Epilog

Zbliżyłem się ostrożnie do łóżka. Maurycy Mossel leżał w pościeli z głową odrzuconą w tył i leciutko pochrapywał. Dotknąłem jego podbródka ostrzem sztyletu. Drgnął i zabełkotał coś przez sen. Poczułem zapach wina.

– Maurycy – szepnąłem, a kiedy nie zareagował, ukłułem go ostrzem w brodę.

Otworzył oczy, a wtedy nacisnąłem silniej i zakryłem mu usta lewą dłonią.

– Milcz, przyjacielu, jeśli chcesz żyć – powiedziałem cicho. Nachyliłem się tak, by przy nikłym blasku przesłoniętego chmurami księżyca mógł rozpoznać moją twarz.

– Godryg – rzekł zdławionym głosem i widziałem, jak rozszerzają się jego źrenice. – Godryg Bemberg.

– I tak, i nie – odparłem. – Naprawdę: Mordimer Madderdin, inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu.

Nawet w nikłym świetle, rzucanym przez wyłaniający się zza uchylonych okiennic księżyc, widziałem, że jego twarz pokryła się trupią bielą.

– Ja nic o tym nie wiedziałem, nic, przysięgam… – urwał, kiedy przycisnąłem mocniej ostrze do jego gardła.

– O czym nic nie wiedziałeś, przyjacielu Maurycy? – zapytałem łagodnie, a on zająknął się i nie odpowiedział.

– Zresztą, nieważne – dodałem. – Jestem pewien, że za kilka lat będziesz opowiadał całą tę historię przyjaciołom przy winie i zaśmiewał się do rozpuku.

Widziałem, jak nadzieja błysnęła w jego oczach. Czyżbym zamierzał darować mu życie? Czy miał szansę ocalić głowę z tej awantury? Chciałem, żeby się łudził i podobała mi się ulga, która pojawiła się w jego wzroku. Już za chwilę zobaczę w nim ból, a potem tęsknotę za uciekającym życiem oraz bezdenną rozpacz. A jeszcze potem przemożne pragnienie jak najszybszej śmierci.

– Otwórz usta – rozkazałem.

Wcisnąłem mu knebel pomiędzy rozwarte szczęki. Byliśmy w końcu w miejscu publicznym i nie chciałem, by usłyszały nas niepowołane osoby śpiące za ścianami.

– Wstań.

Wstał posłusznie, sztywno jak marionetka, i patrzył na mnie wzrokiem zagonionego w kąt psiaka.

– Usiądź tu – poklepałem siedzenie krzesła.

Potem starannie przywiązałem mu ręce oraz nogi i zacisnąłem rzemień na szyi tak, że przechodził za oparcie. Maurycy Mossel nie mógł w tej chwili ruszyć już ani ręką, ani nogą, ani głową. Sprawdziłem, czy knebel jest dobrze założony. Później skrzesałem ogień i zapaliłem oliwną lampkę stojącą na blacie stołu. Również na stół przeniosłem mój kuferek, tak, by widział, co znajduje się w środku, kiedy go otworzę.

– Jestem iluzjonistą i mam tu magiczną skrzyneczkę, przyjacielu Maurycy – powiedziałem cichutko, ale serdecznie. – Chcesz zobaczyć, co w niej jest?

Wpatrywał się we mnie wybałuszonymi oczami. Czy nadal myślał jeszcze, że ocali życie? Włożyłem klucz do zamka i przekręciłem. Potem uniosłem wieko. Cały czas przyglądałem się jego twarzy i widziałem, jak jego źrenice stają się coraz większe i większe.

– Śliczne narzędzia, prawda? – spytałem. – To taki podróżny zestaw inkwizytora, który pozwoliłem sobie przywłaszczyć z tiriańskiego Inkwizytorium. Nie chciałbym, abyś myślał, przyjacielu Maurycy, że to, co uczynię, uczynię z żądzy zemsty lub z gorszącej chęci odpłacenia ci pięknym za nadobne. Nie skrzywdzę cię też w bezrozumnym gniewie, gdyż Pismo twierdzi: „Każdy człowiek winien być nieskory do gniewu. Bowiem gniew męża nie wykonuje sprawiedliwości Bożej”.

Patrzył na mnie i próbował coś powiedzieć, ale knebel skutecznie unieruchomił mu język. Wyciągnąłem z kuferka cęgi i przyjrzałem im się pod światło. Na lewym ostrzu dostrzegłem brunatną smużkę, zaschniętej i nie wytartej krwi.

– Pismo mówi: „Wszelkie karcenie na razie nie wydaje nam się radosne, ale smutne, potem jednak przynosi tym, którzy go doświadczyli, błogi plon sprawiedliwości”. To właśnie wyczytaliśmy w Piśmie, przyjacielu Maurycy, więc ja jestem tu, by przez drogę cierpienia poprowadzić cię w stronę Królestwa Bożego. I abyś choć pod koniec życia zdołał zebrać błogi plon, o którym mowa.

Westchnąłem i poklepałem go po policzku.

– Cóż – rzekłem. – Chyba zabierzemy się do roboty. – Spojrzałem w uchylone okiennice. – Bo nie byłoby dobrze, gdyby zastał nas tu świt, zanim skończymy…

Загрузка...