Sam widziałeś. Co o tym sądzisz? — spytał sir Rodney Karel sięgnął po stojący na stole dzban i nalał sobie kolejny kufel piwa. Kwatera Rodneya urządzona była skromnie, wręcz po spartańsku, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, jak wysokie stanowisko zajmował na zamku. Mistrzowie Szkół Rycerskich w innych lennach korzystali ze swej pozycji i otaczali się luksusem, jednak Rodney był od tego jak najdalszy. W jego pokoju stał tylko sosnowy stół, służący za biurko, wokół którego ustawiono sześć zwykłych, prostych krzeseł.
Oczywiście, w rogu widniał kominek, bo choć Rodney był zwolennikiem umiaru i prostoty, nie zamierzał się umartwiać, a zimy w Zamku Redmont nie należały do łagodnych. Teraz jednak trwała pełnia lata, toteż grube, kamienne ściany zamkowych zabudowań zapewniały przyjemny chłód. Gdy nadchodziły mrozy, te same mury zatrzymywały ciepło płonącego w kominku ognia. Okno z wykuszem wychodziło na plac ćwiczebny Szkoły Rycerskiej. Naprzeciw niego znajdowały się drzwi, zasłonięte grubą kotarą, za którymi mieściła się sypialnia Rodneya, a w niej proste, żołnierskie łóżko i jeszcze kilka drewnianych mebli. Wystrój wnętrza był nieco bardziej wyszukany, gdy żyła jeszcze jego żona, Antoinette, lecz gdy umarła kilka lat przed opisywanymi przez nas wypadkami, pokoje na nowo przybrały swój kawalerski charakter i nie ostało się w nich nic, co służyłoby tylko ozdobie, a nie miało użytecznego charakteru.
— Widziałem — przyznał Karel. — Nie jestem pewien, czy powinienem wierzyć własnym oczom, ale w rzeczy samej, widziałem.
— Zaledwie raz — zauważył Rodney. — Tymczasem on czynił to po wielekroć, w dodatku przekonany jestem, że nie zdawał sobie z tego sprawy.
— Równie szybko, jak wtedy, gdy patrzyłem? — spytał Karel.
— Rzekłbym, że szybciej — odparł Rodney. — Włączał do sekwencji dodatkowe uderzenie, nie wypadając przy tym z rytmu. — Zawahał się przez chwilę, aż wreszcie wypowiedział na głos to, o czym obaj myśleli: — Ten chłopak to urodzony szermierz.
Karel w zamyśleniu przechylił głowę. Widział to na własne oczy, nie było powodu się spierać. Skoro mistrz obserwował chłopaka przez dłuższy czas podczas ćwiczeń, z pewnością nie rzucał słów na wiatr. Określenie „urodzony szermierz” w języku zawodowych żołnierzy oznaczało człowieka obdarzonego niezwykle rzadką cechą, wyjątkowym talentem. Dla takich ludzi sztuka fechtunku nabierała całkiem innych wymiarów, stając się nie tyle umiejętnością, co szczególnym darem, instynktownym geniuszem.
Spośród takich właśnie ludzi rekrutowali się mistrzowie miecza. Doświadczeni wojownicy, jak sir Rodney czy sir Karel, należeli do wytrawnych szermierzy, jednak nie mogli równać się z maestrią fechtmistrza obdarzonego prawdziwym talentem, dla którego broń stanowiła nie tylko przedłużenie ciała, ale również nieodłączny element jaźni. W ręku kogoś takiego miecz osiągał doskonałą jedność oraz harmonię z umysłem szermierza, poruszając się szybciej niż świadoma myśl. Urodzeni fechtmistrze posiadali szczególną zdolność wyczucia rytmu i równowagi, nieosiągalną dla zwykłych śmiertelników.
Sprawiało to, że na nauczycielach, odpowiedzialnych za ich wyszkolenie, spoczywała szczególna odpowiedzialność. Naturalne uzdolnienia tego typu należało troskliwie pielęgnować i rozwijać, a służył temu specjalny, długoterminowy program ćwiczeń, dzięki któremu wojownik, z natury już dysponujący ogromnymi możliwościami, mógł przekształcić ten potencjał w niezrównane mistrzostwo.
— Czy na pewno? — spytał wreszcie Karel Rodneya, który wyglądał przez okno, przywołując w pamięci szybkie jak błyskawica dodatkowe uderzenia, wykonywane przez chłopca.
— Jestem pewien — odparł mistrz bez chwili namysłu.
— Musimy powiedzieć Wallace’owi, że od następnego semestru będzie miał nowego ucznia.
Wallace był głównym nauczycielem szermierki w Szkole Rycerskiej Zamku Redmont i to jemu w udziale przypadała odpowiedzialność ostatecznego szlifowania podstawowych umiejętności wpajanych przez Karela i innych. Gdy zaś trafiał się wyjątkowo uzdolniony uczeń — a Hora-ce niewątpliwie do takowych należał — udzielał mu wówczas prywatnych lekcji zaawansowanych technik szermierczych. Karel w zamyśleniu przygryzł dolną wargę, rozmyślając nad słowami sir Rodneya.
— Nie wcześniej? — zdziwił się. Od następnego semestru dzieliło ich jeszcze niemal trzy miesiące. — Przecież mógłby zacząć już teraz. Z tego, co widziałem, podstawy opanował do perfekcji.
Jednak Rodney potrząsnął głową.
— Nie poznaliśmy jeszcze tak naprawdę jego charakteru — stwierdził. — Zdaje się, że to chłopak do rzeczy, ale nigdy nic nie wiadomo. Jeśli miałoby się okazać, że z jakichś względów nie kwalifikuje się do dalszej nauki, nie chciałbym, żeby posiadł umiejętności, jakie może nabyć u Wallace’a.
Po namyśle Karel musiał zgodzić się z przełożonym. W istocie, Horace mógł zostać usunięty z grona uczniów z takiej czy innej przyczyny. Wówczas mógłby stanowić nie lada kłopot, o ile nie niebezpieczeństwo zwłaszcza, jeśli będzie miał już wstępne kwalifikacje zaawansowanego szermierza. Uczniowie usunięci ze szkoły często żywili silną urazę…
— Słusznie powiadacie, panie — zgodził się Karel. Dopił resztki piwa dwoma szybkimi łykami, odstawił kufel na stół i wstał. — Cóż, na mnie już czas. Mam kilka raportów do napisania.
— A kto nie ma? — rzekł z niejakim rozdrażnieniem w głosie sir Rodney; obaj przyjaciele wymienili gorzkie uśmiechy. — Nigdy bym się nie spodziewał, że prowadzenie Szkoły Rycerskiej wymaga aż tyle papierkowej roboty — stwierdził, a Karel żachnął się.
— Czasem wydaje mi się, że powinniśmy zapomnieć o szkoleniu rycerskim, wystarczy przecież cisnąć wszystkimi tymi papierami w nieprzyjaciela, a nigdy się spod nich nie wygrzebie.
Zasalutował niedbale — dotykając tylko jednym palcem czoła; między tak dobrymi przyjaciółmi służbowe formalności były zbędne. Odwrócił się i ruszył ku drzwiom. Zatrzymał się jednak, bo Rodney na zakończenie wymiany zdań dodał jeszcze:
— Miej chłopaka na oku — polecił — ale nie pozwól, żeby się zorientował.
— Jasne — zgodził się Karel. — Póki co, nie chcemy, żeby uważał się za kogoś wyjątkowego.
W tej akurat chwili Horace wcale nie miał przekonania, że traktowany jest w jakiś szczególny sposób, w każdym razie nie w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Miał za to wrażenie, że jakimś zrządzeniem losu bezustannie ściąga na swą głowę kłopoty.
Wieść o dziwnej scenie, jaka rozegrała się podczas ćwiczeń, rozeszła się po szkole. Jego towarzysze, nie zrozumiawszy jej znaczenia, byli przekonani, iż Horace w jakiś sposób naraził się dyrektorowi szkoły i teraz należało spodziewać się nieuniknionej kary. Wiedzieli przy tym, że w pierwszym semestrze, jeśli któryś z nich dopuści się wykroczenia, będzie za to odpowiadać cała klasa. W rezultacie atmosfera w dormitorium była, łagodnie mówiąc, dość napięta. Horace w końcu nie wytrzymał i opuścił sypialnię, zamierzając udać się nad rzekę, by uniknąć nieprzychylnych spojrzeń towarzyszy. Niestety, niemal natychmiast wpadł w otwarte ramiona Aldy, Bryna i Jerome’a.
Jego trzej prześladowcy usłyszeli mocno zniekształconą wersję opowieści o tym, co wydarzyło się podczas ćwiczeń. Uznali, że Horace został zganiony za nieudolność w posługiwaniu się mieczem i postanowili go za to ukarać na swój sposób.
Nawiasem mówiąc, dobrze wiedzieli, że ich postępowanie wcale niekoniecznie musiałoby zyskać aprobatę nauczycieli Szkoły Rycerskiej. Jednak Horace, jako nowicjusz, nie zdawać sobie sprawy, że sir Rodney i jego podwładni starali się zwalczać tego typu przejawy pastwienia się nad młodszymi kadetami. Tymczasem Horace uznał w prostocie ducha, że wszystko odbywa się zgodnie z założeniami wychowawczymi szkoły i pogodził się z takim stanem rzeczy, nie sprzeciwiając się prześladowaniom i obelgom.
Dlatego też i tym razem pozwolił trzem kadetom z drugiego roku zaprowadzić się nad brzeg rzeki z dala od zamku, poza zasięgiem wzroku nauczycieli — co było poniekąd ironią losu, bowiem tam właśnie zamierzał się wybrać, by uniknąć niechcianego towarzystwa.
Alda, Bryn i Jerome kazali mu wejść do rzeki, aż woda sięgała mu powyżej kolan, a potem stanąć na baczność.
— Dzidziuś nie umie posługiwać się mieczem — oznajmił Alda.
— Dzidziuś rozgniewał mistrza — podjął Bryn. — Dzidziuś nie nadaje się do Szkoły Rycerskiej. Takim dzieciom nie powinno się dawać miecza do zabawy.
— Zamiast tego dzidziuś powinien rzucać kamieniami — zakończył kpiącym tonem Jerome. — Dzidziusiu, weź kamień.
Horace zawahał się, rozejrzał się dookoła. Dno rzeki było kamieniste, schylił się więc, przy czym zmoczył rękaw i górną część kurty.
— Nie taki mały, dzidziusiu — Alda wykrzywił się w sarkastycznym uśmiechu. — Jesteś już przecież duży, dzidziusiu, więc weź duży kamień.
— Bardzo duży kamień — przytaknął Bryn, pokazując rękami, jak wielki głaz ma podnieść Horace. Chłopak schylił się znów i ujął dłońmi widoczny w kryształowo czystej wodzie pokaźnych rozmiarów kamień. Popełnił błąd, bo o ile pod wodą łatwo go było podnieść, to uniesienie kamienia nad jej powierzchnię sprawiło mu niemały kłopot. Stęknął od wysiłku.
— Pokaż go, dzidziusiu — polecił Jerome. — Podnieś do góry.
Horace wytężył siły — prąd w rzece był bystry, toteż niełatwo mu było utrzymać równowagę z takim ciężarem — a potem uniósł kamień na wysokość piersi, by prześladowcy mogli mu się przyjrzeć.
— Może być, dzidziusiu — stwierdził Alda. — Unieś go nad głowę.
Horace z trudem dźwignął głaz, który z każdą sekundą wydawał się coraz cięższy, jednak udało mu się unieść go nad głowę ku satysfakcji dręczycieli.
— Dobrze, dzidziusiu — pochwalił Jerome, a Horace odetchnął z ulgą i zaczął opuszczać kamień na dół. — A co ty wyprawiasz? — oburzył się Jerome. — Powiedziałem, że jest dobrze. Więc tak ma zostać.
Horace wytężył siły i znów poddźwignął kamień nad głowę, wyprostowując ramiona. Alda, Bryn i Jerome wyrazili łaskawie swoją aprobatę.
— Teraz będziesz tak stał — powiadomił go Alda — dopóki nie doliczysz do pięciuset. Potem możesz sobie wracać do sypialni.
— Zacznij liczyć — rozkazał Bryn, zachwycony tym pomysłem.
— Jeden, dwa, trzy… — zaczął Horace, ale niemal od razu zakrzyczeli go.
— Nie tak prędko, dzidziusiu! Powoli i porządnie. Jeszcze raz, od początku.
— Jeden… dwa… trzy…
— Tak już lepiej. Policzysz teraz grzecznie do pięciuset, a potem możesz iść — powiadomił go Alda.
— Tylko nie próbuj szachrować, bo się o tym dowiemy — zagroził Jerome. — A wtedy wrócisz tu i będziesz liczył do tysiąca.
Trzej kadeci, śmiejąc się i dowcipkując, ruszyli ku swoim kwaterom. Horace tymczasem stał w wodzie, jego ramiona drżały od ciężaru kamienia, oczy były pełne łez upokorzenia. W pewnej chwili stracił równowagę i runął jak długi do wody. Potem, kiedy całe jego ubranie było już przemoczone, jeszcze trudniej było trzymać kamień nad głową, ale przemógł się i wytrzymał. Nie mógł być pewien, czy nie czekają gdzieś w ukryciu i nie obserwują go; wówczas za nieposłuszeństwo czekałaby go dodatkowa kara.
Jeśli tak być musi, to trudno — pomyślał. Obiecał sobie jednak, że przy pierwszej nadarzającej się okazji ktoś drogo mu zapłaci za te wszystkie upokorzenia.
Znacznie później, przemoczony do suchej nitki, z obolałymi rękami i bolesną zadrą w sercu, zakradł się do swej sypialni. Było już o wiele za późno na wieczorny posiłek, ale mało go to obchodziło. I tak był zbyt przygnębiony, żeby cokolwiek przełknąć.