ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

– To chyba były miłe wiadomości? – zapytała, wchodząc do kuchni. Nat właśnie odkładał słuchawkę na widełki telefonu.

– Tak, bardzo – potwierdził.

Nie wiedząc, co zrobić z pustymi rękoma, zacisnął je na oparciu krzesła. W głowie huczało mu od natłoku myśli, słów Rossa i tego, co wspominał o Kathryn.

Wszystko to jednak sprowadzało się do jednego: Purdy nie wracała z nim do Mack River. Wracała do Cowen Creek. I do Rossa.

Więc rzeczywiście dla niej musiały być to naprawdę dobre wieści. Najlepsze.

– Zdaje się, że Ross bardzo się za tobą stęsknił.

– Tak, chyba tak. – Purdy miała nadzieję, że w jej głosie słychać było choć odrobinę entuzjazmu.

Z energią i udawaną obojętnością zabrała się za sprzątanie po jedzeniu. Nie chciała, czy raczej nie miała odwagi, by spojrzeć na twarz Nata. Tak bardzo nie chciała zobaczyć w niej szczęścia. No cóż, jego ukochana wróciła…

– Czy wszystko w porządku? – zapytał cicho. Najwyraźniej wszystkie jej wysiłki, by wyglądać na najszczęśliwszą kobietę na świecie, nie odniosły zamierzonego skutku.

– Oczywiście – potwierdziła szybko. – Ross tęskni za mną i nie może się doczekać mojego przyjazdu. O niczym innym przecież nie marzyłam.

Tak było kiedyś…

Jednak ostatnią osobą, z którą chciałaby się tym podzielić, był Nat. Szczególnie teraz, kiedy wizja jego wspólnego życia z Kathryn znowu nabrała realnych kształtów. Och, jakie to skomplikowane!

– W takim razie cieszę się, że wszystko poszło po twej myśli – skwitował Nat

No cóż, właśnie pogrzebał swą ostatnią szansę.

– Ja również, choć muszę przyznać, że bardzo będzie mi brakować dzieci – odpowiedziała, i tylko to ostatnie było prawdą.

– Więc prosto z lotniska zamierzasz udać się do Cowen Creek? – zapytał po chwili.

– Cóż, to chyba najlepsze wyjście z sytuacji. Skoro będziesz miał przy sobie Kathryn, moja pomoc nie będzie ci już potrzebna.

Pokiwał głową, choć w duchu wył z rozpaczy. Jak miał powiedzieć Purdy, że jest jedyną osobą na świecie, której potrzebował? Jak miał to uczynić, skoro ona pragnęła być tylko z Rossem?

– Oczywiście, że sobie poradzimy – mruknął. – Choć jestem pewien, że bliźniaki będą za tobą tęskniły.

– To tylko kwestia czasu, kiedy przyzwyczają się do Kathryn – odparła. – Jestem pewna, że ją pokochają. – Jakim cudem udało się jej to powiedzieć?

Kathryn… Mimo najszczerszych chęci, Nat jakoś nie mógł sobie wyobrazić, by poświęciła swoją karierę dla nieustannej zmiany pieluch, gotowania zupek…

Zapewne Kathryn czegoś od niego chciała. Z całą pewnością nie chodziło jednak o powrót do Mack River.

O cokolwiek jednak chodziło, Purdy powinna być przekonana, że Nat nie zostanie sam. Niech w dobrym humorze jedzie z Rossem do Cowen Creek i cieszy się swoim szczęściem. Nie zniósłby litości i poświęcenia z jej strony, nie powinna więc poznać prawdy.

Purdy nie pamiętała prawie nic z kilku następnych dni, jakie przeżyli w Londynie. Rozmawiała, jadła, piła, a jedynym jej pragnieniem stało się to, by za wszelką cenę nie dać po sobie poznać, jak bardzo cierpi. Na każdą myśl o zbliżającym się powrocie do Cowen Creek jej serce przeszywały bolesne, jątrzące ukłucia, a pod powiekami gromadziły się łzy. I tylko czasami, gdy była zupełnie sama, pozwalała na to, by płynęły. Nie przynosiło to jednak spodziewanej ulgi.

W przeddzień wyjazdu ojciec wziął ją na stronę, zapewniając, jak bardzo Nat przypadł mu do gustu, matka udzieliła ostatnich rad dotyczących opieki nad bliźniakami, a Marisa zobowiązała ją, by dała znać, jak tylko z Natem ustalą datę ślubu.

Jakoś to przetrzymała.

Natomiast podczas pożegnania z Ashcroftami prawie się załamała.

– Nawet nie wiesz, jak się cieszymy, że to właśnie ty będziesz opiekować się dziećmi Laury, kochanie. – Starsza pani miała łzy w oczach. – Harry i ja jesteśmy przekonani, że William i Daisy będą z wami szczęśliwi i że będziecie dla nich wspaniałymi rodzicami.

– Bardzo cię polubiliśmy – potwierdził jej mąż. – Odwiedzajcie nas, o ile to tylko będzie możliwe.

Na chwilę zapadła grobowa cisza.

– Oczywiście – odezwał się cicho Nat. – Będziemy. Kiedy wyszli na zewnątrz, załamana Purdy powiedziała cicho:

– Mam nadzieję, że kiedyś nam wybaczą nasze podłe kłamstwa. – Zamilkła na chwilę. – Kiedy zamierzasz powiedzieć im prawdę?

– Prawdę o czym?

– O tym, że ty i ja… Że ślubu nie będzie.

– Ach, to – Nat zawahał się. – Za kilka miesięcy dam im znać, że zerwaliśmy ze sobą. Zapewnię ich przy tym, że z Williamem i Daisy wszystko w porządku, więc pewnie nie będą zbyt długo rozpamiętywać rozpadu naszego związku.

Cleo, która odprowadzała ich na lotnisko, również nie kryła żalu z powodu ich wyjazdu.

– Szkoda, że musicie wracać tak prędko – powiedziała, obejmując każde z nich po kolei. – Cóż, wróciłam z cudownej podróży poślubnej i od razu dopadł mnie smutek.

– Uśmiechnęła się. – Ale jest się też z czego cieszyć. Swego czasu byłam przekonana, że wyjeżdżając z dwójką malutkich dzieci w nieznane, robisz błąd, Purdy. Teraz jednak jestem pewna, że wam się uda. Ty i Nat jesteście dla siebie stworzeni.

Przez cały dwudziestoczterogodzinny lot niemal nie odzywali się do siebie, wymianę zdań ograniczając tylko do spraw związanych z dziećmi.

Coś jednak zaintrygowało Purdy. Otóż Nat, jak na kogoś, kto miał spotkać się z miłością swojego życia, był dziwnie markotny i wyciszony. Z drugiej jednak strony zawsze tak się zachowywał. Emocje chował w sobie, a światu pokazywał obojętną twarz. A może po prostu od samego początku był przekonany, że Kathryn do niego wróci?

Purdy cofnęła się myślą do czasu, kiedy wspólnie z Natem pokonywała tę trasę w przeciwnym kierunku.

Jak bardzo była wtedy przekonana o swej miłości do Rossa… Jak bardzo pragnęła wrócić do Cowen Creek i usłyszeć od niego, że tęsknił… I jak bardzo nierealne jej się to wtedy wydawało…

Cóż, nie na darmo mówią, by nie pragnąć czegoś zbyt mocno, bo w najmniej oczekiwanym momencie może się to spełnić. Jak marzenie, które z czasem przemienia się w klątwę…

Purdy spojrzała przez okno samolotu, jednak ujrzała tylko grubą warstwę chmur.

Może, kiedy znajdzie się nagle na lotnisku w Mathison i ponownie spojrzy w niebieskie oczy Rossa, okaże się, że jej uczucia do niego w jakiś cudowny sposób ożyły? Może zakocha się w nim ponownie, jak wtedy, gdy zobaczyła go po raz pierwszy? Był przecież przystojny, zabawny, uroczy… Niemożliwe, żeby nie miało to już dla niej żadnego znaczenia!

Może po kilku dniach spędzonych w Cowen Creek sama będzie zachodzić w głowę, cóż takiego widziała w Nacie i skąd pomysł, że jest w nim zakochana?

Może.

Podparła dłonią głowę i poczuła na policzku jakiś chłodny przedmiot.

Pierścionek. Ten sam, który dostała od Nata tuż przed odlotem do Londynu. Pamiętała, z jaką obojętnością włożyła go na palec. Miała wrażenie, że miną lata, zanim przyzwyczai się do tego małego, okrągłego przedmiotu. Nie minął jednak miesiąc, a pierścionek stał się dla niej czymś tak naturalnym jak słońce na niebie. Był niemal częścią jej samej.

Już nie.

– Proszę, to należy do ciebie – powiedziała do Nata, ściągając pierścionek z palca. – Zdaje się, że nie będzie mi dłużej potrzebny.

– Zatrzymaj go, Purdy.

– Och, nie mogłabym…

– Dlaczego? – przerwał jej chłodno. – Mnie na nic się już nie przyda. Nie planuję w najbliższej przyszłości żadnych zaręczyn. Poza tym to prezent.

– W takim razie dziękuję. – Palce Purdy zacisnęły się wokół maleńkiego, delikatnego kółeczka.

Najwyraźniej ten pierścionek nie znaczył dla Nata nic, z pewnością nie przydałby się też na nic pięknej Kathryn, która, jak przypuszczała Purdy, gustowała w bardziej wyszukanej i kosztowniejszej biżuterii.

Z całego serca Purdy pragnęłaby znaleźć w sobie dość dumy i odmówić naleganiom Nata. Zbyt dobrze wiedziała jednak, że ten maleńki kawałek złota wkrótce stanie się wszystkim, co jej po nim pozostanie. Jeszcze raz z mocą zacisnęła dłoń.

Mimo że ta podróż była tak przykra, Purdy wiele by dała, by nie skończyła się nigdy. Zostało jeszcze trzydzieści siedem minut. Ostatnie trzydzieści siedem minut spędzone z Natem.

Purdy westchnęła ciężko.

Dwadzieścia minut. Piętnaście. Pięć…

Nagle znaleźli się nad Mathison. Maleńkie domki, pusta droga, hotel, sklep, do którego nie tak dawno przecież podrzucił ją Nat…

Kiedy samolot wylądował, Kathryn i Ross czekali już na lotnisku.

Purdy i Nat zbliżali się do nich bez słowa.

William, którego Nat trzymał w swych ramionach, nadal spał. Daisy, którą niosła Purdy, gaworzyła coś rozkosznie, zupełnie nie przeczuwając, co miało się za chwilę wydarzyć.

Rzeczywiście, Kathryn była wyjątkowo piękną kobietą, musiała w duchu przyznać Purdy. Takich kobiet mężczyźni nigdy nie zapominają i zrobią wszystko, by zatrzymać je przy sobie. Jakże naiwna była, sądząc, że będzie mogła zająć jej miejsce w sercu Nata.

Naiwna? Gorzej. Dziecinnie głupia!

Twarz Kathryn promieniała szczęściem.

– Och, Nat, nareszcie – zawołała, rzucając się na jego szyję, nie zauważając śpiącego w jego ramionach dziecka.

Jej okrzyk i gwałtowny ruch spowodowały, że rozbudzony William w jednej chwili zalał się łzami.

Nat, mamrocząc jakieś przepraszające wyjaśnienia, wywinął się zgrabnie z uścisku byłej narzeczonej i odruchowo rozejrzał za Purdy.

Odszukał ją wzrokiem w chwili, kiedy Ross, obejmując ją ramieniem, przywitał czułym pocałunkiem.

– Witaj z powrotem! – Spojrzał na nią przeciągle swym błękitnym spojrzeniem wiecznego chłopca.

O dziwo, Daisy na widok obcej twarzy zareagowała zupełnie inaczej niż jej braciszek. Nat niemal nie wierzył własnym oczom, widząc ją roześmianą i wyciągającą rączki w kierunku Rossa. Najwyraźniej jego słynny urok działał na całą bez wyjątku płeć piękną i wiek nie miał tu nic do rzeczy.

Nat spojrzał bezradnie na płaczącego w jego ramionach chłopca, który za nic nie chciał się uspokoić.

– Czy mógłbyś na chwilę potrzymać Daisy, Ross? – zapytała Purdy, wręczając mu dziecko. – Muszę pomóc Natowi.

Nat z wdzięcznością oddał Williama w jej ręce.

– To ty pewnie musisz być Purdy! – Kathryn spojrzała na nią z promiennym uśmiechem. – Witaj! Ross zdążył już opowiedzieć mi o tobie niemal wszystko.

Purdy uścisnęła jej dłoń i rozejrzała się za jakimś cieniem.

Tak jak podejrzewała, William uspokoił się dość szybko. Podała mu butelkę z wodą, którą wyciągnęła z torby.

Nie minęła chwila, jak niezmiennie z siebie zadowolona Kathryn znalazła się ponownie tuż obok niej. Tym razem, z Daisy na ręku.

– Ross i Nat poszli po bagaże – wyjaśniła. – To chwilę potrwa.

Mówiąc to, uśmiechnęła się do Williama, który bezpiecznie umoszczony w ramionach Purdy, odpowiedział jej tym samym.

– Przepraszam, William, wiem, że to moja wina – mówiła dalej Kathryn, bardziej zwracając się do Purdy niż do chłopca. – Nat zawsze śmieje się, że najpierw coś zrobię, a dopiero później pomyślę. Ale byłam taka szczęśliwa, kiedy go zobaczyłam! Mam mu tyle do powiedzenia! Martwi mnie tylko to, że wydaje się czymś zasmucony, wręcz przybity. Jeszcze nigdy go takim nie widziałam.

– To był męczący lot…

– Tak, wiem, ale odniosłam wrażenie, że nie tylko o to chodzi. – Kathryn rzeczywiście wyglądała na zatroskaną. Po chwili jednak zmieniła temat – Ale, ale. Nie masz pojęcia, jak Ross cię wychwalał, kiedy czekaliśmy na wasz przylot. Jak mu ciebie brakowało i jaką to wspaniałą jesteś kucharką. A wiesz, co mówią o żołądku i sercu mężczyzny, prawda?

Kathryn zaśmiała się, Purdy również odpowiedziała jej uśmiechem.

Właściwie nie było niczego, co mogłaby zarzucić byłej narzeczonej Nata. Rzeczywiście była piękną kobietą, a do tego, jak się okazało, wesołą, otwartą i serdeczną. Choć Purdy pragnęła ją znienawidzić, musiała szczerze przyznać, że nie miała do tego najmniejszego powodu. No, może poza jednym: Nat ją pokochał. Ale za to nie mogła jej winić.

Ross i Nat pojawili się z bagażami.

– Przepraszamy, że musiałyście czekać, ale już po wszystkim. – Nat spojrzał na Purdy z wyraźnym bólem w oczach. – Jeszcze chwila i wszyscy będziemy w domu.

Purdy znów poczuła, że jej serce przeszywa sztylet. W domu… powtórzyła w myślach. Nie tak wyobrażała sobie ten powrót do domu.

– Myślę, że lepiej będzie, jeśli ty i Ross pojedziecie pierwsi – powiedział Nat. – Wezmę Williama.

Purdy, jak porażona, zrobiła to, o co ją prosił.

Chciała coś powiedzieć, pożegnać się z dziećmi, ale jedyne, co mogła, to ucałować ich maleńkie główki.

Nie była w stanie wydobyć z siebie ani słowa. O dziwo, nie potrafiła również płakać, choć wprost rozpadała się z bólu.

Spojrzała bezradnie na Nata.

– Do widzenia, Purdy – powiedział, i nagle dotknął delikatnie ustami jej policzka. – I dziękuję. Dziękuję za wszystko.

Odwróciła się i zrobiła kilka kroków, lecz zaraz obejrzała się ponownie i, spojrzawszy na Nata, zawołała:

– Dasz mi znać, jak się wam układa?

– Możesz być spokojna – odkrzyknął.

– W takim razie do widzenia!

Jak na komendę William i Daisy zaczęli protestować głośnymi krzykami.

Niewiarygodnym wręcz wysiłkiem Purdy zmusiła się, by nie obejrzeć się za siebie, lecz nad łzami już nie zapanowała.

– Spokojnie – powiedział Ross. – Z pewnością dadzą sobie radę. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.

Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Niestety, Purdy nie mogła powiedzieć, by w jej przypadku była to prawda.

Grangerowie przywitali ją jak starego, powracającego z dalekiej podróży członka rodziny – serdecznie i wylewnie. Tym bardziej żałowała więc, że nie może odwdzięczyć im się tym samym. Za żadne skarby nie potrafiła wykrzesać z siebie nic więcej poza smutnym uśmiechem. Dodała też, że jest zmęczona podróżą.

Uczciwie mogła powiedzieć, że przez kilka następnych dni robiła wszystko, by jak najszybciej zapomnieć o ukochanym. Wymazywała z pamięci wydarzenia, a pierścionek schowała w najgłębszy kąt szuflady. Nie pytała o Nata i nie szukała sposobności, by czegoś się o nim dowiedzieć. Nadaremno.

Podobne fiasko poniosła, gdy próbowała obudzić w sobie dawne uczucie do Rossa.

Minęły niemal dwa tygodnie, zanim dotarły do niej pierwsze wieści z Mack River.

– Spotkałam w sklepie Bev Martelli – odezwała się przy stole Joyce Granger wkrótce po tym, jak wróciła z Mathison.

– A kto to taki? – zapytała Purdy z umiarkowanym zainteresowaniem.

– Jej mąż pracuje w Mack River – brzmiała odpowiedź. Purdy poczuła, jak serce zaczyna nagle uderzać gwałtownym, nieopanowanym rytmem.

– Ach, tak…

– Opowiadała, że w Mack River nie dzieje się najlepiej. Podobno Nat Masterman wciąż ma kłopoty ze znalezieniem stałej opiekunki do dzieci. Pierwsza wytrzymała trzy dni, druga niecały tydzień. Biedaczek, podobno ledwie daje sobie sam ze wszystkim radę. Bev stara mu się jakoś pomagać, ale sama ma trójkę małych dzieci.

– A… a co z Kathryn? – Purdy nie wierzyła własnym uszom. – Sądziłam, że przyjechała, by pomóc Natowi przy dzieciach.

– Wszyscy byliśmy o tym przekonani. Jednak Bev mówi, że Kathryn wróciła do Perth od razu, jak tylko pojawiła się pierwsza niania.

Jak to? Więc Kathryn nie ma teraz w Mack River? Co się stało? Dlaczego?

– Zaraz po powrocie z Mathison zadzwoniłam do Nata – kontynuowała Joyce. – Zaproponowałam mu, że jeśli chce poprosić o pomoc ciebie, to w ogóle nie musi przejmować się nami. W końcu my jakoś damy sobie radę, a on… Nat nie chciał o tym słyszeć. Zapewniał mnie, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i znakomicie daje sobie radę sam. Poza tym już wkrótce agencja ma przysłać kogoś do pomocy.

– Daje sobie radę? – powtórzyła za nią Purdy. – Jak może dawać sobie radę z dwójką niemowlaków i prowadzeniem farmy?!

– Znasz mężczyzn. Są zbyt dumni na to, by przyznać się do porażki. Czasami bywa to tylko śmieszne, ale w tym przypadku odbija się na dzieciach.

– Powinien bardziej myśleć o Williamie i Daisy niż o swojej głupiej dumie! – wykrzyczała oburzona Purdy.

– To przecież zwykły egoizm!

Dwa niemiłosiernie długie tygodnie umierała na samo wspomnienie o Nacie i dzieciach, a okazuje się, że już dawno mogła być w Mack River.

Nat powinien po prostu zadzwonić.

Ale nie! Był na to zbyt dumny. Stokroć bardziej wolał wydzwaniać do tej swojej głupiej agencji i przyjmować jedną nianię za drugą. A jak znosiły to dzieci?! Czy kiedykolwiek się nad tym zastanowił?

Już Purdy przywoła go do porządku. Tak na niego nawrzeszczy, że ucieknie do kąta i będzie cicho przepraszał.

– Pani Granger, czy może mnie pani zwolnić na kilka dni? – Purdy podjęła decyzję. – Zamierzam wybrać się do Mack River i powiedzieć Natowi Mastermanowi, co o nim myślę. A tak naprawdę należy mu się kara chłosty! – zakończyła z furią.

Nikt nie spodziewał się wizyty Purdy w Mack River, nikt więc nie wyszedł na jej powitanie. Trzymając niedużą torbę podróżną w ręku, ruszyła w stronę domu.

Już w połowie drogi dobiegły do niej znajome odgłosy. Najwyraźniej ani William, ani jego siostrzyczka nie spali. Płacz nasilił się, kiedy stanęła na stopniach drewnianej werandy.

Cichutko, by nie przestraszyć Nata ani tym bardziej dzieci, zajrzała do środka salonu.

Nat usiłował przewinąć Williama, jednocześnie próbując uspokoić wrzeszczącą w kojcu Daisy. Wyglądał na kogoś, kto znalazł się u kresu sił.

– Spokojnie, Daisy, zaraz przyjdzie twoja kolej – powiedział znużonym głosem. – Jak tylko skończę z twoim braciszkiem, natychmiast biorę się za ciebie.

Maleńka twarzyczka Daisy ponownie wykrzywiła się płaczem. Dziewczynka wyglądała jak siedem nieszczęść, z czerwoną buzią i oczami pełnymi łez.

A nie musiało przecież tak być. Jak Nat mógł do tego dopuścić?!

Nie mogąc się już powstrzymać, Purdy weszła do salonu i chwyciła Daisy w objęcia.

– Już spokojnie, maleńka – wymruczała, czule przytulając dziewczynkę. – Zobaczysz, wszystko będzie dobrze.

Wciąż walcząc z pieluszką Williama, Nat kątem oka zerknął w kierunku kojca, z którego jeszcze przed chwilą dobywał się żałosny płacz.

– Dobra dziewczyn… – zaczął, wciąż nie zdając sobie sprawy z nieoczekiwanej wizyty. – Purdy?! Purdy! Co ty tutaj robisz?

– A jak myślisz?! – odpowiedziała zirytowanym głosem. – Przyjechałam ci pomóc, bo kompletnie zapuścisz dzieciaki. Wydzwaniasz po agencjach, a ja to co? Powietrze? Jak mogłeś?

– Purdy… – Zaniemówił na chwilę. – Tego… no… robię, co w moich siłach. Staram się.

– Nie chodzi o to, by się starać, tylko o to, żeby robić jak należy. – Nie zamierzała mu odpuścić. Jeszcze nie. – To kompletna nieodpowiedzialność, Nat. Czy to twoja duma nie pozwoliła ci zadzwonić do mnie? Myślałam, że jesteśmy… przyjaciółmi. A przyjaciele sobie pomagają. Nie wiedziałeś?

Tak bardzo pragnął podbiec do niej, chwycić ją w ramiona, objąć, przekonać się, że jest prawdziwa. Że to, co widzi, nie jest snem. Tak bardzo chciał powiedzieć, jak za nią tęsknił, jak jej potrzebował…

– Purdy…

– Jak długo to tak trwa? – powiedziała szorstko. – Zaraz, maleńka. – Uśmiechnęła się do Daisy. – Już cię przewijam, kochanie.

Sięgnęła po pieluszkę.

– Trzy dni – odpowiedział zgodnie z prawdą. – Czyli od czasu, kiedy wyprowadziła się stąd ostatnia niania. Powiedziała, że William i Daisy to trochę za dużo jak na nią jedną. A starałem się jej pomagać, jak tylko mogłem. Błagałem ją, by została do czasu, kiedy agencja przyśle mi następną opiekunkę, ale nic z tego. Pomyślałem, że do tego czasu jakoś dam sobie radę…

– Dlaczego nie zadzwoniłeś do mnie? – Na twarzy Purdy w równym stopniu odbijało się zdziwienie, jak rozgoryczenie. – Musiałeś przecież wiedzieć, że jestem gotowa wam pomóc. Tak się nie postępuje, Nat. Żądam wyjaśnień. Te dzieci nie są mi obojętne, pokochałam je, a ty nie pozwoliłeś, bym się nimi zajęła, kiedy tego najbardziej potrzebowały.

– Dlaczego nie poprosiłem ciebie o pomoc? – powtórzył za nią smutno.

Tyle razy sięgał po słuchawkę telefonu… Tak bardzo tęsknił za Purdy! Tak wiele jej zawdzięczał, tak wiele jeszcze pragnął od niej i tyle sam chciał jej ofiarować. Lecz cóż miał zrobić? Znów wtrącać się w jej życie, a sobie zadawać kolejne rany? Jak miał poradzić sobie z tą głupią, niepotrzebną miłością? Po raz pierwszy w życiu był kompletnie zagubiony.

– Właśnie, dlaczego. Gdyby chodziło o nas, dorosłych, nie byłoby sprawy, ale, na Boga, te dzieci potrzebują troskliwej opieki.

– Tak, wiem, Purdy. Niby masz rację, ale nie do końca. Wiele ci zawdzięczam, lecz masz przecież swoje sprawy, swoje życie…

– Nie rozumiem… Powiedz wprost, o co chodzi. Był jakiś dziwny. Niepewny, zagubiony, smutny. Jak nie Nat. Coś go trapiło i nie chodziło tylko o dzieci.

Purdy spojrzała mu uważnie w oczy. Wyczytała w nich… ale nie, na pewno się myliła. Nie byli sobie przecież pisani.

– Jak mam ci powiedzieć wprost? To nie dotyczy Daisy i Williama, to dotyczy tylko i wyłącznie ciebie.

– Nat, powiesz wreszcie, o co chodzi? – Purdy była u kresu wytrzymałości.

– Dobrze, powiem. Nie chciałem przeszkadzać ci w twoich planach związanych z Rossem. Tyle razy podkreślałaś, jak bardzo ci na nim zależy, jak wielkie nadzieje wiążesz z powrotem do Cowen Creek, że po prostu nie chciałem ci tego psuć. Zasłużyłaś przecież na swoje szczęście, a ja życzę tobie jak najlepiej…

Milczała przez chwilę. To wszystko było takie nierealne, takie nieprawdziwe. Ich znajomość oparta była na udawaniu, na piętrowych kłamstwach, a przecież nie byli łgarzami, wszelkie oszustwo i krętactwo było im obce.

A jednak wciąż błąkali się w niedomówieniach, w grze pozorów. Czas z tym skończyć. Nastała chwila prawdy.

– Posłuchaj, Nat. Coś ci powiem, ale to za chwilę. Najpierw musisz mi coś przyrzec.

– Słucham, Purdy.

– Chodzi o dzieci. Jestem im potrzebna i niezależnie do czego doprowadzi nas ta rozmowa, będę się nimi opiekować. Obiecuję.

– Tak, ale…

– Żadne „ale", Nat. Obiecaliśmy Ashcroftom, że razem się nimi zajmiemy. Dość tych oszustw. Musimy dotrzymać słowa. Ja muszę.

Była twarda, ostra, zupełnie jak nie Purdy. No cóż, lwica walczyła o małe.

– Dobrze, zgadzam się – powiedział dziwnie miękko i łagodnie.

– A teraz zajmijmy się naszymi sprawami. – Nagle opuściła ją odwaga. Ale co tam, zbłaźni się nie pierwszy raz w życiu. Musiała jednak doprowadzić sprawę do końca. Musiała wyznać prawdę, choćby nie wiadomo jak bolała. Była to winna sobie. – Nie dzwoniłeś do mnie, by nie narażać mojego związku z Rossem… a prawda jest taka, że nie ma żadnego związku. To była pomyłka, zwyczajne zadurzenie… Czy nie wiedziałeś, że byłam gotowa zrobić wszystko, byle tylko wrócić z tobą do Mack River? – Purdy niemal rozpłakała się. – Pojechałam z Rossem tylko dlatego, że u twojego boku stanęła Kathryn. Czy ty naprawdę nic nie rozumiesz?

Zapadła cisza. Purdy i Nat wpatrywali się w siebie z taką intensywnością, jakby ujrzeli się po raz pierwszy w życiu. Nie, jakby zobaczyli siebie na nowo.

– Nie rozumiem. Ross, Kathryn… to jakiś kompletny absurd. Wszystko jest nie tak.

– Och, Nat, tak bardzo za tobą tęskniłam. Umierałam z miłości… – wyszlochała Purdy, zasłaniając twarz dłońmi. Łkała coraz głośniej.

Nie, tylko nie to! – pomyślał. Nie dość, że Daisy i William właśnie rozpoczęli swój koncert, to przybyła mu następna beksa. A on miał tylko dwa ramiona do obejmowania i tulenia.

Zanim zdecydował jednak, która z płaks najbardziej potrzebuje pomocy, jeszcze raz powoli powtórzył w myślach słowa Purdy.

Tęskniła za nim. Umierała z miłości.

Kochała go.

– Purdy… – powiedział ze ściśniętym gardłem.

– Przepraszam, naprawdę przepraszam. – Próbowała wytrzeć łzy, lecz wciąż kapały następne. – Nie miałam zamiaru ci o tym wszystkim mówić, ale jedyne, czego przez ostatnie dwa tygodnie pragnęłam, to być znowu z tobą i z dziećmi. I wtedy pani Granger powiedziała, że mnie nie chcesz… Dlaczego? Co ja ci złego zrobiłam? Czy to grzech się zakochać? Czy ci się narzucałam? Nauczyłam się cierpieć w milczeniu, bo taki już mój los…

– Długo tłumione rozgoryczenie wreszcie doszło do głosu.

– Ale dlaczego mnie nie chcesz, skoro tak bardzo ci jestem potrzebna?

Przy ostatnich słowach z jej oczu ponownie popłynął potok łez.

Dobrze, że wcześniej załatwiła sprawę dzieci. Już ona o nie zadba jak nikt inny. Przynajmniej im nie stanie się krzywda. Po takim wyznaniu Nat najchętniej by się jej pozbył, ale już nie może, bo dał słowo. A ona będzie cierpieć w milczeniu.

– Ja ciebie nie chcę? – zaśmiał się niepewnie. – Purdy, zapragnąłem cię w chwili, gdy ujrzałem cię po raz pierwszy. Jak możesz mówić, że ja ciebie nie chcę! To ty mnie nie chciałaś. Ale ja? Oszalałem na twoim punkcie. I to ja zamierzałem cierpieć w milczeniu…

Purdy przetarła zapłakane oczy.

– Naprawdę? – zaszlochała z niedowierzaniem. – Naprawdę?

Przełożywszy Williama na jedno ramię, Nat wyciągnął rękę w jej stronę.

– Chodź – poprosił cicho.

Nie kazała mu dwa razy tego powtarzać. Przybiegła i wtuliła się w niego całym ciałem, trzymając w ramionach najzupełniej już szczęśliwą Daisy.

– Czy naprawdę mam opowiedzieć ci o tym, jak za tobą tęskniłem? O tym, jak bardzo mi ciebie brakowało? I jak bardzo cię pragnę? – wyszeptał, tuląc usta do jej włosów.

Otulił ją szczelnie ramieniem, jakby obawiał się, że znów może ją stracić.

– Mam powiedzieć ci, jak bardzo cię kocham? – szepnął zdławionym głosem.

Uniosła w górę głowę.

Ich usta odszukały siebie z taką łatwością, jakby ćwiczyły się w tym od zawsze. Purdy westchnęła.

To był długi, namiętny pocałunek, jeden z tych, których nie zapomina się przez całe życie.

Nie miała zamiaru dopuścić do tego, by był w jej życiu ostatnim.

– Kocham cię, Nat. Ta dziwaczka Purdy cię kocha.

– Najpiękniejsza dziwaczka na świecie. Gdybym wiedział wcześniej, że twoje serce bije dla mnie… Dlaczego mi nie powiedziałaś? – zapytał z wyrzutem,

Purdy oparła głowę na jego ramieniu, nie mogąc nadziwić się, jak cudownie jest czuć ciepło jego ciała tuż przy swoim i wsłuchiwać się w spokojny rytm uderzeń serca. Dwóch serc.

– Byłam pewna, że nadal kochasz Kathryn.

– A ja sądziłem, że kiedy w to uwierzysz, będzie ci łatwiej.

– Łatwiej?

– Byłaś przecież do szaleństwa zakochana w Rossie. Nie chciałem krępować cię swoim uczuciem. Nie chciałem, żebyś poczuła się zagrożona, osaczona. Musisz jednak wiedzieć, że nigdy nie kochałem Kathryn tak, jak ciebie. I nigdy już tak nikogo nie pokocham.

– Jednak Ross mówił…

– Najwyraźniej mylił się. Kathryn wróciła tu tylko po to, by oznajmić mi, że wychodzi za mąż. Chciała, bym dowiedział się o tym od niej samej, a nie od kogoś życzliwego, których nie brakuje. To ładne z jej strony, tyle tylko, że nic a nic mnie to nie obchodzi. Jedyną kobietą, którą się interesuję, jesteś ty.

Purdy spojrzała na niego. To nie był sen, ale najprawdziwsza jawa. To nie były marzenia, ale rzeczywistość. Piękna, wręcz bajkowa.

I nagle pojęła coś niesłychanie ważnego. Jeśli bardzo się postaramy, może zdarzyć się tak, że rzeczywistość staje się jeszcze piękniejsza od naszych snów i marzeń.

– A ja przez cały ten czas myślałam, że jesteś nieprzytomnie zakochany w…

– Byłem. W tobie.

Delikatnie i czule dotknął ustami jej warg. Poddała mu się z ochotą.

Należeli do siebie. Nic ich nie rozłączy. Powiedzieli to sobie bez słów.

– Proponuję, żebyś jeszcze dzisiaj zadzwoniła do rodziców – wyszeptał – i powiadomiła ich, że ślub będzie tak szybko, jak szybko mogą przyjechać. Rodzice, siostry i cała reszta.

– Nie musimy spieszyć się aż tak. – Szczęśliwa Purdy roześmiała się. – Moja wiza jest ważna jeszcze cały rok. A ja się nigdzie nie wybieram. Choćbyś zaprzągł sto koni, nie wyrzucisz mnie stąd.

– Nie mam zamiaru czekać dłużej, niż to absolutnie konieczne. – Nat spojrzał na nią poważnie. Zerkając na dziwnie spokojne dzieci, dodał: – Poza tym nie masz nawet pojęcia, jak trudno znaleźć nianię, która chciałaby zamieszkać w miejscu takim jak to. Chcę mieć absolutną pewność, że już mi stąd nigdy nie uciekniesz. Wolę dmuchać na zimne.

– Więc zamierzasz odwołać tę dziewczynę z agencji? – Oczy Purdy mieniły się srebrzystoszarym blaskiem.

– Zadzwonię do nich jeszcze dziś po południu – zapewnił stanowczo. – Powiem im, że znalazłem nianię, jakiej potrzebuję. Że znalazłem… żonę.

Загрузка...