Rozdział 27

Resztę nocy trzej towarzysze spędzili czuwając i nasłuchując dobiegających z północy łowieckich okrzyków kalkarów. W pierwszym odruchu Gilan chciał osiodłać Blaze’a. Gniady konik parskał niespokojnie; on również słyszał budzące grozę wycie bestii. Halt jednak kazał mu zaczekać.

— Nie zamierzam ruszać ich tropem po ciemku — stwierdził. — Poczekamy do świtu, a potem poszukamy śladów.

Ślady okazały się nietrudne do odnalezienia, najwyraźniej kalkary nie czyniły najmniejszego wysiłku, by je za sobą zatrzeć. Wygnieciona przez ciężkie cielska trawa wskazywała wyraźnie na północny wschód. Pierwszy ślad znalazł Halt, a po kilku minutach Gilan natrafił na trop drugiej bestii — w odległości około ćwierć kilometra, czyli wystarczająco blisko, by kalkary mogły w razie niebezpieczeństwa przyjść sobie z pomocą, a zarazem dość daleko, by w ewentualną pułapkę wpadł tylko jeden z nich.

Halt zastanawiał się przez chwilę, nim podjął decyzję-

— Ty idź za drugim tropem — polecił Gilanowi. — Will i ja podążymy za pierwszym. Musimy mieć pewność, że kalkary idą w tym samym kierunku. Nie chciałbym, żeby jeden zawrócił i zaszedł nas od tyłu.

— Jak sądzisz, wiedzą, że tu jesteśmy? — spytał Will, starając się ze wszystkich sił, by jego głos zabrzmiał spokojnie i obojętnie.

— Mogą wiedzieć. Ten tubylec miał mnóstwo czasu, by ich ostrzec. Choć z drugiej strony może to tylko zbieg okoliczności, a one wyruszają, by spełnić kolejną misję — spojrzał na wygnieciony w trawie ślad, wiodący nieodmiennie w tym samym kierunku. — Widać, że mają jakiś określony cel. — Ponownie zwrócił się do Gilana: — W każdym razie, trzymaj oczy szeroko otwarte i zwracaj też uwagę na Blaze’a. Konie wyczują kalkary szybciej niż my. Musimy strzec się zasadzki.

Gilan skinął głową i zawrócił Blaze’a, kierując go w stronę drugiego tropu. Na dany przez Halta znak trzej zwiadowcy ruszyli naprzód.

— Ja będę spoglądał przed siebie i na ślady — odezwał się Halt do Willa — a ty miej oko na Gilana, tak na wszelki wypadek.

Will skupił więc całą uwagę na wysokim zwiadowcy, który jechał równo z nimi w odległości około dwustu metrów. Blaze widoczny był tylko od łopatek w górę, dolną część ciała zwierzęcia zasłaniały trawy. Od czasu do czasu pofałdowania terenu powodowały, że i koń, i jeździec znikali chłopcu z oczu. Gdy zdarzyło się to po raz pierwszy, czyli gdy Gilan nagle jakby zapadł się pod ziemię, Will krzyknął cicho. Halt w mgnieniu oka gotów był do strzału, ale w tej samej chwili Gilan i Blaze znów wyłonili się z trawy, nie mając pojęcia, jak zaniepokoili swoich towarzyszy.

— Przepraszam — mruknął Will, niezadowolony z siebie. Halt zerknął na niego.

— Nic się nie stało — odparł spokojnie. — Lepiej, żebyś dawał mi znać za każdym razem, kiedy coś jest nie tak. — Wiedział aż nazbyt dobrze, że kiedy ktoś wywołuje fałszywy alarm, następnym razem może nie zareagować na czas, a to mogłoby się skończyć fatalnie dla nich wszystkich. — Mów mi za każdym razem, kiedy będziesz tracił Gilana z oczu, a potem powiedz mi, kiedy znów się pojawi — polecił. Will skinął głową, pojmując tok myślenia swojego mistrza.

Tak więc znów zbliżali się do Kamiennych Fletni i znów zawodzące pienia były coraz lepiej słyszalne. Will zrozumiał, że tym razem miną krąg menhirów w znacznie mniejszej odległości, bowiem kalkary najwyraźniej kierowały się prosto na niego. Monotonną wędrówkę urozmaicały powtarzające się doniesienia Willa:

— Zniknął… nie widzę go… w porządku. Już się pojawił.

Pofałdowania terenu były zupełnie niewidoczne pod falującą trawą i trudno było stwierdzić, czy Gilan akurat wjeżdżał w zagłębienie, czy też czyni to Will i Halt. Najczęściej znikali sobie z oczu, gdy zdarzało im się to jednocześnie.

W pewnej chwili Gilan i Blaze znikli z pola widzenia i nie pojawili się tak jak zwykle po kilku sekundach.

— Nie widzę go… — relacjonował Will. — Ciągle go nie ma… nadal go nie ma… ani śladu… — napięcie rosło Will mówił coraz cieńszym głosem: — Ani śladu… ciągle ich nie widzę…!

Halt ściągnął wodze Abelarda i zatrzymał się z łukiem gotowym do strzału, sondując wzrokiem horyzont w okolicy miejsca, gdzie spodziewał się dojrzeć Gilana. Gwizdnął przeraźliwie, wydając trzy dźwięki, jeden wyższy od drugiego. Po krótkiej chwili usłyszeli odpowiedź: gwizd złożony z tych samych trzech nut lecz w odwrotnej kolejności. Will odetchnął z ulgą, a w tej samej chwili pojawił się Gilan, zdrowy i cały. Odwrócił się w ich stronę i rozłożył szeroko ramiona w niemym pytaniu: „Co się stało?”

Halt tylko machnął ręką i znów ruszyli przed siebie.

W miarę, jak zbliżali się do Kamiennych Fletni, Halt coraz bardziej i bardziej miał się na baczności. Kalkar, którego tropili on i Will, kierował się prosto na krąg głazów. Halt zatrzymał Abelarda i zmrużył oczy, lustrując centymetr po centymetrze szare skały, szukając jakichkolwiek oznak życia lub ruchu, który wskazywałby, że kalkar może tam na nich czekać w ukryciu.

— To jedyna rozsądna kryjówka w promieniu wielu mil — stwierdził. — Zawsze istnieje ryzyko, że to paskudztwo czai się na nas pośród skał. Myślę, że należy zachować nieco większą ostrożność.

Dał znak Gilanowi, by się do nich przyłączył i wyjaśnił mu swe zamiary. Następnie rozdzielili się w taki sposób, że zbliżali się z wolna ku Fletniom z trzech różnych kierunków, uważnie obserwując zachowanie swoich wierzchowców. Ich czuły węch lub słuch z pewnością da im znać o obecności nieprzyjaciela. Jednak kamienny krąg okazał się pusty, choć gdy znaleźli się już całkiem blisko niego, złowróżbne jęki wiatru we fletniowych otworach stały się niemal nie do zniesienia. Halt w zamyśleniu przygryzł wargę, spoglądając na dwa wyraźnie odciśnięte w trawie ślady kalkarów, podążających prosto przed siebie.

— Poruszamy się zbyt wolno — oznajmił w końcu. — Dopóki będziemy widzieć ich ślady na kilkaset metrów do przodu, jedźmy prędzej. Zwolnimy dopiero wtedy, gdy zbliżymy się do jakiegoś wzgórza albo jeśli trop zmieni kierunek.

Gilan skinął głową i bez słowa powrócił na swoją trasę. Teraz przemierzali równinę galopem. Will nadal obserwował Gilana, kiedy zaś tylko ślad kalkara stawał się mniej widoczny, Halt i Gilan porozumiewali się gwizdami, zwalniając do wolnego stępa, aż trop na nowo stawał się wyraźny.

— Zawsze zakładamy, że nieprzyjaciel zdaje sobie sprawę z naszej obecności oraz że zamierza nas zaatakować — wyjaśnił. — Pomaga to uniknąć niemiłych niespodzianek. — Położył rękę na ramieniu chłopaka, by go uspokoić.

O świcie podjęli pościg w tym samym przyspieszonym tempie, zwalniając, gdy nierówności terenu sprawiały, iż tracili trop z oczu. Wczesnym popołudniem dotarli do skraju równiny, zagłębiając się w lesiste obszary położone na północ od Gór Deszczu i Nocy.

Tu z tropów wywnioskowali, że oba kalkary wędrowały odtąd razem, nie zachowując już dystansu, jaki utrzymywały na równinie. Podążały jednak wciąż w tym samym kierunku, na północny wschód. Zwiadowcy tropili je jeszcze przez godzinę, nim Halt nie zatrzymał Abelarda i nie dał znaku pozostałym, by zsiedli z koni. Wszyscy trzej przycupnęli wokół rozłożonej na trawie mapy królestwa. Krawędzie zwoju przygnietli strzałami, by pergamin nie zwinął się z powrotem w rulon.

— Sądząc po śladach, zbliżyliśmy się nieco do nich — stwierdził Halt — ale wciąż mają nad nami co najmniej pół dnia przewagi. A teraz spójrzcie, udają się wyraźnie w tę stronę…

Dobył kolejną strzałę i położył ją na mapie, tak że wskazywała kierunek obrany przez kalkary, wędrujące przez ostatnie dwa dni i noce.

— Jak widzicie, jeśli nadal będą zmierzać tym samym kursem, oznacza to, że kierować się mogą tylko ku dwóm miejscom, które mają jakiekolwiek znaczenie — wskazał grotem strzały. — Tutaj są ruiny Gorlanu. Natomiast dalej na północ znajduje się Zamek Araluen.

Gdy zapadła noc, znów zatrzymali się na popas. Choć tropy zabójczych bestii były dobrze widoczne przy świetle księżyca, Halt nie zamierzał kontynuować pościgu w ciemnościach.

— Zbyt łatwo mogłyby nas złapać w pułapkę — powiedział. — Kiedy zdecydują się nas zaatakować, chcę o tym wiedzieć z jak największym wyprzedzeniem.

— Sądzisz, że to uczynią? — zaniepokoił się Will, który zauważył, że Halt powiedział „kiedy” a nie „jeżeli”. Zwiadowca popatrzył kątem oka na swojego młodego ucznia.

Gilan żachnął się.

— Zamek Araluen, tak po prostu? — obruszył się. — Nie sądzisz chyba, że ośmieliłyby się podjąć próbę ataku na samego króla Duncana w jego siedzibie?

Halt rozłożył bezradnie ręce.

— Nie potrafię ci odpowiedzieć — rzekł. — Nie wiemy o tych istotach prawie nic, a w dodatku połowa naszej wiedzy to mity i legendy. Musisz jednak przyznać, że byłoby to posunięcie nader śmiałe i niezwykle skuteczne, a Morgarath zawsze miał do takowych słabość.

Halt dał towarzyszom chwilę, by mogli namyślić się nad tym, co usłyszeli, a następnie wskazał inny punkt na mapie, znajdujący się na północny zachód od ich pozycji.

— Oto, co przyszło mi na myśl. Spójrzcie, tutaj mamy Zamek Redmont. Około jednego dnia drogi stąd. I kolejny dzień, by dotrzeć tu.

Grotem strzały przesunął po pergaminie aż do zaznaczonych na nim ruin Zamku Gorlan.

— Jedna osoba, która miałaby do dyspozycji dwa konie, może dotrzeć do Redmont w czasie krótszym niż jeden dzień, a potem zaprowadzić barona i sir Rodneya do Gorlanu. Jeśli kalkary utrzymają takie tempo jak dotychczas, być może tu właśnie uda się je przyłapać. Pewności nie mamy, ale wydaje się to całkiem prawdopodobne. Natomiast, mając u boku takich wojowników jak Arald i Rodney, nasze szanse, by dopaść morderców i skończyć z nimi raz na zawsze, są znacznie większe.

— Zaraz, zaraz — przerwał Gilan. — Powiedziałeś jedna osoba i dwa konie, tak?

Spojrzenia Halta i Gilana spotkały się. Dowódca zorientował się, że młodszy zwiadowca już odgadł, co mistrz ma na myśli.

— Tak właśnie, Gilanie — odezwał się. — A najlżejszy z nas może podróżować najprędzej. Chcę, żebyś wypożyczył Blaze’a Willowi. Jeśli będzie zmieniał wierzchowce, jadąc na przemian na Wyrwiju i na twoim koniu, może zdążyć.

Widać było, że Gilan nie jest zachwycony tym pomysłem i Halt rozumiał go wyśmienicie. Żaden zwiadowca nie odstępował chętnie swojego konia komuś innemu, choćby i towarzyszowi z korpusu zwiadowców. Jednak z drugiej strony Gilan zdawał sobie sprawę, że sugestia Halta jest rozsądna i logiczna. Halt czekał, aż jego były uczeń przerwie milczenie, tymczasem Will obserwował obu starszych zwiadowców oczami szeroko otwartymi z przerażenia, jakim napawała go myśl o odpowiedzialności, która miała mu przypaść w udziale.

Gilan odezwał się:

— To chyba najlepsze wyjście — stwierdził niechętnie. — A co ja mam robić?

— Podążać za mną na piechotę — odpowiedział natychmiast Halt, zwijając mapę i chowając ją na powrót do sakwy. — Jeśli zdołasz gdzieś zdobyć konia, spróbuj mnie dogonić. Jeśli nie, spotkamy się w ruinach Gorlanu. O ile nie zastaniemy w nich kalkarów, Will będzie tam czekał na ciebie z Blazem. Ja natomiast udam się dalej śladem morderców, a wy ruszycie za mną.

Gilan skinął głową w milczeniu, a Halt niespodziewanie dla siebie samego poczuł, że jest z niego dumny. Przecież gdy tylko Gilan pojął, że wymyślona przez Halta taktyka daje im największe szanse powodzenia, nie tracił już czasu na zbędne spory czy argumenty. Rzucił tylko pólżartem:

— Mówiłeś zdaje się, że mój miecz może się na coś przydać?

— Mówiłem — przyznał Halt — ale w ten sposób mam szansę uzyskać pomoc rycerzy odzianych w zbroje i wyposażonych w kopie oraz topory. Sam wiesz, że to najlepszy sposób na kalkara.

— Wiem — rzucił krótko Gilan, a następnie ujął Błazen za wędzidło i związał wodze, przerzucając je przez grzbiet gniadosza. — Najpierw jedź na Wyrwiju — poradził Willowi. — W ten sposób Blaze trochę odpocznie. Będzie biegł za tobą luzem, tak samo Wyrwij, kiedy przesiądziesz się na Blaze’a. Tylko zwiąż jego wodze w ten sposób, żeby nie zwisały i o nic nie zawadziły.

Miał już się odwrócić, gdy o czymś sobie przypomniał.

— Ach, tak. Zanim wsiądziesz na niego po raz pierwszy, pamiętaj, żeby powiedzieć „brązowe oczy”.

— „Brązowe oczy” — powtórzył Will, a Gilan nie mógł powstrzymać uśmiechu.

— Nie do mnie. Do konia — był to stary, oklepany żarcik zwiadowców, ale i teraz sprawił, że wszyscy się uśmiechnęli.

W chwilę potem Halt przypomniał im, że nie ma czasu do stracenia.

— Willu, jesteś pewien, że trafisz do Redmont?

Will skinął głową. Dotknął ręką kieszeni, w której znajdowała się jego własna kopia mapy, i zerknął na słońce.

— Północny wschód — stwierdził pewnym głosem.

— Otóż to — przytaknął usatysfakcjonowany Hałt. — Przed zmierzchem powinieneś dotrzeć do Rzeki Łososi a wtedy już nie możesz zmylić drogi. Gościniec biegnie niedaleko rzeki, na wschód od niej. Jedź równym tempem przez całą drogę, nie próbuj przyspieszać biegu — wtedy tylko zmęczysz konie i w rezultacie jazda zajmie ci więcej czasu. A teraz — powodzenia.

Halt wskoczył na siodło Abelarda, a Will dosiadł Wyrwij a. Gilan wskazał palcem chłopca i przemówił do ucha wierzchowca:

— Za nim, Blaze. Za nim. — Gniady konik, mądry jak wszystkie konie zwiadowców, potrząsnął głową, jakby chciał powiedzieć, że zrozumiał polecenie i że je wykona. Nim się rozstali, Will zadał jeszcze jedno pytanie, które nie dawało mu spokoju:

— Halt — powiedział — te ruiny Gorlanu… co to za miejsce?

— Dobre pytanie — stwierdził Halt — a odpowiedź jeszcze lepsza. Ironia losu. Chodzi o ruiny Zamku Gorlan, dawnej siedziby Morgaratha.

Загрузка...