TRZY

I

Przyszedł do redakcji trochę przed piątą i właśnie zdejmował marynarkę, kiedy w głębi sali zadzwonił telefon. Zobaczył, że Arispe odbiera, porusza ustami, przebiega wzrokiem po pustych biurkach i wreszcie go zauważył. Zavalita, proszę tutaj. Przeszedł przez salę i zatrzymał się przed stołem zawalonym petami, papierami, plikami fotografii i zwojami szpalt korektorskich.

– Te cwaniaki z kryminalnego nie zjawią się przed siódmą – powiedział Arispe. – Niech pan tam pojedzie, zbierze dane i odda potem Becerricie.

– Generał Garzón 311 – przeczytał Santiago. – To dzielnica Jezus Maria, prawda?

– Niech pan już leci, ja jeszcze mam dwa słowa do Periquita i Darío – powiedział Arispe. – W archiwum powinny być jej zdjęcia.

– Pokroili Muzę? – powiedział Periquito w furgonetce, zakładając fum do aparatu. – A to dopiero.

– Kilka lat temu śpiewała w radiu – powiedział szofer Darío. – Kto ją zabił?

– Zabójstwo w afekcie, zdaje się – powiedział Santiago. – Nigdy o niej nie słyszałem.

– Robiłem jej zdjęcia, kiedy była Królową Komediantów, kobitka na sto dwa – powiedział Periquito. – Robisz teraz w kryminalnym, Zavalita?

– Tylko ja byłem w redakcji, kiedy zawiadomiono Arispe-go – powiedział Santiago. – Będę miał nauczkę, żeby nie przychodzić punktualnie.

Dom był tuż obok apteki, na ulicy stały dwa wozy policyjne i gromada gapiów, o, przyszli z „Kroniki”, wrzasnął jakiś smarkacz. Musieli pokazać policjantowi swoje dziennikarskie legitymacje i Periquito sfotografował front domu, schody i podest na pierwszym piętrze. Otwarte drzwi, myśli, dym z papierosów.

– A pana to nie znam – powiedział tłuścioch z grubym podbródkiem, w granatowym mundurze; uważnie oglądał jego legitymację. – Co jest z Becerritą?

– Nie było go w redakcji, kiedyśmy dostali telefon – i Santiago poczuł dziwny zapach, zapach spoconego ciała, myśli, zapach gnijących owoców. – Pan mnie nie zna, inspektorze, bo pracuję w innym dziale.

Błysnął flesz Periquita, grubas zamrugał i odsunął się na bok. Kilku ludzi kręciło się po pokoju, coś szeptali, i Santiago zobaczył fragment wy tapetowane j na niebiesko ściany, brudną podłogę, nocną szafkę, czarną narzutę na łóżku. Przepraszam, dwaj mężczyźni zrobili mu przejście, jego oczy biegały tam i z powrotem bardzo szybko, ta biała postać, myśli, nie zatrzymywały się na plamach zakrzepłej krwi, na czarno-czerwonych wargach ran, na plątaninie włosów zakrywających twarz, na czarnym puszystym gąszczu pomiędzy nogami. Nie poruszył się, nic nie powiedział. Aparaty Periquita trzaskały z prawej i z lewej, można sfotografować twarz, inspektorze? Czyjaś ręka odsunęła włosy i odsłoniła twarz niebieskawą i nietkniętą, z cieniami pod wygiętym łukiem rzęs. Dziękuję, inspektorze, powiedział Periquito kucając przy łóżku, i znowu trysnął strumyczek białego światła. Przez dziesięć lat śniłeś o niej, Zavalita, gdyby Anita wiedziała, pomyślałaby, że się kochałeś w Muzie, i byłaby zazdrosna.

– Od razu widać, że nasz przyjaciel z redakcji jest nowy – powiedział ten z podbródkiem. – Niech pan tylko nie zemdleje, chłopcze, mamy już i tak dosyć roboty z tą damą. – Zasnute dymem twarze rozluźniły się w uśmiechach, Santiago przemógł się i też zdołał się uśmiechnąć. Biorąc ołówek zdał sobie sprawę, że dłoń ma mokrą od potu; wyjął notes, jego oczy znowu tam pobiegły: plamy krwi, rozchylające się piersi, sutki ciemne jak pieprzyki. Zaduch docierał do niego falami, mdliło go.

– Po sam pępek ją ciachnęli – Periquito jedną ręką zmieniał żarówki; przygryzł język. – Sadyści.

– Gdzie indziej też ciachnęli – stwierdził rzeczowo grubas. – Chodź tu bliżej, Periquito, i pan też, młody człowieku, spójrzcie, fest ją zrobił.

– Dziurka w dziurce – szepnął czyjś teatralnie afektowany głos i Santiago usłyszał chichoty i szmer niezrozumiałych komentarzy. Oderwał wzrok od łóżka, podszedł do mężczyzn w mundurach.

– Może mi pan podać szczegóły, inspektorze?

– Najpierw się przedstawimy – powiedział grubas dobrodusznie i wyciągnął do niego miękką dłoń. – Adalmiro Peralta, szef wydziału zabójstw, a to mój pomocnik, pierwszy oficer Ludo vico Panto ja. O nim niech pan też nie zapomina.

Znowu zrobiłeś wysiłek, żeby się uśmiechnąć, żeby notując cały czas się uśmiechać, Zavalita, a pióro biegało histerycznie po papierze, ślizgając się na wszystkie strony.

– Uprzejmość za uprzejmość, Becerritą już będzie wiedział, jak się odwdzięczyć – słyszał tymczasem roześmiany, poufały głos inspektora Peralty. – My wam damy pierwszeństwo druku, a panowie nam zrobią trochę reklamy, tego nigdy nie jest za dużo.

Znowu śmiech, flesze, ten zaduch i dym z papierosów: wtedy, Zavalita. Santiago przytaknął i w złożonym na pół notatniku, opartym o własną pierś, bazgrał coś jeszcze, kreślił, stawiał kropki, litery skakały mu przed oczyma podobne do hieroglifów.

– Zawiadomiła nas ta staruszka, co mieszka sama tu obok – powiedział inspektor. – Usłyszała krzyki, przybiegła i zastała drzwi otwarte. Musieli ją zabrać do Opieki Społecznej, szok nerwowy. Masz pan pojęcie, jak ją wzięło, kiedy się nadziała na tę siekaninę.

– Osiem cięć nożem – powiedział pierwszy oficer Ludovico Pantoja. – Stwierdzone przez lekarza sądowego, młody człowieku.

– Chyba coś zażywała – powiedział inspektor Peralta. – Tak mi się wydaje, bo i ten zapach, i widać po oczach. Ostatnio prawie stale brała narkotyki. Mamy raporty. Zresztą to wykaże sekcja.

– Rok temu była wmieszana w aferę z narkotykami – powiedział oficer Ludovico Pantoja. – Wzięli ją razem ze znaną złodziejką. Nisko upadła, nie ma co.

– Można sfotografować narzędzie zbrodni, inspektorze? – powiedział Periquito.

– Już zabrane, w laboratorium – powiedział inspektor Peralta. – Zwyczajny rzeźnicki nóż, piętnastocenty metro wy. Tak, zostawił w prezencie odciski palców.

– Nie wiem, co za jeden, ale on już jest skończony – powiedział oficer Ludovico Pantoja. – Wszędzie pełno odcisków, nawet noża nie zabrał ze sobą, zrobił to w biały dzień. To nie był zawodowiec ani żaden z tej branży.

– Nie zidentyfikowaliśmy go, bo ta pani nie miała jednego faceta, ale całą kupę – powiedział inspektor Peralta. – Kogo się tylko dało naciągnąć; ostatnio tak to było. Biedaczka, całkiem się zeszmaciła.

– Niech pan spojrzy, gdzie to jej przyszło umrzeć – oficer Ludovico Pantoja z politowaniem wskazał ręką na meble. – A kiedyś miała wszystkiego o, potąd.

– Była Królową Komediantów tego roku, kiedy zacząłem pracować w „Kronice” – powiedział Periquito. – W czterdziestym czwartym. To już czternaście lat, psiakrew.

– W życiu jak na huśtawce, raz w górę, raz w dół – uśmiechnął się inspektor Peralta. – Niech pan to zdanko weźmie do swojego artykułu, młody człowieku.

– Pamiętam ją z czasów, kiedy była ładniejsza – powiedział Periquito. – Prawdę rzekłszy to nie takie znowu cudo.

– Czas robi swoje, Periquito – powiedział inspektor Peralta. – No i te cięcia też ją zeszpeciły.

– Pstryknąć cię, Zavalita? – powiedział Periquito. – Becerrita zawsze każe się fotografować razem z trupem, to do jego kolekcji. Ma już tysiące takich fotosów.

– Znam tę kolekcję Becerrity – powiedział inspektor Peralta. – Mocna rzecz, nawet dla takich jak ja, co niejedno widzieli.

– Jak wrócę do redakcji, poproszę pana Becerrę, żeby do was zadzwonił, inspektorze – powiedział Santiago. – No, to nie będę zabierał czasu. Bardzo dziękuję za informacje.

– Niech pan mu powie, żeby wpadł do nas do biura koło jedenastej – powiedział inspektor Peralta. – Bardzo mi było miło pana poznać.

Wyszli i na schodach Periquito przystanął, żeby sfotografować drzwi sąsiadki, która odkryła trupa. Gapie ciągle stali na chodnikach, zaglądali na schody ponad ramieniem policjanta pilnującego wejścia. Darío, w furgonetce, palił papierosa: czemu go nie wpuścili, tak by chciał zobaczyć. Wsiedli i odjechali, a w chwilę później minęli się z samochodem „Ostatnich Wiadomości”.

– Sprzątnęliście im bombę sprzed nosa – powiedział Darío.

– Norwin dopiero teraz pojechał.

– Jasne, bracie – Periquito pstryknął palcami i szturchnął łokciem Santiago. – To była kochanka Cayo Bermúdeza. Widziałem ich kiedyś razem, jak wchodzili do jakiejś knajpy na ulicy Capón. Jasne, bracie.

– Nie czytałem gazet, nie wiem, o co panu chodzi – mówi Ambrosio. – Ja już pewno wtedy byłem w Pucallpa, paniczu.

– Kochanka Cayo Bermúdeza? – powiedział Darío. – A to dopiero.

– Czułeś się jak Sherlock Holmes, kiedy zacząłeś rozgrzebywać tę cuchnącą historię, co? – powiedział Garlitos. – Drogo cię to kosztowało, Zavalita.

– Byłeś jego szoferem i nie wiedziałeś, że ma kochankę?

– mówi Santiago.

– Nie wiedziałem i nigdy jej nie widziałem – mówi Ambrosio. – Pierwsze słyszę, paniczu.

Pierwsze oszołomienie ustąpiło, teraz byłeś niespokojny, podniecony, twardy i gwałtowny, wóz wjeżdżał do śródmieścia, a ty, Zavalita, starałeś się odczytać bazgroły z notatnika i odtworzyć rozmowę z inspektorem Peralta. Wyskoczył z auta i wielkimi susami wbiegł na schody „Kroniki”. W redakcji paliły się wszystkie światła, biurka były zajęte, ale nawet się nie zatrzymał, z nikim nie rozmawiał.

Wygrałeś na loterii? spytał Garlitos, a on ale bomba, Garlitos. Usiadł do maszyny i przez godzinę nie odrywał od niej oczu, pisał, poprawiał i bez przerwy palił. Potem, pogadując z Carlitosem, niecierpliwy, dumny z siebie, Zavalita, czekał na Becerritę. I wreszcie zobaczył, że wchodzi, płasko-nosy, tłusty, w kwaśnym humorze, postarzały Becerrita, w swoim kapeluszu sprzed wieków, z twarzą emerytowanego boksera, ze śmiesznym wąsikiem, z palcami żółtymi od nikotyny. Co za rozczarowanie, Zavalita. Nie odpowiedział na jego dzień dobry, ledwie rzucił okiem na te trzy kartki maszynopisu, bez cienia zainteresowania wysłuchał relacji Santiago. Jedna zbrodnia więcej, co to dla niego, dla Becerrity, który od rana do wieczora, dniem i nocą obracał się pośród-zbrodni,

Zavalita, pośród morderstw, malwersacji, podpaleń, napaści, dla niego, który od ćwierć wieku żył z tych historii o handlarzach narkotykami, złodziejach, bandytach, dziwkach. Ale moment zniechęcenia szybko minął, Zavalita. Myśli: niczym się nie entuzjazmował, znał swój fach. Myśli: może mu się i spodobało. Zdjął swój kapelusik fin de siécle’owy, zrzucił marynarkę, zawinął rękawy koszuli, na łokciach podtrzymywane gumkami, jak u kasjera, myśli, i rozluźnił krawat, równie zniszczony i brudny jak garnitur i buty, rozlazły i kwaśny szedł przez całą salę, obojętny na ukłony, ciężki i zwalisty, i stanął przed biurkiem Arispego. Santiago, żeby lepiej słyszeć, podszedł do kąta, gdzie siedział Garlitos. Becerrita zastukał palcami w maszynę do pisania i Arispe podniósł głowę: czym mogę służyć, panie i władco?

– Daj mi rozkładówkę, tylko dla mnie – ten jego głos, chropowaty i chory, myśli, rozlazły i kpiący. – i Periquita do mojej dyspozycji, na trzy, cztery dni, co najmniej.

– I willę z fortepianem nad brzegiem morza, tak, panie i władco? – powiedział Arispe.

– No i jeszcze kogoś do pomocy, na przykład Zavalite, bo u mnie dwóch ludzi na urlopie – rzekł sucho Becerrita. – Jeżeli chcesz, żebyśmy ten temat zrobili do końca i bez pudła, to musi być do tego oddelegowany specjalny redaktor.

Arispe w zamyśleniu obgryzał koniec czerwonego ołówka, przerzucał maszynopis; potem jego oczy przesunęły się po sali, jakby szukając kogoś, wpadłeś, powiedział Garlitos, odmów pod jakimkolwiek pretekstem. Ale ty nie odmówiłeś, Zavalita, szczęśliwy podszedłeś do biurka Arispego, szczęśliwy do paszczy lwa. Podniecenie, emocja, krew: a jeszcze niedawno taki się czułeś zgnojony, Zavalita.

– Chce pan przejść na parę dni do kryminalnego? – powiedział Arispe. – Becerrita pana potrzebuje.

– To teraz można sobie wybierać? – mruknął kwaśno Becerrita. – Kiedy ja przyszedłem do „Kroniki”, nikt mnie nie pytał, czy chcę. Niech pan się przeleci po komisariatach, otwieramy rubrykę kryminalną i pan będzie ją robił. Od dwudziestu lat trzymają mnie na tej samej robocie i jeszcze mnie dotąd nie pytano, czy to lubię.

– Pewnego pięknego dnia, mój panie i władco, wszystkie twoje humorki zbiorą się tutaj – Arispe końcem czerwonego ołówka dotknął klatki piersiowej – sfermentują i rozsadzą ci serduszko. A poza tym gdybyśmy cię teraz zabrali z kryminalnego, umarłbyś ze zmartwienia, Becerrita. Jesteś asem peruwiańskiej kryminalistyki.

– Tak, ale na co mi to, skoro nie ma tygodnia, żeby mi nie protestowali weksla – zrzędził Becerrita nie siląc się na skromność. – Wolałbym, żeby mnie tak nie chwalili, a za to podnieśli mi pensję.

– Przez dwadzieścia pięć lat za darmo używasz sobie z najdroższymi kurwami, za darmo się zalewasz w najdroższych knajpach i jeszcze ci źle, mój panie i władco – rzekł Arispe. – A co my mamy powiedzieć, my, którzy musimy się liczyć z każdym groszem, kiedy chcemy sobie przepłukać gardło albo przygadać dziewczynkę.

Stukanie maszyn ustało, roześmiane twarze śledziły zza biurek tę wymianę zdań, a Becerrita już zaczął się bezpłciowo uśmiechać i wydawać z siebie te krótkie piski, ten chrypiący, antypatyczny chichot, który po pijanemu, myśli, zamieniał się w grzmiącą czkawkę i ataki agresywności.

– Zdziadziałem – rzekł wreszcie. – Już tak nie piję, już nie lecę na baby.

– Na starość zmieniłeś upodobania – powiedział Arispe i spojrzał na Santiago. – Niech pan uważa, bo już wiem, czemu Becerrita chce pana do swojego działu.

– Naczelnym redaktorom też czasami dopisuje humorek – zachrypiał Becerrita. – A co z drugą sprawą? Dajesz mi rozkładówkę i Periquita?

– Daję, ale nie znęcaj się nad ludźmi – powiedział Arispe. – To ma być wstrząsające i ma nam podnieść nakład. To ma być smakowity kąsek, panie i władco.

Becerrita kiwnął głową, odwrócił się, maszyny znów zastukały, i Santiago ruszył za nim do jego biurka. Stało w głębi sali, siedząc przy nim widział plecy wszystkich kolegów, myśli, to był jeden z jego koników. Przychodził na bańce, pakował się w sam środek redakcji, rozpinał marynarkę i z dłońmi na opasłych biodrach: mnie zawsze wszyscy pokazują tyłek! Redaktorzy kurczyli się na swoich krzesłach, wsadzali nosy w maszynopisy, nawet Arispe nie odważył się na niego spojrzeć, myśliwa tymczasem Becerrita z wolna wodził spojrzeniem rozwścieczonych oczu po twarzach pogrążonych w pracy reporterów, mają go gdzieś, nie? jego kolumnę i jego samego, nie? przyglądał się korektorom skupionym nad szpaltami, to dlatego wepchnęli go w kąt, w sam zadek redakcji? upartemu, nieobecnemu duchem Hernándezowi, to po to, żeby oglądał ich tyłki, tych szanownych panów z działu miejskiego, tych arystokratów z działu depesz? spacerował po sali jak rozgorączkowany generał przed bitwą: po to, żeby bździny panów redaktorów leciały mu prosto w gębę? i od czasu do czasu wybuchał przykrym, hałaśliwym śmiechem. Ale kiedy Arispe zaproponował mu zmianę miejsca to się oburzył, myśli: co jest, cholera, ja się stąd nie dam ruszyć. Po moim trupie. Jego biurko było niziutkie i trochę koślawe, jak on sam, myśli, lepkie od brudu, podobnie jak i jego wytłuszczony, szarawy garnitur. Usiadł, zapalił nędznego papierosa, a Santiago czekał stojąc, przejęty tym, że chciał właśnie ciebie, Zavalita, już podniecony na myśl o artykułach, które napisze: palił się do tej harówki jak inny na dobrą popijawę, Garlitos.

– No dobra, jak nam to wpakowali, to trzeba się brać do roboty. – Becerrita podniósł słuchawkę telefonu, nakręcił numer, rozmawiał przytknąwszy skrzywione wargi do samej słuchawki, podczas gdy jego tłusta dłoń o czarno obrzeżonych paznokciach bazgrała coś na papierze.

– Zawsze szukałeś mocnych wrażeń – powiedział Garlitos. – W pewnym sensie poszli ci na rękę.

– Tak, to jest w Porvenir, niech pan tam zaraz pojedzie, razem z Periquitem – Becerrita odłożył słuchawkę, utkwił w Santiago spojrzenie zaropiałych oczek. – Ta babka kiedyś tam śpiewała. Właścicielka mnie zna. Niech pan zbierze informacje, zdjęcia. Jej przyjaciółki, przyjaciele, adresy, jakie życie prowadziła. Periquito niech sfotografuje lokal.

Santiago wybiegł, marynarkę wkładał już na schodach. Becerrita zdążył zawiadomić Daría, i furgonetka, czekająca tuż pod bramą, korkowała ruch na ulicy; kierowcy naciskali klaksony. Po chwili zjawił się Periquito, był wściekły.

– Już kiedyś mówiłem Arispemu, że nie będę pracował z tą pijawką, a teraz sprzedał mnie na cały tydzień Becerricie – wywrzaskiwał zakładając film. – On nas zetrze na proszek, Zavalita.

– Może i ma różne pieskie humory, ale o swoich ludzi to się użera jak lew – powiedział Darío. – Gdyby nie on, ten moczymorda Garlitos dawno by od nas wyleciał. Daj spokój Becerricie.

– Mam dość, rzucę dziennikarkę – powiedział Pieriquito. Będę robił reklamówki. Tydzień z Becerrita to gorsze niż złapać szankra.

Auto wjechało w Colmena, potem wzdłuż Parku Uniwersyteckiego, minęło Azángaro, a dalej kamienną biel Pałacu Sprawiedliwości, w deszczowym popołudniu prześliznęło się ulicą República, a kiedy po prawej, w ciemnym ogrodzie, zajaśniały oświetlone okna i roziskrzona fasada „Cabafti”, Periquito wybuchnął śmiechem, ni z tego, ni z owego, już pogodzony z losem: nawet mu się nie chce patrzeć na ten chlew, Zavalita, jeszcze czuje w wątrobie niedzielne pijaństwo.

– Jeden artykulik na jego kolumnie może pogrążyć każdą dzidzię z kabaretu, doprowadzić do zaniknięcia każdego burdelu, załatwić każdą budę – powiedział Darío. – Becerrita to bóg limańskiego półświatka. I żaden kierownik innego działu tak się nie obchodzi z ludźmi jak on. Zabiera do lokali, stawia wódkę, sprowadza dziewczynki. Nie masz się na co skarżyć, Periquito.

– Niech ci będzie – zgodził się Periquito. – Dobra mina do złej gry. Jak trzeba, to trzeba, zamiast się truć, postarajmy się wykorzystać jego słabość do tych rzeczy.

Burdele, cuchnące nory, podejrzane bary pełne rzygowin, fauna godziny trzeciej nad ranem. Myśli: jego słabość. Tam stawał się człowiekiem, myśli, tam nie można go było nie kochać. Darío zahamował: pozbawiony twarzy tłum snuł się po chodnikach w półmroku alei 28 Lipca, po mrocznych postaciach pełzało konające, zjełczałe światło latarń dzielnicy Porvenir. W powietrzu wisiała mgła, wieczór był wilgotny. Drzwi „Monmartre” zamknięte.

– Zapukajmy, Paqueta musi być u siebie – powiedział Periquito. – Tę spelunkę bardzo późno otwierają, tu kończą noc bywalcy wszystkich innych knajp.

Zapukali w szklane drzwi – za szybą, w różowej poświacie pianista, myśli, o zębach tak białych jak klawisze fortepianu, i dwie tancerki z pękami piór na siedzeniu i na głowie – usłyszeli czyjeś kroki, otworzył mizerny chłopak w białej kamizelce i fantazyjnym krawacie, popatrzył na nich porozumiewawczo: z „Kroniki”? Proszę, pani czeka. Zaśmiecony butelkami bar, srebrne gwiazdki na suficie, maleńki parkiet do tańca i stojący mikrofon, puste stoliki, krzesła. Otworzyły się ukryte za barem drzwiczki, dobry wieczór, powiedział

Periquito, to właśnie była Paqueta, Zavalita: jej oczy, w czarnych kołach tuszu, długie sztuczne rzęsy, czerwone policzki, obfite pośladki, obciśnięte ciasno przylegającymi spodniami, i te ruchy cyrkówki na linie.

– Pan Becerra rozmawiał z panią, prawda? – powiedział Santiago. – My w związku z tą zbrodnią w dzielnicy Jezus Maria.

– Obiecał, że nigdzie mnie nie wymieni, przysiągł mi, mam nadzieję, że dotrzyma słowa – jej gąbczasta dłoń, zdawkowy uśmieszek, miodowy głos, w którym można się było dosłuchać strachu i nienawiści. – Jeżeli wybuchnie skandal, to mój lokal ucierpi, pan mnie rozumie, prawda?

– Potrzebujemy tylko paru informacji – powiedział Santiago. – Kim była, co robiła.

– Ledwo ją znałam, prawie nic nie wiem – sztywne rzęsy zatrzepotały wykrętnie, Zavalita, purpurowe wargi stuliły się jak kwiat mimozy. – Już z pół roku, jak u nas nie śpiewa. Więcej, osiem miesięcy. Prawie nie miała głosu, przyjęłam ją z litości, odstawiała trzy czy cztery piosenki i szła do domu. Przedtem była w „La Laguna”.

Zamilkła przy pierwszym błysku flesza i patrzyła na nich z rozchylonymi ustami: Periquito z całym spokojem fotografował bar, parkiet, mikrofon.

– Na co te zdjęcia – powiedziała ze złością, wskazując na niego. – Becerrita przysięgał, że nie będzie o mnie pisać.

– Pokażemy tylko jeden z lokali, w których śpiewała, pani nazwiska nie wymienimy – powiedział Santiago. – Chciałbym się dowiedzieć czegoś o prywatnym życiu Muzy. Może jakaś anegdota, cokolwiek.

– Ja prawie nic nie wiem, już mówiłam – mruknęła Paqueta wodząc oczami za Periquitem. – Oprócz tego, co wiedzą wszyscy. Że kupę lat temu była dosyć znana, że śpiewała w „Embassy”, że potem była przyjaciółką wie pan kogo. Ale myślę, że tego i tak nie napiszecie.

– A czemu nie? – roześmiał się Periquito. – Odna już nie jest prezydentem, tylko Manuel Prado, i „Kronika” jest spod znaku Prado. Możemy pisać, co się nam podoba.

– A ja myślałem, że naprawdę możemy, i napisałem to w pierwszym moim reportażu, Garlitos – zaśmiał się Santiago. – Była kochanka Cayo Bermúdeza zamordowana rzeźnickim nożem.

– Chyba z pana za wielki chojrak, Zavalita – burknął Becerrita, niezbyt życzliwie spoglądając na zapisane przez niego kartki. – A zresztą, zobaczymy, co powie nasz wódz.

– Lepiej będzie: gwiazda piosenki zamordowana ciosami noża, to mniej szokujące – powiedział Arispe. – A poza tym, mój panie i władco, takie są zalecenia z góry.

– No przecież była kochanką tego skurwysyna, tak czy nie? – powiedział Becerrita. – A skoro była i skoro ten łobuz już nie jest w rządzie i nawet nie ma go w kraju, to czemu nie wolno pisać?

– Bo jak napiszemy, to nasze władze dostaną po tyłku, jak dwa a dwa cztery – powiedział Arispe.

– W porządku, ten argument zawsze do mnie przemawia – powiedział Becerrita. – Niech pan to przerobi, Zavalita. Tam gdzie było kochanka Cayo Bermúdeza, wstawi pan Królowa Komediantów.

– No, a potem Bermudez ją rzucił i wyjechał z kraju, to było, jak już się kończyły rządy Odrii – Paqueta wzdrygnęła się: znowu błysnął flesz. – Pan pewnie pamięta, wtedy, co wybuchły te zamieszki w Arequipie. Ona potem wróciła na estradę, ale już jej nie szło tak jak dawniej. Nie ta prezencja, nie ten głos. Ciągle piła, nawet próbowała popełnić samobójstwo. Nie mogła dostać pracy. Biedaczka, źle skończyła.

– Przez cały czas, jak u niego byłeś, nie miał żadnej kobiety? – mówi Santiago. – To chyba był pedałem.

– Jakie życie prowadziła? – powiedziała Paqueta. – Niedobre życie, już panu mówiłam. Piła, przyjaciele ją rzucili, ciągle miała kłopoty z forsą. Wzięłam ją z litości i była u mnie krótko, ze dwa miesiące, a może i mniej. Goście się przy niej nudzili. Jej piosenki wyszły z mody. Starała się być w kursie, ale te nowe rytmy jej nie wychodziły.

– Nie kochał się w żadnej, ale kobiety miał, owszem – mówi Ambrosio. – To znaczy, dziewczynki, paniczu.

– A co to było z tymi narkotykami, niech nam pani powie – zapytał Santiago.

– Z narkotykami? – powiedziała Paqueta zdumiona. – Z jakimi narkotykami?

– Chodził do burdeli, woziłem go nieraz mówi Ambrosio. – Do tego, co to pan już przedtem wspominał. Ivonne, właśnie do niej. Nieraz.

– Ależ tak, przecież i panią w to wmieszali, zabrali panią razem z nią – powiedział Santiago. – I pan Becerra pani pomógł, to dzięki niemu w gazetach nic nie pisali o pani, przecież pani pamięta, nie?

Nagłe drżenie przemknęło przez mięsistą twarz, nieugięte rzęsy zafalowały gniewnie, ale zaraz hardy uśmieszek złagodził jej rysy. Przymknęła oczy, jakby chciała spojrzeć w głąb siebie samej i wyłowić z pamięci ten zagubiony epizod: ach, o to chodzi, no tak, tak.

– A Ludovico, ten co panu mówiłem, ten co mnie wysłał do Pucallpa, ten co po mnie szoferował u don Cayo, on go też woził do burdelu, przez cały czas – mówi Ambrosio. – Nie, paniczu, nie był pedałem.

– Nie było żadnych narkotyków ani nic podobnego, to pomyłka, wszystko się zaraz wyjaśniło – powiedziała Paqueta. – Policja zatrzymała jednego gościa, przychodził tutaj od czasu do czasu, zdaje się, że handlował kokainą, no i wzięli mnie i ją na świadka. Nic żeśmy nie wiedziały i zaraz nas wypuścili.

– Z kim była Muza, kiedy tutaj pracowała? – powiedział Santiago.

– To znaczy z kim żyła? – jej wystające, nierówne zęby, Zavalita, jej plotkarskie oczy. – Z różnymi. Dużo tego było.

– Nie powie mi pani nazwisk – rzekł Santiago. – Ale może przynajmniej, co to za faceci, jakiego pokroju.

– Miała jakieś swoje przygody, ale ja tam nie wiem, nie znam szczegółów, nie przyjaźniła się ze mną – powiedziała Paqueta. – Wiem to co i wszyscy, że zeszła na psy, i tyle.

– Nie wie pani, czy miała tutaj jakąś rodzinę? – powiedział Santiago. – Albo przyjaciółkę, która mogłaby nam coś o niej powiedzieć?

– Nie sądzę, żeby miała rodzinę – powiedziała Paqueta. – Mówiła, że jest Peruwianką, ale niektórzy ją brali za cudzoziemkę. Podobno te peruwiańskie papiery to jej załatwiał wie pan kto, kiedy była jego kochanką.

– Pan Becerra chciałby mieć jakieś fotografie Muzy z czasów, kiedy tutaj śpiewała – powiedział Santiago.

– Dam panu, ale bardzo proszę, nie mieszajcie mnie do tego, nie piszcie o mnie – powiedziała Paqueta. – Tylko pod tym warunkiem wam pomogę. Becerrita mi obiecał.

– I dotrzymamy słowa, proszę pani – powiedział Santiago. – Nie zna pani nikogo, kto by mógł nam dostarczyć informacji o niej? To ostatnia sprawa i zostawimy panią w spokoju.

– Przestała śpiewać i tyle ją – widziałam – Paqueta westchnęła, nagle przybrała tajemniczy, donosicielski wyraz twarzy. – Ale różne rzeczy się o niej słyszało, że poszła do takiego domu, pan wie. Zresztą ja nie wiem nic pewnego. Tylko tyle, że mieszkała z jedną z tych, co pracowały u tej Francuzki.

– Muza mieszkała z jakąś dziewczynką od Ivonne? – powiedział Santiago.

– A tak, o Francuzce to możecie pisać, gdzie wam się podoba – roześmiała się Paqueta i jej przesłodzony głos aż ociekał nienawiścią. – Wymieńcie ją po nazwisku, niech policja z niej co wyciągnie. Ta stara dużo wie.

– A jak się nazywała ta jej przyjaciółka, co z nią mieszkała? – powiedział Santiago.

– Queta? – mówi Ambrosio i po chwili, osłupiały: – Queta, paniczu?

– Jeśli powiecie, że to ja wam mówiłam, to już po mnie, Francuzka to mój najgorszy wróg – w głosie Paquety dźwięczała przymilność. – Prawdziwego nazwiska nie znam. Queta to jej pseudo.

– Nigdy jej nie widziałeś? – mówi Santiago. – Nigdy nie słyszałeś, żeby Bermúdez o niej mówił?

– Mieszkały razem i różnie o nich gadali – szepnęła Paqueta robiąc oko. – Że tam było coś więcej niż przyjaźń. Ale może to tylko plotki.

– Nigdy nie słyszałem i nie widziałem – mówi Ambrosio. – Don Cayo mi nie opowiadał o swoich dziewczynkach, ja byłem tylko szoferem, paniczu.

Wyszli w mgłę, w wilgoć, w półmrok dzielnicy Porvenir; Darío kiwał głową, oparty na kółku. Kiedy zapalał motor, na chodniku ponuro zaszczekał pies.

– Zapomniała o narkotykach, o tym, że siedziała razem z Muzą – śmiał się Periquito. – Cwaniara, nie?

– Cieszy się, że tamtą załatwili, widać, że jej nie znosiła – powiedział Santiago. – Zauważyłeś, Periquito? A że pijaczka, a że straciła głos, a że się źle prowadziła.

– Ale wyciągnąłeś z niej fajne rzeczy – powiedział Periquito. – Nie możesz narzekać.

– To wszystko na nic – powiedział Becerrita. – Trzeba grzebać dalej, aż tryśnie ropa.

Przeszło kilka dni wypełnionych pracą, rozgorączkowanych, Zavalita, wciągało cię to, niepokoiło, myśli: odżyłeś. Niestrudzona bieganina: samochód, wsiadasz, wysiadasz, wchodzisz do knajp, pensjonatów, burdeli, nie kończąca się wędrówka w smutnej nocnej dżungli tego miasta.

– Muza to nie brzmi za dobrze, trzeba ją przechrzcić – powiedział Becerrita. – Śladami Nocnego Motyla!

Pisałeś obszerne relacje, artykuły, notatki, redagowałeś podpisy pod zdjęcia i twoje podniecenie rosło, Zavalita. Becerrita odczytywał z cierpką miną twój maszynopis, skreślał, dorzucał roztrzęsionymi czerwonymi literkami parę zdań i wstawiał nagłówki: Nowe Rewelacyjne Dane O Zmarnowanym Życiu Nocnego Motyla Kobiety Zamordowanej W Dzielnicy Jezus Maria. Czy Muza Była Kobietą O Straszliwej Przeszłości? Reporterzy „Kroniki” Rozpraszają Mrok Wokół Zbrodni Która Poruszyła Całą Limę. Od Artystycznych Sukcesów Aż Po Krwawą Śmierć Dawnej Królowej Komediantów. Nocny Motyl Pod Ciosami Noża, Upadła Na Samo Dno Zepsucia Mówi Właścicielka Kabaretu W Którym Muza Śpiewała Swoje Ostatnie Piosenki. Czy Muza Straciła Głos Pod Wpływem Środków Oszałamiających?

– Pobiliśmy na łeb tych z „Ostatnich Wiadomości” – powiedział Arispe. – Dolewaj oliwy do ognia, Becerrita.

– Więcej ochłapów dla psiarni, Zavalita – mówił Garlitos. To są zalecenia naszego wodza.

– Dobrze się pan spisał, Zavalita – mówił Becerra. – Za dwadzieścia lat będzie z pana jaki taki dziennikarz.

– Wygrzebywać to gówno z całym entuzjazmem, dziś trochę, jutro trochę, pojutrze znowu coś niecoś – powiedział Santiago. – A kiedy zbierze się cała góra gnoju, okazuje się, że trzeba ją samemu zeżreć do ostatniej odrobiny. To właśnie mi się przydarzyło, Garlitos.

– To już koniec, señor Becerra? – powiedział Periquito. – Mogę iść spać?

– Jeszcześmy nawet nie zaczęli – powiedział Becerrita. – Idziemy do Madame i sprawdzimy, czy to prawda, co o niej nagadali.

Na powitanie wyszedł Robertito, witajcie pod naszym dachem, co słychać, señor Becerra, ale Becerrita zaraz zgasił ten jego radosny szczebiot: przyszli popracować, można wejść do saloniku? Proszę, señor Becerra, panowie pozwolą.

– Dla chłopców piwo – powiedział Becerrita. – A dla mnie ściągnij tu Madame. W pilnej sprawie.

Robertito, wachlując zakręconymi rzęsami, skinął głową z nieprzyjaznym uśmieszkiem i wybiegł tanecznym krokiem. Periquito rozwalił się na fotelu, jak tu wygodnie, jak elegancko, a Santiago usiadł obok niego. Ten wysłany dywanami salonik, myśli, dyskretne oświetlenie, trzy obrazki na ścianach. Na jednym jasnowłosy młodzian w masce na twarzy biegnie krętą ścieżką za dziewczyną o białej cerze i talii osy, a dziewczyna ucieka stąpając na czubkach palców; na drugim młodzieniec dogonił dziewczynę i tulą się do siebie pod gałęziami wierzby płaczącej; na trzecim dziewczyna leży na trawie, piersi ma obnażone i młodzieniec okrywa czułymi pocałunkami jej krągłe ramiona, a na jej twarzy widnieje wyraz tęsknoty i strachu. Cała scena ma za tło wybrzeże jeziora czy też rzeki, a w dali przepływa stado długoszyich łabędzi.

– Jaka ta młodzież teraz zepsuta – powiedział Becerrita z zadowoleniem. – Czy was cokolwiek interesuje? Tylko byście pili i ganiali po burdelach.

Miał taką minę, jakby mu się chciało śmiać, przyżółconymi palcami szarpał wąsik, kapelusz zsunął na kark i z ręką w kieszeni przechadzał się po salonie, jak czarny charakter z meksykańskiego filmu, myśli. Wszedł Robertito z tacą.

– Pani już idzie, proszę pana – skłonił się. – Pytała, czy pan by się nie napił whisky.

– Nie mogę, wrzód żołądka – zagrzmiał Becerrita. – Jak piję, to mam na drugi dzień krwawą sraczkę.

Robertito wyszedł i oto zjawiła się Ivonne, Zavalita. Jej gruby nos pod warstwą pudru, myśli, jej suknia z gazy pobrzękująca cekinami. Dojrzała, doświadczona, uśmiechnięta, pocałowała Becerritę w policzek, światowym ruchem wyciągnęła dłoń do Periquita i Santiago. Spojrzała na tacę, Robertito ich nie obsłużył? z przepraszającą minką nachyliła się i zręcznie nalała piwo, napełniając szklanki do połowy, z grubym kożuchem piany, po czym podsunęła im tacę. Usiadła na brzeżku krzesła, z wyciągniętą szyją, ze zmrużonymi oczyma, pod którymi skóra pofałdowała się w drobniutkie zmarszczki; założyła nogę na nogę.

– Nie rób takiej zdziwionej miny – powiedział Becerrita. – Przecież wiesz, po cośmy przyszli, Madame.

– Naprawdę nie chcesz się napić? nie do wiary – jej cudzoziemski akcent Zavalita, jej pretensjonalne gesty i ta swoboda zadowolonej z siebie pani domu. – Coś podobnego, Becerrita, ty, stary kumpel od kieliszka?

– Były kumpel od kieliszka, z czasów, kiedy wrzód mi nie zżerał żołądka – powiedział Becerrita. – Teraz mogę pić tylko mleko. Najprawdziwsze mleko, nie żadne kurewskie świństwa.

– Zawsze taki sam – Ivonne zwróciła się do Santiago i Periquita. – Ten staruszek i ja jesteśmy ze sobą jak brat z siostrą, od niepamiętnych czasów.

– Tak, w pewnym okresie nawet jak brat z siostrą w kazirodczym związku – zaśmiał się Becerrita i zaraz dodał tym samym poufałym tonem: – A teraz odpowiedz mi jak na spowiedzi. Długo trzymałaś u siebie Muzę?

– Muzę? Ja? – uśmiechnęła się Ivonne. – Zabawny z ciebie spowiednik, Becerrita.

– No proszę, jednak nie masz do mnie zaufania – Becerrita przysiadł na poręczy fotela Ivonne. – I jeszcze do tego kłamiesz.

– Zwariowałeś, mój księżulku uśmiechnęła się Ivonne i trzepnęła Becerritę w kolano. – Gdyby tu kiedykolwiek pracowała, to bym nie mówiła, że nie.

Wyjęła z rękawa chusteczkę, wytarła oczy, już się nie uśmiechała. Oczywiście, znała ją, przychodziła tutaj czasami, kiedy była z tym, no, Becerrita i tak wie, z kim była. Przyprowadzał ją tutaj, żeby się rozerwała, żeby sobie popatrzyła przez to okienko, co wychodzi na bar. Ale o ile ona wie, Muza nigdy nie pracowała w żadnym lokalu. Znowu się zaśmiała, elegancka i pewna siebie. Te maleńkie zmarszczki wokół oczu, na szyi, myśli, i ta jej nienawiść: biedaczka, zarabiała na życie na ulicy, jak zwykła rogówka.

– Jak widzę, przepadałaś za nią, Madame – zachrypiał Becerrita.

– Kiedy była kochanką Bermúdeza, na wszystkich patrzyła z góry – westchnęła Ivonne. – Nawet nie miałam wstępu do jej domu. Dlatego nikt jej nie pomagał, kiedy wszystko straciła. A straciła z własnej winy. Wódka i narkotyki.

– Jesteś zachwycona, że ją pokroili – uśmiechnął się Becerrita. – Masz cholernie uczuciową naturę, Madame.

– Kiedy przeczytałam w gazetach, bardzo się przejęłam, zawsze się przejmuję takimi zbrodniami – powiedziała Ivonne. A zwłaszcza te zdjęcia, to jej mieszkanie. Jeśli zechcesz napisać, że tu pracowała, to doskonale. Reklama dla zakładu.

– Jesteś bardzo pewna siebie, Madame – powiedział Becerrita z bladym uśmieszkiem. – Od razu widać, że złapałaś dobrego opiekuna, nie gorszego od Cayo Bermúdeza.

– To oszczerstwo, Bermúdez nigdy nie miał nic wspólnego z moim lokalem – powiedziała Ivonne. – Był tylko klientem, jak każdy inny.

– Wróćmy do tego samego nocnika, skoro już nam się ulało na podłogę – powiedział Becerrita. – Nie pracowała tutaj, okey. Zawołaj mi tę, co z nią mieszkała. Niech nam dopowie parę szczegółów i damy ci spokój.

– Tę co z nią mieszkała? – twarz jej się zmieniła, Garlitos, straciła cały tupet, zsiniała. – Któraś z moich dziewcząt z nią mieszkała?

– Aha, to policja jeszcze nic o tym nie wie – Becerrita pogłaskał wąsik i łakomie przejechał językiem po wargach. – Ale wcześniej czy później się dowiedzą i wezmą cię na spytki, ciebie i niejaką Quete. Bądź na to przygotowana, Madame.

– Queta? – grom z jasnego nieba, Garlitos. – Ale co ty mówisz, Becerrita.

– Ciągle zmieniają imiona, trudno się w tym połapać, która to? – rzekł cicho Becerrita. – Po co te nerwy, nie jesteśmy z policji. Zawołaj ją. Poufna rozmówka, nic więcej.

– Kto ci powiedział, że Queta z nią mieszkała? – wybełkotała Ivonne: robiła ogromne wysiłki, aby zachować całą swobodę i uśmiech na twarzy.

– A widzisz, Madame, bo ja to mam do ciebie zaufanie, ja jestem naprawdę twoim przyjacielem – szepnął Becerrita z odrobiną złości w głosie. – Powiedziała nam Paqueta.

– Najgorsza kurwa ze wszystkich kurew na świecie – rozpite babsko z zadęciem na wielką damę, Garlitos, potem przestraszona starucha, a jak usłyszała o Paquecie, istna pantera. – Niechby się udławiła miesiączką własnej kurwy-mamusi.

– Jak ładnie się wyrażasz, Madame – Becerrita, uszczęśliwiony, otoczył ramieniem jej plecy. – Pomścimy cię, w jutrzejszym numerze napiszemy, że „Monmartre” to najbardziej zakazana spelunka w całej Limie.

– Ale czy nie rozumiesz, że to ją wykończy? – powiedziała

Ivonne łapiąc Becerritę za kolano. – Nie rozumiesz, że policja ją przymknie, żeby ją wybadać?

– Czy ona coś wiedziała? – rzekł Becerrita zniżając głos do szeptu. – Wie coś?

– Oczywiście, że nie wie, ale nie chce być wmieszana w żadną aferę – powiedziała Ivonne. – Wykończysz ją. Dlaczego chcesz jej to zrobić?

– Nic jej nie chcę zrobić, chcę tylko kilku informacji o prywatnych sprawach Muzy – powiedział Becerrita. – Nie będziemy pisać, że mieszkały razem, nie wymienimy jej nazwiska. Wierzysz w moje słowo czy nie?

– Jasne, że nie – powiedziała Ivonne. – Jesteś taki sam skurwysyn jak Paqueta.

– O, tak to mi się podobasz, Madame – Becerrita z przelotnym uśmieszkiem popatrzył na Santiago i Periquita. – Masz prawo tak mówić.

– Queta to dobra dziewczyna, Becerrita – rzekła półgłosem Ivonne. – Nie pogrążaj jej. Zresztą, mogłoby cię to drogo kosztować. Uprzedzam, ma bardzo oddanych przyjaciół.

– Zawołaj ją wreszcie i nie odstawiaj mi tu dramatycznych scen – uśmiechnął się Becerrita. – Przysięgam, że nic się jej nie stanie.

– Myślisz, że ona jest teraz w nastroju do pracy, po tym wszystkim, co się stało z jej przyjaciółką? – powiedziała Ivonne.

– Doskonale, poślij kogoś do niej i naznacz jej spotkanie ze mną – powiedział Becerrita. – Chcę tylko paru informacji. A jeśli nie będzie miała ochoty na rozmowę, umieszczę jej nazwisko na pierwszej stronie i będzie musiała gadać z tajniakami.

– Przysięgasz, że jak ci przyślę Quete, to nigdzie jej nie wymienisz? – powiedziała Ivonne.

Becerrita przytaknął. Na jego twarzy rozlewał się wyraz zadowolenia, małe oczki błyszczały. Wstał, podszedł do stolika, zdecydowanym gestem wziął szklankę Santiago i wychylił jednym haustem. Na jego ustach pojawiła się biała obwódka piany.

– Tak jest, Madame, przysięgam, poślij po nią i zadzwoń do mnie – powiedział z całą powagą. – Znasz mój telefon.

– Pan myśli, señor Becerra, że ona zadzwoni? – powiedział Periquito w samochodzie. – Bo mnie się wydaje, że zaraz poleci do tej Quety i powie faceci z „Kroniki” wiedzą, że mieszkałaś z Muzą, musisz wiać.

– Ale która to jest ta Queta? – powiedział Arispe. – Na pewno ją znamy, Becerrita.

– To musi być któraś z tych dla specjalnych gości, z tych, co pracują w domu – powiedział Becerrita. – Może ją i znamy, ale pod innym imieniem.

– Ta kobieta to skarb na wagę złota – powiedział Arispe. – Musisz ją znaleźć, mój panie i władco, choćbyś miał całą Limę przewrócić do góry nogami.

– A nie mówiłem, że Madame zadzwoni? – Becerrita patrzył na nich kpiąco, bez cienia pychy. – Dziś o siódmej. Szefie, proszę mi zarezerwować caluteńką rozkładówkę.

– Panowie pozwolą – rzekł Robertito. – Tak, do saloniku. Proszę usiąść.

Teraz, w popołudniowym świetle wpadającym tu przez jedyne okno, salonik stracił swoją tajemniczość i czar. Wypełzłe obicia mebli, myśli, spłowiałe tapety na ścianach, dywan tu i ówdzie przetarty, ze śladami po papierosach. Dziewczyna z obrazków była bez wyrazu, łabędzie ciężkie i niezgrabne.

– Jak się masz, Becerrita – Ivonne nie pocałowała go, nie podała mu ręki. – Przysięgam Quecie, że dotrzymasz słowa. A oni tu po co?

– Niech Robertito przyniesie piwa – rzekł Becerrita nie wstając z fotela, nie patrząc na kobietę, która weszła razem z Ivonne. – Dziś ja stawiam chłopakom, Madame.

– Wysoka, świetne nogi, Mulatka z rudymi włosami – powiedział Santiago. – U Ivonne nigdy jej nie widziałem, Garlitos.

– Proszę siadać – powiedział Becerrita z miną gospodarza. – Panie się nie napiją?

Robertito nalewał piwo, drżały mu ręce, kiedy podawał szklanki Becerricie, Periquitowi i Santiago, trzepotał rzęsami bardziej nerwowo niż zwykle, w jego spojrzeniu był strach. Prawie wybiegł z pokoju i zamknął drzwi za sobą. Queta usiadła na kanapie, była poważna, bynajmniej nie zalękniona, myśli, a oczy Ivonne płonęły.

– Tak, ty jesteś taka specjalna dziewczynka, rzadko się tu ciebie widuje – powiedział Becerrita pociągając piwo. – Pracujesz poza lokalem, masz dobraną klientelę?

– Gdzie pracuję, to nie pański interes – powiedziała Queta. – A poza tym kto panu pozwolił mówić mi ty.

– Daj spokój, nie denerwuj się – powiedziała Ivonne. – To tylko taka poufałość, nic poza tym. Nasz znajomy zada ci parę pytań i po krzyku.

– Mogę panu tylko tyle powiedzieć, że choćby pan nie wiem jak chciał, nigdy by pan nie mógł być moim klientem – rzekła Queta. – Za mało pan zarabia.

– Ja nie jestem niczyim klientem, już ze mnie emeryt – powiedział Becerrita z kpiącym uśmiechem i pogładził wąsik. Od jak dawna mieszkałaś z Muzą w dzielnicy Jezus Mafia?

– Nie mieszkałam z nią, to ta zdzira tak panu nakłamała – rozdarła się Queta, ale Ivonne ujęła ją za ramię i Queta zniżyła głos. – Mnie pan w to nie wrobi. Uprzedzam, że…

– Nie jesteśmy z policji, jesteśmy dziennikarzami – powiedział Becerrita z przyjacielską miną. – Nie chodzi o ciebie, tylko o Muzę. Opowiesz nam, co o niej wiesz, i tyle, pójdziemy i zapomnimy o tobie. Niepotrzebnie się złościsz, Queta.

– To dlaczego mi grozicie? – wrzasnęła Queta. – Dlaczego pan mówił Madame, że zawiadomicie policję? Myśli pan, że mam coś do ukrycia?

– Jeśli nie masz co ukrywać, nie musisz się bać policji – powiedział Becerrita i znowu łyknął piwa. – Przyszedłem tu jak przyjaciel, żeby trochę pogadać. Nie wiem, czemu się złościsz.

– On zawsze dotrzymuje słowa, Queta – powiedziała Ivonne. – Nie napisze o tobie. Odpowiedz na jego pytania.

– Dobrze, Madame, w porządku – powiedziała Queta. – O co panu chodzi.

– To rozumiem, tak wygląda przyjacielska pogawędka – powiedział Becerrita. – Ja jestem słowny facet, Queta. Od kiedy mieszkałaś z Muzą?

– Nie mieszkałam – siliła się na spokój, starała się opanować, Garlitos, i nie patrzeć na Becerritę, a kiedy ich spojrzenia się spotkały, głos jej się zmieniał. Byłam jej przyjaciółką, czasami u niej nocowałam. Przeniosła się do Jezus Maria przeszło rok temu.

– Wykończył ją nerwowo, aż pękła, co? – powiedział Garlitos. – To metoda Bacerrity. Zszarpać nerwy, póki gość nie puści farby. Metoda tajniaka, nie dziennikarza.

Santiago i Periquito nie tknęli swego piwa: siedząc na brzeżku foteli, bez słowa śledzili przebieg rozmowy. Złamał ją, Zavalita, teraz odpowiadała na wszystkie pytania. Podnosiła głos i znów się uspokajała, Ivonne klepała ją po ramieniu. Z tą biedną wariatką było bardzo, bardzo źle, zwłaszcza odkąd straciła pracę w „Monmartre”, a wszystko przez to, że Paqueta obchodziła się z nią jak skończona łajdaczka. Wyrzuciła ją na ulicę, wiedząc, że umrze z głodu, biedna. Miała różne przygody, ale już nie złapała nikogo na stałe, nikogo, kto by jej płacił pensję i utrzymywał dom. I nagle zaczęła płakać, Garlitos, nie z powodu tych pytań Becerrity, ale z żalu za Muzą. A więc jest jeszcze coś takiego jak lojalność, przynajmniej między niektórymi kurwami, Zavalita.

– Biedaczka była już kompletnie wykończona – zasmucił się Becerrita, z ręką przy wąsiku, mrugając nerwowo i popatrując na Quete. – Za dużo piła, no i poza tym te narkotyki.

– I o tym też pan napisze? – zaszlochała Queta. – Nie dosyć panu tych wszystkich okropności, które codziennie o niej drukujecie? I to też musi pan wyciągnąć?

– O tym, że się skończyła, że była na pół prostytutką, że piła i łajdaczyła się, pisały wszystkie gazety – westchnął Becerrita. – Tylko my przypomnieliśmy to, co dobre. Że była znaną piosenkarką, że wybrano ją na Królową Komediantów, że była jedną z najpiękniejszych kobiet w Limie.

– Zamiast grzebać w jej życiorysie, lepiej byście się zajęli tym facetem, co ją zabił, co ją kazał zabić – załkała Queta i zakryła twarz dłońmi. – O nich nie mówicie, o nich to się nie ośmielicie mówić.

Czy to w tym momencie, Zavalita? Myśli: tak, wtedy. Skamieniała twarz Ivonne, myśli, jej oczy podejrzliwe, zbite z tropu, palce Becerrity znieruchomiałe przy wąsiku, łokieć Periquita na twoim biodrze, szturchał cię, Zavalita. Wszyscy czworo zamarli patrząc na Quete, która coraz gwałtowniej szlochała. Myśli: i oczki Becerrity, płonące, utkwione w jej rudych włosach.

– Ja się nie boję, ja piszę wszystko, a papier wszystko wytrzyma – szepnął w końcu słodko Becerrita. – Jeżeli ty się odważysz, to i ja też. Kto to był? Kogo posądzasz?

– Głupia, w co ty się pakujesz, co ty gadasz – przerażona twarz Ivonne, Garlitos, ten strach, ten jej krzyk. – Jeżeli te idiotyzmy, co ci przychodzą do głowy, jeżeli te twoje wymysły…

– Ależ, Madame, nic nie rozumiesz – niemal płaczliwy głos Becerrity, Garlitos. – Ona nie chce, żeby śmierć jej przyjaciółki przeszła bez echa, jakby nigdy nic. Jeżeli Queta się odważy, ja też się odważę. No powiedz, Queta, kto to zrobił według ciebie?

– Wcale nie idiotyzmy, pani sama wie, że to nie są moje wymysły – płakała Queta, uniosła głowę i wyrzuciła to z siebie, Garlitos: – Pani dobrze wie, że ją zabił ten goryl Cayo Śmierdziela.

Jakby wszystkimi porami skóry wylewał mi się pot, myśli, jakby wszystkie kości miały mi popękać. Nie przegapić ani jednego skrzywienia, ani jednej sylaby, nie poruszyć się, nie oddychać, i ten robak w żołądku, coraz większy, ten wąż, to ostrze noża, tak samo jak wtedy, myśli, gorzej niż wtedy. Ach, Zavalita.

– Panu się zbiera na płacz? – mówi Ambrosio. – Niech pan już więcej nie pije, paniczu.

– Jeżeli chcesz, wydrukuję, napiszę, tak jak było, a jak nie chcesz, nie napiszę ani słowa – mruknął Becerrita. – Cayo Śmierdziel to Cayo Bermúdez, prawda? Jesteś pewna, że to on ją kazał zabić? Ten szubrawiec jest teraz daleko za granicą, Queta.

I tamta twarz zeszpecona płaczem, Zavalita, zapuchnięte, zaczerwienione oczy, grymas niepokoju wokół ust, to wtedy właśnie głowa i ręce drgnęły w przeczącym geście: nie, nie Bermúdez.

– Jaki goryl? – nalegał Becerrita. – Widziałaś go, byłaś tam wtedy?

– Queta była w Huacachina – przerwała Ivonne grożąc mu palcem. – Z jednym senatorem, jeśli chcesz wiedzieć.

– Nie widziałam Hortensji od trzech dni – płakała Queta. – Dowiedziałam się z gazet. Ale ja dobrze wiem, ja nie kłamię.

– Skąd się wziął ten goryl? – powtórzył Becerrita; nie odrywał oczu od Quety i niecierpliwym ruchem dłoni uspokajał Ivonne. – Nic nie wydrukuję, Madame, tylko to, co Queta zechce. Jeżeli ona się nie odważy, to ja oczywiście też nie.

– Hortensja dużo wiedziała o jednym nadzianym facecie, ona umierała z głodu, chciała tylko stąd wyjechać – szlochała Queta. – To nie przez złość, nie chciała nikomu zaszkodzić, tylko wyjechać i zacząć wszystko od nowa, tam gdzie nikt jej nie zna. Kiedy przyszli ją zabić, była już i tak na pół żywa. Przez to, że ją tak skrzywdził ten łobuz Bermúdez i potem wszyscy inni, kiedy już była nikim.

– Wyciągała od faceta forsę, więc kazał ją sprzątnąć, żeby go więcej nie szantażowała – podpowiedział miękkim głosem Becerrita. – Kto to jest ten gość, co wynajął zabójcę?

– On go nie wynajął, pewnie z nim tylko pogadał – powiedziała Queta patrząc Becerricie w oczy. – Pogadał i namówił. On miał nad nim taką władzę, że tamten był jak jego niewolnik. Robił z nim, co chciał.

– Odważę się i wydrukuję – powtórzył Becerrita półgłosem. Psiakrew, wydrukuję, wierzę ci, Queta.

– To Złote Jajo kazał ją zabić – powiedziała Queta. – Zabójca to jego ciota. Nazywa się Ambrosio.

– Złote Jajo? – zerwał się na równe nogi, Garlitos, mrugał oczami, popatrzył na Periquita, na mnie, zreflektował się i spojrzał na Quete, a potem spuścił wzrok i powtarzał jak kretyn: – Złote Jajo? Złote Jajo?

– To Fermín Zavala, sam widzisz, że ona plecie trzy po trzy – wybuchnęła Ivonne, i ona też wstała, też krzyczała. – Przecież to idiotyzm, Becerrita, czy ty tego nie rozumiesz? Nawet gdyby to się okazało prawdą, to też byłby idiotyzm. Ona nic nie wie, wszystko sobie wymyśliła.

– Hortensja ciągnęła od niego forsę, groziła, że powie jego żonie, że wygada po całym mieście o tym jego romansie z własnym szoferem. Ja nie kłamię, zamiast opłacić jej podróż do Meksyku, kazał ją załatwić swojemu chłoptysiowi. Napisze pan, wydrukuje pan?

– Wszyscy się ubabrzemy w tym gównie – i opadł na swój fotel, nie patrząc na mnie i posapując, Garlitos, i nagle włożył kapelusz, tylko po to, żeby coś zrobić z rękami. – Jakie masz dowody, skąd wytrzasnęłaś taką historię, Queta? To się nie trzyma kupy. Nie lubię, jak mnie ktoś chce nabrać, Queta.

– Przecież mówiłam, że to bzdura, sto razy panu mówiłam – powiedziała Ivonne. – Ona nie ma dowodów, była w Huacachina, nic nie wie. A choćby i miała dowody, to kto je weźmie pod uwagę, kto uwierzy. Fermín Zavala, ten milioner. Wytłumacz jej to sam, Becerrita. Powiedz, co ją czeka, jeżeli będzie opowiadała takie rzeczy.

– Ubabrzesz się gównem, Queta, i ubabrzesz nas wszystkich – wrzeszczał, Garlitos, robił miny, poprawiał sobie kapelusz. – Chcesz, żebym to wydrukował, Queta? I żeby potem nas wszystkich wsadzili do czubków, co?

– I to on. Nie do wiary – powiedział Garlitos. – A jednak na coś się przydały te wszystkie brudy. Choćby na to, żeby mogło się okazać, że Becerrita to też człowiek i potrafi się przyzwoicie znaleźć.

– Pan ma jeszcze coś do roboty, prawda? – zachrypiał Becerrita patrząc na zegarek; jego głos był niepokojąco naturalny. – To niech pan już zmyka, Zavalita.

– Podły tchórz – rzekła głucho Queta. – Wiedziałam, że to tylko dla hecy, wiedziałam, że się będziesz bał.

– I tak pół biedy, że jakoś dałeś radę wstać i wyjść stamtąd, że nie rozkleiłeś się od razu – powiedział Garlitos. Jedyne, o co się bałem, to że się te kurwy połapią i nie będziesz już tam mógł przychodzić. Koniec końców, to jeszcze najlepsze, co się mogło zdarzyć, Zavalita.

– Powiedz pół biedy, że cię wtedy spotkałem – powiedział Santiago. – Nie wiem, co bym tego wieczora zrobił bez ciebie, Carlitos.

Tak, miał szczęście, że go spotkał, szczęście, że poszedł na przystanek na placu San Martín, a nie do pensjonatu w Barranco, szczęście, że nie pobiegł wypłakać się w poduszkę w samotności swego pokoju, czując, jak świat się wali, chcąc skończyć ze sobą albo zabić swego biednego starego, Zavalita. Wstał, powiedział no to na razie, wyszedł z saloniku, w przejściu zderzył się z Robertitem, a potem ruszył w stronę placu Drugiego Maja i nigdzie nie mógł złapać taksówki. Otwartymi ustami wdychałeś zimne powietrze, Zavalita, czułeś bicie własnego serca i od czasu do czasu biegłeś. Wskoczyłeś do mikrobusu, wysiadłeś na Colmena, oszołomiony minąłeś Portal i oto nagle zza stolika w barze Zela podniosła się wyniszczona postać, Carlitos kiwał na ciebie. Jak tam, Zavalita, jużeście wrócili od Ivonne? A co z tą jakąś Queta, przyszła czy nie? A gdzie Periquito i Becerrita? Ale kiedy podszedł bliżej, głos mu się zmienił: co jest Zavalita.

– Niedobrze mi – złapałeś go za ramię, Zavalita. – Okropnie mi niedobrze, stary.

Carlitos patrzył na ciebie zbity z tropu, niepewny, poklepał cię po ramieniu: chodźmy na jednego, Zavalita. Dał się prowadzić, jak lunatyk zszedł po schodach w „Negro-Negro”, oślepły, potykając się w ciemnościach, brnął przez prawie pustą salę do tego stolika, który zawsze był wolny, dwa piwa, niemieckie, rzekł Carlitos do kelnera i oparł się o tytułówki „New Yorkera”.

– Zawsze tu w końcu lądujemy – jego kędzierzawa głowa, myśli, jego przyjazne oczy, nieogolona twarz, żółta cera. – Ta nora rzuca na nas jakiś urok.

– Gdybym poszedł do siebie, to chyba bym oszalał, Carlitos – powiedział Santiago.

– Myślałem, że to takie pijackie łzy, ale teraz widzę, że nie – powiedział Carlitos. – Każdy ma jakieś draki z Becerrita. Pewnie się upił, zaczął cholerować i wyrzucił cię na pysk z tego burdelu, co? Nie przejmuj się, bracie.

Szyderczo krzykliwe, wielokolorowe okładki, gwar rozmów prowadzonych przez niewidzialnych ludzi. Kelner przyniósł piwo, wypili jednocześnie. Carlitos popatrzył na niego sponad swojej szklanki, podał mu papierosa, zapalił.

– Tutaj mieliśmy naszą pierwszą masochistyczną rozmowę, Zavalita – powiedział. – Tutaj zwierzaliśmy się sobie i okazało się, że ja jestem nieudanym poetą, a ty nieudanym komunistą. Teraz jesteśmy już tylko dziennikarzami. No i tutaj zaprzyjaźniliśmy się, Zavalita.

– Muszę to komuś opowiedzieć, zżera mnie to, Carlitos – powiedział Santiago.

– Okey, jeżeli ci to poprawi samopoczucie – powiedział Carlitos. – Ale zastanów się. Mnie się czasami w krytycznych momentach zbiera na zwierzenia, a potem cholernie mi to ciąży i nienawidzę ludzi, przed którymi się odsłoniłem. Więc żebyś mnie jutro nie znienawidził, Zavalita.

Ale Santiago znów zaczął płakać. Skulony nad stolikiem, dusił szloch przyciskając chustkę do ust i czuł na swoim ramieniu dłoń Carlitosa: daj spokój, stary.

– Aha, więc to pewnie to – miękko, myśli, nieśmiało, ze współczuciem. – Becerrita się upił i przy wszystkich wygarnął ci tę historię o twoim ojcu, tak?

I nie przedtem, nie w momencie, kiedy się dowiedziałeś, ale dopiero wtedy. Myśli: dopiero w chwili, kiedy stwierdziłeś, że wszyscy w Limie znają go jako pedała, wszyscy prócz ciebie. Cała redakcja, Zavalita, tylko ty nie. Pianista zaczął grać, kobiecy chichot wybuchający od czasu do czasu w ciemnościach, gorzki smak piwa, kelner z latarką zabierał butelki i przynosił następne. Mówiłeś ściskając w ręku chustkę, Zavalita, wycierając usta i oczy. Myśli: i świat nie runął, nie oszalałeś, nie zabiłeś się.

– Znasz tych ludzi, znasz język tych dziwek – kręcił się na swoim krześle, myśli, on też zdumiony, on też przestraszony. – Puściła taką gadkę, żeby przytrzeć nosa Becerricie, żeby mu zatkać gębę, za to, że ją nastraszył.

– Mówili o nim, jakby go wszyscy doskonale znali, po imieniu – powiedział Santiago. – A ja tam byłem, Garlitos.

– Najbardziej gówniana rzecz w tym wszystkim to nie jest ta historia z morderstwem, to musi być bujda, Zavalita – i on też się zająknął, myśli, on też sam sobie przeczył. – Tylko że jednocześnie dowiedziałeś się o czymś innym, i to od kogo. Myślałem, że ty już dawno wiesz, Zavalita.

– Złote Jajo, jego chłoptyś, jego szofer – powiedział Santiago. – Jakby go znali całe życie. W samym środku tej kloaki, Garlitos. I ja w tym wszystkim.

To niemożliwe, i paliłeś papierosa, Zavalita, to musi być kłamstwo, i piłeś, i dławiłeś się, i brakowało mu głosu, i ciągle powtarzał to niemożliwe. I Garlitos, jego twarz zasnuta dymem, na tle obojętnych okładek: to ci się wydaje straszne, ale tak nie jest, Zavalita, są gorsze rzeczy na świecie. Przywykniesz, będziesz to miał gdzieś, i zamawiał następne piwo.

– Muszę cię upić – powiedział krzywiąc się – tak cię to rąbnęło, że nie możesz myśleć o czym innym. Chlapnij sobie i zobaczysz, że nie warto się gryźć, Zavalita.

Ale to on sam się upił, myśli, tak jak ty teraz. Garlitos wsta!, zniknął w mroku, kobiecy chichot, który konał i znów się pojawiał, i monotonne brzęczenie pianina: chciałem cię upić, i sam się zalałem, Ambrosio. A Garlitos już był z powrotem: wysikałem chyba z litr piwa, Zavalita, jak można tak przesrywać forsę, nie?

– A czemu pan chciał mnie upić? – śmieje się Ambrosio. – Ja się nigdy nie upijam, paniczu.

– Wszyscy w redakcji wiedzieli – powiedział Santiago. – A kiedy mnie tam nie ma, to gadają, że jestem synek Złotego Jaja, synek pedała, co?

– Tak mówisz, jakby chodziło o ciebie, a nie o niego – powiedział Garlitos. – Przestań pieprzyć, Zavalita.

– Nigdy o niczym nie słyszałem, ani w szkole, ani w naszej dzielnicy, ani na uniwerku – powiedział Santiago. – Gdyby to była prawda, coś bym słyszał, czegoś bym się domyślał. Nigdy, Garlitos.

– To pewnie jedna z tych plotek, które obiegają cały kraj – powiedział Garlitos. – Z tych, co są takie stare, że w końcu zaczynają być prawdą. Nie myśl już o tym.

– A może ja nie chciałem wiedzieć – powiedział Santiago. – Może nie chciałem zdać sobie sprawy.

– Ja cię nie pocieszam, nie ma powodu, przecież to ciebie nie dotyczy – powiedział Garlitos i czknął. – Raczej jego trzeba by pocieszać. Jeśli to bujda, współczuć, że tak do niego przylgnęła, a jeśli prawda, to się litować, bo ma na pewno zasrane życie. Już o tym nie myśl.

– Ale tamto to nie może być prawda, Garlitos – powiedział Santiago. – To musi być potwarz. To niemożliwe, Garlitos.

– Ta kurwa pewnie go za coś nienawidzi, wymyśliła całą historię przez zemstę – powiedział Garlitos. – Łóżkowe sprawy, szantaż, żeby wyssać trochę forsy, wszystko możliwe. Nie wiem, jakbyś mógł go uprzedzić. Zwłaszcza, że od lat się nie widujecie, prawda?

– Uprzedzić go? Myślisz, że po tym wszystkim będę mógł spojrzeć mu w twarz? – powiedział Santiago. – Umarłbym ze wstydu, Garlitos.

– Ze wstydu się nie umiera – uśmiechnął się Garlitos i znowu czknął. – Zresztą sam wiesz, co masz robić. Tak czy inaczej, cała sprawa będzie pogrzebana.

– Znasz Becerritę – powiedział Santiago. – Sprawa nie będzie pogrzebana. Wiesz, co on teraz zrobi.

– Porozumie się z Arispem, a Arispe ze swoimi władzami, jasne – powiedział Garlitos. – Myślisz, że Becerrita jest taki chojrak? że Arispe? Nazwiska ludzi z towarzystwa nigdy się nie pojawiają na rubrykach policyjnych. To cię gnębi? Perspektywa skandalu? Jaki jednak z ciebie burżuj, Zavalita.

Czknął, wybuchnął śmiechem i gadał dalej, coraz bardziej od rzeczy: tego wieczoru stałeś się mężczyzną, Zavalita, teraz albo nigdy. Tak, miał szczęście: widzieć go, jak się upija, myśli, słyszeć, jak czka, jak bredzi, musieć go wynosić z „Negro-Negro”, podtrzymywać na ulicy, póki jakiś szczeniak nie złapał im taksówki. Szczęście, że trzeba go było zawieźć na Chorrillos, wciągnąć po staruteńkich schodach na górę, rozebrać i położyć do łóżka, Zavalita. Wiedząc, że nie jest zalany, myśli, że udaje po to, aby cię czymś zająć, abyś myślał o nim, a nie o sobie. Myśli: zaniosę ci książkę, pójdę jutro. Mimo gorzkiego smaku w ustach, mimo zamętu w głowie i bólu w całym ciele, na drugi dzień poczuł się lepiej. Obolały i jednocześnie silniejszy, myśli, zdrętwiały po nocy spędzonej w ubraniu na krześle, spokojniejszy, zmieniony pod wpływem tego koszmaru, z lepszym samopoczuciem. Ten maleńki prysznic, wciśnięty między umywalkę i klozet w kącie przy pokoju Carlitosa, i zimna woda, która przejęła cię dreszczem i do reszty rozbudziła. Ubrał się bez pośpiechu. Garlitos spał na brzuchu, w kalesonach i skarpetkach, z głową zwieszoną poza krawędź łóżka. Potem ulica i słoneczny blask, którego poranna mgła nie zdołała zaćmić, tylko nieznacznie go przesłoniła, i ta kafejka na rogu, i grupka tramwajarzy w granatowych czapkach, stali przy barze gadając o ostatnim meczu. Zamówił kawę z mlekiem, spytał o godzinę, dziesiąta, pewnie już jest w biurze, nie byłeś zdenerwowany ani wzruszony, Zavalita. Idąc do telefonu musiał wejść za bar, minąć korytarz zapchany workami i skrzyniami, a kiedy nakręcał numer, zobaczył kolumnę mrówek wędrujących po belce. Ręce nagle mu zwilgotniały, usłyszał głos Chispasa, tak, słucham?

– Cześć, Chispas – i wtedy dreszcz w całym ciele, i to wrażenie, że podłoga się pod nim zapada. – To ja, Santiago.

– Wróg u bram – niemal niedosłyszalny szept Chispasa, jego porozumiewawczy ton. – Zadzwoń później, stary już jest.

– Chcę z nim mówić – powiedział Santiago. – Tak, ze starym. Poproś go, to pilna sprawa.

Długie milczenie, pełne zdumienia czy konsternacji, czy zachwytu, i daleki stukot maszyny do pisania, niepewne pokasływanie Chispasa, który prawdopodobnie gapił się teraz w słuchawkę i nie wiedział, co mówić, co robić, i potem jego teatralny okrzyk: ależ to chudy, ależ to mądrala, i maszyna do pisania nagle umilkła. Gdzieś ty się podziewał, chudy, co się stało, że się pojawiłeś, mądralo, czemu tak długo nie zaglądałeś do domu? Tak, tatusiu, to chudy, tatusiu, chce z tobą mówić, tatusiu. Czyjeś głosy nakładające się na głos Chispasa, zagłuszające go, i wtedy fala żaru spłynęła ci na twarz, Zavalita.

– Halo, chudy? – ten głos taki sam jak wiele lat temu, Zavalita, głos łamiący się, pobrzmiewający niepokojem, radością, osłupiały głos, który krzyczał: – Synku? Chudzino? To ty?

– Cześć, tatusiu – w głębi korytarza, za barem, roześmiani tramwajarze, a tuż obok ciebie rząd butelek z pasteuriną i mrówki, które ściskały się między pudełka biszkoptów. – Tak, to ja, tatusiu. Co u was słychać, tato, a jak mama?

– Mamy żal do ciebie, chudzino, ciągle na ciebie czekamy, chudzino – ten głos tak okropnie pełen nadziei, Zavalita, zmieszany, zacinający się. A co u ciebie? Wszystko dobrze? Skąd dzwonisz, chudzino?

– Z Chorrillos, tatusiu – i myślałeś to kłamstwo, tak nie było, myśli, to oszczerstwo, tak nie mogło być. – Chciałbym z tobą pogadać, tato. Masz teraz czas, mógłbyś się ze mną zobaczyć przed południem?

– Tak, nawet zaraz, zaraz przyjadę – i jego głos, nagle przestraszony, niespokojny. – Nic ci nie jest, na pewno nic, chudzino? Nie masz żadnych kłopotów?

– Nie, na pewno nie, tatusiu. Będę na ciebie czekał pod klubem „Regatas”, dobrze? Jestem tu niedaleko.

– Zaraz przyjadę, chudzino. Będę najdalej za pół godziny. Już wychodzę. Daję ci jeszcze Chispasa, chudzino.

Po drugiej stronie drutu łatwe do odgadnięcia hałasy: krzesło, drzwi, znowu maszyna do pisania, daleki klakson i warkot silnika.

– Stary w jednej chwili odmłodniał o dwadzieścia lat – powiedział Chispas, był w siódmym niebie. – Poleciał jak na skrzydłach. Ale heca, chłopie, nie wiedziałem, co robić, żeby nie dać poznać po sobie. Co z tobą, wpakowałeś się w jakąś drakę?

– Nie, nic – powiedział Santiago. – Po prostu minęło tyle czasu, że chcę się z nim pogodzić.

– No pewnie, najwyższy czas – powtórzył Chispas uszczęśliwiony; ciągle jeszcze nie mógł uwierzyć. – Poczekaj, zadzwonię do mamy, nie przychodź do domu, póki jej nie uprzedzę. Żeby się zanadto nie wzruszyła, jak cię zobaczy.

– Jeszcze teraz nie przyjdę, Chispas – i zaraz jego głos, zaraz protest, ależ, stary, tak nie można. – W niedzielę, powiedz mamie, że przyjdę w niedzielę na obiad.

– W porządku, w niedzielę, Teté i ja przygotujemy ją na to – powiedział Chispas. – Niech ci będzie, ty kapryśny paniczyku. Powiem mamie, żeby zrobiła dla ciebie chupe z krewetkami.

– Pamiętasz, kiedyśmy się widzieli ostatni raz? – mówi Santiago. – Chyba ż dziesięć lat temu, pod klubem „Regatas”.

Wyszedł z kafejki, ruszył aleją w kierunku Malecón i zamiast schodami prowadzącymi do „Regatas”, powlókł się dalej jezdnią, bez pośpiechu, roztargniony, myśli: zdumiony tym swoim postępkiem. Daleko w dole widział dwie maleńkie plaże należące do klubu. Był przypływ, morze pożarło piasek, fale uderzały o nabrzeże, języki piany lizały platformę, teraz pustą, na której w lecie roiło się od kąpielowiczów i parasoli. Ile to lat nie kąpałeś się w „Regatas”, Zavalita? Ostatnio byłeś tu przed wstąpieniem na San Marcos, pięć czy sześć lat temu, wtedy wydawało mu się, że to tyle co sto. Myśli: teraz tyle co tysiąc.

– Jasne, że pamiętani, paniczu – mówi Ambrosio. – Tego dnia, kiedy się pan przeprosił z pańskim tatusiem.

Budowali basen? Na boisku do koszykówki dwaj mężczyźni w granatowych kombinezonach ciągnęli kosz; jeziorko, na którym trenowali wioślarze, chyba wyschło, czy Chispas wtedy jeszcze wiosłował? Byłeś już kimś obcym dla swojej rodziny, Zavalita, już nie wiedziałeś, jakie jest twoje rodzeństwo, co robią, w czym się zmienili i jak bardzo się zmienili. Dotarł do bramy klubu, usiadł na jednym ze słupków podtrzymujących łańcuch, budka strażnicza też była pusta. Mógł stąd widzieć Agua Dulce, plażę bez kabin, pozamykane kioski, okryte mgłą skarpy Barranco i Miraflores. Na kamienistym skrawku wybrzeża dzielącym Agua Dulce od „Regatas” mieszańcy i pospólstwo, jakby powiedziała mama, myśli; leżało tam kilka wyrzuconych na brzeg łodzi, jedna kompletnie podziurawiona. Zrobiło się zimno, wiatr targał mu włosy, czuł słony smak na wargach. Poszedł kawałek w stronę plaży, usiadł na burcie łodzi, zapalił papierosa: gdybym wtedy nie uciekł z domu, nigdy bym się nie dowiedział, tato. Mewy zataczały koła w powietrzu, przysiadały na skałach i zrywały się do lotu, nurkowały i od czasu do czasu wynurzały się z ledwie widoczną rybą w dziobie. Ołowianozielona barwa morza, myśli, szaroziemista piana fal łamiących się na skałach, od czasu do czasu dostrzegał połyskliwą kolonię meduz, pasma wodorostów, nie powinien był iść na San Marcos, tato. Nie płakałeś, Zavalita, nogi pod tobą nie drżały, on przyjedzie; a ty się zachowasz jak mężczyzna, nie będziesz mu się rzucać w ramiona, powiedz, że to kłamstwo, tatusiu, powiedz, że to nieprawda, tatusiu. W głębi alei pokazało się auto, jechało zygzakami, omijając wyboje, podnosząc chmury kurzu, i Santiago wstał i ruszył na jego spotkanie. Czy muszę udawać, nie dać po sobie poznać, nie płakać? Nie, myśli, nie powinienem, może tamten jest za kółkiem, może zobaczy twarz tamtego? Tak, oto szeroki uśmiech Ambrosia za szybą auta, oto jego głos, dzień dobry, paniczu Santiago, i oto wysiada stary. Ile siwych włosów, myśli, ile zmarszczek mu przybyło i jak schudł, i ten jego łamiący się głos: chudzino. Nie powiedział nic więcej, myśli, otworzył ramiona, tulił go do siebie przez długą chwilę, i jego usta na twoim policzku, Zavalita, zapach wody kolońskiej, i twoje ochrypłe, cześć tatusiu, jak się masz, tatusiu: kłamstwo, potwarz, nic z tego nie może być prawdą.

– Panicz nawet nie wie, jaki on był zadowolony – mówi Ambrosio. – Pan nie ma pojęcia, co to dla niego znaczyło, żeście się wreszcie pogodzili.

– Pewnie zmarzłeś na kość, jak tu czekałeś, okropna pogoda – jego dłoń na twoim ramieniu, Zavalita, mówił bardzo powoli, żeby ukryć wzruszenie, prowadził cię w stronę „Regatas”. – Chodź, wejdziemy tutaj, musisz się napić czegoś gorącego.

Wolno, w milczeniu minęli boisko, bocznymi drzwiami weszli do klubu. W sali restauracyjnej nie było nikogo, stoliki puste. Don Fermín klasnął w dłonie i po chwili zjawił się kelner, w pośpiechu dopinał kurtkę. Zamówili kawę.

– I niedługo potem przestałeś pracować u moich starych, prawda? – mówi Santiago.

– Nie mam pojęcia, czemu właściwie jeszcze ciągle jestem członkiem tego klubu, nigdy tu nie przychodzę – usta mówiły o czym innym, myśli, a oczy co u ciebie, jak ci się układa, czekałem na ciebie każdego dnia, całe miesiące, całe lata, chudzino. – Zdaje się, że Chispas i Teté też tu już nie przychodzą. Muszę odstąpić mój udział. Teraz jest wart trzydzieści tysięcy solów. A ja za niego zapłaciłem tylko trzy tysiące.

– Już nie pamiętam – mówi Ambrosio. – Tak, chyba niedługo potem.

– Schudłeś, masz podkute oczy, mama się przestraszy, jak cię zobaczy – chciał ci robić wymówki, ale nie mógł, Zavalita, w jego uśmiechu dostrzegało się wzruszenie i smutek. – Nocna praca ci nie służy. I osobne mieszkanie też nie, chudzino.

– Ale skąd, nawet trochę utyłem, tatusiu. Za to ty zeszczuplałeś.

– Już myślałem, że nigdy do mnie nie zadzwonisz, tak się ucieszyłem, chudzino – i żeby choć trochę szerzej otworzył oczy, Garlitos. – No ale co było, to było. Masz jakieś kłopoty?

– Ja nie, tatusiu – żeby nagle zacisnął pięści, Garlitos, albo gdyby chociaż na moment zmienił się na twarzy. – Jest taka sprawa, że, ale nie wiem, coś takiego, że ty mógłbyś mieć przykrości, zresztą nie wiem. Chciałem cię uprzedzić.

Kelner przyniósł kawę; don Fermín podsunął synowi papierosy; za oknami dwaj mężczyźni w kombinezonach zmieniali się miejscami, strzelali do kosza, a don Fermín słuchał i zaledwie cień zaciekawienia pojawił się na jego twarzy.

– Pewnie czytałeś w gazetach, tatusiu, chodzi o to zabójstwo – a on nic, ale to nic, Garlitos, patrzył na mnie, przyglądał się mojemu ubraniu, czy aż tak by udawał, Garlitos? – Ta piosenkarka, którą zamordowali w dzielnicy Jezus Maria, ta, co była kochanką Cayo Bermúdeza, jeszcze za Odrii.

– Aha, tak – don Fermín machnął ręką i patrzył na niego ciągle z tym samym czułym, ledwie odrobinę zaciekawionym wyrazem twarzy. – Ta Muza, tak.

– W „Kronice” wygrzebali, co mogli, z jej prywatnego życia – więc to wszystko bujda, Zavalita, no widzisz, miałem rację, powiedział Garlitos, niepotrzebnie się gryzłeś. – Wyciągnęli, co się dało, z tej sprawy.

– Ale ty się trzęsiesz, przecież jest zupełnie zimno, a ty nawet nie włożyłeś swetra – tak jakby go nudziło to, co opowiadam, Garlitos, zwracał uwagę tylko na mnie, patrzył mi w twarz, w jego wzroku był wyrzut, że mieszkam osobno, że przez tyle miesięcy nie dzwoniłem. – A co do tamtej sprawy, to nie ma się co dziwić, „Kronika” jest pismem nastawionym na sensację. Ale w końcu o co ci chodzi?

– Wczoraj wieczorem do redakcji przyszedł anonim, tatusiu – czy będzie udawał, czy robi z tego teatr? Przecież tak cię kocha, Zavalita. – Ktoś napisał, że tę kobietę zabił były goryl Cayo Bermúdeza, facet, który teraz jest szoferem u… i tu wymienił twoje nazwisko, tatusiu. Taki sam anonim mogli też posłać na policję, więc właśnie – tak, myśli, właśnie dlatego że cię tak kochał – no, w każdym razie, chciałem cię uprzedzić, tato.

– Ambrosio? o nim mówisz? – i jego zdumiony głos, Zavalita, jego uśmiech tak naturalny, tchnący taką pewnością siebie, jakby dopiero teraz go to zainteresowało, jakby dopiero teraz zaczynał coś rozumieć. – Ambrosio, goryl Bermúdeza?

– Znajdą się tacy, co zwrócą uwagę na tego rodzaju anonim, tatusiu – powiedział Santiago. – Tak czy tak, chciałem cię uprzedzić.

– Ten biedny Murzyn miałby być zabójcą? i jego uśmiech, taki szczery, Zavalita, taki wesoły, i ta ulga na jego twarzy, i oczy mówiące dobrze, że to tylko to, przecież to głupstwo, dobrze, że nie chodzi o ciebie, chudzino. – Biedaczysko nie zabiłby nawet muchy. Bermudez mi go odstąpił, bo chciał mieć kierowcę, który byłby zarazem policjantem.

– Chciałem, żebyś wiedział, tatusiu – rzekł Santiago. – Jeżeli dziennikarze i policja zechcą dochodzić prawdy, mogą cię niepokoić nawet w twoim domu.

– Znakomicie spreparowane, chudzino – kiwał głową, Zavalita, uśmiechał się, popijał kawę. – Ktoś chce mnie wyprowadzić z równowagi. Nie pierwszy raz i nie ostatni. Ludzie już są tacy. Gdyby ten biedny Murzyn wiedział, o co go posądzają.

Znów się roześmiał, dopił kawy, wytarł usta: gdybyś ty wiedział, chudzino, ile anonimów od różnych kanalii dostał już w życiu twój ojciec. Z miłością popatrzył na Santiago, wziął go za ramię.

– Ale jedna rzecz mi się nie podoba, synu. Każą ci pracować przy takich sprawach? Takimi rzeczami zajmujesz się w „Kronice”?

– Nie, tato, ja z tym nie mam nic wspólnego. Jestem w dziale miejskim.

– Ale nocna praca ci nie służy, jak będziesz ciągle taki chudy, to jeszcze zachorujesz na płuca. Już dosyć tego dziennikarstwa, chudzino. Poszukamy dla ciebie czegoś lepszego. Żebyś mógł pracować w dzień.

– Praca w „Kronice” nie jest ciężka, tato, tylko parę godzin na dobę. Mniej niż gdziekolwiek indziej. I mam cały dzień wolny, mogę chodzić na uniwersytet.

– Chodzisz na wykłady, naprawdę? Clodomiro mi mówił, że tak, że zdajesz egzaminy, ale ja nigdy nie wiem, czy mu wierzyć. Naprawdę, chudzino?

– Jasne, tatusiu – nawet się nie zaczerwieniłem, nie zająknąłem, pewnie mam to po tobie, tato. – Mogę ci pokazać stopnie. Już jestem na trzecim roku. Zrobię dyplom, zobaczysz.

– I ciągle się upierasz przy swoim? – powiedział don Fermín powoli.

– Teraz będzie inaczej, w niedzielę przyjdę na obiad, tatusiu. Spytaj Chispasa, powiedziałem mu, żeby uprzedził. mamę. Będę do was zaglądał, obiecuję.

I ten cień, który mu zasnuł oczy, Zavalita. Wstał, puścił ramię Santiago i starał się uśmiechać, ale twarz miał zgnębioną, było mu ciężko.

– Niczego od ciebie nie żądam, ale zastanów się i nie mów nie, zanim mnie nie wysłuchasz – szepnął. – Jeśli ci to odpowiada, zostań w „Kronice”. Będziesz miał klucz od domu, urządzimy ci pokój obok mojego gabinetu. Będziesz tam zupełnie swobodny, tak jak dotąd. Ale twoja matka będzie spokojniejsza.

– Twoja matka cierpi, twoja matka płacze, twoja matka się modli – powiedział Santiago. – Ale mama się przyzwyczaiła od pierwszego dnia, Garlitos, ja ją znam. To on liczy dni, to on nie może przywyknąć.

– Pokazałeś, że jesteś samodzielny, że potrafisz zarobić na życie – nalegał don Fermín. – Ale teraz pora wrócić do domu, synku.

– Pozwól mi tam zostać jeszcze jakiś czas, tato. Raz na tydzień będę do was zaglądał, już mówiłem Chispasowi, spytaj go. Obiecuję, tatusiu.

– Nie tylko zmizerniałeś, ale nie masz co na siebie włożyć, pewno potrzebujesz pieniędzy. Dlaczego jesteś taki dumny, Santiago. Po co masz ojca jak nie po to, żeby ci pomagał?

– Nie potrzeba mi pieniędzy, tato. Zarabiam tyle, że mi wystarcza aż nadto.

– Zarabiasz tysiąc pięćset solów i przymierasz głodem – ze spuszczonymi oczyma, Zavalita, zawstydzony na myśl o tym, że ty wiesz, że on wie. – Nie mam ci tego za złe, synu. Ale nie rozumiem, czemu nie chcesz, żebym ci pomógł, nie rozumiem.

– Gdybym potrzebował, to bym cię poprosił o forsę, tato.

Ale mi wystarcza, nie jestem rozrzutny. Za mieszkanie płacę bardzo mało. Nie mam kłopotów z forsą, słowo.

– Już nie musisz się wstydzić, że twój ojciec jest kapitalistą – uśmiechnął się smętnie don Fermín. – Ten szuja Bermúdez doprowadził nas prawie do ruiny. Cofnął nam pełnomocnictwa, anulował kilka umów, nasłał na nas kontrolerów, którzy nam przez lupę oglądali wszystkie książki handlowe, i zniszczył nas podatkami. A teraz, przy Prado, rząd stał się jedną straszną mafią. Umowy, które odzyskaliśmy po wyjeździe Bermudeza, znowu zostały zerwane, a zawarto je z ludźmi Prado. Jeżeli tak dalej pójdzie, zostanę komunistą, jak ty.

– I jeszcze chcesz mi dać forsę – usiłował zażartować Santiago. – To ja tobie będę teraz pomagał, tato.

– Wszyscy się skarżyli na Odrię, bo okradał ludzi – powiedział don Fermín. – A teraz się ich okrada tak jak wtedy albo i więcej i wszyscy są zadowoleni.

– No tak, ale teraz przestrzega się przy tym pewnych przepisów, tato. I mniej to się rzuca w oczy.

– No więc jak ty możesz pracować w piśmie, które należy do ludzi Prado? – poniżał się, Garlitos, gdybym mu wtedy powiedział poproś mnie na kolanach, a wrócę, to ukląkłby przede mną. – Przecież to więksi kapitaliści niż twój ojciec, nie? Możesz być jakimś szarym pracownikiem u nich, a nie chcesz pracować ze mną, w naszym małym przedsiębiorstwie, które jest o krok od ruiny?

– Tak nam się dobrze rozmawiało, a teraz nagle się na mnie gniewasz, tato – poniżał się, ale miał rację, Zavalita, powiedział Garlitos. – Lepiej już o tym nie mówmy.

– Wcale się nie gniewam, chudzino – już ze strachem, Zavalita, myśląc nie przyjdzie w niedzielę, nie zadzwoni, znów miną całe lata, zanim go zobaczę. – Tylko mi przykro, że pogardzasz ojcem, nic poza tym.

– Nie mów tak, tatusiu, wiesz, że to nieprawda, tatusiu.

– W porządku, nie będziemy się kłócić, wcale się nie gniewam – zawołał kelnera, wyjął portfel, starał się ukryć rozczarowanie, znowu się uśmiechnął. – No więc czekamy na ciebie w niedzielę. Mama się ucieszy.

Znów przeszli koło boiska, graczy już tam nie było. Mgła się rozwiała i można było dostrzec nadmorskie skały, dalekie i brunatne, i dachy dzielnicy Malecón. Przystanęli o kilka metrów od samochodu, Ambrosio zdążył już wysiąść i otwierał drzwiczki.

– Nie mogę tego zrozumieć, synu – nie patrząc na ciebie, Zavalita, ze spuszczoną głową, jakby mówił do wilgotnej ziemi albo do omszałych skał. Myślałem, że uciekłeś ze względu na twoje idee, bo byłeś komunistą i chciałeś żyć w nędzy, walczyć za tych, co są w nędzy. Ale uciekać po to, żeby mieć przeciętną posadkę i szarą przyszłość przed sobą?

– Daj spokój, tato. Nie mówmy już o tym, bardzo cię proszę, tato.

– Mówię ci to, bo cię kocham, chudzino – te rozszerzone źrenice, myśli, ten głos rwący się w strzępy. – Możesz zajść wysoko, możesz być kimś, możesz coś zdziałać. Dlaczego tak sobie marnujesz życie, Santiago?

– Ja tu zostanę, tato – Santiago pocałował ojca i odsunął się. – Zobaczymy się w niedzielę, przyjdę koło dwunastej.

Wielkimi susami zbiegł na plażę, skręcił ścieżką ku Malecón, a kiedy zaczął podchodzić po zboczu, usłyszał warkot motoru: zobaczył, jak samochód odjeżdża w stronę Agua Dulce, podskakuje na wybojach, znika w chmurze pyłu. Nigdy się z tym nie pogodził, Zavalita. Myśli: gdybyś żył, tato, czego byś nie wymyślił, żeby mnie z powrotem ściągnąć do domu.

– No widzisz, czytałeś, ani słowa o tej jakiejś Quecie powiedział Garlitos. – I do tego jeszcze pogodziłeś się z ojcem i pogodzisz z matką. Ale cię będą witać, Zavalita.

Ze śmiechem, z żartami i z płaczem, myśli. To wcale nie było takie trudne, lody zostały przełamane, jak tylko stanął w drzwiach i usłyszał krzyk Teté: już jest, już przyszedł, mamo! Dopiero co podlewali ogród, myśli, trawnik był wilgotny, studzienka pusta.

Mój kochany, mój niedobry, syneczku, i ramiona matki wokół twojej szyi, Zavalita. Obejmowała go, szlochała, całowała go, a stary i Chispas, i Teté patrzyli na to z uśmiechem, służące kręciły się w pobliżu, jak długo jeszcze, synku? Kiedy skończysz z tymi głupstwami? Sumienie cię nie gryzło, że matka się nacierpiała przez ciebie, syneczku? Ale on był gdzie indziej: nie, tato, to nie były łgarstwa.

– Widziałem, jak głupio się poczuł Becerrita, kiedy wszedłeś do redakcji – powiedział Garlitos. – Zamurowało go na twój widok. Coś nieprawdopodobnego.

– Nie ma nic nowego, tylko to, co pieprzyła ta kurwa, lepiej o tym zapomnieć – burknął Becerrita, desperacko grzebiąc w papierach. – Niech pan czymś zapcha tę kolumnę, Zavalita. Śledztwo w toku, trafiono na nowy ślad. Cokolwiek, na jedną kolumnę.

– Okazał się człowiekiem, to najwspanialsze w całej sprawie, Zavalita – powiedział Garlitos. – Odkryć, że Becerrita ma serce.

Schudłeś, masz podkrążone oczy, weszli do salonu, kto ci pierze bieliznę, usiadł pomiędzy Teté i señora Zoila, dobrze dają jeść w tym pensjonacie? Tak, mamo, i w oczach starego ani cienia zażenowania, chodzisz na wykłady? żadnego poczucia winy, nawet głos mu nie zadrżał. Uśmiechał się, żartował, szczęśliwy, pełen nadziei, pewnie myślał wróci, wszystko się ułoży, i zaraz Teté a teraz nam powiedz prawdę, ty oszuście, nie wierzę, żebyś nie miał dziewczyny. Ależ to prawda, Teté.

– Wiesz, że Ambrosio odszedł? – powiedział Chispas. – Zupełnie nagle, z dnia na dzień.

– Periquito łapie od ciebie marynarkę, Arispe gryzie się w język, kiedy z tobą rozmawia, Hernández patrzy na ciebie kpiąco? – powiedział Garlitos. – Chciałbyś, żeby tak było, masochisto. – Oni mają większe kłopoty, nie będą tracić czasu na to, żeby ci współczuć. A poza tym dlaczego mieliby ci współczuć. Tobie? No i czemu, do nagłej krwi? Nie ma powodu.

– Wyjechał w swoje strony, chce sobie kupić samochód i mówi, że będzie taksówkarzem – uśmiechnął się don Fermín. – Biedny Murzyn. Oby mu się poszczęściło.

– O tak, tego to byś chciał – roześmiał się Garlitos. – Żeby cała redakcja o tobie mówiła, żeby plotkowali, żeby trzaskali dziobami. Ale oni albo nie wiedzą, albo tak się spietrali, że zamknęli gęby na kłódkę. Obciąłeś się, Zavalita.

– Teraz tatuś się zabrał do prowadzenia, nie chce innego szofera – roześmiała się Teté. – Żebyś go tylko zobaczył za kółkiem. Można dostać szału. Dziesięć na godzinę i przy każdym skrzyżowaniu hamuje.

– Wszyscy tacy serdeczni dla ciebie, że aż się chce rzygać od tych uśmiechów i tych uprzejmości? – powiedział Garlitos. – Chciałbyś. W rzeczywistości nic nie wiedzą albo mają to gdzieś, Zavalita.

– Nieprawda, z domu do biura jadę szybciej niż Chispas śmiał się don Fermín. – A poza tym to oszczędność, no i stwierdziłem, że nawet lubię prowadzić. Cóż, człowiek głupieje na starość. Psiakrew, jak pięknie wygląda to chupe.

– Wspaniałe, mamo, jasne, że chcę jeszcze, a czy ona ci daje krewetki? tak, mamo. Komediant, makiawel, cynik? Tak, mamo, przyniesie bieliznę do prania. Facet o tylu obliczach, że trudno byłoby powiedzieć, które jest prawdziwe? Tak, mamo, będzie przychodził w każdą niedzielę na obiad. Jeszcze jedna ofiara czy jeszcze jedno zwierzę, które zębami i pazurami rozszarpuje inne, chroniąc własną skórę? Jeszcze jeden peruwiański burżuj? Tak, mamo, co dzień będzie dzwonił, żeby powiedzieć, jak się czuje i czy mu czegoś nie trzeba. W domu pośród rodziny dobry ojciec, w interesach pozbawiony skrupułów, w polityce oportunista, ani gorszy, ani lepszy niż inni? Tak, mamo, zrobi dyplom, będzie adwokatem. Przy żonie impotent, z kochanką nienasycony, a przy swoim kierowcy ściąga spodnie? Nie, mamo, nie będzie zarywał nocy, tak, będzie się ciepło ubierał, rzuci papierosy, będzie dbał o zdrowie. Nie żałuje wazeliny, myśli, dyszy i ślini się pod jego ciężarem jak rodząca baba?

– Tak, nauczyłem panicza Chispasa prowadzić samochód – mówi Ambrosio. – W tajemnicy przed pańskim ojcem, to jasne.

– Nigdy nie słyszałem, żeby Becerrita czy Periquito pisnęli chociaż słówko – powiedział Garlitos. – Może gadają za naszymi plecami, wiedzą, że się przyjaźnimy. Może za parę dni, za parę tygodni będą mieli dość. A potem wszyscy przywykną, zapomną. A o Muzie nie zapomnieli? A o tylu innych sprawach w tym kraju, Zavalita?

Te lata, które przemieszały się w pamięci, Zavalita, codzienna powszedniość i conocna monotonia, piwo, burdel. Reportaże, sprawozdania: tyle papieru, że można by na niego przenieść całe swoje życie, wyprać wszystkie brudy, myśli. Rozmowy w „Negro-Negro”, niedzielne chupe z krewetkami, bony do stołówki w „Kronice”, kilka książek, które warto zapamiętać. Pijaństwa odwalane bez przekonania, Zavalita, proszki zażywane bez przekonania, dziennikarka bez przekonania. Długi pod koniec miesiąca, wykrwawianie się, powolne, nieubłagane grzęźniecie w niewidzialnym bagnie. Muza to była ta jedyna wyróżniająca się sprawa, myśli. Przez nią cierpiałeś, Zavalita, spędzałeś bezsenne noce, płakałeś. Myśli: twoje niedole trochę mną potrząsnęły, Muza, trochę mnie przywróciły do życia. Garlitos poruszył dłonią, uniósł kciuk i wciągnął powietrze; jego głowa odrzucona do tyłu, połowa twarzy oświetlona, połowa pogrążona w głębokim i tajemniczym cieniu.

– Chinka teraz sypia z jednym grajkiem z „Embassy” – jego błędne, szklące się oczy. – Ja też mam swoje kłopoty, Zavalita.

– Niech tam, widzę, że będziemy tu tkwić do rana – powiedział Santiago. – I będę musiał cię położyć do łóżka.

– Jesteś porządny gość i tak samo przegrany jak ja, masz wszystko to, co powinien mieć taki gość – wywodził Garlitos.

– Ale czegoś ci brak. Przecież mówiłeś, że chcesz żyć, nie? Zakochaj się w jakiejś dziwce i zobaczysz.

Pochylił głowę i deklamował coś nabrzmiałym, niepewnym, rozwlekłym głosem. Powtarzał ten sam wiersz, przerywał, znów zaczynał, od czasu do czasu śmiał się bezgłośnie. Była prawie trzecia, kiedy Norwin i Rojas weszli do „Negro-Negro”, a Garlitos już od dłuższego czasu bredził.

– Cześć pieśni, wysiedliśmy – powiedział Norwin. – Ustępujemy miejsca Becerricie i tobie, Zavalita.

– Ani słowa więcej o gazecie, bo zaraz wychodzę – powiedział Rojas. – Już trzecia, Norwin. Zapomnij o „Ostatnich Wiadomościach” i o Muzie, bo jak nie, to zjeżdżam.

– Zasrany łowca sensacji – powiedział Garlitos. – Z ciebie prawdziwy dziennikarz, Norwin.

– Już nie jestem w kryminalnym – powiedział Santiago. – W tym tygodniu wróciłem do miejskiego.

– Zostawmy Muzę w spokoju, niech sobie Becerrita robi, co chce – powiedział Norwin. – Koniec, nie ma co mleć językiem. Mówię ci, Zavalita, nic nie wywęszą. To już nie jest temat.

– Zamiast żerować na niskich instynktach naszych rodaków, postaw mi piwo – rzekł Garlitos. – Zasrany łowca sensacji.

– Ja wiem, Becerrita będzie jeszcze dolewał oliwy do ognia – powiedział Norwin. – Ale my już mamy dość. Nie ma co tego ciągnąć, mówię ci. Zremisowaliśmy, sam przyznaj, Zavalita.

– Jeden Mulat ze sztucznie prostowanym włosem i, o, takimi bicepsami – powiedział Garlitos. – Gra na bongo.

– Tajniacy już pogrzebali całą sprawę, wiem na pewno – powiedział Norwin. – Dzisiaj mi o tym szepnął Pantoja. Drepczemy w miejscu, trzeba czekać na jakiś przypadek. Już im się znudziło, nic więcej nie wywęszą. Powiedz Becerricie.

Nie mogli czy nie chcieli nic wykryć? myśli. Myśli: nie wiedzieli czy też zabili cię po raz drugi, Muza? Czy były półgłosem prowadzone rozmowy, wysłane obiciami salony, tajemnicze drzwi, które otwierały się i zamykały, Zavalita? Czy były wizyty, szepty, zwierzenia, rozkazy?

– Byłem dziś w „Embassy”, chciałem go zobaczyć – powiedział Garlitos. – Przyszedłeś zrobić drakę? Nie, bracie, przyszedłem pogadać. Opowiedz no, jaka ona jest dla ciebie, ta Chinka. A potem ja ci opowiem i porównamy. No i tak żeśmy się zaprzyjaźnili.

Czy to przez właściwe mieszkańcom Limy niedbalstwo, niedowład woli, głupotę tajniaków, Zavalita? Myśli: po to, żeby nikt niczego nie żądał, nie nalegał, nie kiwnął palcem dla ciebie. Żeby zapomnieli czy też zapomnieli naprawdę, myśli, żeby pogrzebali tę sprawę czy też już ją pogrzebali? Ci sami zabili cię po raz drugi, Muza, czy też po raz drugi zabiło cię całe Peru?

– Aha, już wiem, skąd u ciebie taki humorek – powiedział Norwin. – Znowu się pokłóciłeś z Chinką, Garlitos.

Póki redakcja mieściła się w starym lokalu przy ulicy Pando, chodzili ze dwa, trzy razy w tygodniu do „Negro-Negro”. Kiedy „Kronika” przeprowadziła się do nowego budynku przy alei Tacna, spotykali się w barach i kafejkach przy Colmena. W „Jaialai”, myśli, w „Hawai”, w „América”. Na początku miesiąca Norwin, Rojas, Millón zaglądali do tych zadymionych nor i uciekali do burdelu. Czasem spotykali Becerritę, ze świtą dwóch czy trzech redaktorów, pił i rozmawiał poufale ze wszystkimi rogaczami i pedałami i zawsze on płacił rachunek. Wstać koło południa, obiad w pensjonacie, wywiad, notatka, usiąść przy biurku i zredagować, zejść do stołówki, wrócić i znów zasiąść do maszyny, wyjść, wrócić do pensjonatu o świcie, zrzucić ubranie o godzinie, kiedy dzień wyłania się z morza. Niedzielne obiady też przemieszały się w pamięci, i te w „Rinconcito Cajamarquino” na urodziny Carlitosa, Norwina czy Hermándeza, i te cotygodniowe spotkania z ojcem, z mamą, z Chispasem i z Teté.

II

– Jeszcze kawy, Cayo? – powiedział major Paredes. – í panu też, generale?

– Wydusiliście ze mnie podpis, ale nie przekonaliście mnie, panowie, w dalszym ciągu uważam, że zrobiliśmy głupstwo rozmawiając z nim – generał Llerena rzucił na biurko plik depesz. – Trzeba by do niego zatelefonować, żeby natychmiast stawił się w Limie. A jeżeli nie, to tak jak proponował Paredes. Z Tumbes wyciągnąć go jakimś lądowym środkiem komunikacji, a w Talara wsadzić w samolot i przywieźć na miejsce.

– Bo Chamorro to zdrajca, ale nie głupiec, generale – powiedział Bermudez. – Jeśli pan mu pośle depeszę, ucieknie za granicę. Jeżeli policja zjawi się u niego w domu, przyjmie ją kulami. No i nie wiemy, jak zareagują jego oficerowie.

– Ja odpowiadam za oficerów z Tumbes – podniósł głos generał Llerena. – Pułkownik Quijano od samego początku przysyłał nam raporty i może objąć dowodzenie. Nie pertraktuje się ze spiskowcami, zwłaszcza jeśli spisek został już zdławiony. To nonsens, Bermudez.

– Oficerowie są bardzo przywiązani do Chamorra, panie generale – powiedział major Paredes. – Proponowałem zatrzymać czterech przywódców spisku jednocześnie. Ale trzech już się wycofało, więc myślę, że plan Cayo jest najlepszy.

– Wszystko zawdzięcza prezydentowi, wszystko zawdzięcza mnie – generał Llerena uderzył ręką w poręcz fotela. – Od każdego mógłbym się spodziewać takiego figla, ale nie od niego. Chamorro musi mi za to zapłacić.

– Tu nie chodzi o pana, generale – skarcił go ze słodyczą Bermudez. – Prezydent chce, żeby wszystko zostało załatwione bez awantur. Proszę mi pozwolić działać, zapewniam pana, że tak będzie najlepiej.

– Jest Chiclayo, panie generale – czyjaś głowa w kepi pokazała się w drzwiach. – Tak, panie generale, można słuchać przez trzy aparaty.

– Major Paredes? – krzyczał głos tamtego, przygłuszany brzęczeniem i odgłosami na linii. – Mówi Camino, majorze. Nie mogę znaleźć pana Bermúdeza, żeby go powiadomić. Mamy tu senatora Landę. Tak, jesteśmy na jego hacjendzie. Tak, protestuje. Chce dzwonić do Pałacu. Trzymaliśmy się ściśle instrukcji, panie majorze.

– Doskonale, Camino – powiedział Bermúdez. – Tak, to ja. Czy senator jest w pobliżu? Poproście go do telefonu, będę z nim mówił.

– Jest w pokoju obok, don Cayo – brzęczenie wzmagało się, głos jakby się rozpływał i po chwili znów było go słychać. – Odizolowany, tak jak pan polecił. Zaraz każę go sprowadzić, don Cayo.

– Halo? – poznał głos Landy, usiłował sobie wyobrazić jego twarz, ale nie mógł. – Halo?

– Bardzo boleję nad tym, że musieliśmy panu sprawić przykrość, senatorze – powiedział serdecznym tonem. – Musieliśmy się z panem spotkać.

– Co to wszystko znaczy? – zagrzmiał we wściekłym wybuchu głos Landy. – Dlaczego przysłaliście żołnierzy, żeby mnie wyciągnęli z domu? Gdzie jest nietykalność parlamentarna? Kto wydał takie bzdurne rozkazy, Bermúdez?

– Chciałem pana poinformować, że aresztowaliśmy generała Espine – powiedział Bermúdez z całym spokojem. – i właśnie on uparcie pakuje pana w bardzo mętną aferę. Tak, Espina, generał Espina. Zapewnia nas, że jest pan zamieszany w spisek antyrządowy. Musi pan przyjechać do Limy, aby wszystko wyjaśnić, senatorze.

– Ja? W spisku antyrządowym? – w głosie Landy nie było ani cienia wahania, tylko ta sama rozwrzeszczana wściekłość. – Ale przecież ja sam jestem członkiem rządu, ja sam. Co za bzdura, Bermúdez, co pan sobie wyobraża.

– Ja sobie nic nie wyobrażam, to tylko generał Espina – tłumaczył się Bermúdez. – Twierdzi, że ma dowody. Dlatego musi pan tu do nas przyjechać, senatorze – Porozmawiamy jutro i mam nadzieję, że wszystko się wyjaśni.

– Niech mi zaraz podstawią samolot do Limy, natychmiast – ryknął senator. – Na mój koszt, ja płacę. To jest absolutny nonsens, Bermúdez.

– Doskonale, senatorze – powiedział Bermúdez. – Proszę mi tu dać Camino, powiem mu, co ma robić.

– Pańscy tajniacy traktowali mnie jak przestępcę – krzyczał senator. – Mimo mojego stanowiska w parlamencie, mimo mojej przyjaźni z prezydentem. Pan za to wszystko odpowiada, Bermúdez.

– Camino? Proszę przetrzymać Landę do rana – powiedział Bermúdez. – Rano mi go przyślecie. Nie, nie ma mowy o specjalnym samolocie. Normalnym lotem rejsowym, tak. To wszystko, Camino.

– Na mój koszt, ja płacę – powiedział major Paredes odkładając słuchawkę. – Temu magnatowi nieźle zrobi noc spędzona w ciupie.

– Córka Landy została miss Peru w zeszłym roku, prawda?

– powiedział Bermúdez i zobaczył jej niewyraźną sylwetkę na tle okna, jak w teatrze cieni, zdejmowała futro i buty. – Cristina, zdaje się, nie? Sądząc ze zdjęć, całkiem ładna.

– Nie bardzo mnie przekonują pańskie metody – powiedział generał Llerena, z kwaśną miną wpatrując się w dywan. – W takich sprawach trzeba być twardym, Bermúdez, to i lepiej, i szybciej.

– Panie generale, telefon do pana Bermúdeza z prefektury – powiedział jakiś porucznik zaglądając do pokoju. – Pan Lozano.

– Podejrzany właśnie wyjechał z domu, don Cayo – powiedział Lozano. – Tak, posłałem za nim nasz wóz. Tak, w stronę Chaclacayo.

– W porządku – powiedział Bermúdez. – Proszę zadzwonić do Chaclacayo, że Zavala zaraz tam będzie. Niech go wpuszczą i niech na mnie czeka. Nie pozwolić mu wyjść, zanim nie przyjadę. Na razie, Lozano.

– Gruba ryba w pańskim domu? – powiedział generał Llerena. – Co to ma znaczyć, Bermúdez?

– Zdał już sobie sprawę, że spisek wziął w łeb, panie generale – powiedział Bermúdez.

– I Zavala tak łatwo się z tego wykręci.? – mruknął major Paredes. – On i Landa są autorami pomysłu, to ci dwaj wpakowali Górala w tę całą hecę.

– Generał Chamorro przy telefonie, panie generale – powiedział kapitan stając w drzwiach. – Tak, wszystkie trzy telefony mają połączenie z Tumbes, panie generale.

– Tu Cayo Bermúdez, generale – kątem oka zobaczył wymizerowaną z bezsenności twarz generała Llereny i zaniepokojonego Paredesa, który przygryzał wargi. – Przykro mi, że pana budzę o takiej godzinie, ale mam sprawę nie cierpiącą zwłoki.

– Tu generał Chamorro, bardzo mi miło – głos energiczny, pewny siebie, głos osoby, której wiek trudno byłoby określić.

– Słucham pana, czym mogę służyć.

– Może się pan porozumieć drogą radiową z generałami Quispe, Obando i Solano – powiedział Bermudez. – Prezydent ma nadzieję, że wykaże pan tyleż patriotyzmu co oni. To wszystko, co chcieliśmy panu zakomunikować. Dobranoc, generale.

– No, teraz Chamorro ma kompletny mętlik w głowie – mruknął generał Llerena, wycierając chustką twarz mokrą od potu. – Może zrobić głupstwo.

– Pewnie w tej chwili przejeżdża się po mamusi panom Espinie, Solano, Quispe i Obando – powiedział major Paredes. – Może mu wpadnie do głowy, żeby uciec do Ekwadoru. Ale nie sądzę, żeby chciał w ten sposób pogrzebać własną karierę.

– Wyśle depeszę jeszcze przed świtem – powiedział Bermudez. – To inteligentny gość.

– Jeśli oszaleje i zechce się buntować, może stawiać opór przez dłuższy czas – rzekł głucho generał Llerena. – Otoczyłem go wojskiem, ale nie za bardzo ufam lotnictwu. Kiedy wynikła sprawa ewentualnego zbombardowania koszar, minister powiedział, że ten pomysł na pewno nie spodoba się pilotom.

– To nie będzie potrzebne, spisek skonał sam z siebie bez męki i bez chwały – powiedział Bermudez. – W sumie kosztowało to nas kilka bezsennych nocy, generale. Teraz jadę do Chaclacayo, postawić kropkę nad i. Potem do Pałacu. Gdyby zaszło coś nowego, będę u siebie.

– Dzwonią z Pałacu do pana Bermúdeza – powiedział zza drzwi głos porucznika. – Biały telefon, panie generale.

– Don Cayo? Tu naczelnik Tijero – w kwadracie okna, na tle cienia, odcinała się błękitnawo tęczująca postać: futro owijało się dokoła jej nóg, teraz lekko różowych. – Jest telegram z Tumbes. Szyfrowany, właśnie go odczytują. Ale i tak mniej więcej wiemy, o co chodzi. Nieźle, prawda, don Cayo?

– Bardzo się cieszę, Tijero – powiedział Bermudez bez cienia radości w głosie i dostrzegł zdumienie na twarzach Paredesa i Llereny. – Nie odczekał nawet pół godziny. To się nazywa być człowiekiem czynu. Do zobaczenia, Tijero, za parę godzin będę u was.

– Może od razu pojedźmy do Pałacu, panie generale – powiedział major Paredes. – To już finał.

– Bardzo przepraszam, don Cayo – powiedział Ludo vico. – Ale pan tak nagle. No już, Hipólito, zbudź się.

– Czego mnie szarpiesz, do cholery – bełkotał Hipólito. – O, przepraszam, don Cayo, trochę sobie przysnąłem.

– Do Chaclacayo – powiedział. – Muszę tam być za dwadzieścia minut.

– Światła w jadalni, ma pan gości, don Cayo – powiedział Ludo vico. – Spójrz no, Hipólito, kto przyjechał tym wozem. Przecież to Ambrosio.

– Przepraszam, że kazałem na siebie czekać, don Fermín – powiedział z uśmiechem, wpatrując się w posiniałą twarz i oczy, z których wyzierała poniesiona klęska i długie godziny bezsenności; wyciągnął do niego rękę. – Zaraz każę podać kawę, mam nadzieję, że Anatolia już wstała.

– Mocną, bez mleka i bez cukru – powiedział don Fermín. – Dziękuję, don Cayo.

– Dwie mocne kawy, Anatolia – powiedział. – Podasz nam i możesz wracać do łóżka.

– Starałem się dostać do prezydenta, ale nie udało mi się, więc przyjechałem tutaj – powiedział don Fermín drewnianym głosem. – To poważna sprawa, don Cayo. Tak, spisek.

– Jeszcze jeden? – podsunął don Ferminowi popielniczkę, usiadł obok niego na kanapie. – Ostatnio nie ma tygodnia bez spisku.

– Wojskowi, kilka garnizonów – recytował z kwaśną miną don Fermín. – A na czele tego wszystkiego ludzie, których najmniej można było posądzać.

– Ma pan zapałki? – przechylił się i wziął ognia z zapalniczki don Fermina, zaciągnął się, wypuścił obłok dymu i zakaszlał. – O, jest kawa, proszę bardzo. Postaw tutaj, Anatolia. Tak, i zamknij drzwi.

– Góral Espina – don Fermín krzywiąc się wypił łyk kawy, zamilkł na moment, posłodził, z wolna mieszał łyżeczką w filiżance. – Za nim stoją Arequipa, Cajamarca, Iquitos i Tumbes. Espina dziś rano wyjeżdża do Arequipy. Zamach będzie pewno najbliższej nocy. Chcieli także mego poparcia i wydało mi się, że rozsądnie robię nie odtrącając ich i nie rozczarowując; dawałem wymijające odpowiedzi, byłem na kilku zebraniach. Głównie z przyjaźni dla Espiny.

– Wiem, że jesteście przyjaciółmi – powiedział Bermudez próbując kawy. – Proszę sobie przypomnieć, poznaliśmy się właśnie dzięki Góralowi.

– Na początku wydawało się to niedorzecznością – powiedział don Fermin ze wzrokiem utkwionym w filiżance. – Potem już nie tak bardzo. Wiele ludzi oddanych ustrojowi, wielu polityków. Ambasada Stanów Zjednoczonych była o wszystkim powiadomiona, dawano do zrozumienia, że w sześć miesięcy od obwołania nowego rządu zrobi się wybory.

– I to Góral okazał się taki nielojalny – powiedział kiwając głową. – Szkoda, bo to także i mój stary kumpel. Jak pan wie, jemu właśnie zawdzięczam moje obecne stanowisko.

– Uważał się za prawą rękę Odrii, a tu z dnia na dzień odebrano mu tekę ministra – rzekł don Fermin ze zmęczonym gestem. – Nigdy się z tym nie mógł pogodzić.

– Wszystko pogmatwał, zaczął ubijać własne interesy, umieszczać swoich ludzi w prefekturach, żądać dla swoich przyjaciół kluczowych stanowisk w wojsku – powiedział Bermúdez. – To już zbyt wygórowane ambicje polityczne, don Fermin.

– Oczywiście moje informacje zupełnie pana nie zaskoczyły – powiedział don Fermin z nagłym znużeniem, a on pomyślał umie się znaleźć, ma klasę, ma doświadczenie.

– Oficerowie dużo zawdzięczają prezydentowi, no i, oczywiście, informowali nas – powiedział Bermúdez. – Wiemy nawet o rozmowach, jakie przeprowadziliście, pan, Espina i senator Landa.

– Espina chciał posłużyć się moim nazwiskiem, aby przekonać kilku niezdecydowanych – powiedział don Fermín z przelotnym, smutnym uśmieszkiem. – Ale tylko wojskowi znali szczegóły planu. Mnie i Landę trzymali z daleka. Dopiero wczoraj uzyskałem dostateczną ilość materiałów.

– No więc wszystko się wyjaśnia – powiedział Bermúdez. – Połowa spiskowców to nasi przyjaciele, wszystkie skompromitowane garnizony zadeklarowały swoje oddanie wobec prezydenta. Espina jest zatrzymany. Trzeba jeszcze tylko sprecyzować stanowiska kilku osób cywilnych. Pańska sytuacja już się zaczyna wyjaśniać, don Fermín.

– O tym, że będę u pana, też pan wiedział, prawda? – powiedział don Fermín bez ironii. Czoło lśniło mu od potu.

– To mój obowiązek, płacą mi za to, żebym wiedział wszystko, co może być interesujące dla rządu – przytaknął

Bermúdez. – To nie takie łatwe, ostatnio jest mi coraz trudniej. Spiski studenckie to dziecinna zabawa. Gorzej, kiedy zaczynają spiskować generałowie. A jeszcze gorzej, kiedy biorą się do tego członkowie klubu „Nacional”.

– A zatem karty zostały odkryte – powiedział don Fermín. Urwał na chwilę i spojrzał na niego: – Chciałbym wiedzieć, czego mam się teraz trzymać, don Cayo.

– Powiem panu szczerze – rzekł Bermúdez. – Nie chcemy żadnej wrzawy. Byłoby to ze szkodą dla ustroju, nikt nie powinien wiedzieć o różnicach zdań w rządzie. Jesteśmy skłonni nie podejmować represji. Niechby tylko przeciwna strona przyjęła ten sam punkt widzenia.

– Espina jest zbyt dumny, nie będzie się bił w pierś – powiedział don Fermín w zamyśleniu. – Wyobrażam sobie, jak się czuje, skoro się dowiedział, że wspólnicy go zdradzili.

– Nie będzie się bił w pierś, a zamiast grać rolę męczennika, będzie wolał wyjechać za granicę i dostawać przyzwoitą pensję w dolarach – powiedział Bermúdez wzruszając ramionami. – Tam może sobie dalej spiskować, dla lepszego samopoczucia i dla podniesienia siebie samego we własnych oczach. Ale on i tak wie, że już nie ma najmniejszej szansy.

– A zatem jeśli idzie o wojskowych, wszystko zakończone – powiedział don Fermín. – A cywile?

– Zależy jacy – powiedział Bermúdez. – Najlepiej będzie zapomnieć o doktorze Ferro i innych małych karierowiczach. Nie ma ich.

– A przecież są – westchnął don Fermín. – Co się z nimi stanie?

– Przez pewien czas cisza, a potem po trochu wyekspediuje się ich za granicę – powiedział Bermúdez. – Nie warto się nimi przejmować. Jedyni cywile, jacy się liczą, to pan i Landa, to zupełnie oczywiste.

– Oczywiste – powtórzył powoli don Fermín. To znaczy?

– Panowie służyli ustrojowi od pierwszej chwili i macie stosunki i wpływy wśród ludzi, których nie chcemy ruszać – powiedział Bermúdez. – Miejmy nadzieję, że prezydent weźmie to pod uwagę, podobnie jak w wypadku Espiny. Przynajmniej ja tak myślę. Ale ostateczną decyzję podejmie prezydent.

– Czy i mnie też będą proponować podróż za granicę? – powiedział don Fermín.

– Wszystko zostało załatwione tak szybko i, hm, tak pomyślnie, że będę doradzał prezydentowi, aby panów nie niepokoił – powiedział Bermúdez. – Ale będziecie musieli się pożegnać z wszelką działalnością polityczną, to jasne.

– Ja nie jestem mózgiem tego spisku, pan dobrze o tym wie – powiedział don Fermín. – Od samego początku się wahałem. Przedstawili mi gotowy plan, nikt mnie nie pytał o zdanie.

– Espina twierdzi, że pan i Landa włożyliście w to dużo pieniędzy – powiedział Bermúdez.

– Nie umieszczam kapitałów w złych interesach, to także pan wie – powiedział don Fermín. – Wyłożyłem pieniądze i pierwszy poruszyłem niebo i ziemię, żeby w czterdziestym ósmym nakłonić ludzi do popierania Odrii. Zrobiłem to dlatego, że w niego wierzyłem. Przypuszczam, że prezydent o tym nie zapomni.

– Prezydent jest góralem – powiedział Bermúdez. – Górale mają doskonałą pamięć.

– Gdybym wziął się na serio do konspirowania, Espina nie wyszedłby na tym tak, jak wyszedł; gdybyśmy, ja i Landa, byli mózgami spisku, przystąpiłoby do niego dziesięć garnizonów, a nie cztery – don Fermín mówił uprzejmie, bez pośpiechu, ze spokojną pewnością siebie, a on pomyślał mówi tak, jakby to było aż nadto dobrze wiadome, jakby moim obowiązkiem było to wiedzieć od dawna. – Dysponując dziesięcioma milionami solów można przeprowadzić w Peru każdy zamach stanu, don Cayo.

– Jadę teraz do Pałacu i porozmawiam z prezydentem – powiedział Bermúdez. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby okazał się wyrozumiały i aby załagodzić całą sprawę, przynajmniej w pana wypadku. Na razie mogę obiecać panu tylko tyle, don Fermín.

– Czy będę aresztowany? – powiedział don Fermín.

– Oczywiście nie; w najgorszym razie poprosimy pana, aby pan na jakiś czas wyjechał za granicę – powiedział Bermúdez. – Ale nie sądzę, aby to było konieczne.

– Czy będę podlegał jakimś sankcjom? – powiedział don Fermín. – Mam na myśli sankcje ekonomiczne. Jak pan wie, duża część moich interesów zależy od państwa.

– Zrobię wszystko, co się da, aby tego uniknąć – powiedział Bermúdez. – Prezydent nie jest mściwy, mam nadzieję, że za jakiś czas zapomni o swoich urazach wobec pana. To wszystko, w czym mogę panu pójść na rękę, don Fermín.

– Będziemy chyba musieli zapomnieć o tym, że pan i ja mamy inne wspólne interesy – powiedział don Fermín.

– Tak, te sprawy musimy nieodwołalnie pogrzebać – rzekł po prostu. – Sam pan widzi, jestem z panem szczery. Musi pan zrozumieć, don Fermín, jestem przede wszystkim człowiekiem związanym z obecnym rządem. – Urwał, a po chwili zaczął ciszej, już nie tak bezosobowym tonem, bardziej puf ale:

– Wiem, że ma pan teraz zły okres. Nie, nie o tym mówię. Chodzi mi o pańskiego syna, tego, który opuścił pana dom.

– Co jest z Santiago? – twarz don Fermina w mgnieniu oka zwróciła się ku niemu. – Czy pan dalej go śledzi?

– Pilnowaliśmy go przez kilka dni, teraz już nie – uspokoił go. – Zdaje się, że to przykre doświadczenie zniechęciło go do polityki. Nie spotkał się już ze swymi dawnymi przyjaciółmi i wszystko wskazuje na to, że prowadzi nienaganny tryb życia.

– Wie pan o nim więcej niż ja, nie widziałem go od miesięcy – mruknął don Fermín i wstał. – Hm, tak, no więc muszę już iść, jestem bardzo zmęczony. Do widzenia, don Cayo.

– Do Pałacu, Ludovico – powiedział Bermúdez. – Ten mięczak Hipólito znowu zasnął. Zostaw, nie budź go.

– No, jesteśmy – powiedział Ludovico ze śmiechem. – A teraz to znowu pan usnął, don Cayo. Całą drogę pan chrapał.

– Dzień dobry, nareszcie pana widzę – powiedział naczelnik Tijero. – Prezydent udał się na spoczynek. Ale major Paredes i doktor Arbeláez już na pana czekają, don Cayo.

– Polecił, żeby go nie budzić, chyba że coś wyjątkowo pilnego – rzekł major Paredes.

– Nie ma nic pilnego, przyjadę później – powiedział Bermúdez. – Tak, wyjdę razem z panami. Dzień dobry, doktorze.

– Muszę panu pogratulować, don Cayo – rzekł doktor Arbeláez z naciskiem. – Bez hałasu, bez jednej kropli krwi, bez niczyjej pomocy ani porady. Pełny sukces, don Cayo.

– Chciałem panu zaproponować wspólny obiad, aby móc przy okazji wprowadzić pana w szczegóły – powiedział Bermúdez. – Aż do ostatniej chwili wszystko to było dość nieuchwytne. Wiele spraw nabrało kolorów dopiero wczoraj wieczorem, więc nie zdążyłem pana poinformować na bieżąco,

– Dzisiaj nie mam czasu, ale tak czy inaczej, bardzo dziękuję – powiedział doktor Arbeláez. – Już nie musi mnie pan wprowadzać. Prezydent powiedział mi o wszystkim, don Cayo.

– W pewnych okolicznościach trzeba zaczynać od samej góry, nie ma rady, doktorze – mruknął Bermudez. – Wczoraj wieczorem musiałem zacząć działać, to było pilniejsze niż przekazywanie informacji panu.

– Oczywiście – powiedział doktor Arbeláez. – Tym razem prezydent przyjął moją rezygnacje i, niech mi pan wierzy, jestem bardzo zadowolony. Już nie będziemy mieli kłopotów. Prezydent ma przeprowadzić reorganizację gabinetu; nie teraz, na Święto Narodowe. Zresztą, i tak już się zgodził.

– Poproszę prezydenta, żeby rozważył jeszcze raz swoją decyzję i nie pozwolił panu odejść – powiedział Bermudez. – Może pan w to nie uwierzy, ale odpowiada mi praca pod pańskimi rozkazami, doktorze.

– Moimi rozkazami? – doktor Arbeláez zarechotał. – A zresztą. Do zobaczenia, don Cayo. Do widzenia, majorze.

– Pojedziemy się czegoś napić, Cayo – powiedział major Paredes. – Tak, siadaj do mojego wozu. Niech twój kierowca jedzie za nami do Okręgu Wojskowego. Camino telefonował, że samolot linii „Faucett” będzie o wpół do dwunastej. Pojedziesz po Landę?

– Nie ma rady, muszę – powiedział. – Jeśli przedtem nie padnę z niewyspania. Jeszcze trzy godziny, tak?

– A jak rozmowa z grubą rybą? – powiedział major Paredes.

– Zavala to dobry gracz, umie przegrywać – powiedział. – Bardziej się niepokoję o Landę. Ten ma więcej forsy, a co za tym idzie, więcej dumy. No zobaczymy.

– Trzeba przyznać, że sprawy wyglądały całkiem poważnie ziewnął Paredes. – Gdyby nie pułkownik Quijano, można się było naprawdę przestraszyć.

– Tak, można by niemal powiedzieć, że ustrój zawdzięcza mu swoje ocalenie – zgodził się Bermudez. – Trzeba, aby Kongres go awansował, jak najszybciej.

– Dwa razy sok pomarańczowy i dwie mocne kawy – powiedział major Paredes. – Ale już, bo uśniemy.

– Co jeszcze masz na wątrobie? – powiedział Bermudez. – No, wyduś wreszcie.

– Zavala-powiedział major Paredes. – Twoje interesy z Zavala. Tutaj on cię może zagiąć, tak mi się wydaje.

– Jeszcze nikt dotąd mnie nie zagiął – powiedział Bermudez przeciągając się. – Jasne, próbował tysiące razy. Chciał ze mnie zrobić wspólnika, wpakować mi akcje, chciał najróżniejszych rzeczy. Ale mu się nie udało.

– Nie chodzi o to – powiedział major Paredes. – Prezydent…

– Wie wszystko i zna sprawę od podszewki – powiedział Bermudez. – To swoją drogą, ale nikt nie może dowieść, że te umowy zostały zawarte dzięki mnie. Miałem duże prowizje, zawsze w gotówce. Mam konto za granicą, i to z pokaźną sumą. Czy mam ustąpić ze stanowiska, wyjechać z kraju? Nie. Więc co mam zrobić? Rozpieprzyć Zavale. W porządku, załatwię go.

– Ba, załatwić tego faceta to najprostsza rzecz pod słońcem – uśmiechnął się Paredes. – Zajść go od tej strony, gdzie ma nieczyste sumienie.

– Od tej strony nie – powiedział Bermudez patrząc na Paredesa i znowu ziewnął. – Od tej jednej strony nie.

– Wiem, wiem, już mi kiedyś mówiłeś – uśmiechnął się Paredes. – Takie słabostki to jedyna rzecz, jaką szanujesz u innych.

– Majątek Zavali to domek z kart – powiedział Bermudez. – Jego laboratorium utrzymuje się z dostaw dla Instytutu Wojskowego. Dostawy się skończyły. Przedsiębiorstwo budowlane zawdzięcza swoje istnienie autostradom i budynkom szkolnym. Z tym też koniec, nie dostanie już ani jednego zlecenia. Kontrola z Ministerstwa Finansów zacznie mu grzebać w księgach i będzie musiał zapłacić podatek i grzywnę. Zupełnie go nie pogrążymy, ale i tak dostanie po kieszeni.

– Nie wydaje mi się, gówno zawsze wypłynie na wierzch – powiedział Paredes.

– Czy to prawda z tymi zmianami w gabinecie prezydenta?

– powiedział Bermudez. – Trzeba zatrzymać Arbeláeza w ministerstwie. To renegat, ale z nim można pracować.

– Przegrupowania ministerialne na Święto Narodowe to normalna rzecz, nie zwróci niczyjej uwagi – powiedział Paredes. – Z drugiej strony, ten biedaczysko Arbeláez ma rację. Z każdym innym byłoby tak samo. Nikt nie chce być tylko pionkiem.

– Nie mogłem ryzykować i wtajemniczać go we wszystko, przecież wiem, jakie interesy go łączą z Landa – powiedział Bermudez.

– Jasne, ja ci nie wymawiam – powiedział Paredes. – I chociażby dlatego, choćby po to, aby uniknąć takich przypadków, powinieneś przyjąć funkcję ministra. Teraz nie będziesz mógł się uchylić. Llerena bardzo nalegał, żebyś wszedł na miejsce Arbeláeza. Także i dla innych ministrów jest to bardzo niewygodne: jeden minister spraw wewnętrznych fikcyjny, a drugi prawdziwy.

– Teraz nikt na mnie nie patrzy i nikt nie może mi przeszkadzać – powiedział Bermúdez. – Minister jest na oczach wszystkich i łatwo go dosięgnąć. Wrogowie ustroju będą zacierali ręce, jeżeli mnie zobaczą na eksponowanym stanowisku.

– Po tej klęsce wrogowie już się nie bardzo liczą – powiedział Paredes. – Przez dłuższy czas nie podniosą głowy.

– Skoro jesteśmy sami, powinniśmy mówić szczerze – rzekł Bermúdez ze śmiechem. – Środowiska, które coś znaczą, miały oparcie w silnym ustroju. A to się teraz zmieniło. Ani klub „Nacional”, ani wojsko, ani gringowie już nas nie kochają. Są między nimi rozdźwięki, ale jeśli się połączą przeciw nam, będziemy musieli spakować walizki. Jeśli twój wuj szybko nie zadziała, sytuacja z dnia na dzień będzie coraz gorsza.

– Czego chcecie, co on ma jeszcze zrobić? – powiedział Paredes. – Czy nie oczyścił kraju z apristów i komunistów? Czy nie dał wojskowym tego, czego nigdy dotąd nie mieli? Nie powołał wielkich panów z klubu „Nacional” do ministerstwa, do ambasad, nie dał im decydującego głosu w Ministerstwie Finansów? Czy nie robi wszystkiego, czego tylko zażądają gringowie? Czego oni jeszcze chcą, te sukinsyny?

– Nie chcą zmian politycznych, kiedy obejmą władzę, będą prowadzili taką samą politykę – powiedział Bermúdez. – Chcą się go pozbyć. Wybrali go po to, aby oczyścił dom z robactwa. Skoro to już zrobił, chcą, żeby im teraz ten dom zwrócił, koniec końców, to przecież ich dom, nie?

– Nie – rzekł Paredes. – Prezydent pozyskał sobie cały naród. Zbudował szpitale, szkoły, wydał ustawę o bezpieczeństwie pracy. Jeśli zreformuje Konstytucję i zechce powtórnie stanąć do wyborów, wygra bez niczyjej pomocy, całkiem czysto. A te manifestacje podczas każdej jego podróży to co? To mało?

– Są organizowane, od lat przy tym robię – ziewnął Bermúdez. – Daj mi forsę, to będę robił takie same manifestacje dla ciebie. Nie, prawdziwą popularność ma tylko i wyłącznie Apra. Gdyby im to i owo obiecać, apriści poszliby na ugodę z rządem.

– Oszalałeś? – powiedział Paredes.

– Apra się zmieniła, jest teraz większym przeciwnikiem komunistów niż ty sam, a poza tym już nie jest przeciw Stanom Zjednoczonym – powiedział Bermúdez. – Mając poparcie mas apristowskich, aparatu państwowego i wiernych rządowi grup kierowniczych, Odria będzie mógł liczyć na zwycięstwo w następnych wyborach.

– Bredzisz – powiedział Paredes. – Odria z Apra w jednym szeregu. Daj spokój, Cayo.

– Liderzy apristowscy już się zestarzeli i można ich tanio kupić – powiedział Bermúdez. – W zamian za legalizację i kilka nędznych ochłapów pójdą na wszystko.

– Siły Zbrojne nigdy nie zawrą zgody z Apra – powiedział Paredes.

– Bo tak je ustawiły przepisy prawne, mówiące, że Apra to wróg – powiedział Bermúdez. – Ale można to teraz ustawić inaczej, wykazując, że Apra się zmieniła. Apriści dadzą wojskowym takie gwarancje, jakich tylko się od nich zażąda.

– Zamiast jechać na lotnisko po Landę, idź lepiej do psychiatry – powiedział Paredes. – Wszystko przez te bezsenne noce, Cayo, dostajesz kręćka.

– Wobec tego w pięćdziesiątym szóstym prezydenturę obejmie któryś z tych wielkich panów – powiedział Bermúdez ziewając. – A ty i ja będziemy sobie mogli odpocząć. Niech tam, mnie to specjalnie nie martwi. Nie wiem, po co w ogóle o tym gadamy. My nie jesteśmy od roztrząsania problemów politycznych. Twój wuj ma swoich doradców. A każdy z nas powinien pilnować swojego podwórka. A propos, która godzina?

– Jeszcze masz czas – powiedział Paredes. – Pojadę się przespać, jestem do niczego po tych ostatnich dwóch dniach. A wieczorem, jak będę miał siłę, to gdzieś wyskoczę, muszę sobie powetować. Ty byś nie miał ochoty?

– Nie, don Cayo, przez cały czas się nie obudził, chrapie od samego Chaclacayo – powiedział Ludovico wskazując Hipolita. – Bardzo przepraszam, że tak wolno jadę, ale ja też przez to niewyspanie lecę z nóg i nie chcę mieć kraksy. Będziemy przed jedenastą na lotnisku, niech się pan nie martwi.

– Samolot ląduje za dziesięć minut, don Cayo – powiedział Lozano zmęczonym, zachrypniętym głosem. – Ściągnąłem dwa wozy i trochę ludzi. Przyleci pasażerskim, więc nie wiedziałem, w jaki sposób…

– Landa nie jest aresztowany – powiedział Bermúdez. – Ja sam go przywitam i odwiozę do domu. Nie chcę, żeby senator widział tutaj policję, proszę zabrać swoich ludzi. Wszystko poza tym w porządku?

– Aresztowania przebiegły bez kłopotów – powiedział Lozano przeciągając dłonią po nie ogolonej twarzy i ziewnął. Tylko mały incydent w Arequipie. Doktor Velarde, ten aprista. Ktoś mu dał znać i uciekł. Będzie próbował przedostać się do Boliwii. Uprzedziłem posterunki graniczne.

– W porządku, niech ucieka, Lozano – powiedział Bermúdez. – Spójrz pan na Ludovica i Hipolita. Znowu śpią.

– Oni prosili o przeniesienie, don Cayo – powiedział Lozano. – Co pan na to?

– Wcale się nie dziwię, mają dość tych zarwanych nocy – uśmiechnął się Bermúdez. – Dobrze, niech mi pan znajdzie następną dwójkę, tylko nie takich śpiochów. Na razie, Lozano.

– Zechcę pan wejść do środka i usiąść, señor Bermúdez? – powiedział jakiś porucznik salutując.

– Nie, dziękuję, poruczniku, wolę odetchnąć na świeżym powietrzu – powiedział Bermúdez. – Zresztą już jest samolot. Lepiej niech mi pan zbudzi tych dwóch, niech podjadą bliżej. Pójdę przodem. Proszę tutaj, senatorze, tu jest mój wóz. Bardzo proszę, niech pan wsiada. Do San Isidro, Ludovico, dom senatora Landy.

– I tak dobrze, że jedziemy do mnie, a nie do więzienia – mruknął senator nie patrząc na niego. – Mam nadzieję, że będę mógł przynajmniej się wykąpać i zmienić bieliznę.

– Oczywiście – powiedział Bermúdez. – Bardzo mi przykro, że naraziłem pana na tyle kłopotów. Nie mogłem inaczej, senatorze.

– To było jak atak na fortecę. Karabiny maszynowe, syreny i tak dalej – szepnął Landa z twarzą tuż przy okienku. – Niewiele brakowało, a poturbowaliby moją żonę, kiedy przyjechała do mnie na „Olave”. Czy to także pan kazał mnie przetrzymać całą noc na krześle, mimo moich sześćdziesięciu lat?

– To ten duży dom w ogrodzie, tutaj, proszę pana, prawda?

– powiedział Ludovico.

– Niech pan wysiada, senatorze – powiedział Bermúdez wskazując ręką rozległy, pełen zieleni ogród, i nagle zdołał je zobaczyć: białe, nagie, biegały radośnie wśród laurowych krzewów, białe stopy w szybkim ruchu na wilgotnej trawie. Proszę, proszę bardzo, senatorze.

– Tato! Tatuśku! – krzyknęła dziewczyna rzucając mu się na szyję, a on zobaczył jej porcelanową buzię, wielkie zdziwione oczy, krótką kasztanowatą czuprynkę. – Właśnie telefonowałam do mamy, umiera ze zmartwienia. Co się stało, co się stało, tatusiu?

– Dzień dobry – mruknął Bermúdez i oto w okamgnieniu ją rozbierał i popychał na łóżko, a tam już ją wciągnęły dwa zachłanne kobiece ciała.

– Później ci wytłumaczę, kochanie – Landa uwolnił się z objęć córki i zwrócił się do niego. – Proszę, niech pan wejdzie, Bermúdez. Cristina, zadzwoń do Chiclayo i uspokój mamę, powiedz, że wszystko w porządku. I niech nam teraz nikt nie przeszkadza. Proszę siadać, Bermúdez.

– Będę z panem całkiem szczery – powiedział Bermúdez. – Niech pan też się zdobędzie na szczerość, a wtedy obaj zyskamy na czasie.

– Zupełnie zbędna uwaga – powiedział Landa. – Ja nigdy nie kłamię.

– Generał Espina został zatrzymany, wszyscy oficerowie, którzy obiecywali mu pomoc, doszli do porozumienia z rządem – powiedział Bermúdez. – Nie chcemy, żeby to się rozniosło, senatorze. A konkretnie chcę zaproponować, aby pan potwierdził swoją lojalność wobec rządu i utrzymał swoją pozycję lidera w parlamencie. Jednym słowem, zapomnijmy o tym, co się wydarzyło.

– Najpierw muszę wiedzieć, co takiego się wydarzyło – powiedział Landa; położył ręce na kolanach i siedział nieruchomo.

– Pan jest zmęczony, ja też – mruknął Bermúdez. – Załatwmy to szybko, szkoda naszego czasu, senatorze.

– Muszę najpierw wiedzieć, o co się mnie oskarża powtórzył Landa oschłym tonem.

– Że był pan łącznikiem pomiędzy Espina a dowódcami zbuntowanych garnizonów – powiedział Bermúdez zgaszonym głosem. – Że uzyskiwał pan pewne sumy na ten cel, a także dofinansowywał sprawę własnymi pieniędzmi. Że w pańskim domu w „Olave” zebrał pan około dwudziestu cywilnych spiskowców, którzy zostali już przez nas aresztowani. Mamy podpisane przez nich oświadczenia, nagrane na taśmie zeznania, wszystkie dowody, jakich pan zechce. Ale nie chodzi o to, nie chcemy wyjaśnień. Prezydent jest skłonny o wszystkim zapomnieć.

– Chodzi o to, aby w senacie nie było przeciwnika, który zna wszystkie sprawy od podszewki – mruknął Landa, uważnie patrząc mu w oczy.

– Chodzi o to, aby nie łamać większości parlamentarnej – powiedział Bermúdez. – A poza tym pański prestiż, nazwisko i wpływy są niezbędne ustrojowi. Niech pan tylko wyrazi zgodę, senatorze, i koniec, nie było całej tej sprawy.

– A jeżeli nie zechcę dalej współpracować? – mruknął Landa ledwie dosłyszalnym głosem.

– Musiałby pan wyjechać z kraju – powiedział Bermúdez z niechętną miną. – No i nie będę już panu przypominał, że z państwem łączy pana wiele innych interesów, senatorze.

– Najpierw pięścią, potem szantażem – powiedział Landa. – Znam się na pańskich metodach, Bermúdez.

– Jest pan doświadczonym politykiem, a ponadto dobrym graczem, sam pan wie, co panu przystoi – powiedział Bermúdez spokojnie. – Nie traćmy czasu, senatorze.

– Co będzie z aresztowanymi? – mruknął Landa. – Nie chodzi mi o wojskowych, którzy, jak widzę, potrafili się urządzić. Co z innymi.

– Rząd traktuje pana ze szczególnym szacunkiem ze względu na to, co panu zawdzięczamy – powiedział Bermúdez. – Ferro i inni zawdzięczają wszystko rządowi. Zbadamy działalność każdego z nich i zależnie od tego zastosujemy pewne środki.

– Jakiego rodzaju? – powiedział senator. – Ci ludzie zaufali mi, tak jak ja zaufałem generałom.

– Pewne środki zapobiegawcze, nie chcemy krwawych represji – powiedział Bermúdez. – Przez jakiś czas pozostaną w areszcie, niektórzy zostaną skazani na wygnanie. Jak pan widzi, nic groźnego. Oczywiście, wszystko będzie zależało od pańskiej postawy.

– Jeszcze jedno – senator jakby lekko się zawahał. – To znaczy…

– Zavala? – powiedział Bermúdez i zobaczył, że Landa zamrugał powiekami. – Nie aresztowaliśmy go i jeżeli pan się zgodzi na dalszą współpracę, on również nie będzie miał z naszej strony przykrości. Dziś rano z nim rozmawiałem i bardzo mu zależy na załagodzeniu stosunków z rządem. Pewno jest teraz u siebie. Niech pan z nim porozmawia, senatorze.

– Nie mogę dać panu odpowiedzi już teraz – powiedział Landa zawahawszy się na moment. – Muszę mieć ze dwie godziny do namysłu.

– Ile pan tylko zechce – powiedział Bermúdez wstając. – Zadzwonię wieczorem. Albo rano, jeśli pan woli.

– Pańscy tajniacy dadzą mi spokój aż do rana? – powiedział Landa otwierając drzwi od ogrodu.

– Nie jest pan zatrzymany ani nawet inwigilowany; może pan wyjść, dokąd pan zechce, i rozmawiać, z kim pan zechce. Do widzenia, senatorze. – Wyszedł i przemierzał ogród, czując je wokół siebie, giętkie i wonne, biegające tu i tam wśród kwietnych zarośli, szybkie i wilgotne w cieniu krzewów. – Ludovico, Hipólito, ruszać się; do prefektury. Lozano, proszę wziąć pod kontrolę telefony Landy…

– Może pan być spokojny, don Cayo – powiedział Lozano podsuwając mu krzesło. – Mam tam wóz i trzech ludzi. Telefon jest na podsłuchu od dwóch tygodni.

– Może mi pan przynieść szklankę wody? – powiedział Bermúdez. – Muszę wziąć proszek.

– Prefekt przygotował dla pana notatkę o sytuacji w Limie – powiedział Lozano. – Nie, o Velarde nie ma wiadomości. Pewnie już przekroczył granicę. To jedyny z tych czterdziestu sześciu, don Cayo. Wszyscy inni zostali zatrzymani, i to bez żadnych incydentów.

– Niech siedzą odosobnieni, i tu, i na prowincjach – powiedział Bermúdez. – W pewnym momencie posypią się telefony od mocodawców. Od ministrów i deputowanych.

– Już się zaczęły, don Cayo – powiedział Lozano. – Właśnie dzwonił senator Arévalo. Chciał się widzieć z doktorem Ferro.

Powiedziałem, że bez pana zgody nikt się nie może z nim widzieć.

– Tak, niech ich pan odsyła do mnie – ziewnął. – Ferro ma powiązania z wieloma osobami, poruszą niebo i ziemię, żeby go wyciągnąć.

– Jego żona była tu dzisiaj – powiedział Lozano. – Na wszystko gotowa. Groziła, że pójdzie do prezydenta, do różnych ministrów. Bardzo ładna, prawdziwa dama, don Cayo.

– Nawet nie wiedziałem, że on jest żonaty – powiedział. – Ładna, mówi pan? To dlatego jej nie pokazywał.

– Pan jest zmęczony, don Cayo, to widać – powiedział Lozano. – Niech pan trochę odpocznie. Dzisiaj chyba nie będzie nic ważnego.

– Pamięta pan, jak to było trzy lata temu, kiedy zaczęły krążyć pogłoski o rozruchach w Juliaca? – powiedział Bermudez. – Cztery noce nie spaliśmy i jakby nigdy nic. Co robić, starzeję się, Lozano.

– Mogę pana o coś spytać? – sprytna i służalcza twarz Lozano nabrała przymilnego wyrazu. – Bo tyle plotek krąży. Że będzie zmiana gabinetu, że pan wejdzie do rządu. Nie muszę panu mówić, że u nas w bezpieczeństwie wszyscy się z tego cieszą, don Cayo.

– Nie sądzę, żeby prezydent chciał mnie widzieć na stanowisku ministra powiedział Bermúdez. – Spróbuję go od tego odwieść. Ale jeżeli się uprze, będę musiał się zgodzić.

– Wspaniale – uśmiechnął się Lozano. – Sam pan widział, że brak koordynacji to była często sprawa niedoświadczenia ministrów. Generała Espiny, doktora Arbeláeza. Z panem będzie zupełnie inaczej, don Cayo.

– No dobra. Pojadę odpocząć do San Miguel – powiedział. – Może pan zadzwoni do Alcibíadesa i powie mu, dobrze? Niech mnie budzi tylko w naglących sprawach.

– Przepraszam, znowu zasnąłem – mamrotał Ludovico szarpiąc Hipolita. – San Miguel? Tak jest, don Cayo.

– Jedźcie się przespać i wrócicie tu po mnie o siódmej wieczorem – powiedział. – Pani jest w łazience? Tak, Simula, zrób mi coś do jedzenia. Jak się masz, kochana. Prześpię się trochę. Od dwudziestu czterech godzin nic nie jadłem.

– Okropnie wyglądasz, można się przestraszyć – zaśmiała się Hortensja. – Znowu się gdzieś łajdaczyłeś?

– Zdradzałem cię z ministrem Wojny – mruknął wsłuchując się w uparty, tajemniczy szum we własnych uszach, licząc nierówne uderzenia własnego serca. Niech mi przyniosą coś do jedzenia, padam z niewyspania.

– Poczekaj, pościelę ci łóżko – Hortensja strzepnęła prześcieradła, zasłoniła okno, a on poczuł, że zsuwa się po jakimś skalistym zboczu i gdzieś daleko dostrzegał poruszające się w ciemnościach postacie; zsuwał się dalej, pogrążał się i nagle ktoś się na niego rzucił, ktoś go brutalnie wyciągał z jego kryjówki, z gęstych, ślepych ciemności. – Od pięciu minut wołam, Cayo. Dzwonią z prefektury, mówią, że bardzo pilne.

– Don Cayo? Senator Landa od pół godziny znajduje się w ambasadzie argentyńskiej – igły przeszywały mu źrenice, głos Lozano bezlitośnie torturował jego uszy. – Wyszedł wejściem dla służby. Nasi ludzie nie widzieli, że jedzie do ambasady. Bardzo mi przykro, don Cayo.

– Chce skandalu, chce się zemścić za upokorzenia – z wolna odzyskiwał panowanie nad zmysłami. – Niech pan tam w dalszym ciągu trzyma swoich ludzi, Lozano. Jeśli wyjdzie, niech go aresztują i odstawią do prefektury. Jeżeli Zavala wyjdzie ze swego domu, też go aresztujcie. Halo, Alcibiades? Doktorze, proszę mi jak najszybciej znaleźć doktora Lorę, muszę się z nim natychmiast widzieć. Niech mu pan powie, że za pół godziny będę u niego w biurze.

– Czeka na pana małżonka doktora Ferro, don Cayo – powiedział doktor Alcibiades. – Mówiłem, że pan nie przyjedzie, ale ona nie chce wyjść.

– Niech pan się jej pozbędzie i natychmiast uprzedzi doktora Lorę – powiedział. – Simula, leć i powiedz policjantom na rogu, że muszę mieć zaraz wóz policyjny.

– Co się stało, czemu taki pośpiech? – powiedziała Hortensja i podniosła piżamę, którą przed sekundą rzucił na ziemię.

– Kłopoty – powiedział wkładając skarpetki. – Długo spałem?

– Może godzinę – powiedziała Hortensja. – Chyba się skręcasz z głodu, co? Każę ci odgrzać obiad.

– Nie mam czasu – powiedział. – Tak, sierżancie, do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, i to na cały gaz. Człowieku, niech pan nie staje pod światłami, mnie się spieszy. Minister na mnie czeka, już go uprzedziłem, że jadę.

– Pan minister jest na zebraniu, wątpię, czy pana przyjmie – młodzieniec w szarym garniturze i w okularach obrzucił go nieufnym, badawczym spojrzeniem. – Można wiedzieć kto?

– Cayo Bermúdez – powiedział i zobaczył, jak młody człowiek jednym skokiem podrywa się z krzesła i znika za połyskliwymi drzwiami. – Przepraszam, że pana nachodzę, doktorze Lora. Mam coś bardzo ważnego, chodzi o Landę.

– O Landę? – niziutki, łysy człowieczek z uśmiechem podawał mu rękę. – Chyba mi pan nie powie, że…

– Tak, od godziny jest w ambasadzie argentyńskiej – powiedział. – Prawdopodobnie poprosi o azyl. Chce narobić hałasu i postawić nas w głupiej sytuacji.

– Najlepiej będzie dać mu zaraz pozwolenie na wyjazd – powiedział doktor Lora. – Niech ucieka, krzyżyk na drogę.

– Mowy nie ma – powiedział Bermúdez. – Niech pan porozmawia z ambasadorem, doktorze. Da mu pan całkiem wyraźnie do zrozumienia, że Landa nie jest ścigany przez policję, zapewni go pan, że senator może w każdej chwili na swój paszport wyjechać z kraju.

– Mógłbym się tylko skompromitować niedotrzymaniem obietnicy, don Cayo – powiedział doktor Lora uśmiechając się z rezerwą. – Proszę sobie wyobrazić, w jakiej sytuacji byłby rząd, gdyby…

– Obietnica zostanie dotrzymana – powiedział Bermúdez szybko i zobaczył, że doktor Lora przygląda mu się z powątpiewaniem. W końcu przestał się uśmiechać, westchnął i dotknął dzwonka.

– Właśnie dzwoni pan ambasador – młodzieniec w szarym garniturze, z uśmiechem na pozbawionej zarostu twarzy, przebiegł gabinet i niemal zgiął się w kolanach. – Co za zbieg okoliczności, panie ministrze.

– No więc już wiemy, że poprosił o azyl – powiedział doktor Lora. – Tak, porozmawiam z ambasadorem, a pan może przez ten czas zadzwonić z sekretariatu, don Cayo.

– Czy mogę skorzystać z pańskiego telefonu? Przepraszam pana, chciałbym rozmawiać bez świadków – powiedział Bermúdez, i młody człowiek w szarym garniturze poczerwieniał gwałtownie; z obrażoną miną kiwnął głową na znak zgody i wyszedł. – Lozano? Landa może lada chwila opuścić ambasadę. Nie ruszajcie go. Informujcie o każdym jego kroku. Tak, będę u siebie w biurze.

– Tak jest, don Cayo – młody człowiek, smukły, wysoki, szary, przechadzał się po korytarzu. – Zavali też nie, jakby wyszedł z domu? Dobrze, don Cayo.

– Rzeczywiście poprosił o azyl – powiedział doktor Lora. – Ambasador jest zdziwiony. Landa, jeden z liderów parlamentarnych. Nie mógł uwierzyć. Uspokoiłem go obietnicą, że Landa nie będzie aresztowany i może wyjechać, kiedy zechce.

– Zdjął mi pan kamień z serca, doktorze – powiedział Bermúdez. – Teraz spróbuję jeszcze raz załatwić tę sprawę. Dziękuję, doktorze.

– Wprawdzie nie pora teraz na to, ale chciałbym pierwszy panu pogratulować – powiedział z uśmiechem doktor Lora. – Bardzo mnie ucieszyła wiadomość, że na Święto Narodowe wejdzie pan w skład gabinetu, don Cayo.

– To zwykłe plotki – powiedział Bermúdez. – Jeszcze nic nie jest przesądzone. Prezydent jeszcze ze mną nie rozmawiał, a ja też nie wiem na razie, czy przyjmę ten awans.

– Rzecz jest zdecydowana, a my wszyscy bardzo się cieszymy – powiedział doktor Lora biorąc go za ramię. – Musi się pan poświęcić i wyrazić zgodę. Prezydent liczy na pana, i słusznie. Do zobaczenia, don Cayo.

– Do widzenia panu – powiedział szaro ubrany młodzieniec z głębokim ukłonem.

– Do widzenia – powiedział i oto, pociągnąwszy gwałtownie, własnymi rękami dokonał kastracji, po czym rzucił Hortensji ów śliski kawał mięsa: to dla ciebie. – Do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, sierżancie. Co to, sekretarek już nie ma? Co się stało, doktorze, co pan taki blady.

– Don Cayo, wszystkie agencje już to podały, France Presse, Associated Press, United Press, wszystkie, proszę, tu są depesze – powiedział doktor Alcibiades. – Piszą o dziesiątkach aresztowanych. Skąd wiedzieli, don Cayo?

– Datowane w Boliwii, to ten adwokacina Velarde – powiedział. – A może i Landa także. O której godzinie agencje zaczęły przyjmować depesze?

– Dopiero pół godziny temu – powiedział doktor Alcibiades. – Korespondenci już do nas dzwonią. Lada chwila nam się tu zwalą. Nie, radio jeszcze nie ma tych depesz.

– Teraz już nie możemy utrzymywać tego w tajemnicy, trzeba będzie ogłosić oficjalny komunikat – powiedział Bermúdez. – Proszę dzwonić po agencjach, niech nie rozpowszechniają depesz, niech czekają na komunikat. I niech mnie pan połączy z Lozano i Paredesem.

– Tak, don Cayo – powiedział Lozano. – Senator Landa właśnie wrócił do domu.

– Nie pozwólcie mu wyjść – powiedział. – Na pewno nie rozmawiał z żadnym korespondentem zagranicznym? Tak, będę w Pałacu, proszę tam do mnie dzwonić.

– Major Paredes przy drugim telefonie, don Cayo – powiedział doktor Alcibiades.

– Trochę się pośpieszyłeś, będziesz musiał odłożyć dzisiejszy ochlaj – powiedział Bermúdez. – Widziałeś depesze? Tak, wiem kto. Velarde, ten adwokacina z Arequipy, co uciekł. Nie, nazwisk nie podają, wymieniają tylko Espine.

– Właśnie przeczytaliśmy je razem z generałem Llereną i teraz jedziemy do Pałacu – powiedział major Paredes. – Poważna sprawa. Prezydent chciał za wszelką cenę uniknąć rozgłosu.

– Trzeba ogłosić dementi powiedział Bermúdez. – Jeszcze nie jest za późno, jeżeli byśmy doszli do porozumienia z Espina i z Landa. A co z Góralem?

– Twardy, generał Pinto rozmawiał już z nim dwa razy – powiedział Paredes. – Jeżeli prezydent się zgodzi, generał Llereną też z nim pogada. No dobra, to się zobaczymy w Pałacu.

– Już pan wychodzi, don Cayo? – rzekł doktor Alcibiades. – Zapomniałem panu powiedzieć. Małżonka doktora Ferro. Siedziała tu wczoraj pół dnia, aż do wieczora. Powiedziała, że jeszcze wróci i nie ruszy się przez całą noc, choćby miała czekać pod drzwiami.

– Jeżeli przyjdzie, niech pan wezwie strażnika i każe ją wyrzucić – powiedział. – I niech pan stąd na krok nie odchodzi, doktorze.

– Pan nie ma wozu? – powiedział doktor Alcibiades. – Może pan weźmie mój?

– Nie umiem prowadzić, pojadę taksówką – powiedział. – Tak, panie szanowny, do Pałacu.

– Proszę bardzo, don Cayo – powiedział naczelnik Tijero – Generał Llereną, doktor Arbeláez i major Paredes już czekają na pana.

– Właśnie rozmawiałem z generałem Pinto, jego pertraktacje z Espina dały dość dobre wyniki – powiedział major

Paredes. – Prezydent jest w tej chwili razem z kanclerzem.

– Rozgłośnie zagraniczne podały wiadomość o nieudanym spisku – powiedział generał Llereną. – No i widzi pan, don Cayo, takeśmy się cackali z tymi łobuzami i na nic się to nie przydało.

– Jeżeli generał Pinto dojdzie do porozumienia z Espina, wiadomość o spisku zostanie automatycznie zdementowana – powiedział major Paredes. – W tej chwili najcięższy orzech to Landa.

– Pan się przyjaźni z senatorem, doktorze Arbeláez – powiedział Bermúdez. – Landa panu ufa.

– Telefonowałem do niego przed chwilą – powiedział doktor Arbeláez. – On ma swój honor, nie chciał mnie słuchać. Nie ma na niego sposobu, don Cayo.

– Czy proponowano mu jakieś korzystne dla niego rozwiązanie, którego nie chciał przyjąć? – powiedział generał Llereną. – Wobec tego trzeba go aresztować, zanim doprowadzi do skandalu.

– Powiedziałem, że sprawa się nie rozniesie, i dotrzymam słowa – rzekł Bermúdez. – Niech pan się zajmie Espina, generale, a Landę proszę zostawić mnie.

– Telefon do pana, don Cayo – powiedział Tijero. – Tak, tutaj.

– Dany osobnik rozmawiał przed chwilą z doktorem Arbeláezem – powiedział Lozano. – Zdziwi się pan, don Cayo. Tak, zaraz panu puszczę taśmę.

– Na razie nic nam nie pozostaje, tylko czekać – mówił doktor Arbeláez. – Ale powiedz, że pogodzisz się z prezydentem, jeżeli zdejmie tego szakala Bermúdeza, zgodzi się, jestem pewny.

– Dobrze, Lozano, nie wpuszczajcie do domu Landy nikogo z wyjątkiem Zavali – powiedział Bermúdez. – Czy pan spał, don Fermín? Bardzo mi przykro, że pana zbudziłem, ale to pilna sprawa. Landa nie chce z nami gadać i robi coraz to nowe trudności. Musimy przekonać senatora, że powinien trzymać język za zębami. Domyśla się pan, o co chcę pana prosić, don Fermín?

– Oczywiście, że się domyślam – powiedział don Fermm.

– Pewne pogłoski przedostały się za granicę i nie chcemy, aby zostały rozpowszechnione – powiedział Bermúdez. – Z Espina jużeśmy się dogadali, trzeba tylko przekonać senatora, przemówić mu do rozsądku. Pan może nam w tym pomóc, don Fermín.

– Landa może sobie pozwolić na bezczelność – powiedział don Fermín. – Jego kapitał nie zależy od państwa.

– Ale pański zależy – powiedział Bermúdez. – Proszę posłuchać, sprawa jest paląca, dlatego musze się do pana zwracać w ten sposób. Czy wystarczy panu, że wyrażę zgodę na utrzymanie w mocy wszystkich pana umów z państwem?

– Jaką mam gwarancję, że dotrzyma pan obietnicy? – powiedział don Fermín.

– W tej chwili tylko moje słowo – powiedział Bermúdez. – Na razie nie mogę dać innej gwarancji.

– Dobrze, przyjmuję pańskie słowo – powiedział don Fermín. – Pogadam z Landa. Jeżeli tylko pańscy tajniacy pozwolą mi wyjść z domu.

– Przyjechał generał Pinto, don Cayo – powiedział naczelnik Tijero.

– Espina okazał się całkiem rozsądny, Cayo – powiedział Paredes. – Ale cena wysoka. Wątpię, czy prezydent się zgodzi.

– Ambasada w Hiszpanii – powiedział generał Pinto. – Mówi, że jako generał i były minister nie może przyjąć attachatu wojskowego w Londynie, bo to by obniżyło jego rangę.

– Tylko tego nam brakowało – powiedział generał Llerena. – Ambasada w Hiszpanii.

– Jest nie obsadzona, a Espina będzie najodpowiedniejszym człowiekiem na to miejsce – powiedział Bermúdez. – To świetne stanowisko dla niego. Jestem pewny, ze doktor Lora będzie tego samego zdania.

– I to w nagrodę za to, że chciał pogrążyć we krwi cały kraj – powiedział generał Llerena.

– Jeżeli jutro ogłosimy nominację Espiny na ambasadora w Hiszpanii, to będzie przecież doskonałe dementi, czy może być lepsze? – powiedział Bermúdez.

– Za pozwoleniem, ja myślę tak samo, generale – powiedział generał Pinto. – Espina postawił taki warunek i nie zgodzi się na nic innego. Wtedy pozostałoby nam tylko go skazać albo usunąć z kraju. A każde postępowanie dyscyplinarne przeciw niemu wywoła negatywną reakcję wielu oficerów.

– Nie zawsze się z panem zgadzam, don Cayo, ale tym razem podzielam pańskie zdanie – powiedział doktor Arbeláez. Dla mnie rzecz przedstawia się następująco. Jeżeli zdecydowaliśmy się nie ‘Stosować żadnych sankcji i starać się załagodzić sprawę, najlepiej będzie dać Espinie stanowisko zgodne z jego rangą.

– Tak czy inaczej, sprawa Espiny została rozwiązana – powiedział Paredes. – Co z Landa? Jeśli mu się nie zamknie ust, wszystko na nic.

– Więc jemu też damy w nagrodę jakąś ambasadę? – powiedział generał Llerena.

– Nie sądzę, żeby zechciał – powiedział doktor Arbeláez. – Był już wiele razy ambasadorem.

– A więc nie ma po co publikować dementi, skoro Landa w każdej chwili może z kolei zdementować nasz komunikat – powiedział Paredes.

– Tak, Tijero, chciałbym być sam przy telefonie – powiedział Bermúdez. – Halo, Lozano? Przerwij nagrywanie z aparatu senatora. Będę z nim mówił i ta rozmowa ma nie być rejestrowana.

– Senatora Landy nie ma w gabinecie, tutaj jego córka – powiedział zaniepokojony głos dziewczyny, i oto już ją wiązał, spieszył się, zaciskał supły, tak że aż nabrzmiały jej nadgarstki, jej stopy. – A kto mówi?

– Niech go pani natychmiast poprosi, mówię do niego z Pałacu, bardzo pilna sprawa. – Hortensja miała już przygotowany rzemień, Queta też, on też. – Chciałem pana zawiadomić, senatorze, że Espina został mianowany ambasadorem w Hiszpanii. Mam nadzieję, że rozproszy to pańskie wątpliwości i pana postawa ulegnie zmianie. Nie przestaliśmy uważać pana za naszego przyjaciela.

– Przyjaciela nie trzyma się w areszcie – powiedział Landa.

– Dlaczego mój dom jest otoczony? Dlaczego nie pozwalają mi wyjść? A co Lora obiecał ambasadorowi? Czy kanclerz nie dotrzymał słowa?

– Za granicę przedostały się pogłoski na temat ostatnich wydarzeń i chcemy je zdementować – powiedział Bermúdez. – Prawdopodobnie Zavala jest już u pana i wyjaśnił, że wszystko zależy od pana. Proszę mi podać pańskie warunki, senatorze.

– Bezwarunkowe uwolnienie wszystkich moich przyjaciół – powiedział Landa. – Oficjalne zapewnienie, że nie będą mieli żadnych przykrości i nie będą zdjęci z zajmowanych dotychczas stanowisk.

– Pod warunkiem, że wstąpią do Partii Odnowy, oczywiście ci, którzy w niej dotąd nie byli – powiedział Bermúdez. – Sam pan rozumie, nie chcemy pozornej zgody, lecz rzeczywistej. Pan jest jednym z liderów partii rządowej, niech więc pańscy przyjaciele znajdą się razem z panem. Zgadza się pan?

– Kto mi zagwarantuje, że mój pierwszy krok do zgody nie zostanie wykorzystany przeciwko mnie, że nie pociągnie prześladowań politycznych wobec mnie – powiedział Landa. – Że nie będzie się mnie znowu szantażować.

– Na Święto Narodowe powinno się odświeżyć skład zarządów obu Izb – powiedział Bermúdez. – Proponuję panu stanowisko przewodniczącego Senatu. Czy to nie wystarczająca gwarancja, że nie będzie represji?

– Nie mam ochoty na to stanowisko – powiedział Landa, a on odetchnął: w głosie senatora nie było już ani cienia urazy. – W każdym razie muszę się nad tym zastanowić.

– Przyrzekam panu uzyskać poparcie prezydenta – powiedział Bermúdez. – Ręczę własnym słowem, że pana kandydatura przejdzie większością głosów.

– W porządku, niech pan zdejmie tych tajniaków sprzed mojego domu – powiedział Landa. – Co mam robić?

– Natychmiast przyjechać do Pałacu, liderzy parlamentarni zebrali się u prezydenta, brakuje tylko pana – powiedział Bermúdez. – Ma się rozumieć, będzie pan przyjęty tak samo życzliwie jak zawsze, senatorze.

– Tak, panowie z parlamentu już się zbierają – powiedział Tijero.

– Proszę zanieść tę kartkę prezydentowi, Tijero – powiedział Bermúdez. – Senator Landa przyjedzie na posiedzenie. Tak, on sam, we własnej osobie. Wszystko się szczęśliwie ułożyło, tak.

– Naprawdę? – powiedział Paredes mrugając oczyma. – Przyjedzie tutaj?

– Jako człowiek związany z rządem, bo przecież nim jest, jako lider większości, bo przecież nim jest – mruknął Bermúdez. – Tak, powinien tu zaraz być, żeby nie tracić czasu, należałoby już teraz redagować komunikat. Nie było żadnego spisku, zacytować teksty depesz dowódców okręgów wojskowych. Pan to najlepiej zrobi, doktorze.

– Bardzo chętnie – rzekł doktor Arbeláez. – Ale skoro pan jest już praktycznie moim następcą, powinien by się pan zaprawiać do pisania komunikatów, don Cayo.

– Szukaliśmy pana po całym mieście, don Cayo – powiedział Ludovico. – Jeździliśmy z San Miguel na plac Italia, z placu Italia tutaj.

– Pan jest wykończony, don Cayo – powiedział Hipólito. – Bo my tośmy przespali chociaż te kilka godzin.

– Teraz i ja się prześpię – powiedział. – To prawda, rozłożyło mnie to. Zajrzymy tylko do ministerstwa, a potem prosto do Chaclacayo.

– Dobry wieczór, don Cayo – powiedział doktor Alcibiades. – Właśnie przyszła małżonka doktora Ferro i nie chce…

– Posłał pan komunikat dla radia i prasy? – powiedział Bermúdez.

– Czekam na pana od ósmej rano, a teraz dziewiąta wieczór – powiedziała kobieta. – Musi mnie pan przyjąć, chociaż dziesięć minut, señor Bermúdez.

– Już tłumaczyłem pani Ferro, że pan jest bardzo zajęty – powiedział doktor Alcibiades. – Ale nie…

– Dobrze, dziesięć minut, służę pani – powiedział Bermúdez. – Może pan wejdzie do mnie na chwilę, doktorze.

– Prawie cztery godziny sterczała na korytarzu – powiedział doktor Alcibiades. – Nie mogliśmy sobie z nią poradzić, ani tak, ani siak, don Cayo, ani mowy.

– Przecież mówiłem, żebyście zawołali strażnika – powiedział.

– Już miałem zawołać, ale dostałem komunikat o nominacji generała Espiny i pomyślałem, że sytuacja się zmieniła – powiedział doktor Alcibiades. – I że może doktor Ferro zostanie zwolniony.

– Tak, zmieniła się, a doktora Ferro trzeba będzie zwolnić – powiedział Bermúdez. – Kazał pan rozpowszechnić komunikat?

– We wszystkich dziennikach, agencjach i rozgłośniach – powiedział doktor Alcibiades. – Rozgłośnia państwowa już go nadała. Więc mam powiedzieć tej pani, że jej mąż zostanie wypuszczony, i wyprowadzić ją?

– Ja sam jej zrobię tę przyjemność – powiedział Bermúdez.

– No, więc teraz już naprawdę wszystko za nami. Pewno ma pan dosyć, doktorze.

– To prawda, don Cayo – powiedział doktor Alcibiades. – Trzy noce nie spałem.

– W całym ministerstwie tylko my naprawdę pracujemy, my, Bezpieczeństwo – powiedział Bermudez.

– Czy to prawda, że senator Landa brał udział w posiedzeniu liderów parlamentarnych w Pałacu? – powiedział doktor Alcibiades.

– Spędził pięć godzin w Pałacu, a jutro ukaże się zdjęcie, na którym wita się z prezydentem – powiedział Bermudez. – Dużo nas to kosztowało, ale w końcu dopięliśmy swego. Niech pan poprosi tę damę i jedzie odpocząć, doktorze.

– Chcę wiedzieć, co się dzieje z moim mężem – powiedziała kobieta zdecydowanym tonem, a on pomyślał nie będzie prosić ani chlipać przede mną, przyszła tu, żeby walczyć. – Dlaczego pan go kazał aresztować, señor Bermudez?

– Gdyby można było zabijać spojrzeniem, już bym nie żył – uśmiechnął się. – Spokojnie, proszę pani. Niech pani siada. Nie wiedziałem, że nasz przyjaciel Ferro jest żonaty. I to z taką wspaniałą kobietą.

– Proszę mi odpowiedzieć, dlaczego pan go kazał aresztować? – powtórzyła z gniewem, a on: co się z nią dzieje? – Dlaczego nie pozwolono mi się z nim zobaczyć?

– Zdziwi się pani, ale jeżeli pani pozwoli, teraz ja o coś zapytam – czy ma rewolwer w torebce? czy wie coś, czego ja nie wiem? – Jak taka kobieta jak pani mogła wyjść za naszego kochanego Ferro?

– Niech pan się liczy ze słowami, señor Bermudez, pan się pomylił w adresie – podniosła głos: na pewno nie przywykła do tego, na pewno to pierwszy raz. – Nie dam sobie ubliżać, nie dam ubliżać mojemu mężowi.

– Nie ubliżam mu, przeciwnie, mówię komplementy jego żonie – powiedział, i pomyślał ona się trzyma resztkami sił, przyszła tu wbrew sobie, mierzi ją to, ktoś ją tu przysłał. – Przepraszam, nie chciałem pani obrazić.

– Dlaczego jest w więzieniu i kiedy go wypuszczą – powtórzyła kobieta. – Niech mi pan powie, co zrobią z moim mężem?

– Do tego gabinetu wchodzą tylko policjanci i funkcjonariusze – powiedział. – Rzadko kiedy kobiety, a nigdy jeszcze nie było takiej kobiety jak pani. Dlatego pani wizyta zrobiła na mnie wrażenie.

– Czy pan nie przestanie ze mnie kpić? warknęła rozdygotana. – Niech pan nie nadużywa swojej władzy, señor Bermudez.

– A więc dobrze, proszę pani, mąż pani wyjaśni, dlaczego został zatrzymany – czego ona właściwie chce? na co nie może się odważyć? – Niech się pani o niego nie martwi. Jest traktowany z całym szacunkiem, niczego mu nie brakuje. No, oczywiście, brak mu pani i niestety na to nic nie możemy poradzić.

– Dość już tych grubiaństw, rozmawia pan z damą – powiedziała kobieta, a on: zdecydowała się, teraz zacznie mówić, zacznie działać. – Niech pan się stara zachować jak człowiek z towarzystwa.

– Nie jestem człowiekiem z towarzystwa, a pani nie przyszła tu, aby mnie uczyć dobrych manier, tylko z innych powodów – mruknął. – Wie pani aż nadto dobrze, za co aresztowano pani męża. Proszę mi wreszcie powiedzieć, czego pani chce.

– Chcę panu zaproponować interes – zająknęła się. – Mój mąż musi jutro wyjechać z kraju. Niech mi pan poda swoje warunki.

– A, to już brzmi nieco bardziej zrozumiale zgodził się. – Moje warunki, żeby wypuścić Ferrita? To znaczy jaka suma?

– Przyniosłam bilety, żeby pan mógł zobaczyć – powiedziała w przypływie odwagi. – Samolot do Nowego Jorku jutro o dziesiątej. Musi go pan wypuścić dziś w nocy. Wiem, że pan nie przyjmuje czeków. To wszystko, co zdołałam zebrać.

– Nie jest tak źle, proszę pani – przypalasz mnie na wolnym ogniu, wbijasz szpilki w źrenice, szarpiesz paznokciami: obnażył ją, związał, kazał się jej pochylić i zawołał o bat. – i do tego w dolarach. Ile tu jest? Tysiąc, dwa?

– Nie mam więcej gotówki, nie mamy – powiedziała. – Możemy panu podpisać jakieś zobowiązanie, wszystko, co pan zechce.

– Proszę mi szczerze powiedzieć, o co chodzi, a może dojdziemy do porozumienia – powiedział. – Znam Ferrita od lat, proszę pani. Nie robi pani tego ze względu na sprawy Espiny. Niech mi pani szczerze powie, w czym rzecz’?

– On musi wyjechać z Peru, musi jutro zdążyć na ten samolot, pan dobrze wie, dlaczego – rzekła szybko. – On jest między młotem a kowadłem, i pan o tym wie. Ja nie proszę o łaskę, señor Bermúdez, ja chcę załatwić interes. Jakie są pańskie warunki, co jeszcze mamy zrobić?

– Nie zamawiałby tych biletów, gdyby pucz się udał, to nie jest podróż dla przyjemności – powiedział. – No tak, więc wpakował się w coś o wiele gorszego. Przemyt też nie, to już załatwione, sam mu pomogłem zatuszować sprawę. Zaczynam rozumieć, proszę pani.

– Wykorzystali jego dobre intencje, użyczył swojego nazwiska, a teraz wszystko spada na niego-powiedziała kobieta. – To, że tu przyszłam, wiele mnie kosztowało, señor Bermúdez. On musi wyjechać za granicę, pan wie o tym aż za dobrze.

– Budowa osiedla w Sur Chico – powiedział. – Oczywiście, proszę pani, to jasne. Teraz rozumiem, dlaczego Perrito przystąpił do spisku Espiny. Espina obiecał, że jeśli mu pomoże, wyciągnie go z tarapatów?

– I teraz go oskarżają, a ci nędznicy, co go w to wciągnęli, przenieśli się gdzie indziej – powiedziała złamanym głosem. – To są miliony solów, proszę pana.

– Tak, wiedziałem o tym, ale nie przypuszczałem, że katastrofa jest tak blisko – zgodził się. – Więc jego argentyńscy wspólnicy wyjechali? I Perrito miał też wyjechać, i wystawić do wiatru setki facetów, którzy kupili te nie istniejące domy. Miliony solów, jasne. Teraz już wiem, dlaczego się brał do konspirowania, już wiem, po co pani przyszła.

– On nie może odpowiadać za wszystko, jego też oszukali – powiedziała kobieta, i pomyślał teraz zacznie płakać. – Jeżeli nie zdąży na ten samolot…

– Zostanie w kraju przez dłuższy czas, i to nie za działalność konspiracyjną, ale za zwykłe oszustwo – przytaknął ze zmartwioną miną. – A wszystkie zrabowane przez niego pieniądze zmarnują się za granicą.

– Nie zrabował ani grosza – podniosła głos. – Wykorzystali go. Ten interes go zrujnował.

– Już rozumiem, dlaczego zdobyła się pani na ten krok – powtórzył ze słodyczą. – Dlaczego kobieta taka jak pani przychodzi do mnie, upokarza się. Wszystko po to, aby nie być tutaj, kiedy wybuchnie skandal, aby nie widzieć swego nazwiska w rubrykach sądowych.

– Nie dla mnie, dla moich dzieci – zakrzyczała kobieta; ale odetchnęła głęboko i zniżyła głos. – Nie mogłam zebrać więcej. Wobec tego proszę to traktować jako zaliczkę. Podpiszemy panu wszystko, co pan zechce.

– Niech pani zachowa te dolary na podróż, Perrito i pani potrzebujecie ich bardziej ode mnie – powiedział powoli i zobaczył, jak kobieta nieruchomieje, zobaczył jej oczy, jej zęby. – A poza tym pani jest warta więcej niż te wszystkie pieniądze. Zgadzam się, to interes. Niech pani nie krzyczy, nie płacze, niech mi pani powie, tak czy nie. Spędzimy pewien czas razem, wyciągniemy Ferrita z więzienia, rano wsiądziecie do samolotu.

– Bezczelny, jak pan śmie – i zobaczył jej nozdrza, jej ręce, jej ramiona, pomyślał nie krzyczy, nie płacze, nie dziwi się, nie odchodzi. – Podły mieszaniec, tchórz.

– Nie jestem człowiekiem z towarzystwa, oto mój warunek, to pani też wiedziała – rzekł cicho. – Mogę pani zagwarantować pełną dyskrecję, to jasne. Nie podrywam pani, załatwiamy interes, proszę to tak traktować. I niech się pani wreszcie zdecyduje, już minęło dziesięć minut.

– Do Chaclacayo? – powiedział Ludovico. – Tak, don Cayo, do San Miguel.

– Tak, zostaję – powiedział. – Jedźcie się wyspać, będziecie tutaj o siódmej. Tędy, proszę pani.

– Nie, nie będziemy siedzieli w ogrodzie, zmarznie pani. Proszę wejść na chwilę, kiedy pani zechce odjechać, wezwę taksówkę i odwiozę panią do domu.

– Dobry wieczór panu, oj, przepraszam, ale właśnie się kładłam spać – powiedziała Carlota. – Pani nie ma w domu, wyszła bardzo wcześnie razem z panienką Queta.

– Daj nam trochę lodu i idź do łóżka, Carlota – powiedział. – Proszę bardzo, niech pani nie stoi w drzwiach, proszę siadać, przygotuję coś do picia. Z wodą sodową? Bez wody, świetnie, tak samo jak ja.

– Co to ma znaczyć? – wycedziła w końcu kobieta; siedziała sztywno. – Dokąd mnie pan zaciągnął?

– Nie podoba się pani ten domek? – uśmiechnął się. – Ba, pewnie pani jest przyzwyczajona do wytwornie j szych lokali.

– O kogo pan pytał, co to za kobieta? – szepnęła zduszonym głosem.

– Moja kochanka, nazywa się Hortensja – powiedział. – Ile lodu? Jedna kostka, dwie? No to wypijmy. Proszę, nie chciała pani pić, a tu od razu cały kieliszek. Już nalewam drugi.

– Wiedziałam, uprzedzali mnie, to najbardziej podła, najnędzniejsza kanalia pod słońcem – powiedziała półgłosem. – Więc czego pan chce? Chce mnie pan poniżyć? Po to mnie pan tu przywiózł?

– Po to, żebyśmy sobie trochę wypili i pogadali – powiedział. – Hortensja to nie jest taka ordynarna kundlica jak ja. Nie, oczywiście nie ma tej klasy co pani, nie jest damą z towarzystwa, ale w każdym razie można się jej nie wstydzić.

– Słucham, co jeszcze – powiedziała kobieta. – Jak długo jeszcze. Słucham.

– Pani to robi z obrzydzeniem, bo w grę wchodzę ja, głównie dlatego – powiedział. – Gdybym był kimś takim jak pani, być może nie czułaby pani wstrętu, nieprawda?

– Tak – zęby kobiety na moment przestały szczękać, usta przestały drżeć. – Ale przyzwoity mężczyzna nie zdobyłby się na takie świństwo.

– To nie myśl o przespaniu się z kimś jest dla pani wstrętna, tylko fakt, że tym kimś jest mieszaniec – powiedział pijąc. – Chwileczkę, zaraz pani naleję.

– Na co pan czeka? Dość tego, gdzie jest łóżko, które panu służy do ściągania należności z szantażowanych osób? – powiedziała kobieta. – Myśli pan, że jeżeli więcej wypiję, to mniej się będę brzydzić?

– O, jest Hortensja – powiedział. – Nie, niech pani nie wstaje, nie trzeba. Cześć, kochana. Przedstawiam ci panią bezimienną. A to właśnie Hortensja, proszę pani. Troszeczkę wlana, ale jak pani widzi, całkiem nieźle wygląda.

– Troszeczkę? Przecież j a lecę z nóg – zaśmiała się Hortensja. – Bardzo mi miło, pani bezimienna, bardzo mi miło. Dawnoście przyjechali?

– Przed chwilą – powiedział. – Siadaj, dam ci coś do picia.

– Nie wyobrażaj sobie, że pytam przez zazdrość, moja pani bezimienna, to tylko’ ciekawość – śmiała się Hortensja. – Nigdy nie jestem zazdrosna o piękne kobiety. Oj, lecę z nóg. Zapalisz?

– Masz, to cię podreperuje – powiedział podając jej szklankę. – Gdzie byłaś?

– Na przyjęciu u Lucy – powiedziała Hortensja. – Powiedziałam Quecie, żeby mnie przywiozła, bo tam już wszyscy chodzili na rzęsach. Ta wariatka Lucy zrobiła kompletny striptease, mówię ci. No to pijmy, pani bezimienna.

– Jak nasz przyjaciel Ferro się dowie, Lucy dostanie po tyłku – powiedział z uśmiechem. – Lucy to przyjaciółka Hortensji, proszę pani, kochanka jednego takiego nazwiskiem Ferro.

– Gdzie tam, nic jej nie zrobi, na odwrót – powiedziała Hortensja rechocząc głośno i zwracając się ku kobiecie. – On jest zachwycony, kiedy Lucy tak szaleje, to rozpustnik. A pamiętasz, skarbie, jak Ferro kazał Lucy tańczyć na golasa, tutaj, na stole w jadalni? Ale ty ciągniesz jak gąbka, moja pani bezimienna. Dolej twojemu gościowi, nie bądź taki skąpy.

– Sympatyczny facet z tego naszego Ferro – powiedział. – A jak chodzi o to, żeby się zabawić, to wręcz niezmordowany.

– Zwłaszcza z babkami – powiedziała Hortensja. – Nie był na przyjęciu, Lucy się wściekała i mówiła, że jeżeli się nie zjawi do dwunastej, zadzwoni do niego do domu i dopiero będzie skandal. Nie, to już nudne, puśćmy jakąś płytę.

– Muszę iść – wybąkała kobieta nie podnosząc się z fotela, nie patrząc na żadne z nich. – Proszę mi wezwać taksówkę.

– O tej porze? Sama? Taksówką? – powiedziała Hortensja. – Nie boisz się? Kierowcy to bandyci.

– Chwileczkę, tylko załatwię jeden telefon – powiedział. – Halo, Lozano? O siódmej zwolnisz doktora Ferro. Tak, niech pan się tym zajmie osobiście. Punktualnie o siódmej rano. To wszystko, Lozano, dobranoc. Ferro, Perrito? – powiedziała Hortensja. – Aresztowali Ferrita?

– Wezwij taksówkę dla pani bezimiennej i zamknij buzię, Hortensjo – powiedział. – Może się pani nie bać kierowcy. Każę policjantowi, żeby panią odwiózł. Jesteśmy kwita.

III

Czy pani kochała pana Cayo? Nie za bardzo. Płakała nie za nim, tylko dlatego, że wyjechał i zostawił ją bez grosza: nędznik, pies. To twoja wina, mówiła panienka Queta, ona jej to tyle razy powtarzała, niech ci chociaż kupi samochód, niechbyś chociaż miała ten domek na własność. Ale przez pierwsze tygodnie wszystko było w San Miguel prawie bez zmian; spiżarnia i lodówka jak zwykle pełne zapasów, Simula po staremu dawała pani rachunki, pod koniec miesiąca dostały pensję, caluteńką, nie okrojoną. W tamtą niedzielę, jak tylko się spotkali na Berteloto, zaraz zaczęli mówić o pani. Co ona teraz zrobi, mówiła Amalia, kto jej pomoże. A on: to cwana babka, zanim się obejrzysz, już sobie znajdzie następnego nadzianego faceta. Nie mów tak o niej, powiedziała Amalia, nie lubię, kiedy tak mówisz. Poszli do kina na argentyński film, a po filmie, jak wychodzili, Ambrosio mówił „che” i inne argentyńskie słowa i tak wymawiał jak Argentyńczyk; ty wariacie, śmiała się Amalia, i nagle zobaczyła twarz Trinidada. Byli w pokoiku na ulicy Chiclayo i już się rozbierali, kiedy przyszła jakaś może czterdziestoletnia kobieta ze sztucznymi rzęsami i dalej rozpytywać o Ludovica. Mina jej się wydłużyła, kiedy Ambrosio powiedział wyjechał do Arequipy i jeszcze nie wrócił. Kobieta wyszła, a Amalia zaczęła się podśmiewać z jej sztucznych rzęs, i Ambrosio mówił ona szuka okazji, żeby sobie łyknąć. Aha, właśnie, a co się stało z Ludovikiem? Oby nic się nie stało, biedaczysko tak nie chciał jechać. Zjedli obiad w śródmieściu i spacerowali aż do zmroku. Potem usiedli na ławce w alei República, rozmawiali i patrzyli na przejeżdżające samochody. Powiał wietrzyk, Amalia przytuliła się do Ambrosia, a on ją objął ramieniem: chciałabyś mieć własny domek i żebym ja był twoim mężem, Amalio? Popatrzyła na niego zdziwiona. Już niedługo będą mogli się pobrać i mieć dzieci, Amalio, on na to odkłada pieniądze. Naprawdę? Będą mieli dom i dzieci? Wydawało się to tak odległe, tak trudne do osiągnięcia, i Amalia, leżąc na plecach na jego łóżku, usiłowała sobie wyobrazić, że mieszka razem z nim, gotuje mu obiady i pierze bieliznę. Nie mogła. Ale dlaczego, głupia? Przecież tyle ludzi co dzień się żeni, więc i wy też możecie się pobrać.

Minął może miesiąc od wyjazdu pana, kiedy pewnego dnia pani wpadła do domu jak burza: załatwione, Quetita, od przyszłego tygodnia u tego grubasa, od dziś zaczynam próby. Musi zadbać o linię, więc gimnastyka, turecka łaźnia. Naprawdę? Pani będzie występowała w lokalu? Jasne, tak jak kiedyś. Kiedyś była sławna, Amalio, tylko rzuciłam karierę dla tego niewdzięcznika, a teraz zacznie na nowo. Chodź, to ci pokażę, wzięła ją za ramię, pobiegły obie na górę i pani wyjęła z biurka album z wycinkami, nareszcie to, co tak chciałaś zobaczyć, pomyślała Amalia, o popatrz, popatrz. Pokazywała jej z dumą: w długiej sukni, w płaszczu kąpielowym, z rozpuszczonymi długimi włosami, na estradzie, jako Królowa, rozdająca pocałunki. I posłuchaj, Amalio, co pisały gazety: była piękna, miała piękny głos, odnosiła sukcesy. W domu wszystko wywróciło się do góry nogami, pani o niczym nie mówiła, tylko o swoich próbach, i musiała przestrzegać diety, w południe grejpfrutowy sok i befsztyk z rusztu, wieczorem sałata bez przyprawy, konam z głodu, ale trudno, pozamykajcie okna i drzwi, jak się zaziębię przed pierwszym występem, to koniec, miała rzucić palenie, dla artystki papieros to trucizna. Któregoś dnia Amalia usłyszała, jak pani się skarży panience: nie wziął mnie nawet na ryczałt, ten grubas to skąpiec. A zresztą, Quetita, najważniejsze, że ma okazję występować, jak znów pozyska publiczność, będzie stawiać warunki.

Wychodziła do grubasa o dziewiątej, w spodniach i zawoju na głowie, z walizeczką, a wracała o świcie, mocno wymalowana. Teraz najbardziej jej chodziło o to, żeby schudnąć, to było nawet ważniejsze niż czystość w domu. Rzucała się na gazety, popatrz, Amalio, co o mnie piszą! A jak mówili dobrze o innej, wpadała w złość: ta im na pewno zapłaciła, ta ich przekupiła.

Wkrótce znowu zaczęły się przyjęcia. Czasem Amalia widywała na nich tych samych eleganckich starszych panów, co przychodzili jeszcze za pana Cayo, ale przeważnie było to zupełnie inne towarzystwo: młodsi, nie tak dobrze ubrani, bez samochodów, za to jacy weseli, i jakie kolory, jakie krawaty, to artyści, brzęczała jej nad uchem Carlota. Pani bawiła się do ostatniego tchu, dzisiaj kreolski bal, Amalio! Kazała Simuli przyrządzać kurę w papryce albo kaczkę z ryżem, na przystawkę rybną sałatkę i zamawiała w sklepiku piwo. Już nie zamykała drzwi spiżarni, nie kazała im iść spać. Amalia widziała, jak stara się bawić i szaleć, pani przechodziła z objęć jednego gościa do drugiego podobnie jak jej przyjaciółki, pozwalała się całować i piła więcej niż inne. Ale mimo to, kiedy Amalia zobaczyła, że rano po przyjęciu z łazienki wychodzi jakiś pan, zrobiło jej się wstyd i była trochę zła. Cwana babka, Ambrosio miał rację. Nie minął miesiąc, a już złapała następnego. Cwaniara, tak, ale dla niej zawsze taka dobra, i kiedy podczas wychodnego Ambrosio pytał no co tam u pani, ona mu kłamała pani bardzo smutna, odkąd pan wyjechał, wszystko po to, żeby Ambrosio nie myślał źle o pani.

Jak ci się zdaje, którego wybierze? szeptała Carlota. No bo pewnie, pani miała w czym wybierać: ciągle dzwonili, często przysyłali kwiaty z liścikami, które pani czytała przez telefon panience Quede. Wybrała sobie jednego, który przychodził jeszcze za czasów pana, Amalia kiedyś myślała, że on podrywa panienkę Quete. Szkoda, taki stary, mówiła Carlota. No ale bogaty, wysoki i dobrze się prezentował. Ta jego czerwona twarz i białe włosy, chciałoby się do niego mówić tatusiu, dziadziu, a nie señor Urioste, śmiała się Carlota. Bardzo grzeczny, wychowany, ale jak wypił, to mu uderzało do głowy, wytrzeszczał oczy i rzucał się na kobiety. Raz, drugi i trzeci został na noc i odtąd już często świt go zastawał w willi w San Miguel, a odjeżdżał koło dziesiątej, swoim wozem ceglastego koloru. Staruszek rzucił cię dla mnie, mówiła pani ze śmiechem, a panienka Queta też ze śmiechem: daj mu szkołę, kochana. Wyśmiewały się z niego, tak, jak to one zawsze. Jeszcze ci się podoba, kochana? Nie, ale to lepiej, w ten sposób mniej cię zdradzam, Quetita. Tak, to pewne, była z nim tylko dla pieniędzy. Pan Urioste nie wzbudzał takiej niechęci i strachu jak don Cayo, raczej szacunek, a nawet rozczulenie, kiedy zstępował po schodach, a oczy miał zmęczone i wypieki na policzkach, i wrzucał Amalii do fartuszka kilka solów. Był hojniejszy niż don Cayo, przyzwoity gość. Więc kiedy po kilku miesiącach przestał przychodzić, Amalia przyznawała mu rację myśląc: dlatego że taki stary, to już ma pozwolić, żeby go zdradzała? Dowiedział się o tej historii w Pichón, dostał ataku zazdrości i poszedł, opowiadała pani panience, to nic, wróci pokorny jak baranek. Ale nie wrócił. Czy pani ciągle taka smutna? spytał ją Ambrosio którejś niedzieli, Amalia powiedziała mu prawdę: pani już się pocieszyła, pani miała kochanka, pokłóciła się z nim, a teraz sypia z różnymi mężczyznami. Pomyślała, że on jej powie a widzisz, nie mówiłem? i może będzie chciał, żeby przestała tam pracować. Ale on tylko wzruszył ramionami: no cóż, zarabia na życie, a zresztą co mi do tego. Miała ochotę mu odpowiedzieć: a jakbym ja tak robiła, to też by cię nie obchodziło? ale się powstrzymała. Widywali się co niedziela, szli do pokoju Ludovica, czasem się z nim spotykali i zapraszał ich na obiad albo na piwo. Czy miał jaki wypadek? zapytała go Amalia za pierwszym razem, kiedy go zobaczyła z obandażowaną głową. Tak, wypadek z tymi z Arequipy, roześmiał się, ale teraz to już nic, było gorzej. Tak jakby się z tego cieszył, powiedziała Amalia do Ambrosia, a on na to: bo dzięki temu mordobiciu wzięli go na etat, Amalio, teraz jest na stałe w policji, więcej zarabia i coś znaczy.

Pani ledwo się pokazywała w domu, więc żyły sobie tak swobodnie i lekko jak nigdy. Po południu razem z Carlota i Simula słuchały radia i puszczały płyty. Któregoś ranka zaniosła śniadanie do pokoju pani i w przejściu zobaczyła takiego mężczyznę, że aż ją zatkało. Carlota, zbiegła po schodach okropnie rozgorączkowana, Carlota, jaki młody, jaki piękny chłopak, a Carlota jak go zobaczyła, trzymaj mnie, bo się zakocham. Pani razem ze swoim gościem zeszła na dół bardzo późno, Amalia i Carlota patrzyły na nich ogłupiałe, z zapartym tchem, miał taki pieprzyk, że można było dostać szału. Nawet pani wyglądała jak zahipnotyzowana. Łagodna i czuła, robiła pieszczotliwe minki, karmiła go swoim widelcem, szczebiotała jak mała dziewczynka, targała mu włosy, szeptała do ucha mój najdroższy, mój skarbie, moje życie. Amalia jej nie poznawała, taka słodka, i te spojrzenia, i ten głosik.

Pan Lucas był taki młody, że nawet pani wyglądała przy nim staro, i cały był jak obrazek, Amalii aż się robiło gorąco, kiedy na niego patrzyła. Czarne włosy, zęby bieluteńkie, ogromne oczy, ruchy książątka. Z nim to już nie dla pieniędzy, opowiadała Amalia Ambrosiowi. Pan Lucas nie ma sobie równego. Był Hiszpanem, śpiewał w tym samym lokalu co pani. Poznaliśmy się i to jest miłość, zwierzyła się pani rozmawiając z Amalia i spuściła oczy. Ona go pokochała, ona go kocha. Czasami pan i pani dla zabawy śpiewali razem, a Amalia i Carlota: niechby się pobrali, niechby mieli dzieci, pani była taka szczęśliwa.

Ale pan Lucas zamieszkał w San Miguel i pokazał pazury. Prawie nigdy nie wychodził z domu przed wieczorem i leżąc na kanapie kazał sobie ciągle coś podawać, a to drinka, a to kawę. Nic mu nie smakowało, na wszystko kręcił nosem i pani gniewała się na Simule. Żądał najbardziej wyszukanych dań, masz tu twoje cholerne gazpacho, zrzędziła Simula i to było pierwsze mocniejsze słowo, jakie Amalia od niej słyszała. Wrażenia z pierwszego dnia szybko się zatarły i nawet Carlota zaczęła go nie cierpieć. Był nie tylko grymaśny, ale jeszcze do tego okażą) się bezczelny. Beztrosko wydawał pieniądze pani, kazał sobie kupować różne rzeczy i mówił poproś Hortensję, to zapłaci. Hortensja to mój bank. Poza tym nie było tygodnia, żeby nie urządzał przyjęcia, strasznie to lubił. Pewnego wieczoru Amalia zobaczyła, jak całował w usta panienkę Quete. Jak ona mogła, przecież tak się przyjaźniła z panią, i co by pani zrobiła, gdyby ich na tym złapała. Nic, pewnie by przebaczyła. Była tak strasznie zakochana, wszystko od niego znosiła, jedno jego czułe słówko rozpraszało jej zły humor, odmładzało ją. A on to umiał wykorzystać. Dostawcy przynosili rachunki za różne rzeczy, które sobie kupował, a pani płaciła albo opowiadała im niestworzone historie, żeby tylko przyszli innym razem. Właśnie wtedy Amalia pierwszy raz zdała sobie sprawę, że pani ciągle brak pieniędzy. Ale pan Lucas nic jej nie dawał, tylko co dzień żądał więcej. Nosił się bardzo elegancko, kolorowe krawaty, świetnie skrojone garnitury, giemzowe buciki. Życie jest krótkie, skarbie, śmiał się, trzeba je dobrze przeżyć, skarbie, i otwierał ramiona. Dzieciak z ciebie, kochany, mówiła pani. Jak się zmieniła myślała Amalia, pan Lucas zrobił z niej łagodną koteczkę. Patrzyła, jak pani podchodzi do niego z pieszczotliwą minką, jak klęka u jego nóg, opiera mu głowę na kolanach, i nie wierzyła własnym oczom. Słyszała, jak pani mówi no spójrz na mnie, najdroższy, jak cichutko go błaga no popieść swoją staruszkę, która cię tak kocha, i nie wierzyła, nie wierzyła.

W sześć miesięcy potem, jak pan Lucas wprowadził się do San Miguel, skończyły się luksusy. Spiżarnia świeciła pustkami, w lodówce było już tylko mleko i trochę jarzyn, przestało się zamawiać cokolwiek w sklepie. Whisky przeszło do historii i teraz na przyjęciach goście pili pisco z gingerale, a do tego były maleńkie zakąski, już nie kreolskie dania. Amalia opowiadała o tym Ambrosiowi, a on się uśmiechał: niezły alfons z tego Lucasa. Po raz pierwszy pani zaczęła sprawdzać rachunki, Amalia śmiała się w duchu patrząc na twarz Slmuli, kiedy pani kazała jej zwracać resztę. I pewnego pięknego dnia Simula oświadczyła, że ona i Carlota odchodzą. Do Huacho, proszę pani, otworzą tam sklepik. Ale ostatniego wieczora przed odejściem, kiedy Amalia była taka zmartwiona, Carlota ją pocieszyła: nieprawda, nie wyjadą do Huacho, będziemy się widywać. Simula znalazła jeden dom w śródmieściu, ona będzie kucharką, a Carlota pokojówką. Ty też powinnaś odejść, Amalita, mama mówi, że tutaj wszystko się wali. No co, czy odejdzie? Nie, pani była taka dobra. Została i jeszcze dała się namówić na kucharzenie, za co dostawała pięćdziesiąt solów więcej. Od tego czasu państwo już prawie się nie stołowali w domu, lepiej chodźmy coś zjeść na mieście, skarbie. Bo ja nie umiem gotować i moje potrawy stają w gardle, opowiadała Amalia Ambrosiowi. Ale pracy miała trzy razy tyle: sprzątanie, trzepanie, słanie łóżek, i jeszcze pozmywać, pozamiatać, i to pitraszenie. Dom już tak nie lśnił czystością. Amalia widziała, jak pani cierpi, że przez cały tydzień patio nie sprzątane, że przez trzy, cztery dni nawet nie ruszyła miotełką w salonie. Pani zwolniła ogrodnika i geranie powiędły, a trawa uschła. Odkąd mieszkał tu pan Lucas, panienka Queta już nigdy nie zostawała na noc, ale przychodziła jak dawniej, czasami z tą gringa, z panią Ivonne, która podkpiwała z pani i pana: no i jak tam, moje turkaweczki, moi narzeczem. Pewnego dnia, kiedy pan wyszedł, Amalia słyszała, jak panienka Queta krzyczy na panią: on cię rujnuje, to darmozjad, musisz go rzucić. Pobiegła do spiżarni: pani słuchała skulona w fotelu i nagle podniosła twarz i płakała. Tak, wszystko prawda, ja wiem, Quetita, i Amalia też o mało się nie popłakała, ale co ona ma robić, Quetita, ona go kocha, pierwszy raz w życiu naprawdę kocha. Amalia wyszła ze spiżarni, pobiegła do swojego pokoju i przekręciła klucz. Widziała twarz Trinidada, kiedy był chory, kiedy go wsadzili do więzienia, kiedy umarł. Nigdy nie odejdzie, zawsze będzie z panią.

W domu wszystko się waliło, tak, tak, a pan Lucas pasł się na tym jak kogut na śmietniku. Na miejscu potłuczonych szklanek i wazonów już nie dokupywano nowych, ale pan Lucas pokazywał się ciągle w nowych ubraniach. Pani opowiadała różności dostawcom ze sklepu i z pralni, ale on na swoje urodziny dostał pierścionek, a na Boże Narodzenie pani mu dała zegarek. Nigdy nie był smutny ani zagniewany: na ulicy Magdalena otworzyli nową restaurację, pójdziemy, skarbie? Wstawał późno i zabierał się do czytania pism w salonie. Amalia patrzyła, jak się rozsiada z nogami na kanapie, piękny, roześmiany, w szlafroku koloru wina, i nienawidziła go: pluła w jego talerz, wrzucała mu włosy do zupy, w marzeniach wpychała go pod koła pociągu.

Pewnego ranka wróciwszy ze sklepu zastała na dole panią i panienkę, były w spodniach, z torebkami; już wychodziły. Idą do tureckiej łaźni, nie wrócą na obiad, niech Amalia kupi dla pana piwa i poda mu w południe. Wyszły i zaraz potem

Amalia usłyszała kroki; już się obudził, będzie wołał o śniadanie. Weszła na górę, a pan Lucas, w marynarce i krawacie, z pośpiechem pakował swoje rzeczy do walizki. Wyjeżdża w podróż po kraju, Amalio, będzie śpiewał w teatrach, wróci w przyszły poniedziałek, i mówił tak, jakby już był w podróży i śpiewał. Daj ten liścik Hortensji, Amalio, i zaraz mi zawołaj taksówkę. Amalia patrzyła na niego z rozdziawionymi ustami. Wreszcie nic nie mówiąc wyszła z pokoju. Zamówiła taksówkę, wyniosła walizkę, do widzenia, Amalio, do poniedziałku. Weszła z powrotem do domu i rozgorączkowana usiadła w salonie. Gdyby to chociaż były Simula i Carlota, kiedy będzie powtarzać pani tę wiadomość. Przez cały dzień nic nie mogła robić, tylko patrzyła na zegar i myślała. O piątej przed furtką zatrzymał się wóz panienki Quety. Zza firanki patrzyła, jak idą w stronę domu, odświeżone, odmłodniałe, jakby w tureckiej łaźni ubyło im lat, a nie kilogramów, otworzyła im drzwi i wtedy nogi się pod nią ugięły. Wejdź, kochana, powiedziała pani, napijesz się kawki, i weszły, i rzuciły torby na kanapę. No, jak tam było, Amalio. Pan wyjechał w podróż, proszę pani, i serce zaczęło jej walić, zostawił dla pani list na górze. Nie zbladła, nawet nie drgnęła. Patrzyła na nią bardzo spokojnie, bardzo poważnie, wreszcie odrobinę zadrżały jej usta. Wyjechał? Lucas wyjechał? i zanim Amalia zdążyła coś powiedzieć, odwróciła się i wbiegła na schody, a panienka Queta za nią. Amalia nadstawiła uszu. Nie płakała albo płakała całkiem cicho. Amalia usłyszała hałas, bieganinę, głos panienki: Amalio! Ubikacja była na roścież otwarta, pani siedziała na łóżku. Przecież mówił, że wróci, prawda, Amalio? i panienka piorunowała ją wzrokiem. Tak, proszę panienki, i nie śmiała spojrzeć na panią, w poniedziałek wraca, i zdała sobie sprawę, że się zająknęła. Po prostu taki skok w bok, powiedziała panienka, ma dość twoich ataków zazdrości, kochana, wróci w poniedziałek i będzie cię przepraszał. Przestań, Queta, powiedziała pani, nie udawaj idiotki. To lepiej, to świetnie, że się wyniósł, krzyknęła panienka, pozbyłaś się wampira, a pani uciszyła ją ruchem ręki: Quetita, komoda, ona sama nie śmiała spojrzeć. Zatkała, przykryła sobie usta ręką, a panienka Queta już biega i otwierała szuflady, szukała, wyrzucała na podłogę listy, buteleczki i kluczyki, Amalio, widziałaś, jak brał czerwone pudełeczko? a Amalia na czworakach zbierała to wszystko, o Jezu, ach panienko, nie widziałaś, że zabrał biżuterię pani? Nie, nie widziała, zawołają policję, nie daj mu się okradać, kochana, wsadzą go do aresztu, wszystko ci zwróci. Pani płakała i krzyczała, a panienka kazała Amalii zrobić gorącej kawy. Kiedy cała drżąca wróciła z tacką, panienka rozmawiała przez telefon: pani zna tych ludzi, madame Ivonne, niech go odnajdą, niech go złapią. Pani siedziała przez cały czas w swoim pokoju i rozmawiała z panienką, a pod wieczór przyszła madame Ivonne. Następnego dnia zjawiło się dwóch z policji, a jednym z nich był Ludovico. Udał, że nie poznaje Amalii. Obaj bez końca ją wypytywali o pana Lucasa i wreszcie uspokoili panią: odzyska swoją biżuterię, to kwestia kilku dni.

Były to smutne dni. Już przedtem sprawy nie wyglądały najlepiej, ale od tego momentu wszystko zaczęło iść coraz gorzej, tak potem myślała Amalia. Pani leżała w łóżku, blada, nieuczesana, i jadła tylko lekkie zupki. Na trzeci dzień panienka Queta odjechała. A może ja bym przyniosła mój materac do pani pokoju? Nie, Amalio, śpij u siebie, nie ma potrzeby. Ale Amalia usiadła na kanapie w salonie i owinęła się kocem. W ciemnościach czuła, jak twarz jej wilgotnieje. Nienawidziła Trinidada, Ambrosia, wszystkich. Głowa się jej kiwała i coraz to się budziła, było jej smutno, bała się i w pewnej chwili zobaczyła światło w korytarzyku. Wbiegła na górę, przyłożyła ucho do drzwi, nic nie słyszała i otworzyła. Pani, niczym nie przykryta, leżała na łóżku, oczy miała otwarte: czy pani mnie wołała? Podeszła bliżej, zobaczyła przewróconą szklankę, a pani miała oczy białkami do góry. Z krzykiem wybiegła na ulicę. Zabiła się, i nacisnęła dzwonek w sąsiednim domu, zabiła się, i waliła nogą w drzwi. Przyszedł jakiś mężczyzna w szlafroku, jakaś kobieta, policzkowali panią, uciskali jej żołądek, chcieli, żeby zwymiotowała, telefonowali. Karetka przyjechała już prawie za dnia.

Pani była tydzień w szpitalu im. biskupa Loayza. Kiedy Amalia poszła ją odwiedzić, zastała tam panienkę Quete, panienkę Lucy i panią Ivonne. Pani była blada i wychudzona, ale już spokojniejsza. O, jest moja wybawicielka, zażartowała. Jak jej powiem, że już nie mam nawet na jedzenie? myślała Amalia. Na szczęście pani sobie przypomniała: Quetita, daj jej trochę pieniędzy na życie. Tej niedzieli poszła po Ambrosia na przystanek i przyprowadziła go do domu. Już wiedział, że pani chciała się zabić, Amalio. A skąd wiedział? Bo don Fermín jej opłacił szpital. Don Fermín? Tak, dzwoniła do niego, a on, jaki szlachetny, jak się dowiedział, w jakim jest położeniu, bardzo jej współczuł i teraz jej pomaga. Położyli się w pokoju pani i Amalia dostała ataku niepohamowanego śmiechu. Więc na to były lustra, więc na to, ach, co za szelmowskie pomysły miała pani, i Ambrosio musiał ją potrząsać za ramiona, i gniewał się na nią, bardzo zły, że tak się śmieje. Już więcej nie mówił o tym, że będą mieli własny domek i że się pobiorą, ale dobrze ze sobą żyli i nigdy się nie sprzeczali. Spotkania były zawsze takie same: tramwaj, pokoik Ludovica, kino, czasem tańce. Którejś niedzieli Ambrosio wywołał awanturę w kreolskiej restauracji, w Barrios Altos, bo weszło kilku pijaków krzycząc: Niech żyje Apra! a on na to: Precz! Zbliżały się wybory i na placu San Martin były manifestacje. W śródmieściu nawywieszali pełno afiszów, jeździły wozy z głośnikami, głosuj na Prado, znasz go dobrze! mówiło radio, rozrzucano ulotki, śpiewano: Lavalle to człowiek, który kocha Peru! na melodię walca, wszędzie fotografie, a do Amalii przyczepiła się polka Naprzód, razem z Belaúnde! Apnsci wrócili, w pismach były zdjęcia Haya de la Torre, a jej się przypomniał Trinidad. Czy kochała Ambrosia? Tak, ale z nim nie było tak jak z tamtym, nie było tych cierpień ani tej radości, ani tej gorączki. Dlaczego chcesz, żeby wygrał Lavalle? pytała go, a on dlatego, że don Fermín jest za nim. Z Ambrosiem wszystko przebiegało spokojnie, jesteśmy parą przyjaciół, którzy do tego jeszcze ze sobą żyją, pomyślała kiedyś. Przez całe miesiące nie odwiedzała pani Rosario, przez całe miesiące nie widziała Gertrudis Lama ani swojej ciotki. W ciągu tygodnia skrzętnie zapamiętywała wszystko, co się zdarzało, a w niedzielę opowiadała Ambrosiowi, ale on był na to tak obojętny, że aż czasem się złościła. Co słychać u panienki Teté? A dobrze. A u pani Zoili? Dobrze. A panicz Santiago wrócił do domu? Nie. Bardzo za nim tęsknią? Tak, zwłaszcza don Fermín. No i co, i co jeszcze? A nic. Czasem, dla żartu, straszyła go: a to pójdę do pani Zoili, a to opowiem pani Hortensji o naszych sprawach. On się pienił: bo pożałujesz, bo się nigdy nie zobaczymy, jeżeli opowiesz. Po co tak ukradkiem, po co te tajemnice, czemu się tak wstydzi? Taki już z niego dziwak, taki wariat, ma swoje widzimisię. Gdyby Ambrosio umarł, tak samo byś go żałowała jak Trinidada? spytała ją kiedyś Gertrudis. Nie, płakałabym po nim, ale nie miałaby wrażenia, że świat się kończy, Gertrudis. To pewnie dlatego, że nie mieszkamy razem, myślała. Może byłoby inaczej, gdyby mu prała bieliznę, gotowała i pielęgnowała w chorobie.

Pani Hortensja wróciła do San Miguel szczuplutka jak igiełka. Suknie na niej wisiały, twarz się jej skurczyła, oczy już nie błyszczały jak dawniej. Policja nie znalazła biżuterii, proszę pani? Pani roześmiała się z przymusem, nigdy nie znajdą, i oczy jej się zaszkliły, Lucas ma więcej sprytu niż policja. Biedaczka, ciągle go kochała. Zresztą nie zostało już jej tego dużo, Amalio, sprzedawała wszystko dla niego, przez niego. Jacy głupi są ci mężczyźni, on nie musiał jej okradać, Amalio, wystarczyło, żeby mnie poprosił o te klejnoty. Pani się zmieniła. Ciągle na coś chorowała, ale było jej wszystko jedno, była milcząca i poważna. Prado zwyciężył w wyborach, proszę pani, Apra odwróciła się od Lavalle’a i głosowała na Prado, i Prado zwyciężył, tak mówili przez radio. Ale pani nawet już nie słuchała: straciłam pracę, Amalio, grubas nie odnowił ze mną umowy. Mówiła to bez złości, jakby chodziło o rzecz najzwyklejszą w świecie. A w kilka dni potem do panienki Quety: te długi mnie wykończą. Nie wyglądała na przestraszoną, tak jakby jej to w ogóle nie obchodziło. Amalia już nie wiedziała, co wymyślić, kiedy pan Poncio przychodził po komorne: pani nie ma, wyszła, jutro, w poniedziałek. Dawniej pan Poncio był wcieleniem uprzejmości i galanterii, teraz istna hiena: Amalia czerwieniła się, chrząkała, nie wpuszczała go. Dlaczego pani nie ma? Odepchnął Amalię i krzyknął: pani Hortensjo, dość już tego kręcenia! Pani pokazała się na schodach i spojrzała na niego z góry, jak na karalucha: co to za wrzaski, niech pan powie Paredesowi, że zapłacę kiedy indziej. Pani nie płaci, a pułkownik Paredes krzyczy na mnie, zaszczekał pan Poncio, wyrzucimy stąd panią wyrokiem sądowym. Wyprowadzę się, kiedy mi się będzie podobało, powiedziała pani spokojnie, a on, jazgocząc, poczekamy do poniedziałku i robimy eksmisję. Amalia weszła potem na górę myśląc pewno jest wściekła. Ale nie, była spokojna, szklistymi oczyma wpatrywała się w sufit. Jak tu był Cayo, Paredes nawet nie chciał brać komornego, Amalio, dopiero teraz. Mówiła przerażająco słabym głosem, jakby była gdzieś daleko, jakby usypiała. Będą się musiały przeprowadzić, nie ma rady, Amalio. I potem ta krzątanina po całych dniach. Pani wychodziła wcześnie rano, wracała późno, widziałam sto mieszkań, wszystkie okropnie drogie, dzwoniła do jednego pana, do drugiego pana, prosiła o jakiś podpis, o pożyczkę, i rzucała słuchawkę z wściekłym grymasem: niewdzięcznicy, podli. W dniu przeprowadzki przyszedł pan Poncio i zamknął się z panią w dawnym pokoju pana Cayo. Wreszcie pani zeszła na dół i kazała ludziom z ciężarówki, żeby z powrotem wnieśli meble z salonu i baru.

W mieszkaniu na Magdalena Vieja nawet się nie zauważyło braku tych mebli, było tam o wiele mniej miejsca niż w San Miguel. Tu nawet nie wszystko się mieściło i pani sprzedała biurko, fotele, lustra i kredens. Mieszkanie było na drugim piętrze budynku pomalowanego na zielono, a składało się z jadalni, sypialni, łazienki, kuchni, maleńkiego hallu i służbówki z małą łazienką. Było nowe i jak się je doprowadziło do porządku, wyglądało całkiem miło.

Kiedy w niedzielę pierwszy raz spotkali się z Ambrosiem na przystanku koło szpitala wojskowego, zaraz się pokłócili. Żal mi mojej biednej pani, opowiadała Amalia, zabrali jej meble, miała tyle kłopotów, a ten Poncio jaki ordynarny cham, a Ambrosio powiedział bardzo się cieszę. Co? A tak, ona nie ma wstydu. Co, jak? Ano właśnie, wysysała, kogo się dało, wyciągała pieniądze od don Fermina, który już i tak bardzo jej pomógł, co ona sobie myśli. Rzuć ją, Amalio, poszukaj sobie innego miejsca. Prędzej ciebie rzucę, powiedziała Amalia. Kłócili się chyba z godzinę i pogodzili się wreszcie, ale nie do końca. W porządku, nie będą o niej więcej mówić, Amalio, ta wariatka niewarta, żebyśmy się o nią sprzeczali.

Z pożyczek i z tego, co się sprzedało, pani jakoś tam żyła i szukała sobie pracy. Wreszcie wzięli ją do jednego lokalu w Barranco, do „La Laguna”. Znowu zaczęła mówić, że rzuci papierosy, i zjawiała się o świcie, wymalowana. Nigdy nie wspominała o panu Lucasie, odwiedzała ją tylko panienka Queta. Już nie była taka jak kiedyś. Nie żartowała, nie miała tego dowcipu, tego wdzięku, tego beztroskiego, radosnego sposobu bycia co dawniej. Teraz zabiegała o pieniądze. Quiftoncito szaleje za tobą, kochana, a ona nie chcę go widzieć na oczy, Quetita, on jest bez grosza. Po jakimś czasie zaczęła wychodzić z mężczyznami, ale nigdy nie zapraszała ich do mieszkania, musieli czekać pod drzwiami albo na ulicy, póki się nie wyszykowała. Wstydzi się, nie chce, żeby widzieli, jak teraz mieszka, myślała Amalia. Wstawała i piła swoje pisco z gingerale. Słuchała radia, czytała pisma, dzwoniła do panienki Quety i piła ze dwie, trzy szklaneczki. Już nie wyglądała tak ślicznie i elegancko jak kiedyś.

I tak mijały dni, tygodnie. Kiedy pani przestała śpiewać w „La Laguna”, Amalia dowiedziała się o tym dopiero po dwóch dniach. W jakiś poniedziałek, a potem we wtorek pani została w domu, czy dziś wieczorem też pani nie pójdzie śpiewać, proszę pani? ona już nie wróci do „La Laguna”, Amalio, wyzyskiwali ją, poszuka sobie lepszego miejsca. Ale w ciągu następnych dni wcale nie wyglądało na to, żeby tak bardzo szukała pracy. Leżała w łóżku, przy zasłoniętych oknach, i w półmroku słuchała radia. Potem wstawała ociężale, żeby sobie przygotować chilcano, i kiedy Amalia wchodziła do pokoju, pani siedziała nieruchomo, patrząc w przestrzeń, mówiła słabym głosem, z każdego ruchu przebijało zmęczenie. Gdzieś tak koło siódmej zaczynała sobie malować usta i paznokcie i czesać się, a o ósmej panienka Queta zabierała ją swoim autem. Wracała nad ranem, jak zmięta szmata, pijaniuteńka i tak strasznie zmęczona, że często budziła Amalię, żeby jej pomogła się rozebrać. Proszę spojrzeć, coraz bardziej chudnie, mówiła Amalia do panienki Quety, proszę jej powiedzieć, niech ona więcej je, bo się rozchoruje. Panienka jej mówiła, ale pani nie zwracała na to uwagi. Ciągle chodziła do swojej krawcowej w alei Brasil i kazała sobie zwężać suknie. Co dzień dawała Amalii na życie i regularnie wypłacała jej pensję, skąd brała pieniądze? Jak dotąd, w mieszkaniu na ulicy Magdalena Vieja nie nocował jeszcze żaden mężczyzna. Może załatwiała swoje sprawy na mieście. Kiedy pani zaczęła pracować w „Monmartre”, już nie mówiła o przeciągach ani że rzuci palenie. Teraz nawet swoimi występami nie bardzo się przejmowała. Malowała się z taką niechęcią. Nie zwracała też uwagi na porządek i czystość w domu, ona, która kiedyś dostawała ataku histerii, jeśli przesuwając palcem po meblach znalazła odrobinę kurzu. Popielniczki mogły całymi dniami stać brudne i pełne niedopałków, nie patrzyła na to, a także nigdy już nie pytała rano: czy się myłaś, czy używałaś odwaniacza? W mieszkaniu był bałagan, ale Amalii nie starczało czasu na wszystko. A poza tym teraz utrzymanie czystości kosztowało ją o wiele więcej wysiłku. Zaraziłam się niedbalstwem od pani, mówiła Amalia do Ambrosia. Aż się serce ściska, kiedy patrzę teraz na panią, panienko, tak się opuściła, czy to dlatego, że nie może się pogodzić z tym, co jej zrobił pan Lucas? Tak powiedziała panienka Queta, a poza tym to, że pije, i jeszcze te pastylki na nerwy, to wszystko ją ogłupia.

Któregoś dnia zapukano do drzwi, Amalia otworzyła, to był don Fermín. Teraz też jej nie poznał: umówiłem się z Hortensją. Jak się postarzał od ostatniego razu, miał tyle siwych włosów i zapadnięte oczy. Pani ją posłała po papierosy, a kiedy w niedzielę Amalia zapytała Ambrosia, po co przyszedł don Fermín, to się rozzłościł: przyniósł jej forsę, jest za dobry dla niej, dla tej bezczelnej baby. A tobie co zrobiła moja pani, czemu jej nienawidzisz? Ambrosiowi nic nie zrobiła, ale do don Fermina przyssała się jak pijawka, wykorzystuje jego dobre serce, inny by ją dawno posłał do wszystkich diabłów. Amalia wpadła w gniew: a tobie co do tego, nie mieszaj się w nie swoje sprawy. Poszukaj sobie innej pracy, nalegał, przecież widzisz, że ona jest bez grosza, nie? rzuć ją i już.

Czasami pani znikała na dwa, trzy dni, a po powrocie: wyjeżdżam z Limy, Amalio. Paracas, Cuzco, Chimbóte. Amalia przez okno widziała, jak pani z walizeczką w ręku wsiada do samochodów różnych mężczyzn. Niektórych już poznawała po głosie, kiedy telefonowali, i zastanawiała się, jacy są, w jakim wieku. Pewnego ranka usłyszała rozmowę, zaczęła podglądać i zobaczyła, że pani siedzi w saloniku z jakimś mężczyzną, że się śmieją i piją. Potem skrzypnęły drzwi i pomyślała weszli do pokoju pani. Ale nie, ten pan sobie poszedł, a kiedy Amalia zajrzała do pani i spytała, czy podać śniadanie, pani leżała w ubraniu na łóżku i miała takie dziwne spojrzenie. Patrzyła na Amalię z cichym uśmieszkiem, a Amalia: czy pani się źle czuje? Ani słowa, nie drgnęła, jakby całe jej ciało było martwe, tylko oczy nie, oczy patrzyły, błądząc po pokoju. Pobiegła do telefonu i z drżeniem czekała, aż się odezwie panienka Queta: znów sobie coś zrobiła, leży na łóżku, nic nie słyszy, nie mówi, a panienka Queta krzyknęła cicho bądź, nic się nie bój, posłuchaj, co masz zrobić. Mocna kawa, nie wołaj lekarza, ona zaraz przyjedzie. Niech pani wypije, proszę pani, to pani dobrze zrobi, chlipała Amalia, zaraz przyjedzie panienka Queta. Nic, ani słowa, głucha i tylko patrzy, więc Amalia uniosła jej głowę i przytknęła filiżankę do ust. Piła posłusznie, dwie niteczki kawy ściekały jej aż na szyję. Tak, tak, proszę pani, wszyściuteńko, i głaskała ją po głowie, i całowała po rękach. Ale panienka Queta, jak tylko przyszła, to zamiast się zmartwić, zaczęła przeklinać. Kazała biec po alkohol, wmusiła w panią jeszcze więcej kawy, razem z Amalia ułożyły panią, nacierały jej czoło i skronie. Panienka krzyczała na nią ty głupia, ty wariatko, co ty wyprawiasz, a pani przychodziła do siebie. Uśmiechała się, co to było, jaki labirynt, poruszała się, a panienka już miała dość, nie jestem twoją niańką, wpakujesz się w jakąś paskudną historię, jak się chcesz zabić, to się zabij, ale od jednego razu, a nie tak po trochu. Tego wieczora pani nie poszła do „Monmartre”, ale nazajutrz wstała jakby nigdy nic.

W parę dni potem coś się stało. Amalia wracała ze sklepu i przed domem zobaczyła wóz policyjny. Na chodniku stał policjant i jeden w cywilu i kłócili się z panią. Pozwólcie mi zatelefonować, mówiła pani, ale oni ją złapali za ramiona, wsadzili do samochodu i odjechali. Amalia stała chwilę na ulicy, tak się przestraszyła, że nie miała siły wejść do domu. Zadzwoniła do panienki, ale nikogo nie było; całe popołudnie dzwoniła i nikt się nie odzywał. A może ją zabrała policja, może przyjdą i Amalię też zabiorą. Służące z sąsiedztwa zaglądały, żeby się dowiedzieć, co się stało, dokąd ją zawieźli. Tej nocy nie mogła zmrużyć oka: przyjadą, wezmą cię do więzienia. Następnego dnia zjawiła się panienka Queta i zrobiła wielkie oczy, kiedy Amalia jej opowiedziała. Pobiegła dzwonić: madame Ivonne, niech pani coś zrobi, oni nie mogą jej trzymać w areszcie, to wszystko wina Paquety, panienka też mówiła bez ładu i składu, też była przerażona. Dała Amalii dziesiątkę: wpakowali panią w coś niedobrego, mogą tu przyjść z policji albo z gazet, idź na kilka dni do kogoś z twojej rodziny. Miała oczy pełne łez i szeptała biedna Hortensja. Dokąd ona ma pójść, dokąd pójdzie. Poszła do ciotki, która teraz miała pensjonacik na Chacra Colorada. Pani wyjechała, ciociu, mam urlop. Ciotka jej nagadała, że tak długo nit dawała znaku życia, i patrzyła na nią, przyglądała się. Wreszcie wzięła ją pod brodę i spojrzała w oczy: kłamiesz, wyrzucili cię, bo zobaczyła, że jesteś w ciąży. Amalia zaprzeczyła, nie nie jest, skądże, z kim. A może ciotka miała rację, może u dlatego nie dostała miesiączki? Zapomniała o pani, o policji, c‹ ona powie Ambrosiowi i co on na to powie. W niedzielę poszli na przystanek przed szpitalem wojskowym, modliła się po cichutku. Zaczęła mu opowiadać o pani, ale on już wiedział. Pani wróciła do domu, Amalio, don Fermín pogadał ze swoimi znajomymi i zaraz ją wypuścili. A czemu ją aresztowali? Pewnie ma coś na sumieniu, coś tam musiała nabroić, i zmienił temat: Ludovico mu zostawił pokój na całą noc. Teraz rzadko widywali Ludovica, Ambrosio mówił, że on się chyba ożeni i że chce kupić sobie domek w osiedlu Villacampa, ale wypłynął, co, Amalio? Poszli do jednej knajpki nad Rímac i on ją zapytał czemu nie jesz. Nie jest głodna, jadła duże śniadanie. A czemu nic nie mówi? Bo myśli o pani, jutro z samego rana do niej pójdę. Jak tylko weszli do pokoju Ludovica, zdobyła się na odwagę: moja ciotka mówi, że jestem w ciąży. On aż usiadł na łóżku. Gówno mnie obchodzi, co mówi twoja ciotka szarpał ją za ramię, jest w ciąży czy nie jest? Tak, chyba tak, i wybuchnęła płaczem. Zamiast ją pocieszyć, Ambrosio patrzył na nią, jakby była nie wiem na co chora i mogła go zarazić. To niemożliwe, niemożliwe, powtarzał, i głos mu uwiązł w gardle. Wybiegła z pokoju. Ambrosio dogonił ją na ulicy. No uspokój się, no nie płacz, taki był oszołomiony, odprowadził ją na przystanek i mówił a to dopiero, nie spodziewałem się, nie myśl, że się gniewam, ja po prostu zgłupiałem. W alei Brasil pożegnał się z nią, do niedzieli. Amalia pomyślała: nie przyjdzie więcej.

Pani Hortensia wcale się nie złościła: jak się masz, Amalio. Uściskała ją, cieszyła się, myślałam, że się przestraszyłaś i już nie wrócisz. Jak pani mogła tak pomyśleć, proszę pani. Ja wiem, powiedziała pani, ty jesteś moją przyjaciółką. Amalio, prawdziwą przyjaciółką. Chcieli ją wpakować w coś takiego, czego nie zrobiła, widzisz, jacy są ludzie, ta zasrana Paqueta jest taka, wszyscy są tacy. I znów były całe dni, całe tygodnie takie jak zawsze, każdy dzień odrobinę gorszy od poprzedniego, bo nie starczało pieniędzy. Kiedyś zapukał do drzwi mężczyzna w mundurze. Pan do kogo? Ale już wyszła pani, jak się masz, Richard, i Amalia go poznała. To był ten sam, co przyszedł z panią tamtego ranka, tylko że teraz miał czapkę lotnika i granatową kurtkę ze złotymi guzikami. Pan Richard był pilotem w Panagra, całe życie spędzał w podróżach, miał szpakowate baczki, żółtą czuprynę, grubasek, okrągły, ot taka mieszanina Anglika z Hiszpanem, aż się chciało śmiać. Amalii wydał się sympatyczny. On pierwszy wszedł do tego mieszkania, pierwszy został na noc. Przylatywał do Limy w czwartki, przyjeżdżał prosto z lotniska w swym granatowym mundurze, kąpał się, odpoczywał, potem wychodzili, wracali nad ranem, trochę pohałasowali i spali do południa. Czasem pan Richard zostawał w Limie dwa dni. Lubił wtedy zajrzeć do kuchni, zakładał fartuszek Amalii i brał się do pitraszenia. Ona i pani ze śmiechem patrzyły jak smaży jajka, jak przyrządza makaron z sosem i pizzę. Był zabawny, lubił pożartować i dobrze żyli z panią. A może pani wyjdzie za pana Richarda, jest taki dobry dla pani? Pani Hortensja się śmiała: on ma żonę i czworo dzieci, Amalio.

Minęły tak chyba ze dwa miesiące i pewnego razu pan Richard przyjechał w środę zamiast we czwartek. Pani leżała u siebie, po ciemku, a na nocnej szafce miała swoje chilcano. Pan Richard się przestraszył i zawołał Amalię. To nic takiego, uspokajała go, to nic, to przejdzie, są na to środki. Ale pan Richard mówił po angielsku, czerwony ze strachu, i klepał panią po twarzy, aż dostawała gęsiej skórki, a pani patrzyła na nich tak, jakby ich tam wcale nie było. Pan Richard wchodził do salonu, przybiegał z powrotem, telefonował, a w końcu wyszedł i sprowadził lekarza, który zrobił pani zastrzyk. Kiedy lekarz poszedł, pan Richard wpadł do kuchni i wyglądał jak ugotowany: okropnie czerwony, okropnie wściekły, zaczynał coś mówić po hiszpańsku, kończył po angielsku. Co się stało, czemu pan krzyczy, czemu pan mi wymyśla. Wymachiwał rękami i Amalia pomyślała oszalał, chce mnie bić. Na to weszła pani: jakim prawem podnosisz głos, kto ci pozwolił krzyczeć na Amalię. Zaczęła mu robić wymówki, że sprowadził lekarza, teraz ona krzyczała na niego, a on na nią, poszli do salonu i dalej krzyczeli, ty zasrany gringo, idź do cholery, hałas, odgłos policzka, i Amalię aż zamroczyło, złapała patelnię i wybiegła myśląc zabije nas obie. Pan Richard już poszedł, a pani stojąc w drzwiach jeszcze wykrzykiwała na niego. Wtedy już nie mogła się powstrzymać, po omacku podniosła fartuch, ale to się na nic nie zdało, zwymiotowała na podłogę. Pani jak to usłyszała, zaraz przybiegła. Idź do łazienki, czego się boisz, to nic takiego. Amalia umyła się i wróciła do salonu z mokrym gałganem na szczotce, wycierała podłogę, a pani cały czas się śmiała. Niepotrzebnie się przestraszyłaś, głuptasie, ona już dawno chciała wypędzić tego idiotę, a Amalia skręcała się ze wstydu. Ale nagle pani urwała. Zaraz, poczeka j, i spojrzała na nią z takim uśmieszkiem jak kiedyś, ach ty cicha wodo, chodź no, chodź no tutaj. Poczuła, że się czerwieni, powiedz, jesteś w ciąży, tak? nie, tylko ją zemdliło, nie, proszę pani, skądże. Ale pani złapała ją za ramię: ty głupia, oczywiście, że jesteś. Nie gniewała się, tylko się dziwiła i śmiała. Nie, proszę pani, dlaczego miałaby być w ciąży, i poczuła, że jej drżą kolana. Wybuchnęła płaczem, och, proszę pani. Ty cicha wodo, mówiła pani pieszczotliwie. Przyniosła jej coś do picia, kazała jej usiąść, i kto by pomyślał. Tak, proszę pani, zaszła w ciążę, przez cały czas okropnie źle się czuła: pragnienie, mdłości, takie jakieś ssanie w żołądku. Płakała głośno, a pani ją pocieszała, dlaczego mi nie mówiłaś, głuptasie, przecież to nic złego, zaprowadziłabym cię do lekarza, nie dawałabym ci tyle pracować. Ona ciągle płakała i nagle: to przez niego, proszę pani, on nie chciał, żebym pani mówiła, mówił pani cię wyrzuci. Ach ty głupia, czy ty mnie nie znasz? uśmiechnęła się pani Hortensja, myślałaś, że cię wyrzucę? A Amalia: ten kierowca, ten Ambrosio, co go pani zna, ten co przyjeżdżał do San Miguel z różnymi poleceniami. On nie chciał, żeby ktokolwiek wiedział, ma takie widzimisię. Płakała głośno i wszystko opowiadała, ach proszę pani, raz jeden źle zrobiła i teraz ma za swoje. Odkąd się dowiedział, zrobił się jakiś dziwny, nie chciał mówić o dziecku, Amalia mu mówiła, że ciągle wymiotuje, a on zaraz o czym innym, Amalia: już czuję ruchy, a on nie mam czasu, muszę iść, mam robotę. Teraz w niedzielę zostaje z nią bardzo krótko, tylko przez grzeczność, i pani coraz szerzej otwierała oczy. Ambrosio? tak, i już jej więcej nie zabiera do pokoju swojego kumpla, szofer Fermina Zavali? tak, zaprasza ją na obiad i zaraz się żegna, i to już całe lata, jak się z nim spotykasz? i pani patrzyła na nią i kręciła głową, kto by pomyślał. On jest taki wariat, taki maniak, ciągle ma jakieś tajemnice, proszę pani, on się jej wstydzi i teraz znowu ją rzuci, tak jak wtedy. Pani zaczęła się śmiać i kręcąc głową mówiła kto by pomyślał. I zaraz, już poważnie, ty go kochasz, Amalio? Tak, to jej mąż, i jeżeli się dowie, że pani wszystko opowiedziałam, to on ją rzuci, proszę pani, on mnie nawet może zabić. Amalia płakała, a pani jej przyniosła szklankę wody i uściskała ją: nie będzie wiedział, że mi się zwierzyłaś, nie rzuci cię. I tak rozmawiały, i pani ją uspokajała on się nigdy nie dowie, ty głuptasie. Czy była u lekarza? Nie, ach, jakaś ty głupia, Amalio. Który to miesiąc? Czwarty, proszę pani. Następnego dnia pani sama ją zaprowadziła do lekarza, zbadał ją i powiedział, że z ciążą wszystko w porządku. Wieczorem przyszła panienka Queta i pani przy Amalii wyobraź sobie, ona jest w ciąży. Tak? powiedziała panienka Queta, nawet jej to specjalnie nie zainteresowało. I żebyś wiedziała z kim, zaśmiała się pani, ale widząc minę Amalii przytknęła palec do ust: nie może powiedzieć, kochana, to tajemnica.

No i co? I nic, pani wcale nie miała zamiaru jej wyrzucić. Zaprowadziła ją do lekarza i kazała jej dbać o siebie, nie schylaj się, nie pastuj, nie podnoś ciężarów. Pani była dobra, a Amalii zrobiło się lżej na myśl, że może na kogoś liczyć. A gdyby Ambrosio się dowiedział? co ci szkodzi, przecież i tak cię rzuci, głupia. Ale nie rzucił jej, przychodził na spotkanie co niedziela. Rozmawiali, szli coś zjeść i Amalia myślała ile fałszu, ile kłamstwa w tym, co mówimy. Bo mówili o wszystkim, tylko nie o tej sprawie. Już nie chodzili do pokoiku Ludovica, tylko na spacer albo do kina, a wieczorem on ją odprowadzał pod szpital wojskowy. Widać było, że go coś gnębi, uciekał spojrzeniem w bok, a ona myślała ale przecież o co ci chodzi, czy żądała, żeby się z nią ożenił, czy chciała pieniędzy? Którejś niedzieli, kiedy wychodzili z winiarni, powiedział oschle: no jak się czujesz, Amalio. Dobrze, a bo co, powiedziała, i patrząc w ziemię: czy on pyta, bo mu chodzi o dziecko? Kiedy się urodzi, nie będziesz już mogła pracować, usłyszała. A dlaczego, powiedziała Amalia, jak myślisz, co będę robić, z czego ona będzie żyć. A Ambrosio: już ja się tym zajmę. Nie mówił nic więcej aż do wieczora. Ja się tym zajmę? myślała w ciemnościach masując sobie brzuch, on? Chciał powiedzieć, że razem, że własny domek?

Piąty, szósty miesiąc. Było jej już bardzo ciężko, musiała przerywać sprzątanie, żeby złapać oddech, i kucharzenie, aż przejdzie najgorszy upał. A pewnego dnia pani powiedziała przeprowadzamy się. Dokąd, proszę pani? Do dzielnicy Jezus Maria, to mieszkanie jest za drogie. Przyszło kilku ludzi, oglądali meble i targowali się o cenę, potem wrócili ciężarówką i zabrali krzesła, stół z jadalni, dywan, adapter, lodówkę, kuchenkę. Amalię aż ściskało w dołku, kiedy następnego dnia zobaczyła trzy walizki i dziesięć paczuszek, to były wszystkie rzeczy pani. Co się przejmujesz, ona sama się nie martwi, nie bądź głupia. Ale się martwiła, przejmowała się. Nie smutno pani tak zostać prawie bez niczego? Nie, Amalio, wiesz czemu? Bo ona już niedługo wyjedzie z kraju. Jak chcesz, to cię ze sobą zabiorę.za granicę, i roześmiała się? Co jej się stało? Skąd nagle ten dobry humor, te plany na przyszłość, chęć zrobienia czegoś? Na widok mieszkanka przy ulicy General Garzón Amalia struchlała. Już nawet nie to, że maleńkie, ale takie stare, takie brzydkie! Pokoik stołowy maciupeńki, sypialnia też, kuchnia i łazienka jak dla lalek. W wąziutkiej służbówce mieścił się tylko materac. Mebli było mało, a i to jakieś stare graty. To tu mieszkała kiedyś panienka Queta, proszę pani? Tak, i Amalia nie mogła uwierzyć, panienka miała białe auto i tak się elegancko ubierała, Amalia myślała, że panience o wiele lepiej się powodzi. A dokąd się teraz przeniosła panienka Queta? Ma mieszkanie w Pueblo Libre, Amalio.

Odkąd się przeprowadziły, pani poweselała, zaczęła dbać o stroje. Wstawała wcześnie, jadła trochę więcej, dużą część dnia spędzała na mieście, była rozmowniejsza. Mówiła o podróży: do Meksyku, pojedzie do Meksyku, Amalio, nigdy nie wróci. Panienka Queta odwiedzała ją, a Amalia, siedząc w zasmrodzonej kuchni, słyszała, jak rozmawiały, dzień i noc o tym samym: wyjedzie, pojedzie za granicę. Pewno naprawdę pojedzie, myślała Amalia, tak, wyjedzie, i robiło jej się smutno. Dla ciebie zrobiłam z siebie nie wiadomo co, mówiła macając sobie brzuch, o wszystko płaczę, wszystko mnie martwi, to przez ciebie jestem teraz taka głupia. A kiedy pani wyjedzie, proszę pani? Już niedługo, Amalio. Ale panienka Queta nie brała tego zbyt poważnie, Amalia słyszała: nie łudź się, Hortensjo, nie myśl, że ci tak łatwo pójdzie, coraz bardziej grzęźniesz. To było dziwne, o co, o co chodziło? Zapytała o to panienkę Quete, a ona powiedziała kobiety są głupie, Amalio: wzywa ją, bo potrzebuje forsy, a ta idiotka Hortensja mu ją zawiezie i kiedy on złapie trochę grosza, znów ją rzuci. Pan Lucas, panienko? Jasne, a kto. Amalia mało nie zemdlała. To pani ma jechać do niego? Rzucił ją, okradł, a ona do niego? Ale już nie mogła dużo myśleć o pani ani o niczym, bardzo źle się czuła. Za pierwszym razem nie czuła takiego zmęczenia ani takiej strasznej ociężałości: spała rano i po południu, a jak wracała z zakupów, musiała się położyć. Przyniosła sobie stołeczek do kuchni i gotowała siedząc. Zrobiłaś się bardzo gruba, myślała.

Było lato, Ambrosio musiał odwieźć państwa Zavala do Ancón i Amalia widywała go tylko co drugą niedzielę. A może Ancón to było zwykłe kłamstwo, pretekst, żeby coraz rzadziej się z nią spotykać? Bo znów był jakiś dziwny. Amalia poszła na spotkanie w alei Arenales, tyle miała mu do powiedzenia, a tu jakby kubeł zimnej wody. Więc pani ma zamiar wyjechać do Meksyku? aha; do tego swojego alfonsa? ach tak; więc to nowe mieszkanie takie małe? co ty powiesz. Nie słuchasz mnie, ależ słucham, o czym myślisz, o niczym. Co tam, myślała Amalia, już go nie kocham. Ciotka jej powiedziała jak pani wyjedzie, to przyjdź tutaj, pani Rosario kiedyś mówiła jakbyś została bez dachu nad głową, to tutaj jest twój dom, i Gertrudis tak samo. Jeśli żałujesz swojej obietnicy, to lepiej zapomnij o niej i nie rób takiej miny, powiedziała mu któregoś dnia, ja cię o nic nie prosiłam. A on zdziwiony: jakiej obietnicy? Że będziemy razem, powiedziała na to. I on: ach, o to ci chodzi, nie martw się, Amalio. No i jak mogła być dla niego miła, na nowo zbliżyć się do niego. Jednej niedzieli liczyła wszystkie słowa, które Ambrosio powiedział, i nie doliczyła nawet do stu. Czy czekał, aż urodzi dziecko, i dopiero wtedy miał zamiar ją rzucić? Nie, przedtem ona sama go rzuci. Poszuka sobie jakiegoś domu, gdzie by ją przyjęli do pracy, i więcej go nie zobaczy, jaka słodka będzie zemsta, kiedy on przyjdzie i z płaczem będzie prosił o przebaczenie: precz, nie potrzeba mi ciebie, wynoś się.

Ciągle grubiała, a pani ciągle mówiła o podróży, ale kiedy miała zamiar wyjechać? Jeszcze dokładnie nie wiedziała, ale już niedługo, Amalio. Któregoś wieczora usłyszała, jak się głośno kłócą z panienką Queta. Tak ją wszystko bolało, że już się nawet nie podniosła, żeby podglądać: tyle wycierpiałam, wszyscy ją kopali, nie mam powodu, żeby kogokolwiek oszczędzać. Sparzysz się, mówiła panienka, uważaj, wariatko, bo dopiero teraz naprawdę dostaniesz kopniaka. Kiedyś rano wracając z targu zobaczyła przed bramą samochód: to był Ambrosio. Podeszła myśląc co też mi powie, ale on położył palec na ustach: psst, nie idź na górę, odejdź stąd. Don Fermín był właśnie u pani. Odeszła kawałek i usiadła na skwerku za rogiem: on się nigdy nie zmieni, całe życie będzie miał te ataki strachu. Nienawidziła go, miała go dość, Trinidad był tysiąc razy lepszy. Kiedy zobaczyła, że samochód odjeżdża, poszła do domu, a pani była zła jak dzika kocica. Zrzędziła, paliła papierosy, potrącała krzesła, na widok Amalii no co tu robisz, czego się gapisz jak kretynka, idź do kuchni. Rozżalona zamknęła się w swojej służbówce. Nigdy mi nie wymyślałaś, mówiła sobie. W końcu usnęła. Kiedy potem weszła do stołowego, pani nie było. Wróciła pod wieczór i bardzo żałowała, że krzyknęła na Amalię. Byłam zdenerwowana, Amalio, jeden skurwysyn tak ją rozgniewał. Niech Amalia się kładzie spać, już mi nie dawaj kolacji.

W tym tygodniu czuła się coraz gorzej. Pani całe dni spędzała na mieście albo siedziała w swoim pokoju i mówiła sama do siebie, bardzo rozzłoszczona. W czwartek rano Amalia pochyliła się, żeby podnieść wyżymaczkę, i poczuła, że wszystkie kości jej pękają, i upadła na podłogę. Starała się podnieść, ale nie mogła. Doczołgała się do telefonu: to już, to już, panienko, a pani nie ma, chwyciły ją bóle, nogi miała całkiem mokre, umieram. Minęły wieki, zanim przyszła pani z panienką, zobaczyła je jak przez sen. Niemal na rękach zniosły ją ze schodów, wsadziły do samochodu i zawiozły do szpitala: nie bój się, jeszcze się tak zaraz nie urodzi, one do niej przyjdą, odwiedzą ją, no już, no cicho, Amalio. Bóle były bardzo częste i ten zapach terpentyny przyprawiał o mdłości. Chciała się modlić i nie mogła, myślała, że umiera. Położyli ją na łóżku, a jakaś starucha z kosmatą szyją zdjęła z niej ubranie i pokrzykiwała na nią. Przyszedł jej na myśl Trinidad, a tymczasem czuła, jak mięśnie jej się rozrywają, a ostrze noża tnie gdzieś pomiędzy plecami a brzuchem.

Kiedy się obudziła, całe jej ciało było jak rana, a w brzuchu jakby jej płonęły węgle. Nie miała siły krzyknąć, pomyślała już umarłam. Coś jej zatykało gardło, jakby jakieś chłodne kule, i nie mogła zwymiotować. Po jakimś czasie dotarło do niej, że leży w sali zastawionej łóżkami, zaczęła dostrzegać twarze kobiet, a nad głową wysoki i brudny sufit. Trzy dni przespałaś, powiedziała jej sąsiadka z prawej: karmili cię przez rurkę. To cud, że przeżyłaś, powiedziała pielęgniarka, i twoja córeczka też. A kiedy przyszedł doktor: proszę uważać, nie powinno być więcej dzieci, dokonałem cudu, ale taka sztuka tylko raz się udaje. Potem jedna bardzo dobra zakonnica przyniosła jej małe poruszające się zawiniątko: malutka, z włosami jak puszek, jeszcze nawet nie otwierała oczek. Ból minął, pragnienie minęło i usiadła na łóżku, żeby nakarmić dziecko. Poczuła łaskotanie w piersiach i zaczęła się śmiać jak wariatka. Nie masz rodziny? powiedziała sąsiadka z lewej, a ta z prawej: dobrze, że żyjesz, bo te bez rodziny to grzebią we wspólnym grobie. Czy nikt do niej nie przychodził? Nie. Nie przychodziła jedna pani, co ma bardzo białą cerę i czarne włosy, i takie wielkie oczy? Nie. A wysoka panienka, przystojna, z rudymi włosami, też nie przychodziła? Nie, nikogo nie było. Ale jak to, ale dlaczego. Nawet nie zadzwoniły, nawet nie zapytały o nią? Więc tak z nią postąpiły, wyrzuciły ją i nawet nie przyszły, nawet nie zapytały? Ale nie była zła, nawet się nie zmartwiła. Łaskotki przebiegały po całym jej ciele, a mały tłumoczek coraz mocniej ssał, chciał jeszcze. Więc nie przychodziły? i skręcała się ze śmiechu: już się nacmoktałaś, już więcej nie ma, ty głupiątko.

Na szósty dzień doktor powiedział już w porządku, wypisujemy cię. Dbaj o siebie, operacja bardzo ją osłabiła, przynajmniej z miesiąc odpocznij. I nie może mieć więcej dzieci, to już wie. Wstała i zakręciło się jej w głowie. Wychudła, zżółkła, oczy miała podkrążone. Pożegnała się z innymi chorymi, z mateczką od zakonnic, i krok za krokiem wyszła na ulicę, a za bramą jakiś policjant złapał jej taksówkę. Ciotce zatrzęsła się broda, kiedy ją tak zobaczyła na Chacra Colorada z córeczką w ramionach. Uściskały się i obie się popłakały. I ta twoja pani tak cię zostawiła jak psa? Nawet nie zadzwoniła, nawet nie przyszła odwiedzić? No właśnie, a ona, głupia, zawsze jej pomagała, nie chciała jej rzucić. A ten facet też się nie pokazał? Też nie, ciociu. Jak będziesz zdrowa, pójdziemy na policję, powiedziała ciotka, oni mu każą uznać dziecko i będzie ci dawał pieniądze. W domku ciotki były cztery pokoje, w jednym spała ciotka, a w pozostałych lokatorzy, razem cztery osoby. Para staruszków, którzy cały dzień słuchali radia i pichcili coś na prymusie, tak że wszędzie było pełno dymu; on był przedtem urzędnikiem na poczcie, niedawno poszedł na emeryturę. Pozostali pochodzili z Ayacucho, to był jeden lodziarz z D’Onofrio i jeden krawiec. Nie jadali w pensjonacie, a wieczorami śpiewali w języku keczua. Ciotka zrobiła Amalii posłanie w swojej sypialni, a mała Amalita spała razem z nią. Przez tydzień leżała, prawie się nie ruszając, a jak tylko się podniosła, dostawała zawrotów głowy. Nie nudziła się. Bawiła się z Amalita, przyglądała się jej, szeptała jej do uszka: pójdą do tej niewdzięcznicy, Amalia odbierze swoją pensję i powie już nie będę u pani, a jeżeli ten nędznik któregoś dnia się zjawi, to wynocha, ciao, nie potrzeba. Może ci znajdę robotę u jednej znajomej w Breña, ona ma sklepik, mówiła ciotka. Po ośmiu dniach siły zaczęły wracać i ciotka pożyczyła jej pieniędzy na autobus: odbierz wszystko co do grosika, Amalio. Jak mnie zobaczy, to się jej zrobi żal, myślała, będzie błagać, żebym nie odchodziła. Tylko nie daj się znowu nabrać, nie bądź głupia. Z córeczką w ramionach dotarła na General Garzón i w bramie domu natknęła się na Rite, kulawą służącą z parteru. Uśmiechnęła się do niej i pomyślała co jej, co się stało: cześć, Rita. Ta patrzyła na nią z otwartą gębą, jakby zaraz chciała uciekać. Już mnie nie poznajesz, tak się zmieniłam? zaśmiała się Amalia, jestem z pierwszego piętra, nazywam się Amalia. To ciebie policja wypuściła? powiedziała Rita, i czy ją bili? Policja, bili? Jak mnie z tobą zobaczą, to i mnie też wezmą, powiedziała Rita ze strachem, i może ją też będą bili? Tego by jeszcze brakowało, i tak ma dość, co się na nią nakrzyczeli, nawypytywali o sprawki z całego życia, i tę z mieszkania od ulicy też, i tę z drugiego, i z trzeciego piętra, a jak je traktowali, gdzie jest, dokąd uciekła, gdzie się schowała, dlaczego ta jakaś Amalia gdzieś zniknęła. I jak się złościli, jak przeklinali, grozili, gadaj albo pójdziesz pod klucz. Tak jakbyśmy cokolwiek wiedziały, powiedziała Rita. Przysunęła się o krok do Amalii i zniżyła głos: gdzie cię znaleźli, co ci mówili, czy Amalia im zdradziła, kto ją zabił? Ale Amalia oparła się o mur i bełkotała weź ją, weź ją. Rita wzięła na ręce Amalitę, co się stało, co ci jest, co ci zrobili. Wprowadziła ją do kuchni na parterze. Dobrze, że akurat państwa nie ma, usiądź, napij się wody. Zabili? powtarzała Amalia, a Rita, z maleńką na ręku, nie krzycz tak, nie trzęś się tak. Zabili panią Hortensję? Rita podbiegła do okna, przekręciła klucz w drzwiach, wreszcie oddała jej dziecko, cicho bądź, sąsiedzi usłyszą. Ale gdzie ona była, jak to się stało, że nie wiedziała, przecież pisali w gazetach, przecież było tyle zdjęć jej pani, a w szpitalu nic nie mówili o tym, nie słuchała radia? A Amalia, czując, jak jej szczękają zęby, daj mi coś gorącego, Rita, herbaty, cokolwiek.

Rita zrobiła jej kawy. O co ci chodzi, grunt, że tego uniknęłaś, mówiła, byli tu z policji, byli z gazet, przychodzili, dzwonili, wypytywali, a jak poszli, to zaraz się zjawiali następni, wszyscy chcieli wiedzieć, gdzie jesteś, już ona coś wie, skoro uciekła, już ona coś ma na sumieniu, skoro się tak schowała, dobrze, że cię nie znaleźli, Amalia. A ona małymi łyczkami siorbała kawę, mówiła tak, Rita, dziękuję, Rita, i kołysała małą, bo zaczęła płakać. Ucieknie, ukryje się, tak, nigdy tu nie wróci, a Rita: jak cię złapią, będzie z tobą gorzej niż z nami. Bóg wie, co jej zrobią. Amalia wstała, jeszcze raz dziękuję, i wyszła. Myślała, że zemdleje, ale jak się dowlokła do rogu, zawrót głowy minął i dalej szła już szybko, przyciskając Amalitę do piersi, żeby nikt nie słyszał, jak płacze. Taksówka, nie, nie zatrzymała się, druga, i Amalia podbiegła, siedzieli w niej policjanci, o, następna, tę już złapie, wreszcie któraś się zatrzymała. Ciotka się gniewała, kiedy poprosiła o pieniądze za taksówkę. Mogłaś wrócić autobusem, ona nie jest taka bogata. Pobiegła do pokoju i zamknęła się. Tak ją trzęsło, że okryła się kocem ciotki i dopiero pod wieczór przestała udawać, że śpi, odpowiedziała na pytania: nie, pani nie było, ciociu, pani wyjechała. No pewnie, jeszcze tam pójdzie i odbierze pieniądze; no pewnie, że się nie da okradać, ciociu. I myślała: muszę zatelefonować. Zajrzała do portfela ciotki, wyjęła jednego sola i pobiegła do sklepu na rogu. Nie zapomniała numeru, pamiętała doskonale. Ale odezwał się głos jakiejś dziewczynki, której nie znała: nie, tu nie mieszka żadna panienka Queta. Zadzwoniła jeszcze raz i wtedy jakiś mężczyzna: nie ma, nie znają jej, oni się tu niedawno sprowadzili, może to poprzednia lokatorka. Oparła się o drzewo i usiłowała złapać oddech. Tak strasznie się bała, myślała świat stanął na głowie. Więc dlatego pani nie przyszła do szpitala, więc to była ta zbrodnia, o której mówili przez radio, więc jej szukała policja. Zabiorą ją, będą wypytywać, będą bić, zabiją tak jak Trinidada.

Przez kilka dni nie wychodziła z domu, pomagała ciotce robić porządki. Nie otwierała ust, myślała zabili ją, umarła. Serce jej przestawało bić, kiedy ktoś pukał do drzwi. Na trzeci dzień poszły z ciotką do parafialnego kościoła, żeby ochrzcić Amalitę, i kiedy ksiądz pytał: jakie imię? – odpowiedziała: Amalia Hortensja. Nie spała po nocach i kołysząc Amalitę w ramionach czuła się pusta w środku, czuła się winna, niech mi pani wybaczy, że źle myślałam o pani, skąd ona mogła wiedzieć, i jeszcze myślała co się dzieje z panienką Queta. Ale czwartego dnia jakby się ocknęła: robisz z igły widły, czego się boisz, głupia. Pójdzie na policję, byłam w szpitalu, sprawdzą, zobaczą, że nie kłamie, i dadzą jej spokój. Nie: będą jej wymyślać, nie uwierzą jej. Po południu ciotka posłała ją po cukier i kiedy wyszła za róg, jakiś mężczyzna czekający pod słupem ruszył w jej stronę, Amalia krzyknęła; czekam od kilku godzin, powiedział Ambrosio. Bezwiednie postąpiła ku niemu, nie mogła wykrztusić słowa. I stała tak, usmarkana, zalana łzami, z twarzą przy jego piersi, a Ambrosio ją pocieszał. Ludzie się oglądali, nie płacz, już od trzech tygodni cię szukam, a jak synek, Amalio? Córeczka, zaszlochała, tak, wszystko w porządku. Ambrosio wyjął chusteczkę, otarł jej twarz, kazał wytrzeć nos, zaprowadził ją do kawiarni. Usiedli przy stoliku w głębi. No już dobrze, już dobrze, Amalio, już cicho. Czy płacze z powodu pani Hortensji? Tak, i jeszcze dlatego, że jest sama na świecie i bardzo się boi. Policja mnie szuka, tak jakby ona cokolwiek wiedziała, Ambrosio. I jeszcze dlatego, że myślała, że on ją rzucił. Ach ty głuptasie, no i jak miałem przychodzić do szpitala, czy on wiedział, czy on mógł przypuszczać? Poszedł na spotkanie na Arenales i nie przyszłaś, kiedy w gazetach napisali o twojej pani, szalałem, żeby cię znaleźć, Amalio. Poszedł do tego domu, gdzie przedtem mieszkała twoja ciotka, do Surquillo, to go odesłali do Balconcillo, a stamtąd do Chacra Colorada, ale wiedzieli tylko, na jakiej ulicy, nie znali numeru. Przyjechał, wszędzie się rozpytywał, przez wszystkie te dni, i myślał wyjdzie na dwór, to ją spotkam. Dobrze, że nareszcie, Amalio. A policja? powiedziała Amalia. Nie pójdziesz na policję, powiedział. Pytał Ludovica, on mówi, że by cię trzymali przynajmniej miesiąc pod kluczem, wypytywaliby i sprawdzali. Lepiej się tam nie pokazywać, lepiej na jakiś czas wynieść się z Limy, zapomnieć o Limie. Jak to wynieść się, nachmurzyła się Amalia, dokąd ona pójdzie. A on: ze mną, oboje razem. Spojrzała mu w oczy: tak, Amalio. Wyglądało, że się już naprawdę zdecydował. Patrzył na nią z powagą, jak myślisz, czy pozwolę, żeby cię wsadzili do więzienia? jego głos był stanowczy, jutro wyjadą. A twoja praca? Głupstwo, będzie pracował na własny rozrachunek, wyjadą. Nie spuszczała z niego wzroku, starając się uwierzyć, ale nie mogła. Będziemy razem? Jutro? Wyjadą w góry, powiedział Ambrosio i przysunął twarz do jej twarzy: na jakiś czas, potem wrócą, jak już tu o tobie zapomną. Poczuła, że wszystko znów się pod nią wali: Ludovico mu mówił? Ale dlaczego jej szukali, co ona zrobiła, czy ona co wie. Ambrosio ją objął: nic się nie stanie, jutro wsiądą do pociągu, potem do autobusu. W górach nikt jej nie znajdzie. Przytuliła się do niego: Ambrosio, czy on to wszystko robi dlatego, że ją kocha? No jasne, głuptasie, a co ty sobie myślisz. Ludovico ma tam w górach krewniaka, on będzie z nim pracował, ten krewniak im pomoże. Była zupełnie ogłupiała ze strachu i ze zdziwienia. Nic nie mów twojej ciotce, nie, nie powie, niech nikt nie wie, nikt nie będzie wiedział. Czy ona wie, gdzie jest dworzec Desamparados? Tak, wie. Odprowadził ją do rogu, dał jej pieniądze na taksówkę, wyjdziesz pod byle pretekstem, i wróciła do domu nie mówiąc ani słowa. Przez całą noc, nie zmrużywszy oka, słuchała oddechu ciotki i zmęczonego chrapania z pokoju staruszków. Pójdę jeszcze raz do pani, po pieniądze, powiedziała nazajutrz do ciotki. Wzięła taksówkę, a kiedy przyjechała na Desamparados, Ambrosio ledwie spojrzał na Amalitę Hortensję. To ta mała? Tak. Wprowadził ją na dworzec i kazał usiąść na ławce pomiędzy góralami i całą masą tobołków. On ma dwie duże walizki, a ja nawet chustki do nosa, myślała Amalia. Wcale się nie cieszyła, że wyjeżdża, że będzie razem z nim; tak dziwnie się czuła.

IV

– No, nareszcie, Ambrosio – powiedział Ludovico. – Bo u nas jak się kto wpieprzy w jakąś zafajdaną sprawę, to zaraz przyjaciele się do niego odwracają tyłkiem.

– Co ty, ja bym przyszedł wcześniej, myślisz, że nie? – powiedział Ambrosio. – Dopiero dzisiaj się dowiedziałem, Ludovico, jak spotkałem Hipolita na ulicy.

– Ten skubaniec ci opowiedział? – rzekł Ludovico. – Ale na pewno nie wszystko.

– Co jest z Ludovikiem, co się dzieje – powiedział Ambrosio. – Miesiąc temu wyjechał do Arequipy i ani słychu, ani dychu.

– Jest w szpitalu policyjnym, zabandażowany po sam czubek nosa – powiedział Hipólito. – Ci z Arequipy zrobili go na szaro.

Była jeszcze noc, kiedy ten co dawał rozkazy kopniakiem otworzył drzwi od szopy i wrzasnął idziemy. Świeciły gwiazdy, bawełniarka nie pracowała, było zimno. Trifulcio podniósł się z pryczy, krzyknął jestem gotów, a w myśli sklął od mamusi tego co dawał rozkazy. Spał w ubraniu, musiał tylko włożyć sweter, marynarkę i buty. Poszedł pod kran zmoczyć sobie twarz, ale był wiatr i odechciało mu się, więc tylko przepłukał usta. Przygładził kudłate włosy, palcami wydłubał ropę z oczu. Wrócił do szopy, a Téllez, Urondo i majster Martínez już wstali, bardzo źli, że taka wczesna pora. W domu na hacjendzie paliły się światła, przed bramą stała furgonetka. Dziewczęta z kuchni przyniosły im gorącej kawy, którą pili otoczeni gromadą warczących psów. Don Emilio, w kapciach i szlafroku, wyszedł ich pożegnać: no, chłopcy, tylko mi się dobrze spisujcie. Jazda, powiedział ten, co dawał rozkazy. Téllez usiadł z przodu, a za nim Trifulcio, Urondo i majster Martínez. Chciałeś przy oknie, alem wskoczył drugimi drzwiami i zabrałem ci miejsce, pomyślał Trifulcio. Źle się czuł, brzuch go bolał. Jazda, do Arequipy, powiedział ten co dawał rozkazy. Ruszyli.

– Zwichnięcia, stłuczenia, nacieki – powiedział Ludo vico. – Jak przychodził doktor, to zaraz był cały wykład z medycyny, mówię ci, Ambrosio. Nacierpiałem się, kurwa, jak potępieniec.

– A myśmy właśnie wspominali z Amalia tę niedzielę – powiedział Ambrosio. – I że tak ci się nie chciało jechać do Arequipy.

– Teraz już przynajmniej mogę spać – powiedział Ludo-vico. – Przez pierwsze dni to nawet paznokcie mnie bolały, mówię ci, Ambrosio.

– Ale ci wpadnie forsy, weź to i od tej strony, nie? – powiedział Ambrosio. – Ranny na służbie, teraz ci dadzą premię.

– A co to za jedni, ci z Koalicji? – powiedział Téllez.

– I na służbie, i nie na służbie – powiedział Ludovico. – Bo nas posłali, ale i nie posłali. Ty sam nie wiesz, Ambrosio, jaki tam się zrobił bajzel.

– Niech ci wystarczy, że to same skurwysyny – roześmiał się ten co dawał rozkazy. – I że im rozpieprzymy tę ich manifestację.

– Tylko tak pytałem, chciałem mieć temat do gadki, byłoby weselej jechać – powiedział Téllez. – Nudno jak cholera.

Tak, pomyślał Trifulcio, nudno. Starał się usnąć, ale furgonetka podskakiwała i ciągle uderzał głową o dach, a ramieniem o drzwiczki. Musiał się kulić i przyciskać do oparcia przedniego fotela. Gdyby tak był usiadł w środku; chciał wystawić do wiatru Uronda i wystawił sam siebie. Bo Urondo chrapał, wciśnięty między Trifulcia i majstra Martineza, którzy amortyzowali wszelkie wstrząsy. Trifulcio wyjrzał przez okno: piaski, czarna serpentyna ginąca w obłokach kurzu, morze i nurkujące mewy. Starzejesz się, pomyślał, jeden nocny skok i już jesteś do niczego.

– Kilku milionerów, co się przedtem łasili do Odríi, a teraz za dużo by chcieli – powiedział ten co dawał rozkazy. – To właśnie Koalicja.

– A czemu Odria pozwala, żeby manifestować przeciw niemu? – powiedział Téllez. – Co on taki miękki. Dawniej jak kto się stawiał, to zaraz do mamra i w łeb. Dlaczego teraz już nie?

– Odria podał im rękę, a oni go wciągnęli po łokieć – powiedział ten co dawał rozkazy. – Ale tu jeszcze nie doszli. W Arequipie dostaną nauczkę.

Włazidupek, pomyślał Trifulcio patrząc na wygolony kark Télleza. Co on tam wie o polityce, co go to obchodzi? Pyta, żeby się podlizać. Wyciągnął papierosa i chcąc go zapalić musiał szturchnąć Uronda. Drgnął i otworzył oczy, co, już dojeżdżamy? Gdzie tam dojeżdżamy, dopiero minęli Chała, Urondo. To cała historia, nie wiadomo, od którego końca opowiadać, bo tam było łgarstwo na łgarstwie – powiedział Ludovico. – Wszystko wyszło na opak. Wszyscy nas wykantowali, nawet don Cayo.

– To już chyba coś chrzanisz – powiedział Ambrosio. – Przecież po tej drace w Arequipie jego najgorzej załatwili. Stracił stołek ministra i musiał uciekać z Peru.

– Twój stary się cieszy, że się tak zmieniło, nie? – powiedział Ludovico.

– Jasne, don Fermín najbardziej – powiedział Ambrosio. – Dla niego było ważne nie tyle, żeby skończyć z Odria, ale żeby załatwić don Cayo. Przez kilka dni musiał się ukrywać, myślał, że go wsadzą.

Koło siódmej furgonetka wjechała do Camaná. Ściemniało się już i na ulicach było mało ludzi. Ten co dawał rozkazy zaprowadził ich do restauracji. Wysiedli i wreszcie mogli rozprostować kości. Trifulcio cały zdrętwiał i miał dreszcze. Ten co dawał rozkazy wybrał coś z karty, zamówił piwo i powiedział pójdę się dowiedzieć. Co ci jest, pomyślał Trifulcio, żaden z nich tak się nie zmordował jak ty. Téllez, Urondo i majster Martínez jedli i opowiadali kawały. A on nie był głodny, tylko chciało mu się pić. Duszkiem wypił szklankę piwa i przypomniał sobie Tomase i Chincha. Zostajemy tu na noc? mówił Téllez, a Urondo: jest tu jaki burdel? Na pewno, powiedział majster Martínez, burdeli i kościołów wszędzie pełno. W końcu go spytali co ci jest, Trifulcio. Nic, trochę zmarzł. Zestarzał się, ot co mu jest, powiedział Urondo. Trifulcio się roześmiał, ale w głębi duszy go znienawidził. Przy deserze wrócił ten co dawał rozkazy, był zły: jakieś nieporozumienie, kto się w tym połapie.

– Nieporozumienie? Skądże – powiedział zastępca prefekta. – Minister Bermúdez osobiście dawał mi wskazówki przez telefon. Wszystko jasne.

– Przyjedzie autokar z ludźmi senatora Arévalo – powiedział Cayo Bermúdez. – Proszę ich przyjąć i zapewnić, co trzeba.

– Ale pan Lozano prosił don Emilia tylko o czterech, pięciu ludzi – powiedział ten co dawał rozkazy. – Jaki autokar? Czy minister oszalał?

– Pięciu na rozpędzenie manifestacji? – powiedział zastępca prefekta. – Jeśli ktoś oszalał, to w każdym razie nie pan Bermúdez. Powiedział: autokar, dwudziestu, trzydziestu gości. Na wszelki wypadek przygotowałem łóżka dla czterdziestu.

– Chciałem porozmawiać z don Emiliem, ale już go nie ma na hacjendzie, wyjechał do Limy – powiedział ten co dawał rozkazy. – i z panem Lozano, ale też go nie ma w prefekturze. A niech to cholera.

– Nie martw się pan, obskoczymy w pięciu, i to jeszcze jak – roześmiał się Téllez. – Bierz pan to piwko.

– A pan nam nie może dać kogoś do pomocy? – powiedział ten co dawał rozkazy.

– Mowy nie ma – powiedział zastępca prefekta. – Ludzie z Camaná to patentowane lenie. Partia Odnowy to tutaj tylko ja jeden.

– Niech tam, zobaczymy, może się jakoś wybrnie – powiedział ten co dawał rozkazy. – Nici z burdelu, nici z pijaństwa. Wszyscy spać. Na rano musicie być w formie.

Zastępca prefekta przygotował im spanie w komisariacie i ledwo przyszli, Trifulcio rzucił się na posłanie i okręcił kocem. Leżąc bez ruchu pod przykryciem, poczuł się lepiej.

Téllez, Urondo i majster Martínez przemycili jakąś butelczynę, podawali ją sobie z łóżka do łóżka i cały czas gadali. Słuchał, co mówią: jeżeli żądali autokaru, to będzie większa rozróba, mówił Urondo. E tam, senator Arévalo powiedział lekka robota, chłopaki, a dotąd nigdy nas nie oszukał, mówił majster Martínez. A poza tym, jak coś nie będzie klapowało, to od czego są gliny, mówił Téllez. Sześćdziesiąty? Sześćdziesiąty piąty? – myślał Trifulcio, na który to mi teraz idzie?

– Już w samolocie kiepsko się poczułem – powiedział Ludo vico. – Tak rzucało, że nie wytrzymałem i obrzygałem Hipólita. Do Arequipy przyjechałem jak z krzyża zdjęty. Musiałem dla zdrowia golnąć parę głębszych.

– Jak w gazetach pisali o tej drace w teatrze i że byli zabici, pomyślałem sobie to jakaś cholerna historia – powiedział Ambrosio. – Ale podali nazwiska poszkodowanych i ciebie nie było.

– Doskonale wiedzieli, że nas posyłają na rzeź – powiedział Ludovico. – Jak słyszę o teatrze, zaraz dostaję trzęsionki. Dusiliśmy się tam, Ambrosio, to było najstraszniejsze, żeśmy się dusili.

– Ale jak mogło dojść do takiej draki – powiedział Ambrosio. – Chyba całe miasto się zbuntowało przeciw rządowi, nie, Ludovico?

– Tak – powiedział senator Landa. – W teatrze użyto granatów, są zabici. Bermúdez jest na wylocie, Fermín.

– Jeżeli Lozano chciał cały autokar ludzi, to czemu powiedział do don Emilia starczy czterech, pięciu – przeklinał po raz dziesiąty ten co dawał rozkazy. – i gdzie oni są, Lozano i don Emilio, dlaczego do nikogo nie można się dodzwonić?

Wyjechali z Camaná, jak jeszcze było ciemno, bez śniadania, a ten co dawał rozkazy tylko na nich wrzeszczał. Całą noc sterczałeś przy telefonie i teraz lecisz z nóg, myślał Trifulcio, on też nie mógł spać. Furgonetka wjeżdżała w góry i robiło się coraz zimniej. Trifulciowi kiwała się głowa i od czasu do czasu słyszał, jak Téllez, Urondo i majster Martínez częstują się papierosami. Jesteś stary, myślał, niedługo umrzesz. Do Arequipy przyjechali o dziesiątej. Ten co dawał rozkazy zawiózł ich pod jeden dom, na którym był afisz z czerwonymi literami: Partia Odnowy. Drzwi były zamknięte. Walili pięściami, szarpali, nikt nie otwierał. W wąskiej uliczce ludzie wchodzili do sklepów, słońce wcale nie grzało, pokrzykiwali gazeciarze. Powietrze było czyściusieńkie, niebo wydawało się bardzo wysokie. Wreszcie przybiegł jakiś chłopaczyna i otworzył drzwi, był bez butów, ziewał. Dlaczego lokal partyjny zamknięty, wsiadł na niego ten co dawał rozkazy, przecież już dziesiąta. Chłopiec popatrzył zdziwiony: zawsze jest zamknięty, otwierają tylko w czwartek wieczorem, jak przyjeżdża doktor Lama i inni panowie. Dlaczego na Arequipe mówią białe miasto, przecież tu nie ma ani jednego białego domu? myślał Trifulcio. Weszli. Puste biurka, stare krzesła, fotografie Odrii, afisze, Niech Żyje Odnowicielska Rewolucja, Zdrowie, Oświata, Praca, Odria to Ojczyzna. Ten co dawał rozkazy pobiegł telefonować: co się stało, gdzie ludzie, dlaczego nikt tu na nich nie czekał. Téllez, Urondo i majster Martínez byli głodni: można iść na śniadanie, proszę pana? Za pięć minut mają być z powrotem, powiedział ten co dawał rozkazy. Rzucił im dziesiątkę i odjechał furgonetką. Natknęli się na jakąś kawiarnię, z białymi obrusikami na stolikach, i zamówili kawę z mlekiem i kanapki. Patrzcie, powiedział Urondo, Dziś Wieczór Wszyscy Spotykamy się w Teatrze Miejskim, Wszyscy z Koalicją, macie ich, zrobili już tutaj swoją propagandę. Może mam górską chorobę? myślał Trifulcio. Kiedy oddychał, wydawało mu się, że powietrze nie chce mu wchodzić do płuc.

– Ładne miasto ta Arequipa, czyściutkie – powiedział Ludovico. – Na ulicach widziało się całkiem niezłe laleczki. Całkiem fajne.

– Co ci zrobił Hipólito? – powiedział Ambrosio. – Bo mnie nic nie opowiadał. Tylko: kiepsko było, bracie, i zaraz się pożegnał.

– Sumienie go gryzie, tchórza jednego – powiedział Ludovico. – Spietrał się, przeklęty pedał, mówię ci, Ambrosio.

– I pomyśleć, że ja tam mogłem być, Ludovico – powiedział Ambrosio. – Dobrze, że pan Fermín tam nie pojechał.

– Wiesz kto był wtedy szefem na posterunku w Arequipie? – powiedział Ludovico. – Molina.

– Chińczyk Molina? – powiedział Ambrosio. – Nie był w Chiclayo?

– Pamiętasz, jak zadzierał nosa przy nas, że to my nie na etacie? – powiedział Ludovico. – Teraz było całkiem inaczej. Przyjął nas jak starych kumpli.

– Jak się macie, chłopaki, wejdźcie – powiedział Molina. Reszta pewnie została na Placu, gapią się na nasze kobitki, co?

– Jaka reszta – powiedział Hipólito. – Jesteśmy we dwóch, tylko Ludovico i ja.

– Jak to jaka reszta – rzekł Molina. – Tych dwudziestu pięciu facetów, których mi obiecał pan Lozano.

– Aha, tak, podobno mają jeszcze przyjechać z Puno i z Cuzco – powiedział Ludovico. – Nie przyjechali?

– Właśnie telefonowałem do Cuzco i Cabrejitos o niczym nie wspominał – powiedział Molina. – Nie rozumiem. A poza tym już nie ma czasu. Mityng Koalicji jest o siódmej.

– Same oszustwa, same łgarstwa, Ambrosio – powiedział Ludovico. – Zamieszanie i sami tchórze naokoło.

– Rozumiem, to zasadzka – powiedział don Fermín. – Bermúdez czekał, aż Koalicja się rozrośnie, i teraz chce na nas położyć łapę. Ale dlaczego wybrał do tego Arequipe, don Emilio?

– Bo to świetny chwyt propagandowy – powiedział don Emilio Arévalo. – Rewolucja Odrii miała miejsce w Arequipie, Fermín.

– Chce pokazać całemu krajowi, że Arequipa jest z Odrią-powiedział senator Landa. – Ludność Arequipy przerywa mityng Koalicji. Opozycja zostaje ośmieszona i Partia Odnowy może spokojnie przygotowywać wybory w pięćdziesiątym szóstym.

– Ma przysłać dwudziestu pięciu tajniaków z Limy – powiedział don Emilio Arévalo. – A mnie prosił o jak największą ilość kolorowych, i to samych rozrabiaków.

– Wszystko przemyślane i przygotowane – powiedział senator Landa. – Ale tym razem nie będzie tak jak z Espina. Tym razem granat wybuchnie mu w rękach.

– Molina chciał mówić z panem Lozano i nic z tego – powiedział Ludovico. – I tak samo z don Cayo. Jego sekretarz ciągle mówił nie ma, nie ma.

– Chcesz ludzi do pomocy, Molina? – powiedział Cabrejitos. – Nie żartuj. Nikt mi nic nie mówił, zresztą nie mógłbym, nawet gdybym chciał. Moi ludzie mają roboty po dziurki w nosie.

– Chińczyk Molina rwał sobie włosy z głowy – powiedział Ludovico.

– I tak dobrze, że senator Arévalo nam przyśle pomoc powiedział Molina. – Podobno pięćdziesięciu facetów, i to takich, co już niejedno mają za sobą. Będziecie wy, będą oni, no i jeszcze nasi, ci, co są na służbie. Zrobimy, co się da.

– Chciałbym popróbować tej ich faszerowanej papryki, Ludo vico – powiedział Hipólito. – Trzeba skorzystać, jak już jesteśmy w Arequipie.

Po śniadaniu, nie zważając na zakaz, przelecieli się po mieście: małe uliczki, zimne słońce, domy z portalami ogrodzone kratą, połyskliwe bruki, księża, kościoły. Bramy na Placu Broni wyglądały jak mury fortecy. Trifulcio dyszał, szeroko rozwaliwszy gębę, a Téllez wskazywał na ściany: ci z Koalicji mieli pomysł, żeby robić swoją propagandę. Na placu usiedli na ławce na wprost szarego frontonu katedry, a tuż obok przejechał samochód z głośnikami: O Siódmej Wszyscy Do Teatru Miejskiego, Posłuchajcie, Będą Mówić Liderzy Opozycji. Z okien samochodu ciskano ulotki, ludzie podnosili je, przeglądali i wyrzucali. To ta wysokość, myślał Trifulcio. Już mu o tym mówili: serce waliło jak młot i brak ci powietrza. Czuł się tak, jakby długo biegł albo jak po bójce: przyspieszony puls, coś tłucze w skroniach, żyły się napinają. A może to i starość, myślał Trifulcio. Nie pamiętali, którędy wracać, i musieli pytać o drogę: Partia Odnowy? mówili ludzie. A co to takiego? Przecież to partia Odrii, śmiał się majster Martínez, a oni nawet nie wiedzą gdzie. Przyszli na miejsce, a ten co dawał rozkazy zaraz na nich z mordą, co oni sobie myślą, co to za zabawa w turystów? Razem z nim było dwóch facetów. Jeden nieduży, w okularach i krawacie na gumce, a drugi mieszaniec, w koszuli bez marynarki, i ten nieduży krzyczał na tego co dawał rozkazy: obiecali pięćdziesięciu, a przysłali pięciu. Co jest, kpiny czy co.

– Niech pan zadzwoni do Limy, doktorze Lama, niech pan się stara znaleźć don Emilia albo Lozano, albo pana Bermúdeza – powiedział ten co dawał rozkazy. – Ja całą noc dzwoniłem i nie złapałem nikogo. Ja nic nie wiem, jeszcze mniej rozumiem niż pan. Pan Lozano powiedział do don Emilia, że pięciu, no to jesteśmy w pięciu, doktorze. Niech oni teraz wyjaśnią, niech powiedzą, kto się pomylił.

– To nie to, żeby nam brakowało ludzi, ale potrzebujemy specjalistów, facetów z zaprawą – powiedział doktor. – A poza tym ja protestuję dla samej zasady. Okłamano mnie.

– Trudno, nie ma się co przejmować, doktorze – powiedział ten mieszaniec. – Pójdziemy na targowisko, weźmiemy ze trzystu i podrzucimy do teatru.

– Jesteś pewny tych ludzi z targowiska? – powiedział ten co dawał rozkazy. – Nie bardzo ci wierzę, Ruperto.

– Więcej niż pewny – powiedział Ruperto. – Ja mam doświadczenie. Zbierzemy wszystkich z targu i spadniemy na teatr jak lawina.

– Chodźmy do Moliny – powiedział doktor Lama. – Już pewnie przyszli jego ludzie.

– A w prefekturze zobaczyliśmy tych słynnych goryli senatora Arévalo – powiedział Ludo vico. – Z pięćdziesięciu zrobiło się tylko pięciu, Ambrosio.

– Ktoś tu kogoś wystrychnął na dudka – powiedział Molina. – Nieprawdopodobna historia, panie prefekcie.

– Czekam na połączenie z ministrem, chcę prosić o instrukcje – powiedział prefekt. – Ale tak mi się zdaje, że jego sekretarz nie chce mnie do niego dopuścić. Nie ma, wyszedł, jeszcze nie wrócił. Ten Alcibiades, ta stara baba.

– To nie jest nieporozumienie, to sabotaż – powiedział doktor Lama. – To mają być te pańskie posiłki, Molina? Dwóch zamiast dwudziestu pięciu, co? Nie, tego już za wiele.

– Alcibiades to mój człowiek – powiedział don Emilio Arévalo. – Ale najważniejsze to rozpracować Lozano. Jest dość sprytny i nienawidzi Bermúdeza. Tylko, oczywiście, trzeba go będzie trochę przycisnąć.

– Pięciu nieboraków, a w tym jeden stary i z górską chorobą – powiedział Ludovico. – I pan myśli, że my dwaj razem z tymi pięcioma rozpędzimy mityng? Nic z tego, nawet gdyby z nas byli supermeni, panie prefekcie.

– Zrobimy wszystko, co będzie trzeba – powiedział don Fermín. – Porozmawiamy z Lozano.

– Trzeba będzie skorzystać z pomocy pańskich ludzi, Molina – powiedział prefekt. – Nie planowano tego, pan Bermúdez nie chciał, żeby miejscowa policja pokazywała się podczas manifestacji. Ale nie ma rady.

– Pan nie, Fermín – powiedział senator Arévalo. – Pan jest w Koalicji, jest pan oficjalnym przeciwnikiem rządu. Ja jestem ich człowiekiem, do mnie Lozano ma więcej zaufania. Ja się tym zajmę.

– Na ilu pańskich ludzi możemy liczyć, Molina? – powiedział doktor Lama.

– Jak się zbierze oficerów i służbę pomocniczą to będzie ze dwudziestu – powiedział Molina. – Ale oni są etatowi i tak od razu się nie zgodzą. Zażądają premii za udział w niebezpiecznej akcji, zażądają gratyfikacji.

– Niech pan im obieca, co tylko zechcą, trzeba za wszelką cenę załatwić ten mityng – powiedział doktor Lama. – Dałem słowo i muszę go dotrzymać, Molina.

– Właściwie to może nie ma się czym martwić – powiedział prefekt. – Nawet nie zapełnią całego teatru. Kto tutaj zna tych wielkich panów z Koalicji?

– Tak, to prawda, że przyjdą tylko gapie, a ci, wiadomo, przy pierwszej awanturze rzucają się do ucieczki – powiedział doktor Lama. – Ale chodzi o zasadę. Oszukano nas, panie prefekcie.

– Będę się w dalszym ciągu starał porozumieć z ministrem – powiedział prefekt. – Może pan Bermudez zmienił plany i powinniśmy im pozwolić na ten mityng.

– Nie znalazłby się jaki proszek czy coś takiego dla jednego z moich ludzi? – powiedział ten co dawał rozkazy. – Dla tego czarnucha, doktorze. On prawie mdleje, ma chorobę wysokościową.

– Jak nie mieli ludzi, to po co się pchali do tego teatru – powiedział Ambrosio. – To przecież szaleństwo, jeżeli was było tylko kilku, Ludovico.

– Bo nam przedtem zasunęli drętwą gadkę, a myśmy to wszystko kupili – powiedział Ludovico. – Byliśmy tacy pewni, że tu nic się nie będzie robiło, tylko się nażremy tej faszerowanej papryki, co to jej tak chciał popróbować Hipólito.

– Do Tiabaya, tam robią najlepszą – powiedział Molina. Podlejcie ją cziczą i wracajcie na czwartą, to was zawieziemy do lokalu Partii Odnowy. Tam się zbieramy.

– Po co? – powiedział don Emilio Arévalo. – Pan wie aż za dobrze po co, panie Lozano. Oczywiście po to, żeby pogrążyć Bermudeza.

– Niech pan powie: aby przysłużyć się Koalicji, senatorze – rzekł Lozano. – Tym razem nie będę mógł panu pójść na rękę. Nie mogę tego zrobić Bermúdezowi, sam pan rozumie. On jest ministrem, to mój zwierzchnik.

– Ależ może pan, Lozano – powiedział don Emilio Arévalo. – My dwaj razem możemy to zrobić. Wszystko zależy od nas dwóch. Ludzie nie pojadą do Arequipy i plan Bermudeza diabli wezmą.

– A co potem, senatorze? – powiedział Lozano. – Pan się nie będzie musiał tłumaczyć przed don Cayo. Ale ja tak. Jestem jego podwładnym.

– Popełnia pan jeden błąd, Lozano, myśli pan, że ja chcę służyć Koalicji – powiedział don Emilio Arévalo. – Otóż nie, ja chcę służyć rządowi. Jestem zwolennikiem ustroju, wrogiem Koalicji. Rząd ma kłopoty, bo wśród nas powyrastały takie zgniłe gałęzie jak Bermudez, on jest najgorszy ze wszystkich. Czy pan mnie rozumie, Lozano? Staramy się służyć prezydentowi, nie Koalicji.

– To prezydent wie o wszystkim? – powiedział Lozano. – A, w takim razie sprawa wygląda zupełnie inaczej, panie senatorze.

– Oficjalnie prezydent nie może o tym wiedzieć – rzekł don Emilio Arévalo. – Od tego ma nas, swoich przyjaciół, Lozano.

Po tej cziczy to mi jeszcze gorzej, pomyślał Trifulcio. Krew w nim przestała krążyć, jakby za chwilę miała się zagotować. Ale nie dawał po sobie poznać, wyciągał rękę po swoją ogromną szklanicę i uśmiechał się do Télleza, Uronda, Ruperta i majstra Martineza: no to zdrówko. Tamci już byli na bańce. Mieszaniec chciał im pokazać, jaki to on oblatany, tu zaraz obok jest dom, w którym kiedyś spał Bolívar, a w Janahuara robią najlepszą cziczę na świecie, i śmiał się: w Limie tego nie ma, co? Tłumaczyli mu, że. oni są z Ica, ale nie docierało do niego. Trifulcio pomyślał: gdybym wziął dwie pastylki zamiast jednej, już by było po chorobie. Patrzył na zakopcone ściany, na kobiety, które dreptały pomiędzy kuchnią a stolikami roznosząc półmiski z pikantnymi daniami, i brał się za puls. Nie, krew się nie zatrzymała, nie przestała krążyć, ale krążyła powolutku. I wrzała, tak, wrzała, jej gorące fale tłukły mu się w piersi. Żeby już był wieczór, żeby już było po tej robocie w teatrze, żeby wreszcie wrócić do Ica. Czy to nie pora iść na targowisko? powiedział majster Martínez. Ruperto spojrzał na zegarek: jeszcze czas, jeszcze nie ma czwartej. Przez otwarte drzwi Trifulcio widział niewielki plac, ławki i drzewa, dzieciaki bawiące się bąkami, białe mury kościoła. To nie przez tę wysokość, to ze starości. Przejechał samochód z głośnikami, Wszyscy Do Teatru, Wszyscy Za Koalicją, i Ruperto zaklął: jeszcze zobaczymy. Spokojnie, powiedział, Téllez, wytrzymaj jeszcze trochę. No jak tam twoje górskie choróbsko, dziadziu? powiedział Ruperto. Lepiej, wnuku, uśmiechnął się Trifulcio. I poczuł, że go nienawidzi.

– Wszystko w porządku, senatorze, tylko zrobiłem taki mały wybieg – powiedział Lozano. – Poślę ludzi, ale mniej. A reszta przyjedzie bardzo późno. Liczę na pana, w razie gdyby…

– Może pan na mnie liczyć we wszystkim, Lozano – powiedział don Emilio Arévalo. – A poza tym może pan liczyć na wdzięczność Koalicji. Ci wielcy panowie myślą, że to dla nich. I niech sobie myślą, tym lepiej dla pana.

– Jeszcze nie ma łączności z Arequipa? – powiedział Cayo Bermúdez. – To już szczyt wszystkiego, doktorze.

– Wcale mi nie smakowała ta ich papryka – powiedział Hipólito. – Pali mnie w gębie, Ludovico.

– Tylko dziesięciu udało mi się namówić – powiedział Molina. – Inni za nic, nie pójdziemy tam w cywilu, żeby nie wiem jakie premie nam dawali. No więc jak, panie prefekcie?

– Dziesięciu, dwaj z Limy i pięciu od senatora to razem siedemnastu – powiedział prefekt. – Jeżeli Lama naprawdę podburzy ludzi na targu, może tam w tym teatrze zrobić nielichy burdel, czemu nie. Myślę, że się uda, Molina.

. – Jestem głupi, ale nie taki głupi, jak się wydaje tym wielkim panom, senatorze – powiedział Lozano. – Ja nigdy nie biorę czeków.

– Halo, Arequipa? – powiedział Cayo Bermúdez. – Molina? Co się dzieje, Molina, gdzie się pan podziewał, u diabła?

– Oni też nie są tacy głupi – powiedział don Emilio Arévalo. – To czek na okaziciela, Lozano.

– Ależ to ja cały dzień dzwonię do pana, don Cayo – powiedział Molina. – I pan prefekt też, i doktor Lama też. To przecież pana nigdzie nie można było znaleźć, don Cayo.

– Czy coś niedobrego w Arequipie, don Cayo? – powiedział doktor Alcibiades.

– Nie jedna, ale tysiąc trudności – powiedział Molina. – Mamy mało ludzi, don Cayo. Nie wiem, czy damy radę z taką garstką.

– Ludzie Lozana nie przyjechali? – powiedział Cayo Bermúdez. – Autokar od Arévalo nie przyszedł? Co pan mi tu opowiada, Molina?

– Zmobilizowaliśmy dziesięciu naszych, tych etatowych, ale to i tak mało, razem tylko siedemnastu, don Cayo – powiedział Molina. – Między nami mówiąc, nie bardzo wierzę doktorowi Lamie. Obiecuje pięciuset, tysiąc. Ale pan go zna, lubi fantazjować.

– Tylko dwóch z Limy, tylko pięciu z Ica? – powiedział Cayo Bermúdez. – To może pana drogo kosztować, Molina. Gdzie jest reszta ludzi?

– Ależ oni nie przyjechali, don Cayo – powiedział Molina. – To właśnie ja pytam, gdzie są, dlaczego nie przyjechało tylu, ilu pan zapowiedział.

– A my, jak te niewiniątka, po obiedzie na spacerek przez plac – powiedział Ludovico. – Jak te niewiniątka, żeby tylko rzucić okiem na Teatr Miejski, dla rozpoznania terenu.

– Sądzę, że mimo tych kłopotów wszystko potoczy się, jak trzeba, don Cayo – powiedział prefekt. – Koalicja właściwie tutaj nie istnieje. Robili propagandę, ale nawet nie zdołają zapełnić teatru. Ściągnie może setka gapiów, nie więcej. Czy pan naprawdę myślał, że przyjechali ci wszyscy ludzie, jak to się mogło stać, don Cayo?

– Ktoś nam nabruździł i trzeba trochę czasu, żeby wszystko wyjaśnić – powiedział Cayo Bermúdez. – Czy jest tam Lama?

– Halo, jestem, panie ministrze – powiedział doktor Lama. – Zgłaszam stanowczy protest. Obiecał nam pan osiemdziesięciu ludzi, a przyjechało siedmiu. Przyrzekliśmy prezydentowi, że obrócimy mityng Koalicji w wielką ludową demonstrację na rzecz rządu, ale padliśmy ofiarą sabotażu. Jednakże nie cofniemy się ani o krok, oświadczam panu.

– Niech pan zostawi na później te frazesy, Lama – powiedział Cayo Bermúdez. – Muszę wiedzieć, na co mogę liczyć, i proszę o absolutnie szczerą odpowiedź. Czy pan może zorganizować jakich dwudziestu, trzydziestu ludzi do pomocy Molinie? Cena nie gra roli. Dwudziestu albo trzydziestu, którym warto dobrze zapłacie. No jak?

– Nawet pięćdziesięciu albo i więcej – powiedział doktor Lama. – Tu nie chodzi o ilość, panie ministrze. Ludzi mamy aż za dużo. Rzecz w tym, że pan nam obiecał facetów z zaprawą, doświadczonych.

– W porządku, zbierze pan ze trzydziestu i niech wejdą razem z Molina do Teatru Miejskiego – powiedział Cayo Bermúdez. – A co z naszą manifestacją?

– Ludzie z Partii Odnowy rozeszli się po mieście, żeby robić propagandę – powiedział doktor Lama. – Rzucimy całą ludność pod bramy teatru. A o piątej robimy drugą manifestację, na placu targowym. Zbierzemy tysiące ludzi. Koalicja skona w naszym mieście, panie ministrze.

– W porządku, Molina, popchniemy sprawę naprzód – powiedział Cayo Bermúdez. – Wiem, że Lama koloryzuje, ale nie mamy innego wyjścia, musimy mu zaufać. Tak, porozmawiam z komendantem, żeby na wszelki wypadek wzmocnił patrole w centrum.

Dziwna choroba, pomyślał Trifulcio, to przychodzi, to mija. Wydawało mu się, że umiera, że znów odżywa, że jeszcze raz umiera. Ruperto, podniósłszy szklankę, patrzył na niego wyzywająco. Zdrówko, uśmiechnął się Trifulcio i wypił. Urondo, Téllez i majster Martínez podśpiewywali fałszywie, knajpa zapełniła się ludźmi. Ruperto spojrzał na zegarek: czas iść, samochody już pewnie są na targu. Ale majster Martínez powiedział no to strzemiennego. Zamówił dzbanek cziczy i wypili na stojąco. Możemy zacząć i tutaj, powiedział Ruperto i wskoczył na krzesło: mieszkańcy Arequipy, bracia, posłuchajcie. Trifulcio oparł się o ścianę, przymknął oczy: chyba tu umrze czy co? Po trochu świat przestawał wirować, krew znowu krążyła normalnie. Wszyscy do Teatru Miejskiego, pokażmy limańczykom, jacy to są mieszkańcy Arequipy, ryczał Ruperto chwiejąc się na krześle. Ludzie jedli i pili jak przedtem, ten i ów się roześmiał. Zdrowie was wszystkich i zdrowie Odrii, powiedział Ruperto, wznosząc kieliszek, czekamy na was pod teatrem. Téllez, Urondo i majster Martínez objęli Ruperta i wyciągnęli go na ulicę; lepiej już chodźmy, bracie, bo późno. Trifulcio wyszedł zaciskając zęby i pięści. Nie krążyła, gotowała się. Zatrzymali taksówkę. Na targ.

– No mówię ci, istne niewiniątka – powiedział Ludovico. – Bo po pierwsze myśleliśmy, że w Arequipie będzie więcej facetów z Partii Odnowy. A po drugie nie wiedzieliśmy, że ci z Koalicji ściągnęli tylu zabijaków.

– W gazetach pisali, że była draka, bo policja weszła do teatru – powiedział Ambrosio. – Bo strzelali i rzucali granaty.

– Całe szczęście, że weszli i że rzucali te granaty – powiedział Ludovico. – Gdyby nie to, ja bym tam już został. Wpieprzyli mi, ale przynajmniej żyję, Ambrosio.

– Tak, niech pan zobaczy, co się dzieje na placu targowym, Molina – powiedział Cayo Bermúdez. – I niech pan zaraz zadzwoni.

– Właśnie przechodziłem pod teatrem, don Cayo powiedział prefekt. – Jeszcze pusto. Policja już zajęła stanowiska w pobliżu.

Wysiedli z taksówki na rogu placu targowego i Ruperto: widzicie? jego ludzie już tam byli. Dwa samochody z głośnikami wjechały pomiędzy stragany i robiły piekielny hałas. Z jednego rozlegała się muzyka, z drugiego grzmiący głos, i Trifulcio musiał chwycić za ramię Uronda. Co jest, Murzynie, znowu cię złapało? Nie, mruknął Trifulcio, już przeszło. Jedni rozdawali ulotki, inni mówili do ludzi przez tubę, tłum wokół samochodów gęstniał po trochu. Ale większość kręciła się nadal między straganami z zieleniną i odzieżą, handel szedł jak zwykle. Ale masz powodzenie, Trifulcio, powiedział majster Martínez, na nikogo nie patrzą, tylko na ciebie. A Téllez: wszystko przez tę twoją wredną gębę, Trifulcio. Ruperto wdrapał się na furgonetkę, objął ramionami facetów, którzy tam stali, i złapał za mikrofon. Proszę podejść bliżej, podejdźcie, ludzie, proszę posłuchać. Urondo, Téllez, majster Martínez wmieszali się w tłum sprzedawców, kupujących, żebraków i namawiali: podejdźcie, chodźcie bliżej, posłuchajcie. Jeszcze z pięć godzin, zanim się skończy ta heca w teatrze, myślał Trifulcio, potem jeszcze z osiem godzin nocy, a pewnie wyjadą dopiero koło południa: nie wytrzyma tak długo. Zbliżał się wieczór, pochłodniało, pomiędzy straganami z towarem stały stoliki z zapalonymi świecami, ludzie jedli przy tych stołach. Drżały mu nogi, plecy miał mokre, ogień w skroniach. Osunął się na jakąś skrzynkę i dotknął piersi: serce biło. Sprzedawczyni płótna z Tocuyo spojrzała ña niego zza lady i wybuchnęła śmiechem: pierwszy raz takiego widzę, przedtem to tylko w kinie. To prawda, pomyślał Trifulcio, w Arequipie nie ma czarnych. Pan chory? powiedziała kobieta, może wody? Tak, dziękuję. Nie jest chory, to ta wysokość. Wypił wodę i poczuł się lepiej; poszedł pomóc tamtym. Bądźcie gotowi, pokażcie tym z Limy, darł się Ruperto wymachując podniesioną pięścią, i teraz już go słuchało dużo ludzi. Zatarasowali ulicę, a Téllez, Urondo, majster Martínez i tamci z samochodów chodzili tu i tam, przyklaskiwali i zachęcali gapiów. Wszyscy pod teatr, my im pokażemy, i Ruperto walił się w pierś. Zalał się, pomyślał Trifulcio łapczywie chwytając powietrze.

– I kto by pomyślał, że w Arequipie było tylu odristów – powiedział Ambrosio.

– To była ta kontrmanifestacja Partii Odnowy na targowisku – powiedział Ludo vico. – Poszliśmy zobaczyć, a tam wszystko aż się gotowało.

– A nie mówiłem, Molina – doktor Lama wskazał na tłum. – Szkoda, że Bermudez nie może tego zobaczyć.

– Niech pan do nich wreszcie przemówi, doktorze Lama – powiedział Molina. – Muszę szybko zebrać moich ludzi, żeby im dać instrukcje.

– Tak, powiem kilka słów – rzekł doktor Lama – zróbcie mi przejście do samochodów.

– Więc plan był taki, żeby dać wycisk tym z Koalicji, tak? – powiedział Ambrosio.

– Weszliśmy do teatru i zaczęliśmy rozrabiać – powiedział Ludovico. – A jak kto wychodził, miał się nadziać na kontrmanifestację. Pomysł był dobry, tylko się nie udało.

Wciśnięty w tłum tych, co słuchali, śmiali się i klaskali, Trifulcio nie otwierał ust. Już nie umierał, kości mu nie pękały od chłodu, serce nie waliło tak, jakby w każdej chwili miało się zatrzymać. Kłucie w głowie też przeszło. Słuchał wrzasków Ruperta i widział, jak ludzie pchają się coraz bliżej furgonetki, bo tam zaczynali rozdawać wódkę i upominki. W półmroku dostrzegał twarze Télleza, Uronda, majstra Martineza, kręcili się pomiędzy ludźmi i wyobrażał sobie, że klaszczą, że podburzają. On nic nie robił; powoli wdychał powietrze, chwytał się za puls, myślał jeżeli się nie będę ruszał, to wytrzymam. I wtedy zrobił się ruch, ludzie zaczęli się pchać, morze głów zafalowało, kilku mężczyzn podeszło do samochodu, a ci, co tam już byli, pomogli im wejść na platformę. Niech żyje sekretarz generalny Partii Odnowy! krzyknął Ruperto i Trifulcio poznał tego faceta: to ten sam, co mu dał pastylki na jego chorobę, to doktor. Cisza, doktor Lama będzie przemawiał, zawył Ruperto. Ten co dawał rozkazy też wdrapał się na platformę. – Spędzili tłumy, ale przegrali sprawę – powiedział Ludo-vico.

– Tak, ludzi nam wystarczy – powiedział Molina. – Tylko ich za bardzo nie rozpijajcie.

– Postawimy w teatrze trochę policji, don Cayo – powiedział prefekt. – Tak, w mundurach i z bronią. Uprzedzałem o tym panów z Koalicji. Nie, nie mieli nic przeciw temu. To na wszelki wypadek, nigdy nie zawadzi przezorność, don Cayo.

– Ilu ludzi zebrał Lama na targowisku? – powiedział Cayo Bermúdez. – Niech pan powie od siebie, Molina, na ilu mniej więcej pan ich oblicza.

– Ja nie umiem tak wyliczyć, ale sporo – powiedział Molina. – Może z tysiąc. Wygląda to nieźle. Ci, co wejdą do środka, już są w lokalu partii. Właśnie stąd do pana dzwonię, don Cayo.

Szybko się ściemniało i Trifulcio już nie mógł dojrzeć twarzy doktora Lamy, tylko słyszał, jak mówi. To nie to co Ruperto, o, ten umiał przemawiać. Takimi trudnymi słowami, tak elegancko, na rzecz Odríi i narodu, a przeciw Koalicji. Całkiem dobrze, chociaż nie tak jak senator Arévalo, myślał Trifulcio. Téllez wziął go za ramię: idziemy, Murzynie. Łokciami torowali sobie przejście, na rogu stał samochód, a w środku Urondo, majster Martínez, ten co dawał rozkazy i dwóch z Limy, rozmawiali o faszerowanej papryce. Jak tam twoja górska choroba, Trifulcio? Już lepiej. Furgonetka przeleciała przez ciemne ulice, stanęła pod lokalem Partii Odnowy. Światła, w pokojach pełno ludzi, i znowu to bicie serca, dreszcze, duszności. Ten co dawał rozkazy i Chińczyk Molina dokonywali prezentacji: przyjrzyjcie się sobie, popatrzcie sobie w twarz, to wy będziecie robić drakę. Przynieśli im coś do wypicia, papierosy i kanapki. Dwaj faceci z Limy byli wstawieni, a ci tutejsi zalani w trupa. Tylko się nie ruszać, głęboko oddychać i przetrzyma.

– Kazali nam iść dwójkami – powiedział Ludovico. – Rozdzielili mnie z Hipolitem.

– Ludovico Pantoja razem z tym czarnym – powiedział Molina. – Trifulcio, tak?

– Dali mi do pary tego, co ledwie zipał, miał górską chorobę – powiedział Ludovico. – Jednego z tych, co ich potem zabili w teatrze. Masz pojęcie, Ambrosio, śmierć przeszła tuż koło mnie.

– Dwudziestu dwóch, jedenaście dwójek – powiedział Molina. – Żebyście się tylko rozpoznali, żeby wam się nie pomyliło.

– Trzech zabili, czternastu poszło do szpitala – powiedział Ludovico. – A ten tchórz Hipólito nietknięty, no powiedz, czy to sprawiedliwie.

– Sprawdzę, czyście mnie zrozumieli – powiedział Molina. – No, zobaczymy, o, na przykład ty, powtórz, co będziesz robił.

Ten, co miał być z nim w jednej dwójce, podał mu butelkę i Trifulcio pociągnął łyk: mrówki w całym ciele, a potem gorąco. Trifulcio wyciągnął do niego rękę: bardzo mi miło, a czy jemu, co mieszka w Limie, ta wysokość nie szkodzi? Nie, powiedział Ludovico i uśmiechnął się do siebie. No a ty, mówił Molina i jakiś gość wstawał: ja na parterze, z lewej od tyłu, razem z tym. I Molina: a ty? Wstawał inny: na galerii, w środku, razem z nim. Wszyscy wstawali, kiedy ich pytał, ale kiedy doszło do Trifulcia, nie podniósł się: na parterze, przy samej scenie, razem z tym panem. Dla czarnuchów jest balkon! powiedział Urondo i rozległy się śmiechy.

– Więc już chyba wiecie – powiedział Molina. – Macie siedzieć cicho, póki nie usłyszycie gwizdu i hasła. To znaczy okrzyku: Niech żyje generał Odria! Kto krzyknie?

– Ja – powiedział ten co dawał rozkazy. – Będę w pierwszym rzędzie balkonu, w samym środku.

– Ale ja bym chciał jeszcze coś wyjaśnić, inspektorze Molina – powiedział czyjś zażenowany głos. – Oni się dobrze przygotowali. Widziałem ich ludzi, jak jeździli samochodami i robili propagandę. To znane zabijaki, inspektorze. Na przykład Arguelles. Stary nożowiec, proszę pana.

– I sprowadzili gorylów z Limy – powiedział inny głos. – Co najmniej piętnastu, panie inspektorze.

– Ci z policji, co ich Molina ściągnął, nie mieli zaprawy, u nich całe morale w piętach – powiedział Ludovico. – Zaraz wywąchałem, że jeżeli tylko coś będzie nie tak, oni zaczną wiać.

– Jak nie wszystko się uda, to od tego są policjanci – powiedział Molina. – Dostali wyraźne rozkazy. Chyba że wszyscy stchórzycie jak baby.

– Jeżeli pan myśli, że to ze strachu, to pan się myli, inspektorze – powiedział ten zażenowany głos. – Chciałem tylko panu wyjaśnić.

– W porządku, już mi wyjaśniłeś – powiedział Molina. – No więc ten pan daje sygnał, a wy wtedy robicie piekło. Popychacie ludzi do wyjścia, na ulicę, a tam już nasza kontrmanifestacja. Przyłączacie się do tych z Partii Odnowy, a po mityngu na placu znowu zbiórka tutaj.

Jeszcze raz dali popić i rozdawali papierosy, a potem gazety do owinięcia łańcuchów, kastetów, pałek. Molina i ten co dawał rozkazy zrobili jeszcze przegląd, pochowajcie to dobrze, zapnij sobie kurtkę, a kiedy doszło do Trifulcia, ten co dawał rozkazy dodał mu otuchy: już ci lepiej, Murzynie, co? od razu widać. Tak, powiedział Trifulcio, lepiej, i pomyślał pies ci mordę, taka twoja. Uważać ze strzelaniem w powietrze, powiedział Molina. Na ulicy czekały taksówki. My do tej, powiedział Ludovico Panto ja i Trifulcio wsiadł za nim. Pierwsi stanęli pod teatrem. Przy wejściu kręciło się trochę ludzi, rozdawali ulotki, ale parter był prawie pusty. Usiedli w trzecim rzędzie i Trifulcio zamknął oczy: tak, teraz, żyły mu pękną, krew spryska cały teatr. Źle z tobą, co? powiedział facet z Limy. A Trifulcio: nie, bardzo dobrze. Zaczynały wchodzić następne dwójki, siadali na swoich miejscach. Kilku smarkaczy krzyczało: Wol-ność, Wol-ność. Ludzie ciągle napływali i parter się zapełniał.

– Dobrze, żeśmy tak wcześnie przyszli – powiedział Trifulcio. – Nie chciałoby mi się cały czas stać.

– Tak, don Cayo, już się zaczęło – powiedział prefekt. – Teatr prawie pełny. Kontrmanifestacja powinna w tej chwili wychodzić z targowiska.

Najpierw zapełnił się parter, potem galeria, potem przejścia, a teraz ludzie tłoczyli się przy samej scenie i chcieli przerwać kordon mężczyzn z czerwonymi opaskami, to była służba porządkowa. Na scenie stało może ze dwadzieścia krzeseł, mikrofon, flaga państwowa, plakaty z napisami Koalicja Narodowa, Wolność. Jak się nie ruszam, to całkiem nieźle, myślał Trifulcio. Ludzie powtarzali chórem Wol-ność, a jakaś grupka w głębi zaczęła drugą śpiewkę: Le-ga-li-za-cja, Le-ga-li-za-cja. Rozległy się oklaski, wołano niech żyje i wszyscy gadali jednocześnie, prawie krzycząc. Na scenę wychodzili jacyś panowie i zajmowali krzesła. Przywitała ich salwa braw i krzyki jeszcze się wzmogły.

– Nie rozumiem tego o legalizacji – powiedział Trifulcio.

– Legalizacja tych partii, co są wyjęte spod prawa – powiedział Ludo vico. – Bo tu oprócz milionerów dołączyli się jeszcze apriści i komuniści.

– Ja już nieraz byłem na manifestacjach – powiedział Trifulcio. – W pięćdziesiątym roku w Ica razem z senatorem Arévalo. Ale to się zawsze odbywało na powietrzu. Pierwszy raz widzę manifestację w teatrze.

– O, tam z tyłu stoi Hipólito – powiedział Ludovico. – To mój kumpel. Już będzie z dziesięć lat, jak robimy razem.

– Pana szczęście, że pan nie dostał górskiej choroby, bardzo dziwnie człowiekowi, jak go tak złapie – powiedział Trifulcio. – Aha, proszę pana, a dlaczego pan też krzyczał Wolność?

– I ty też krzycz – powiedział Ludovico. – Chcesz, żeby się połapali, kto ty jesteś?

– Mnie kazali, żebym wszedł na scenę i rozwalił ten ich mikrofon, a nie żebym krzyczał-powiedział Trifulcio. – Ten, co ma dać sygnał, to mój szef, on nas widzi. Nerwus, za każde głupstwo potrąca z wypłaty.

– Nie bądź głupi, Murzynie – powiedział Ludovico. – No krzycz, mówię ci, i bij brawo.

Nie do wiary, że tak dobrze się czuję, pomyślał Trifulcio. Jeden nieduży gość, w okularach i krawacie na gumce, podjudzał publiczność, żeby krzyczała o wolności, i zapowiadał mówców. Podawał ich nazwiska, pokazywał ich ludziom, a ci coraz bardziej się podniecali, hałasowali i klaskali. Między tymi od Wolności a tymi od Legalizacji powstał rodzaj współzawodnictwa: kto głośniej, Trifulcio odwracał się, żeby spojrzeć na inne dwójki, ale niewielu dostrzegł, bo już naokoło stał gęsty tłum. Jednak ten co dawał rozkazy był na swoim miejscu, siedział oparłszy się łokciami o balustradę galerii, a obok niego jeszcze czterech, i tylko słuchali i rozglądali się na wszystkie strony.

– Na samej scenie postawili piętnastu do ochrony – powiedział Ludovico. – A popatrz, ilu tych facetów z naramiennikami w całym teatrze. Nie licząc tego, że jak się zacznie ruch, to jeszcze tu i tam wyskoczy ktoś z własnej woli. Chyba nie damy rady.

– A czemu nie damy? – powiedział Trifulcio. – Przecież ten jakiś Molina wszystko dokładnie wytłumaczył, nie?

– Powinno by nas tu być z pół setki, i to chłopów z dobrą zaprawą – powiedział Ludovico. Ci z Arequipy to mięczaki, od razu wiedziałem. Nie damy rady.

– Musimy dać radę – i Trifulcio wskazał na galerię. – Bo jak nie, to on potem zalezie za skórę.

– Kontrmanifestacja już pewno jest pod teatrem – powiedział Ludovico. – Słyszysz tam co z ulicy?

Trifulcio nie odpowiedział, słuchał, co mówi jeden pan w granatowym garniturze, prężący się przed mikrofonem: Odria to dyktator, ustawa o bezpieczeństwie wewnątrz kraju jest sprzeczna z konstytucją, każdy szary obywatel pragnie wolności. I przypodchlebiał się mieszkańcom Arequipy: buntownicze miasto, miasto męczeńskie, tyrania Odrii oblała krwią Arequipę w pięćdziesiątym roku, ale nie zdołała w niej zabić umiłowania wolności.

– Dobrze mówi, nie? – powiedział Trifulcio. – Senator Arévalo też tak przemawia, nawet jeszcze lepiej niż ten typek. Aż ludzie płaczą naokoło. Nigdy pan go nie słyszał?

– Nawet szpilki się tu nie wetknie, a ci wchodzą i wchodzą – powiedział Ludovico. – Mam nadzieję, że temu twojemu cholernemu szefowi nie przyjdzie teraz do głowy, żeby dać sygnał.

– Ale ten bije na łeb doktora Lamę – powiedział Trifulcio. – Tak samo elegancki, a nie takie trudne słowa mówi. Wszystko można zrozumieć.

– Co? – powiedział Cayo Bermúdez. – Kontrmanifestacja zrobiła klapę, Molina?

– Nie więcej niż dwieście osób, don Cayo – powiedział Molina. – Pewnie im dali za dużo wódki. Uprzedzałem doktora Lamę, ale pan go zna. Pewnie się popili i zostali na targowisku. Dwie setki, nie więcej. Co teraz, don Cayo?

– No i znów mnie łapie – powiedział Trifulcio. – Przez tych skurwysynów, co wciąż palą. Znowu mi wraca, niech to diabli.

– Tylko wariat dawałby teraz sygnał – powiedział Ludovico. – Gdzie jest Hipólito? Nie widzisz gdzie mojego kumpla?

Ścisk, krzyki, dym z papierosów ubielił całą salę, na twarzach wystąpiły krople potu; ludzie zdejmowali marynarki, rozluźniali krawaty, cały teatr wrzeszczał: Wol-ność, Le-ga-li-za-cja. Trifulcio pomyślał ze strachem: znowu. Zamknął oczy, pochylił głowę, oddychał głęboko. Dotknął klatki piersiowej: biło mocno, znowu bardzo mocno. Ten pan w granatowym skończył mówić, słychać było trzask mikrofonu, ten w krawaciku na gumce poruszał rękami jak dyrygent przed orkiestrą.

– Trudno, wygrali – powiedział Cayo Bermúdez. – W takiej sytuacji niech pan lepiej wszystko odwoła, Molina.

– Spróbuję, ale nie wiem, czy to będzie możliwe, don Cayo – powiedział Molina. – Ludzie są tam, w środku, wątpię, żeby moje polecenie dotarło na czas. Na razie kończę, zadzwonię później, don Cayo.

Teraz przemawiał wysoki grubas, miał na sobie szare ubranie i chyba był z Arequipy, bo wszyscy skandowali jego nazwisko i pozdrawiali go machając rękami. Szybciej, pośpieszcie się, pomyślał Trifulcio, już nie wytrzymam, dlaczego on ciągle nie daje sygnału? Skulony na krześle, z półprzymknięty-mi oczyma, liczył sobie puls, ra-dwa, raz-dwa. Grubas podnosił ramiona, wymachiwał rękami, głos miał zachrypnięty.

– O j, teraz to mi bardzo niedobrze – powiedział Trifulcio. – Muszę iść na powietrze, proszę pana.

– Mam nadzieję, że nie będzie idiotą i nie da sygnału – szepnął Ludovico. – A jeżeli da, to my się nie ruszajmy. Będziemy siedzieć cicho, słyszysz, Murzynie?

– Zamknij się, milionerze! – zwalił się na nich z góry głos tego co dawał rozkazy. – Nie okłamuj ludzi! Niech żyje Odrla!

– No nareszcie, bo już się dusiłem. O, i zaraz gwizdek – powiedział Trifulcio wstając. – Niech żyje generał Odria!

– Wszystkich zamurowało, nawet tego co akurat trzymał mowę – powiedział Ludovico. – I tylko patrzyli na galerię.

W różnych miejscach rozległo się teraz Niech żyje Odria, grubas piskliwie wrzeszczał prowokatorzy, twarz mu zsiniała ze złości, a tymczasem okrzyki, szturchańce, głosy protestu zupełnie go zagłuszyły i burza chaosu spadła na teatr, wywracając wszystko na nice. Ludzie powstawali z miejsc, w głębi parteru zaczęła się szamotanina, sypały się wyzwiska, już tu i ówdzie się bili. Trifulcio, wyprostowany, ciężko dysząc, zaczął znowu krzyczeć: Niech żyje Odria! Ktoś z następnego rzędu chwycił go za ramię: prowokator! Uwolnił się od niego jednym szturchańcem i spojrzał na limańczyka: no, jazda. Ale Ludovico Pantoja skulił się nieruchomy jak mumia i patrzył na niego wytrzeszczonymi oczyma. Trifulcio złapał go za klapy, podniósł z krzesła: rusz się wreszcie, człowieku.

– Co miałem robić, już się wszyscy brali za łby – powiedział Ludovico. – Murzyn wyciągnął swój łańcuch i zaczął się przepychać do przodu, na scenę. Wyjąłem pistolet i dalej za nim. Razem z innymi dotarliśmy do pierwszego rzędu. A tam na nas czekali ci z opaskami.

Kilka osób ze sceny skoczyło ku wyjściu, inni patrzyli na porządkowych, a ci stali jeden przy drugim jak ściana i podniósłszy pałki czekali na tego wielkiego czarnucha i na dwóch innych, co biegli ku nim wymachując nad głową łańcuchami. Lać ich, Urondo, wrzasnął Trifulcio, lać ich, Téllez. Wymachiwał łańcuchem jak treser batem, i jeden z opaską, który stał najbliżej, wyciągnął pałkę i upadł na ziemię chwytając się za twarz. Naprzód, Murzynie, krzyknął Urondo, a Téllez: my ich powstrzymamy, Murzynie! Trifulcio zobaczył, że się rzucają na tych, co bronili schodków na scenę, i kręcąc młynka łańcuchem, ruszył w ich stronę.

– Oddzielili mnie od mojej pary i od reszty – powiedział Ludovico. – Między mną a nimi stali jak ściana tamci goryle. Załatwili już chyba z dziesięciu innych, a teraz co najmniej pięciu mnie otoczyło. Miałem pistolet, więc ich trzymałem na dystans, no i wołałem Hipólito, Hipólito. A potem to już był, bracie, koniec świata.

Z galerii posypały się granaty, podobne do brunatnych kamieni padały z suchym stukiem na krzesła parteru i na scenę i za chwilę już się z nich wznosiły spirale dymu. W ciągu kilku sekund powietrze zbielało, stało się ostre, gęsty, piekący opar zasłaniał walczące ciała. Rosnąca wrzawa, tarzający się ludzie, stukot łamanych krzeseł, odgłosy kaszlu, i Trifulcio przestał się bić. Poczuł, że ramiona mu opadają, łańcuch wyśliznął mu się z rąk, nogi się pod nim ugięły, a oczy, poprzez piekący obłok, zdołały dostrzec postacie ludzi, uciekających ze sceny z chustkami przy twarzy, i wtedy dołączyli się faceci z opaskami i zatkawszy sobie nosy zbliżali się do niego takimi ruchami, jakby płynęli. Nie mógł wstać, walił się pięścią w pierś, otwierał usta tak szeroko, jak tylko mógł. Nie czuł uderzeń, które zaczęły się sypać na niego. Powietrza, dusił się jak ryba, Tomasa, zdołał jeszcze pomyśleć.

– Oślepiło mnie – powiedział Ludovico. – A najgorsze, że się dusiłem, bracie. Zacząłem strzelać w powietrze. Nie zdawałem sobie sprawy, że to granaty z gazem, myślałem, że mnie podpalają tamci z tyłu.

– Gazy łzawiące w zamkniętym lokalu, wielu zabitych, dziesiątki rannych – powiedział senator Landa. – Czy trzeba więcej, Fermin? Tego Bermúdez nie wytrzyma, choćby miał siły za dziesięciu.

– I zaraz skończyła mi się amunicja – powiedział Ludovico. – Nie mogłem otworzyć oczu. Czułem, jak mi łeb pęka, i upadłem nieprzytomny. Ilu ich tam na mnie wskoczyło, mówię ci, Ambrosio.

– Doszło do jakichś incydentów, don Cayo – powiedział prefekt. – Owszem, zdaje się, że im rozpędzili ten mityng. Ludzie uciekali z teatru przerażeni.

– Policja zaczęła wkraczać do teatru – powiedział Molina. – Trochę strzelali. Nie, jeszcze nie wiem, czy są zabici, don Cayo.

– Nie wiem, jak długo to trwało, ale jak otworzyłem oczy, ten dym wciąż jeszcze był – powiedział Ludovico. – Czułem się, jakbym umarł, albo jeszcze gorzej. Cały we krwi, mówię ci, Ambrosio. No i patrzę, a tu ten pies Hipólito.

– No i co, pewnie też kopał tego twojego od pary? – zaśmiał się Ambrosio. – Albo zaczął im lizać tyłki. Popatrz, to z niego wcale nie taki chojrak, jakeśmy myśleli.

– Chodź tu, pomóż – krzyknął Ludovico. – Nic, jakby mnie nie znał. Kopał tego Murzyna, a tu nagle mnie zobaczyli ci inni, co tak szaleli razem z nim, i jak mi się nie zwalą na kark. Znowu kopniaki, znowu pałki. I wtedy, Ambrosio, to żem zemdlał drugi raz.

– Niech policja oczyści wszystkie ulice, panie prefekcie – powiedział Cayo Bermúdez. – Nie pozwólcie na żadną manifestację, zatrzymajcie wszystkich liderów Koalicji. Czy ma pan już listę ofiar? Są zabici?

– Ocknąłem się, a tu ciągle ten sam koszmar – powiedział Ludovico. – Teatr już był prawie pusty. Wszystko potrzaskane, wszędzie krew, ten mój Murzyn od pary w kałuży krwi. Twarzy to już zupełnie nie miał ten staruch, tak go zrobili. A naokoło leżeli faceci i kaszleli.

– Tak, wielka manifestacja na Placu Broni, don Cayo – powiedział Molina. – Prefekt rozmawia teraz z komendantem. Chyba to się na nic nie zda, don Cayo. Tam są tysiące ludzi.

– Bałwan z pana, proszę ich natychmiast rozpędzić – powiedział Cayo Bermúdez. – Czy pan nie rozumie, że po tym, co się stało, sprawa robi się groźna? Proszę mnie połączyć z komendantem. I zaraz oczyścić ulice, Molina.

– Potem weszli policjanci, a jeden, jak mnie tam zobaczył, to jeszcze mnie kopnął – powiedział Ludovico. – Jestem oficerem śledczym, jestem na etacie. Wreszcie zobaczyłem gębę Chińczyka Moliny. Wynieśli mnie przez awaryjne drzwi. Potem znów zemdlałem i obudziłem się dopiero w szpitalu. W całym mieście był już wtedy strajk.

– Sytuacja się pogarsza, don Cayo – powiedział Molina. – Wyrywają kamienie z bruku, w całym śródmieściu barykady. Policja nie rozpędzi takiej manifestacji.

– Tu musi wkroczyć wojsko, don Cayo – powiedział prefekt. – Ale generał Alvarado mówi, że tylko na rozkaz ministra Wojny rzuci do akcji swoje oddziały.

– W szpitalu, w tym samym pokoju leżał jeden gość od senatora – powiedział Ludovico. – Ze złamaną nogą. Od niego wiedziałem, co się działo w Arequipie, okropnie mi to działało na nerwy. Bałem się, bracie.

– W porządku – powiedział Cayo Bermúdez. – Załatwię, żeby generał Llerena dał rozkaz.

– Dam nogę, na ulicy bezpieczniej niż w szpitalu – powiedział Téllez. – Nie chcę, żeby mnie tak zrobili jak Martineza albo jak Murzyna. Znam tu jednego, nazywa się Urquiza. Poproszę, żeby mnie przechował u siebie w domu.

– Nic nie będzie, tutaj nie wejdą – powiedział Ludovico. – I co z tego, że jest strajk generalny. Wojsko da im radę.

– A gdzie to wojsko, jakoś go nie widać? – powiedział Téllez. – Jakby się uparli, żeby nas załatwić, to mogą tu wejść jak do własnej chałupy. W szpitalu nie ma ani jednego policjanta.

– Nikt nie wie, że tu jesteśmy – powiedział Ludovico. – A gdyby nawet, to i co. Pomyślą, że jesteśmy z Koalicji, że jesteśmy ofiarami.

– Nie, bo nas tutaj nie znają – powiedział Téllez. – Zaraz się połapią, żeśmy przyjezdni. Dziś wieczór wieję do Urquizy. Mam gips, ale mogę chodzić.

– Całkiem zgłupiał z tego strachu, bo w teatrze zabili dwóch jego kumpli – powiedział Ludovico. – Żądają zdjęcia ministra Spraw Wewnętrznych, mówił, wejdą tutaj i nas powieszą na latarniach. Co tu się dzieje, do jasnej cholery?

– To prawie rewolucja – powiedział Molina. – Ludność opanowała ulice, don Cayo. Musieliśmy wycofać nawet ludzi ze służby ruchu, boby ich obrzucili kamieniami. Dlaczego ciągle nie ma rozkazu dla wojska, don Cayo?

– No, a tamci, proszę pana? – powiedział Téllez. – Coście zrobili z Martinezem i z tym starym?

– Nie martw się, już pochowani – powiedział Molina. – Ty jesteś Téllez, tak? szef zostawił ci w prefekturze forsę, jak tylko będziesz mógł chodzić, wrócisz autobusem do Ica.

– Pochowani? A dlaczego tutaj, proszę pana? – powiedział Téllez. – Martínez miał w Ica żonę i dzieci, Trifulcio jakichś krewniaków w Chincha. Dlaczegoście ich nie odesłali, żeby mieli pogrzeb w rodzinie. Dlaczego tutaj, jak jakie psy. Tutaj nikt nigdy nie przyjedzie na ich grób, proszę pana.

– Hipólito? – powiedział Molina. – Wyjechał do Limy, wcale nie zważał na moje rozkazy. Prosiłem, żeby został do pomocy, a on zwiał. Tak, wiem, Ludovico, że w teatrze zachował się jak łobuz. Ale ja prześlę depeszę Lozanowi i zgnoją tego chłystka.

– Spokojnie, Molina – powiedział Cayo Bermúdez. – Spokojnie, ze szczegółami, po kolei. No więc jaka jest sytuacja.

– Sytuacja jest taka, że policja nie może utrzymać porządku, don Cayo – powiedział prefekt. – Jeszcze raz panu powtarzam. Jeżeli wojsko nie przyjdzie z pomocą, może tu dojść do Bóg wie czego.

– Sytuacja? – powiedział generał Llerena. – To bardzo proste, Paredes. Przez głupotę Bermúdeza znaleźliśmy się między młotem a kowadłem. Nawarzył piwa, a teraz chce, żeby wojsko zaprowadziło porządek, chce użyć siły.

– Użyć siły? – powiedział generał Alvarado. – Nie, panie generale. Jeżeli wypchnę moje oddziały, będzie więcej zabitych niż w pięćdziesiątym roku. Wszędzie barykady, uzbrojeni ludzie i całe miasto przystąpiło do strajku. Uprzedzam pana, że poleje się krew.

– Cayo zapewnia, że nie, panie generale – powiedział major Paredes. – Strajkuje tylko dwadzieścia procent robotników. Zamieszki zostały wywołane przez niewielką grupę agitatorów z Koalicji.

– Strajkuje sto procent, panie generale – powiedział generał Alvarado. – Ludność całkowicie opanowała miasto. Utworzono komitet, w którym są adwokaci, robotnicy, lekarze, studenci. Od wczoraj wieczór prefekt nalega na mnie, abym wprowadził do akcji wojsko, ale ja chcę, aby pan sam podjął decyzję.

– A jakie jest pańskie zdanie, Alvarado? – powiedział generał Llerena. – Tylko szczerze.

– Na sam widok czołgów wszyscy buntownicy rozejdą się do domów, generale Llerena – powiedział Cayo Bermúdez. – To szaleństwo tracić teraz czas. Każda chwila zwłoki przynosi korzyść agitatorom i obniża autorytet rządu. Niech pan wreszcie wyda rozkaz.

– A więc będę szczery. Uważam, że nie ma powodu, aby wojsko brudziło sobie ręce dla ratowania pana Bermúdeza, generale – powiedział generał Alvarado. – Tutaj nikt nie ma nic przeciw prezydentowi, armii czy ustrojowi. Byli u mnie panowie z Koalicji i zapewniali o tym. Podejmują się uspokoić ludność, jeśli Bermúdez ustąpi ze stanowiska.

– Zna pan aż za dobrze przywódców Koalicji, generale Llerena – powiedział senator Arévalo. – Bacacorzo, Zavala, López Landa. Chyba pan nie przypuszcza, że ci arystokraci będą szukali przymierza z apristami albo komunistami?

– Mają ogromny szacunek dla wojska, a przede wszystkim dla pana, generale Llerena – nalegał senator Landa. – Żądają tylko rezygnacji Bermúdeza, generale, sam pan doskonale wie. Mamy okazję, żeby uwolnić państwo od człowieka, który wszystkim nam szkodzi, generale.

– Po tych wypadkach w Teatrze Miejskim Arequipa trzęsie się z oburzenia – powiedział generał Alvarado. – Bermúdez się przeliczył, generale. Liderzy Koalicji umieli wykorzystać ten gniew ludu. Całą winę zwalają na Bermúdeza, nie na ustrój. Jeśli mi pan da rozkaz, wprowadzę do akcji moje oddziały. Ale niech pan to dobrze przemyśli, generale. Jak Bermúdez ustąpi, wszystko się załatwi bez rozlewu krwi.

– W ciągu kilku godzin tracimy to, co zdobywaliśmy przez lata, Paredes – powiedział Cayo Bermúdez. – Llerena się wykręca, inni ministrowie nie pamiętają o swoich obietnicach. Zastawili na mnie pułapkę. A ty? Rozmawiałeś z Llerena?

– W porządku, niech pan zatrzyma oddziały w koszarach, Alvarado – powiedział generał Llerena. – Niech wojsko się do tego nie miesza, chyba żeby zostało zaatakowane.

– Wydaje mi się, że to będzie najmądrzejsze rozwiązanie – powiedział generał Alvarado. – Bacacorzo i López Landa z Koalicji byli u mnie znowu, panie generale. Proponują utworzenie gabinetu wojskowego. Rezygnacja Bermúdeza, ale nie całego rządu. To mogłoby być wyjście, nie sądzi pan, generale?

– Generał Alvarado świetnie się spisał, Fermín – powiedział senator Landa.

– Cały kraj ma już dosyć tych nadużyć Bermúdeza, generale Llerena – powiedział senator Arévalo. – Zamieszki w Arequipie to tylko próbka tego, co może się dziać w całym kraju, jeśli nie uwolnimy się od tego człowieka. Wojsko ma teraz świetną okazję, aby pozyskać sympatię narodu, panie generale.

– Ta historia w Arequipie? Nie ma się czego bać, doktorze Lora – powiedział doktor Arbeláez. – Przeciwnie, to nasza wygrana. Bermúdeza na milę czuć trupem.

– Usunąć go? – powiedział doktor Lora. – Prezydent nigdy tego nie zrobi, Bermúdez to jego pupilek. Prędzej pośle wojsko do Arequipy i zaleje krwią całe miasto.

– Prezydent nie grzeszy bystrością umysłu, ale też nie jest aż taki głupi – powiedział doktor Arbeláez. – Jak mu wytłumaczymy, to zrozumie. Cała nienawiść do rządu skupiła się na Bermúdezie. Niech go rzuci na pożarcie, a psy się uspokoją.

– Jeżeli wojsko nam nie pomoże, nie mogę zostać dłużej w mieście, don Cayo – powiedział prefekt. – W prefekturze mamy do obrony zaledwie dwudziestu policjantów.

– Jeżeli pan się na krok ruszy z Arequipy, zostanie pan złożony z urzędu – powiedział Bermúdez. – Proszę trzymać nerwy na wodzy. Generał Llerena lada chwila wyda rozkaz.

– Jestem osaczony, don Cayo – powiedział Molina. – Aż tutaj słychać tę manifestację na Placu Broni. Mogą zaatakować komisariat. Dlaczego wojsko jeszcze się nie ruszyło, don Cayo?

– Musi pan zrozumieć, Paredes, wojsko nie będzie się babrało w błocie tylko po to, aby Bermúdez został na swoim stanowisku – powiedział generał Llerena. – Nie ma mowy. Ale trzeba zakończyć wreszcie tę sprawę, to oczywiste. My, dowódcy wojskowi, razem z pewną grupą senatorów chcemy zaproponować prezydentowi utworzenie gabinetu wojskowego.

– To najprostszy sposób, żeby usunąć Bermúdeza nie stwarzając jednocześnie wrażenia, że cały rząd ugiął się przed tymi z Arequipy – powiedział doktor Arbeláez. – Rezygnacja cywilnych ministrów, gabinet wojskowy i sprawa załatwiona, panie generale.

– Co jest? – powiedział Cayo Bermúdez. – Czekałem cztery godziny i prezydent nie chce mnie przyjąć. Co to znaczy, Paredes?

– Przy takim rozwiązaniu wojsko nie ponosi najmniejszego uszczerbku na honorze, generale Llerena – powiedział senator Arévalo. – A pan zyskuje ogromny kapitał polityczny. My wszyscy, którzy pana cenimy, jesteśmy z tego bardzo zadowoleni, generale.

– Ty możesz wejść do pałacu, adiutanci cię nie zatrzymają – powiedział Cayo Bermúdez. – No idź, biegiem, Paredes. Wytłumacz prezydentowi, że to spisek wśród najwyższych urzędników i że na tak wysokim szczeblu wszystko zależy od niego. Niech to doprowadzi do świadomości Llereny. Ja już nikomu nie ufam. Nawet Lozano i Alcibíades się sprzedali.

– Żadnych szaleństw, żadnych aresztowań, Molina – powiedział Lozano. – Zostanie pan na posterunku razem ze swoimi ludźmi i nie ma mowy o strzelaniu, chyba że w obronie własnej.

– Nie rozumiem, panie Lozano – powiedział Molina. – Pan mi każe jedno, a minister Spraw Wewnętrznych drugie.

– Niech pan zapomni o rozkazach don Cayo – powiedział Lozano. – Jest w odstawce i chyba już niedługo pożegna się z ministerstwem. Co z rannymi?

– Najcięższe przypadki w szpitalu – powiedział Molina. – Będzie ze dwudziestu.

– Pogrzebaliście tych dwóch od Arévalo? – powiedział Lozano.

– Z zachowaniem największej dyskrecji, tak jak kazał don Cayo – powiedział Molina. – Dwaj inni już wrócili do Ica. Jeszcze tylko jeden jest w szpitalu. Niejaki Téllez.

– Jak najprędzej wyprawcie go z Arequipy – powiedział Lozano. – I tak samo tych dwóch, co byli ode mnie. Oni nie mogą u was zostać.

– Hipólito już wyjechał, chociaż mu dałem całkiem inny rozkaz – powiedział Molina. – Ale Pantoja jest w klinice, to poważniejsza sprawa. Przez dłuższy czas nie będzie się mógł ruszyć, proszę pana.

– Tak, rozumiem – powiedział Cayo Bermúdez. – Oczywiście, w obecnej sytuacji to całkiem jasne. To jest wyjście, nie ma dwóch zdań. Gdzie mam podpisać?

– Zdaje się, że się za bardzo nie martwisz, Cayo – powiedział major Paredes. – Bardzo mi przykro, ale nie mogłem ci pomóc. W polityce trzeba czasem zapomnieć o przyjaźni.

– Nie musisz się tłumaczyć, aż za dobrze rozumiem – powiedział Cayo Bermúdez. – A poza tym już od jakiegoś czasu chciałem wyjechać, przecież wiesz. Tak, jutro rano, samolotem.

– Nie wiem, jak się będę czuł w skórze ministra Spraw Wewnętrznych – powiedział major Paredes. – Szkoda, że cię tu nie będzie, mógłbyś mi co doradzić, masz takie doświadczenie.

– Dam ci jedną dobrą radę – uśmiechnął się Cayo Bermúdez. – Nie ufaj nawet własnej matce.

– Za błędy w polityce drogo się płaci – powiedział major Paredes. – To tak jak na wojnie, Cayo.

– Racja – powiedział Cayo Bermúdez. – Nie chcę, żeby wiedziano, że jutro wyjeżdżam. Bądź tak dobry i zatrzymaj to przy sobie.

– Wzięliśmy ci taksówkę, pojedziesz do Camaná i jak chcesz, możesz tam sobie parę dni odpocząć, zanim wrócisz do Ica – powiedział Molina. – i najlepiej ani pary z gęby o tym, co ci się przydarzyło w Arequipie.

– W porządku – powiedział Téllez. – Całe szczęście, że mogę wyjechać, im prędzej, tym lepiej.

– A co ze mną? – powiedział Ludovico. – Kiedy mnie wypuścicie?

– Ty się ledwo trzymasz na nogach – powiedział Molina. – Nie bój się, już nie ma czego się bać. Don Cayo odszedł i strajk niedługo się skończy.

– Niech pan nie chowa do mnie urazy, don Cayo – powiedział doktor Alcibiades. – Były bardzo silne naciski. Nie mogłem postąpić inaczej.

– Jasne, doktorze – powiedział Cayo Bermúdez. – Nie mam urazy. Przeciwnie, podziwiam pana, wykazał pan ogromną zręczność. Życzę dobrych stosunków z moim następcą, majorem Paredesem. Mianuje pana szefem Służby Bezpieczeństwa. Pytał mnie o zdanie i powiedziałem, że świetnie się pan nadaje.

– Zawsze do usług, don Cayo – powiedział doktor Alcibiades. – Proszę, tu jest pana paszport, tu bilety. Wszystko w porządku. No i szczęśliwej podróży, don Cayo, na wypadek gdybyśmy się już nie zobaczyli.

– Wchodź, bracie, mówię ci, ale mam nowiny – powiedział Ludovico. – No zgadnij, Ambrosio.

– Ja nie chciałem jej okraść, Ludovico – powiedział Ambrosio. – Nie, czego innego też nie chciałem. Nie pytaj, dlaczego to zrobiłem, nie powiem ci, bracie. Pomożesz mi?

– Wcielili mnie do służby! – powiedział Ludovico. – Skocz po jaką butelczynę i przemyć tutaj, Ambrosio.

– Nie, on mi nie kazał, on nic nie wiedział – powiedział Ambrosio. – Zabiłem ją, niech ci to wystarczy, tak, ja sam wpadłem na ten pomysł, tylko ja. On miał jej dać forsę na podróż do Meksyku, on by się dał całe życie wysysać tej dziwce. Pomożesz mi?

– Oficer trzeciego oddziału, sekcja zabójstw, Ambrosio – powiedział Ludovico. – A wiesz, bracie, kto mi przyniósł tę wiadomość?

– Tak, dla jego dobra, żeby go ratować – powiedział Ambrosio. – Chciałem mu się odwdzięczyć, tak. A teraz on mi każe wyjechać. Nie, nie jest zły, nie jest niewdzięczny. Jemu chodzi o rodzinę, nie chce, żeby się w tym ubabrali. To dobry człowiek. Niech twój przyjaciel Ludovico ci coś poradzi, mówi, a ja go wynagrodzę, mówi, no widzisz? Więc jak, pomożesz?

– Pan Lozano we własnej osobie, masz pojęcie? – powiedział Ludovico. – Wpada tu nagle, a ja bęc i już mdleję, masz pojęcie, Ambrosio.

– On ci da dziesięć tysięcy i ja dziesięć z moich oszczędności – powiedział Ambrosio. – No dobrze, niech będzie, wyjadę z Limy i moja noga tu nie postanie, Ludovico. W porządku, Amalię też zabiorę. Zgoda, bracie, już tu więcej nie wrócimy.

– Pensja dwa osiemset, ale pan Lozano załatwi, żeby mi zaliczyli tamte wszystkie lata – powiedział Ludovico. – Więc jeszcze wyjdę na swoje, Ambrosio.

– Do Pucallpa? – powiedział Ambrosio. – Ale co ja tam będę robił, Ludovico?

– Tak, wiem, że Hipólito zachował się jak łobuz – powiedział pan Lozano. – Już my mu wyszukamy taką dziurę, żeby tam zgnił za życia.

– No i wiesz, gdzie go mają wysłać? – zaśmiał się Ludovico. – Do Celendin!

– Ale, znaczy się, Hipolita też wcielili, tak? – powiedział Ambrosio.

– Co z tego, jeżeli będzie musiał siedzieć w Celendin – powiedział Ludovico. – Mówię ci, bracie, jak się cieszę. I tobie to zawdzięczam, tobie też, Ambrosio, bo gdybym nie przeszedł do don Cayo, to jeszcze ciągle bym był na dorywczych robotach. Tak, tak, jestem ci coś winien, bracie.

– Jak się masz z czego cieszyć, to zaraz ozdrowiałeś – powiedział Ambrosio. – Kiedy cię wypiszą?

– Nie ma pośpiechu, Ludovico – powiedział pan Lozano. – Spokojnie się kuruj i pomyśl sobie, że to, coś przeleżał w szpitalu, to jakby urlop. Nie możesz narzekać. Cały dzień śpisz, przynoszą ci jedzenie do łóżka.

– To nie takie piękne, jakby się zdawało, proszę pana – powiedział Ludovico. – Sam pan wie, póki tu jestem, to nic nie zarabiam, nie?

– Dostaniesz pensję za cały ten czas, co tu jesteś – powiedział pan Lozano. – Zasłużyłeś sobie, Ludovico.

– Bo my bierzemy pieniążki od każdej roboty, proszę pana – powiedział Ludovico. – Ja nie jestem na etacie, niech pan nie zapomina.

– Już jesteś – powiedział pan Lozano. – Ludovico Pantoja, Oficer Trzeciego Oddziału, Sekcja Zabójstw. No co, jak ci się podoba?

– Mało go nie pocałowałem w rękę, Ambrosio – powiedział Ludovico. – Naprawdę, proszę pana, naprawdę mnie wzięli na etat?

– Mówiłem o tobie z nowym ministrem, a major umie ocenić dobrą służbę – powiedział pan Lozano. – W ciągu dwudziestu czterech godzin dostaniesz nominację. Przyszedłem ci pogratulować.

– Bardzo przepraszam – powiedział Ludovico. – Okropnie mi wstyd, proszę pana. Ale tak się wzruszyłem tą wiadomością.

– Co tam, popłacz sobie, nie wstydź się – powiedział pan Lozano. – Widzę, że masz serce do tej służby, to bardzo dobrze, Ludovico.

– Racja, trzeba to oblać, bracie – powiedział Ambrosio. – Skoczę po butelkę. Żeby mnie tylko pielęgniarki nie nakryły.

– Senator Arévalo musi być zły, no nie, proszę pana? – powiedział Ludovico. – Jego ludziom najbardziej się dostało. Dwóch mu zabili, jeden pokiereszowany.

– O tym to ty lepiej zapomnij, Ludovico – powiedział pan Lozano.

– Jak mam zapomnieć, proszę pana – powiedział Ludovico. – Nie widzi pan, jak mnie zrobili? Takie wcieranie to się pamięta na całe życie.

– Nie chcesz zapomnieć? To po co ja się starałem, żeby cię wcielili do służby? – powiedział pan Lozano. – Nic nie zrozumiałeś, Ludovico.

– Aż mnie pan nastraszył – powiedział Ludovico. – A co to ja mam zrozumieć?

– Że jesteś oficerem śledczym, tak samo jak ci, co są po szkole – powiedział pan Lozano. – A oficer nigdy nie mógł pracować jako płatny goryl, Ludovico.

– Do pracy? – powiedział don Emilio Arévalo. – Teraz musisz nabrać sił, Tellez. Kilka tygodni razem z rodziną, za pełną dniówkę. Jak już ci się wszystko zagoi bez śladu, to dopiero wtedy wrócisz do pracy.

– Takie rzeczy to robią te nieboraki bez żadnego przygotowania – powiedział pan Lozano. – A ty nigdy nie byłeś gorylem, miałeś ważniejsze prace. Tak stoi w twoich dokumentach. A może chcesz, żebym wszystko przekreślił i żebyś znowu był płatny od każdej roboty?

– Nie ma za co, nie dziękuj, synu – powiedział don Emilio Arévalo. – Wy jesteście dla mnie dobrzy, to i ja dla was też, Tełlez.

– To już teraz rozumiem, proszę pana – powiedział Ludovico. – Bardzo przepraszam, nie zdawałem sobie sprawy. Nigdy nie byłem na dorywczych robotach, nigdy nie byłem w Arequipie.

– Bo ktoś by mógł zaprotestować, powiedzieć on nie ma prawa do etatu – rzekł pan Lozano. – No więc zapomnij o tym, Ludovico.

– Już zapomniałem, don Emilio – powiedział Tełlez. – Nigdy się nie ruszałem z lea, a nogę złamałem, jakem wsiadał na muła. Pan nawet nie wie, jak mi się przydadzą te pieniądze, don Emilio.

– Pucallpa z dwóch powodów, Ambrosio – powiedział Ludovico. – Raz, że tam jest najgorszy posterunek policji w całym Peru. A po drugie dlatego, że ja tam mam kuzyna, który ci może dać pracę. Ma firmę przewozową. No widzisz, bracie, wszystko ci podaję jak na tacy.

Загрузка...