Siewcy grozy

Wytracę mądrość mędrców, a przebiegłość przebiegłych zniweczę.

Św. Paweł, I List do Koryntian


Zabłądziliśmy. Cholernie zabłądziliśmy. Brodziliśmy od świtu w tak gęstej mgle, że ledwo co widzieliśmy pyski koni. Mgła, jak szary kłąb gazy, otaczała nas i otulała, wciskała się pomiędzy gałęzie drzew i krzewy, pokrywała leśne przecinki. Ale byliśmy już bardzo spóźnieni, więc podjąłem błędną decyzję, by jechać dalej. A należało przeczekać. Rozbić obozowisko na polanie, rozpalić ogień i poweselić się przy bukłaku wina. Niestety. Również Mordimer Madderdin popełnia błędy. Jestem, co prawda, licencjonowanym inkwizytorem Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu, ale nawet to nie daje mi koncesji na nieomylność. W końcu wszyscy jesteśmy ludźmi, a mylić się jest rzeczą jakże ludzką.

– I co teraz? – zapytał Kostuch, który jechał strzemię w strzemię ze mną.

Spod kaptura płaszcza widziałem tylko ostry zarys jego twarzy. I mgłę. Mgłę, w której nie czułem nawet specyficznego zapachu – zwykle sygnału rozpoznawczego Kostucha. Głos mego towarzysza dobiegał tak, jakby nie był on oddalony na wyciągnięcie ręki, ale wołał z drugiego brzegu rzeki.

– Co teraz? Co teraz? – mruknąłem rozdrażniony. – Podobno wiedziałeś, gdzie jest zachód…

Na zachodzie był brzeg rzeki i tam właśnie mieliśmy dotrzeć. Potem przeczekalibyśmy mgłę i znaleźli bród. A teraz Bóg tylko jeden wiedział, czy nie zrobiliśmy całej podróży w zupełnie innym kierunku. W każdym razie rzeki nie było. Żaden z nas nie znał okolicy, a zresztą w tej piekielnej mgle nawet najlepszy zwiadowca nie poradziłby sobie z określeniem prawidłowego kierunku marszruty.

Obiecywałem sobie, że odpoczniemy zaraz, kiedy tylko gąszcz starych drzew i krzewów ustąpi miejsca jakiejś łące albo polanie. Bo tu mogliśmy po prostu zatrzymać się w środku głuszy i czekać na zmiłowanie pośrodku białego całunu. A chłopcy nie mieli na to ochoty. Woleli już jechać. W byle jakim kierunku, lecz jechać. Nie podzielałem ich obaw, bo wasz uniżony sługa nie jest człowiekiem przesądnym, ale przyznam, że ta gęsta, wilgotna, biało-szara mgła przejmowała mnie niepokojem. Sama myśl o tym, iż mógłbym siedzieć w bezruchu pośrodku niej, budziła jakiś irracjonalny sprzeciw. A ja zwykłem słuchać głosu instynktu. Nie raz i nie dwa uratował mi przecież życie. Nie raz i nie dwa również zawiódł, ale to już zupełnie inna historia.

Podróżowaliśmy wolno, noga za nogą, i miałem nadzieję, że nie przydarzy się nam nic złego. W końcu nie zobaczylibyśmy na przykład brzegu urwiska, nawet gdyby wyrósł tuż pod kopytami naszych koni. A biedny Mordimer, oczywiście, jechał jako pierwszy. Za mną i Kostuchem wlekli się na wielkim, karym ogierze bliźniacy, którzy zawsze jeździli na jednym wierzchowcu i mieli nawet specjalnie przystosowane do tego celu siodło.

– Może się zatrzymamy? – zaproponowałem wbrew sobie, a mgła zdusiła moje słowa.

Ale usłyszeli je. I nic nie odpowiedzieli. Mogłem po prostu wydać rozkaz, bo Kostuch i bliźniacy byli po to, by słuchać. Ale z jakiegoś nieznanego bliżej powodu, wydawać takiego rozkazu jednak nie chciałem.

I nagle mój koń parsknął, a potem zatańczył na ścieżce. Ściągnąłem mu wodze i poklepałem lekko po szyi.

– No, stary – powiedziałem. – Co jest?

Ale zwierzę nie chciało iść. Przerażony wałach szarpał głową i widziałem, jak jego uszy przytulają się do łba. Zeskoczyłem z siodła i wdepnąłem w coś. W ciało. W martwe ciało. W martwe ciało młodego mężczyzny, mówiąc dokładniej.

– Co za cholera… – Oddałem wodze Kostuchowi i nachyliłem się nad trupem.

Zwłoki były nagie, a ciało ohydnie poszarpane. Nie przez kły i pazury zwierząt, mili moi. Ktoś nieźle pokiereszował tego młodzieńca. Wyglądał jak kawał mięsa w rzeźni. Zaschnięta krew, rozcięty brzuch, prawie oberżnięta przy samym ramieniu lewa ręka, czaszka zmiażdżona tak, że prawe oko wypłynęło z oczodołu. A w lewej źrenicy, martwej i pustej, zastygł porażający strach.

– Chodź tu, Kostuch… – rozkazałem.

Nachylił się koło mnie i gwizdnął przeciągle. A raczej starał się gwizdnąć, bo wyszło mu coś w rodzaju dmuchnięcia przez usta.

– Ale dali – mruknął.

– Milutko, co? W tej cholernej mgle nawet nie usłyszymy, jak ktoś nam wsadzi miecz pod żebro.

Kostuch kucnął i uważnie oglądał ciało.

– Ależ go tłukli, Mordimer – powiedział, kręcąc głową. – Patrz tu. – Dotknął palcami obojczyka umarłego. – Nawet go pogryźli…

Rzeczywiście, obok plam krwi i ran zadanych jakimiś narzędziami, wyraźnie dostrzegłem ślady po zębach i kawał wyszarpanego ciała. I to faktycznie były ślady po ludzkich zębach.

– Znowu ktoś się bawi w wilkołaka? – spytałem. – Nieee – odpowiedziałem sam sobie. – Nie używaliby wtedy broni.

Kostuch szarpnął ciało, tak że złączone do tej pory nogi rozdzieliły się.

– Patrz tu – powiedział.

Pomiędzy udami mężczyzny ziała czerwona, szarpana rana. Tam niegdyś były genitalia, teraz nie zostały po nich nawet strzępy. Widziałem w życiu gorsze rzeczy, ale ta bezsensowna śmierć robiła jednak wrażenie. Bezsensowna, bo nie widziałem celu w masakrowaniu w ten sposób człowieka i porzucaniu ciała w głuszy. Zwłaszcza, że obrażenia sprawiały wrażenie, jakby zadano je prawie jednocześnie. A więc nie tortury, a potem śmierć, tylko najpierw zwierzęco dzikie masakrowanie żywego ciała, a potem pastwienie się nad zwłokami.

– Zabrali? – zapytałem. – Jego fiuta?

– Raczej zjedli – mruknął Kostuch i wskazał następne ślady po zębach, tym razem widniejące na udach i podbrzuszu. – Mówię ci, Mordimer, to wilkołaki.

Słowo „wilkołaki” być może nie było nazbyt dobrym określeniem. Za bardzo kojarzy się ono z różnymi głupstwami, bajędami i legendami, którym ludzie racjonalnie myślący (tacy jak wasz uniżony sługa) nie dają posłuchu. Przemiana człowieka w wilka jest niemożliwa ze względów czysto anatomicznych. Wiem to dobrze, mili moi, gdyż studia anatomiczne należały do mego wykształcenia. Nie sądzicie chyba, że można wygrywać muzykę ludzkiego ciała, nie posiadając stosownego wykształcenia oraz przygotowania?

Tyle, że niektórzy koniecznie chcieli się w takie wilki jednak zamieniać. Ganiali więc po polach i lasach, nadzy lub ubrani jedynie w zwierzęce skóry i napadali Bogu ducha winnych podróżnych albo miejscowych wieśniaków. Nieraz już takiego wilkołaka – nie wilkołaka zdarzało się nam schwytać i posłać tam gdzie jego miejsce – na szubienicę. Czemu nie na stos? – zapytacie. Ano dlatego, by pokazać, że zwykła konopna lina zupełnie wystarcza na przebierańca, i niepotrzebne są do tego święte płomienie.

– Jakoś dziwnie zaopiekowali się jego rzeczami, jak na wilkołaki – powiedziałem sarkastycznym tonem. – Myśl czasami, Kostuch, co?

Parsknął tylko, ale nic nie powiedział, bo wiedziałem, że w gruncie rzeczy się ze mną zgadza.

– Co robimy? – zapytał.

– A co mamy robić? – wzruszyłem ramionami. – Jedziemy dalej. Wilki będą miały obiadek.

Przeprowadziliśmy konie obok trupa i wskoczyliśmy na siodła. Tyle zdążyliśmy zrobić, kiedy zobaczyliśmy następne ciało. Tym razem młodej, nagiej dziewczyny. Jej jasne, skołtunione włosy były zlepione krwią, skóra twarzy niemal oderwana od kości, a prawa pierś wygryziona tak, że wisiały z niej jedynie strzępy. Zauważyłem, że nie miała również palców u jednej z dłoni.

– To bez sensu, Mordimer – powiedział Kostuch, kiedy znowu kucaliśmy obok zwłok. – To nie ma żadnego sensu.

Nie musiał mi tego mówić. Ale ludzie, moi mili, nie zawsze kierują się rozumem. Uczucia i emocje rządzą naszymi zachowaniami, jak świat światem, i rządzić będą do końca tegoż świata. A tu widać uczucia i emocje podpowiadały mordercom, iż ciała należy zmasakrować, a potem częściowo zjeść. Zresztą z całą pewnością nie chodziło o głód, lecz o perwersyjną rozkosz wbicia się zębami w ludzkie mięso i szarpania go na strzępy. Szkoda, że na świecie jest tylu osobników złych i zdegenerowanych. Cóż, Pan doświadcza rodzaj człowieczy, ale stworzył również nas – inkwizytorów, którzy jesteśmy strażnikami porządku i siewcami miłości.


* * *

Mgła ustąpiła. Nadal przy ziemi snuły się szarawe strzępy, a powietrze było przesycone wilgocią, ale w porównaniu z wczorajszym dniem pogodę można byłoby nazwać wręcz uroczą. Przynajmniej widzieliśmy teraz las i przecinki wśród drzew oraz słońce próbujące prześwitywać zza mglistego całunu.

Siedzieliśmy przy śniadanku złożonym z jęczmiennych placków, mięsa i wina, kiedy usłyszałem dobiegający z lasu hałas, jakby ktoś nieostrożnie i w pośpiechu przedzierał się przez krzaki. Drugi spojrzał również w tamtą stronę i położył kuszę na kolanach. Być może był to zbytek ostrożności, gdyż hałas wywołany został przez jednego człowieka lub duże zwierzę, ale zważywszy na doświadczenia poprzedniej nocy… Jeden tylko Kostuch nie zareagował i, mrużąc oczy, obgryzał spokojnie pieczyste, a tłuszcz skapywał mu po brodzie.

Hałas się zbliżał, aż wreszcie na polanę wpadła kobieta w podartej kapocie. Miała rozwichrzone włosy i wyraz obłędnego przerażenia na twarzy. Kiedy nas dojrzała, najpierw stanęła jak wryta, a potem pobiegła w naszą stronę krzycząc i szlochając.

– Ratujcie, szlachetni panowie, ratujcie w imię Jezusa!

Wpadła w nasz krąg, przewróciła bukłak z winem i wylądowała w objęciach Kostucha. Ale kiedy uniosła głowę, zobaczyła twarz mego towarzysza i musiała sobie zdać sprawę, iż być może wpadła z deszczu pod rynnę. A ścigające ją niebezpieczeństwo mogło okazać się niczym w porównaniu z tym, przed czym stanęła twarzą w twarz. Szarpnęła się w tył, ale Kostuch przytrzymał ją mocno w pasie.

– A dokąd to, turkaweczko? – zapytał słodkim głosem. – Spieszno ci gdzieś?

Jego ręka już błądziła w okolicy piersi dziewczyny. A miała wokół czego błądzić, bo piersi te prezentowały się pierwszorzędnie. Przynajmniej, jeśli mogłem to ocenić, patrząc na jej porwany kaftan.

– Zostaw, Kostuch – rozkazałem. – Chodź tu! – Szarpnąłem dziewczynę za rękę, klapnęła na ziemi obok mnie.

– Uspokój się – powiedziałem. – Masz! – Podniosłem bukłak, w którym ocalały jakieś resztki, i wlałem wino w jej usta.

Zauważyłem, że kobieta, chociaż ma zmierzwione włosy i podrapaną twarz, to jest nawet całkiem ładna. Nie taka znowu młoda, ale jednak ładna. Ona przyssała się do wina, opróżniła bukłak, splunęła, a potem zwymiotowała za siebie. Kostuch parsknął zniecierpliwiony, a dziewczyna przetarła wargi wierzchem dłoni i znowu zaczęła przeraźliwie szlochać. Obróciłem ją do siebie i strzeliłem w policzek otwartą dłonią. Raz, drugi, mocno. Zaskowyczała, a potem umilkła i wtuliła się we mnie całym ciałem. Teraz chlipała mi gdzieś pod pachą. Pierwszy roześmiał się.

– Mordimer został, prawda, niańką – powiedział.

– Zamknij się, matole – mruknąłem i poklepałem dziewczynę po plecach. – No mów, moje dziecko, co się stało – zwróciłem się do niej, nadając głosowi łagodne brzmienie. – Pomożemy ci, jeśli tylko będziemy mogli.

– O tak, pomożemy. – Drugi wykonał charakterystyczny ruch biodrami.

Mój Boże – pomyślałem – muszę pracować z gromadą idiotów i zwyrodnialców. Czemuż, ach czemuż, mój Panie, w tak okrutny sposób pokarałeś biednego Mordimera? Dlaczego nie mogę siedzieć w Hezie, popijać winka w karczmach i chędożyć swawolnych dziewek? Tylko muszę obijać się po wertepach, oglądać zwłoki zmasakrowanych i częściowo objedzonych ludzi, pocieszać przerażone niewiasty oraz wysłuchiwać idiotycznych żartów towarzyszy podróży. Wiem, że Bóg jest samym dobrem, ale czasami ciężko mi w to uwierzyć.

– Moje dziecko – przemówiłem znowu. – Proszę, powiedz, co cię trapi?

– Jesteście księdzem, panie? – odezwała się, unosząc głowę, a Pierwszy parsknął śmieszkiem.

– Taaa i ochrzci cię, prawda, swoją kropielnicą, córeczko – zadrwił.

– Nie jestem księdzem – odparłem, nie zwracając uwagi na bliźniaka – ale inkwizytorem.

– O, Boże! – wykrzyknęła, a w jej głosie była prawdziwa radość. – Jak to dobrze! Jak dobrze! Bóg mnie wysłuchał!

Niemal słyszałem, jak Pierwszy kłapnął zębami ze zdumienia. Bo widzicie, mili moi, ludzie rzadko kiedy witają inkwizytora okrzykami radości i nieczęsto okazują mu, jak bardzo są szczęśliwi z jego obecności. Słysząc, iż w pobliżu jest inkwizytor, większość osób ma ochotę szybko znaleźć się w innym miejscu. Tak, jakby nie wiedzieli, że zajmujemy się tylko winnymi herezji, kacerstwa oraz czarów, a nie mamy powodów, by niepokoić prawych i bogobojnych obywateli.

Oni się zdumieli, a ja się zaniepokoiłem. Kiedy prosta, przerażona kobieta uważa, że największym szczęściem dla niej będzie spotkanie inkwizytora, oznacza to, iż ujrzała coś naprawdę strasznego. Coś odbiegającego od normy. Coś budzącego lęk swoją nienaturalnością.

– Powiesz mi wreszcie co się stało?

– Napadli na nas… Oni… Ci, ci, ci… – zająknęła się, więc potrząsnąłem nią.

– Kto, na miecz Pana!?

– Nie wiem. – Jej twarz wykrzywiła się w grymasie obrzydzenia. – Byli jak ludzie i nie jak ludzie. Zabijali… wszystkich… gryźli, odrywali mięso… – zatchnęła się, a potem zwymiotowała znowu. Tym razem tuż obok mojego buta.

Poklepałem ją uspokajająco po plecach.

– Już dobrze, moje dziecko. Nie damy ci zrobić krzywdy. Kim jesteś?

– Mieszkam tu w wiosce – powiedziała, chlipiąc. – Wszystkich zabili. Wszystkich. Dzieci też.

– Kim byli? Jak wyglądali?

– Jak ludzie – spojrzała na mnie, a w jej wzroku było jakieś potworne niezrozumienie. – I nie jak ludzie. Mieli takie oczy… i tak krzyczeli… Boże mój, tak krzyczeli… Śmiali się i zabijali, rzucali oderwanymi głowami, wyrywali flaki… – Znowu ukryła głowę pod moją pachą.

– Zaprowadzisz nas tam – powiedziałem.

– Nie! – wrzasnęła, aż zaświdrowało mi w uszach. Próbowała się wyrwać, ale przytrzymałem ją bardzo mocno.

– Spokojnie, moje dziecko – powiedziałem. – Popatrz na mnie. No, popatrz na mnie! – rozkazałem ostrzej.

Podniosła wzrok.

– Jestem licencjonowanym inkwizytorem biskupa Hez-hezronu – powiedziałem. – Nazywam się Mordimer Madderdin. Całe lata uczono mnie nie tylko przesłuchiwać ludzi, nie tylko prawd naszej wiary. Uczono mnie też walczyć. Spójrz tutaj. – Wziąłem w dłonie jej głowę i obróciłem ją twarzą w stronę Kostucha. – To mój pomocnik. Żołnierz i morderca. Zabił więcej ludzi, niż potrafiłabyś zliczyć, a nawet pomyśleć…

Kostuch skłonił się ironicznie, ale na jego twarzy pokazał się lekki uśmiech. Dzięki temu wyglądała ona jeszcze straszniej niż zwykle.

– I spójrz też na nich. – Wskazałem bliźniaków. – Nieduzi są wzrostem, prawda? Ale nie znajdziesz lepszych w kuszy i sztylecie. To nie my lękamy się potworów i ludzi, moje dziecko. To potwory oraz ludzie umykają przed nami. I wiesz dlaczego? Nie tylko dlatego, że jesteśmy silni i szkoleni. Z nami jest chwała i miłość naszego Pana Boga Wszechmogącego oraz Jezusa Chrystusa, który, schodząc w chwale z krzyża swej Męki, mieczem i ogniem ukazał nam, jak rozprawiać się z wrogami.

Nie wiem, czy moje słowa w pełni do niej docierały, ale z całą pewnością ją uspokajały. W jej oczach nie było już takiego obłędu, a rysy twarzy wygładziły się.

– Jak ci na imię, moja miła? – zapytałem. – Masz jakieś imię, prawda?

– Elissa – powiedziała, mrugając nerwowo. – Mam na imię Elissa, panie.

– Zaprowadzisz nas więc, Elisso, do wioski. To niedaleko stąd, prawda?

– Kilka mil – odparła cicho i rozejrzała się. – Biegłam przez las…

– A teraz pójdziemy spokojniutko. Wsadzę cię na mojego konia…

Drugi, słysząc te słowa, parsknął głupim śmiechem i poklepał się po udach, ale spojrzałem na niego w taki sposób, że uśmiech zgasł mu na twarzy. Bliźniak odwrócił wzrok i udał, że strzepuje coś z nogawic.

– … i pojedziesz jak dama, dobrze?

– Dobrze, panie – odparła.

– Będziemy cały czas koło ciebie i nikt nie wyrządzi ci krzywdy, rozumiesz?

– Tak, panie – powiedziała. – Ale co ja zrobię? Co ja zrobię, kiedy wszystkich zabili?

– Kto tu jest panem? – spytałem. – Kto włada tymi ziemiami?

– Pan hrabia – odparła.

– Jaki hrabia? – westchnąłem.

– Hrabia de Rodimond – zagryzła język, żeby sobie przypomnieć.

Nigdy w życiu nie słyszałem takiego nazwiska, ale nie było w tym nic dziwnego. Cesarz ostatnimi laty przyznawał tytuły hrabiowskie tak często, jakby je wyciągał z kapelusza. I teraz prawie każdy właściciel zamku oraz paru wiosek już mienił się hrabią lub lordem lub nawet księciem. Sam znałem książąt, którzy nie mieli nawet gotówki, by kupić drewno na zimę, ale za to z zapałem rozprawiali o rodowych koligacjach i szlachetnym pochodzeniu, a córki chętnie wydawali za majętnych mieszczan, pod warunkiem, że ci odpowiednio podsypali złotem. Więc pewnie de Rodimond należał właśnie do takiego pokroju ludzi.

– Wiesz, gdzie jest jego zamek? – spytałem.

– Dzień drogi stąd – powiedziała po chwili. – Trzeba iść wzdłuż rzeki.

– Dobrze – odparłem. – Umówmy się tak, Elisso. Kiedy pokażesz nam już wioskę i opowiesz o napadzie, pojedziemy do zamku twego pana, gdyż musi on dowiedzieć się o tym, co stało się na jego ziemiach. A ja poproszę, by znalazł dla ciebie pracę i dach nad głową w zamku. Dobrze?

– Och, dziękuję ci, panie – krzyknęła z prawdziwą radością w głosie i przycisnęła moją dłoń do ust.

Uśmiechnąłem się, bo lubię ludzi, którzy potrafią okazywać wdzięczność. Pogłaskałem ją po zmierzwionych włosach.

– Jedźmy więc – rozkazałem i wstałem z miejsca.


* * *

Do wioski Elissy dotarliśmy w kilka pacierzy. Osada leżała w rozszerzeniu rzeki i była typowa dla cesarskiego pogranicza – terenów niezbyt bezpiecznych, słabo zaludnionych, a zimą nawiedzanych przez hordy głodnych wilków, albo, co gorsza, wygłodniałe niedźwiedzie (jeśli ktoś był na tyle głupi, by je budzić z zimowej drzemki). Domy były solidnie zbudowane, wzniesione z potężnych bierwion. Budowniczowie wycięli jedynie niewielkie wyloty okienne i równie małe wyloty drzwiowe. Widać, że każdy z tych domów został przystosowany do tego, by mieszkańcy mogli łatwo obronić się przed niespodziewanym napastnikiem. Jakże inne to było od chatynek z darni i gliny, tak częstych w bezpiecznych okolicach Hezu, gdzie zimy były łagodne, a biskupi justycjariusze na gardle karali każdego, kto byłby skory do gwałtów lub rabunków.

Trupy leżały wszędzie. Przy studni i na progach domostw. Ktoś próbował uciekać do rzeki i leżał teraz na płyciźnie, z wybałuszonymi, omywanymi przez fale, oczami. Ktoś inny widać stawiał opór, bo miał jeszcze w ręku zakrwawioną siekierę o dwóch ostrzach. Nic mu to nie pomogło. Dwie kobiety leżały zwinięte w kłąb, jak porzucone szmaty, i widziałem, że do końca próbowały chronić dzieci. Jedno z nich miało oderwaną od tułowia głowę, drugie przytulało się do oberżniętego ramienia matki, a czaszkę strzaskał mu potężny cios. Tak mocny, że czaszka ta była tylko rudoczerwoną galaretą z wystającymi szpikulcami kości i szarymi naciekami rozlanego mózgu.

Widziałem wiele rzeczy w życiu. Widziałem ludzi umierających w salach tortur i ludzi smażonych na stosach, wdychających smród własnego, palonego tłuszczu. Widziałem spustoszone i spalone wioski. Widziałem, jak karze się buntowników i ich rodziny. Widziałem gwałty oraz rzezie. Ale ten widok był inny od wszystkiego. Dlatego, że ta masakra nie miała sensu. Kobietom i mężczyznom nie zdarto ubrań ani ozdób. Nie zabrano broni lub narzędzi. Nie widziałem śladów gwałtu, przesłuchań ani tortur. Wszystko wskazywało, że gromada napastników wdarła się do wioski i wymordowała mieszkańców dla czystej radości mordowania. Nie było im potrzebne nic, co mieli ci ludzie. Nie był to też sposób ich ukarania za jakieś winy. Buntowników karze się przecież w inny sposób. Zaskoczyło mnie tylko jedno. Dlaczego ciała napotkane w lesie zostały rozebrane, a tutaj wszystkie zwłoki nadal były w ubraniu? A może mężczyzna i kobieta w lesie zostali napadnięci, kiedy nago oddawali się cielesnym przyjemnościom? I dlatego nie znaleźliśmy ubrań? Tak czy inaczej, napastnicy nie byli wilkołakami. Wilkołaki nigdy nie używają broni. Ich przekonanie o tym, że są dzikimi zwierzętami nie pozwoliłoby im skorzystać z pałki, siekiery, czy włóczni. A na ciałach pomordowanych wyraźnie widziałem kłute, cięte oraz miażdżone rany.

– Jessa. – Dziewczyna jadąca na moim koniu wskazała palcem kobietę, której głowę rozbito o cembrowinę studni. – Moja przyjaciółka. – Chlipnęła i przetarła nos palcami. – Miała wychodzić za mąż…

Zsiadłem z konia i podałem jej rękę. Zawahała się przez moment, ale potem zeskoczyła. Widziałem, że stara się odwracać wzrok od trupów.

– Obejrzyjcie tu wszystko – rozkazałem chłopakom. – I meldujcie mi o każdej dziwnej rzeczy, którą dostrzeżecie.

– Tu wszystko jest dziwne – mruknął Kostuch.

Pchnąłem drzwi jednego z domów i zajrzałem do środka. We wnętrzu było pusto, tylko na palenisku leżał wywrócony kociołek. Skinąłem na Elissę.

– Zostań tu – rozkazałem. – A ja rozejrzę się po wiosce.

– Wrócicie po mnie, panie? Prawda? Wrócicie? – zabełkotała z przerażeniem.

– Elisso. – Wziąłem ją za rękę. – Oczywiście, że wrócę. Nic ci już nie grozi. Usiądź i czekaj na mnie.

Wyszedłem na zewnątrz i starannie zamknąłem za sobą drzwi. Nie przypuszczałem, by cokolwiek zagrażało nam w tej chwili, ale dziewczyna była jedynym świadkiem zbrodni. I być może, kiedy przyjdzie co do czego, rozpozna napastników. A wtedy nadejdzie czas Mordimera i jego w pokorze stawianych pytań. Wyjaśnijmy sobie jednak pewną kwestię, mili moi. Mordimer Madderdin – licencjonowany inkwizytor biskupa Hez-hezronu – nie jest rycerzem na białym koniu, obrońcą uciśnionych i biczem na złoczyńców. Świat rządzi się swoimi prawami, z których jedno mówi, iż słabi zawsze padają łupem silnych. Dlatego nie przejąłbym się specjalnie, gdyby chodziło o bandę maruderów albo opryszków grasujących po wsiach i ściągających haracz lub zabawiających się z miejscowymi dziewkami. Ale tu rzecz zdawała się o wiele poważniejsza i zastanawiałem się, czy w grę nie wchodzą czary lub wyznawanie jakiegoś pogańskiego kultu.

Podszedłem do Kostucha, który przykucnięty, oglądał z uwagą ciało starego mężczyzny z rozciętą na pół czaszką.

– Słyszałeś kiedyś o czymś podobnym? – zapytałem.

Kostuch ma znakomitą pamięć. Nie jest może zbyt bystry, ale potrafi przytoczyć co do słowa rozmowy sprzed lat, a wszystkie plotki i ploteczki urządziły sobie w jego głowie przytulny magazyn.

– Nie, Mordimer – podniósł na mnie wzrok. – O niczym, co przypominałoby tę wieś.

– Rytualne mordy? Kult siły i wojny? Ofiarny kanibalizm? – poddałem sam, nie za bardzo wierząc we własne słowa.

– Nie zgadza się, Mordimer – pokręcił głową.

– Wszystko jest nie tak.

– Znalazłeś coś? – Spojrzałem na zwłoki starego człowieka.

– To samo. Bity, kłuty, siekany, potem pogryziony…

– Pastwili się nad martwym już ciałem, prawda? Nic ci to nie przypomina?

Znowu pokręcił głową.

– Przykro mi, Mordimer.

Ja myślę. Mnie też było przykro. Nienawidzę nierozwiązanych zagadek, tajemnic i sekretów. Prawdziwą satysfakcję odczuwam dopiero wtedy, kiedy znajduję światełko w ciemnym tunelu. I teraz też wiedziałem, że nie spocznę, póki nie dowiem się, kto i dlaczego zabił tych ludzi. Nie zależało mi na ich życiu czy śmierci. Wieśniacy to tylko wieśniacy. Dobry Pan stworzył ich, by pracowali w znoju i trudzie, a potem umierali. Wszak Pismo mówi: „oddajcie każdemu, co mu się należy. Komu podatek – podatek, komu cło – cło, komu uległość – uległość, komu cześć – cześć”. I oni tak właśnie przez całe życie oddawali. A teraz, wreszcie, przyszło im oddać życie. Dla czyjejś zabawki.

Na czym mi, w takim razie, zależało, skoro ani nie litowałem się nad tymi ludźmi, ani nie miałem ambicji, by zamienić się w sprawiedliwy miecz prawa? Ano, zależało mi na sprawdzeniu własnych sił. Jak mógłbym w przyszłości spokojnie myśleć o tych dniach, wiedząc, że poddałem się i nie odnalazłem wytłumaczenia? Że nawet nie próbowałem odszukać światełka, i rakiem, chyłkiem wycofałem się z tajemniczego tunelu?

– A może – Kostuch zastanawiał się przez chwilę. – Może byś pogadał z nimi, Mordimer?

– Z kim? – nie zrozumiałem go.

– No… z nimi. – Powiódł ręką wokół.

– Ty chyba oszalałeś! – Nawet się na niego nie rozgniewałem. – Mam rozmawiać z umarłymi? Tego byś chciał, Kostuch? Na miecz Pana, dlaczego ja się z wami zadaję?

Wstałem i odszedłem od niego. Oczywiście, że mogłem próbować porozmawiać z umarłymi. Ich duchy unosiły się jeszcze tu gdzieś w pobliżu, pełne bólu, gniewu, żalu i niezrozumienia. Przywołanie tych duchów było mniej więcej tak samo bezpieczne, jak wejście do klatki z rozjuszonymi lwami. Zresztą, lwy najwyżej pozbawią cię życia, a zemsta umarłych może być dużo gorsza. Nie mówiąc już o tym, że nekromancji zabraniały święte zasady naszej wiary. Owszem, my inkwizytorzy, mieliśmy prawo łamania zasad w imię wyższej konieczności. Ale z całą pewnością konieczność taka nie zachodziła w tej chwili. Nawet, gdybym poradził sobie z duchami pomordowanych, z całą pewnością podobne zabawy nie spodobałyby się mojemu Aniołowi. A gniew Aniołów jest straszniejszy niż całe zło, które potraficie sobie wyobrazić i całe zło, którego wyobrazić sobie nie potraficie.

I kiedy odchodziłem od Kostucha (coraz bardziej zdumiony, iż śmiał w ogóle coś takiego zaproponować), nagle dojrzałem trzech jeźdźców otaczających zaprzężony w dwa konie wóz. Kawalkada nadciągała od północy.

– Mamy gości! – zawołałem.

Kostuch i bliźniacy spojrzeli we wskazanym przeze mnie kierunku. Potem wszyscy czterej stanęliśmy pośrodku wioski, tuż obok cembrowanej studni, przy której leżały jeszcze zwłoki młodej kobiety.

– Mają barwy – powiedział półgłosem Kostuch.

Rzeczywiście, trzech konnych wyraźnie ubierało się w barwy jakiegoś magnata. Mieli szarozielone kubraki z amarantowymi naszywkami, a ich konie były dobrze utrzymane, z bogatą uprzężą. Na wozie jechało następnych trzech mężczyzn, zapewne ze służby. Ale zauważyłem też, iż wszyscy byli dobrze uzbrojeni, w miecze i oszczepy. Słońce mieliśmy za plecami, więc przybysze dostrzegli nas później niż my ich. Ale nasza obecność wyraźnie ich zaniepokoiła. Zatrzymali się i naradzali przez chwilę, a potem znowu ruszyli w stronę wioski. Tym razem jednak zmienili szyk. Na koźle został tylko woźnica, a dwaj pozostali piesi szli po bokach wozu. Jeźdźcy zostali nieco z tyłu.

– Zdejmiemy ich? – zapytał Kostuch.

– A może przedtem porozmawiamy? – zaproponowałem. – Czyś ty dzisiaj do reszty zdurniał?

Kostuch warknął coś niezadowolony, a bliźniacy roześmieli się jednym głosem.

Na skraju wioski wóz zatrzymał się, a wszystkich sześciu mężczyzn podeszło do nas. Widziałem, że starają się zachować ostrożność, chociaż rozbawił ich widok bliźniaków. Jasnobrody, starszy mężczyzna o twarzy zasuszonego sępa, powiedział coś półgłosem, wskazując moich towarzyszy palcem, i wszyscy się zaśmiali.

Śmiejcie się, śmiejcie – pomyślałem. – Jak dojdzie co do czego, minie wam ochota do śmiechu. Bowiem ja, mili moi, nie zabieram ze sobą bliźniaków z uwagi na ich wygląd lub towarzyską atrakcyjność. Pierwszy i Drugi nie tylko dysponują interesującymi zdolnościami, które człowiek prosty mógłby nazywać magią. Obaj są mordercami. Wyćwiczonymi, pozbawionymi skrupułów i mocnymi, niczym przybrzeżne trzemy.

– Kim jesteście, ludzie? – zakrzyknął jasnobrody.

– Sam się opowiedz – rzekłem spokojnie.

– Jestem porucznik Rons ze straży pana hrabiego de Rodimond – odparł, a na jego blade policzki wypełznął rumieniec. – Gadaj lepiej kim ty jesteś, zanim nie każę was ubić.

Kostuch roześmiał się i odrzucił kaptur z głowy. To zrobiło wrażenie. To zawsze robi wrażenie.

– Co tu się stało? – Powiodłem dłonią wokół. – Dlaczego ci ludzie zginęli i skąd ty się tu wziąłeś?

– Na Boga, człowieku. – Koń porucznika zatańczył spięty ostrogą. – Nie usłyszałeś, co mówię? Gadaj kim jesteś!

– Jestem Mordimer Madderdin – rzekłem, wstając z cembrowiny. – Licencjonowany inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu.

Przez chwilę przyglądał mi się badawczo.

– Zmykajcie stąd – rzekł wreszcie. – Inkwizytor, czy nie, nie masz tu nic do roboty.

– Nie? A może jednak? – powiedziałem zimno, bo nie podobał mi się ani ten człowiek, ani jego ton. – Twój pan będzie mi musiał odpowiedzieć na kilka pytań.

– Hrabia nie zadaje się ze śmieciami – warknął towarzysz porucznika, młody mężczyzna o gładko wygolonej twarzy i niebieskich oczach.

– A ty co? Jesteś jego laleczką? – burknął Kostuch.

Młodzieniec spiął konia i ruszył w stronę Kostucha. Stanąłem mu na drodze.

– Pokój! – zawołałem drwiąco. – Pokój między chrześcijany!

– Zostaw! – warknął porucznik do towarzysza. – Skoro chcesz – zwrócił się w moją stronę – możecie jechać z nami. Ale powiem ci od razu, inkwizytorze, że pan hrabia nie przepada za tobie podobnymi.

Cieszyłem się, iż nie wybrał walki. Nie wiem, czy uznał, że próba zabicia inkwizytora mogłaby mu mocno zaszkodzić, czy też zrozumiał, że inkwizytor oraz jego towarzysze nie mogą być łatwymi celami. Tak czy inaczej, wydawał się człowiekiem postępującym rozsądnie.

– Nie jesteśmy od tego, by nas lubić – odparłem ze szczerym uśmiechem. – Jesteśmy od tego, by dawać ludziom słodką radość wyznania grzechów. A tu widzę ich sporo. – Znowu zatoczyłem krąg dłonią.

– Ano tak – porucznik zeskoczył z siodła. – Ładujcie trupy – rozkazał służbie. – Nie zadawaj mi pytań, inkwizytorze, bo nie wolno mi na nie odpowiadać. Ale jeśli pan hrabia uzna, że jesteś przydatnym narzędziem, być może wyjawi ci, co się tutaj dzieje.

– Wszyscy jesteśmy narzędziami tylko w ręku Boga – odparłem, patrząc mu prosto w oczy, a on nie odwrócił wzroku.

Wiedziałem, że w posiadłości hrabiego będę szukał odpowiedzi na jedno pytanie: jak to się stało, że wóz zbierający trupy i żołnierze hrabiego przybyli do wioski w kilka godzin po masakrze? Skoro do zamku był dzień drogi?


* * *

W czasie podróży do letniego dworu hrabiego (tak nazywał tę posiadłość porucznik Rons) nie wydarzyło się nic godnego wzmianki. Towarzysze porucznika i służba musieli dostać ścisły zakaz rozmawiania z nami, bo odzywali się jedynie zapytani, a i to niechętnie oraz półgębkiem. Ale ja również nie starałem się być wścibski. W końcu tak czy inaczej, wszystkiego dowiemy się na miejscu. Na razie jechaliśmy w przemiłym towarzystwie kilkunastu trupów (zauważyłem, że służba pozbierała wszystkie zwłoki, jakie napastnicy pozostawili we wsi) i całe szczęście, iż droga była krótka, a na dworze dość chłodno, gdyż w innym wypadku moje delikatne powonienie mogłoby zostać narażone na pewnego rodzaju dyskomfort. Nie jestem może człowiekiem nadmiernie wrażliwym, ale jakoś wolę zapach lasu i łąki od smrodu rozkładających się ciał. A są ludzie, którym to nie przeszkadza. Jak chociażby mój drogi Kostuch, który sam zwykle cuchnie niczym kilkudniowy trup.

Jednak zanim wyjechaliśmy z wioski, wykorzystałem czas, kiedy ludzie porucznika zajęci byli zbieraniem ciał i wszedłem do chaty, w której zostawiłem Elissę. Kiedy usłyszała kroki rzuciła się do kąta i przywarowała tam niczym bity pies, ale zaraz uspokoiła się, kiedy zobaczyła, że to ja wchodzę do środka. Zawsze miła odmiana, bo ludzie na ogół nie odczuwają ulgi i radości widząc, że ich odwiedzam. Trudno zrozumieć, czemu lękają się inkwizytorów, którzy poświęcają przecież życie, by przysłużyć się zbawieniu każdego mężczyzny i każdej kobiety zamieszkujących ten padół płaczu.

– Posłuchaj mnie, dziecko – powiedziałem. – Posłuchaj bardzo uważnie, bo od tego może zależeć twoje życie.

Patrzyła na mnie w napięciu, bezwiednie wzięła w swe ręce moją dłoń i przycisnęła ją do piersi. Mówiłem już, że miała do czego przyciskać?

– Przyjechali tu ludzie twojego pana i jedziemy z nimi do zamku. Jesteś moją kobietą i wyruszyliśmy razem z Hezu, rozumiesz? Nigdy przedtem nie byłaś w wiosce i nie widziałaś, jak zabijano ludzi, ani żadnego z nich nie znałaś. Czy wyrażam się jasno?

– Tak, panie – odparła cicho.

– Trzymaj się blisko mnie i nie odzywaj się, choćby cię o coś pytano, rozumiesz? Nigdzie nie odchodź i nie dawaj się wyciągnąć na spytki. Staraj się nawet nie słuchać, jeśli cokolwiek będą mówić. Jeśli ktoś będzie chciał coś ci kazać albo zapyta, milcz i patrz na mnie. Jasne?

– Tak, panie – powtórzyła. – Ja nic nie rozumiem, ale…

Przerwałem jej, unosząc dłoń.

– Nic nie musisz rozumieć – rzekłem. – Słuchaj moich poleceń, a może uda ci się przeżyć.

Być może zastanawiacie się nad nadmierną czułostkowością i uczuciowością waszego uniżonego sługi. W końcu, jaki miałem interes w tym, by ratować nic nie warte życie dopiero co poznanej wieśniaczki? Otóż, mili moi, jak najdalszy jestem od tego, by odmawiać wartości czyjemukolwiek życiu. Zwłaszcza życiu kogoś, kto ocalał ze strasznej masakry, udowadniając tym samym, iż taka była właśnie wola Boga. A poza wszystkim Elissa była jedyną osobą, która widziała morderców. I kto wie, może w stosownej chwili jej wiedza mi się przyda? A może nawet ocali mi życie? Przyznam też – szczerze, z pokorą i niejakim zakłopotaniem – iż bardzo byłem ciekaw pełnych i kształtnych piersi Elissy. Miałem wrażenie, że całkiem przyjemnie będzie je zobaczyć falujące nad sobą i poczuć je w dłoniach. Zwłaszcza, że kobiety, wdzięczne wybawcy, odnajdują w sobie niewiarygodnie wielkie pokłady namiętności. Och, ja wiem, jakie to niskie i przyziemne myśli, ale po pierwsze, nie miałem już od kilku tygodni kobiety, a po drugie, jestem tylko człowiekiem ubogim duchem. I jak mówi Pismo, to właśnie dla takich jak ja przygotowano Królestwo Niebieskie.

Jednak wbrew moim obawom porucznik oraz jego ludzie nie zwracali szczególnej uwagi na Elissę. Dałem jej mój zapasowy płaszcz, pod którym skryły się wieśniacze szatki i trzymałem ją przez całą drogę blisko siebie. Była posłuszną dziewczyną i milczała przez całą podróż, a odpowiadała tylko wtedy, kiedy zadałem jej pytanie. Usłyszałem nawet, jak jeden ze służących mówi półgłosem do drugiego:

– Patrz, jak wytresował tę swoją kobitę – w jego głosie był podziw. – A moja strzępi ozór z byle powodu.

Przenocowaliśmy spokojnie, choć oczywiście nie omieszkałem rozkazać chłopcom, by na zmianę trzymali straż. Zauważyłem zresztą, iż tak samo postąpił porucznik Rons, co świadczyło o tym, że albo chciał mieć oko na nas, albo obawiał się pojawienia morderców. Choć ciężko było mi wyobrazić sobie bandę, która zaatakowałaby dziesięciu zbrojnych. Ja sam postanowiłem się wyspać, ale mam wrodzoną zdolność niezwykle czujnego snu, a zbliżające się niebezpieczeństwo działa na mnie niczym kubeł zimnej wody. Tym razem jednak spokojnie przedrzemałem do świtu, a w południe zobaczyliśmy położone w zakolu rzeki wzgórze, na którego zboczu wznosił się zgrabny, nieduży zameczek z dwoma wieżycami.

– Oto i jesteśmy – rzekł porucznik Rons, chyba tylko po to, by coś powiedzieć, bo sam przecież widziałem.


* * *

Hrabia de Rodimond był zażywnym, łysiejącym czterdziestolatkiem z wyblakłymi, wyłupiastymi oczyma. Przyjął nas ubrany w skórzany, poplamiony fartuch, a na jego palcach zobaczyłem żółte ślady po kwasie. Gabinet, do którego weszliśmy, był jednym z najlepiej urządzonych laboratoriów alchemicznych, jakie zdarzyło mi się widzieć. Na stołach stały wielkie palniki, retorty, kociołki i chłodnice. Na półkach tłoczyły się setki słoików i buteleczek z kamionki, gliny lub brązowego szkła. Z alkowy obok dobiegał zapach ziół i zobaczyłem tam setki suszących się roślin. Poza tym, cóż, jak w każdym szanującym się laboratorium alchemicznym pełno tu było przedmiotów cudacznych i nikomu nie potrzebnych: wypreparowany łeb krokodyla, róg hippopotamusa, zasuszony nietoperz z rozpostartymi skrzydłami i wyszczerzonymi kłami, pazurzasta niedźwiedzia łapa oraz dwa ludzkie szkielety, jeden duży, drugi mały, a w dodatku pozbawiony czaszki. Na drewnianej półce, wzdłuż ściany, stało kilkanaście oprawnych w skórę książek.

Hrabia krzątał się przy stołach i szczypcami zdejmował właśnie z palnika tygielek, z którego walił upiornie śmierdzący i duszący dym. Na pewno substancja miała domieszkę siarki, bo bardzo wyraźnie czułem ten charakterystyczny zapach.

– Nie mam czasu, nie mam czasu… – Obrócił się w moją stronę. – Rons, kto to jest, u Boga Ojca?

– Mówiłem już, panie hrabio. To inkwizytor z Hezu.

– Mordimer Madderdin, do usług pana hrabiego – skłoniłem głowę, a de Rodimond obrzucił mnie przelotnym spojrzeniem.

– Czyja prosiłem o inkwizytora, Rons?

– Nie, panie hrabio.

– To powiedz mu, żeby sobie pojechał.

Machnął ręką i obrócił się w stronę tygli.

– Za pozwoleniem, panie hrabio – powiedziałem uprzejmie, lecz twardo, bo nie miałem zamiaru dać się zbyć.

Porucznik Rons chciał mnie pociągnąć za rękaw, ale, spojrzałem na niego w taki sposób, że cofnął dłoń. Jego oczy pociemniały.

– Czego? – de Rodimond nie krył już zniecierpliwienia.

– Zakładam, że pan hrabia zechce jednak porozmawiać ze mną, a nie z oficjalną delegacją biskupa Hez-hezronu, która przyjedzie badać tu praktyki pogańskich kultów.

Drgnął, postawił tygiel na blacie i odłożył szczypce. Zakasłał.

– Pogańskich kultów? – prychnął, ale widziałem, że jest zaniepokojony, gdyż każdy wiedział, iż przysłanie oficjalnej komisji z Inkwizytorium nie wróżyło niczego dobrego.

– Widzieliśmy trupy – powiedziałem. – Zmasakrowane zwłoki mieszkańców jednej z wiosek. Porucznik przywiózł je do zamku pana hrabiego.

– Bandyci – burknął de Rodimond. – Wszędzie pełno tej hołoty. Jego Ekscelencja lepiej przysłałby mi justycjariuszy, a nie inkwizytora.

Zwalił się ciężko na obite wypłowiałym adamaszkiem krzesło.

– Przynieś wina, Rons – rozkazał – i trzy kielichy.

– To nie bandyci, panie hrabio – powiedziałem, będąc przekonany, że sam o tym doskonale wie. – Bandyci nie wyżerają mięsa ofiar, nie masakrują zwłok i nie zostawiają łupów. Domów w tej wiosce nikt nawet nie obrabował, a ciał nie obdarto z butów, ubrań ani ozdób.

Spojrzał na mnie spode łba.

– Może tak, może nie – powiedział. – Bandyci to bandyci, i nie wiadomo, co im strzeli do łbów.

– Bandyci, panie hrabio, zachowują się zwykle zdumiewająco racjonalnie – rzekłem. – Gdyż żyją z występku. I nie mordują dla samej radości mordowania. A przynajmniej nie w taki sposób. Czy pan hrabia wyobraża sobie rozbójników obgryzających zwłoki? Po co mięliby to robić?

– Zwłoki obgryzły zwierzęta – warknął i nie wiedziałem, dlaczego kłamie, gdyż sam nie wierzył we własne słowa.

– Pan hrabia wybaczy, ale jestem w stanie poznać ślad ludzkich szczęk i odróżnić je od zwierzęcych – odparłem uprzejmie. – Byłbym też niezwykle szczęśliwy, gdyby pan hrabia raczył mi wyjaśnić, jak to się stało, że żołnierze pana hrabiego zjawili się w wiosce już kilka godzin po masakrze, pomimo że zamek jest oddalony od wioski o dzień drogi.

Porucznik Rons musiał słyszeć te słowa, gdyż właśnie wracał z tacą, na której stał srebrny dzbanek i trzy szerokie kielichy. Widziałem jednak, że nawet brew mu nie drgnęła.

– Nalej – rozkazał de Rodimond. – Czy pan chce mnie przesłuchiwać, inkwizytorze? – wstał z krzesła. – Mnie, hrabiego de Rodimond?! Czy waży się pan poddawać w wątpliwość moje słowa?

– Szukam prawdy, wasza dostojność – odparłem grzecznie.

– To cesarskie pogranicze, inkwizytorze – rzekł – i nie podlega twej jurysdykcji.

– Czy wasza dostojność ma ochotę tłumaczyć to biskupiemu poselstwu, które przybędzie z Hezu, czy też woli porozmawiać ze mną?

– Grozisz mi? – Widziałem, że jest wściekły. Ale jednocześnie gdzieś w głębi jego oczu wyczytywałem lęk.

– Nigdy bym się nie ośmielił, panie hrabio, grozić przedstawicielowi tak znakomitego rodu – powiedziałem. – Mam tylko zaszczyt poinformować pana hrabiego o tym, jak przedstawia się sytuacja.

– Znakomitego rodu? – prychnął. – A to paradne! Założę się, że nie słyszałeś wcześniej o hrabiach de Roditmond, nieprawdaż?

– Z pokorą i żalem przyznaję, że moja wiedza na temat wielkich rodów arystokratycznych jest nader nikła – skłoniłem głowę.

– Umie słodzić ten inkwizytor, co, Rons? – hrabia roześmiał się i podał mi napełniony kielich. – Nie musisz mi pochlebiać, Madderdin, czy jak ci tam. Hrabiowski tytuł i nadanie lenn dostaliśmy, bo mojej świętej pamięci mamusia puszczała się z cesarskim koniuszym. Tak to już w życiu bywa, inkwizytorze. Mój pradziadek był uczciwym bednarzem, dziadek mniej uczciwym żołnierzem, ojciec przekupnym oficerem straży, który dorobił się wielkich rogów, a ja jestem hrabią. Jak mówią: szaleńcem, alchemikiem i konfratrem diabła. Kim będzie mój syn? – roześmiał się, obnażając żółte i nierówne zęby.

– Cenię ludzi zajmujących się alchemią – powiedziałem uprzejmie, ignorując jego wywody na temat rodziny – gdyż nauka ta wymaga wielkiej wiedzy i cierpliwości działania. Kościół nie widzi w niej nic złego.

Była to tylko połowiczna prawda, ale nie zamierzałem tłumaczyć hrabiemu niuansów podejścia Kościoła do wiedzy alchemicznej.

– Tak, tak, tak – upił solidny łyk. – Twoje zdrowie, inkwizytorze. Nie widzi nic złego, póki nie spali. Już ja to znam.

Przechyliłem kielich do ust. Wino było młode i kwaśne, ale zdarzało mi się pijać gorsze trunki.

– No i co, Rons? – zagadnął de Rodimond. – Powiesz mu, co się dzieje?

– Jak pan hrabia sobie życzy – odparł chłodno oficer.

– Powiedz, powiedz, może on coś poradzi. W każdym razie lepsze to, niżby miał przysłać swoich przyjaciół w czarnych płaszczach. Zaraz by mi spalili połowę ludzi.

Westchnąłem tylko, gdyż niezrozumienie działań i celów Inkwizytorium zawsze mnie rozstrajało. Dlaczego ludzie sądzą, że istniejemy, by kogokolwiek palić? To tylko ostateczność, a nie codzienna rutyna.

– Siadaj, inkwizytorze – wskazał mi zydel pod ścianą. – I słuchaj, bo to ciekawa historia.

Porucznik Rons chwilę się zastanawiał.

– To już trzecia wioska – rzekł w końcu. – Zawsze przedtem dostajemy list. Tym razem mówił on, żeby wziąć wóz i jechać do Brzozowca…

– Tak się nazywała osada, którą widziałeś – wtrącił hrabia.

– I zawsze to samo. Zmasakrowane trupy i żadnego świadka.

– List? – powtórzyłem. – Ciekawe. Czy mógłbym go zobaczyć?

– Czemu nie? – hrabia sięgnął do sekretery i wyjął z niej złożony na pół pergamin.

Czarnym inkaustem ktoś napisał: „Weź wóz i jedź do Brzozowca. Pospiesz się, zanim zaśmierdną”.

– Dowcipniś – powiedziałem, przyglądając się uważnie karcie. – To pismo człowieka kształconego, panie hrabio. Wyraźny krój liter… Proszę zauważyć, jak eleganckie jest „B” z tymi dwoma brzuszkami i laską zakończoną zawijasem.

– Wspaniałe – powiedział ironicznie hrabia, rzucając okiem na pismo.

– To ważny ślad, panie hrabio – nie dałem się zbić z pantałyku. – Świadczy, że wróg pana hrabiego nie jest zwykłym bandytą. Bandyci nie piszą eleganckich listów.

– I co z tego?

– Nie sądzi pan hrabia, że to zawęża listę podejrzanych? Zły sąsiad?

– Nie, Madderdin – powiedział. – My tu żyjemy spokojnie. Mamy duże włości i mało rąk do pracy. Porwać komuś ludzi, przekupić ich, by opuścili moje ziemie i poszli pracować dla kogo innego – to bym zrozumiał. My tu cenimy ludzkie życie, inkwizytorze. Tu się nawet nie wiesza złoczyńców, tylko oddaje ich w niewolę. Żaden z moich sąsiadów nie zrobiłby czegoś podobnego.

– Rozumiem, panie hrabio. Tak więc żadnych sporów?

– Zawsze są spory, inkwizytorze – wtrącił Rons. – Ale nikt nie odważyłby się na coś takiego.

– Ośmielę się zapytać, czy pan hrabia zawiadomił prefekta? Dwór cesarski?

– A co ich to obchodzi? – warknął de Rodimond. – Do ściągania podatków są pierwsi, ale co innego? Pewnie, że zawiadomiłem. Nawet mi nie odpisali.

Pokiwałem głową, bo tego właśnie należało się spodziewać. Cesarz i jego urzędnicy mieli ważniejsze sprawy na głowie niż zajmowanie się kłopotami prowincjonalnego hrabiego, który dostał tytuł w zamian za rogi ojca. No, ale niechby nie ośmielił się zapłacić podatku. Zaraz by miał na głowie prewota i jego poborców.

– Z radością pomogę panu, hrabio – powiedziałem – bo choć nie wiem, czy rzecz dotyczy herezji lub czarów, to mogę założyć, że istnieje takie prawdopodobieństwo.

– Czary – prychnął hrabia. – Też mi coś…

– To tylko przypuszczenia. – Rozłożyłem dłonie. – Czy pan hrabia byłby łaskaw opowiedzieć mi całą historię od początku?

– Rons – de Rodimond spojrzał na porucznika.

– Słucham, panie hrabio. – Oficer odłożył pusty już kielich, po czym dolał wina z dzbana, najpierw hrabiemu, potem mnie, a na końcu sobie.

– Wszystko zaczęło się od zniknięcia ludzi z Niedźwiednika… – zaczął.

– Takie tu barbarzyńskie nazwy – mruknął hrabia. – Niedźwiednik, Brzozowiec, Mchowe Górki, Bagniskowo, Sfornegace, Utopowa Czeladź…

– Sfornegace? – uśmiechnąłem się. – Faktycznie, barbarzyńskie. Ale, jak to, poruczniku: od zniknięcia? Nie znaleziono ciał?

– Ano nie – odparł. – Myśleliśmy, że ktoś ich podkupił, tak jak mówił pan hrabia, bo tu brakuje rąk do pracy. Trzeba karczować puszczę, ziemia twarda i nieurodzajna, więc miejscowi panowie prześcigają się w wolniznach.

– Jednak potem już mordowano osadników?

– Tak jest. Trzy razy. Trzy wioski. I za każdym razem przychodził list zawiadamiający, gdzie mamy jechać po zwłoki.

– Szukaliście morderców?

– Szukaj wiatru w polu – mruknął Rons. – To wielka puszcza. Bagna, rozlewiska, ostępy, labirynt jaskiń na południu. Jak chciałbyś, całą armię byś mógł ukryć, a nie kilkunastu zbójów. Tyle, że do tej pory nawet zbójować tu się nikomu nie chciało. A ja mam ośmiu żołnierzy i kilkunastu zbrojnej służby. Miałbym dziesięciokroć więcej i jeszcze nic bym nie zrobił. A przecież nie możemy zostawić zamku bez straży.

– I tak mi będą wyrzynali ludzi! – Hrabia huknął pięścią w stół, aż przewrócił się kamionkowy kociołek i na blat wypłynęła ciemnozielona masa.

– Żadnych żądań? Nic? – zapytałem.

– Czego oni by mogli żądać ode mnie? – zapytał z jakąś niespodziewaną goryczą. – Dwa lata już zalegam z podatkiem. Jak długo mi służysz darmo, Rons?

– Prawie rok, panie hrabio.

– No właśnie. Za wikt i dach nad głową. Taki to i ze mnie hrabia.

Upokorzcie się więc pod mocną ręką Boga, aby was wywyższył w stosownej chwili – odpowiedziałem mu słowami Pisma.

– Tylko ciekawe, kiedy ta chwila nadejdzie – de Rodimond spojrzał na mnie wyblakłym wzrokiem. – Myślicie, że możliwe jest odkrycie kamienia filozoficznego? Tinktury czerwonej?

– Nie, panie hrabio. Myślę, że nie – odparłem zgodnie z prawdą.

– I ja tak sądzę – pokiwał głową. – A ile Cornelius złota ode mnie wyłudził na te doświadczenia… Mój Boże…

– Cornelius? – poddałem.

– Taki oczajdusza – wyjaśnił niechętnie Rons. – Ostrzegałem pana hrabiego, ale ja oczywiście jestem jedynie prostym człowiekiem. Nie mam wykształcenia i nie rozumiem umysłów, które unoszą się na wyżynach nauki – powiedział z ironią, wyraźnie kogoś cytując.

– Alchemik, prawda? Kazał go pan hrabia powiesić?

– Przydałoby się – roześmiał się niewesoło Rons. – Wyczuł pismo nosem i zemknął.

– Książę Haggledorf piętnaście lat czekał na wyniki prac swego alchemika – powiedziałem. – Zastawił połowę włości na jego badania. No, a piętnastego roku stracił cierpliwość i kazał go usmażyć w żelaznym fotelu…

– O, na to nie wpadłem. – de Rodimond klasnął dłońmi w uda. – Chciałem go tylko powiesić.

– Kiedy uciekł ten Cornelius? – spytałem.

– Pół roku temu? – Hrabia spojrzał pytająco w stronę porucznika, a oficer skinął głową.

– Czyli przed zaginięciem ludzi z wioski i pierwszymi atakami?

– A co ma wspólnego jedno z drugim? – de Rodimond wzruszył ramionami.

– List, panie hrabio – wyjaśniłem. – Mówiłem, że pisał go człowiek wykształcony. Poza tym, nadzwyczaj wyraźne jest, iż miał o coś żal do pana hrabiego. Przecież to zawiadamianie o popełnionych zbrodniach, to czysta złośliwość. Sądzę, iż bawiła go bezsilność pana hrabiego, jeśli wolno mi być szczerym.

– Już sobie wyobrażam, jak Cornelius obgryza zwłoki – parsknął ironicznie de Rodimond. – No, ja dziękuję, ale jeśli tak działa nasza Inkwizycja…

– Cornelius to słaby, mizerny człowiek – wyjaśnił Rons. – Jak mógłby wybić drwali, rybaków, pasterzy? W dodatku uzbrojonych i znających się na walce? Ponosi was fantazja, inkwizytorze.

– Proszę o wybaczenie, panie hrabio – powiedziałem, skłaniając głowę. – Staram się tylko objąć całą sprawę mym wątłym umysłem i niechybnie popełniam liczne błędy.

– Niebezpieczny człowiek – rzekł po chwili milczenia de Rodimond, zwracając się do oficera – z tego naszego inkwizytora. Naprawdę niebezpieczny. – Pokiwał głową i obrócił wzrok na mnie. – Więc sądzisz, że doktor Cornelius jest zamieszany we wszystko?

– Z braku innych przesłanek, przyznam z pokorą, iż taka myśl zaświtała w mojej głowie.

– Daruj sobie… – burknął – te uniżoności. Bo ufam, że nie za gładkość mowy zostałeś inkwizytorem. Długo już służysz Kościołowi?

– Długo, panie hrabio.

– Miałeś do czynienia z podobnymi sprawkami?

– Z podobnymi nie.

– No to mogę się cieszyć, że jestem pierwszy, co? Następne doświadczenie w inkwizytorskim fachu…

– Czy pan hrabia ma mapy okolicy? – zapytałem, ignorując jego złośliwości.

– Mapy… Też coś… Spróbuj namówić cesarskich kartografów, żeby tu przyjechali.

– Czy te wioski są… były – poprawiłem się – daleko od siebie?

– Dwa dni drogi – odparł Rons. – Mniej więcej.

– Jakbym chciał odwiedzić wszystkie, jak musiałbym jechać? W linii prostej?

– Nie, oczywiście że nie – powiedział porucznik i zastanawiał się długą chwilę. – Powiedziałbym raczej, że musiałbyś zatoczyć koło, inkwizytorze.

– Dobrze. Wyobraźmy sobie więc, że mamy krąg – powiodłem czubkiem buta po podłodze – na którym to kręgu leżą zaatakowane wioski. Co jest w jego środku?

Rons i de Rodimond spojrzeli po sobie.

– Bagna? – zapytał niepewnie oficer. – Tak – dodał już stanowczym głosem. – Bagna.

– Więc tam musimy szukać morderców – rzekłem. – Ktoś zna te bagna?

– Żartuje pan? – roześmiał się Rons. – Po co ktokolwiek miałby je poznawać?

– Bandyci muszą gdzieś mieszkać i mieć co jeść. Założę się, że na bagnach znajdziemy ich kryjówkę. Czy jest ktoś, kto może nas poprowadzić? Smolarze? Bartnicy?

– Bartnicy… Hmmm… – zastanowił się Rons. – Słyszałem o bartnikach mieszkających w okolicy. Ale czy znają bagna, Bóg raczy wiedzieć.

– Chce pan naprawdę nam pomóc, inkwizytorze? – zapytał de Rodimond, a w jego głosie usłyszałem chyba coś w rodzaju niechętnego szacunku. – Ja nawet nie mam panu co zaoferować w zamian.

– Niech mi pan da, panie hrabio, kilku ludzi i zapasy żywności. Nie wiem, czy naprawdę znajdziemy coś na bagnach, ale wiem, że wielką mądrość możemy czerpać ze słów Pisma. A ono mówi: „kołaczcie, a będzie wam otworzone”

– Pojadę z nimi – rzekł porucznik. – Zabiorę Fontana, de Villego i kilku zbrojnych. Być może nic z tego nie wyjdzie, ale warto spróbować.

– A pańscy ludzie, inkwizytorze – z wahaniem w głosie zaczął de Rodimond. – Byli kiedyś w walce?

Roześmiałem się.

– Być może nie powinienem używać takich słów w stosunku do moich pomocników, ale to mordercy, panie hrabio. Jedni z najlepiej wyszkolonych, jakich w życiu widziałem.

Pokiwał głową, ale widziałem, że nie jest do końca przekonany.

– Nie wiem, Rons – powiedział w końcu. – To ty masz ryzykować głową. Nie wydam ci takiego rozkazu, ale zrobisz, jak uznasz za stosowne.

– W takim razie jadę z inkwizytorem, panie hrabio – zdecydował porucznik bez wahania. – Źle bym się czuł, wiedząc, że obcy człowiek walczy w mojej sprawie.


* * *

Podczołgaliśmy się, szurając brzuchami po mokrej ziemi, i przywarowaliśmy na linii krzewów. Widziałem postacie snujące się przy ogniskach. Na środku stała beczka, z której ludzie czerpali dzbanami lub kuflami, czuliśmy zapach pieczonego mięsa, a z dali dochodziły głosy rozmów.

– Pierwszy – szepnąłem. – Dacie radę ich zdjąć?

– Jasne, Mordimer – odparł bliźniak. – Widać wszystko jak na dłoni.

– Inkwizytorze – usłyszałem głos Ronsa. – A jeśli to nie oni? Jeśli zabijemy niewinnych?

Myślałem chwilę nad tym, co powiedział. Niespecjalnie obchodziło mnie życie tych ludzi, ale nie zamierzałem ryzykować własnego, jeśli nie miałoby to przynieść stosownego efektu. Faktycznie, istniało prawdopodobieństwo, iż byli to tylko spokojni osadnicy, chcący żyć z dala od prawa, podatków i władzy feudalnego pana. Takie rzeczy często zdarzały się w słabiej zaludnionych okolicach. Mogli to też być zbiegli chłopi albo banici, chroniący się w ostępach przed twardą ręką sprawiedliwości, lecz nie mający nic wspólnego z masakrą wiosek.

– Nie mówiłem tego panu, poruczniku, ale kobieta nie pochodzi z Hezu – odparłem po chwili zastanowienia. – Mieszkała w jednej z osad i widziała morderców. Czy jej świadectwo pana przekona?

– Ach, tak – powiedział. – Dobrze. To mnie przekona.

Szturchnąłem bliźniaka i kazałem mu iść po Elissę. Nie miałem pojęcia, czy dziewczyna będzie w stanie z tej odległości rozpoznać twarze zabójców. Miałem jednak nadzieję, że tak, gdyż od czasu do czasu niektórzy z mężczyzn stawali w świetle płomieni i było ich widać bardzo wyraźnie.

Po chwili Pierwszy przyczołgał się z powrotem, a obok niego nieporadnie czołgała się Elissa. Całą twarz miała utytłaną w błocie i drżała jak liść osiki. Objąłem ją mocno ramieniem i przytuliłem.

– Nie bój się, moje dziecko – szepnąłem jej prosto w ucho i czułem, że w moich objęciach przestaje drżeć.

– Musisz przyjrzeć się uważnie ludziom przy ogniu. I powiedzieć nam, czy to ci sami, którzy napadli na twoją wioskę. Patrz uważnie i nie popełnij błędu.

– Tak, panie – szepnęła.

Uniosła głowę, a ja wiedziałem, że nadchodzi niebezpieczny moment. Co będzie, jeśli rozpozna morderców i zacznie krzyczeć? Dostanie ataku spazmów? Pobiegnie w panice przed siebie? Byłem przygotowany, by ją unieruchomić i zatkać jej usta, kiedy przyjdzie taka potrzeba. Ale Elissa tylko zadrżała mocniej i usłyszałem, jak szczęknęły jej zęby.

– To oni – powiedziała niewyraźnie, że ledwo ją zrozumiałem. – Oni!

– Jesteś pewna?

– Czarna broda. – Wbiła paznokcie w moją dłoń, tak mocno, iż byłem pewien, że zostawi mi na skórze krwawe ślady. – Ten czarnobrody. Widziałam, jak gryzł… – rozpłakała się bezgłośnie, a ja pocałowałem ją w czoło.

– Jesteś dzielną kobietą, Elisso – powiedziałem i dałem znak bliźniakowi, by odprowadził ją z powrotem do koni.

– Wystarczy, poruczniku? – spytałem.

– Wystarczy. – W mroku nie widziałem jego twarzy, tylko skinięcie głowy. – Najzupełniej wystarczy.

Do obozowiska prowadziła tylko jedna droga. Od południa. Z północy, zachodu i wschodu otaczał je gęsty, nieprzenikniony gąszcz tarniny. Wiedziałem, że tamtędy z całą pewnością się nie przedostaniemy, bo nawet gdyby udało się pokonać kolczaste krzewy, to najprawdopodobniej wciągnęłaby nas bagienna toń.

A więc należało przebić się przez otwartą przestrzeń. Całe szczęście, że mordercy nie pilnowali obozu. Widać nie przypuszczali, że ktokolwiek mógł pójść ich śladem i pokonać zwodnicze bagniska. Niemniej w zasięgu naszego wzroku było ich kilkunastu, a nikt nie mógł zagwarantować, iż gdzieś tam – w ciemności – nie czaili się następni. Może część ucztowała i bawiła się, a reszta spała?

Cóż, w każdym razie było nas dziewięciu, ale nie wiedziałem, co warci są ludzie porucznika Ronsa, ani nawet on sam. Jak zwykle najlepiej było liczyć tylko na siebie. A w drugiej kolejności, na Kostucha i bliźniaków.

– Zostajecie tu – rozkazałem Pierwszemu i Drugiemu – i mierzcie dobrze.

– Gotowy? – spytałem Ronsa, a on skinął w odpowiedzi głową.

– A więc w imię Boże! – krzyknąłem i wstałem.

W tej samej chwili zaświergotały bełty i dwóch ludzi zwaliło się na ziemię. Jeden wpadł twarzą w ognisko. W obozie morderców rozległy się krzyki, wrzaski, nawoływania, a my biegliśmy już pędem w ich stronę.

Wszystko poszło nadspodziewanie łatwo. Obawiałem się dzikiego oporu, zawziętości i walki na śmierć i życie. Tymczasem wpadliśmy pomiędzy nich, niczym zgraja gończych psów na zamknięte w matni sarny. Chlasnąłem nadbiegającego człowieka mieczem przez pierś (nie wiem nawet, czy biegł, by ze mną walczyć, czy też uciekał akurat w tę stronę), kolejnemu władowałem sztych pod gardło. A potem już tylko stanąłem w świetle ognisk i patrzyłem, bo zaiste nie miałem wiele do roboty. Kostuch oraz ludzie porucznika Ronsa uwijali się jak w ukropie, a ciała bandytów padały niczym snopy zżętego zboża, jeśli pozwolicie mi na tak oklepaną metaforę. Trudno jednak było nie zauważyć, że ich opór był… dziwny. Wyciągali bezbronne dłonie na spotkanie ostrzy, biegali wkoło z krzykiem, przewracali się o własne nogi. Było w nich widać jakieś otępienie, zdumiewającą ślamazarność ruchów i całkowity brak bitewnego doświadczenia. Czyżby potrafili tylko mordować nieprzygotowanych na atak wieśniaków? Czy to mogli być ci sami ludzie, którzy masakrowali osadników i w zwierzęcym szale gryźli ich zwłoki? Tu nie można było dostrzec nawet śladu szału czy wojennej zapalczywości.

Po chwili staliśmy nad kilkunastoma trupami i ten zdumiewająco łatwy triumf nie przygotował nas na to, co miało się stać za chwilę. Bowiem z drewnianej szopy, zbitej z szerokich, solidnych bierwion, nagle wybiegło dwóch ludzi z toporami w dłoniach. Dwaj żołnierze porucznika Ronsa rzucili się w ich stronę i po chwili obaj już nie żyli. Jeden z napastników został cięty przez ramię, ale nawet nie zwolnił kroku, pomimo iż widziałem, jak cios niemal odciął mu rękę, która teraz zwisała jedynie na pasie skóry. Młody człowiek o bladej twarzy, którego Rons nazywał de Villem, pchnął sztychem w brzuch drugiego z bandytów. Ten wbił się na jego miecz, aż rękojeść zetknęła się z ciałem, wypuścił z dłoni topór, chwycił de Ville’a za głowę i wgryzł się w jego twarz. Widziałem tylko tryskającą krew i słyszałem przerażający krzyk, który nie umilkł nawet wtedy, gdy Kostuch rozłupał napastnikowi głowę szablą. Mężczyzna z odciętym ramieniem wbiegł pomiędzy dwóch innych żołnierzy, otrzymał dwa pchnięcia oszczepami, po czym zamachnął się i ściął głowę bliższemu z ludzi Ronsa. Z bezgłowego kadłuba trysnęła struga krwi, a ja podskoczyłem i zamachnąłem się mieczem. Bandyta osłonił głowę, ale miecz obciął mu dłoń i poharatał twarz. Nawet nie zaskomlał. Nie krzyknął. W blasku ognisk widziałem jego rozszerzone, błyszczące oczy. Zgasły dopiero wtedy, gdy z chrzęstem wbił się pomiędzy nie grot strzały. Wtedy dopiero upadł. Bezręki, splamiony posoką, z piersią przebitą oszczepami. Drgał jeszcze na ziemi, a z ust spływała mu krwawa piana.

– Na miecz Pana naszego – usłyszałem przerażony szept Ronsa. – de Ville, na Boga!

Odwróciłem głowę i zobaczyłem, jak porucznik próbuje zatamować krew płynącą z twarzy de Ville’a. Młody człowiek miał wyszarpany policzek, tak że odsłonięte zostały szczęka oraz zęby, a z nosa został mu jedynie krwawy strzęp z wystającą chrząstką. Na szczęście nie krzyczał, bo Bóg dał mu wcześniej łaskę omdlenia.

Pchnąłem drzwi do szopy, z której wypadło tych dwóch. Wszedłem do środka ostrożnie, trzymając w prawym ręku wysunięty miecz, a w lewą dłoń wziąłem garstkę sherskenu. Ale sień była pusta. Tylko za sąsiednimi drzwiami usłyszałem odgłos, jakby ktoś próbował barykadować wejście. Uderzyłem z rozmachu barkiem i wpadłem do środka, by zobaczyć ubranego na czarno, chudego człowieka, który próbował przesunąć pod wejście ciężką, okutą mosiądzem skrzynię. Strzeliłem go rękojeścią miecza w twarz, a on poleciał pod ścianę z chrapliwym krzykiem. Zbliżyłem się i stanąłem nad nim. Czubkiem buta kopnąłem go pod żebra. Nie za mocno. Tak tylko, by przypomnieć o swej obecności.

– Doktor Cornelius, jak sądzę? – zapytałem uprzejmie.

Kątem oka zobaczyłem, że do izby wbiegł porucznik Rons, a potem zastygł w miejscu, widząc leżącego pod ścianą mężczyznę. Tymczasem wychudzony człowieczek otarł rękawem krew z twarzy i, stękając, podniósł się na nogi. Wypluł na podłogę wybite zęby.

– To właśnie on – powiedział porucznik Rons i postąpił krok, ale chwyciłem go za ramię.

– Nie, nie – powiedziałem. – Musimy porozmawiać. Prawda, doktorze?

– A kim ty jesteś, że napadasz spokojnych ludzi? – wyseplenił doktor i zabrzmiało to jak: „a fym fy hefteś, he na-fadas fokojnych fuci?”.

Pchnąłem go na krzesło, aż usiadł z impetem.

– Co za bezczelność – powiedziałem. – Ty mówisz o napadach? A trzy wymordowane wioski?

– Wieśniacy – skrzywił się pogardliwie. – Kogo obchodzą wieśniacy? Ja mam wizję, człowieku! Ideę, za którą warto było oddać życie tych ludzi…

Zaprawdę powiadam wam: co żeście uczynili temu bratu mojemu najmniejszemu, mnie żeście uczynili – odparłem słowami Pisma. – Więc może podzielisz się swą wizją z inkwizytorem Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu?

– Ty jesteś inkwizytorem? – zerknął na mnie spode łba. – Bardzo dobrze. Może będę potrzebował pomocy twego pana.

Patrzyłem na niego i przyznam, że na moment, na krótką chwilę, zabrakło mi języka w gębie. A wierzcie, mili moi, iż waszemu uniżonemu słudze rzadko rzecz taka się przytrafiała. Oto przede mną siedział morderca, a raczej przywódca bandy morderców, który zupełnie nie przejął się zagładą swych ludzi oraz obecnością inkwizytora, i liczył na spotkanie z biskupem. Był tylko głupi, czy już szalony?

– Zastanawiałem się, czy rozpalić stos, czy raczej szykować linę – powiedziałem. – Ale widzę, że rozmowa zajmie nam dłuższą chwilę. Poruczniku – odwróciłem się do Ronsa – byłby pan łaskaw kazać moim ludziom, by rozgrzali narzędzia?

– Nie bądź idiotą, inkwizytorze – doktor Cornelius nadrabiał miną, ale jednak widziałem, że się wystraszył. – Wierz mi, że mam informacje i wiedzę, które zainteresują Jego Ekscelencję. I wierz mi również – wyciągnął w moją stronę chudy, kościsty paluch – że i ty na tym skorzystasz.

– Słucham – rzekłem. – Nie masz zbyt wiele czasu, a ja nie jestem człowiekiem nadmiernie cierpliwym. Sam jestem ciekaw, czy zdołasz kupić życie…

– Nie mogę o tym mówić tobie! – wrzasnął, jakby ktoś przejechał ostrzem po marmurze. – Chcę się widzieć z biskupem!

– Oczywiście – odparłem serdecznie. – Już mam podstawić powóz, czy dopiero za chwilę?

Szczęknęły drzwi i Kostuch zajrzał do środka. Obserwowałem doktora Corneliusa i zobaczyłem, że jego twarz zmartwiała. Ech, ten mój Kostuch, zawsze robi wrażenie!

– Grzeją się – zameldował. – Naszykować stół, czy podwiązujemy?

– Dobrze – wrzasnął Gornelius. – Wszystko powiem!

Przysunąłem zydel, usiadłem i dałem znak Kostuchowi, żeby nas zostawił. Porucznik Rons stał pod ścianą.

– Zamieniam się w słuch – powiedziałem uprzejmie.

– Jestem doktorem medycyny – zaczął Cornelius – i uczonym. Zgłębiłem tajniki alchemii, chociaż moja praca nie została doceniona przez świat. Ja jednak wytrwale i w pocie czoła pracowałem nad ideą mogącą zmienić oblicze tej ziemi…

– Doktorze – powiedziałem. – Moja cierpliwość ma swoje granice.

Splunął flegmą i krwią na podłogę, pomacał palcem resztki po zębach.

– Czego brakuje królom i książętom? – zapytał.

– Złota – odparłem, bo wyraźnie liczył na odpowiedź, a ja w końcu miałem czas i mogłem wziąć udział w tej zabawie. Przynajmniej przez chwilę.

– Złota też – przyznał – ale kamień filozoficzny jest mitem. Fantasmagorią. Nie da się zamienić ołowiu w złoto.

– Nie da się – przytaknąłem, bo przynajmniej w tym wypadku doktor Cornelius zdawał się myśleć rozsądnie.

– Władcom brakuje wojska, inkwizytorze. Ludzi gotowych umierać na ich skinienie. Armii, która nie rozbiegnie się w panice, żołnierzy, którzy rzucą się na liczniejszego wroga i będą walczyć do śmierci lub zwycięstwa. Żołnierzy nie czujących strachu i bólu, zajadłych jak dzikie zwierzęta. Żołnierzy, których nie trzeba latami szkolić ani uczyć dyscypliny. I ja dam takich żołnierzy temu, kto mi dobrze zapłaci.

– Więc ci ludzie? – machnąłem dłonią.

– Właśnie! Opracowałem recepturę mikstury zamieniającej zwykłego, prostego człowieka w nie znającą uczuć maszynę do zabijania. Wypróbowałem przepis na mieszkańcach jednej z wiosek…

– Ci, którzy zniknęli – pokiwałem głową. – Właśnie – klasnął w dłonie. – Ekstrakt powoduje również całkowite uzależnienie. Jeśli go nie podasz tym ludziom na czas, będą wyć z bólu i pożądania, błagać… Zrobią wszystko za następną porcję! I w ten sposób zyskujesz nad nimi pełnię władzy…

– Bardzo sprytne, doktorze. Podziwiam pańskie zdolności.

Rozpromienił się i usiadł wygodniej w fotelu.

– Ekstrakt działa tylko przez kilka godzin, a potem powoduje słabość i omdlenia, ale liczę, że dopracuję jeszcze szczegóły – zamyślił się i wyseplenił coś do siebie, a potem podniósł na mnie wzrok. Jego oczy były błyszczące i szalone. – Czy pan ogarnia to swym umysłem, inkwizytorze? Tysiące chłopów przemienionych w wiernych i bezlitosnych wojowników? Rozdzierających wroga w atakach szału? Oni nie zastąpią zdyscyplinowanej armii, nie pokonają wyszkolonych najemników, ale wprowadzą nowe zasady do sztuki wojennej…

– Ma pan tych swoich doskonałych żołnierzy – zaśmiałem się. – Moi ludzie właśnie wrzucają trupy do bagna.

– Człowieku! Przecież zdążyłem podać ekstrakt tylko dwóm moim przybocznym. Reszta odpoczywała po ostatnich eksperymentach…

No cóż, ładnie szubrawiec nazywał wymordowanie całej wioski. Zawsze twierdziłem, że uczeni nie grzeszą nadmierną miłością bliźniego, ale Cornelius bił już wszelkie rekordy.

– Biegająca w szale hałastra ma być twoim niezwyciężonym wojskiem, doktorze?

– Wyobraź sobie tysiące, dziesiątki tysięcy tych ludzi – przymknął oczy w rozmarzeniu – pustoszących wrogie włości. Żywiących się zwłokami, nie czujących bólu i strachu, a może nawet nie potrzebujących odpoczynku, bo liczę, że uda mi się poprawić recepturę. Czy tu chodzi tylko o walory bitewne? Nie, inkwizytorze! Tu chodzi o zastraszenie wroga, obezwładnienie go ogromem nieszczęść, jakie spadną na jego ziemie! Ci ludzie, przemienieni mocą mej mikstury, będą siewcami grozy. Grozy, jakiej nie widział dotąd świat!

Przemyślałem jego słowa i pokiwałem głową. Było w nich zarówno szaleństwo, jak i nieubłagana logika.

– Gdzie jest recepta? – zapytałem, a on zagryzł wargi i odwrócił głowę.

– Doktorze, jeśli będzie trzeba, wydobędę to od ciebie ogniem i żelazem. Gdzie jest recepta? Gdzie są próbki?

Niechętnie wstał i podszedł do ściany. Szarpnął i otworzył drzwiczki małej szafeczki. W środku była skrzynka. Odtrąciłem go i sam ją wyjąłem. Uniosłem wieko i w środku zobaczyłem kilka słoiczków z brązowego szkła oraz złożoną na czworo kartę pergaminu. Gestem kazałem doktorowi, by usiadł z powrotem na krześle, i rozwinąłem pergamin.

– Nic pan z tego nie zrozumie – burknął. – Trzeba być alchemikiem, by pojąć, o co tu chodzi. Pracowałem nad tym całe życie! Ja, doktor Cornelius Altenferg! Moje imię przetrwa na wieki!

Wyraźnie podniecał się własnymi słowami, więc postanowiłem nie zwracać na niego uwagi. Wyjąłem korek zatykający wlot jednego ze słoików i zajrzałem do środka. Gęsta, brązowa i śmierdząca zgnilizną maź wypełniała naczynie po brzegi.

– I oni to jedli? – zapytałem.

– Nie – sapnął rozdrażniony, że mu przerywam perorę. – Ekstrakt należy rozpuścić w alkoholu, a potem w wodzie i podawać doustnie. Wlej go do miejskiej studni, a zobaczysz cudowne efekty – uśmiechnął się, ukazując zakrwawione dziąsła.

– Aha – odparłem.

Włożyłem pergamin i słoik z powrotem do skrzynki i otworzyłem drzwi.

– Kostuch, pozwól no – zawołałem, a kiedy przyszedł, wyszeptałem mu do ucha rozkaz.

Zawahał się i poprosił, żebym powtórzył. Rzadko mu się to zdarzało, ale mogłem go w tej chwili zrozumieć. Obawiam się, mili moi, że sam otrzymując takie polecenie, pomyślałbym w pierwszej chwili, że się przesłyszałem.

Zamknąłem starannie drzwi i podszedłem do doktora z szerokim uśmiechem na twarzy. Przytrzymałem mu ramiona i wbiłem ostrze sztyletu w grdykę. Przeciąłem mu struny głosowe, tak, by nie mógł krzyczeć, ale wiedziałem, że konanie zajmie trochę czasu. Zresztą, jak na mój gust i tak zdechnie zbyt szybko.

– Ccco pan? – Rons ruszył w moją stronę i patrzył osłupiały na Corneliusa, który właśnie upadł z łomotem na podłogę.

Doktor zwijał się, toczył z ust krwawą pianę, a palcami, zakrzywionymi niczym szpony, usiłował zatamować krew i zacisnąć ranę.

– Zresztą, może i racja – porucznik odetchnął głęboko. – W końcu mamy receptę i próbki. A ta kanalia niech zdycha.

– Niech zdycha – zgodziłem się. – Ale nie mamy recepty, poruczniku – położyłem dłoń na skrzyni – ani próbek. Ja je mam.

Przez moment patrzył na mnie zaskoczony, ale sięgnął po miecz szybciej niż myślałem. Oczywiście i tak zbyt wolno. W końcu był tylko żołnierzem. Pchnąłem go nożem, ale jednak zdołał się jakoś zwinąć i ostrze nie trafiło w serce. Przewrócił się, a ja upadłem na niego. Chciałem uderzyć raz jeszcze, ale zobaczyłem, że i tak umiera. Patrzył na mnie rozszerzonymi źrenicami, w których jarzył się gniew.

– Rons – powiedziałem łagodnie. – Słyszy mnie pan?

Kiwnął głową z wysiłkiem, z kącików ust popłynęła mu krew. Odłożyłem nóż i wziąłem go za rękę.

– Poruczniku, niech pan słucha uważnie, bo nie chcę, by pańska dusza odchodziła pełna bezrozumnego gniewu. Chcę, żeby pan zrozumiał. Aby nie myślał pan, że zabiłem z grzesznej chęci zysku.

Wstałem, otworzyłem znowu skrzynkę i wyjąłem z niej pergamin. Potem podniosłem z blatu kopcącą lampkę i uklęknąłem przy oficerze.

– Niech pan patrzy, Rons – przyłożyłem rożek pergaminu do płomienia.

Kiedy karta spłonęła, roztarłem popiół podeszwą buta.

– Nie ma już tajemnicy – powiedziałem. – Nie ma recepty. Nie ma doktora. I nie ma świadków.

Czułem, jak palce jego dłoni zaciskają się spazmatycznie na moim nadgarstku.

– Dlaczego? – wyszeptał.

– Bo świat jest wystarczająco złym miejscem bez ekstraktu doktora Corneliusa – rzekłem smutno. – A ja nie chcę, by stał się jeszcze gorszy.

A potem siedziałem przy nim, póki nie umarł, i zamknąłem mu powieki. Zapewne był zacnym człowiekiem, ale to nie miało nic wspólnego z moją powinnością, tak jak rozumiałem ją mym wątłym umysłem. Wyszedłem na zewnątrz. Kostuch i bliźniacy wciągali właśnie do środka trupy żołnierzy. Przyznam, że uwinęli się z nimi chwacko, ale też żadna to była chwała, zabić dwóch nieprzygotowanych na atak ludzi. Zarżnęli też biednego, oszpeconego de Ville’a i miałem wrażenie, że w tym wypadku wyświadczyli mu tylko przysługę.

– Podpalajcie i idziemy – rozkazałem.

Potem patrzyłem, jak przykładają pochodnie do bierwion i czekają, aż dom się zajmie ogniem. Przeżegnałem się i w myślach odmówiłem „Ojcze nasz” za spokój duszy porucznika Ronsa i jego żołnierzy. Kiedy byłem w połowie drogi do pierwszych drzew, dogonił mnie Kostuch.

– Mordimer – zapytał cicho. – Dlaczego to właściwie zrobiliśmy, co? Dlaczego zabiliśmy ludzi hrabiego?

– Bo mieliśmy taki kaprys, Kostuch – odparłem, patrząc na niego. – Po prostu mieliśmy kaprys.

– Aha – rzekł, a jego twarz rozjaśniła się w uśmiechu. – Rozumiem. Dziękuję, Mordimer.

Skinąłem mu głową i poszedłem dalej. Za dwa dni opowiemy de Rodimondowi piękną bajkę o odwadze jego żołnierzy i ich wspaniałej śmierci w walce ze zdziczałym wrogiem. Pomyślałem o Elissie oraz o tym, że przez dwie noce podróży zapewne posmakuję owoców jej wdzięczności. Uśmiechnąłem się do własnych myśli i spojrzałem w bijące pod niebo płomienie. Jak zwykle były piękne i czyste, tak jak serca tych, którzy niepomni własnych trudów, służą chwale Pana.

Загрузка...