsześ-my się kłócili, a teraz żyjemy w zgodzie, no nie, Chispas? No więc niech tak będzie dalej. Ale nigdy nie wspominaj o tej sprawie, okey?

I jego twarz, zmęczona, zdezorientowana, rozżalona, uśmiechnął się żałośnie, Zavalita, i wzruszył ramionami, i milczał przez dłuższą chwilę, z miną zdumioną i pełną współczucia. Spróbowali jeszcze kaczki z ryżem i Chispas zapomniał o deserze. Przyniesiono rachunek, Chispas zapłacił i idąc do samochodu wdychali wilgotne, słone powietrze i wymieniali banalne uwagi o tym, jakie to dziś duże fale i o przechodzących właśnie dziewczynach, i o wyścigowym aucie, które z warkotem przemknęło ulicą. W drodze do Miraflores nie powiedzieli ani słowa. Stanęli przed domkiem krasnoludków i kiedy Santiago był już jedną nogą na zewnątrz, Chispas wziął go za ramię.

– Nigdy cię nie rozgryzę, mądralo – i pierwszy raz od początku tego spotkania jego głos brzmiał tak szczerze, myśli, tyle w nim było wzruszenia. – Co ty, u diabła, chcesz zrobić ze swoim życiem? Dlaczego robisz wszystko, żeby samego siebie rozłożyć na obie łopatki?

– Taki już ze mnie masochista – uśmiechnął się Santiago. – Ciao, Chispas, pozdrów starą i Gary.

– Idź, wariacie – powiedział Chispas i on też się uśmiechnął. – I pamiętaj, że gdyby ci kiedykolwiek było czegoś potrzeba…

– Dobra, wiem – powiedział Santiago. – No, już cię nie ma, idę się przespać. Ciao, Chispas.

Gdybyś tego nie opowiadał Annie, uniknąłbyś wielu sprzeczek, myśli. Stu sprzeczek, Zavalita, dwustu. Uderzyło ci do głowy? myśli. Myśli: spójrz, kochanie, jakiego masz dumnego męża, nic nie przyjąłem, kochanie, posłałem ich do diabła razem z akcjami i nieruchomościami, kochanie. Myślałeś, że wpadnie w zachwyt, Zavalita, myślałeś, że co? Ciskała ci to potem w twarz, myśli, wyrzucała ci to za każdym razem, kiedy zabrakło pieniędzy do pierwszego, za każdym razem, kiedy musiała brać na kredyt od Chińczyka albo pożyczać od Niemki. Biedna Anita, myśli. Myśli: biedny Zavalita.

– Już bardzo późno, paniczu – nalega po raz nie wiadomo który Ambrosio.

– Jeszcze kawałek, już dojeżdżamy – powiedziała Queta i pomyślała: ilu robotników. Czy to akurat wychodzili z fabryki? Tak, wybrała sobie najgorszą porę. Syreny wyły i hałaśliwa ludzka fala zalała aleję. Taksówka wolno posuwała się naprzód walcząc z tłumem, czyjeś twarze zbliżały się do okienek, przypatrywały się jej. Gwizdali na nią, mówili ohoho, ale cizia, robili świńskie miny. Fabryki i ubogie kamienice, i znów fabryki, i znów domy nędzarzy, i ponad głowami tych ludzi Queta widziała murowane fasady, dachy pokryte blachą, słupy dymu z kominów. Od czasu do czasu gdzieś daleko drzewa na fermach, tędy biegła aleja: to tutaj. Taksówka stanęła i Queta wysiadła. Kierowca patrzył jej w oczy z ironicznym uśmieszkiem.

– No i co tak szczerzysz zęby – powiedziała Queta. – Mam dwa nosy czy jak?

– Nie odstawiaj obrażonej damy – powiedział szofer. – Dziesięć solów, ślicznotko.

Queta dała mu pieniądze i odwróciła się na pięcie. Kiedy otwierała małą furtkę w wy pełzły m różowym murze, słyszała warkot oddalającej się taksówki. W ogrodzie nie było nikogo. W korytarzu siedział na skórzanym fotelu Robertito i czyścił sobie paznokcie. Spojrzał na nią swymi smolistymi oczyma:

– Cześć, Quetita – powiedział wesoło. – Wiedziałem, że dzisiaj przyjdziesz. Madame na ciebie czeka.

Ani jak się czujesz, ani czy już wszystko dobrze, pomyślała Queta, nawet ręki nie podał. Weszła do środka i jeszcze zanim dostrzegła twarz, rzuciły jej się w oczy połyskliwe cienkie paznokcie Ivonne, iskrzący się pierścionek i ołówek, którym właśnie adresowała kopertę.

– Dzień dobry – powiedziała Queta. – Jak to miło znów panią widzieć.

Pani Ivonne uśmiechnęła się ozięble i obrzuciła ją uważnym spojrzeniem.

– No proszę, już wróciłaś – powiedziała w końcu. – Ale co przeszłaś, to przeszłaś, prawda?

– Owszem – powiedziała Queta i zamilkła, i poczuła ukłucia zastrzyków na ramionach, chłód metalu między nogami, usłyszała plugawe kłótnie sąsiadek i zobaczyła pielęgniarza o sztywnej szczecinie, który schylał się po basen.

– Byłaś u doktora Zegarry? – powiedziała pani Ivonne. – Dał ci zaświadczenie?

Queta skinęła głową, wyjęła z torebki złożony papier i podała go jej. W ciągu jednego miesiąca zrobiłaś się jak stara szmata, pomyślała, ładujesz sobie trzy razy tyle szminki na twarz, a i tak nic z tego. Pani Ivonne czytała zaświadczenie uważnie i z wysiłkiem, podsuwając papier pod zmrużone oczy.

– W porządku, jesteś zdrowa – znowu obejrzała ją od stóp do głów i zniechęcona machnęła ręką. – Ale wychudłaś na wiór. Musisz się odżywić, nabrać rumieńców. Na razie zdejmij te rzeczy, co masz na sobie. Namoczysz je. Nie masz nic na zmianę? Niech Malvina ci coś pożyczy. I to zaraz, na pewno naniosłaś ze sobą bakterii. W szpitalu roi się od bakterii.

– Będę miała ten sam pokój co dawniej, proszę pani? – spytała Queta i pomyślała nie wpadnę w złość, nie zrobię ci tej przyjemności.

– Nie, ten od tyłu – powiedziała pani Ivonne. – I weź gorącą kąpiel. Nie żałuj mydła, na wszelki wypadek.

Queta przytaknęła. Poszła na górę zaciskając zęby, patrząc niewidzącym wzrokiem na ten sam pąsowy dywan, na którym widniały stare plamy i nadpalone ślady po zapałkach i papierosach. Na półpiętrze zobaczyła Malvine, która rzuciła jej się na szyję: Quetita! Uściskały się, wycałowały.

– Jak to dobrze, że już jesteś zdrowa, Quetita – powiedziała Malvina. – Chciałam cię odwiedzić, ale stara mnie nastraszyła. To niebezpieczne, możesz się zarazić, możesz mi tu przynieść jakąś chorobę, tak mnie nastraszyła. Dzwoniłam do ciebie kupę razy, ale mi mówili telefon mają tylko ci, co płacą. Dostałaś paczki?

– Tak, dziękuję, Malvina – powiedziała Queta. – A najbardziej dziękuję za jedzenie. Od tego szpitalnego żarcia chciało się rzygać.

– Jak się cieszę, że wróciłaś – powtórzyła Malvina uśmiechając się do niej. – Taka złość mnie wzięła, jak się dowiedziałam, że złapałaś to świństwo, Quetita. Na świecie jest pełno kanalii. Tyle czasu żeśmy się nie widziały, Quetita.

– Miesiąc – westchnęła Queta. – A dla mnie to tyle co dziesięć miesięcy, Malvina.

Rozebrała się w pokoju Malviny, poszła do łazienki, nalała wody do wanny i weszła do niej. Kiedy się mydliła, ktoś otworzył drzwi i wsunęła się głowa, a potem cała postać Robertita: można, Quetita?

– Nie można – powiedziała ze złością. – No już, zjeżdżaj.

– Nie chcesz, żebym cię widział w wannie? – zaśmiał się Robertito. – Przeszkadzam ci?

– Tak – powiedziała Queta. – Jeszcze ci nie pozwoliłam. Zamknij.

Zaczął się śmiać, wszedł i zamknął drzwi: właśnie że nie pójdzie, Quetita, on zawsze wszystko robi na odwrót. Queta zanurzyła się po szyję w wodzie. Woda była brudna, pokryta pianą.

– Brudna byłaś, woda aż czarna – powiedział Robertito. – Jak dawno się nie kąpałaś?

Queta zaśmiała się: odkąd poszła do szpitala, cały miesiąc! Robertito zatkał nos i skrzywi! się z obrzydzeniem: pfuj, świnia. Po czym uśmiechnął się przyjaźnie i zrobił parę kroków w stronę wanny: czy jest zadowolona, że wróciła? Queta skinęła głową: jasne. Woda zafalowała i ukazały się jej kościste ramiona.

– Coś ci powiem, chcesz? – powiedziała wskazując ręką drzwi.

– Opowiedz, opowiedz – powiedział Robertito. – Strasznie lubię plotki.

– Bałam się, że stara mnie wypędzi – powiedziała Queta. – Ona ma bzika na punkcie bakterii.

– Musiałabyś pójść do jakiegoś domu drugiej kategorii, zjechałabyś piętro niżej – powiedział Robertito. – Co byś zrobiła, jakby cię nie przyjęła?

– Leżałabym – powiedziała Queta. – Jakiś drugorzędny lokal albo trzeciorzędny, albo Bóg wie co jeszcze.

– Madame jest dobra – powiedział Robertito. – Broni swoich interesów i ma rację. Dobrze się z tobą obeszła, sama wiesz, jak się którejś trafi taka wredna historia, to już tu dla niej nie ma miejsca.

– Bo dzięki mnie zrobiła niezłą forsę – powiedziała Queta. – Ona też mi coś niecoś zawdzięcza.

Usiadła i mydliła sobie piersi. Robertito dotknął ich palcem: ale ci sflaczały, Quetita, ale schudłaś. Przytaknęła: straciła w szpitalu piętnaście kilo, Robertito. Musisz teraz utyć, Quetita, bo nigdy nie złapiesz dobrego klienta.

– Stara mi powiedziała, że jestem jak wiór – powiedziała Queta. – W szpitalu prawie nic nie jadłam, tylko to, co mi przysłała Malvina.

– No to teraz sobie odbijesz – zaśmiał się Robertito. – Możesz się objadać jak wieprzek.

– Chyba mi się żołądek skurczył – powiedziała Queta zamykając oczy i wyciągając się w wannie. – Jak dobrze w takiej gorącej wodzie.

Robertito zbliżył się, wytarł ręcznikiem brzeg wanny i przysiadł na nim. Patrzył na Quete z szelmowską miną, uśmiechnięty złośliwie.

– Chcesz, to i ja ci coś powiem – powiedział ciszej, otwierając oczy, zgorszony własną śmiałością. – Chcesz?

– Pewnie, wrzuć mi parę plotek – powiedziała Queta. – Co tu gadają?

– W zeszłym tygodniu byliśmy z madame u twojego byłego – Robertito podniósł palec do ust, rzęsy mu zatrzepotały. – To znaczy u byłego faceta twojej byłej facetki. Zachował się jak ostatni sukinsyn, bo i taki jest.

Queta otworzyła oczy i uniosła się w wannie: Robertito strzepywał ze spodni kropelki wody.

– Cayo Śmierdziel? – powiedziała Queta. – Nie mów. Jest w Limie?

– Wrócił do Peru – powiedział Robertito. – Okazuje się, że ma dom w Chaclacayo, z basenem i w ogóle. I psiska, wielkie jak tygrysy.

– Bujasz – powiedziała Queta, ale zaraz zniżyła głos, bo Robertito dawał jej znaki, żeby nie mówiła tak głośno. – Naprawdę wrócił?

– Przepiękny dom z ogromnym ogrodem – powiedział Robertito. – Ja nie chciałem iść. Powiedziałem do madame to chyba żarty, tylko się natniemy, ale nie zwracała na mnie uwagi. Chodziło jej o interes. On ma kapitał, wie, że jestem akuratna ze wspólnikami, kiedyś byliśmy w przyjaźni. Ale on nas przegnał jak żebraków. Twój eks, Quetita, eks-facet twojej eks-facetki. Uch, ależ to wściekły pies.

– Chce zostać w Peru? – powiedziała Queta. – Wrócił, żel znowu się pchać do polityki?

– Mówił, że tylko przejazdem – wzruszył ramionami Robertito. – Musi być nadziany, masz pojęcie. Taki dom, żel w nim się zatrzymywać tylko przejazdem. Mieszka w Stanąć! Taki samiuteńki jak kiedyś, mówię ci. Stary, obrzydliwy i antypatyczny.

– Nie pytał was? – powiedziała Queta. – Mówił coś o niej.

– O Muzie? – rzekł Robertito. – To sukinsyn, Quet mówię ci. Madame mu powiedziała, bardzo nas to zmartwił biedaczka, już leży na cmentarzu. A on nic. Mnie nie bardzo mówi, zawsze wiedziałem, że ta wariatka źle skończy. I wtedy zapytał o ciebie, Quetita. A jakże. Biedna, jest w szpitali proszę sobie wyobrazić. Jak myślisz, co on na to?

– Jeśli tak powiedział o Hortensji, to już wiem, co o mnie powiedziała Queta. – No gadaj, nie trzymaj mnie tak.

– Jakby co, to jej powiedzcie, że nic ode mnie nie dostani już dosyć jej dałem – zaśmiał się Robertito. – I że gdybyś f nachodziła, to on ma psy. Dokładnie tak, Quetita, spytam madame, to ci powie. Albo nie, nic nie mów. Pani wróciła tal zmieniona, taka zła na niego, że nie chce o nim słyszeć.

– Jeszcze za to zapłaci – powiedziała Queta. – To niemożliwe, żeby takie gówno miało takie szczęśliwe życie.

– Dla niego możliwe, on ma forsę – rzekł Robertito; znów się roześmiał i nachylił się do niej. Zniżył głos: – Wiesz, powiedział, jak mu pani zaproponowała wspólny interes. Śmiał się jej w nos. Pani myśli, Ivonne, że ja będę rób interesy z kurwami? Teraz go interesują tylko przyzwoite sprawy. I zaraz potem o tam są drzwi i nie pokazujcie mi się i oczy: Właśnie tak, słowo. Zwariowałaś, z czego się śmiejesz?

– Z niczego – powiedziała Queta. – Daj mi ręcznik, woda ostygła, zimno mi.

– Chcesz, to cię wytrę – powiedział Robertito. – Zawsze c usług, Quetita. Zwłaszcza teraz, bo jesteś o wiele milsza. N odstawiasz wielkiej damy jak dawniej.

Queta podniosła się, wyszła z wanny i na palcach zrobi kilka kroków, chlapiąc wodą na podłogę. Owinęła się ręcznikiem w pasie, a drugi narzuciła na ramiona.

– W ogóle nie masz brzucha, a nogi świetne jak zawsze – zaśmiał się Robertito. – Pójdziesz do byłego twojej byłej?

– Nie, ale jak mi się kiedy nawinie, to pożałuje – powiedziała Queta. – Pożałuje tego, co mówił o Hortensji.

– Gdzie tam on ci się nawinie – zaśmiał się Robertito. – Gdzie ty, a gdzie on.

– Po coś mi to opowiadał? – powiedziała nagle Queta, przestając się wycierać. – No, już cię nie ma, jazda stąd.

– Chciałem zobaczyć, co ty na to – śmiał się Robertito. – Nie złość się, powiem ci jeszcze coś, żebyś wiedziała, że cię lubię. Wiesz, dlaczego tu siedzę? Bo madame powiedziała idź i zobacz, czy się porządnie wymyła.

Z Tingo Maria jechał z przerwami, jak się dało: ciężarówką do Huanuco, gdzie przenocował w jakimś hoteliku, autobusem do Huancayo, a stamtąd pociągiem do Limy. Kiedy przejeżdżali przez góry, serce mu waliło i dostał mdłości, paniczu.

– Jak wróciłem, to było dopiero dwa lata z kawałkiem od naszego wyjazdu z Limy – mówi Ambrosio. – Ale wszystko się zmieniło. Do Ludovica już nie mogłem uderzać, ani mowy, żeby go o co prosić. On mnie wysłał do Pucallpa, on mnie polecił swojemu krewniakowi Moralesowi, sam pan rozumie, nie? A jak nie do niego, to do kogo?

– Do mojego ojca – mówi Santiago. – Czemu nie do niego? Nie pomyślałeś o tym?

– To znaczy, nie żebym nie pomyślał – mówi Ambrosio. – Ale chyba sam pan wie, paniczu.

– Nie wiem – mówi Santiago. – Przecież mówiłeś, że go zawsze podziwiałeś, i że on cię dobrze traktował, nie? On by ci pomógł. Nie przyszło ci to do głowy?

– Nie chciałem robić kłopotu pańskiemu tatusiowi, właśnie dlatego, że go bardzo szanowałem – mówi Ambrosio. – No bo gdzie on, a gdzie ja, paniczu. Miałem mu może powiedzieć uciekam, jestem złodziejem, policja mnie szuka, bo sprzedałem cudzy samochód?

– Przecież miałeś do niego większe zaufanie niż do mnie, prawda? – mówi Santiago.

– Człowiek ma jeszcze swoją dumę, choćby go nie wiem jak zgnoili – mówi Ambrosio. – Don Fermín zawsze o mnie dobrze myślał. A tu ja przychodzę bez grosza, jak łajza, sam pan rozumie.

– To czemu mnie wszystko powiedziałeś – mówi Santiago. – Czemu ci nie było wstyd, jak mi opowiadałeś o tym samochodzie.

– A bo teraz to już chyba i tej dumy nie mam – mówi Ambrosio. – Ale wtedy jeszcze miałem. A poza tym pan to co innego, a pański tatuś co innego, paniczu.

Czterysta solów od Itipayi rozeszło się po drodze i kiedy się znalazł w Limie, przez trzy dni nie miał co włożyć do gęby. Włóczył się po mieście, z dala od centrum, zamierał na widok każdego policjanta, przypominał sobie nazwiska znajomych i odrzucał jedno po drugim: o Ludovicu nie ma mowy, Hipólito pewnie gdzieś na prowincji, a jeżeli wrócił, to pracuje razem z Ludovikiem, więc z Hipolitem nic i z tamtym nic. Nie myślał o Amalii ani o Amalicie Hortensji, ani o Pucallpa: tylko o policji, tylko żeby coś zjeść, tylko żeby zapalić.

– Wie pan, nigdy nie śmiałem żebrać na kawałek chleba – mówi Ambrosio. – Ale na papierosa tak.

Kiedy już nie mógł wytrzymać, zaczepiał faceta na ulicy i prosił o papierosa. Łapał każdą robotę, byle tylko nie chcieli na stałe i nie żądali dokumentów: wyładowywał ciężarówki w dzielnicy Porvenir, palił śmiecie, łapał bezpańskie psy i koty dla dzikich zwierząt w cyrku Cairoli, przetykał rury kanalizacyjne i nawet był za pomocnika u szlifierza. Czasami w Callao zastępował jakiegoś tragarza i chociaż wtedy lepiej płacili, to miał ledwie na dwa albo trzy dni życia. Raz ktoś mu powiedział: ci od Odni potrzebują ludzi do rozklejania plakatów. Poszedł do ich lokalu, całą noc smarował klejem mury w śródmieściu, ale nie dali forsy, tylko jedzenie i wódkę. Podczas tych miesięcy włóczęgi, głodu, dreptania i zbierania napiwków, które starczały na dzień lub dwa, poznał kiedyś Pancrasa. Z początku sypiał na dworcu, pod autobusami, w wykopach, pod ścianą w zajezdni, czuł się bezpieczny i dobrze ukryty pośród tych wszystkich żebraków i włóczęgów, którzy tam nocowali, ale któregoś dnia usłyszał, że policja wpada tu od czasu do czasu i sprawdza dokumenty. I tak zaczął powoli wsiąkać w świat podmiejskich baraków. Poznał wszystkie dzielnice nędzy, sypiał to tu, to tam, aż w Perlą spotkał Pancrasa i już z nim został. Paneras mieszkał sam i przyjął go do swojej budy.

– Pierwszy człowiek, co po tylu miesiącach był dla mnie dobry – mówi Ambrosio. – A przecież mnie nie znał i nie miał po co być dobry. Złote serce ma ten czarnuch, mówię panu.

Paneras od lat pracował w rakami i kiedy się pokumali, zaprowadził go do administracji: nie, nie ma dla niego pracy. Ale w jakiś czas potem ten z administracji kazał go zawołać. Tylko że chciał od niego papierów: dowód, książeczka wojskowa, metryka urodzenia? Musiał coś zełgać: wszystko mi zginęło. A, to nie, bez papierów nie ma pracy. Co ty, nie bądź frajer, powiedział mu Paneras, kto teraz będzie pamiętał o furgonetce, zanieś mu papiery, co ci zależy. Ale on się bał, lepiej nie, Paneras, i ciągle łapał ukradkiem te różne drobne roboty. Właśnie wtedy pojechał w swoje rodzinne strony, do Chincha, paniczu, ostatni raz. Po co? A bo myślał, że sobie skombinuje inne papiery, że może go jakiś księżulek na nowo ochrzci i da dokumenty z innym nazwiskiem; no i jeszcze tak z ciekawości, żeby zobaczyć, jak tam teraz jest. Ale potem żałował. Wyszedł z Perlą wcześnie rano, razem z Pancrasem, pożegnali się na ulicy Drugiego Maja, Ambrosio poszedł przez Colmena aż do Parku Uniwersyteckiego. Sprawdził, jakie są ceny. Kupił bilet na autobus o dziesiątej, tak że miał czas, żeby się napić kawy z mlekiem i jeszcze się przespacerować. Oglądał wystawy w alei Iquitos, zastanawiał się, czy nie kupić sobie koszuli, żeby się w Chincha jakoś pokazać, niech wiedzą, że lepiej wygląda niż piętnaście lat temu. Ale zostało mu tylko sto solów, więc zrezygnował. Kupił tubkę cukierków miętowych i przez całą drogę czuł ich pachnący chłód na dziąsłach, w nosie, na podniebieniu. Tylko że go łaskotało w żołądku: co powiedzą na jego widok ci, co go tam pamiętają. Na pewno wszystko jest inaczej, jedni poumierali, inni się wyprowadzili, a miasteczko też musiało się zmienić, może go nie pozna. Ale jak tylko autobus stanął na Placu Broni, to chociaż wszystko okazało się mniejsze i jakby spłaszczone, jednak je rozpoznał: zapach powietrza, kolor ławek i dachów, trójkątne płyty chodnika przed kościołem. Było mu smutno i wstyd, mdliło go. Nie było tych wszystkich lat, nigdy nie wyjeżdżał z Chincha, tam za rogiem jest pewnie firma przewozowa, gdzie kiedyś zaczął pracować jako kierowca. Siedział na ławce, palił i patrzył. Tak, coś się przecież zmieniło: twarze. Z niepokojem przyglądał się mężczyznom i kobietom i serce mu zabiło, kiedy zobaczył z daleka zmęczoną, bosą postać w słomianym kapeluszu i kij, którym tamten po omacku stukał w chodnik: ślepy Rojas! Ale to nie był Rojas, tylko jakiś albinos, jeszcze całkiem młody, który przywlókł się i usiadł pod palmą. Wstał, ruszył przed siebie i kiedy dotarł do swojej dzielnicy, zobaczył, że wybrukowali kilka ulic i pobudowali małe domki z ogródkami, w których rosła nędzna trawa. Dalej, tam gdzie zaczynały się gospodarstwa przy drodze do Grocio Prado, teraz było pełno chat. Chodził zakurzonymi uliczkami i nie widział nikogo znajomego. Potem poszedł na cmentarz i myślał grób Murzynki musi być gdzieś niedaleko grobu Perpetua. Ale go nie znalazł, a nie śmiał zapytać stróża, gdzie ją pogrzebali. Wrócił do centrum, kiedy już było po sjeście, był rozczarowany, głodny i zapomniał o tym, że chciał się na nowo ochrzcić i wziąć nowe papiery. W restauracji „Moja Ojczyzna”, która teraz nazywała się „Zwycięstwo” i gdzie zamiast don Rómula usługiwały kobiety, zjadł befsztyk z cebulką; zajął stolik koło drzwi i przez cały czas patrzył na ulicę rozglądając się za jakąś znajomą twarzą: wszystkie były obce. Przypomniał sobie, co mu powiedział Trifulcio przed jego wyjazdem do Limy, tego wieczora, kiedy tak szli po ciemku przez miasto: jestem w Chincha i nie jestem, wszystko poznaję i nic nie poznaję. Teraz rozumiał, co tamten chciał mu powiedzieć. Pokręcił się jeszcze po ulicach: szkoła imienia José Pardo, szpital Św. Józefa, Teatr Miejski, trochę unowocześnili plac targowy. Wszystko takie same, tylko mniejsze, tylko spłaszczone, a ludzie całkiem inni: pożałował, że tam jeździł, paniczu, zabrał się do Limy tego samego wieczora i przysięgał sobie już tam nie wrócę. A jak się skończy z tą epidemią wścieklizny, to i z twoją pracą koniec, co, Ambrosio? Tak, paniczu. I co będzie robił? To co przedtem, jeszcze zanim urzędnik z administracji wezwał go przez Pancrasa i powiedział okey, przyjdź na parę dni do pomocy, nawet i bez papierów. Zawsze coś się złapie, jak nie tu, to gdzie indziej, a może za jakiś czas znowu będzie epidemia i znowu go wezwą, i tak to tu, to tam, no a później, ba, później to już mu pewnie przyjdzie umrzeć, no nie, paniczu?

Загрузка...