20

Aria powoli odpędzała od siebie sen, przecierając oczy i ziewając. Wieczorem długo była z J.T. i człowiekiem, który, jak się okazało, miał tytuł królewskiego herolda. Jego przodkowie rozgłaszali nowiny, wykrzykując je na ulicach miast, teraz herold miał do dyspozycji radiotelegraf. Aria pierwszy raz w życiu usłyszała o jego istnieniu.

Połączenie ze stanem Maine zajęto im dwie godziny, potem musieli poczekać, aż ktoś pojedzie po ojca J.T. Również Aria przez chwilę porozmawiała z panem Montgomerym, prosząc, by przekazał pozdrowienia żonie.

Później, gdy było już po wszystkim, J.T. mruknął coś o rodzicach, którzy paskudzą człowiekowi życie.

Pan Montgomery obiecał przysłać Franka, jak tylko będzie to możliwe.

Dopiero o północy J.T. odprowadził Arię do jej apartamentów. Zerknął na strażników po obu stronach drzwi i bez słowa zostawił ją na korytarzu.

Teraz Aria przeciągnęła się i zaczęła się zastanawiać, co znowu wymyślił J.T. Wiedziała, że o dziesiątej powinna być prawie sto kilometrów od Escalonu, w winnicy, gdzie miała wziąć udział w błogosławieństwie zbiorów. Ciekawiło ją, jak J.T. urozmaici jej ten dzień.

Garderobiane zebrały jej włosy z tyłu w niezwykle schludny, ścisły koczek. Zatrzasnęły metalowe spinki gorsetu i odziały ją w ponurą czarną suknię z wielką diamentową broszą na lewym ramieniu. Przez chwilę Aria zastanawiała się, czy nie wymienić broszy na pstrą, emaliowaną papugę z Key West, stanowiącą owoc wspólnych zakupów z Doiły, ale nie starczyło jej odwagi, by urzeczywistnić ten pomysł.

J.T. nie czekał na nią przed apartamentami, nie było go też w sali jadalnej. Zaczęła się już przyzwyczajać do zadawania pytań strażnikom, gdy coś ją interesuje. Dzięki temu dowiedziała się, że J.T. opuścił pałac przed szóstą rano i nie zostawił wiadomości, kiedy wróci.

Czekała do ostatniej chwili, ale musiała zdążyć na Święto Błogosławieństwa. Próbowała nie okazać rozczarowania, gdy ujrzała hrabiego Juliana, stojącego przy drzwiach jej samochodu. Spoglądał na nią surowo.

– Już myślałem, że znowu zamierzasz wymówić się od swoich obowiązków – powiedział z wyrzutem.

Nie odpowiedziała mu, bo miała poważne wyrzuty sumienia z powodu poprzedniego dnia. Spędziła go bardzo przyjemnie. Ale rozrywka nie jest dla księżniczek. Księżniczki mają wypełniać swoje obowiązki, a nie bawić się z dziećmi wieśniaczek i plotkować o amerykańskich gwiazdach filmowych.

– Ario, ludzie zaczynają szemrać – spróbował znowu Julian, gdy znaleźli się w długiej, czarnej limuzynie. Obok kierowcy, za szklaną przegrodą siedział żołnierz Straży Królewskiej. Za nimi jechał drugi samochód, również wypełniony żołnierzami. – Król jest za bardzo chory, żeby trzymać cię żelazną ręką, więc ten obowiązek spada na mnie. Zachowujesz się jak… jak ulicznica z tym ordynarnym, nie wychowanym Amerykaninem. Spędziłaś z nim wczoraj cały dzień i dziś nikt o niczym innym nie mówi. Jeśli nie dbasz o swoją rodzinę, to pomyśl, co mówi służba. Nie chcą kogoś, kto jest taki sam jak oni. Chcą prawdziwej księżniczki. Słyszałem, że ośmieliłaś się nawet pojawić wśród ćwiczących żołnierzy. Czy ty nie masz szacunku dla prywatności tych ludzi?

Aria siedziała w samochodzie z dłońmi splecionymi na kolanach. Z każdym słowem Juliana czuła się gorzej. Nagle ku jej kompletnemu zaskoczeniu żołnierz z przedniego siedzenia dyskretnie się odwrócił i mrugnął do niej. Omal nie zachichotała. Najbardziej zaskoczyło ją jednak, że ten człowiek wyraźnie słyszy każde słowo Juliana, chociaż zawsze sądziła, że przegroda jest dźwiękoszczelna.

Julian dalej wylewał z siebie żale, Aria go słuchała, ale już się nim nie przejmowała. Może i rodzina się jej wstydziła, lecz nie wyglądało na to, żeby poddani podzielali to uczucie.

Spotkanie z ludźmi tego dnia było zupełnie inne niż poprzedniego. Wszyscy byli ubrani odświętnie i starali się zachowywać jak najbardziej elegancko. Uśmiechano się do niej, ale nikt się nie śmiał, tylko po prostu zadawano jej pytania. Bardzo to było nudne.

Ludzie zdawali się zadowoleni z widoku hrabiego Juliana i nieustannie pytali o datę ślubu. Przecież już jestem mężatką, miała ochotę odpowiedzieć Aria.

O pierwszej po południu ruszyli z powrotem do samochodu. Nagle Aria wyczula zapach jedzenia. W szpalerze ludzi była niewielka przerwa, przez którą zobaczyła, jak w pewnym oddaleniu, pod ścianą domku kobieta nakłada coś wielką łychą do kawałka chleba, który podawała małemu chłopcu. Aria wiedziała, co to za smakołyk, jadła go kiedyś jako dziecko. Brało się gruby kawał lankońskiego chleba prosto z pieca, z grubą, ciągnącą się skórką, rozcinało się w środku i nakładało tam dużą łyżkę potrawki z kurczaka w sosie winogronowym. A wierzch smarowało się kozim serem.

Aria machinalnie odwróciła się od drzwi samochodu, które Julian trzymał dla niej otwarte, bąknęła „przepraszam” i przedostała się przez szpaler do tamtego domu.

– Czy mogę spróbować? – spytała zdumioną kobietę. Staruszka znieruchomiała.

– Babciu! – zawołał chłopiec, przywołując kobietę do rzeczywistości. Nałożyła łychę potrawki do chleba, rozsmarowała ser i podała pajdę Arii.

– Bardzo dziękuję – powiedziała Aria, odgryzając kęs. Nagle zdała sobie sprawę z milczenia tłumu za jej plecami. Odwróciła się; miała na wargach nieco sosu. – Pyszne – powiedziała.

Z tłumu rozległy się wiwaty. Żołnierz ze straży podał jej chusteczkę, spostrzegła, że w pobliżu znajduje się jeszcze czterech jego kolegów. Ubezpieczali jej przejście przez tłum.

– Księżniczko – usłyszała i zobaczyła małego chłopca wyciągającego do niej kubek z kamionki. – Proszę, serwatka.

Aria z uśmiechem wzięła kubek.

– Dziękuję – powiedziała.

– Pani w ogóle nie jest jak prawdziwa księżniczka – powiedział mały, szczerząc do niej zęby.

– Jeszcze raz dziękuję – powiedziała i tłum wybuchnął śmiechem. Strażnicy zrobili dla niej przejście, którym wróciła do samochodu.

Julian pienił się ze złości. Przez całą drogę do pałacu raczył ją wykładem, a ona tymczasem spokojnie kończyła pajdę chleba, popijając serwatką. Julian chciał wyrzucić kubek na drogę, ale mu nie pozwoliła.

Po przyjeździe do pałacu żołnierz, który jechał obok kierowcy, otworzył przed nią drzwi.

Podała mu kubek.

– Chciałabym podziękować tej kobiecie za posiłek. Czy mógłby się pan dowiedzieć, czego jej potrzeba?

– Widziałem pusty kurnik – powiedział cicho żołnierz.

– Zapełnijcie go – powiedziała Aria, zanim Julian zdążył spojrzeć na nią z wymówką w oczach. – Czy wie pan, gdzie jest porucznik Montgomery? – spytała szeptem.

– W koszarach straży, wasza wysokość.

Aria odwróciła głowę tak, żeby Julian jej nie usłyszał.

– Czy może pan dopilnować, żeby za dwadzieścia minut przygotowano mi konia?

Żołnierz tylko skinął głową, bo obeszli już samochód i Julian mógł ich usłyszeć.


Ucieczka przed Julianem sprawiła Arii nieco kłopotów. Biegnąc przez dziedziniec w stronę stajni, zauważyła podejrzliwe spojrzenia na twarzach kilkorga członków swojej rodziny. Koń stał osiodłany, a czterech żołnierzy Straży Królewskiej czekało, by jej towarzyszyć.

W niewiele minut później dotarła na plac ćwiczeń straży i powściągnęła konia. Zaczęta się przyglądać ćwiczącym. J.T. był wśród nich, nosił jedynie opaskę na biodrach i trenował ze strażnikiem walkę na kije. Wzrostem dorównywał przeciwnikowi, miał jednak bledszą karnację skóry i nie tak mocną budowę ciała. Z kijem radził sobie nie najlepiej, toteż odnosiło się wrażenie, że strażnik tylko się z nim bawi.

– Nauczy się – powiedział żołnierz towarzyszący Arii. – Jeszcze rok i będzie najlepszy w Lankonii.

Aria uśmiechnęła się na te słowa, ale zaraz przypomniała sobie, że za rok J.T. będzie prawdopodobnie w Stanach Zjednoczonych, a ona będzie żoną Juliana.

W tej chwili J.T. spojrzał na nią. Skinęła mu dłonią i w chwilę później J.T. leżał jak długi na ziemi.

– Myśl o tym, co robisz – ryknął ćwiczący z nim strażnik.

Aria podbiegła do J.T.

– Jesteś ranny? – spytała, klękając przy nim. Spojrzała ze złością na strażnika. – Stracisz głowę, jeśli go skrzywdziłeś.

J.T. uśmiechnął się do niej, rozcierając uderzone ramię.

– Mogę umrzeć ze wstydu, ale tylko tyle. Powiedz Raxowi, że nie mówiłaś poważnie.

Aria wiedziała, że wielu żołnierzy przygląda im się z zaciekawieniem. Szczerze żałowała, że zrobiła z siebie takie pośmiewisko, ale zanim zdążyła się odezwać, na plac wbiegła Gena. Była prawie naga, miała na sobie tylko sukieneczkę do pół uda, zasłaniającą jedno ramię, i grubą, złotą bransoletę na prawym przedramieniu.

– J.T., miły – jęknęła Gena i opadła przy nim na kolana. – Czy wszystko w porządku? Czy nic ci się nie stało?

Aria bez słowa wstała i z godnością odeszła. Już miała dosiąść konia, gdy dopadł jej J.T. Chwycił ją za ramię i pociągnął ku drzewom. Usiłowała się wyswobodzić z jego uścisku.

– Chodź, dziecino, nie złość się – uspokajał ją, głaszcząc jej ramiona.

Skóra J.T. była rozgrzana i okryta potem. Aria miała jego tors o centymetry przed twarzą.

– Musiałem coś z nią zrobić. Wszędzie za mną łaziła, więc oddałem ją pod opiekę kobietom, żeby trochę z nimi poćwiczyła. W ten sposób nie sprawia kłopotów.

– A tobie się podoba. Bez wątpienia widok Geny w tej kusej spódniczce… – Nie dokończyła, bo zamknął jej usta pocałunkiem. Gdy skończył, brakowało jej tchu. Przytuliła policzek do jego wilgotnej piersi.

– Nie powinniśmy tego robić – powiedział po dłuższej chwili. – Będzie nam trudniej się rozstać. Powiedz lepiej, co robiłaś dziś rano.

– Gena jest taka ładna – powiedziała Aria, tuląc się do niego jeszcze mocniej.

Odsunął ją na tyle, by móc wygodnie na nią spojrzeć.

– Nie taka ładna jak ty. I nie taka bystra. I nie ma w sobie tyle kobiecości.

– Naprawdę? – Na jej twarz powracał uśmiech.

– Naprawdę. – Pocałował ją znowu, tym razem delikatnie. – A teraz powiedz, co robiłaś. Czy straż cię pilnuje? Czy byłaś bezpieczna? Chodź, wrócimy na plac. Poczęstuję cię piwem i porozmawiamy.

Skończyło się na tym, że Aria spędziła całe popołudnie na placu ćwiczeń. Pierwszy raz zobaczyła też ćwiczące kobiety, a przy okazji Genę uczącą się walki wręcz. Mężczyźni przyglądali się pojedynkom z wielką powagą, ale w ich oczach Aria dostrzegła ogniki wesołości. Zrobiło jej się przykro, że okazała zazdrość o młodszą siostrę, która patrzyła na nią z jawnym uwielbieniem.

Aria pochyliła się do J.T.

– Jaki jest ten Frank, który ma przyjechać? – spytała.

J.T. popatrzył na Genę i zaczął się uśmiechać.

– Możliwe, że akurat w sam raz dla niej, chociaż nie sądzę, żeby chciał tu zostać. Będzie pasował do tego otoczenia zupełnie tak samo jak ja.

Arii zachciało się śmiać, bo jeśli ktokolwiek tu pasował, to właśnie Jarl. Był ubrany w białe kimono, miał nagie uda, siedział na drewnianym stołku i popijał piwo. Mógłby być jednym z żołnierzy Straży Królewskiej. Kapitan straży pochwycił jej spojrzenie i uśmiechnął się, jakby przechwycił tę myśl.

W pięć minut później rozpętało się piekło, przyjechał bowiem Julian w długiej, czarnej limuzynie. Prostackie zachowanie Arii przejęło go zgrozą, tym bardziej że następczyni tronu była już spóźniona na herbatkę w Towarzystwie Miłośniczek Historii. Aria odjechała z nim, otoczona żołnierzami, zanim Julian zdążył zobaczyć Genę w niekompletnym stroju.

Przez cztery kolejne dni Aria starała się zachowywać jak należy. Rankiem odbywała przejażdżki z Julianem i sześcioma strażnikami, potem udzielała przedpołudniowych audiencji, o dziesiątej opuszczała pałac i brała udział w niezliczonych spotkaniach. Jarla nie widywała. Nie przychodził na kolację, nie pokazał się też na występie Narodowej Opery Lankońskiej. Sopranistka była nie najlepsza, więc tenor bez przerwy zasłaniał ją na scenie. To z kolei irytowało śpiewaczkę, która fałszowała coraz gorzej. Aria obawiała się, że zaśnie.

Gdy następnego ranka jadła śniadanie, do sali jadalnej wkroczył J.T. – wyglądał na zmęczonego.

– Zaraz przylatuje Frank. Jedziesz ze mną?

Aria szybko dopiła filiżankę herbaty i wyszła z nim ku zdumieniu krewnych zgromadzonych przy stole. Odezwał się dopiero, gdy jechali na lotnisko, siedząc obok siebie na tylnym siedzeniu samochodu. Zdawał się pożerać ją wzrokiem.

– Tęskniłem do ciebie. – Ujął jej dłoń i mocno uścisnął. Przez chwilę milczeli, po czym nagle zaczęli mówić jedno przez drugie.

J.T. opowiedział jej, że pracował po osiemnaście godzin dziennie. Jeździł po Lankonii i usiłował tłumaczyć plantatorom, że można przerobić winogrona na rodzynki. Dwa razy rozmawiał drogą radiową z prezydentem Rooseveltem i wyglądało na to, że Stany Zjednoczone kupią rodzynki.

– Ale niezbyt wiele – powiedział J.T. – W Kalifornii rosną miliony winogron na rodzynki. – Westchnął. – Musimy pomyśleć, jak inaczej postawić twój kraj na nogi.

– Musimy – powtórzyła szeptem Aria. – Ty i ja.

Gdy przybyli na lotnisko, właśnie lądowały dwa amerykańskie samoloty. Z pierwszego wysiadło kilku starszych mężczyzn i stu żołnierzy. Ci ludzie mieli się zająć wydobyciem wanadu.

Z drugiego samolotu wysiadł człowiek metr osiemdziesiąt wzrostu, który równie dobrze mógł mieć dwadzieścia lat jak czterdzieści pięć. Był ciemnowłosy, miał czarne oczy i wielkie ciało, które sprawiało takie wrażenie, jakby ważyło znacznie więcej niż w rzeczywistości. Na ładnej twarzy gościł gniewny grymas.

– To jest właśnie Frank – powiedział J.T., ciągnąc Arię za sobą.

– On ma niby siedemnaście lat? A dlaczego jest taki zły?

– Urodził się w złym humorze, ale się go nie bój. To dobre dziecko.

Aria stała nieco z tyłu, podczas gdy J.T. ściskał dłoń Frankowi.

– To jest jej wysokość księżniczka Aria – powiedział w końcu J.T.

– Miło mi – odparł chłopak, wyciągając do niej rękę. Aria wymieniła z nim uścisk dłoni. Frank spojrzał znowu na J.T. i Aria jakby przestała dla niego istnieć. – Kiedy bierzemy się do roboty? Przywiozłem kupę narzędzi i będę gotów, jak tylko skończy się wyładunek skrzyń.

Aria zerknęła w stronę samolotu i zobaczyła, że obsługa oprowadza ze schodków trójkę dzieci.

– Kto to?

J.T. popatrzył na stojącego niedaleko pilota.

– Co to za dzieciaki?

– Sieroty. Ich krewni zginęli we Francji i ktoś przeszmuglował ich do samolotu. Nie mamy z nimi co zrobić, póki nie dolecimy do Stanów. Liczymy, że tam się nimi ktoś zaopiekuje.

– Ja je wezmę – powiedziała Aria, zanim uprzytomniła sobie, co mówi.

– Ależ wasza wysokość… – zaprotestowała lady Werta, która znalazła się na lotnisku wkrótce po przyjeździe Arii z J.T. Teraz karcąco patrzyła na Arię.

Aria spojrzała na pilota i powtórzyła głośno i wyraźnie.

– Wezmę te dzieci, a Lankonia przyjmie wszystkie sieroty, które tylko będziecie w stanie znaleźć.

Pilot uśmiechnął się pobłażliwie.

– Niech pani pamięta, że dookoła trwa wojna. Są tysiące sierot. Nie wygląda na to, żeby ten kraj mógł im dać utrzymanie.

Na to wystąpił J.T.

– Jeśli jej wysokość mówi, że przyjmie dzieci, to trzeba je tu przywieźć. Weźmiemy dzieci bez względu na kraj pochodzenia i na pewno je wyżywimy.

Pilotowi wyraźnie nie spodobała się postawa J.T.

– Dobra, chłopie, wiesz, co robisz. Chcesz dzieci, będziesz miał dzieci.

Aria, bardzo zadowolona z siebie i swego męża, podeszła do spłoszonych Francuziątek i zaczęła z nimi rozmawiać. Lady Werta nie chciała, by jej pani dotykała brudnych dzieciaków, ale zbyła ją lekceważącym gestem.

W drodze powrotnej do pałacu Aria trzymała na kolanach dwulatka, a po jej bokach siedzieli trzylatek i czterolatek. J.T. i Frank rozmawiali o transporcie winogron z górskich winnic.

W pałacu wybiegła im na powitanie Gena. Jak zwykle odrobinę się z tym spóźniła, więc po zbiegnięciu ze schodów miała bardzo efektowne rumieńce. Ze starannie wymodelowanej fryzury uciekł jej jakiś kosmyk. Wyglądała doprawdy niebiańsko.

Aria zwróciła się do siostry, żeby ją pozdrowić, ale Gena zatrzymała się znienacka z wytrzeszczonymi oczami. W sekundę później minęła Arię jak pogrążona we śnie i stanęła zapatrzona we Franka Taggerta. Na widok Geny Frank przestał robić złą minę, nawet z wrażenia lekko otworzył usta.

– Chcą chyba, żeby ich sobie przedstawić – powiedział J.T. z uśmiechem. Złączył dłonie nastolatków. – Geno, to jest Frank. Frank, to jest Gena. A teraz, Geno, możesz wziąć Franka na dwór i się z nim pobawić.

Oboje ruszyli korytarzem jak zahipnotyzowani.

– Nie jestem pewna… – zaczęła Aria. – Chcę powiedzieć, że Gena jest… A Frank jest…

– Młody. Oboje są młodzi. Chodź, znajdziemy coś do jedzenia. Założę się, że dzieci są głodne. – J.T. z Arią jeszcze raz zerknęli śladem Geny i Franka, po czym ruszyli ku sali jadalnej.

Tego wieczoru Aria osobiście wykąpała maluchy i kazała wstawić łóżeczka do swojej sypialni. Następnego rana cztery lankońskie małżeństwa poprosiły o audiencję. Ludzie usłyszeli o dzieciach i bardzo prosili, by oddać je im na wychowanie.

Aria nie chciała rozstawać się z maluchami, dala je jednak pod opiekę parze, która znała francuski.

W dwie doby później wylądował amerykański samolot, na pokładzie którego znajdowało się sto siedemnaścioro dzieci, w większości francuskich, lecz także włoskich. Przyleciały właśnie w chwili, gdy rodzina królewska zgromadziła się na uroczystą defiladę z okazji zwycięstwa nad plemionami północnymi w 1084 roku.

Straż Królewska dowiozła dzieci do stolicy na końskich grzbietach, na motocyklach, Fordami, a nawet w wózkach pasterskich. Defiladę przerwano, a J.T. zaczął przekazywać dzieci królewskiej rodzinie.

Po kilku niezbyt głośnych protestach dzieci zabrano do pałacu, gdzie zaczęto przygotowywać gorącą kąpiel za kąpielą. Odbyło się szorowanie.

Freddie, Nickie i Toby zorientowali się, że mają nowych słuchaczy. Opowiadali więc o swej dzielności wobec krwiożerczych jelonków i ogłupiałych gołębi. Lady Barbara wybrała trzy włoskie dziewczynki i osobiście je wykąpała. Babka Sophie wykrzykiwała polecenia dwóm starszym chłopcom, którzy bili się przez całą drogę w samolocie, a teraz nagle spotulnieli jak baranki. Ciotka Bradley wybrała dwóch przystojnych czternastolatków.

Aria i J.T. rozdzielili pozostałe dzieci wśród innych mieszkańców pałacu, aż w końcu wszystkie zostały wyszorowane od stóp do głów.

– No, i dobrze – powiedział J.T. Wspólnie z Arią wykąpał czternaścioro dzieci, po czym oddali je pod opiekę dam dworu, by je nakarmiono i ubrano we wszystko, co tylko może pasować na dzieci. Gdy wreszcie zostali sami, usiedli na wilgotnej, marmurowej posadzce w łazience Arii.

– Czemu tak na mnie patrzysz? – spytała Aria.

– Przypominam sobie tę kobietę na wyspie, która wszystkiego żądała. Nie chciałaś nawet pozwolić, żeby człowiek z ludu siedział obok ciebie, a teraz sama wykąpałaś tyle zwyczajnych dzieci.

– Lankonia potrzebuje dzieci. Cokolwiek zrobiłam, służy to mojemu krajowi.

– Naprawdę? Czy mam rozumieć, że wszystko robisz wyłącznie dla swojego kraju?

Sekundę później leżał na niej; ich ręce zdzierały mokre, pochlapane mydłem ubrania. Gnało ich gorączkowe pragnienie.

– Dziecino, och, dziecino, stęskniłem się za tobą – powtarzał J.T., obejmując jej piersi.

Kochali się na zimnej, marmurowej podłodze. Potem J.T. podniósł ją z ziemi i posadził na krawędzi wanny. Tam rzucił się na nią z nową energią, aż w końcu Aria wpadła do wody, która pozostała po kąpieli. J.T. nie przerwał jednak, tylko szarpnął za łańcuszek i wyciągnął zatyczkę. Dalej powtarzał długie, mocne pchnięcia, a woda spływała do rur. Skończyli się kochać razem, spleceni na dnie marmurowej wanny.

J.T. poruszył się pierwszy. Nagle spojrzał na Arię, jakby była czymś odrażającym, i wygramolił się na posadzkę.

– Muszę iść. Muszę się stąd wynosić – wymamrotał, naciągając mundur. Pragnął oddalić się od Arii tak szybko, jak tylko potrafił. Wybąkał do widzenia i uciekł z jej apartamentów, jakby goniły go legiony diabłów.

Zlekceważył strażników przy drzwiach i pośpieszył korytarzem, zbiegł ze schodów i znalazł się na zewnątrz. Zatrzymał się dopiero w Królewskim Ogrodzie. Drżącymi rękami zapalił papierosa.

Uwiedzenie, pomyślał. W tym kraju wszystko jest uwodzicielskie.

Gdy tylko chciał coś zjeść, jedzenie na niego czekało. Rzucał ubranie gdziekolwiek bądź, a po minucie już go nie było. Zawsze w pobliżu czekali milczący ludzie, gotowi spełnić jego najdrobniejszy kaprys. Jeśli chciał, by przygotowano mu samochód, wystarczyło powiedzieć.

No, i wciąż miał wybór! Mógł prowadzić samochód sam albo zażyczyć sobie kierowcę. Mógł wstawać wcześnie albo spać do późna. Mógł nic nie robić albo pracować po dwadzieścia godzin dziennie. Mógł pływać, jeździć konno, wspinać się na góry, ćwiczyć z atletami, spacerować po bezkresnych ogrodach. Wolność, jaką dawały te wszystkie wybory, była upajająca. J.T. oparł się o drzewo i zaciągnął tytoniowym dymem.

Była też Aria, najbardziej uwodzicielska ze wszystkiego. Patrząc, jak wygląda w sukni zmoczonej wodą po kąpieli dzieci, przypominał sobie kobietę poznaną na wyspie. Król powiedział, że Aria jest dobra i pełna ciepła, ale J.T. do tej pory mu nie wierzył. A jednak taka była, choć skrywała to pod maską wyniosłości.

Teraz rozumiał ją lepiej. Przecież wychowano ją w przekonaniu, że świat istnieje po to, by jej służyć. Zastanowiło go, jaki on sam by był, gdyby wychowano go właśnie w ten sposób. Czy upodobniłby się do Toby’ego i urządzał dąsy, gdyby znalazł skrawek listka w truskawkach? Czy przyzwyczaiłby się do kaszmirowych swetrów tak, że ciskałby je na podłogę jak Gena? Czy przywykłby do służących na tyle, że nie zauważałby ich obecności? Czy wierzyłby, że władzę nad innymi ma z woli Bożej?

Czuł zatęchłą atmosferę tego pałacu, lecz mimo to pozwalał się jej uwodzić, stawał się jej częścią. Od dzieciństwa uwielbiał gorącą czekoladę. Nigdy o tym nie wspominał, bo wiedział, że nieprawdopodobnie wyćwiczona służba pałacowa przygląda się temu, co kto je, i dba o to, żeby ulubione produkty zawsze były pod ręką. Właśnie przed chwilą przerwał rozmyślania i pociągnął za sznur dzwonka przy łóżku, i natychmiast zjawił się Walters, który przyniósł mu filiżankę gorącej czekolady.

Przez ostatnie kilka dni, odkąd nabrał przekonania, że Straż Królewska jest w stanie zapewnić ochronę Arii, pracował po wiele godzin. Zatrudnił dwóch sekretarzy Arii, dwóch inteligentnych mężczyzn, którzy na ogół nie narzekali na nadmiar obowiązków. Pomagali mu w sprawdzaniu, kto potrzebuje pieniędzy lub kto skorzystałby na śmierci Arii. Wprawdzie Aria podróżowała po kraju, jakby nikt nigdy nie próbował jej zabić, ale J.T. nie zapominał o tym ani na chwilę. Swym zachowaniem wprawiał w ciężkie zakłopotanie kamerdynera Arii, który traktował go jak członka rodziny królewskiej. Tymczasem J.T. spędzał mnóstwo czasu z personelem kuchennym, chcąc usłyszeć jak najwięcej plotek. Miał jednak wrażenie, że nikt nic nie wie. Nie zbliżył się ani na krok do rozwiązania zagadki zamachów na życie Arii.

Starał się traktować swój pobyt w Lankonii jak pracę do wykonania i nic poza tym, ale mu się nie udawało. Po pierwszym rozstaniu z Arią był wściekły, prawie się cieszył, że udało mu się jej pozbyć. Wciąż pamiętał, w jaki gniew wpadł, gdy dowiedział się, że Aria go oszukała i przyjdzie mu zostać w Lankonii na zawsze. Wtedy myślał tylko o tym, że Aria domaga się od marynarza życia na lądzie. A poza tym wkurzyło go, że dał się zrobić w konia jak dziecko. Dziadek Arii, który polecił mu zostać w Lankonii, bynajmniej nie poprawił mu humoru.

Minęło jednak kilka tygodni i J.T. lepiej zrozumiał, co to znaczy być członkiem rodziny królewskiej. Widział, jakie znaczenie ma Aria dla zwykłych ludzi. Mieszał się z tłumem, więc słyszał ten szczególny ton poważania, który przybierano mówiąc o następczyni tronu.

Dopalił papierosa, zdeptał niedopałek i uśmiechnął się na wspomnienie dnia spędzonego z Arią w winnicy. Wtedy nie była księżniczką, tylko jego dziewczyną. Był z niej dumny. Patrzył na twarze ludzi, początkowo widział, jak nieufnie się do niej odnoszą, ale potem zobaczył też, jak bardzo ją lubią. Właśnie lubią, w staroświecki sposób, nie dlatego że to ich obowiązek, lecz dlatego, że Aria jest sympatyczna, wesoła i interesuje się ich życiem.

Tego wieczoru było mu bardzo, bardzo trudno się z nią rozstać. Naturalnym zakończeniem dnia byłoby iść z nią do łóżka, tak jak powinien zrobić prawdziwy mąż. Wiedział jednak, że nie wolno mu Arii dotykać, bo jest tylko pożyczona i będzie musiał ją oddać.

Od tej pory trzymał się na dystans. Starał się o niej zapomnieć i miał nadzieję, że również ona go zapomni. Za każdym razem, gdy widział ją z tym hrabciem, coś ściskało go w piersi, ale się nie wtrącał. Musiał jednak przyznać, że część plotek, które go doleciały, sprawiła mu niewysłowioną przyjemność. Aria przeszła przez tłum i poczęstowała się chlebem upieczonym przez wieśniaczkę, a potem z wdzięczności przesłała jej stadko kur. J.T. wątpił, czy Aria zdaje sobie sprawę z tego, jak takie zachowania przysparzają popularności wśród ludu.

Udawało mu się wytrwać w postanowieniu, choć czasem tracił panowanie nad sobą. Jakże podobała mu się Aria na placu ćwiczeń wojskowych, gdy zagroziła strażnikowi. Zupełnie jakby była wodzem na miarę Kowana. A potem ten wspaniały atak zazdrości o Genę! To kobieta, a nie następczyni tronu popędziła w gniewie do konia. Że też później musiał spokojnie patrzeć, jak porywa mu ją sprzed nosa ten nadęty hrabcio. Tępak nie pojmował, że to, co Aria robi poza oficjalnym harmonogramem zajęć, jest o niebo ważniejsze od herbatek z tłustymi arystokratkami. J.T. miał ochotę rozgnieść tego afektowanego gnojka. Kapitan straży położył mu dłoń na ramieniu dosłownie w ostatniej chwili.

I w końcu stało się najgorsze ze wszystkiego, co mogło się stać: znowu się z nią kochał. Nie długo, bez pośpiechu, przez całą noc, tak jak mu się marzyło. Uległszy wreszcie pragnieniu, które musiał tłumić za każdym razem, gdy ją widział, po prostu rzucił się na nią. A ona odpowiedziała tą samą namiętnością co poprzednio.

Musiał z tym skończyć! Trzymać ręce z dala od Arii i skupić się na zadaniu, które należało wykonać. Strażnikom zalecił szczególną czujność, wyczuwał bowiem, że w najbliższych dniach szykuje się następny zamach na życie następczyni tronu. Był pewien, że tym razem sprawca zostanie ujęty. Natychmiast po tym zamierzał wrócić do Stanów.

Zamknął oczy, wciągnął w nozdrza zapach sosen i kwiatów. Wyobraził sobie morze. Ożeni się z jakąś milą dziewczyną, która lubi morze, osiądzie w Warbrooke, będzie pracować w rodzinnej stoczni i wychowywać gromadkę dzieciaków. Chciał mieć zupełnie zwyczajne życie, nic szczególnego. Nie rządzić żadnym królestwem. Nie mieć złotego tronu. Nie mieć korony. Nie śmiać się z żartów pięknej księżniczki.

– Cholera jasna! – zaklął na głos. Pomyślał, żeby zbudzić Franka i porozmawiać z nim o jakimś projekcie albo jeszcze lepiej od razu wziąć się do przeróbki starych silników samochodowych. Nigdy nie widział ludzi, którzy wiedzieli o konserwacji maszyn tak mało jak Lankończycy. Stanowczo potrzeba tu było kilku szkól zawodowych, żeby młodzi ludzie mogli się dowiedzieć, jak dbać o sprzęt. Dlaczego właściwie w tym kraju nie ma przyzwoitej uczelni rolniczej? I dlaczego dziewczęta nie uczą się na sekretarki i pielęgniarki?

Przerwał ten potok myśli; wziął głęboki oddech. Nie jemu martwić się o Lankonię. Za parę tygodni już go tu nie będzie, a to, co zrobią król Julian i królowa Aria, nic go nie obchodzi.

Mijając garaż, zauważył, że wszystkie światła się palą. Usłyszał dudniący, gniewny głos Franka Taggerta:

– Mówiłem: klucz francuski, a nie kombinerki.

– Skąd mam wiedzieć, które jest które? – J.T. usłyszał niemniej rozzłoszczony głos Geny. – Jestem księżniczką, a nie mechanikiem samochodowym.

– Właśnie widzę, że do niczego się nie nadajesz. To jest klucz francuski. Ojej, żabko, nie plącz.

J.T. roześmiał się w mroku i pomyślał, że lepiej tym dwojgu nie przeszkadzać. Wyglądało na to, że Geną poszłaby za Frankiem na koniec świata. Jutro pewnie będzie się zastanawiać, co widziała w takim staruchu jak on, J.T.

Z uśmiechem wrócił do swej opustoszałej, smutnej sypialni. Przynajmniej ktoś gdzieś był szczęśliwy.

Загрузка...