Rozdział IX

Łamiemy szyfr * Testament Storma * Kim był Eugeniusz Kwiatkowski * Zaginiony komplet mebli * Antykwariat przeciwniczek * Kupuję krzesło.

Rzęsisty, jesienny deszcz zacinał w szyby. Wewnątrz muzeum było jednak ciepło i sucho. Podawaliśmy sobie z rąk do rąk wydruk.

– To zupełnie nie ma sensu – powiedział Szef z westchnieniem. – Garść przypadkowych hebrajskich liter…

– Może, gdy to pisał, był obłąkany? – zasugerowałem. – Jeśli siedział pod ziemią tyle czasu, mógł zwariować.

– Nie znam żadnej choroby psychicznej, która objawiałaby się pisaniem poszczególnych liter.

– A może trzeba odczytać tylko niektóre?

– Mam – powiedział Szef. – próbowałem to czytać od prawej do lewej, jak hebrajski, a tymczasem to zapisano normalnie… I to w dodatku po polsku, tylko hebrajskim alfabetem. A więc…

"Ja, Salomon Storm, cadyk i bełszen-tow, piszę to w godzinę mojej śmierci. Moje życie kończy się, więc piszę prawdę, choć nie stoję na swojej ziemi. Nie wiem, kim jesteście wy, którzy czytacie te słowa, ale widziałem w przebłysku daru jasnowidzenia, że jest was pięcioro. Widzę znowu wyludniony Kazimierz, gdzie tylko wiatr hula po ulicach. Jeśli wasze intencje są czyste, być może uda wam się dotrzeć do tego co ukryłem. Tego, co najcenniejsze, strzec będzie Eugeniusz Kwiatkowski. Jeśli uda wam się go odnaleźć, być może rozwiążecie też zagadkę mojego poprzednika alchemika Sędziwoja. Albo też nie uda się. Jeśli taka będzie wola Boga…"

– No ładnie – mruknąłem. – A więc potwierdziły się moje przypuszczenia i książki powierzył swojemu przyjacielowi.

– To z jednej strony ułatwia, a z drugiej komplikuje sprawę – powiedział Szef. – Ale czeka nas dużo pracy. Kwiatkowskich w Krakowie może być nawet z tysiąc. Trzeba ustalić, czy ten Edmund jeszcze żyje. A jeśli nie, to czy żyją jego potomkowie. Rozdzielimy się. Ja pojadę pogrzebać w księgach meldunkowych w urzędach gminy, a ty Pawle, sprawdzisz go w starych książkach telefonicznych, choroba, mógł nie mieć telefonu… W archiwum powinni mieć księgi meldunkowe z czasów wojny i przedwojenne. Jeśli to przedstawiciel starej krakowskiej rodziny, to jego potomkowie nadal mogą mieszkać w tym samym miejscu.

Rozdzieliliśmy się.

Deszcz na szczęście ustał i gdy dochodziłem do budynku archiwum, już nie padało. W drzwiach prawie wpadłem na pannę Stasię. Wyglądała na zadowoloną z siebie.

– Ach, co za miłe spotkanie – zagadnąłem.

Uśmiechnęła się.

– A cóż pana tu sprowadza? – przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się trochę złośliwie.

– Ano szukam…

– …Eugeniusza Kwiatkowskiego – dokończyła za mnie. – Nie ma potrzeby, już go znalazłam. Ale nie powiem gdzie. Spędzisz wiele godzin, podczas których ja spokojnie dotrę na miejsce. Wracajcie do Warszawy. Szkoda waszego czasu.

– Pozwolę sobie zachować swój odmienny pogląd.

Wzruszyła ramionami i odeszła.

– Wiele godzin – uśmiechnąłem się sam do siebie.

Wszedłem do działu udostępniania zbiorów.

– Chciałbym rzucić okiem w materiały, z których korzystała przed kilkunastu minutami panna Stanisława Kruszewska – oświadczyłem zaskoczonemu archiwiście. – Jestem jej przyjacielem…

– Leżą jeszcze na stole – wskazał mi miejsce w czytelni.

Usiadłem i przysunąłem do siebie opasły tom. Na okładce czerniły się litery.

"Księga zamówień firmy stolarskiej E. Kwiatkowski i S-ka".

Dziesięć minut później natrafiłem na kilka stron rysunków i opis kompletu mebli zamówionych w 1938 roku przez cadyka Salomona Storma.


*

– Meble – mruknął Szef. – Komplet mebli.

– Tak. Szafa, cztery krzesła, stolik, sekretarzyk i biurko. Firma została zlikwidowana w 1947 roku. Właściciele wyjechali do Ugandy.

– Choroba – mruknął Szef. – Do Ugandy. Czy na rysunkach lub w kopiach zamówień była jakaś informacja o znajdujących się w tych meblach skrytkach?

– Niestety, ani słowa. Ale pewnie były. W blacie biurka, w dnie szafy, w siedzeniach krzeseł…

– Ciekawe, czy po wojnie Kwiatkowski nie próbował odszukać tych mebli. Zwróć uwagę, Pawle. Wykonał je, wyposażył w skrytki, mógł przypuszczać, że Storm ukrył w nich jakieś klejnoty. A bilet do Ugandy zapewne nie był specjalnie tani. Z drugiej strony, jeśli była to solidna firma z tradycjami, to niewykluczone, że etyka zabraniała mu prowadzenia takich poszukiwań.

– Co dalej? Jak odnajdziemy ten komplet?

– Chyba trzeba będzie dać ogłoszenie do prasy. I oblecieć wszystkie antykwariaty handlujące starymi meblami. Rozpoznasz je?

– Tak. Myślę że tak.

Szef poskrobał się po głowie.

– Kazimierz – mruknął. – Stare meble, albo po prostu meble porzucone lub pozostawione przez właścicieli. Chyba będziemy musieli przejść się do pana Aarona. Jeśli bywał zaraz po wojnie na Kazimierzu to nie da się wykluczyć, że oprócz książek rozglądał się także za innymi rzeczami.

Powędrowaliśmy. Deszcz już na szczęście nie padał. Zrobiło się znacznie chłodniej.

– Meble – powiedział w zadumie stary antykwariusz. – A jakże. Było tam sporo mebli. Część od razu wybrali sobie hitlerowcy, reszta została w mieszkaniach dłużej. Zaraz po wojnie rozszabrowano je.

– A te które zabrali hitlerowcy. Poszły do jakichś urzędów, czy do ich mieszkań? – zainteresowałem się.

– Nie mam pojęcia. Wybaczcie, ale to nie był dobry czas, żeby interesować się, co Niemcy robią z meblami. Bardziej martwiłem się o własne życie i bezpieczeństwo… Ale zaraz po wojnie działała tu taka komisja do spraw rezerw i surowców przejętych. Jeśli natrafili w jakimś opuszczonym mieszkaniu poniemieckim, albo w budynku urzędowym, na te mebelki, to na pewno je spisali, zabrali do magazynu, a potem poszły na użytek instytucji, albo różnych partyjniaków, co tu przyjechali w jednej koszuli na plecach i z teczkami pełnymi instrukcji.

Szef kiwnął głową ze zrozumieniem.

– Tylko jak to teraz odszukać – westchnąłem.

– Papiery komisji zabezpieczającej są zapewne w archiwum – uśmiechnął się starzec. – Jeśli wam się poszczęści, dowiecie się, gdzie trafiły. Jeśli były niezbyt ładne, ale solidnie wykonane, nadal mogą stać na przykład w gabinecie burmistrza, albo w jakimś innym miejscu.

Radzi nie radzi, wróciliśmy do archiwum.

Usiedliśmy w czytelni, wypisałem rewers. Dyżurny przeczytał go zdziwiony.

– Coś podobnego – powiedział. – Już druga osoba dzisiaj o to pyta.

Gestem wskazał mi stolik. Pod ciągle jeszcze leżącą księgą zamówień firmy Kwiatkowskiego znajdowała się gruba, opasła księga oprawiona w szare płótno. Otworzyłem ją.

– "Inwentarz ruchomości zabezpieczonych przez komisję zabezpieczającą mienie poniemieckie" – mruknął Szef. – Pawle, one znowu nas wyprzedzają.

– Muszą być albo bardzo inteligentne, albo też mają swoje źródła informacji – powiedziałem. – Być może lepsze od naszych. No, to trzeba szukać.

Spis wykonano ulicami, więc znalezienie Szerokiej nie zajęło nam dużo czasu.

– Jest – mruknął Pan Tomasz. – Komplet mebli. Dwa krzesła, stolik, biurko, sekretarzyk, biblioteczka. Przypuszczalny właściciel przedwojenny: Salomon Storm. Zabezpieczono 24 kwietnia 1945 roku, przekazano do magazynu nr 18.

– Trzeba ustalić jego adres – zapaliłem się.

– A co, sądzisz, że ciągle tam stoją?

– W tym kraju wszystko jest możliwe.

– Tu jest dopisek: decyzją nr 2367/843/1945 przekazano na użytek PPR.

– Na użytek. A oni to pewnie jakoś sobie rozdysponowali – zauważyłem. – Niewykluczone, że w ich archiwach znajdziemy informację, komu to przekazano. Szef podszedł do katalogu i dość długo w nim grzebał. Potem dyskutował z kierownikiem. Wreszcie wrócił zgnębiony.

– Nie jest dobrze – powiedział. – Nie mają tu żadnych dokumentów PPR, ani PZPR. Co gorsza nie wiedzą, gdzie mogły trafić.

– Zapewne archiwum przejęła SDRP, a teraz są w SLD – błysnąłem pomysłem.

– Wolisz chodzić po antykwariatach, czy wydeptywać czerwone dywany? – zagadnął Szef.

– Po antykwariatach. Sądzi pan, że nadal mają czerwone dywany?

– Sprawdzę – uśmiechnął się.

Do wieczora chodziłem po antykwariatach. Wszędzie pokazywałem kserokopie rysunków mebli Storma. Wszędzie żegnano mnie bezradnym rozłożeniem ramion. Zapadł zmierzch i chyba zanosiło się na deszcz, gdy wracając do hotelu w ciemnym zaułku koło Rynku Starego Miasta spostrzegłem witrynę jeszcze jednego sklepiku z antykami. Wszedłem. Dzwonek nad drzwiami brzęknął cicho, musiał być pęknięty, bo jego dźwięk zabrzmiał fałszywie. Z zaplecza wyłoniła się panna Kasia i obrzuciwszy mnie obojętnym spojrzeniem stanęła za ladą.

– Czym mogę służyć? – zapytała, uśmiechając się do jakichś swoich myśli.

– Szukam takich mebli – położyłem przed nią ksero.

Popatrzyła na nie obojętnie, a potem uśmiechnęła się kącikiem ust. Na jednym policzku miała delikatną bliznę.

– No cóż – powiedziała. – Chyba mogę coś dla pana zrobić.

Znikła na zapleczu; po chwili wróciła z krzesłem. Już pierwszy rzut oka pozwolił mi stwierdzić, że należy do kompletu.

– Ładne krzesło. – zachęciła. – Wyścielane włosiem, angielskie sprężyny, pokryte prawdziwą kozią skórą, oryginalna tapicerka i okucia…

– Ile kosztuje? – zaciekawiłem się.

– Czterysta złotych – uśmiechnęła się.

– Honorujcie karty płatnicze?

– Oczywiście.

Zapłaciłem. Zawinęła mi nabytek w papier i opakowała sznurkiem. Wracałem do hotelu jak uskrzydlony. Gdy wszedłem do pokoju, Szef siedział przy stoliku i skrobał coś w zadumie na kartce.

– No i co zdziałałeś?

– Wypatrzyłem, gdzie rezydują nasze przeciwniczki i kupiłem krzesło Storma – pochwaliłem się.

– Gratuluję. A jak inne meble?

– Żadnych śladów.

– Pokaż to krzesło – uśmiechnął się.

Postawiłem je na podłodze i odmotałem.

– Wygląda identycznie.

– Ma od spodu wypalony znak firmowy Kwiatkowskiego – zauważyłem. Zresztą pewnie by mnie nie oszukały.

Szef, który właśnie zabrał się za wyciąganie gwoździków mocujących skórzane pokrycie siedzenia, znieruchomiał na chwilę.

– Kupiłeś to u nich? – zapytał.

– Tak. Nasze drogie przeciwniczki mają mały antykwariacik koło Rynku.

Usiadł i westchnął ciężko, a potem podał mi kombinerki.

– Wiesz co, Pawle. Czasami twoja głupota mnie po prostu przeraża.

– Co zrobiłem źle? – zdenerwowałem się.

– Nic, nic. Wyciągaj gwoździki dalej. I jednocześnie ruszaj trochę głową. Może wymyślisz coś sensownego.

Myślałem i wyciągałem, aż doszedłem do końca. Podniosłem skórę. Włosie przestębnowano mocną nicią. Trochę się sfilcowało przez te wszystkie lata. Pod spodem były solidne angielskie sprężyny, a pomiędzy nimi leżały dwie stalowe rurki. Uniosłem pierwszą z nich i popatrzyłem przez środek. Była pusta. Druga tak samo.

– A teraz zgadnij, skąd wzięły unikatowy traktat Sędziwoja? – głos Szefa ociekał słodyczą.

– Sprzedała mi wybebeszone krzesło – jęknąłem.

– Właśnie. Sądzę, że to było tak. Trafiły na krzesło, zdjęły tapicerkę, znalazły jakieś dwa, zwróć uwagę że rurki były dwie, dokumenty lub starodruki. A teraz szukają reszty mebli. Przypomina mi się książka Ilfa i Pietrowa "Dwanaście Krzeseł". Tam był komplecik krzesełek, dwanaście sztuk, a w jednym z nich miał być ukryty skarb. A bohaterowie szukali poszczególnych egzemplarzy po całej Rosji… Z tym, że w naszym przypadku wszystkie meble mogą kryć w sobie jakieś skrytki.

Zabrałem się za mocowanie na miejsce obicia.

– Dziewczęta są sprytne – powiedział Szef w zadumie zapalając papierosa. – Szkoda, że grają po niewłaściwej stronie… Gdybyśmy mieli więcej funduszy, można by zaproponować im etat u nas.

– Fakt, że przypadkowo kupiły sobie krzesło kryjące wewnątrz bezcenny rękopis, sam w sobie nie jest jeszcze wyznacznikiem ich geniuszu – mruknąłem wciskając na miejsce ostatni gwoździk.

– To prawda. Ale nie zapominaj, że umiały świetnie wykorzystać nasze znalezisko. Poszliśmy lochem, znaleźliśmy nieboszczyka w kryjówce, poszliśmy dalej, a tam były skarby. Zlekceważyliśmy cenny trop. I teraz możemy sobie pluć w brodę.

– Co gorsza nie wiemy, czy te dwie miłe damy nie prują właśnie na zapleczu swojego antykwariatu kolejnego krzesełka.

– Czy dałoby się to jakoś zbadać? – zainteresował się.

– Mógłbym założyć im podgląd – zaproponowałem. – Antykwariat dzieli od nas nie więcej niż jakieś trzysta metrów. Zaczepię im na przeciwległym budynku miniaturową kamerę wyposażoną w niewielki nadajnik. Odbiornik umieścimy tutaj i podłączymy choćby do telewizora…

Szef przeciągnął się, aż mu w stawach zaskrzypiało.

– I ile to będzie kosztowało? – zapytał znienacka.

– Jakieś półtora tysiąca za nadajnik. Odbiornik powinien być tańszy. Kamerka kosztuje zaledwie dwieście złotych, choć nie jestem pewien, czy można podczepić ją bezpośrednio…

– Wystarczy – westchnął Szef. – Doceniam potęgę współczesnej techniki, ale ciągle koszta są trochę zbyt wysokie.

– Trzeba będzie rozwiązać ten problem prościej. I taniej.

– To znaczy? – uniósł brwi.

– Umieścimy na dachu naszego obserwatora – uśmiechnąłem się. – Żywego.

– Jeśli wejdziesz na dach i będziesz patrzył z góry, to zdejmie cię policja – westchnął Szef. – Obcowanie z Michaiłem podczas poszukiwań rubinowej tiary naruszyło chyba równowagę tej części twojego mózgu, która odpowiada za racjonalne myślenie.

– Przebiorę się za kominiarza!

– I tak cię zdejmą. A wtedy stwierdzą, że nie masz legitymacji i nie należysz do cechu. I będą problemy. To tak, jakbyś się ubrał w policyjny mundur. Są na to odpowiednie paragrafy. Zresztą, właściwie sam się teraz zastanawiam, czy obserwacja sklepu ma sens. Przecież nie mamy żadnych podstaw, by podejrzewać, że dziewczęta są na tropie reszty mebelków…

– Ciekaw jestem, co mogło być w tej drugiej rurce.

– Może kiedyś się dowiemy – uśmiechnął się. – Na razie trzeba będzie wystosować pismo do wszystkich instytucji tego uroczego miasta.

– Pismo?

– Tak, w imieniu naszego Ministerstwa zwrócimy się z prośbą o wydanie wszystkich mebli, jeśli takowe znajdują się w ich posiadaniu.

– Do jakich urzędów chce pan je skierować? – zdziwiłem się.

– Urząd miasta, urzędy dzielnic, partie polityczne, szpitale, może jeszcze szkoły. Wszędzie, gdzie pracowali ludzie należący do partii, mogły trafić okruchy jej łupów.

– To będzie grubo ponad setka listów.

– Więcej, zejdź do recepcji i weź od nich książkę telefoniczną. Napiszemy jutro w muzeum na komputerze i odbijemy na ksero, ale jak będziemy mieli zaadresowane koperty to łatwiej pójdzie rozsyłanie.

Z nesesera wyjął ryzę kopert. Zdziwiłem się. Nawet takie rzeczy przewidział. Chcąc nie chcąc, zabrałem się za adresowanie. Do północy się wyrobiłem.

Загрузка...