Szkarłat i śnieg

Choćby były grzechy wasze jako szkarłat, jak śnieg wybieleją.

Proroctwo Izajasza


Wjechaliśmy na rynek miasteczka w trzy konie. Równiutkim stępem, pysk przy pysku. Po prawej ręce miałem Kostucha, któremu twarz zasłaniał obszerny kaptur. Bynajmniej nie z uwagi na delikatny żołądek bliźnich. Co to, to nie, moi drodzy. Kostuch jest dumny ze swojej twarzy, a i ja uznaję, że czasem przydaje się, kiedy ktoś na nią spojrzy. Teraz jednak sakramencko wiało, a w dodatku zacinał ostry, lodowaty deszczyk. Jak na wrzesień było wyjątkowo paskudnie, a nasze konie miały całe nogi i brzuchy utytłane w błocie. Po mojej lewej ręce, na potężnym gniadoszu, jechali bliźniacy. Czasami śmiano się z tego, iż jeden wielki koń dźwiga dwóch małych ludków, ale ten śmiech milkł zazwyczaj, kiedy żartownisie mieli okazję zobaczyć twarz Kostucha. Albo gdy ujrzeli niewielkie kusze, które bliźniacy zawsze nosili pod obszernymi pelerynami. W dodatku naładowane, co powodowało pewną nerwowość, w chwilach kiedy jechali za moimi plecami i potykał im się koń. Z tych kusz nie ustrzelilibyście rycerza w płytowej zbroi z odległości dwustu stóp. Ale z pięćdziesięciu, grot przebijał grubą, drewnianą deskę. A to najzupełniej wystarczało.

Tak więc wjechaliśmy stępa do tego zapomnianego przez Boga i ludzi miasteczka w nadziei, że znajdziemy w miarę przyzwoitą gospodę. Bliźniacy mieli ochotę jeszcze na małe co nieco, ale w tym miejscu mogli się najwyżej dorobić brzydkiej choroby albo parchów. Mnie przede wszystkim zależało na koniach. Żywię głęboki szacunek dla stworzeń, które zmuszone są dźwigać nas na grzbietach, i uważam, że powinnością każdego jeźdźca jest dbanie o wierzchowca. Kiedy miałem szesnaście lat, zabiłem człowieka, który znęcał się nad koniem. Teraz nie jestem aż tak pochopny, bo z wiekiem złagodniałem, ale sentyment jednak pozostał.

Tym razem nie dane nam było rozejrzeć się za gospodą. Pierwsze co zobaczyliśmy, to tłum. Pierwsze co usłyszeliśmy, to wrzask. Pierwsze co poczuliśmy, to smród nasmołowanych szczap. Na przeciwległym końcu rynku zebrała się tłuszcza, w środku której widziałem jakąś postać w białej koszuli. Wszyscy popychali ją, spluwali na nią, okładali kułakami. Opodal stało trzech żołnierzy z miejskiej straży. Glewie oparli o ścianę i dowcipkując, popijali piwo z dzbana. Tego, że dowcipkowali, rzecz jasna, nie słyszałem, bo hałas był zbyt duży, ale poznałem po ich roześmianych twarzach. Choć w tym wypadku wypadałoby raczej powiedzieć: roześmianych mordach. Wszyscy przypominali dobrze spasione świnie o tępych pyskach, a fakt, że na głowie mieli skórzane hełmy, o dziwo, tylko pogłębiał to wrażenie.

Na samym środku ryneczku stał dwumetrowy, osmolony i przeżarty rdzą pal, a wokół niego ustawiono stos nasmołowanych szczap. Bardzo niefachowo ustawiono, jakby ktoś się mnie pytał. Po zapaleniu tego stosu grzesznik zaczadzieje w parę chwil i nie zazna łaski oczyszczającego bólu. A przecież tylko ból może dać mu szansę na wkroczenie, w dalekiej przyszłości – rzecz jasna, do Królestwa Niebieskiego. Niemniej fakt, że słup był metalowy, świadczył o tym, iż podobne igraszki już się w miasteczku odbywały i środek rynku był miejscem do odgrywania pięknego teatrum ku uciesze serc miejscowej gawiedzi.

Strażnicy zobaczyli nas, ale nim zdołali się zorientować, już wjechaliśmy w tłum. Ktoś wrzasnął, kogoś Kostuch kopnął podkutym butem, ktoś inny wylądował twarzą w błotnistej kałuży.

– Stać! – ryknąłem na cały głos. – W imię Świętego Officjum!

Nie powiem, żeby tłum umilkł od razu i aby otoczyła nas nabożna cisza. Tłum jest tylko tłumem, i dość długo trwa, zanim ktokolwiek zdoła nad nim zapanować. Ale mój głos był na tyle donośny, a my na koniach i pod bronią wyglądaliśmy na tyle groźnie, że w końcu tłum odszedł od nas jak fala odpływu.

– Kto tu jest przy władzy? – spytałem.

Już niezbyt głośno, bo nie ja mam zdzierać gardło, tylko oni mają w pokorze słuchać.

– Jaż-żem jezd burmajssster – burknął ktoś i wyszedł przed innych.

Człeczek o szczurzej twarzy i w utytłanej błotem kapocie. Spojrzałem na niego.

– Znaczy się burmistrz – powiedziałem. – Ty wydałeś polecenie przygotowania stosu?

– Jaż-żem – powtórzył, choć po chwili zastanowienia – ale zz-gim mmmm-aaam przyjjj… cot?

Tym „cot” zakończył, jakby spluwał. Nie podobał mi się jego stosunek do życia. Coś nad wyraz pewnie czuł się, mając za plecami tłumek współmieszkańców. Nie zdawał sobie sprawy, jak szybko rozbiegną się, kiedy tylko zaświergoczą bełty kusz, a on sam zwali się w błocko z pierzastymi drzewcami sterczącymi z piersi. Ale na razie nie miałem ochoty ani potrzeby, by go zabijać, chociaż bliźniacy pewnie byli nie od tego.

– Jestem Mordimer Madderdin, licencjonowany inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu. – Uniosłem się lekko w strzemionach i teraz wypowiedziałem swą kwestię głośniej, bo chciałem, by mnie słyszano.

I tym razem zapadła prawdziwa cisza, a burmistrz, czy burmajster, jak wołał się nazywać, nagle pozostał samiuteńki. I tylko obok, trzy kroki od jego stóp, leżała postać w białej koszuli (znaczy kiedyś białej, bo w tej chwili biel ledwie prześwitywała spoza plam błota). Tłum cofnął się, kto mógł, zniknął szybciutko w zaułkach, w dopiero co otwartych drzwiach. A ci, co nie zdążyli zniknąć, odwrócili się, udając, że trafili w to miejsce najzupełniej przypadkowo. A więc było tak, jak zazwyczaj.

– Dobrze, że się przyznajesz. Wiesz, jaka jest kara za uzurpowanie sobie praw sądu inkwizycyjnego? – zapytałem łagodnym tonem. – Karą tą jest kastracja, darcie pasów i palenie na wolnym ogniu.

Widziałem, jak krew odpływa z jego twarzy.

– A wierz mi, że stos będzie dobrze położony. Tak, abyś długo mógł oglądać spalone kikuty własnych nóg, zanim ogień dojdzie do witalnych części ciała.

Nie wiedziałem, czy rozumie, co oznacza słowo „witalne”, ale musiał mieć jednak choć trochę wyobraźni, bo o ile to możliwe, zbladł jeszcze bardziej.

– Nie straszcie go, inkwizytorze – usłyszałem nagle chłodny głos i jakaś postać w czarnym płaszczu wysunęła się przed burmistrza.

Człowiek ten miał bladą twarz okoloną smolistoczarną brodą i niepokojące oczy. Lewy policzek poznaczony śladami po ospie, a prawy po rozdrapanych pryszczach. Był jeszcze młody i chyba dlatego nosił brodę, by dodać sobie wieku i powagi.

– A kim ty jesteś, obsrajtuchu? – zapytał Kostuch i swobodnym ruchem odrzucił kaptur.

Naszemu rozmówcy oczy się tylko lekko rozszerzyły, gdy ujrzał Kostucha w całej krasie, ale nic nie powiedział, nie cofnął się i nawet nie zmienił wyrazu twarzy. Trzeba przyznać, że miał silną wolę, mili moi, bo nie każdy wytrzymuje spojrzenie w oblicze Kostucha tak dobrze.

– Jestem proboszczem parafii świętego Sebastiana w Thomdalz – powiedział takim tonem, jakby obwieszczał światu, że właśnie został wybrany papieżem.

– To jest Thomdalz, tak? – Machnąłem ręką. – Niezła dziura, księże, nie ma co… Cóżeś przeskrobał, że zesłali cię do podobnego gnojowiska? Zruchałeś kochankę swojego biskupa?

Kostuch i bliźniacy roześmiali się jak na komendę, a Kostuch trącił księdza czubkiem buta w pierś. Tylko trącił, ale czarnobrody zachwiał się i wylądował siedzeniem prosto w błocie. Bliźniacy tym razem zawyli ze śmiechu. Ech, te ich drobne radości… Kątem oka spojrzałem na trzech strażników stojących przy ścianie. To byli, wbrew pozorom, mądrzy chłopcy. Żaden nawet paluszkiem nie dotknął opartych o mur glewi.

Ksiądz, czerwony na twarzy, jakby zaraz miał dostać apopleksji, chciał się zerwać, ale Kostuch najechał na niego koniem i przewrócił go znowu. Tym razem na plecy.

– Nie wstawaj, klecho – poradził mu łagodnie Kostuch. – Pan Madderdin tak sobie teraz porozmawia z tobą, jak powinien rozmawiać inkwizytor z księdzem. On na koniu, ty leżąc w błocie.

Oj, nie lubił ten mój Kostuch księży. I nic dziwnego, bo kto ich niby lubił?

– Wybacz – powiedziałem. – Mój przyjaciel jest w gorącej wodzie kąpany. Ale wróćmy do rzeczy. Co to, kurwa twoja mać, ma być – podniosłem znowu głos i wskazałem stos przygotowany na rynku. – Czy ty myślisz, osłojebie, że to jest zabawa? Teatrum dla gawiedzi? Jak śmiesz palić kogoś bez zgody Officjum? Bez obecności licencjonowanego inkwizytora? Bez Sądu Bożego?

Ksiądz leżał w błocie i milczał. Bardzo słusznie, bo nienawidzę, kiedy mi się przerywa.

– Kto to jest? – czubkiem buta wskazałem na postać w białej koszuli.

Buty też miałem zabłocone ponad ludzkie pojęcie. Wiedziałem, że kobieta żyła, bo przed chwilą widziałem, jak spazmatycznie zagarnęła palcami ziemię.

– Czarownica – powiedział i słyszałem w jego głosie tajoną wściekłość. – Oskarżona o zesłanie uroków i trzy zabójstwa. Skazana przez ławę zgodnie z prawem i obyczajem…

– Od kiedy ława miejska ma prawo skazywać na stos i decydować, czy ktoś jest czarownikiem, czy nie?! – wrzasnąłem na niego.

Nie, żeby mnie to wszystko dziwiło. Na prowincji działy się gorsze rzeczy i nie mieliśmy innego wyjścia, jak przymykać oczy, kiedy się zdarzały. No, ale nie wtedy, kiedy zdarzały się w naszej obecności.

– Wy dobrzy jesteście, jak komuś krowę ukradli z pola – rzekł Kostuch – a nie brać się wam do czarów i herezji.

– Właśnie – przytaknąłem. – Miałem zostać tylko jedną noc w waszym parszywym miasteczku, ale czuję, że zabawię dłużej. Burmistrzu – spojrzałem na człowieczka, który stał przy nas i słuchał tej rozmowy, nie wiedząc, gdzie oczy podziać. – W imieniu Świętego Officjum obejmuję władzę do czasu wyjaśnienia wszystkich kwestii i wydania wyroku. Macie tu areszt?

– Jazzna spraw-wa, wielmożżż… – odpowiadał zgięty w głębokim ukłonie, i to mi się podobało.

– Zaprowadźcie tam kobietę, dajcie jej jeść, pić i niech nikt się nie waży nawet tknąć jej palcem. A dla nas – kwatera. Najlepsza, jaką macie. Aha, i jeszcze jedno. Na jutro, żeby stolarz wyrychtował mi stół. Długi na siedem stóp, szeroki na dwie. Na górze dwie żelazne klamry, na dole dwie następne. Każcie go wnieść do jakiejś izby w tym waszym areszcie. Jest tam palenisko albo kominek?

– Zzzz-najdź…

– Jutro o świtaniu chcę mieć wszystko gotowe. Protokoły z przesłuchania przez ławę są?

– Zzą, wielmożżżz…

– Dziś wieczorem chcę je widzieć w kwaterze. Zrozumiałeś wszystko?

– Tttak, wieee-el…

– To na co jeszcze czekasz?

Kostuch parsknął krótkim, złym śmieszkiem, a burmistrz zwinął połę kapoty i pogalopował przez błoto, jakby mu się paliło pod tyłkiem.

– A ona? – zapytałem, kręcąc głową, ale nie mógł mnie już usłyszeć.

– Podnieście ją – rozkazałem strażnikom – i zamknijcie w tym areszcie.

Chwycili glewie, jakby miały im się na coś przydać, i podskoczyli do leżącej kobiety. Szarpnęli ją za włosy i ramiona, aż krzyknęła głośno i jękliwie. Zdążyła osłonić piersi, bo koszula pękła z trzaskiem pod wpływem szarpnięcia. Twarz miała całą w błocie, ale nietrudno było zauważyć, iż to była ładna, młoda twarz. I ładne, młode piersi.

– Tylko jak mi się któryś do niej dobierze – powiedziałem bardzo cicho, ale strażnicy doskonale słyszeli – to własnoręcznie zedrę mu skórę ze stóp i podpiekę w ogniu. Zrozumiano?

Chwycili ją za ręce i za nogi jakoś tak ostrożniej niż przed chwilą i powlekli w stronę murowanego budyneczku po drugiej stronie rynku. Rozpaczliwie płakała.

– Teraz ty, klecho z błota – spojrzałem na księdza, który rozsądnie nie ruszył się z miejsca – możesz wstać.

Wstał, otrzepując i wycierając płaszcz, co wydawało się zadaniem beznadziejnym, bo cały był uwalany brunatno szarą mazią.

– Złożę oficjalną skargę na pańską działalność, inkwizytorze – powiedział i głos mu nawet nie zadrżał. – Zgodnie z artykułem dwunastym prawa o ściganiu czarowników…

Tym razem kopnąłem go prosto w twarz i poleciał na plecy już bez przednich zębów. Zeskoczyłem z siodła, błoto chlupnęło mi pod podeszwami, i nachyliłem się nad nim.

– Wiem, co mówi artykuł dwunasty – rzekłem, chwytając go za brodę. Teraz miał ją całą w czerwieni. Rzeczywiście wytłukłem mu dwa zęby. – Oraz wszystkie inne. A ty masz o świcie zjawić się na przesłuchaniu tej kobiety, zrozumiano? Jako, niech będzie, asystent kościelny. Wyrażam się jasno?

– Tak.

Gdyby nienawiść we wzroku mogła zabijać, leżałbym już martwy jak kamień. Baa, gdyby nienawiść we wzroku mogła zabijać, leżałbym już martwy jak kamień wiele lat temu! Nigdy się tym nie przejmowałem. Trzepnąłem go wierzchem dłoni w nos aż chrupnęła chrząstka.

– Tak jest, mistrzu inkwizytorze – podpowiedziałem, a on grzecznie powtórzył.

– O właśnie. – Odwróciłem się od niego, tylko po to, by zobaczyć, jak przez błocko na środku rynku biegnie kilkunastoletni chłopak i wrzeszczy:

– Wielmożni panowie, wielmożny burmajśter prosi na kwaterę.


* * *

Kwaterą okazało się składające z trzech pokoików piętro gospody, z której naprędce wygoniono innych gości.

– Pościel – powiedział Kostuch z niedowierzaniem. – Jak ja dawno nie spałem w pościeli!

W moim pokoju, największym z wszystkich trzech, legały już na stoliku protokoły przesłuchania, obok oliwna lampka i zapasik oliwy, a także spory i mocno omszały gąsiorek wina.

– Mogę, Mordimer? – Kostuch spojrzał wygłodniałym wzrokiem, a ja skinąłem głową.

Łyknął potężnie, aż mu zagulgotało w gardle, a potem odjął gąsiorek od ust i przetarł je wierzchem dłoni.

– Boga się nie boją – powiedział z uczuciem.

– Takie złe? – zmarszczyłem brwi.

– Nie, Mordimer! Takie dobre! Istna małmazja.

– A skąd ty się nauczyłeś takich słów? Istna małmazja – powtórzyłem za nim i pokręciłem głową. – Zejdź lepiej do gospodarza i powiedz, że ma przynieść biegusiem kolację. Dla mnie dobrze wypieczony kapłon, kasza ze skwarkami, cebulowa polewka z grzankami i dzbanek świeżego, zimnego piwa. A bliźniakom niech podeśle jakąś dziewkę, bo w drodze rui już nie dawali spokoju tym swoim narzekaniem. Tylko… Kostuch. – Wstałem z zydla. – Żeby jej nie uszkodzili, pamiętaj.

– Nie, no jasne, Mordimer, co ty?

– Aha, już ja was znam, łajdaki. Żadnego umiaru w zabawie… Dobra, idź…

Usiadłem przy stoliku i zajrzałem do protokołów. Sądowy pisarz miał najwyraźniej kłopoty z kaligrafowaniem albo też nie był zupełnie trzeźwy, kiedy robił notatki, bo pergaminy były zabazgrane w niepojęty wręcz sposób. Na szczęście odcyfrowywanie podobnych gryzmołów należało do mojego wyszkolenia. Nie, żebym przepadał za tym zajęciem, ale cóż: mus to mus.

Lektura była na tyle ciekawa, że kiedy przyniesiono kolację, nawet nie oderwałem się od papierów. Prawą ręką przewracałem strony, a w lewej trzymałem kapłona (naprawdę był dobrze wypieczony!) i leniwie go sobie pogryzałem. Cebulowa zupa z grzankami stygła obok. Nic to, w razie czego przyniosą drugą…

W końcu odłożyłem papiery, odłożyłem też na tacę resztki kury i wyszedłem na korytarz. Zza drzwi bliźniaków dobiegały jakieś sapania, jęki i śmiechy. Westchnąłem i wszedłem. Na łóżku leżała dziewka w podkasanej koszuli, z obwisłymi piersiami wywalonymi na wierzch. Pierwszy uwijał się między jej nogami (nawet nie zdążył zdjąć spodni, tylko zsunął je do połowy ud), a Drugi siedział przy jej twarzy i leniwie bił ją po policzkach wyprężonym kutasem. Jak na takich małych ludków, bliźniacy mieli naprawdę potężne instrumenty, ale na dziewce nie zdawało się to robić większego wrażenia. Leżała spokojnie i tylko posapywała, a kiedy zobaczyła, że wchodzę, mrugnęła do mnie lewym okiem. Kostuch na razie siedział obok na zydlu i przypatrywał się wszystkiemu z głupim uśmieszkiem. Kostuch lubi patrzyć.

– Chodź – skinąłem, a on posłusznie wstał. Zamknąłem drzwi za nami i zostaliśmy na korytarzu.

– Ale dają, co Mordimer… – Kostuch wykrzywił twarz w uśmiechu.

I tak to właśnie jest. Biedny Mordimer pracuje i główkuje, jak zarobić pieniądze, a wszyscy wokół myślą tylko o zabawie.

– Słuchaj no – powiedziałem. – Słyszałeś kiedyś, żeby w Hezie skazano czarownicę, która nie przyznała się do winy?

Kostuch może nie dysponuje zbyt lotnym umysłem, ale z całą pewnością ma świetną pamięć. Potrafi cytować rozmowy, o których ja już nawet nie pamiętam, że się odbyły. Teraz na jego twarzy odbił się wysiłek twórczego myślenia. Mimo woli odwróciłem wzrok.

– Mam – rzekł radośnie. – Jedenaście lat temu sądzono Bertę Kramp, kramarkę. Trzy razy ją brali do mistrza, ale ona nic, Mordimer! – popatrzył na mnie ze zdumieniem.

– Nieźle – przytaknąłem.

Bo rzeczywiście nie zdarzało się prawie nigdy, by grzesznik nie pękł przy pierwszej, góra drugiej inwestygacji. Tylko prawdziwi zatwardzialcy tkwili w błędach nawet przy trzecim przesłuchaniu, ale zwykle ono okazywało się decydujące. A Berta Kramp wytrzymała trzy śledztwa. Zawsze twierdziłem, iż kobiety są twardsze niż mężczyźni. Mężczyźnie wystarczy pokazać rozpalony drut do przekłuwania jąder albo nadstawić nad przyrodzeniem kociołek z płynną siarką, by zaczął śpiewać jak z nut. A kobietę złamać już nie tak łatwo. Dziwne, prawda? Chociaż wasz uniżony sługa na wszystko miał swoje metody.

– Ale mieli na nią takie haki, że i tak ją spalili.

– Dzięki, Kostuch. Miłej zabawy.

Uśmiechnął się upiornie, a ja wróciłem do papierów. Oskarżona Loretta Alzig, wdowa, dwadzieścia sześć lat, żyła z majątku zmarłego męża, kupca zbożowego. Nie przyznała się do winy. Ani do morderstw, ani do uprawiania czarnej magii. A mimo to ją skazano. Gorzej, nie została poddana zwyczajowemu śledztwu. Mówiąc językiem prostych ludzi: nie torturowano jej. Dlaczego? Protokół pełen był luk, nie zadano podstawowych pytań, nie powiedziano nawet, jak umarli ci trzej mężczyźni. Nic o nich nie wiedziałem, poza tym, że przesłuchujący nazywali ich zalotnikami. A więc młoda, ładna wdówka miała trzech absztyfikantów. Dlaczego chciała ich zabić? Zapis testamentowy? O tym też nie było mowy w protokole. Pokręciłem głową. Ech, te miejskie sądy.


* * *

Wstałem równo ze świtem. Słońce pobłyskiwało przez okiennice. Wiatr przegonił gdzieś ciężkie, burzowe chmury i kiedy otworzyłem okna, zobaczyłem, że rynek schnie w promieniach słońca. Zapowiadał się ładny, wrześniowy dzień. Dobra pora na auto da fe. Ziewnąłem i przeciągnąłem się, aż chrupnęło mi w kościach. Dojadłem wczorajszą, zimną zupę cebulową i zagryzłem ją resztkami kaszy. Czas wstawać do pracy, biedny Mordimerze – pomyślałem. Wszedłem do pokoju bliźniaków. Leżeli na łóżku spleceni z tą swoją dziwką, jak wielkie, trójgłowe zwierzę. Pierwszy wypinał w stronę drzwi blady, krostowaty tyłek i akurat pierdnął przez sen, kiedy wchodziłem. Szturchnąłem go czubkiem buta (karczmarz zapewniał, że sam je wyczyści i faktycznie, błyszczały, jak psu jajca), a on zerwał się na równe nogi. Chyba jeszcze był trochę wcięty, bo zachwiał się na nogach.

– Budź Kostucha i za dwa pacierze macie być na dole – powiedziałem sucho.

Wyszedłem przed karczmę (może śniadanko, dostojny mistrzu? – usłyszałem głos karczmarza, ale tylko machnąłem ręką) i zacząłem odmawiać Ojcze Nasz. Przy drugim „daj nam siłę, Panie, byśmy nie wybaczali naszym winowajcom!”, usłyszałem na schodach tupot, i bliźniacy wypadli na próg. Kostuch pojawił się dopiero przy „Amen”. Ale jednak zdążył.

Areszt mieścił się w podziemiach pod ratuszem. Ha, ratusz to szumnie powiedziane! Był to jednopiętrowy, murowany budynek z ciemnożółtej cegły, zdobiony drewnianymi gontami. W sali na parterze czekali już na nas brodaty ksiądz, burmistrz i dwóch strażników. Tym razem bez glewi.

– Dddostojjjjni pppa-panowie – zająknął się burmistrz, a ksiądz skinął nam głową, patrząc spode łba.

Przyjrzałem mu się i zauważyłem, że ma napuchnięty nos, a wargi pokryte świeżymi strupami.

– Siadajcie – wskazałem miejsca przy okrągłym stole.

Na blacie leżał talerz z zimnym mięsem i pszennymi plackami, a obok stał garniec piwa i gąsiorek, chyba z wódką. Odszpuntowałem go i powąchałem. O tak, to była mocna, śliwkowa wódka. Cóż, być może w trakcie przesłuchania przyda się tym z nas, którzy mają słaby żołądek.

– Przeczytałem protokoły. – Rzuciłem na stół plik papierów. – To jest gówno, panowie.

Ksiądz chciał już coś powiedzieć, ale w porę kłapnął zębami. Być może nie chciał znowu mieć przetrąconego nosa.

– W związku z tym, zanim zejdziemy do oskarżonej, chcę, żebyście udzielili mi informacji. Liczę, że będą wyczerpujące oraz szczere.

– Z-z-zzapew – powiedział burmistrz i chciał coś dodać, ale uniosłem dłoń.

– Zasady są takie: ja pytam, wy odpowiadacie. Zrozumiano? Kim byli trzej zamordowani?

– Di-di-di – zaczął burmistrz.

– Dietrich Golz, handlarz końmi. Balbus Brukdoff, mistrz farbiarski i Peter Glaber, mistrz rzeźnicki – odparł zamiast niego ksiądz. – Dwaj wdowcy i kawaler.

– Macie tu farbiarnię? – zdziwiłem się. – No proszę. Jak zginęli?

– Zża-zża-zża…

Spojrzałem pytająco na księdza.

– Zżarły ich robaki – wyjaśnił niechętnie i jakby z obawą w głosie.

– Wszy z waszej gospody? – zażartowałem sobie.

– Kiedy umarli, wyszły z nich długie, grube, białe glisty – rzekł ksiądz i przeżegnał się szybko. – Z wszystkich otworów.

Przyglądałem im się chwilę w milczeniu. Burmistrz uciekał wzrokiem, a ksiądz wręcz przeciwnie – patrzył mi prosto w oczy. Wziąłem ze stołu pszenny placek i ugryzłem. Dobry, świeżo wypieczony.

– Kto był świadkiem tego wydarzenia?

– W przypadku Golza tylko jego stajenny, ale robaki wypełzające z ciał Brukdoffa i Glabera widziało kilkanaście osób…

– Jjjja…

– Gdzie są te robaki?

– Schowały się w ziemi.

– Jasne – powiedziałem. – Kostuch?

– Nie pamiętam nic takiego, Mordimer – odparł, tak jak się spodziewałem.

– Czarna magia, księże, co?

– Tak sądzę – przytaknął poważnie.

– Kto wie… – odparłem w zadumie i podrapałem się po brodzie. – Chcieli się z nią żenić?

– Ttt-ttak.

– Zapisali jej coś w testamentach?

Burmistrz spojrzał na mnie, jakby po raz pierwszy usłyszał słowo „testament”, a ksiądz wzruszył ramionami.

– Chyba coś tam zapisali – rzekł niepewnie.

– A więc nic cennego, jak sądzę – skwitowałem. – Co znaleziono w czasie przeszukania? Pentagram? Zakazane księgi? Trucizny? Lalki?

– Nnn-nic.

– Nic – powtórzyłem. – Zabawne, prawda, Kostuch?

Nie odpowiedział, bo i nie spodziewałem się po nim odpowiedzi.

– Podsumujmy, co usłyszałem. – Wstałem od stołu, biorąc następny placek, bo były naprawdę smaczne. – W mieście ginie trzech szanowanych obywateli. Ginie, przyznaję, w niecodzienny sposób. Oskarżona o morderstwa dokonane za pomocą czarnej magii zostaje młoda wdowa, do której wszyscy trzej się zalecali. Nie ma śladów jej przestępstwa, nie ma motywów, podejrzana nie przyznaje się do winy. A wy nie wzywacie biskupiego inkwizytora, ba!, nie sprowadzacie chociażby kata, do czego, nawiasem mówiąc, i tak nie mieliście w tym wypadku prawa, i nie przesłuchujecie jej we właściwy sposób, tylko skazujecie od razu na stos. Wyrok wydany zostaje jednomyślnie przez burmistrza, dwóch ławników i księdza proboszcza, który występował jako asystent kościelny. Czy coś się nie zgadza w tym, co powiedziałem?

– Wszy-wszy…

– A więc: zgadza się. No cóż, czas porozmawiać z oskarżoną, prawda?

Skinąłem na Kostucha, bo obecność mego towarzysza przydaje się przy przesłuchaniach. Sam widok jego twarzy wywołuje u oskarżonych jakąś dziwną chęć zwierzeń.

Burmistrz zerwał się i odpiął od pasa klucz, którym otworzył solidne, dębowe drzwi w rogu pokoju. W mrok prowadziły strome, kamienne schody.

Areszt miejski składał się z trzech odgrodzonych przerdzewiałymi kratami cel (wszystkie oprócz tej jednej były puste) i większej komnaty, w której ustawiono zamówiony przeze mnie stół oraz mały stolik i cztery zydle. Na stoliku zauważyłem gęsie pióro, kałamarz oraz zwój czystych papierów i pięcioramienny świecznik z wypłakanymi do połowy grubymi, woskowymi świecami. W rogu komnaty stał żeliwny piecyk pełen żarzących się różowo węgli. Ale i tak było tam pioruńsko zimno i wilgotno.

Spojrzałem w głąb celi. Jasnowłosa kobieta, w sztywnej od błota koszuli, siedziała na służącym jej za posłanie wiechciu słomy i patrzyła na mnie ze strachem w oczach. Nasze spojrzenia spotkały się na moment.

– Wyprowadźcie oskarżoną – rozkazałem, a jeden ze strażników szybko podskoczył do zamka i zaczął się siłować z opornym kluczem.

Patrzyłem na niego przez chwilę, a potem usiadłem na zydlu przy stoliku.

– Kostuch, burmistrzu, księże – zaprosiłem pozostałych.

Strażnik wywlókł kobietę na środek pokoju. Nie krzyczała ani nie opierała się. Dawała sobą powodować, jakby była tylko szmacianą lalką.

– Połóżcie ją na stole i przy wiążcie dłonie i kostki do klamer – powiedziałem.

Strażnik zacisnął więzy, a ona syknęła w pewnym momencie z bólu.

– Nie za mocno – powiedziałem łagodnie.

– Wyjdź – rozkazałem, kiedy już skończył.

Wstałem od stolika i zbliżyłem się do niej, tak, aby mogła dobrze mnie widzieć. Próbowała unieść głowę, ale nie za bardzo jej to wychodziło, bo więzy mocno trzymały.

– Nazywam się Mordimer Madderdin – rzekłem – i jestem licencjonowanym inkwizytorem Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu. Przybyłem tu, aby ci pomóc, moje dziecko.

Przez moment coś w rodzaju nadziei pojawiło się na jej twarzy. Ileż ja razy obserwowałem podobny widok! Ale zaraz potem ta nadzieja zgasła i kobieta się nie odezwała.

– Jesteś bardzo piękną kobietą, Loretto – powiedziałem. – A ja jestem przekonany, że twoja niewinność dorównuje twej piękności – usłyszałem, że ksiądz głęboko wciągnął powietrze. – Jednak musimy przejść przez ten nieprzyjemny proces. Rozumiesz, moje dziecko, ale takie są wymogi prawa…

– Tak – odezwała się wreszcie – tak, rozumiem.

Piękny, głęboki głos, a na samym jego dnie wibrowała jakaś niepokojąca nutka. Nie dziwiłem się, że miała trzech zalotników należących do najbogatszych obywateli miasteczka. Sądzę, że nawet szlachcic nie powstydziłby się takiej żony. Zresztą znałem szlachciców, którzy żon powinni raczej szukać w chlewie, a nie w mieszczańskich domach.

– Mam nadzieję, Loretto, że po naszej rozmowie wrócisz spokojnie do domu…

– Zniszczyli mój dom – wybuchnęła nagle i usiłowała podnieść głowę, ale znowu więzy ją powstrzymały. – Rozkradli wszystko, poniszczyli… – zaszlochała krótko.

– To prawda? – Obróciłem wzrok na burmistrza. – Od czego masz strażników, człowieku?

Nic nie odpowiedział, więc zwróciłem się z powrotem w stronę Loretty.

– Jeśli okażesz się niewinna, miasto poniesie wszelkie koszty – powiedziałem – i wypłaci ci odszkodowanie. Tak mówi prawo.

Tym razem burmistrz westchnął głęboko, a ja uśmiechnąłem się w myślach.

– Jest tylko jeden warunek naszej rozmowy, Loretto – ciągnąłem. – Wiesz chyba jaki?

– Mam mówić prawdę – powiedziała cicho.

– Tak, moje dziecko. Przecież Pismo mówi wyraźnie: „I poznacie prawdę, a prawda was wyswobodzi”. Znasz Pismo, Loretto?

– Znam, panie.

– Wiesz więc, że Pismo mówi również: „Jam jest pasterz dobry, a dobry pasterz duszę swą daje za owce swoje”. Ja jestem tym pasterzem, Loretto, i zjawiłem się, by dać za ciebie duszę. Aby cię wyzwolić. I wierz mi, że uczynię to…

W taki lub inny sposób – dodałem w myślach.

– Dobrze – powiedziałem. – Rozpocznij spisywanie protokołu, księże.

Czekałem spokojnie, aż ksiądz zapisze wszystkie nieodzowne formuły. Tego a tego dnia i roku pańskiego, w tym a tym mieście, ci a ci ludzie stawili się na rozprawie, by osądzić… I tak dalej, i tak dalej. Trwało to dość długo, więc miałem okazję, by przyjrzeć się dokładnie Loretcie. Leżała z zamkniętymi oczami, ale miałem dziwne wrażenie, że czuje mój wzrok. Z całą pewnością była piękna. Jasne, gęste włosy i delikatna twarz z lekko wystającymi kośćmi policzkowymi, które tylko dodawały uroku. Kiedy mówiła, zauważyłem, że miała śliczne, jasne zęby, co, wierzcie mi, w naszych złych czasach jest wyjątkiem. Kształtne dłonie i stopy, smukłe łydki, duże, jędrne piersi… O tak, mili moi, Loretta Alzig nie pasowała do Thomdalz i ciekaw byłem, czy sama zdaje sobie z tego sprawę. Rzecz jasna, przesłuchiwałem już równie piękne kobiety, a może piękniejsze niż ona. Podstawowa nauka inkwizytorska brzmi: nie zwracaj uwagi na powabne kształty. „Nie będziecie mieć względu na osobę żadnego” – mówi Pismo i dodaje: „Nie sądźcie według pozorów”.

– Loretto – powiedziałem, gdy ksiądz skończył już formalności. – Ciąży na tobie oskarżenie o czarostwo i potrójne morderstwo. Czy przyznajesz się do któregoś z zarzutów?

– Nie – odparła nadspodziewanie mocnym głosem i spojrzała na mnie.

Jej oczy były pełne błękitu.

– Czy znałaś Dietricha Golza, Balbusa Brukdoffa i Petera Glabera?

– Tak. Wszyscy trzej chcieli mnie pojąć za żonę.

– Czy zapisali ci korzyści w testamencie?

Milczała chwilę.

– Zrozumiałaś pytanie?

– Tak – odparła. – Otrzymałam komplet srebrnych sztućców od Balbusa. Cztery widelce, noże oraz nożyki do owoców.

– Czy to wszystko?

– Dietrich zapisał mi siwą klaczkę, ale jego syn mi jej nie dał, a ja się nie dopominałam.

Znałem, co prawda, ludzi, którzy zabijali dla pary dobrych butów, ale jakoś nie przekonywało mnie, by Loretta mogła zamordować trzech ludzi dla kompletu srebrnych sztućców. Ile one mogły być warte? Trzydzieści koron? Może trzydzieści pięć…

– Nic więcej?

– Nic, panie.

– Czy nastawali na twoją cześć, grozili ci?

– Nie. – Jakby lekki uśmiech wykwitł na jej ustach. – Oczywiście, że nie.

Oczywiście. Czy wyobrażacie sobie, by piękna, młoda kobieta pozbywała się dobrowolnie trzech zakochanych i rywalizujących ze sobą bogaczy (przynajmniej byli bogaczami, jak na miejscowe warunki). Kto będzie zarzynał kurę znoszącą złote jaja?

– Czy otrzymywałaś od wyżej wymienionych, Dietricha Golza, Balbusa Brukdoffa i Petera Glabera, prezenty? Cenne przedmioty lub gotówkę?

– Tak – odrzekła. – Dietrich spłacił długi po moim zmarłym mężu, od Balbusa dostałam pierścionek złoty ze szmaragdem, suknię z adamaszku i wełniany płaszcz ze srebrną zapinką, Peter kupił mi…

– Wystarczy – przerwałem jej. – Czy którykolwiek żądał zwrotu prezentów?

– Nie. – Znowu ten leciutki uśmieszek.

Spojrzałem w stronę księdza i burmistrza. Ksiądz siedział zasępiony, bo rozumiał chyba w jakim kierunku zmierza śledztwo, a burmistrz słuchał wszystkiego z głupkowato rozdziawionymi ustami.

– Czy słyszałaś o czarostwie, Loretto?

– Tak.

– Czy wiesz, że używanie czarów jest grzechem śmiertelnym karanym na ziemi przez Święte Officjum, a po śmierci przez Boga Wszechmogącego?

– Tak.

– Czy znałaś albo znasz kogoś, kto rzucał czary lub uroki?

– Nie.

– Czy potrafisz wytłumaczyć, dlaczego twoi zalotnicy, Dietrich Golz, Balbus Brukdoff i Peter Glaber, umarli w męczarniach, a z ich ciał wypełzły białe robaki?

– Nie.

– Czy miałaś kiedyś włosy lub paznokcie któregoś z nich?

– Nie!

– Czy lepiłaś lalki w wosku mające ich wyobrażać, albo rzeźbiłaś je w drewnie, czy innym materiale?

– Nie! Nie!

– Czy modliłaś się o ich śmierć?

– Nie, na Boga!

Mówiła prawdę. Wierzcie mi. Dobry inkwizytor poznaje to w okamgnieniu. Być może trudniej bywa, kiedy chodzi o chytrego kupca, wykształconego księdza lub mądrego szlachcica. Ale nikt mi nie powie, że Mordimer Madderdin, inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu, nie rozpoznałby kłamstwa w słowach małej mieszczki z zapadłego miasteczka.

– Czy w domu oskarżonej znaleziono podejrzane przedmioty? Takie, które mogłyby służyć do zadawania uroków i odprawiania czarów? – Zwróciłem się w stronę księdza i burmistrza, chociaż znałem odpowiedź.

– Nie – odparł ksiądz za nich obu.

– Zarządzam przerwę w przesłuchaniu – powiedziałem. – Odprowadźcie oskarżoną do celi.

Strażnik rozwiązał Lorettę, tym razem nieco ostrożniej niż poprzednio, a my udaliśmy się na górę. Kazałem Kostuchowi, by nalał mi piwa, i łyknąłem sobie porządnie.

– Wasze oskarżenia walą się jak domek z kart – powiedziałem, a Kostuch pozwolił sobie na króciutki rechot. – Chociaż ktoś w tym miasteczku naprawdę bawi się czarami…

Burmistrz wyraźnie pozieleniał. I nic dziwnego. Nikt nie chce mieć czarownika w sąsiedztwie, chyba że ten czarownik właśnie skwierczy na stosie. A i wtedy, wierzcie mi na słowo, bywa to niebezpieczne.

– I z pewnością z waszą szczodrobliwą pomocą – nie wykrzesałem w głosie nawet grama ironii – uda nam się odkryć, kto to jest. Lecz zanim postawię swoją reputację, że nie jest to Loretta Alzig, przeszukamy jej dom. Czy co tam z jej domu raczyliście pozostawić…

– Ppprze-pprzesz… – zaczął burmistrz.

– Wiem, że przeszukaliście – odparłem – i ufam nawet, że znaleźliście wszelkie cenne przedmioty. Ale ja zajrzę tam raz jeszcze. Pierwszy – obejrzałem się na bliźniaków – idziesz ze mną i Kostuchem, a ty, Drugi, możesz się napić w gospodzie.

– Dziękuję, Mordimer – powiedział, chociaż tak jak i ja, zdawał sobie sprawę z faktu, że picie w gospodzie również może być pracą.


* * *

Dom Loretty Alzig okazał się parterowym drewnianym budynkiem o szerokich okiennicach, które teraz smętnie zwisały na zerwanych zawiasach. Budynek otoczony był płotem, po lewej jego stronie zauważyłem podeptane grządki, na których rosły niegdyś kwiaty i zioła. Drzwi były do połowy uchylone, a wnętrze przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy. Nie tylko zniknęły wszystkie cenniejsze przedmioty (widziałem ślady po kilimach, dywanach i lampach), ale to, co zostało, było zniszczone. Połamane krzesła, porąbany siekierą stół, futryny wyrwane ze ściany… Cóż, nawet jak Loretta opuści areszt, nie za bardzo będzie miała dokąd wracać.

– Ładnie, ładnie – powiedziałem, a burmistrz skulił się pod moim wzrokiem.

– Wy zostajecie na zewnątrz – rozkazałem, patrząc na księdza i burmistrza. – Pierwszy ze mną.

Zwiedziliśmy cały dom. Sypialnię, z której próbowano wynieść łoże, a kiedy rzecz się nie udała, porąbano je na kawałki. Kuchnię, pustą, z podłogą zasłaną skorupami pobitych naczyń. Pełen pajęczyn strych.

– Nic, Mordimer – rzekł Pierwszy. – Nic tu nie ma.

– Zobaczmy więc piwnicę – powiedziałem.

Klapa do piwnicy znajdowała się obok kuchni, w komórce o ścianach i podłodze wybrudzonych węglem. Szarpnąłem za metalowy uchwyt i klapa, ciężka jak cholera, podniosła się ze zgrzytnięciem. W ciemność prowadziły stare, drewniane schody. Wysłałem Pierwszego po lampę i zeszliśmy przy mdłym światełku. Piwnica była spora, składała się z wędzarni oraz składu pełnego węgla i równo przyciętych drewnianych bali. Pierwszy z przymkniętymi oczyma szedł wolno wzdłuż ścian, wodząc palcami po ich powierzchni. Nie przeszkadzałem mu pytaniami, bo wiedziałem, że musi się skoncentrować. Tylko koncentracja pomoże mu w znalezieniu tego, czego szukamy.

– Jessst – powiedział w końcu z satysfakcją. – Tu, Mordimer.

Zbliżyłem się i przyjrzałem ścianie.

– Nic nie widzę. – Wzruszyłem ramionami, ale nie zauważył, bo stał obrócony do mnie plecami.

– Jest, jest, jest – niemalże zaśpiewał, a potem zaczął delikatnie wodzić palcami, naciskając kamień to tu, to tam.

Czekałem cierpliwie, aż wreszcie Pierwszy stęknął, wbił paznokcie w mur i z wysiłkiem wyciągnął jedną z cegieł. Przyświeciłem lampką i zobaczyłem, że cegła skrywała małą, stalową dźwigienkę. Pierwszy szarpnął nią, a wtedy coś w ścianie chrupnęło i otworzyły się tajne drzwi prowadzące do niewielkiej komórki.

– Kto by pomyślał? – Pokręcił głową Pierwszy. – Na takim, prawda, zadupiu!

– Nooo – odparłem, bo faktycznie trzeba być dobrym rzemieślnikiem, by wykonać tak sprytnie zabezpieczony schowek.

Jasne, że w bogatym, kupieckim domu w Hezie byłoby to zupełnie normalne, ale tu nie oczekiwaliśmy takiej niespodzianki. Jednak prawdziwą niespodzianką było to, co ujrzałem w środku. Na równo zawieszonych półkach leżały słoiczki z ziołami, stały buteleczki z różnokolorowymi miksturami, a na wbitych w ścianę haczykach suszyły się następne rośliny.

– Proszę, proszę – powiedziałem i przyjrzałem się roślinom. – Tojad, sporysz, wilcza jagoda, ładnie, Pierwszy, co?

– Ładnie, Mordimer – przytaknął. – Ale właściwie: co ładnie? – spytał po chwili zastanowienia.

– Nasza śliczna Loretta jest trucicielką, mały – powiedziałem. – A cóż to takiego?

Zajrzałem do słoiczka i powąchałem zawartość.

– Shersken – naprawdę się zdziwiłem. – Skąd ona ma shersken?

Shersken był mieszaniną pewnych ziół, przygotowywaną w specjalny i dość skomplikowany sposób. Mieszaniną, którą bardzo sobie ceniłem, jako przydatną broń. Bowiem shersken ciśnięty w oczy wroga powodował niemal natychmiastową, choć tymczasową, ślepotę. Jednak mieszanina miała i inne walory. W małych dawkach, pita jako gorący wywar, leczyła wzdęcia i pomagała na kaszel.

W nieco większych dawkach powodowała powolną śmierć. Człowiek, któremu dodawano shersken do jedzenia lub napojów, wypalał się powoli, niczym woskowa świeca i tylko fachowiec potrafił poznać, że zabija go trucizna.

– Czyli to ona – powiedział Pierwszy.

– Zgłupiałeś? – westchnąłem. – Od kiedy pod wpływem trucizn twoje ciało zżerają robale, co?

– Ale spalimy ją, prawda, Mordimer?

– Na miecz Pana naszego! – nie wytrzymałem. – Dlaczego ją mamy spalić, mały? Ona jest cholerną trucicielką, a nie żadną czarownicą!

Cofnąłem dłoń z latarnią i zobaczyłem, że Pierwszy nie ma najmądrzejszego wyrazu twarzy.

– Ale kogoś spalimy, Mordimer, prawda?

– Ano tak – powiedziałem, zamykając drzwiczki. – Kogoś na pewno spalimy. Ale teraz morda w kubeł. Nic nie znaleźliśmy, zrozumiano?

Pokiwał gorliwie głową i dokładnie wpasował wyjętą z muru cegłę na właściwe miejsce.


* * *

W celi Loretty śmierdziało jak diabli. Cóż, nawet piękne kobiety muszą gdzieś załatwiać naturalne potrzeby, a ona miała do dyspozycji tylko przerdzewiały cebrzyk. I tak dobrze, bo widziałem już więźniów śpiących na klepisku stworzonym z warstwy od lat nie sprzątanych i zaschniętych odchodów. Można powiedzieć, że tutaj miała jaśniepańskie wygody.

Kiedy usłyszała hurgot klucza w zamku (strażnik znowu sobie nie mógł z nim poradzić), poderwała się ze słomy, na której leżała.

– Jesteś wolna – powiedziałem. – Oskarżenie o czarostwo i zabójstwa zostaje oddalone.

Patrzyła na mnie, jakby do końca nie rozumiała, co mówię. Zgarnęła z czoła niesforny kosmyk splątanych włosów.

– Tak po prostu? – zapytała wreszcie cicho.

– A cóż więcej można powiedzieć? – Wzruszyłem ramionami. – Umiesz pisać?

Skinęła głową.

– Przygotuj więc listę wyrządzonych ci szkód. Dopilnuję, aby kasa miejska wypłaciła się co do grosza.

Uśmiechnęła się, jakby dopiero teraz dotarło do niej, że to wszystko jest prawdą, a nie żartem bądź torturą.

– Przygotuję – powiedziała z zawziętością w głosie. – O, na pewno przygotuję…

– Aha i jeszcze jedno – powiedziałem, stojąc już na progu. – Twoja piwnica nie jest najbezpieczniejszym miejscem pod słońcem. Na twoim miejscu nie schodziłbym do niej bez zbędnej potrzeby.

Nie zadałem sobie nawet trudu, by obejrzeć się i zobaczyć jej minę.

Teraz mogłem spokojnie wrócić do oberży. Drugi siedział pijany w sztok i popijał na przemian to z kufla pełnego piwa, to z kubka pełnego gorzałki. Opowiadał jakąś wielce nieprzyzwoitą historię, a jego współbiesiadnicy zaśmiewali się do rozpuku. Drugi, jeśli tylko chce, potrafi zjednywać sobie ludzi. To przydatne w naszym fachu. Teraz siedziało przy jego stole sześciu mężczyzn, i założę się, że żaden z nich nie pamiętał już, iż Drugi jest pomocnikiem inkwizytora. Ciekaw tylko byłem, czy jego pijaństwo na coś przyda nam się w pracy. Znając Drugiego, mogłem mieć nadzieję, że jednak się przyda.

Wszedłem do oberży, starając się nie zwracać niczyjej uwagi, ale Drugi oczywiście dostrzegł mnie i ledwo zauważalnie skinął głową. Wspiąłem się po schodach do mojego pokoju i położyłem w butach na łóżku. Chciało mi się spać, ale wiedziałem, że jeszcze nie zakończyliśmy dnia. Potem będzie czas na sen, dobre picie, dobre żarcie, a może i małe co nieco. Chociaż kiedy przypomniałem sobie dziwkę, jaką burmistrz sprowadził chłopakom, uznałem, że lepszą zabawę można mieć z kciukiem i jego czterema córkami.

Już po chwili usłyszałem ciche pukanie i do środka wszedł Drugi. Teraz nie sprawiał wrażenia ani pijanego, ani rozbawionego.

– Co tam, mały? – zapytałem. – Siadaj sobie.

Usiadł na zydlu, potrząsnął butelką, po czym odszpuntował ją i łyknął solidnie.

– Jak już zacznę, to nie mogę przestać – powiedział tonem wyjaśnienia. – Bałem się podpytywać za bardzo, ale coś tam niby wiem…

– No? – zachęciłem go.

– Jest taki człowiek w miasteczku. Niby lekarz, podobno go kiedyś nawet wzywali do okolicznej szlachty. Ma książki, Mordimer, dużo książek…

– Ja też mam książki w Hezie. – Wzruszyłem ramionami. – I co z tego?

– Ty tak, ale tutaj? Mówią też, że smalił cholewki do tej małej, ale raczej był niby nie zanadto śmiały…

– To już coś – powiedziałem.

– I najlepsze, Mordimer – uśmiechnął się i pstryknął palcami.

– Wal.

– To brat pieprzonego burmajstera. Przyrodni, bo przyrodni, ale zawsze niby brat.

– Ha! – Spuściłem nogi z łóżka. – Dobrze się spisałeś, mały. Idź teraz spokojnie pić, a my złożymy wizytę panu doktorowi. Jak wszystko dobrze pójdzie, niedługo rozpalimy tu przyzwoity stos. Albo w Hezie – dodałem po chwili.

Doktor mieszkał niedaleko rynku, więc konie, rzecz jasna, zostawiliśmy w stajni. Niech sobie odpoczywają i żrą smaczny owiesek, bo niedługo czeka je znowu długa droga. I tak dobrze, że słońce wysuszyło nieco te przeklęte błota, i miałem nadzieję, że dalszą część podróży odbędziemy w przyzwoitszych warunkach. No, ale wcześniej należało załatwić wszystkie sprawy tutaj, w tym całym Thomdalz. Swoją drogą, co za barbarzyńska nazwa, mili moi.

Szliśmy przez rynek, a ja widziałem ścigające nas spojrzenia. Nie, żeby ktoś przyglądał się jawnie i bezczelnie, stał, mrużąc ślepia i obserwując nasze kroki. Co to, to nie, moi drodzy. Ludzie wyglądali zza okiennic, wychylali cichcem głowy z zaułków. Niedobrze jest być zbytnio ciekawym inkwizytorskiej pracy, bo zawsze inkwizytor może zaprosić do siebie, prawda? A przynajmniej tak właśnie sobie to wszystko wyobrażają prostacy.

Dom doktora był murowany i solidny. Zbudowany z dobrej, czerwonej, równiutko ułożonej cegły. Posiadłość otaczał drewniany płot, wysoki, bo sięgający ciut powyżej mojej głowy. W sadzie rosło kilka zdziczałych jabłonek i jedna wiśnia obsypana jak trądem zeschłymi, małymi wisienkami.

– Zawołany ogrodnik z doktora – rzekł Kostuch.

Pchnąłem drewnianą furtę i weszliśmy do ogrodu. Z rozchwierutanej budy wyskoczył pies o zjeżonej, skołtunionej sierści. Nawet nie zaszczekał, ani nie zawarczał, tylko od razu rzucił się na nas. Nie zdążyłem nic zrobić, a już usłyszałem cichutkie zawodzenie i grot trafił zwierzę prosto w pierś. Pies skręcił się w powietrzu i zwalił na ziemię martwy, z pierzastym bełtem sterczącym wśród brudnego futra.

– Dobra robota, mały – powiedziałem.

Weszliśmy na ganek po drewnianych, wygładzonych czasem i podeszwami butów schodach. Zastukałem silnie do drzwi. Raz, drugi, a potem trzeci.

– No cóż, Kostuch… – powiedziałem, ale nie zdążyłem dokończyć, kiedy ze środka usłyszeliśmy człapanie, a potem głos, który brzmiał jakby ktoś przeciągał pilnikiem po szkle.

– Kogo diabli niosą?

– Otwieraj, człowieku – powiedziałem. – W imieniu Świętego Officjum.

Za drzwiami zapanowała cisza. Długa cisza.

– Kostuch – rzekłem spokojnie. – Będziesz jednak musiał…

– Już otwieram – powiedział głos ze środka. – Chociaż nie wiem, czego może chcieć u mnie Święte Officjum.

Usłyszeliśmy chrobot odsuwanej zasuwy. Jednej, drugiej, potem trzeciej. Jeszcze potem szczęknął klucz przekręcany w zamku.

– Twierdza, co? – zadrwił Kostuch.

Drzwi uchyliły się i zobaczyłem mężczyznę o chudej, porośniętej siwawą szczeciną twarzy. Miał czarne, bystre oczy.

– Niech no się przyjrzę… Taaak, widziałem was, mistrzu inkwizytorze, na rynku. – Usłyszeliśmy brzęk zwalnianego łańcucha i drzwi otworzyły się szerzej. – Zapraszam do środka.

Z wnętrza buchnęło smrodem… I to nie zwyczajnym smrodem gnoju, niepranej odzieży, niemytych ciał, czy zepsutego pożywienia, którego można by się spodziewać. O, nie, moi drodzy, to był inny smród. W tym domu warzono zioła, palono siarkę, stapiano ołów. Nasz doktor zajmował się widać i medycyną, i alchemią. To zresztą często szło w parze, a Kościół nie widział w tym nic złego. Do czasu, rzecz jasna.

– Proszę, proszę… – Doktor zobaczył nagle twarz Kostucha i głos uwiązł mu w gardle.

Weszliśmy do sieni, a potem do wielkiego, zagraconego pokoju. Naczelne miejsce zajmował ogromny stół, a na nim piętrzyły się retorty, butelki i buteleczki oraz słoiki i kociołki. Nad dwoma palnikami, jednym dużym, a jednym maleńkim, coś wisiało w kotłach, bulgotało i wydobywał się stamtąd duszący smród. Zobaczyłem kilka rozrzuconych ksiąg, w rogu pokoju, w sporym stosie leżały następne. W klatce siedział przerażony szczur o małych, błyszczących oczkach, a na krawędzi stołu leżała zręcznie spreparowana głowa lisa. W ciemnym kącie szczerzył zęby wypchany wilczek. Zbliżyłem się i zobaczyłem, że wypychacz był prawdziwym mistrzem w swoim fachu. Szczenię wyglądało jak żywe, nawet cytrynowo żółte, szklane ślepia zdawały się pałać morderczym blaskiem.

– Świetna robota – powiedziałem.

– Miło mi – odchrząknął gospodarz. – Pozwólcie, mistrzu, że się przedstawię. Jestem Joachim Gund, doktor medycyny Uniwersytetu w Hez-hezronie i przyrodnik.

– Cóż sprowadziło uczonego do takiego miasteczka? – zapytałem uprzejmie.

– Pozwólcie, panowie – chrząknął znowu – do innej izby. Nie jestem zwyczajny gości, więc tak tu wszystko wygląda…

– Widziałem gorsze rzeczy – odparłem, a Kostuch roześmiał się.

– Tak, tak. – Doktor wyraźnie pobladł, chociaż miał ziemistą cerę.

Pokoik, do którego nas wprowadził, był również nad wyraz zagracony, ale przynajmniej nie śmierdziało tam tak bardzo, jak w dużej izbie. Kostuch i bliźniak usiedli na wielkiej, okutej mosiądzem skrzyni, ja rozparłem się w obstrzępionym fotelu, a doktor przycupnął na zydlu. Wyglądał niczym chudy, wygłodzony ptak, który zaraz zerwie się do lotu.

– Czym mogę wam służyć, dostojny mistrzu? – zapytał. – Może naleweczki?

– Dziękuję – odparłem. – Łatwo się chyba domyślić, że zgony Dietricha Golza, Balbusa Brukdoffa i Petera Glabera, dobrze zapamiętałem nazwiska, prawda?, wzbudziły niepokój Świętego Officjum. Rad bym wiedzieć, co człowiek uczony, jak wy, sądzi o tych przypadkach?

– Ha! – Zatarł dłonie, mimo że w izbie było ciepło.

– Od początku mówiłem, że Loretta jest niewinna, ale kto by tam chciał słuchać…

– Komu mówiliście? – zagadnął niewyraźnie Kostuch, bo obgryzał sobie właśnie paznokieć.

– Aaaa… komu? – stropił się wyraźnie doktor. – Tak w ogóle mówiłem. To wszystko ludzka głupota. Bajędy. Wymysły. Fantasmagorie. – Spojrzał na mnie, jakby chcąc się upewnić, czy rozumiem ostatnie słowo.

Rozumiałem.

– Czyli: nic się nie stało? – uśmiechnąłem się łagodnie.

– Nie tak, żeby nic, bo pomarli. Ale z naturalnych przyczyn mistrzu! Peter dawno chorował na kaszel i spluwał krwią, Dietrichowi nie raz przystawiałem pijawki, tymczasem Balbus obżerał się do nieprzytomności, a miał kłopoty z wypróżnianiem. Źle żyli, mistrzu. Niezdrowo.

– Taak – pokiwałem głową. – A białe, grube robaki?

– Robaki – wypluł to słowo, jakby było nieprzyzwoite. – Czego to ludziska nie wymyślą?

– Na przykład wasz brat, burmistrz – poddałem.

– No tak – przyznał niechętnie. – Ale ja w to nie wierzę.

– Nie wierzycie – powtórzyłem – no cóż… Pozwolicie, że rozejrzymy się trochę?

– Rozejrzycie? – Znowu pobladł. – Ja nie wiem, czy macie…

– Mamy – powiedziałem, patrząc mu prosto w oczy. – Wierzcie, że bardzo mamy.

– Cóż. – Zatarł po raz kolejny dłonie. Zauważyłem, że palce ma pokryte sinymi i białymi odbarwieniami. – Skoro tak…

– Skoro tak, to tak – uśmiechnąłem się samymi ustami i wstałem. – Zobaczmy najpierw strych i piwnicę.

– Na strychu tylko kurz, pająki i szczury – rzekł szybko doktor. – Wierzcie mi, że jedynie się wybrudzicie i namęczycie…

– Pokazuj ten strych – warknął Kostuch.

– Nie, Kostuch, spokojnie – powiedziałem. – Skoro doktor mówi, że strych taki nieprzytulny, zejdźmy do piwnicy.

– Dd-do piwnicy? – zająknął się Joachim Gund.

– Czemu nie? A zresztą – udałem, że się zastanawiam. – Wy, doktorze, pokażecie moim asystentom piwnicę, a ja w tym czasie rozejrzę się po obejściu.

Wiedziałem, że nic nie znajdziemy ani w piwnicy, ani na strychu. Doktor Gund celowo prowadził nas w maleńką pułapkę. Jego zakłopotanie wydawało się bardzo prawdziwe, ale dałbym sobie głowę uciąć, że tylko udawał. Oczywiście, był poruszony naszą wizytą, lecz liczył, że zmęczymy się, przeszukując piwnice oraz strych, i damy mu wreszcie spokój. W końcu mógł spodziewać się, że Inkwizycja prędzej, czy później zawita do domu lekarza, dziwaka i alchemika. I tego wszystkiego nie zamierzał przed nami kryć. Retort, doświadczeń, eksperymentów. Zobaczcie, nie mam nic, co warto byłoby zataić – wydawał się mówić. Bardzo sprytne, mili moi, ale czułem w tym wszystkim fałsz.

Wyszedłem na zewnątrz i rozejrzałem się. Martwy pies leżał w połowie drogi do furtki, tak jak go zostawiliśmy. Skierowałem się na tyły obejścia. Uchyliłem drzwiczki i zajrzałem do komórki, gdzie leżały równiutko ułożone sosnowe szczapy oraz dębowe bale z obłażącą korą. Przy ścianie stały widły, grabie z wyłamanym środkowym zębem i szpadel z łopatą poznaczoną zaschniętym błotem. Nic ciekawego.

W cieniu rozłożystego kasztana zobaczyłem starannie ocembrowaną studnię. Uniosłem drewnianą klapę i zajrzałem w głąb. Osiem, dziewięć stóp ode mnie lśniło oczko wody. Widywałem już kryjówki ulokowane pod powierzchnią wody w studni, ale nie wydawało mi się, aby szanowny doktor miał siłę i chęci na lodowate kąpiele. Nie mówiąc o tym, że na gładkim murze cembrowiny nie było żadnych uchwytów ani klamer, które pomagałyby przy wchodzeniu i schodzeniu. Gdzie więc kryła się jaskinia czarownika? Ha! Oto dobre pytanie. Czyżbym jednak się mylił, a Joachim Gund nie był tak cwany, na jakiego wyglądał, i zajmował się mroczną sztuką w piwnicy lub na strychu?

Przeszedłem się wolno wzdłuż drewnianego ogrodzenia, a potem przemierzyłem ogród wzdłuż oraz wszerz i po przekątnej. Nic nadzwyczajnego. Zaniedbany i zachwaszczony kwietnik, małe, przegniłe jabłuszka brązowiejące w nie koszonej trawie, kilka krecich kopczyków, paręnaście garści pękniętych kasztanów. Spacerując, uważnie patrzyłem pod nogi, ale wszędzie zwycięsko się pieniły trawa i chwasty. Szukałem jakiegoś śladu. Na przykład klapy przysypanej ziemią i przyłożonej wyciętym pasem trawy. Ale nie było nic. Cóż, nadszedł więc czas modlitwy. Uklęknąłem pod drzewem i starałem się wyciszyć myśli. Wsłuchałem się w leciutki szum wiatru, który przepływał obok mnie i przeze mnie.

Ojcze nasz – zacząłem – któryś jest w Niebie. Święć się imię Twoje, przyjdź Królestwo Twoje, bądź wola Twoja, jako w Niebie, tak i na ziemi.

Przymknąłem oczy i powolutku czułem, że spływa na mnie Moc. Pomimo zaciśniętych powiek zaczynałem widzieć. Gałęzie drzew majaczyły gdzieś pośród zielonych i żółtych rozbłysków.

Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj, i daj nam też siłę, abyśmy nie przebaczali naszym winowajcom.

Wybuchy czerwieni ogarnęły prawie wszystko, ale spod nich widziałem już zarys dachu domu i zieleń trawy. Cały obraz migotał, trząsł się i zmieniał, ale wiedziałem, że muszę wytrwać. Pomimo, że jak zwykle pojawił się brat modlitwy – ból. Uderzył niespodziewanie, wraz z falą czerwieni. Tak jakby przypłynął na galerze o szkarłatnych żaglach. Omal nie przerwałem modlitwy i nie otworzyłem oczu.

I pozwól nam odeprzeć pokusy, a zło niech pełza w prochu u stóp naszych. Amen.

Ból zadomowił się na dobre, ale starałem się o nim nie myśleć. Starałem się też nie koncentrować wzroku na obrazach wyłaniających się z rozbłysków. Dobrze wiedziałem, że jeśli wpatrzę się w jakiś element, fragment tej rzeczywistości – nie rzeczywistości, to im bardziej będę próbował go zobaczyć, tym szybciej rozpłynie się on i zniknie. Obrazy przepływały przeze mnie, a ja modliłem się dalej, i czasem widziałem siebie samego, jakbym obserwował z góry ciemną, klęczącą postać pulsującą czerwienią bólu.

Ojcze nasz – zacząłem znowu, choć modlitwa nie przynosiła ukojenia, a tylko wzmagała ból.

Ja jednak zdawałem się już płynąć gdzieś wśród kolorów i obrazów, otulony jaskrawym, żółtym blaskiem.

Musiałem siedmiokrotnie powtórzyć modlitwę, zanim poprzez zamknięte oczy wyraźnie dostrzegłem ogród i dom. Nie były takie, jak mogłem zapamiętać wcześniej. Dom pulsował mrokiem, zdawał się zbliżać i oddalać. Ogród jarzył się wściekłą, bolesną zielenią. Wyraźnie widziałem zeschnięte wiśnie uczepione gałązek drzewa, które teraz zdawały się brunatnymi potworkami o szczękach wypełnionych zębami w kształcie igieł. Widziałem krążące wokół tego domu istoty, których nie sposób opisać za pomocą słów. Stwory bez wyraźnych kształtów i barw, unoszące się nad ziemią i leniwie płynące w powietrzu. Obserwowanie ich budziło grozę, którą tylko modlitwa pozwalała mi przezwyciężyć. Modliłem się i wydawało mi się, że cały jestem już tylko ulepiony z bólu. Ale gdybym przerwał litanię w tym właśnie momencie, kto wie, czy nie znalazłbym się w polu widzenia bezkształtnych monstrów. A sama myśl, iż któryś mógłby spojrzeć w moją stronę, wywoływała paroksyzm przerażenia.

Teraz mogłem już swobodnie się rozglądać. Ba, mogłem, chwyciwszy za wieżyczkę na dachu, obracać dom, to w lewo, to w prawo, by zajrzeć do wszystkich jego zakamarków. I prawie od razu dostrzegłem miejsce, które powinienem dostrzec. Pulsującą błękitem iluzję. To była ściana w komórce na drewno. Stworzona za pomocą tak silnego zaklęcia, że cegły było nie tylko widać, ale można je też było poczuć pod palcami, a nawet skaleczyć się o ich chropawą powierzchnię. Ten mur można by dowolnie opukiwać i osłuchiwać. Brzmiałby jak zwykła, lita, ceglana ściana. Bo dźwięk też był w tym wypadku iluzją. Ostrożnie wypatrzyłem błękitno-srebrne nici utrzymujące iluzoryczną ścianę i przerywałem je powolutku, jedna po drugiej. Pulsujący błękit stopniowo blakł, szarzał, aż w końcu zgasł. Wiedziałem, że w tym samym momencie ściana z solidnej, ciemnoczerwonej cegły po prostu zniknęła. Rozpłynęła się w powietrzu.

Otworzyłem oczy i osunąłem się z kolan na ziemię. Poczułem na policzkach mokry, zimny dotyk trawy. Skuliłem się, podciągając nogi wysoko pod brodę. Byłem szczęśliwy, że wszystko przestało mnie boleć, ale jednocześnie wcale nie miałem ochoty wstawać.

– Mordimer – usłyszałem nad sobą. – Mordimer…

Skuliłem się jeszcze bardziej, ale wtedy ten ktoś, a po zapachu poznałem Kostucha, szarpnął mnie mocno za ramię.

– Mordimer? Modliłeś się?

Poczułem na wargach zimny dotyk metalu, a Kostuch siłą rozwarł mi szczęki. Mocna śliwowica o intensywnym aromacie i smaku wlała mi się w usta. I w gardło. Zakaszlałem. Kostuch przytrzymał mnie i lał wódkę dalej. Szarpnąłem się, uciekłem z głową i zwymiotowałem.

– Na… miecz… Chcesz mnie… zabić? – wyjąkałem i zwymiotowałem jeszcze raz.

Wyciągnąłem ręce w jego stronę.

– Daj – powiedziałem, a on nalał mi gorzałki w dłonie. Przymknąłem oczy i chlusnąłem sobie w twarz śliwowicą.

– Lepiej. – Usiłowałem wstać, ale zachwiałem się, i Kostuch musiał mnie przytrzymać.

Oparłem się o pień drzewa. Czułem, że cały drżę, tak jakbym obudził się w lodowatej izbie po mocno zapitej nocy. Nic mnie nie bolało, ale wydawało mi się, że każda część mego ciała rozpada się na kawałeczki.

– Kostuch. Dzięki.

Pokiwał głową.

– Co mam robić, Mordimer? – spytał.

– Aresztuj…cie go – powiedziałem. – Ja muszę tu zostać… chwilę.

Nie miałem siły, by mówić dalej, a było wiele do powiedzenia. Na szczęście Kostuch sam wiedział, co ma robić.

– Dyby, tak? Knebel? Straż przez całą noc? Zawieziemy go do Hezu, tak?

– Tak – odparłem. – Idź już…

Musiałem zasnąć, bo kiedy się ocknąłem, była już noc, a ja miałem płaszcz i włosy mokre od rosy. Spojrzałem w księżyc, który lśnił silnym, srebrnym blaskiem i wstałem. Odetchnąłem głęboko.

– Jeszcze jeden taki czarownik i będą cię zbierać łopatą, biedny Mordimerze – powiedziałem do siebie.

Dom Joachima Gunda stał ciemny i pusty. Powlokłem się w stronę komórki na drewno. Krótki sen przyniósł jednak wytchnienie, bo przynajmniej stawiałem prosto kroki, chociaż nadal kręciło mi się w głowie. Zajrzałem do schowka i zobaczyłem, że za równo ułożonymi dębowymi balami nie ma już ceglanej ściany, lecz stoi tam drewniane przepierzenie z małymi, uchylnymi drzwiczkami.

Nie spiesząc się, przeniosłem bale i utorowałem sobie drogę. Pchnąłem drzwiczki. Za nimi znajdowała się przytulnie urządzona komnatka. Stały w niej zdobiony adamaszkiem fotel i mahoniowy sekretarzyk oraz okrągły stolik. Na solidnych półkach leżały oprawione w skórę księgi, podłogę zaścielał dywan z grubym włosiem. I wszystko wyglądałoby naprawdę przyjemnie, gdyby nie fakt, że na dywanie wyhaftowany był pentagram. Zdjąłem z półki pierwszą z brzegu książkę. Gruba, cielęca skóra i błyszczące złotem litery tytułu.

– Demonologica – przeczytałem na głos. Zdjąłem drugi wolumin.

– Cursae Satanis. – Tym razem litery błyszczały srebrem, a oprawa była stara i zmatowiała.

– Piękny zbiór – powiedziałem znowu do siebie. Inne księgi były podobnego autoramentu. Większość traktowała o czarnoksięstwie, rzucaniu uroków i przyzywaniu demonów. Jedna poświęcona została astrologii, następna miksturom leczniczym oraz truciznom, znalazłem też tom wyjaśniający tajniki anatomii. Skądinąd ten nie był zakazany. Ale część ksiąg, od wielu lub nawet wielu dziesiątek lat, znajdowała się na kościelnym indeksie, a reszta nie trafiła tam nigdy, gdyż Kościół nie chciał nawet oficjalnie przyznać, że istnieją. Rzecz jasna, my inkwizytorzy, musieliśmy o nich wiedzieć, ale przed zwykłymi ludźmi pilnie ukrywano te sekrety. W jaki sposób Gund wszedł w posiadanie tak niezwykłego i bezcennego wręcz zbioru? Oto było pytanie, na które zyskamy odpowiedź w Hezie. Sprawa była zbyt poważna, bym mógł zajmować się nią na miejscu, a Joachim Gund zbyt niebezpiecznym człowiekiem, by pozwolono mu umrzeć bez dokładnej spowiedzi.

Usiadłem w fotelu i zamyśliłem się. Oto, jak plotą się ludzkie losy. Przypadkowa wizyta w obskurnym miasteczku, przypadkowe spotkanie tłumu wiodącego czarownicę, moja chęć wyjaśnienia sprawy. Może nie przypadkowa, ale wiedziałem, że nie każdy inkwizytor zawracałby sobie głowę śledztwem. I wśród nas były czarne owce… Przecież gdybyśmy przybyli dzień później, po Loretcie pozostałby tylko rozmiękły deszczem popiół wokół metalowego słupa na środku rynku. Gdybyśmy przybyli dzień wcześniej, przejechalibyśmy przez miasto, zatrzymując się tylko może na jedną noc w karczmie, a wtedy całe teatrum ukryto by przed naszymi oczami i sprawę przeprowadzono po naszym wyjeździe.

A jednak wylądowaliśmy w Thomdalz dokładnie w chwili, w której wylądować powinniśmy. I odkryliśmy niezłe bagno, mili moi. Któż teraz może powiedzieć, że Aniołowie nie dbają, by prostować nasze ścieżki?

Powoli wertowałem księgi. Dla człowieka nie szkolonego już samo zerknięcie na ich treść mogłoby być zgubne. Bo w jaki sposób wyrzec się władzy? Jak zrezygnować z panowania nad ludzkim życiem, nad uczuciami? Ha! Dobre pytanie. Zastanawiacie się, mili moi, czy inkwizytorów nie kusiło czasem, by skorzystać z zakazanej wiedzy? Och, kusiło i to bardzo. A niektórzy, ku swemu nieszczęściu, pokusie tej ulegali. Czasami nawet z zacnych pobudek, ale czarnej magii nie można wykorzystać w dobrych celach. Tylko nie każdy to rozumiał, mimo lat szkolenia i rad mądrych wykładowców. Inkwizytorium nie wyciągało tych (rzadkich, powiedzmy szczerze) wypadków na światło dzienne. Nie wyobrażacie sobie chyba, by inkwizytor mógł spłonąć na stosie ku uciesze gawiedzi? Po prostu zabierano go w jedno z naszych sekretnych, ustronnych miejsc, gdzie pracowali najwierniejsi z wiernych i najzaufańsi z zaufanych. I tam, w poczuciu miłości i współczucia, rozmawiano z nim tak długo, póki nie wyznał wszystkich grzechów i nie wyjawił, jak doszło do tego, że skręcił z drogi prawa na drogę występku. A kiedy nie miał już żadnej własnej myśli, pozwalano mu umrzeć śmiercią pełną oczyszczającego bólu.

Wreszcie znalazłem przepis, o który mi chodziło, a który z takim powodzeniem zastosował doktor Gund. Procedura rzucenia uroku „białych robaków” była skomplikowana, a sam przepis zawiły i nie do końca jasny. Nie szkodzi. Doktor opowie dokładnie, jak przeprowadził eksperyment. Wyznam wam w zaufaniu, moi mili, że nie tylko odnajdujemy czarnoksięskie księgi. Maluczkim wydaje się, że również je niszczymy. Nic bardziej błędnego. Na stosach płoną falsyfikaty lub egzemplarze dzieł, których kopie już mamy. Bo w najbardziej strzeżonej bibliotece Inkwizytorium są one wszystkie – wszystkie zakazane dzieła. O wskrzeszaniu martwych i przyzywaniu demonów, o klątwach i czarach, o bluźnierczych modlitwach, o urokach i truciznach. Tam, za grubymi murami jednego z klasztorów, stoją rząd przy rzędzie księgi, pieczołowicie konserwowane przez starych bibliotekarzy. Każdy inkwizytor na koniec szkolenia ma prawo wejść do biblioteki. Aby ujrzeć potęgę zła i po raz pierwszy z życiu zmierzyć się z jego ogromem.

Powiem więcej. Inkwizytorzy nie poprzestają na wiedzy czerpanej z kacerskich, heretyckich i demonicznych ksiąg. Po przesłuchaniach oskarżonych piszemy własne komentarze i wyjaśniamy niektóre z bardziej skomplikowanych receptur. Podobno część z nich jest nawet sprawdzana w praktyce. Podobno istnieje w Inkwizytorium specjalna, tajna grupa inkwizytorów, którzy wypróbowują każdy z przepisów. Podobno, bo o tym się nie mówi o tym nie powinniśmy nawet myśleć.

Westchnąłem. Czas było opuścić przemiły domek doktora Gunda. Pozostawały sprawy natury, powiedzmy, organizacyjnej. Wiedziałem, że trzeba zrezygnować z dalszej podróży i zawrócić do Hezu. Z bagażem w postaci czarownika oraz jego księgozbioru, co oznaczało, że burmistrz będzie musiał dostarczyć co najmniej dwa juczne konie. Cóż, zapewne stać go na to… Jeśli tylko przerażony przyłapaniem brata nie zwieje z miasteczka. Może jego należałoby również zabrać przed sąd biskupi? A może powinienem przeprowadzić pierwsze przesłuchanie jeszcze na miejscu? Tylko, widzicie, niezbyt to wygodne przewozić kilkadziesiąt mil człowieka, którego już przesłuchano. A nie chciałem, aby mi umarł po drodze. W końcu śmiem uważać się za profesjonalistę…

Wstałem, zamknąłem uchylne drzwiczki, potem całą komórkę. Powlokłem się do miasteczka, a była już noc i znowu zaczął siąpić deszczyk. Postanowiłem, że najpierw zajrzę do aresztu. Na górze, przy stole, siedział Kostuch, popijał coś z metalowego kubka i z bardzo poważną miną ćwiczył tasowanie kart. Na mój widok zerwał się na równe nogi.

– Mordimer! Jak się czujesz? – Spojrzał w moją twarz. – Ouaaa – dodał.

– Właśnie – powiedziałem. – Właśnie tak się czuję. Gdzie doktor?

– Na dole. Drugi go pilnuje.

– Dobra. Szoruj do domu doktora i waruj przy komórce na drewno. I niech Bóg cię broni, żebyś ruszył się stamtąd na krok. Rozumiesz? Nie w domu, w środku, tylko w komórce!

– Dobra, dobra, Mordimer, rozumiem. Znalazłeś coś?

Spojrzałem na niego takim wzrokiem, że nic już nie mówiąc, poderwał się i ruszył w stronę wyjścia. Zgarnąłem ze stołu klucze do aresztu i odemknąłem drzwi.

– Kto tu? – Usłyszałem czujny i trzeźwy głos Drugiego.

– Na miecz Pana, bliźniak, nie zastrzel mnie!

Zszedłem po schodach. Doktor Gund nie tkwił co prawda w dybach, bo widać nie znaleźli ich w mieście (Swoją drogą, co to za miasto? Dyb w nim nie znaleźli!), ale leżał nagi i rozciągnięty na stole przygotowanym poprzednio z myślą o przesłuchaniu Loretty. Czarownik miał zakneblowane usta, a dłonie i stopy mocno przytroczone do metalowych klamer. Bliźniak założył mu nawet pętlę na szyję, żeby nie mógł poruszać głową. Poza tym moi chłopcy ogolili całe ciało doktorka i nie zrobili tego specjalnie delikatnie, bo na podbrzuszu, głowie i pod pachami miał rany od tępej brzytwy i sine wybroczyny. Nie wierzyłem, co prawda, aby diabeł miał się ukrywać we włosach przesłuchiwanego i stamtąd udzielać mu dobrych rad, ale przesąd był na tyle silny, że nie zamierzałem z nim walczyć ani nikogo ganić.

– Ale ty wyglądasz, Mordimer – Bliźniak spojrzał na mnie z wyraźnym, choć niespodziewanym współczuciem.

– Daruj sobie – mruknąłem i spojrzałem w twarz Gunda.

Patrzył na mnie wybałuszonymi i pełnymi bólu oczyma, bo nikt nie zatroszczył się, by poluzować mu więzy. Sam więc to zrobiłem. Nie ze źle pojmowanego miłosierdzia. Po prostu będę miał z niego więcej pożytku, kiedy poradzi sobie z samodzielnym chodzeniem. W końcu czekała nas długa droga do Hezu.

– Idę się przespać – powiedziałem. – A ty siedź tutaj. – Drugi skrzywił się, słysząc moje słowa, ale nic nie powiedział. – Gdzie podziałeś brata?

– Niby śpi, cholera! Powiedział, że zmęczyło go szukanie…

– Ja mu się zmęczę – odparłem, ale machnąłem tylko ręką.

Przyjrzałem się jeszcze raz rozłożonemu na stole Rundowi. Nagi i chudy, z wystającymi żebrami, skurczonym przyrodzeniem i śladami po zacięciach tępej brzytwy nie wygnał na potężnego czarownika. A jakby nie patrzeć, był nim.


* * *

Obudził mnie jednostajny łomot deszczu o okiennice. Cóż, niedługo trwała ładna pogoda. Oczywiście stos można przygotować i rozpalić również podczas ulewy, ale wierzcie mi, że najpiękniejsze widowisko odbywa się w czasie letniego, bezchmurnego wieczoru, kiedy czerwień płomieni współgra z czerwienią zachodzącego słońca. Ale tutaj – w Thomdalz – i tak nie mieliśmy zamiaru rozpalać stosu.

Otworzyłem okiennice. Rynek znowu przypominał bajoro. Dwie wychudzone świnie pałętały się na jego środku, a jedna ocierała się bokiem o metalowy słup.

– Co za dziura – mruknąłem do siebie i wyszedłem na korytarz zawołać karczmarza.

Nigdzie się nie spieszyliśmy, więc kazałem przygotować kadź z gorącą wodą, ług oraz brzozowe witki. I dobre śniadanie. Po modlitwie zawsze mam piekielny apetyt i teraz też czułem, że zjadłbym konia z kopytami. Pławiłem się do późnego rana i tylko od czasu do czasu wołałem służebną dziewkę, żeby doniosła gorącej wody. Leżałem tak sobie w drewnianej kadzi wypełnionej wrzątkiem, żarłem z glinianej michy kaszę z wieprzowym mięsem i zapijałem zimnym piwem. Och, było mi dobrze, mili moi, ale wiedziałem, że to tylko krótki moment wytchnienia w znojnym życiu Bożego sługi.

W końcu wyszedłem z kąpieli, kazałem Pierwszemu, żeby zmienił brata stróżującego w areszcie, a sam postanowiłem odwiedzić burmistrza. Co prawda zarówno on, jak i ksiądz próbowali dotrzeć do mnie poprzedniego dnia, ale surowo zakazałem karczmarzowi kogokolwiek wpuszczać na piętro. I, jak widać, spisał się dobrze.

Burmistrza i księdza nie musiałem długo szukać. Siedzieli w izbie, przy dzbanku piwa i nie wyglądali na zadowolonych z życia.

– Witajcie, panowie – powiedziałem, przygładzając mokre jeszcze włosy. – Cóż was sprowadza tak rano?

– Mmmm-ój bbraaa… – zaczął burmistrz.

– Mam nadzieję, że miał pan solidne powody, by uwięzić szanowanego obywatela naszego miasta, mistrzu inkwizytorze – powiedział ksiądz cicho.

Tym razem oczy miał spuszczone, patrzył w blat stołu i mówił z pokorą. I miał rację. W końcu przednie zęby już stracił.

– Doktor Gund jedzie wraz ze mną do Hez-hezronu, gdzie zostanie poddany dokładnemu badaniu…

Burmistrz jęknął głucho i opadł na krzesło.

– Do waszej wiadomości powiem tylko, że oskarżony jest o praktykowanie czarnej magii, posiadanie zakazanych ksiąg, potrójne zabójstwo i herezję. Ty, księże, również przygotuj się do drogi. Masz stawić się za trzydzieści dni od dzisiaj u Jego Ekscelencji biskupa. Zostaniesz poddany przesłuchaniu, mającemu na celu wyjaśnienie, jak się mogło stać, że pod twoim nosem praktykował czarownik. A ty – Podszedłem tak blisko niego, że mogłem go dotknąć. – Oskarżyłeś niewinną kobietę.

Cofnął się o krok i potrącił krzesło.

– Nnnie wiedziałem – zająknął się. – na Boga żywego, inkwizytorze…

– Cisza! – rozkazałem. – Nie zostałeś jeszcze o nic oskarżony.

– Burmistrzu – powiedziałem po chwili milczenia. – Oto rozliczenie kosztów, jakie ma pokryć kasa miejska.

Podałem mu kartę papieru, którą jeszcze wczorajszej nocy pieczołowicie wypełniłem cyframi.

Burmistrz wziął obojętnie dokument, ale kiedy na niego spojrzał, zbladł.

– Tttto nnnie możż-że…

– Może, może – powiedziałem. – Wszystko zgodnie z prawem i obyczajem. Potrzebne będą mi też trzy juczne konie. Tylko żadne tam kulawe, wygłodzone chabety, rozumiemy się?

– Rrrooo…

– I dobrze. Z nakazu Świętego Officjum nie wolno ci opuszczać Thomdalz – dodałem. – Złamanie tego zakazu równoznaczne będzie z przyznaniem się do współuczestnictwa w zbrodniach czarownika.

Jeśli to możliwe, pobladł jeszcze bardziej.

– To wszystko – powiedziałem. – Wypłata i konie mają być gotowe na jutro rano. O świcie wyruszymy.

– To ogromna suma, mistrzu inkwizytorze – znowu cicho rzekł ksiądz.

– Przysługuje wam zażalenie od mojej decyzji do Jego Ekscelencji biskupa – powiedziałem obojętnym tonem. – Ty, księże, stawisz się tam za miesiąc, więc będziesz miał okazję przedyskutować tę kwestię.

Wyszedłem z karczmy, zastanawiając się, czy proboszcz parafii świętego Sebastiana w Thomdalz odwiedzi nasz uroczy Hez-hezron. Jeśli tego nie zrobi, trzydziestego dnia biskup wyda za nim list gończy, który zostanie rozesłany do wszystkich oddziałów Świętego Officjum, do kościołów, do klasztorów i posterunków justycjariuszy. Świat stanie się bardzo malutki dla czarnobrodego księżuli, a i rozmowa, jeśli do niej dojdzie, będzie miała od razu nieprzyjemny przebieg.

Wysłałem Drugiego, żeby razem z Kostuchem spakowali wszystkie księgi doktora Gunda. W zasadzie powinienem to zrobić sam, ale coś powstrzymywało mnie przed złożeniem powtórnej wizyty w jego domu. Pamięć o modlitwie była jeszcze zbyt świeża i zbyt silna. Zresztą chłopcom mogłem zawierzyć. Książki nie były tym, co mogłoby ich zainteresować, chociaż wszyscy umieli czytać i nawet trochę pisać. Oczywiście mogłem sobie wyobrazić, że któremuś strzeli do łba zabrać cenny wolumin w celu sprzedania go na czarnym rynku. Mogłem sobie też wyobrazić, że kamień z nieba spadnie prosto do mojej kieszeni. Chłopcy doskonale wiedzieli, gdzie kończą się żarty z poczciwym Mordimerem, a gdzie zaczyna się praca, za której złe wykonanie, ten sam poczciwy Mordimer posłałby ich bez mrugnięcia okiem na stos.

Czekała mnie jeszcze pewna wizyta. Szczerze mówiąc, nie do końca konieczna. Ale chciałem zobaczyć, jak poradziła sobie na wolności Loretta. A poza tym uważałem, że powinniśmy na do widzenia zamienić kilka ostatnich słów.


* * *

Drzwi domu Loretty były już całe i trzeba przyznać, że uwinęła się szybko z tym problemem. Miejscowy cieśla pewnie zdarł z niej, ile wlezie, chociaż może samą nagrodą był fakt, że jako jeden z pierwszych mógł porozmawiać z kobietą, której omal nie spalono na stosie? W każdym razie z całą pewnością będzie miał o czym gawędzić w karczmie.

Zastukałem grzecznie i spokojnie czekałem na odpowiedź. Usłyszałem w sieni szybkie kroki, a potem niespokojny głos.

– Kto tam?

– Mordimer Madderdin – odparłem, a ponieważ nie byłem pewien, czy zapamiętała moje imię, dodałem – inkwizytor.

Być może nie pokusiłem się o najszczęśliwsze wyjaśnienie, bo usłyszałem tylko jak szybko i gwałtownie wciągnęła powietrze w płuca. Ale później otworzyła drzwi. Tym razem miała włosy spięte w wysoki kok i była blada jak trup.

– Przyszliście po mnie, inkwizytorze? – zapytała.

– Czy mogę wejść?

Usunęła się z progu, a potem starannie zamknęła za mną drzwi.

– Proszę do pokoju… tam nie jest… – urwała – ale sami widzieliście.

– Ano widziałem. – Wszedłem do środka i zauważyłem, że zdążyła już częściowo posprzątać bałagan, który zostawili ludzie burmistrza oraz kochający sąsiedzi.

– Chcecie mnie spalić? – Oparła się plecami o ścianę i widziałem, jak zagryza usta.

– Spalić, moje dziecko? – Wzruszyłem ramionami. – A za cóż to? Kara za trucicielstwo jest zupełnie inna. Prawo mówi, że przestępcę należy gotować żywcem w wodzie lub oleju, i nie ma prawa umrzeć zanim nie przyjrzy się dokładnie własnym ugotowanym stopom. Osobiście preferuję olej, gdyż ma wyższą temperaturę wrzenia, co skazanemu dostarcza niepowtarzalnych wrażeń.

Chyba zrobiło jej się niedobrze, ale nic nie powiedziała.

– Jednak tym, Loretto, zajmują się świeckie sądy. Ława miejska, burgrabia, czasem sądy książęce. Ja jestem inkwizytorem i nie myślisz chyba, że będę biegał za każdą małą trucicielką w Hezie i okolicach – zaśmiałem się, bo mnie samemu wydało się to dość zabawne.

– Nie chcecie mnie aresztować? – zdawała się nie rozumieć.

– Mąż? – zapytałem. – To był mąż, nieprawdaż? Teraz i tak nic by nie udowodniono, ale za samo posiadanie sherskenu napiętnowano by cię żelazem.

– Mąż – przyznała po chwili cicho. – Bił mnie, zaciągał długi…

– Nie interesuje mnie twoja historia. – Uniosłem dłoń. – Chciałem tylko się upewnić. Otrułaś męża, korzystałaś z wolności i hojności zalotników, a wtedy pojawił się Gund. Uczony doktor o wyglądzie złachanego ptaka. Czy ośmielił się w ogóle zalecać do ciebie, czy też pozabijał tych trzech małych, biednych skurwysynów z czystej zazdrości? Licząc, że kiedy będziesz sama, łatwiej pozyska twoje względy? Hmmm… Zresztą nie pytam ciebie, bo mam nadzieję, że nie wiesz. Wszystkiego dowiem się już w Hezie.

Spojrzała na mnie i wolno zaczęła rozpinać haftki wysokiego, zapiętego pod szyję adamaszkowego kaftanika. Sporo było tych haftek. Pod spodem miała białą bluzkę.

– Loretto – powiedziałem łagodnym tonem. – Nie musisz kupować mojego milczenia ani mojej przychylności, bo dla mnie twoja sprawa jest zamknięta. Znalazłem czarownika i tylko to jest teraz ważne. A ty… ty jesteś po prostu niewinna.

Zamarła w pół ruchu, z palcami na bluzce.

– Przyszedłem, by udzielić ci dwóch rad. Po pierwsze, wyczyść piwnicę i zapomnij o tym, że kiedykolwiek coś w niej było. I jeśli nie chcesz zobaczyć własnych ugotowanych stóp, nie baw się tak nigdy więcej, niezależnie od tego, czy mąż będzie cię bił, czy też nie. Bo bicie męża można jakoś przeżyć, a nie znam nikogo, kto wyszedłby cało z kąpieli we wrzącym oleju. Szczęśliwe zbiegi okoliczności są łaską od Pana, a Pan nasz nie zsyła swych łask pochopnie. Po drugie, przygotuj spis szkód, jakich doznałaś w wyniku niesprawiedliwego oskarżenia, i przynieś mi go do podpisu jutro rano. Miasto wypłaci ci rekompensatę, ale bez mojego podpisu sprawa mogłaby się ciągnąć w nieskończoność.

– Dlaczego… – Opuściła jakoś tak bezradnie dłonie.

– Dlaczego to robicie?

To było dobre pytanie i sam je sobie zadawałem, ale nigdy nie mogłem znaleźć stosownej odpowiedzi. Chociaż…

– Gdyż służę prawu, Loretto – odparłem, a była to tylko część prawdy. – Tak, jak pojmuję je mym wątłym umysłem.

Pokiwała głową, chociaż nie sądziłem, by zrozumiała. Nie sądziłem, by ktokolwiek rozumiał. Może tylko mój Anioł, gdyż czasem sądziłem, że jest równie szalony, jak ja sam. Zresztą skoro do tej pory nie doprowadził mnie do zguby, musiał uznawać mnie za pożyteczne narzędzie.

– Jesteście dziwnym człowiekiem. – Spojrzała mi prosto w oczy i znowu zaczęła rozpinać guziki. – Zostańcie ze mną, proszę. To nie zapłata, to…

Podszedłem bliżej, a ona nadal śmiało patrzyła. Wydawało mi się, że nawet lekko się uśmiecha.

– Pragnienie? – podpowiedziałem, a Loretta wolno skinęła głową i rozpięła bluzkę do końca.


* * *

Kiedy się obudziła, ja już nie spałem. Leżałem na wznak, z otwartymi oczami i wpatrywałem się w ciemne, drewniane belki sufitu.

– Mordiiimer – Wkręciła się we mnie całą sobą. – Wiesz, co sobie pomyślałam?

– Wiem – odparłem.

– Żartujesz? – Parsknęła krótkim, urywanym śmieszkiem.

– Pomyślałaś sobie, że interesująca byłaby odmiana w twoim życiu. I podróż. Na przykład do Hez-hezronu. – Przekręciłem się na bok i spojrzałem na nią. Naprawdę była zaskoczona.

– Piękna byłaby z nas para – ciągnąłem dalej. – Inkwizytor i trucicielka.

– Czemu nie? – odpowiedziała po chwili chłodnym tonem.

– Bo to nie wyszłoby ci na dobre – odparłem. – Możesz mi wierzyć.

– Założę się, że będziesz tego żałował. – Oparła się pięściami na mojej piersi i zbliżyła twarz do mojej twarzy.

– Będziesz tego żałował już pierwszej, nudnej, samotnej nocy w drodze do Hezu.

– Założę się, że masz rację – przytaknąłem. – Ale niezależnie od tego, odpowiedź nadal brzmi: nie.

– Masz kogoś, co? Tam, w Hezie? Żonę? Kochankę?

– Od czasu do czasu dziwki z burdelu – burknąłem – i nie sądzę, aby miało się to w najbliższym czasie zmienić…

Zastanawiała się chwilę.

– Przecież się chyba nie boisz – powiedziała – że urządzę cię, jak mojego męża? To nie o to chodzi?

Roześmiałem się, bo sama myśl, że miałbym jej się bać, wydała mi się naprawdę zabawna.

– Nie byłabyś w stanie mnie otruć, nawet gdybyś chciała – odparłem. – Potrafię rozpoznać smakiem lub węchem większość znanych na świecie trucizn. To jedna z rzeczy, których mnie uczono. W końcu sama wiesz, że żyjemy w niebezpiecznym świecie.

– To może ja ci się po prostu nie podobam, Mordimer? Jestem za stara? Za brzydka? Za głupia? Wstydziłbyś się mnie w wielkim mieście? Przecież nie chcę, żebyś, się ze mną żenił. Mogę ci sprzątać, gotować…

– Loretto. – Położyłem jej palce na ustach i zamilkła. – Powiedziałem: nie.

– Dlaczego? – zapytała już teraz z prawdziwą złością w głosie. – Nie zasłużyłam sobie choćby na odpowiedź?

– Nie zrozumiałabyś – powiedziałem po chwili. – I dajmy spokój tej rozmowie.

Odwróciła się gwałtownie na bok, jej piersi przeleciały nad moją twarzą.

– Idź już sobie – burknęła. – Weź tego czarownika i jedź go spalić do Hezu.

Chwyciłem ją za ramię i przekręciłem z powrotem w swoją stronę. Stawiała opór, a potem ugryzła mnie w rękę. Roześmiałem się, tym razem szarpnąłem mocniej, wyrwałem dłoń z jej ust i unieruchomiłem jej ramiona.

– Mamy jeszcze trochę czasu – powiedziałem.

– Nie! – warknęła. – Nie chcę!

– I to jest właśnie podniecające – powiedziałem, zbliżając usta do jej ust.

Kiedy już skończyliśmy, leżała na wznak z zaczerwienioną twarzą i piersiami. Pod lewym sutkiem puchła jej skóra i widać już było siny ślad po ugryzieniu. Dyszała ciężko, a kropelki potu błyszczały na jej skórze.

– Mordim-mer – szepnęła. – Co ja bez ciebie zrobię?

Uśmiechnąłem się, a potem wstałem i zacząłem zbierać rozrzucone na podłodze ubranie.


* * *

Przed karczmą, uwiązane do płotu, stały już trzy konie podesłane przez burmistrza. Sam burmistrz, jak zwykle w towarzystwie nieodłącznego księdza proboszcza, stał pod okapem, na zewnątrz karczmy. Znowu mżył, ciepły tym razem, deszczyk, a niebo zasnuwały sine chmury.

– Panowie – rzekłem na powitanie. – Miło was widzieć.

Przyjrzałem się uważnie wierzchowcom. Być może wstydziłby się na ich grzbiet wsiąść możny szlachcic, ale biednemu Mordimerowi na pewno wystarczą. Zwłaszcza, że będą wieźć nie nas, lecz nasze pakunki.

– Z koników jestem zadowolony – powiedziałem. – Przygotowaliście gotówkę?

Burmistrz skinął ponuro głową i wyciągnął zza pazuchy pękaty mieszek z koźlej skóry. Duży był ten mieszek. Zważyłem go w dłoni i schowałem do wewnętrznej kieszeni płaszcza.

– Nie przeliczycie, mistrzu? – spytał ksiądz.

– A po co? – Wzruszyłem ramionami. – Ufam, że nie chcecie, bym wrócił po brakującą sumę.

Przed drzwi wyszedł Kostuch. Ubrany już do podróży, z trudem dźwigał duży wór z księgozbiorem doktora Gunda.

– Cóż – powiedziałem. – Teraz tylko po czarownika i do domu.

Kostuch uśmiechnął się, wyszczerzając zęby.

– Trzy? – przyjrzał się koniom. – Dwa by starczyły, Mordimer.

Pokręciłem tylko głową. Zawsze mówiłem, że Kostuch nie ma zbyt lotnego umysłu.

– Idziemy – rozkazałem.

Doktor Gund siedział na parterze miejskiego aresztu. Dobrze związany i zakneblowany. Nie, żebym bał się jego czarów, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. Brat burmistrza miał bladą twarz, podkrążone oczy i zakrwawiony, chyba złamany nos.

– Przecież mówiłem, żeby go nie bić – skrzywiłem się. – Który to?

– Strasznie wył, Mordimer – wyjaśnił Pierwszy. – Już słuchać tego nie mogłem.

– I czego wyłeś? – Spojrzałem na Gunda. – Uwierz mi, że w Hezie nawyjesz się za wszystkie czasy.

Burmistrz splótł ze sobą palce lewej i prawej dłoni. Ksiądz odwrócił wzrok.

– Wsadźcie go na konia i zawiążcie liny przy popręgu – rozkazałem.

– Uwolnić mu ręce? – spytał Pierwszy.

– Nie, ale zawiąż je z przodu, żeby mi nie spadł z siodła. – Spojrzałem jeszcze raz prosto w twarz doktora.

– Musimy przecież dbać o ciebie. Ale jak będziesz czegoś próbował, czarowniku, albo choćby zacznę przypuszczać, że czegoś próbujesz, to wiedz, że potrafię ci sprawić ból bez okaleczania ciała. Więc lepiej ciesz się miłą podróżą, bo założę się, że jest ostatnia w twoim życiu…

Burmistrz przetarł oczy wierzchem dłoni. Mój Boże, jak mało odporni są ludzie. Powinien się cieszyć, że jego brat otrzymał szansę godnej śmierci. Być może umrze skruszony i pogodzony z Bogiem, mając nadzieję, że po wiekach czyśćca trafi w końcu do Królestwa Niebieskiego. W każdym razie my, inkwizytorzy, uczynimy wszystko, by pojął swe grzechy i szczerze, z rozpaczliwą tęsknotą ich żałował. A potem przyjmował płomienie stosu zarówno z bólem, jak i radosną ekstazą.


* * *

Wyślesz tu inkwizytorów, Mordimer? – Kostuch spojrzał w tył, przez ramię, kiedy wyjechaliśmy już z miasteczka.

– Ja nie – odpowiedziałem. – Ale kto wie, czy nie przyślą ich tak lub inaczej.

Wiedziałem, że wielu znalazłoby się chętnych, by rozpętać tu piekło przesłuchań, tortur i stosów. Nie wszyscy spośród nas byli ludźmi godnymi nosić płaszcz ze srebrnym krzyżem. Wielu czerpało radość z posiadania jakże ulotnej władzy nad ludzkim życiem. Byłem jak najdalszy od takich myśli. Może dlatego, iż żywiłem niezachwianą pewność, że doktor działał samotnie, a przynajmniej nie pomagał mu nikt z Thomdalz. Gund nie był człowiekiem, który chętnie dzieliłby się mrocznymi sekretami z innymi ludźmi. W Hezie wyjaśnimy, skąd pochodziły jego księgi, skąd zaczerpnął wiedzy potrzebnej do korzystania z czarnej magii. Wyjaśnimy wszystko. Powoli, cierpliwie i z bezlitosną miłością. Ale nie widziałem powodu, z jakiego mielibyśmy całe miasto karać za grzechy jednego człowieka.

Być może byłem zbyt miłosierny, być może zbyt głupi. Być może moje zdanie nic nie będzie znaczyć, bo biskup, tak czy inaczej, wyśle mych braci, aby oczyścili Thomdalz, jak Bóg w niebiesiech miłosierny oczyścił Sodomę i Gomorę. Ale ja musiałem postępować zgodnie z tym, co nakazywało mi sumienie.

Spojrzałem na doktora, który z przymkniętymi oczami kołysał się w siodle. Co popycha ludzi ku złu? Co sprawia, iż rezygnują z szansy na wieczne zbawienie i decydują się splugawić swe dusze? Widziałem już tylu grzeszników. Słyszałem ich jęki i płaczliwe wyznania, czułem ich ból i żal za utraconym życiem, wdychałem smród ich ciał skwierczących w płomieniach stosów. A jednak nie potrafiłem tak naprawdę zrozumieć, dlaczego to robili. Z żądzy władzy? Z miłości? Dla doczesnych korzyści? To wszystko nie były właściwe odpowiedzi. Być może kiedyś pojmę, skąd wypływa zło i zrozumiem, w jaki sposób powinienem z nim walczyć. Na razie mogłem modlić się do Pana, by raczył oświecić mój nędzny umysł i zesłać mi łaskę zrozumienia. Pozostawała mi tylko modlitwa, więc ująłem paciorki różańca i zacząłem się modlić. Kiedy skończyłem i odwróciłem wzrok, nie zobaczyłem już Thomdalz za naszymi plecami.


* * *

Rozbiliśmy obóz o zmroku. Na niewielkiej, leśnej polance, tuż przy wątłym strumieniu, opływającym wielkie, wygładzone przez czas i wodę białe kamienie. Rozpaliliśmy ognisko i piekliśmy właśnie cebulę z mięsem, kiedy Kostuch uniósł głowę.

– Ktoś jedzie – rzekł, nasłuchując.

– Wiem – odparłem i spojrzałem w mrok.

Zza zasłony drzew wyłonił się najpierw biały koń, a potem zobaczyliśmy kobietę, która go dosiadała.

– O! – powiedział Drugi. – To niby nasza czarownica.

– Ona nie jest czarownicą – wyjaśniłem łagodnie i wstałem.

Biała klacz, prowadzona wprawną ręką, pokłusowała w naszą stronę. Loretta zręcznie zeskoczyła z siodła. Była ubrana w ciemny płaszcz z kapturem i miała wysoko upięte włosy.

– Co za spotkanie, Mordimer – uśmiechnęła się. – Co za spotkanie…

– Dlaczego za nami jechałaś? – spytałem.

– Pomyślałam, że może nie będziesz chciał samotnie spędzać nocy w drodze do domu – odparła, śmiało patrząc mi w oczy.

Pierwszy zarżał chrypliwym śmiechem. Nawet Kostuch, jak widziałem, skrzywił usta w czymś, co miało imitować uśmiech.

– Jesteś głodna? Jeśli tak, zjedz z nami kolację – powiedziałem.

Zerknąłem na Gunda. Związany i zakneblowany leżał na wojłokowym worze. W końcu nie chciałem, żeby zachorował, przeziębił się od leżenia na ziemi i chłodnej rosy. Musiałem go dowieźć do Hezu w dobrym zdrowiu i zamierzałem dbać o to, by tak właśnie się stało.

Loretta rzuciła coś w moją stronę. Złapałem i zachlupotało.

– Wino – powiedziała, siadając na pieńku. – Może nie najsmaczniejsze, ale w taką noc lepsze to niż nic.

Podziękowałem jej skinieniem głowy i odszpuntowałem bukłak. Łyknąłem. Wierzcie lub nie, ale zastanawiałem się, czy nie poczuję przypadkiem smaku trucizny. Zresztą rozpoznawanie i neutralizowanie trucizn było elementem mojego szkolenia. Ale nie. Wino jak wino. Lekko kwaskowate i faktycznie nie najwyższej próby, lecz zwykłe wino. Bez zbędnych domieszek. Przypatrywała mi się z uśmiechem, jakby znała moje myśli.

Siedzieliśmy czas jakiś przy ognisku, jedząc, pijąc i milcząc. Kostuch grzebał w ogniu kijkiem o rozżarzonym czerwono końcu i widziałem, jak jego spojrzenie biegnie od czasu do czasu w stronę doktora Gunda. Doskonale wiedziałem, co chodzi mu po głowie, ale nie zamierzałem ani na to pozwolić, ani do tego dopuścić. Po pierwsze, doktor musiał zachować pełnię sił, a po drugie, zapewne mówiłem wam już, że zbędne przysparzanie cierpień nie jest w moim stylu. Męka musi mieć uzasadnienie, inaczej jej zadawanie jest tylko grzechem. I hołdowaniem własnym słabościom. A na słabości nie możemy sobie pozwalać.

– Przejdziemy się, Mordimer? – zapytała Loretta.

– Lepiej dla ciebie będzie, jeśli wrócisz do domu – powiedziałem.

– Nie chcę – rzekła po prostu.

– Skoro tak…

Wstałem i podszedłem do Kostucha. Nachyliłem się nad nim.

– Odpowiadasz za wszystko – powiedziałem cicho, a on uciekał ze wzrokiem. – Kostuch, popatrz na mnie!

Spojrzał i miał minę skrzywdzonego dziecka.

– Kostuch, przyjacielu. – Dotknąłem jego ramienia. – Jeśli doktorowi coś się stanie, własnoręcznie wypruję z ciebie flaki, rozumiesz? I rozwieszę je na okolicznych krzewach, a ty będziesz się przyglądał jak schną w porannym słońcu.

– A co ma się stać? – burknął niezadowolony.

Kostuch jest jak zły pies. Trochę niebezpieczny, trochę niesforny, ale do opanowania silną ręką. Może zresztą zły pies, to niedobre porównanie. Bo jednego mogłem być pewien: nie musiałem uważać na własne plecy, póki miałem za sobą Kostucha. No, przynajmniej dopóki jestem mu potrzebny. Zresztą, sądzę, że na swój sposób nawet mnie lubił, a sam z całą pewnością nie potrafiłby określić, ile w tym wszystkim było prawdziwego uczucia, a ile chłodnej kalkulacji i obawy.

– Ty wiesz i ja wiem – odparłem. – Pilnuj go jak własnego życia. No, to zresztą dobre porównanie. – Klepnąłem go i podniosłem się.

Objąłem Lorettę w pasie.

– Przespacerujmy się – powiedziałem.


* * *

Leżeliśmy na moim, a przykryci jej płaszczem. W zupełnej ciemności, bo księżyc i gwiazdy zniknęły za czarnymi chmurami.

– Dlaczego ty mnie nie chcesz, Mordimer? – spytała.

– Nie chcę? – zaśmiałem się. – Jeśli to, co robiliśmy trzy razy, ma być objawem braku chęci, to nie wiem, co nim jest…

– Nie o to mi chodzi. – Nie widziałem jej twarzy, ale po głosie poznałem, że się nachmurzyła. – Przecież wiesz… Dlaczego nie chcesz mnie zabrać?

Westchnąłem. Być może, by nie słyszeć podobnych pytań? Pretensji? Doniesień o codziennych kłopotach? Mordimer, czekałam cały wieczór, a ty się gdzieś bawiłeś?! Mordimer, znowu jesteś pijany! I śmierdzi od ciebie, jak z rynsztoka! Mordimer, spójrz, dobrze mi w tej sukni? Mordimer, dlaczego my nigdzie nie chodzimy? Nie mogę cały czas siedzieć i się nudzić. Mordimer, jak długo można mieszkać w gospodzie? Czy nie moglibyśmy mieć domu? Mordimer, wiesz, że będzie nas więcej? Tak, tak, połóż mi dłoń na brzuchu, czujesz? Mordimer, nie sądzisz, że powinieneś zająć się swoją kobietą, a nie ciągle gdzieś znikać? – i tak by właśnie było, mili moi. Komu to potrzebne?

– Nie pasujemy do siebie, Loretto – powiedziałem. – Uwierz mi na słowo, bo nie chciałbym ci tego udowadniać

– Nie wiesz, póki nie spróbujesz. – Poczułem, jak jej paznokcie wbijają się w moją pierś. Chyba bezwiednie chociaż czułem złość w jej głosie.

– Daj spokój – odparłem. – Cieszmy się tą nocą i tą chwilą, a jutro grzecznie pojedziesz do domu. I na pewno znajdziesz kogoś, kto zapewni ci lepsze życie niż ja.

Odwróciła się do mnie plecami.

– Nie pójdzie ci tak łatwo – powiedziała z jakąś zawziętością w głosie. – Chcę, żebyś chociaż spróbował! Żebyś przestał się bać!

– Bać? – roześmiałem się. – To niedobre określenie.

Ale kiedy myślałem o jej słowach, wpatrując się w ciemność, wiedziałem, że najprawdopodobniej ma rację. Tyle, że tak czy inaczej, nic z tego wyniknąć nie mogło.


* * *

Usłyszałem czyjeś ostrożne kroki w krzakach i momentalnie się obudziłem. Nie otwierałem jednak oczu. Wolniutko przesunąłem dłoń i zacisnąłem palce na rękojeści sztyletu. Ale potem powiew wiatru przyniósł w moją stronę charakterystyczny zapach, i wiedziałem już, że to zbliża się nie kto inny, lecz Kostuch. Otworzyłem oczy i ostrożnie wysunąłem się spod płaszcza, tak, aby nie obudzić Loretty. Słońce stało już wysoko, ale było chłodno, a trawa pokryła się rosą. Loretta jęknęła coś przez sen i przekręciła się na bok. Spod płaszcza wysunęła się jej noga. Zgrabne, kształtne udo i pięknie zarysowana pęcina.

– Czego budzisz ludzi, Kostuch? – spytałem cicho i podszedłem do niego. – Czego się skradasz?

– Tak tam cię szukałem – mruknął. – Czas już jechać, nie?

– Pewnie czas – odparłem i spojrzałem w stronę śpiącej kobiety.

– Zostawiasz ją tu? Zabierasz do Hezu?

Uśmiechnąłem się.

– Kostuch… do Hezu? Zwariowałeś, chłopie? Co ja tam z nią robił?

– Już ja wiem, co byś robił… – Widziałem, że nie może oderwać spojrzenia od jej nagiej nogi. Oblizał się bezwiednie.

– Może mógłbym, co, Mordimer? – wskazał Lorettę krótkim ruchem podbródka.

– Na miecz Pana! Zupełnie ci odbiło?

– Pilnowałem Gunda – mruknął naburmuszony. – Nakarmiłem go i odprowadziłem w krzaki, żeby się wysrał. Nawet palcem go nie tknąłem, Mordimer. Jest zdrowy, nażarty i wyspany.

– I co? W związku z tym uważasz, że ci się należy nagroda? – Rozbawiła mnie jego argumentacja, bo był jak dziecko.

Wzruszył tylko ramionami. Loretta znowu poruszyła nogą, gdyż jakaś mrówka spacerowała po jej łydce. Kostuch głośno przełknął ślinę.

– A w zasadzie, wiesz co – powiedziałem nagle. – Weź ją sobie, jak chcesz.

Spojrzał na mnie, a oczy mu się rozjaśniły.

– Naprawdę, Mordimer? Mogę?

– Naprawdę, naprawdę – odparłem. – Tylko, Kostuch – Podszedłem tak bliziuteńko do niego, że ostra woń jego skóry i potu zalała mi nozdrza. – Możesz się pobawić, ale nie wolno ci jej skrzywdzić, rozumiesz?

– Ej, no znasz mnie przecież…

– Właśnie dlatego to mówię, że cię znam, łobuzie. – Uśmiechnąłem się, ale zaraz spoważniałem. – Nie zawiedź mnie, Kostuch.

Milczał przez chwilę.

– Wiesz, Mordimer – powiedział cicho. – Myślę, że kiedyś mnie zabijesz…

– Co takiego?!

– Kiedyś mnie… – zmarszczył brwi, bo szukał właściwego słowa – poniesie. A ty mnie wtedy zabijesz… chyba.

– Co ty w ogóle, Kostuch, gadasz? – żachnąłem się, bo nie tylko zdumiały mnie jego przemyślenia, ale zastanawiałem się, czy przypadkiem nie ma racji. – Daję ci ładną dziewkę, więc się zabaw i nie zawracaj sobie głowy głupotami. Wiesz, że ty tu nie jesteś od myślenia.

– Wiem – odparł. – Dziękuję, Mordimer – dodał po chwili.

– Aha, Kostuch – odwróciłem się jeszcze. – Tylko nie zapomnij później mojego płaszcza.

– Jasssne – odmruknął, znowu wpatrzony w Lorettę.

Szybkim krokiem poszedłem w stronę obozowiska. Kiedy byłem mniej więcej w połowie drogi, usłyszałem przeraźliwy kobiecy krzyk.

– Nie, nie! Moooordimer!

Przystanąłem na moment, ale zaraz zagryzłem wargi i poszedłem dalej.

– Jeeeezu, proszę, nie! Moordimeeee… – Krzyk urwał się nagle, jakby ktoś zatkał jej usta.

Kiedy doszedłem do naszej polanki, zobaczyłem, że bliźniacy są już gotowi do drogi, a doktor Gund siedzi na siodle swego konia.

– Dobra, chłopaki, jedziemy – powiedziałem.

– A co tam niby z Kostuchem? – spytał Drugi.

– Zabawia się. – Uśmiechnąłem się, choć nie wiem czemu, ale wcale uśmiechać się nie chciałem. Minęła jednak już wieczność i było za późno, by wracać. – Dogoni nas.

– Z tą tam, niby czarownicą? – Czyżbym usłyszał zdumienie w głosie Drugiego?

– A co? Z dziuplą? – warknąłem – jedziemy!

Koło południa dogonił nas Kostuch. Zziajany i zadowolony.

– Pamiętałem o płaszczu – powiedział, podjeżdżając do mnie i wręczył mi zwinięty materiał.

– Dzięki – odparłem, a on uśmiechnął się szeroko i ruszył w stronę bliźniaków.

Rozwinąłem płaszcz i zobaczyłem smugę krwi. Wpatrywałem się przez chwilę w szkarłatny ślad na ciemnej materii, po czym przewiesiłem płaszcz przez siodło.

Odetchnąłem głęboko i ścisnąłem mocniej wodze. Nie miałem sobie nic do zarzucenia. Ostrzegałem ją, że nie pasujemy do siebie, mówiłem, aby za nami nie jechała i namawiałem, by powróciła do domu. Ale Loretta dokonała wyboru i musiała za ten wybór zapłacić. Miałem tylko nadzieję, że żyła, ale nie zamierzałem wracać i tego sprawdzać.

– Hej, Mordimer – wrzasnął Kostuch. – Pośpiewamy sobie?

– Czemu nie? – odparłem pytaniem i odetchnąłem głęboko.

A potem zaczęliśmy śpiewać, by umilić sobie nudną podróż i zapomnieć o miasteczku Thomdalz, do którego z całą pewnością nigdy już nie wrócimy.

Загрузка...