Rozdział IV

Antykwariat pana Aarona * Znowu niema księga * Cadyk Salomon Storm * Kto szuka książek Sędziwoja? * Wieczorna wizyta *

Gdy wszedłem do pokoju hotelowego, Szef gwizdnął z zaskoczenia.

– Rany boskie, kto cię tak załatwił? – zapytał.

Z torby wydobył zaraz buteleczkę wody utlenionej i jakieś inne medykamenty.

– Nie uwierzy pan, Szefie, jakie te krakowianki bestie – powiedziałem może niezbyt gramatycznie, ale sądzę, że stan w jakim się znajdowałem, usprawiedliwiał mnie.

– Krakowianki cię załatwiły? – zdumiał się. – Ile ich było, dziesięć?

– Dwie – wymamrotałem. – Ale biła jedna…

Ścierając krew z twarzy i piorąc kurtkę relacjonowałem Szefowi swoje dokonania.

– No ładnie – westchnął. – Spartoliłeś nam całą operację. Trzeba było pójść dyskretnie za nimi, a nie startować od razu z propozycjami rozmów.

– Przepraszam, Szefie… Za to przynajmniej wiemy, że przeciw nam są tylko dwie dziewczyny. Łatwo sobie poradzimy…

Z trzaskiem zatrzasnął książkę.

– Te wszystkie ciosy chyba zaszkodziły ci na mózg – powiedział ze złością. – Poradziłbym ci, żebyś się puknął jeszcze raz, ale boję się, że ci do reszty uszami wycieknie! Obudź się wreszcie. Po pierwsze człowiek, który ma starodruk mógł wysłać po kopertę sąsiadkę, znajomą licealistkę, jeśli jest nauczycielem to uczennicę, albo nawet córkę lub wnuczkę. Po drugie, nawet jeśli faktycznie mamy przeciw sobie tylko dwie młode dziewczyny, to zdaje się jedna z nich spuściła ci baty, jakich nie zebrałeś od czasów, gdy poszukiwałeś Bursztynowej Komnaty! Jeśli umysł ma równie rozwinięty jak muskulaturę, to źle z nami.

Zamilknąłem. W tym, co mówił, było dużo racji. Podszedł do mnie i popatrzył uważnie na moją fizjonomię.

– Nos na szczęście ci nie posiniał, oczy nie są podbite. Pójdziemy się przejść…

– Co ma mój wygląd do celu przechadzki? – zaciekawiłem się.

– Idziemy w miejsce, gdzie porozbijana twarz sprawiałaby niekorzystne wrażenie.

W kilka minut później wędrowaliśmy uliczkami. Deszcz na szczęście przestał padać, niebo odrobinę się przetarło. Zapadał wczesny jesienny zmierzch. Zatrzymaliśmy się przed witryną niewielkiego antykwariatu w jednej z bocznych uliczek odchodzących od Rynku. Antykwariat wydawał się być zamknięty, ale gdy Szef nacisnął na guzik dzwonka, drzwi gościnnie otworzyły się. W progu stanął bardzo stary człowiek. Zza drucianych okularów błysnęły ciekawie czarne oczy.

– Ach, witam panowie – powiedział cofając się w głąb. Weszliśmy. Zasunął ciężką zasuwę.

– Aaron Apfelbaum – przedstawił się podając mi dłoń. Uścisk był zaskakująco mocny.

– Paweł Daniec – przedstawiłem się.

Pan Samochodzik nie musiał się przedstawiać; na pierwszy rzut oka widać było, że się świetnie znają. Antykwariat wewnątrz okazał się znacznie większy, niż się to na początku wydawało. Ruszyliśmy w głąb, pomiędzy regałami zastawionymi książkami. Nasz przewodnik oświetlał drogę świecą osadzoną w starym, srebrnym lichtarzu. Wreszcie przeszliśmy przez ciężkie, metalowe drzwi i znaleźliśmy się w niewielkim pomieszczeniu, także ciasno zastawionym

książkami. Na ścianie wisiała lampa chanukowa, zupełnie poczerniała ze starości. Usiedliśmy na wyściełanych krzesłach ustawionych wokół starego stołu. Na blacie pysznił się wielki carski orzeł intarsjowany czarnym dębem. Gospodarz postawił świecznik pośrodku. Pstryknął pilotem i zapaliła się lampa pod sufitem. Zmrużyliśmy oczy.

– Chciał pan, Panie Tomaszu, dowiedzieć się, skąd można w Krakowie "Niemą Księgę" wytrzasnąć… – powiedział w zadumie. – To ja wam powiem. Miałem ją w rękach siedemdziesiąt lat temu i jak głupi wypuściłem… Za marny grosz sprzedałem, tylko po to, żeby był obrót. Nie ma handel, będzie bieda, jak mówi stare żydowskie przysłowie. Duży obrót, mały zysk. W tym przypadku popełniłem życiowy błąd. Gdybym poczekał parę lat, gdybym znalazł zagranicznego kupca. Gdybym wreszcie wiedział, co za skarb trafił mi w ręce… Ja byłem młody. Ja tego nawet się nie domyślałem. Ja potem wiele nocy przewracałem się z boku na bok i przeklinałem, jak tylko my Żydzi potrafimy. Kląłem swoją głupotę. Kląłem swoje nieuctwo… ale co się stanie raz, tego już się nie cofnie. Myślałem, że po wojnie, po wszystkich moich przeżyciach, ucichnie głos drwiący w mojej duszy z mojego błędu. Ale nie ucichł. Miałem ją w ręku i tylko raz przejrzałem. Ale brakło w niej kilku stron ze środka. Jedną udało mi się odzyskać kilka lat temu… Prawdopodobnie pochodzi z egzemplarza kopenhaskiego…

Wyjął z biurka album wypełniony pojedynczymi kartami, oprawionymi w celofanowe obwoluty.

– Tak to wygląda – położył przed nami stronicę książki. Na pożółkłym, zwijającym się przy rogach pergaminie, wyraźnie odznaczały się cienkie czarne kreski dużego, skomplikowanego rysunku. Przedstawiał człowieka idącego drogą i niosącego belę materiału. Nad nim zaznaczono schematycznie słońce i księżyc.

– Kto kupił tamten egzemplarz? – zaciekawił się pan Tomasz.

Stary antykwariusz uśmiechnął się.

– Wczoraj zadano mi już to pytanie, ale od drugiej strony – powiedział. – Przed wojną byłem w tym interesie, jak się to mówi: młody szczurek, ale przejąłem dokumentację po kilku antykwariatach, które z różnych przyczyn przestały istnieć. Mam spisy, co kupowano i sprzedawano w dziesięciu takich sklepikach od połowy ubiegłego wieku. Wiem o dziesiątkach i setkach ludzi. Wiem o tysiącach starodruków, które przeszły przez krakowski handel. Niektórzy

z tych klientów jeszcze żyją. Inni potracili swoje biblioteki w czasie wojny. Wiem, co gdzie trafiło. A wczoraj przyszła do mnie młoda dama z warkoczem i zapytała, jaka była zawartość biblioteki Salomona Storma.

– Kim był Salomon Storm? – zapytałem.

Aaron uśmiechnął się lekko, ale jego oczy pozostały poważne.

– Dla mnie był sprytnym klientem, któremu przez własną głupotę sprzedałem Niemą Księgę za setną część jej faktycznej wartości.

– Storm – mruknął Szef. – Gdzieś już słyszałem to nazwisko.

– Storm – staruszek uśmiechnął się wspominając widocznie swoje młode lata. – Przed wojną to był ktoś. Cadyk, kabalista, jeden z najwybitniejszych w Krakowie. Najwybitniejszy znawca "Sefer Jecirach" od czasów kabalistów szkoły reńskiej. Jego komentarze do tej księgi rzucają nowe światło na wiele zagadek i praw, którymi rządzi się matematyka sefiriotyczna…

– Po co mu było dzieło o alchemii? – zdziwiłem się.

Antykwariusz uniósł znad stołu głowę i popatrzył na mnie bystro.

– Być może chciał uzyskać złoto? – powiedział. – A może chciał ją wymienić na coś innego? Może gdzieś za granicą odnaleziono na przykład pergaminy wielkich znawców kabały i zaproponowano mu transakcję na sztych – towar za towar. Któż to może wiedzieć. Storm myślał inaczej niż zwykli ludzie. Był cadykiem bałszen-tow, cudotwórcą. Coś w tym musiało być, bo gdy kupiłem księgę wieczorem, rankiem przybył do mnie, aby ją kupić. I wiedział, przynajmniej z grubsza, po co przyszedł.

Zamyślił się głęboko.

– On nie żyje? – bardziej stwierdził niż zapytał Pan Samochodzik.

– Nie wiem, ale miałby ponad sto lat. Nie, on musiał umrzeć. Podobno był w getcie na Kazimierzu prawie do końca. Nigdy nie wiedziałem gdzie mieszka. Gdyby przeżył, przyszedłby do mnie po wojnie, gdy uruchomiłem znowu antykwariat. Ja chodziłem wtedy na Kazimierz. Nikt z naszych już tam nie wrócił, a od Polaków kupowałem żydowskie książki za bezcen. Za flaszkę, za dwie. Zebrałem wówczas najwspanialszą bibliotekę, jaką kiedykolwiek miałem w życiu. Bardzo niewielu właścicieli zgłosiło się po swoje… Tym oddałem, a i tak zostały mi tysiące zwojów. Ale to nie ważne.

– Dziewczyna, która pytała o Storma i jego księgozbiór, miała gruby warkocz, a na szyi taki srebrny krzyżyk – pokazałem mu.

Obrzucił moje znalezisko przelotnym spojrzeniem i kiwnął głową.

– Zgadza się. Miłe dziecko. Nawet znała trochę jidysz, choć pakowała doń sporo rusycyzmów.

– Musiały przyjechać ze wschodu – powiedział Szef w zadumie. – I ty, i Lucjusz słyszeliście wschodni akcent. Używała jidysz w wersji rosyjskiej…

Stary antykwariusz wzruszył ramionami.

– Nie wiem, czy jej akcent był w wystarczającym stopniu identyfikowalny, żeby stwierdzić, że faktycznie przybyła z Kresów. Może mieszkała tam jakiś czas, a może wyuczyła się akcentu przebywając wśród ludzi stamtąd. Na Ziemiach Odzyskanych są wsie, gdzie większość mieszkańców tak "zaciunga".

Obrócił krzyżyk w dłoni. Przesylabizował na wpół zatarte napisy na odwrocie.

– Ona po to wróci – powiedział w zadumie. – A wówczas miejcie się na baczności.

Gdy opuszczaliśmy antykwariat, było już ciemno. Przeszliśmy przez uśpiony Rynek i dotarliśmy do naszego hotelu.

– Przekąsimy coś i chyba trzeba iść spać – powiedział Szef – A jutro zajmiemy się szukaniem Storma.

– Tylko czego konkretnie mamy szukać? – zamyśliłem się. – Skoro nie żyje, a jego prochy spoczęły gdzieś w masowych grobach Treblinki albo Sobiboru…

– Nie zapominaj, że nasze urocze przeciwniczki są na tropie "Niemej Księgi". Może Storm przekazał komuś swoją bibliotekę przeczuwając, że zginie. A może zamurował najcenniejsze starodruki w ścianie i przekazał komuś informację o tym. Ten ktoś przeżył wojnę i powiedział… Nadal sądzę, że dziewczęta są tylko pośredniczkami. Wysłanniczkami kogoś ważnego.

Poskrobałem się po głowie.

– No może, tylko dlaczego nie poszedł sam do pana Aarona pytać o księgozbiór Storma?

– Może jest sparaliżowany i porusza się na wózku inwalidzkim. A może jest na tyle znany w Krakowie, że bał się rozpoznania…

W tym momencie rozległo się delikatne pukanie do drzwi.

– Proszę – odezwał się Szef.

Drzwi uchyliły się i do środka wślizgnęła się ciemnowłosa dziewczyna.

– Witam panów – powiedziała.

Drgnąłem zaskoczony. To ona musiała być tą tajemniczą Stasią, która trzymała mnie na muszce kilka godzin temu. Teraz chyba nie miała przy sobie broni. Zlustrowała szybkim spojrzeniem pokój.

– Żeby nie przeciągać sprawy przejdę od razu do rzeczy – powiedziała. – Pan – wskazała mnie cienkim długim palcem – znalazł pewien drobiazg należący do mojej kuzynki.

– Istotnie – kiwnąłem głową. – Łańcuszek musiał się zerwać, gdy próbowała mi nakopać w zadek, na co zresztą pani wyraziła ochoczo przyzwolenie…

Wzruszyła ramionami.

– Ta rzecz jest dla nas wyjątkowo cenna, stanowi fragment historii naszej rodziny. Dlatego proponuję uczciwą zamianę.

Z cienkiej, plastikowej teczki wyjęła plik oprawionych razem kart pergaminu i położyła je na stoliku.

– Traktat mistrza Sędziwoja "O Rtęci" w zamian za zwrot krzyża – powiedziała twardo.

– A jeśli odmówię? – zagadnąłem.

Bez słowa wyciągnęła z kieszeni kurtki rewolwer, z którym miałem już przyjemność zawrzeć bliższą znajomość.

– Obawiam się, że w przypadku odmowy nie pozostawicie mi panowie specjalnie wielu wyjść… – zaplątała się trochę w gramatyce.

– Schowaj pistolet, młoda damo – powiedział Szef. – I posłuchaj naszej propozycji. Oddamy wam krzyżyk bezinteresownie. W zamian za to chcemy wykonać kopię tego manuskryptu.

– Pan Samochodzik – uśmiechnęła się. – Zawsze szlachetny, zawsze dbający o rozwój nauki… Słyszałam o panu. Choć nie sądziłam, że przyjdzie nam się kiedyś zmierzyć.

– Jestem zwolennikiem własności prywatnej – powiedział. – I praw do tej własności. Oddaj jej, Pawle, krzyżyk.

– Szefie, narażałem życie żeby go zdobyć – powiedziałem podając klejnot dziewczynie.

Uśmiechnęła się, gdy jej smukła dłoń zacisnęła się na srebrze.

– Narażałeś życie? – zdziwił się Szef. – A mi się wydawało, że znalazłeś go dopiero po walce… Tak przynajmniej mówiłeś…

– Ale mogłem zginąć. Gdyby tak kopnęła mocniej…

– Następnym razem może kopnąć mocniej – uśmiechnęła się Stasia. – Ale myślę, że nie będzie takiej konieczności. Dopięliście panowie swego – gestem wskazała starodruk. – Teraz możecie odejść i pozostawić sprawy swojemu biegowi.

– "Niema Księga" w zamian za kupkę pogiętych blach – powiedziałem. – Sądzicie, że uda wam się ją odnaleźć?

– Nie mam pewności, ale szanse są spore – powiedziała. – Ale to moja sprawa. Jeśli dyrektor Lucjusz nie zgodzi się na zamianę, poszukamy gdzie indziej. Może za granicą znajdziemy ludzi wystarczająco rozsądnych lub… wystarczająco chciwych. Wprawdzie użycie innego atenatora raczej koliduje z naszymi planami, ale w ostateczności… Pożegnam panów.

– Jak będziemy mogli zwrócić to po skopiowaniu – Szef uderzył dłonią w traktat.

– Przekażcie go anonimowo do Biblioteki Jagiellońskiej.

– Ta książka ma sporą wartość.

– To bez znaczenia. Dla nas liczyła się jej treść. A my już wykonałyśmy sobie kopię.

Wyszła. Za drzwiami musiała czatować druga z dziewcząt, bowiem w szparze mignął mi przez chwilę jasny warkocz.

– No cóż – powiedział Pan Samochodzik kartkując traktat. – Wygląda na to, że wykonaliśmy nasze zadanie, i to z nawiązką.

Zamyśliłem się.

– Wracamy do Warszawy? – zapytałem. – Czy może spróbujemy dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi?

Uśmiechnął się szeroko.

– Przypomnij sobie, jak opowiadałem o swoim pierwszym spotkaniu z Winnetou. Przyjechałem do Złotego Rogu z zamiarem powstrzymania rozbiórki zabytkowego obiektu. Wykonałem zadanie i już miałem jechać dalej, gdy nieoczekiwanie poczułem, że stoję u progu przygody. Zostałem i faktycznie przeżyłem przygodę. Oczywiście, że zostaniemy. Bardzo jestem ciekaw, czy tym miłym cielątkom uda się odnaleźć "Niemą Księgę". Moglibyśmy poczekać w stolicy, aż złożą panu Lucjuszowi kolejną propozycję, ale myślę, że ciekawiej będzie odszukać ją wcześniej i zobaczyć, co zrobią w tym przypadku.

– Ale komu do licha potrzeby może być atanator? – zapytałem.- Przecież nie do podgrzewania fasolki. Z tego co wiem, taki piecyk może mieć tylko jedno zastosowanie. Eksperymenty chemiczne lub alchemiczne.

– Wspomniałeś niedawno myśl Sherlocka Holmesa. Jeśli odrzucimy to, co niemożliwe, to co mało prawdopodobne…

– Sugeruje pan, że one chcą powtórzyć jakieś doświadczenia alchemiczne?

Uśmiechnął się.

– Powiem ci, co chcą zrobić. Sędziwój poza produkcją złota, robił także kolorowe szkło. Na witraże. Gdy przed kilkoma laty przystąpiono do renowacji bazyliki Mariackiej oczywiście zakonserwowano także witraże. Wiesz co się okazało? Stare kolorowe szkło bardzo kiepsko zniosło kilkaset lat wpływów atmosferycznych. Z jednym wyjątkiem. Błękitne szkło z dodatkiem kobaltu wyglądało, po oczyszczeniu z brudu, jak wczoraj odlane. Sądzę, że wyczytały w jakichś pismach alchemicznych przepis na coś takiego. Może na szkło, może na roztwory galwaniczne. Coś, co może być ciekawe nawet dla nas. Zresztą rekonstrukcja dawnych technologii może być bardzo pożyteczna dla konserwatorów dzieł sztuki. Sądzę, że tu chodzi o tego typu wyniki. Nie zdziwię się, jeśli po odtworzeniu dawnych barwników, pigmentów, czy odczynników te miłe dziewczęta zgarną za to wcale niemałą sumkę pieniędzy. Zresztą mam jeszcze jeden pomysł, jak można na tym zarobić. Mogą przygotowywać materiały do obszernej pracy naukowej na temat alchemii. Może dla jakiegoś bogatego zagranicznego naukowca?

– Nie sądzę, Szefie – powiedziałem. – Gdyby tu chodziło tylko o pieniądze, to poszłyby z dziełem Sędziwoja do działu zakupów Biblioteki Jagiellońskiej lub Biblioteki Narodowej, albo do dowolnego antykwariatu i zaśpiewały za to kilka lub kilkanaście tysięcy złotych. Musi istnieć inne wytłumaczenie.

– Dlatego zostaniemy i spróbujemy się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi – uśmiechnął się. – Chodźmy coś zjeść, a przy okazji zdeponujemy ten druczek do rana w hotelowym sejfie. Unikatowych dzieł lepiej nie zostawiać na noc bez opieki.

Загрузка...