KSIĘGA DRUGA

1.

Drzewa i gęste zarośla podchodziły do samej linii wody. Powietrze było parne i nieruchome, z rzadka tylko jakiś podmuch przedostawał się przez barierę zieleni, owiewając spracowanych galerników wilgocią. Czarny statek płynął u stóp klifu niczym gigantyczny żuk wodny walcząc wytrwale z prądem. Wiosła podnosiły się i opadały na podobieństwo nóg ospałego, ale upartego owada. Żagiel zwinięto, wiatr był zbyt słaby, a gdy się zrywał, to i tak wiał w odwrotnym kierunku. Wioślarze przeklinali przy każdej okazji, gdy tylko udało im się złapać oddech, a sternik pilnował, aby trzymać się blisko brzegu, gdzie prąd nie był taki silny i nie znosił ich.

Po drugiej stronie cieśniny, na północ od nich, sterczała ku niebu szara, potężna skała, był to jeden ze Słupów Heraklesa. Gdy pierwszy raz ujrzeli go, stłoczyli się przy relingu, pokazując sobie zjawisko i pokrzykując. Teraz widok skały napawał ich obrzydzeniem. Chociaż godzina mijała za godziną, a oni wiosłowali z całych sił, to kształt oddalał się z wyjątkową powolnością. Wiadrami czerpali wodę zza burty, by zlać nią spoconą skórę i rozpalone słońcem głowy. Tutejsza woda była zimniejsza i nie tak słona jak na południu. Obecny etap podróży okazał się najtrudniejszym od czasu zdobycia statku piratów. Wypacając ostatnie krople wspominali dawne, spokojne dni i niegdysiejszą obfitość jadła. Od tamtego dnia wiatr im sprzyjał. Płynęli wzdłuż wybrzeża Afryki. Wieczorami dobijali do brzegu, gdzie zaopatrywali się w świeżą wodę i nocowali. Często wtedy polowali i mięsa im nie brakowało. Najlepszy był w tym Ason, on też miał najcelniejsze oko. Jednym rzutem włóczni potrafił powalić jelenia, ta sztuka nie udawała się nikomu innemu. Dni płynęły im bez trosk, nocami opowiadali sobie stare historie o pułapkach czyhających na statki żeglujące po tych wodach i zaśmiewali się do łez.

Potem szczęście przestało im sprzyjać. Natrafili na przeciwny prąd, a na dodatek wiatr zmienił kierunek i przez trzy dni czekali na brzegu, aż pogoda się poprawi. Bezskutecznie. Chcąc nie chcąc, musieli zasiąść do wioseł.

Nie było to szczególnie przyjemne. Przez cały dzień, od świtu do zmroku, pracowali ciężko, aż nieprzychylna cieśnina została za rufą i wypłynęli znów na otwarte morze. Z pomocą wiatru dotarli do przeciwległego brzegu. Tuż przed zachodem słońca bryza ustała i bez wysiłku znaleźli zatokę pośród skał. Zjedli łapczywie pierwszy od rana posiłek i szybko usnęli.

Ason tymczasem przysiadł w kabinie, nalał oliwy do kamiennej lampy, ułożył knot w naczyniu i zapalił.

— Teraz musimy zastanowić się nad dalszą trasą — powiedział.

— Bez map?

— Lycon nie miał żadnych map, a znalazł drogę i wszystko mi objaśnił. Od Słupów Heraklesa musimy płynąć na północ wzdłuż wybrzeży, aż ląd się skończy i…

— I świat się skończy, a my pogrążymy się w otchłani.

— Chyba nie jesteś dziś w najlepszym humorze, In-tebie.

— To przez to całodniowe stanie przy sterze i patrzenie na innych jak wiosłują. Naleję ci wina.

Ason cmoknął i przeciągnął się tak, że aż mu stawy zatrzeszczały. Razem z innymi siedział cały czas przy wiosłach.

— Weź ten kawałek stłuczki i coś do drapania, a zrobimy mapę.

Inteb położył skorupy naczynia na stole i spojrzał wyczekująco na Asona. Ten zacisnął prawą dłoń w pięść, potem rozluźnił ją częściowo i uniósł kciuk pionowo do góry.

— No i mamy.

— Nowy kłopot?

— Nie, mapę. — Przysunął dłoń grzbietem do skorupy. — A teraz obrysuj ją, ale wyraźnie.

Gdy szkic był gotów, Ason spojrzał nań z uznaniem i postukał w miejsce, gdzie wcześniej tkwiła podstawa małego palca.

— Tu jest cieśnina między Słupami Heraklesa. Kciuk wskazuje północ. Tak zatem najpierw popłyniemy na zachód wzdłuż dolnej krawędzi dłoni do knykcia małego palca. Potem skręcimy na północ, mijając knykcie wszystkich palców. Każdy oznacza ujście wielkiej rzeki, są takie cztery po drodze, tyle, ile palców. Musimy minąć je wszystkie. Potem dotrzemy do wielkiego przylądka, gdzie zmienimy kurs na wschodni. Dotrzemy aż do podstawy kciuka, skąd znów pożeglujemy ku północy. Na szczycie kciuka nasz kurs zacznie zmieniać się na północno-zachodni. Jedna dłoń starczy za całą mapę.

— A co będzie, gdy kciuk się skończy?

— Przyjdzie pora, by przepłynąć morze. Gdy tylko linia brzegu znów skieruje się na wschód, my skręcimy na północ, ku wyspie Yern. Akurat w tym miejscu jest taka mała wysepka, nazywa się Uzend. Przepłyniemy między nią a stałym lądem, zależnie od wiatru, i jeden dzień potem i jedną noc, przy dobrym wietrze i czystym niebie, zajmie nam droga do wyspy Yern i krainy Albich.

— To odmienne szczepy?

— Bardzo odmienne, ale jak bardzo, sam się przekonasz.

Ason zdjął tunikę i położył się na brzuchu, Inteb zaś wylał sobie nieco oliwy na dłonie i zaczął wcierać ją w muskularny grzbiet i ramiona młodzieńca. Zanim masaż dobiegł końca, Ason już pochrapywał.

Następne dni nie różniły się prawie jeden od drugiego. Minęli ujście wielkiej rzeki, gdzie spłoszyli jakiś stateczek. Uciekł w górę nurtu, ale nie trudzili się podejmowaniem pościgu. Mijana kraina wyglądała na górzystą, brzegi jednak były dość żyzne, obfitowały w strumienie, zwierzynę płową i dzikie świnie, na które zastawiali sidła zwykle u wodopojów.

Tylko raz ujrzeli jakiś ślad działalności człowieka na lądzie — słup dymu wzbijający się pionowo w bezchmurne niebo. Wylądowali na plaży i ostrożnie, jakby tropili zwierzynę, zbadali owo miejsce. Ogień rozpalili po przeciwnej stronie kopca niż ta, z której wiał wiatr. Kopiec, usypany na wysokość dwukrotnego wzrostu mężczyzny, wykorzystali jako osłonę. Wkoło ognia siedziała liczna rodzina i w radosnej atmosferze piekła sobie całego wołu. Dopiero gdy zza wzniesionego po tej stronie kopca kamiennego muru wyłonili się zbrojni mężowie, całe towarzystwo rozpierzchło się z piskiem. Ason i jego ludzie wybuchnęli śmiechem i zaciągnęli wołu na statek, zanosząc się rechotem, ilekroć w krzakach mignęła im wystraszona twarz tubylca. Bez dwóch zdań, miła podróż.

Gdy ukierunkowane na linii północ-południe wybrzeże skończyło się, mapa doprowadziła ich do rozległej zatoki ze sporą połacią lądu po drugiej stronie.

— To tutaj — powiedział Ason. — Pamiętam kształt tej wyspy. Ma piaszczystą zatoczkę, w której wtedy wylądowaliśmy. Jest tam strumień, w którym napełnialiśmy bukłaki wodą. Potem ruszyliśmy od brzegu, na pełne morze.

— W tym mamy już niejakie doświadczenie — powiedział Inteb. — Dalej się pływało.

Ponieważ załoga nie lękała się utracić brzegu z pola widzenia, tak i ten, ostatni już, etap podróży nie budził niczyjego niepokoju. Od pierwszego dnia po walce wiatry i morze im sprzyjały, żegluga przychodziła bez trudu, deszcze były rzadkie, jak na tę porę roku. Na dodatek u kresu drogi czekały na nich pokłady cyny, a to oznaczało bogactwo.

Przez siedem dni wiatr wiał z zachodu, zmuszając ich do oczekiwania w zatoczce. Uzupełnili zapasy słodkiej wody, sprawdzili takielunek, wymienili nazbyt zużyte liny. Uszczelniono wszystkie, nawet niewielkie przecieki. Gdy ta robota dobiegła końca, jeden z wioślarzy sporządził sieci ze sznurka i nałapali tłustych ptaków, które urządziły sobie gniazda na gałęziach drzew. Oblepili je gliną i upiekli w żarze. Rankiem ósmego dnia Ason obudził się jeszcze przed świtem i wyszedł na podkład, aby sprawdzić, jaka panuje pogoda. Aias trzymał wachtę oparty o reling. Zwilżył palec śliną uniósł go wysoko.

— Wieje z południa — powiedział. — Czy na taki wiatr czekaliśmy?

— Dokładnie. Obudź wszystkich.

Raz jeszcze zostawili brzeg za rufą i wpłynęli na pusty wodny przestwór, chociaż tym razem z rozmysłem. Sternik uważnie obserwował oddalający się ląd, by nie zboczyć z kursu już na samym początku, a Inteb śledził drogę słońca. Morze było spokojne, długa fala kołysała ich łagodnie. Białoskrzydłe ptaki morskie podążyły za nimi na ocean, krzycząc głośno i nurkując po ukazujące się w kilwaterze ryby. Wiatr niósł ich żwawo i nikt nie zwrócił uwagi na rozbudowane chmury, które po południu wyjrzały zza horyzontu. Groźnie zaczęły zresztą wyglądać dopiero o zmierzchu. Słońce zaszło jednak czyste i jasne. Widoczność była bardzo dobra. Wypatrywali śladu lądu i robili zakłady, komu pierwszemu szczęście dopisze.

Wieczorem, prawie bez ostrzeżenia, dopadł ich sztorm. Zerwał się silny wiatr, niebo błyskawicznie zaniosło się chmurami, morze ożyło gwałtownie. Takich fal jeszcze nie widzieli, toteż od razu zrobiło się niewesoło. Gdyby płynęli galerą, która burty miała raczej niskie, w kilka minut byłoby po nich. Statek piratów z Sydonu był większy i bardziej zdatny do żeglugi, ale i on nie mógł nijak przeciwstawić się burzy. Nawet z powierzchnią żagla zmiejszoną do minimum wbijał się dziobem głęboko w fale, a cały takielunek trząsł się i jęczał,

Tydeus kulił się przy sterze przed deszczem. Wkoło widział tylko białe wierzchołki fal i prowadził statek na wyczucie. Inteb wyszedł na pokład i czepiając się kurczowo relingu, by nie zostać zdmuchniętym za burtę, zbliżył się do sternika. Ason już tam był.

— Wracaj do kabiny! — krzyknął młodzieniec, podtrzymując Egipcjanina. Inteb też wczepił się w Asona, by nie upaść.

— Tam jest jeszcze gorzej. Statek cieknie i skrzypi, jakby zaraz miał się rozpaść. W każdej chwili możemy pójść na dno.

— Jak na razie obróceni jesteśmy rufą do wiatru. Póki będziecie wybierać wodę, zatonięcie nam nie grozi.

— Twój miecz — powiedział Inteb, zauważając, że po raz pierwszy w tej podróży Ason umocował broń na plecach, tym razem nie okrytych zbroją. Egipcjanin zaczął się nagle bać. — Nigdy nie wyruszyłbyś w drogę bez miecza, nawet gdybyś udawał się w czeluście podziemi… Sądzisz, że zatoniemy?

— Sądzę, że mamy paskudną noc.

— A jak to się skończy?

— Jeden Zeus wie. Niedługo ujawni nam swe zamiary. Wiatr niósł nas przez cały dzień i część nocy, a wieje prosto ku wyspie Yern. Nie możemy skręcić. A teraz wracaj do kabiny.

— Nie. Zostanę tutaj. Muszę.

Chociaż z pokładu widać było monstrualne fale wyrastające nagle za burtą i równie nagle załamujące się z sykiem i ginące w ciemności, to jednak w kabinie było o wiele gorzej. Za każdym razem, gdy statek opadał w dolinę między bałwanami, zdawało się, że zaraz runie i zatrzyma się dopiero na dnie. Upiorne. Inteb przywoływał w myśli ciepło Egiptu i wszystko, co zostawił w dali. Gdyby zginął na morzu, jego ciało nie mogłoby zostać zmumifikowane, nikt nie złożyłby go do grobowca. I jak wtedy wyruszyć w pośmiertną podróż do Zachodnich Krain? Nie da się, przynajmniej tak mówili kapłani. Śmierć na morzu to najgorszy rodzaj śmierci. Zawsze śmiał się z kapłanów, ale czynił to za dnia, mając ciepły piasek pod stopami. Teraz nie było mu do śmiechu.

Koniec przyszedł nagle. Ledwo usłyszeli przedzierający się przez szum morza odległy grzmot, ledwo dostrzegli pianę przyboju, kadłub uderzył w skały, pękł, rozpadł się. Ludzie znaleźli się momentalnie w wodzie, pomiędzy ruchliwymi szczątkami wraku.

Inteb nie wiedział nawet, co się z nim dzieje. W pewnej chwili po prostu jakaś siła cisnęła go w powietrze i wtłoczyła do lodowatego oceanu. Chciał krzyknąć, ale woda zaraz napłynęła mu do ust i do nosa. Woda była wszędzie. Tonął. Kolejna fala rzuciła go na Asona, Inteb poczuł czyjąś obecność obok siebie i zakaszlał, wypluwając wodę. Zaczerpnął głęboko powietrza. Coś ciemnego przeleciało nad nim, uderzając go w głowę.

Mgliście pamiętał, co działo się potem. Ktoś, może Ason, trzymał go za ręce czy za odzież, coś uwierało go pod pachami. Raz za razem powierzchnia wody zamykała mu się nad głową i nie zawsze udawało mu się odetchnąć powietrzem, przez co kaszlał coraz więcej i coraz słabiej. Coś targało nim, przewracało na wszystkie strony, aż ostatecznie odpłynął miękko w ciemność.

2.

Gdy Inteb obudził się, z miejsca targnął nim ostry kaszel. Gardło piekło żywym ogniem, oczy łzawiły, a on nie mógł się opanować. Obrócił się na bok i długo wyrzucał z siebie słoną, morską wodę. Potem czuł się zbyt słaby nawet na to, aby otworzyć oczy, chociaż był przytomny. Czuł, że leży na twardym gruncie, że drży z zimna i wyczerpania. Piasek skleił mu powieki i musiał uchylać je palcami.

Szare, nisko zwieszające się niebo. Chmury gnane wiatrem. Leżał w zagłębieniu gruntu, na gołej ziemi, gdzieniegdzie tylko rosły kępki marnej trawy. Przypomniał sobie sztorm, wodę nad głową. Jak się tu dostał? Przecież nie sam. Czy Ason?

— Ason! — zawołał głośno, klękając. — Ason! — powtórzył, czując, jak ogarnia go panika.

Czyżby zginął? Inteb wstał chwiejnie i wspiął się na wydmę. Za nią była plaża i miarowo łamiące się na wilgotnym piasku fale. Nieco dalej widać było wystające z wody czarne skały. Wiedział już, co właściwie zdarzyło się w nocy. Ale jak zaszedł tak daleko? Krzyknął ponownie i gdzieś z dali dobiegła go odpowiedź. Na plaży pojawił się Ason. Ciągnął za sobą coś długiego i ciemnego. Pomachał do Inteba. Spotkali się na mokrym piasku. Ason rzucił połamane kawałki drewna i wziął go w ramiona.

— Paskudna to była noc, Intebie, ale żyjemy i to jest coś, z czego warto się cieszyć.

— A inni?

— Nikogo nie znalazłem. Statek uderzył w te skały, które widzisz blisko brzegu i rozpadł się na kawałki. Razem poszliśmy pod wodę. Pióro sterowe omal nie rozłupało nam czaszek, ale ostatecznie udało mi się ciebie wyciągnąć. Wołałem, ale bez odzewu. Zaciągnąłem cię na wydmy i poszedłem przeszukać plażę. Niczego. Chyba wszyscy utonęli razem z wrakiem. Raczej niewielu z nich potrafiło pływać.

Opadł ciężko na piasek i oparł głowę na kolanach. Nie spał i czuł się bardzo zmęczony. Był kapitanem i wodzem, odpowiadał za załogę. A teraz wszyscy ci ludzie zginęli. Wszystkie mięśnie go bolały, miecz ciążył na plecach.

— Wiesz, gdzie jesteśmy? — spytał Inteb.

— Nie jestem pewien, co to za brzeg. Poprzednio przepływaliśmy obok, ale tutaj wszystkie plaże podobne są do siebie. Ani śladu ludzi, żadnych wiosek. I niczego do jedzenia. Morze nie wyrzuciło prawie żadnych szczątków, tylko trochę połamanych desek. Lepiej chodźmy — oznajmił i wstał.

— Dokąd?

— Dobre pytanie. Zanim burza nadeszła, wiatr nam sprzyjał, ale po zmroku mógł się zmienić. Chyba powinniśmy skierować się na wschód.

Ason rozejrzał się po pustej plaży, zerknął na ostre skały, które zgładziły statek, obrócił się w lewo i podążył wzdłuż brzegu. Inteb ruszył za nim. Miękki piasek miło chrzęścił pod stopami, sandały zabrało morze. Wkrótce doszli do ostro wżynającej się w ląd zatoki, która była zbyt głęboka, by przebyć ją w bród. Skręcili, oddalając się od morza. Inteb pomyślał nagle o czymś, pochylił się, nabrał wody w stuloną dłoń i spróbował.

— Tylko słonawa — powiedział. — To musi być ujście strumienia. Jeśli pójdziemy w górę koryta, znajdziemy słodką wodę.

Strumień wił się, coraz węższy, aż trafili na miejsce, gdzie czysta woda szemrała po kamieniach. Położyli się płasko na ziemi i pili dość długo, w końcu Ason usiadł, otarł ręką usta i nagle znieruchomiał. Ku zdumieniu Inteba młodzieniec sięgnął po miecz.

— Co się dzieje? — spytał. Ason wskazał na las.

Między brzozami widać było jeden z licznych tu pagórków, na którego wierzchołku stała jakaś osobliwa, okrągła konstrukcja. Wkoło nie było żywej duszy. Po chwili Ason ruszył w kierunku dziwa, trzymając miecz w pogotowiu. Przeszli brzezinę i trafili na zarośniętą ścieżkę, która doprowadziła ich do wzniesienia. Pagórek był w gruncie rzeczy sztucznie usypanym kurhanikiem, z jednej strony ograniczonym pionowo ustawionymi, podłużnymi kamieniami. Największy z głazów zdawał się skrywać wejście.

— To przypomina grób — powiedział Inteb.

Ason przytaknął w milczeniu, ale nie opuścił miecza, aż do chwili gdy obejrzał miejsce i stwierdził ponad wszelką wątpliwość, że od bardzo dawna nikt tu nie gościł.

— To jest grób — przyznał głośno. — Widziałem już takie. — Pochylił się, by zajrzeć przez szparę przy wejściu, ale po drugiej stronie panowała nieprzenikniona ciemność. — W środku będzie komora grzebalna z głazów tak ułożonych, by te najdłuższe i najbardziej płaskie tworzyły sufit. I czyjeś wysuszone kości, trochę darów, pewnie nieco złota. — Spróbował odciągnąć ciężki kamień.

— Robota podobna do mykeńskiej, ale o wiele bardziej prymitywna. Musisz to otwierać?

— Nie, w żadnym razie. Wracajmy na plażę.

Słońce zaczęło wyglądać zza chmur i mile grzało ich w plecy. Maszerowali prawie do południa. To Inteb zatrzymał się pierwszy i wskazał na pobliski łuk plaży. Wetknął patyk w piasek i spojrzał sceptycznie na cień.

— Chyba skręcamy na północ — powiedział. — Jeśli dalej pójdziemy plażą, pomaszerujemy na zachód. Może to półwysep albo jakiś cypel?

— Może, chociaż nie przypominam sobie niczego takiego. Ale to duża wyspa. Ciągnie się daleko na północ, pojęcia nie mam, gdzie się kończy. Może po prostu nigdy tu jeszcze nie byłem.

— Zobaczę, co jest dalej — powiedział Inteb drapiąc się na porosłą ostrą trawą wydmę. Był zbyt zmęczony, by pojąć, jak bardzo jest głodny. Stanął na szczycie, rozejrzał się i pochyliwszy grzbiet, szybko zbiegł na dół. — Ktoś nadchodzi brzegiem. Skryłem głowę, ledwie mi się pokazał i chyba mnie nie widział.

— Tylko jeden? — upewnił się Ason sięgając po miecz.

— Bez wątpienia. Stamtąd widać cały kawał plaży. Jest sam.

Ason ruszył obcemu na spotkanie, mniej pewny siebie Inteb wolał zostać nieco w tyle. Dołączył do Asona dopiero przy skalnej ostrodze wyrastającej z głębi lądu i wybiegającej daleko w morze. Ason przystanął tam i słuchał, jak ktoś chlapie się po drugiej stronie. Potem dobiegły ich jeszcze przekleństwa, kiedy silna fala uderzyła w skałę. Inteb odsunął się, kroki były coraz bliższe. Ason zacisnął silnie dłoń na rękojeści miecza. Zza skały wyłoniła się postać brodzącego mężczyzny, który zamarł zdumiony… Podobnie jak i oni. Sylwetka przybysza była dziwnie znajoma i równie obdarta.

— Aias! — krzyknął Ason, rzucił miecz na piasek i pobiegł przez wodę uściskać pięściarz.

— Co za spotkanie! — zawołał Aias, obejmując młodzieńca. Fale kotłowały im się u stóp.

— Myślałem, że zginąłeś z innymi — powiedział Ason.

— I ty wyglądasz, jakbyś świeżo wstał z grobu. Gdybym cię nie dotknął, myślałbym, że duch mnie nawiedził. Ale to znaczy, że znów jest nas trzech, chyba że ten Egipcjanin na brzegu to zjawa, co wróciła z Zachodnich Krain?

Inteb roześmiał się, ale nagle coś przerażającego przyszło mu do głowy. Jakim cudem bokser wyszedł im naprzeciw?

— Aias — zawołał — czy cały czas szedłeś plażą?!

— Od kiedy słońce obudziło mnie rano. Byłem sam. Nikogo nie spotkałem. Pić mi się chce i głodny jestem. Ale jestem. Idę już trochę, ale niczego nie znalazłem…

— Zawracałeś po drodze?

— Ani razu.

Wyszli na suchy piasek i spojrzeli na Inteba, który niczym ciężko ranny wojownik legł na piasku.

— Czy rozumiecie, co to znaczy? — spytał Egipcjanin. — My też szliśmy cały czas. I nadeszliśmy z przeciwnej strony…

Ason zrozumiał w mgnieniu oka.

— Wyspa. Rozbiliśmy się na wyspie.

— I to bezludnej — dodał Inteb z rozpaczą w głosie. — Nikogo nie spotkaliśmy, niczego nie znaleźliśmy poza strumieniem.

— To i tak macie lepsze wyniki niż ja. Może pokażecie mi, gdzie ta woda?

— Trafiliśmy też na grób — mruknął Inteb, wstając. — To wyspa umarłych.

— Może w głębi lądu żyją jacyś ludzie. — Ason przypasał miecz i poprowadził z powrotem. — Jeśli tak, to znajdziemy ich. Ktoś musi tu mieszkać.

Ale nikogo nie było. Pomiędzy pagórkami znaleźli jedynie groby, niektóre tak stare, że wiatry zdarły z nich zupełnie powłokę ziemi, dobywając głazy komory grzebalnej na światło dzienne. Nikt nie ośmielił się powtórzyć głośno słów Inteba, ale i tak brzmiały one wciąż w uszach. To była wyspa umarłych. Z najwyższego wzgórza ujrzeli otaczającą skrawek lądu wodę i tylko ciemny masyw na horyzoncie, być może stały ląd. I nic więcej. Kiedy cienie zaczęły się wydłużać, wrócili do strumienia w pobliżu pierwszego odkrytego grobu i napili się zimnej wody. Ile kto mógł, byle tylko oszukać głód.

— I co robimy? — spytał Aias, patrząc na Asona, ale ten tylko potrząsnął głową i wpatrzył się w mroczniejące z wolna morze.

— Chyba przyjdzie nam tu umrzeć.

— Po tym, gdy cudem wylądowaliśmy na plaży? — spytał Inteb. — Przetrwać to wszystko po to jedynie, by zginąć z głodu?

— Przecież mamy co jeść. — Aias przesunął kilka długich traw między palcami i spojrzał na pozostałe w dłoni ziarenka dzikich zbóż. — Niewiele, ale gorzej już się jadało. Możemy zbierać te źdźbła, łapać ptaki.

— A może i ryby — dodał Inteb. — Mając wodę i żywność, przetrwamy.

— Ale po co? — spytał Ason. — Jak dzikie zwierzęta, bez ognia ni schronienia, pijąc tylko wodę i żując zielsko. Po co się męczyć? Cokolwiek zrobimy, to i tak śmierć przyjdzie po nas.

Zapadła chwila ciszy.

— Przecież to wyspa umarłych — powtórzył młodzieniec słowa Inteba.

3.

Chowając głowę między ramionami, Aias chronił twarz przed siekącym deszczem, który ściekał mu po włosach i brodzie, przemaczał poplamione ubranie. Mężczyzna maszerował skrajem plaży, wlokąc za sobą rozgałęziony konar, który morze wyrzuciło na piasek. Fale załamywały się z sykiem i omywały mu stopy. Gdzieś dalej łomotał niewidoczny przybój. Aias skręcił w głąb lądu. Krążąc tam i z powrotem zdołał wydeptać już wyraźną ścieżkę, wiła się między głazami do większej skały, pod której nawisem utworzyło się coś na podobieństwo płytkiej pieczary. Obecnie zapychały ją znalezione na plaży kawałki drewna, głównie konary i gałęzie. Jedynym wspomnieniem po statku było pióro sterowe. Morze nie wyrzuciło na brzeg niczego więcej. Aias przepchnął nieco zdobycze i schronił się przed deszczem.

Sam niezbyt wiedział, po co właściwie zbiera te śmieci. Nie trafił na żaden kawałek dość duży, by zacząć budować zeń tratwę, zresztą, czym by ją powiązał… Mogliby spalić to drewno, ale nie mieli niczego, by rozniecić ogień. Na wyspie brakowało nawet zwykłego krzemienia. A bez ognia nie mieli najmniejszej szansy, by przetrwać jakoś zimę na tym odludziu. Zima zabije ich szybko, lato też robiło swoje, ale zbyt wolno. Aias spojrzał na rzemień wiszący u pasa: z każdym dniem był coraz krótszy, obcinany po kawałku. Człowiek nie przeżyje o trawie i chwastach. Po tych kilku ptakach, które wpadły w sieci, dawno zostało tylko pierze. Jak długo to już trwa? Aias potarł dość bujną już brodę. Egipcjanin pewnie wie dokładnie, to uczony człowiek, wciąż kreśli jakieś hieroglify na drewnianej tabliczce. Ustalił, że jest właśnie miesiąc mesori i że Nil już wezbrał. Tak jakby miało to tutaj jakieś znaczenie! Jedno tylko się liczyło — przeżyć. Słabli coraz bardziej, a Egipcjanin był najsłabszy, pewnie umrze pierwszy. Przez pewien czas będzie co jeść. Aias kosztował już ludzkiego mięsa, nie smakowało mu. Ale zawsze to pożywienie.

Deszcz przestał padać i Aias rozprostował nogi. Przeciągnął się, posłuchał trzeszczenia stawów. Wilgoć sprawiła, że w całym ciele odczuwał ból. Krzaki ociekały wodą, szare morze ledwo odcinało się od ołowianych chmur. Odwrócił się do niego plecami i ruszył w kierunku grobu, który zaadaptowali na schronienie. Świetne mieszkanie dla rychłych truposzy, którzy jednak woleli nie ujmować sprawy w ten sposób.

Był to ten sam grobowiec, który ujrzeli jako pierwszy, największy na wyspie i wystarczająco wysoki, by mężczyzna nie musiał schylać w nim głowy. Wejście blokował tylko jeden płaski głaz. Odwalili go i z niejakim wahaniem weszli do środka. Na tyłach leżała brzydka statuetka jakiejś bogini, wnętrze zaś pełne było kości. Starsze skruszały już częściowo, na późniejszych było jeszcze widać szczątki zmumifikowanego ciała. Oczyścili podłogę przenosząc kości i inne śmieci w ciemny kąt podłużnej krypty. Wśród doczesnych resztek błyskały złote ozdoby, głównie szpile i naszyjniki, bezużyteczne w tych warunkach, chociaż bardzo przydatne gdzie indziej. W pierwszym odruchu nowi lokatorzy chcieli te precjoza trzymać przy sobie, ale ponieważ były za małe i krępowały ruchy, ostatecznie trafiły na śmietnik. Tylko Aias nosił jeszcze złoty naramiennik, ale tylko dlatego, że taki mały, jasny akcent rozjaśniał, wedle niego, szarą wyspę.

Gdy pięściarz wcisnął się do krypty, pozostali dwaj już tam byli i nad czymś się pochylali.

— Patrz! — zawołał Ason, pokazując trzymanego za łapy i trzepoczącego bezradnie brunatnego ptaka. Złapana w sidła ofiara rozglądała się przerażona.

— I jak go podzielimy? — spytał Aias, kucając obok, gotowy do spożycia zdobyczy.

— Pechowo, że jest nas trzech — powiedział Inteb, gdy Ason wyciągnął miecz i sprawdził ostrze kciukiem. — Pamiętacie, ile kłopotu było z poprzednim ptakiem. Gdyby było nas dwóch, podzieliłoby się drób równo, tnąc na cztery części.

— A pióra byśmy sprzedali, każde po cztery setki — roześmiał się Ason.

Trzech dorosłych zagłodzonych mężczyzn pochyliło się nad okruchem życia, który starczyć mógł każdemu ledwie na parę kęsów. Jednak żołądki domagały się strawy i to pochłaniało ich bez reszty, przez co nie usłyszeli dobiegających z zewnątrz odgłosów. Zgiełk musiał rozlegać się już od dobrej chwili, gdy Ason, myśliwy z powołania, uniósł nagle głowę i przyłożył palce do ust. Zamarli w bezruchu i zamilkli, a wtedy wszyscy usłyszeli odległe zawodzenie.

Gdyby zdarzyło się to w nocy, uznaliby po prostu, że to duchy zmarłych wracają, by odzyskać zabrany im grób. Było w tych jękach coś żałosnego, przypominały nieco psie wycie. Wszyscy trzej poczuli, jak włosy im się jeżą, a Inteb zadrżał, bynajmniej nie z zimna.

— Głosy — wyszeptał. — To muszą być ludzie. Śpiewają.

Zawodzenie dało się słyszeć coraz bliżej, a wkrótce można było rozróżnić słowa. Ason wsłuchał się, by zrozumieć cokolwiek, potem pokiwał głową.

— Słuchajcie, wiem, co oni śpiewają. To pradawny język bardów, trochę odmieniony, ale zrozumiały.

Rytualna pieśń składała się z powtarzających się fraz. Teraz brzmiały już całkiem wyraźnie. Przybysze musieli chyba wspinać się na wzgórze.

Wracaj, wracaj do łona matki

Głębiej, głębiej pod ziemię, pod wierch

Martwy, martwy, śpij ukojony

Narodź się na nowo i wyłoń z grobu.

Ason chwycił pewnie miecz, gotów bronić się przed atakiem, wszystko jedno, ludzkim czy nieludzkim. Aias zacisnął pięści i też był już gotowy do walki. Inteb tylko skulił się pod ścianą.

Ptak zaszamotał się gwałtownie i zanim ktokolwiek zdążył zareagować, uwolnił łapy i skrzydła i łopocząc głośno wyfrunął z krypty pociągając za sobą resztki sieci.

Ledwo to uczynił, zapadła cisza. Śpiew ustał. Ason zamarł na bardzo długą chwilę, po czym niczym szarżujący byk rzucił się do wyjścia. Cokolwiek to jest, lepiej stawić temu czoło na otwartej przestrzeni. Trzymając miecz przed sobą wyskoczył z krypty, Aias tuż za nim.

Rozległy się krzyki i płacze, trochę tupotu i młodzieniec ujrzał sylwetki uciekających ludzi. Nie trwało długo, a tylko dwoje zostało w polu widzenia. U ich stóp leżał podłużny tobół. Siwy starzec w brunatnej szacie, z twarzą częściowo przesłoniętą kapturem, opierał się z krzykiem młodej dziewczynie, która próbowała ciągnąć go za ręce. Dziewczę było całe przerażone, ale nie odważyło się porzucić starca.

— To kondukt pogrzebowy — powiedział Inteb, wyglądając na świat i wskazując przygotowane do pochówku ciało.

— Oni bardziej bój ą się nas, niż my ich — powiedział Ason i opuścił miecz. — Nie ma wśród nich wojowników. — Ruszył w dół i stanął naprzeciwko starca. Dziewczyna przestała go szarpać i zamarła bezradnie obok. Kaptur zsunął się jej z głowy, ukazując bujne, sięgające ramion czarne włosy. Miała ciemne oczy, oliwkową cerę i czerwone usta. Trzęsła się ze strachu. Ason uniósł brzeg kaptura starca. Tamten krzyknął.

— Co to jest? Kto tu jest? Naikeri, co się dzieje?

Ason spojrzał tylko i puścił kaptur. Kiedyś, być może niezbyt dawno, coś ciężkiego i ostrego uderzyło starego w twarz, miażdżąc nasadę nosa i oczodoły i skutecznie oślepiając mężczyznę. Ason nie odzywał się, dziewczyna zaczęła szeptać coś staremu do ucha, Głos drżał jej z przerażenia.

— Jeden mąż… trzech mężów… wyszli z grobu… jeden ma miecz z brązu…

— Kim jesteście? — przerwał jej Ason.

Starzec wyprostował się. Sądząc po budowie i mięśniach musiał być niegdyś wojownikiem.

— Jestem Ler z Albich. Jeśli nosisz miecz z brązu, to winieneś mnie znać.

— Znam imię Lera z Albich. Słyszałem o nim od mego stryja Lycosa. Powiadał, że twój lud pomagał mu w kopalni.

Ason rozejrzał się wkoło. Nic nie wiedział o tych ludziach, może to oni zniszczyli kopalnię? Nagle Ler jęknął głośno.

— Och! On nie żyje, wszyscy oni nie żyją. Zabici jak zwierzęta, spławieni rzeką krwi. — Zacisnął pięści i uniósł je ku niebu, w geście rozpaczy zaczął targać swe szaty. Ason spojrzał na dziewczynę, Naikeri. Uspokoiła się wiedząc już, że to ludzi spotkali, a nie duchy.

— O czym on gada?

— O Yernich. Zaatakowali nas, zabili wszystkich mężów. Tu leży mój brat, on był ostatni, umierał wiele miesięcy. Ojca oślepili. Zabili też twoich pobratymców, zabili wszystkich w kopalni.

Ason opuścił miecz. Zdaje się, że mieli wspólnego wroga. Teraz, gdy minęło zaskoczenie, dotarło doń, że to naprawdę kondukt pogrzebowy.

Ci ludzie przypłynęli z daleka. Rozbitkowie nie zginą na opustoszałej wyspie.

— Skąd przybyliście? — spytał, a Naikeri wskazała gdzieś za siebie.

— Z domu. Zawsze płyniemy tutaj, by pochować naszych zmarłych, przynajmniej tych ważniejszych. To długa droga, ale wciąż przypływamy. Odległość nie jest ważna, bo ta wyspa jest święta, nasi przodkowie żyli tu dawno temu. Wielu tu leży. — Nagle zachmurzyła się. — A wy włamaliście się do grobu i chcieliście ukraść dary dla zmarłych! — wskazała na złotą obręcz na przedramieniu Aiasa.

— Macie statek? — spytał Ason, ale Naikeri zaniosła się krzykiem.

— Złodzieje, rabusie grobów… — zamilkła, gdy Ason ścisnął jej szczękę ręką.

— Macie statek?

Dziewczyna odsunęła się, ledwo ją puścił i roztarła białe ślady na skórze.

— Mamy łódki z wikliny. Wiosłujemy wzdłuż brzegu, a potem odbijamy od wyspy.

— A macie jakiś prowiant?

Przytaknęła. Ason uśmiechnął się*i klepnął znacząco w pusty żołądek.

— Zawołaj swoich, niech wyjdą z ukrycia. Nie zrobimy im krzywdy. Potem zjemy coś i będziesz mogła pochować swego brata. My jesteśmy głodni, a jemu już wszystko jedno. Może poczekać.

Aias zachichotał, słysząc te słowa, nawet Inteb pozwolił sobie na skromny uśmiech. Wyszedł z krypty i dołączył do reszty. Naikeri wciąż się złościła. Milczała wprawdzie, ale mocno zaciśnięte usta i zmarszczone czoło mówiły za nią. Tak czy tak, odwróciła się tyłem do intruzów, szepnęła coś ojcu, uspokoiła go i posadziła na ziemi obok zwłok. Starzec przycupnął, z żałością dotykając ciała, Naikeri zaś zwołała swoich. Wyszli po kolei, przestraszone kobiety i dziewczęta, wszystkie odziane w brunatne szaty. Było też kilku mężczyzn, kuśtykali niepewnie i mrugali niedowidzącymi oczami, obserwując obcych. Żadnych wojowników, żadnych młodzików. Nikt nie spoglądał na przybyszy wprost, zerkali tylko spod kapturów, gdy trójka schodziła ze wzgórza.

— Zaprowadź nas do tych waszych łodzi — rozkazał Ason i Naikeri skierowała się ku plaży, gdzie leżało dziesięć okrągławych skorup przypominających pszczele gniazda. Wszystkie wyciągnięto daleko poza linię przypływu. Dziewczyna podeszła do najbliższej.

— W życiu nie widziałem jeszcze takiej łodzi — powiedział Ason.

Zainteresowany sprawą Inteb pomógł dziewczynie obrócić łódkę. Była dość lekka, z pozszywanych skór naciągniętych na półkolisty szkielet spleciony z gałązek wierzby. Skóry zostały zaimpregnowane smołą. Obok leżał ładunek: węzełki, kosze i dzbany o szerokich wylotach. Naikeri otworzyła jeden i podała Asonowi. Ten wyciągnął ze środka kiełbasę długą jak jego ręka i niemal równie grubą.

— Mięso! — krzyknął i ugryzł kęs, reszta stłoczyła się obok. Smakowało jak wołowina, wędzona, tłusta wołowina. Delicje. Jedli łapczywie, aż sok ściekał im po brodach. Ledwie zauważyli, że Naikeri odeszła.

Przejrzeli resztę ładunku, popijając słonawą wodę ze skórzanych worków, próbując nawet lepkich kawałków zimnego kleiku owsianego i przecieru z orzechów i jagód. Wszystko smakowało im wyśmienicie. Ostatecznie Inteb i Aias wyciągnęli się na nagrzanym słońcem piasku śmiejąc się i pojękując, gdy nadspodziewanie obfity posiłek torował sobie drogę przez przewód pokarmowy. Ason stał i wpatrywał się w morze. Pierwsza radość już mu przeszła i myślał teraz o tym, co przyniesie najbliższa przyszłość. Więzienie wyspy nie pozwalało snuć planów, liczyło się tylko przetrwanie. Ale to już za nimi. Te dziwaczne łódki muszą być na tyle mocne, by dotrzeć do stałego lądu, bo inaczej Albi nigdy by się tu nie pojawili. Niedługo odpłyną. I Ason dotrzyma słowa, podejmie dzieło, które przysiągł doprowadzić do końca.

Gdy dotrą do tego niegościnnego, ledwie widocznego na horyzoncie brzegu, będzie musiał otworzyć na nowo szczególnie ważną dla Myken kopalnię i pomścić poległych Mykeńczyków.

A wszystko przyjdzie zrobić z jednym tylko Egipcjaninem u boku, który na dodatek nie wie nic o walce oraz z jednym pokrytym bliznami pięściarzem, który woli swe ręce od porządnego oręża. Ason pomacał rękojeść miecza. Ma jeszcze to. Z mieczem w dłoni nie lęka się nikogo. Gdyby Zeus pragnął jego śmierci, to teraz byłby już trupem, jak ci biedacy ze statku. Ale przecież wyszedł na brzeg, a niedługo dotrze do lądu za wodą, do wyspy Yern.

Z mieczem.

Już niedługo te dzikusy dowiedzą się, do czego zdolny jest nawet samotny Mykeńczyk.

4.

Od chwili wypłynięcia łódek na morze Inteba zaczęły męczyć mdłości. Niezgrabne twory z wikliny podskakiwały na falach, kręciły się w kółko, przeciekały. Ładowność miały niewielką, dwóch, góra trzech ludzi. Ason i Aias szybko nauczyli się panować nad łódkami, chociaż pierwsze próby wiosłowania doprowadziły jedynnie do obracania się w miejscu. Obaj zaśmiewali się do łez widząc, jak im kiepsko idzie. Inteb nawet nie dotknął krótkiego wiosła. Ledwie morze zafalowało, wychylił się za burtę i zwrócił cały posiłek. Resztę podróży spędził, leżąc w wodzie na dnie łodzi, jak bezwładny ładunek. Niekiedy służył wioślarzom za podnóżek. W głowie mu się kręciło, ostatecznie zaniknął więc oczy, by nie oglądać wirującego świata.

Pokonanie dystansu między Wyspą Umarłych a zachodnim przylądkiem wyspy Yern zabrało im większość dnia, chociaż wypłynęli wczesnym rankiem. Potem ruszyli powoli wzdłuż wybrzeża, kierując się na wschód. Dniami wiosłowali, o zmierzchu schodzili na ląd, by zjeść coś i przespać noc w obozowiskach służących wyprawom pogrzebowym już od wielu pokoleń. Większość takich miejsc urządzono na plażach u stóp wysokich klifów. Albi byli z natury ostrożni, nieco tajemniczy. Nie kierował nimi zabobonny lęk przed innymi plemionami, ale pragnienie zachowania odrębności. Woleli żyć po swojemu.

Dni płynęły monotonnie, nic tylko ciężka praca i mocny sen w nocy. Nawet Inteb stracił ostatecznie rachubę czasu. Wczesnym popołudniem przybili jednak do brzegu u ujścia szerokiego strumienia.

— Co się dzieje? — spytał Ason, zwracając się do Le-ra, któremu córka pomagała właśnie wysiąść z łodzi.

— Jesteśmy na miejscu. Stąd blisko już do domu.

Łodzie zostały niezwłocznie opróżnione i obrócone. Ładunek rozdzielono między młodsze dziewczyny i dzieci, reszta zaś uniosła plecionki, znikając wewnątrz krągłych szałasów. Aias też chciał ponieść jedną, ale jego propozycja została odrzucona. Ci ludzie uwielbiali stawiać na swoim. Ruszyli ledwo widoczną ścieżką wijącą się wzdłuż strumienia i mknącą w mrocznej ścianie lasu.

Deszcz wisiał w powietrzu od rana i chmury wlokły się nisko, zaczepiając o wierzchołki drzew. Ciemnych, obco wyglądających drzew z ostro zakończonymi liśćmi. W większości były to dęby przeplatane grupami buków i brzozami. Poniżej rosły praktycznie nieprzebyte, splątane i kolczaste krzaki. Ścieżka wiodła trawiastym brzegiem strumienia, omijając najpierw bagna, potem spory kawał lasu. Szli w milczeniu, bez przystanków, dźwigając na plecach ciężary, droga zaś wspinała się coraz wyżej. Minęli mały wodospad i szereg niedużych katarakt, gdzie trzeba było wdrapywać się na skały. Łodzie podawano po prostu z rąk do rąk. Za wodospadem ujrzeli odmienny krajobraz. Miejsce lasu zajęły pola i pastwiska. Ścieżka rysowała się teraz wyraźniej, a w powietrzu unosił się zapach dymu z palonego drewna. Wciąż jednak niewiele było widać, wcześniejsza mgła skropliła się, padał deszcz. Niebawem wszyscy byli przemoczeni i zmarznięci.

Zmierzchało się już, gdy przed nimi wyłonił się wielki kopiec, osobliwa góra wyrosła na płaskim mokradle. Był to kurhan, ale o wiele potężniejszy od tych na wyspie. Wędrowcy obeszli go, potem minęli jeszcze jeden i pojawiły się domy. Spadziste dachy sięgały okapami niemal do ziemi, każdy otoczony był ziemnym wałem. Ściany z obrzuconej gliną plecionki wspierały się na nieokorowanych kłodach. Za domostwami ciągnęły się małe poletka podzielone kamiennymi murkami. Dym dobywał się z otworów pod okapami. Gdy byli już blisko, ktoś gwizdnął przeciągle, kończąc sygnał szczególnym trelem i w drzwiach domów pojawili się ludzie. Ruszyli ku powracającym. Grupa rozeszła się bez pożegnań, każdy w swoją stronę. Ason przystanął i poczekał na Naikeri i Lera.

— Jak daleko stąd do kopalni?

— Kopalni Lycosa? Niedaleko — powiedziała Naikeri. — W pół dnia można dojść i wrócić.

— Ktoś musi mi pokazać drogę.

— Rano. Teraz jest już za późno i pada. Musiałbyś zostać tam na noc, a przy kopalni nie ma się gdzie schronić.

— Chcemy iść teraz.

— Mów za siebie — odezwał się Inteb wysmarkując nos i ocierając twarz dłonią. — Ta podróż trwała tak długo, że jedna noc nie zrobi różnicy. A ja marzę, by siąść przy ogniu.

Ason ruszyłby zaraz, gdyby tylko pokazano mu drogę, ale musiał skapitulować wobec sprzeciwu kompanów. Niechętnie pozwolił, aby Ler zaprowadził go do swego domu, jednego z największych w wiosce. Ogień już płonął, coś gotowało się w glinianym kociołku. Usiedli na niskich, drewnianych ławach przy palenisku, by obeschnąć, zaś stara kobieta podała im miski z kleikiem. Był zupełnie bez smaku, ale ciepły i sycący. Wyjedli go do czysta. Ler wyssał swoją porcję zwrócony twarzą w stronę ognia. Gdy skończył, zażądał, by mu podano coś do picia, i z dziury w podłodze wydobyto wielki, zamknięty garnek. Gospodarz pierwszy zaczerpnął napoju, potem skinął na innych, by też się obsłużyli. Było to sfermentowane mleko, kwaśne i gorzkie, jednak zawierające podobną ilość alkoholu co wino. I podobnie idące do głowy. Dopiero pod własnym dachem, przy łagodzącym smutek napitku, Ler pokazał się niemal takim, jakim był kiedyś.

— Rano pójdziecie do kopalni — powiedział. — Kiedyś była nasza, ale Lycos dał nam tyle prezentów, że pozwoliliśmy mu z niej korzystać. Teraz znów się nią zajmiemy, bo jest tam też miedź.

— Nie — odparł Ason bez wahania. — To mykeńska kopalnia, sam mi to powiedziałeś.

— A na co ci teraz metal? Nie masz nawet chłopców do pracy. Większość zginęła i trudno będzie znaleźć nowych.

— Jeśli Lycos ich znalazł, to mnie też się uda.

Ler skrzywił się szyderczo zapominając, że jego ślepota nie oznacza niewidzialności.

— No to sam nie wiesz, co mówisz. To ja znalazłem chłopaków dla Lycosa, dzieci z plemienia Donbaksho. Mieszkają w lasach. Przychodzą do nas po siekiery, dzięki nim mogą karczować puszczę. Lycos dał mi złoty kubek i wiele innych rzeczy, by kupić chłopców. Masz złoty kubek?

— Dostaniesz złoty kubek, jeśli znajdziesz mi robotników.

— Wolałbym mieć ten kubek już teraz. Nie widzę, ale mogę wyczuć przedmiot palcami, ocenić jego wagę. Kiedy będę go miał?

— Niedługo.

Na wpół pijany Ler zachichotał z ukontentowania i poszukał czegoś pod ławą. Najpierw wyciągnął stylisko od siekiery, potem głowicę dwusiecznego kamiennego topora z przewierconym otworem na drzewce.

— Oto jest jeszcze jeden rodzaj topora bojowego, sprzedajemy je Yernim. Nie wiedzą, gdzie znaleźć stosowny kamień, który jest bardzo rzadki. To lepsze niż wszystko, co oni potrafią zrobić. Sam zobacz, jaki ostry. Ujrzałeś mój topór. Teraz chcę zobaczyć mój złoty kubek. — Roześmiał się i głośno czknął.

Ason obracał w palcach jadeitowy topór; nie miał nic do powiedzenia. Kubka też nie miał, nie miał żadnego skarbu. Brakło wojowników u jego boku. Nic, pustka. Ale przecież musi jakoś otworzyć kopalnię i znaleźć tych, którzy zamordowali jego pobratymców. Ten starzec mógłby mu pomóc. Z jednej strony Albim brakowało przywództwa, z drugiej wyraźnie szanowano tu Ler a ze względu na wiek, był kimś w rodzaju wodza. Gdyby dało się go przekonać, to może…

Znowu nalali sobie mleka, ogień tak grzał, że siódme poty zaczęły bić na wszystkich. Potem zebrało im się na śpiewanie. Stary Ler zawodził najgłośniej. Deszcz bębnił w strzechę niby w werbel. Ason siorbał swój napój i spoglądał w kubek, jakby mimo zmęczenia, gorąca i ponurych wspomnień chciał w nim ujrzeć przyszłość. Jeden człowiek przeciwko całej krainie?

Ler krzyknął coś i zamilkł, zlatując z ławy. Staruszka przeciągnęła go do wbudowanego w ścianę łóżka i przy pomocy Naikeri wtoczyła gospodarza na posłanie. Przez cały wieczór dziewczyna siedziała cicho w kącie i tylko słuchała, tak że niemal zapomnieli o jej obecności. Aias oparł się o chropawą ścianę. Z zamkniętymi oczami mruczał wciąż jakąś pieśń. Ze szczęścia nie dostrzegał nawet, jak bardzo jest pijany. Inteb kołysał się, wciąż sącząc napój. Trzymając w ręce gliniany kubek spojrzał na Asona.

— To niewiarygodne, Asonie, ale po długiej podróży dotarliśmy do celu.

— Ale pustki jeno zastaliśmy. Nie ma nawet z kim podzielić się radością.

— Perimedes wyśle rychło statek na północ i dostaniesz stosowną pomoc, by otworzyć na nowo kopalnię.

— Skąd ta pewność? Owszem, mój ojciec wyśle statek, ale kiedy ten dotrze na miejsce? Czy w ogóle przybędzie, czy pokona niebezpieczeństwa? Czy mam siedzieć tu tylko, zażerać tę papkę i chlać zepsute mleko, aż ktoś raczy przypłynąć? Te pytania nie dają mi spokoju, Intebie, co gorsza, nie umiem sobie na te pytania odpowiedzieć. Jestem księciem Myken, wojownikiem Argolidy, gotowym do walki na śmierć i życie. Ale jak mam walczyć, nie mając zbrojnych mężów, z jednym tylko, wyszczerbionym mieczem? Jak mam wyjednać pomoc bez darów? Ty jesteś mądry, przyjacielu, może wiesz, jak zrobić to wszystko?

Inteb spróbował zmobilizować język. Skutek był umiarkowanie pozytywny.

— Możesz na mnie liczyć, pomogę ci, zawsze ci pomogę, Asonie — wybełkotał. — Kocham cię i będę cię wspierać. Mógłbym być teraz w Egipcie, u boku faraona patrzeć, jak wzbiera niepokorny Nil… Ale patrz tylko, gdzie zawiodło mnie przeznaczenie. Ale nie żałuję ani trochę. — Zaczął płakać i łkając usnął.

Ogień przygasł, powietrze zrobiło się gęste od smrodu zakwaszonego mleka i dymu. Ason nie mógł już tego wytrzymać. Rozpierała go wola walki, ale z kim niby miał walczyć? Z kamiennym toporem w dłoni wstał i wystawił głowę za próg. Deszcz wciąż padał, gdzieś w oddali przewalał się huk gromów. Burza. Postał chwilę z twarzą wystawioną na strumienie wody. Nie wiedział, czy bardziej ma ochotę przeklinać swój los czy może zanosić modły o pomoc.

Coś poruszyło się obok. Obrócił się momentalnie gotów do walki. W świetle błyskawicy poznał Naikeri. Wrócił mrok i Ason potrząsnął głową, chwilowo oślepiony. Czyżby zaczynał bać się kobiet?

— Mogę ci pomóc — powiedziała cicho dziewczyna i podeszła bliżej.

— Odejdź — odparł, odwracając się do niej plecami.

— Znam was, Mykeńczyków — powiedziała, stając przed nim. — Wasze kobiety to chyba głupie istoty, przynajmniej tak można sądzić po tym, z jaką pogardą traktujecie przeciwną płeć. Musisz zrozumieć, że tu jest inaczej. U nas kobiety są pod wieloma względami podobne do mężczyzn. Mój ojciec jest ślepy, więc przemawiam w jego imieniu. Zastępuję go. Mogę być wam pomocna.

— Nie potrzebuję pomocy od kobiet.

— Innej tu nie znajdziesz! — krzyknęła ze złością. — Trwaj w swej dumie, a kopalnia będzie nieczynna, nikt nie pomści twoich rodaków. Wybieraj. Teraz. Jak będzie?

Ason pojął, że dziewczyna mówi prawdę. Argolida jest bardzo daleko. To inny kraj, inne obowiązują w nim zwyczaje.

— Czemu chcesz mi pomóc? — spytał.

— Wcale nie chcę. Potrzebuję ciebie, by się zemścić. Chcę, żebyś zabił Yernich. Moi ludzie tego nie uczynią, są zbyt słabi. Ojciec nie widzi. Chcą odejść głębiej w lasy, uciec od kłopotów. Ja nie. Chcę tu zostać. Zawsze żyliśmy i handlowaliśmy w pokoju. I tak będzie znowu, gdy tylko zginą ci, którzy zburzyli nasz spokój. Twoi wrogowie są moimi wrogami. Pomogę ci ich zniszczyć.

— Ale najważniejsza jest kopalnia. Znajdziesz dla mnie chłopaków do pracy?

— Tak. A będziesz miał wojowników do walki ze wspólnym wrogiem?

— I to wielu. Są już w drodze. Nie widziałaś jeszcze nigdy kogoś, kto jest tak szybki w zabijaniu.

— No to otwieraj kopalnię. I zabij Yernich!

Jej krzyk utonął w kolejnym grzmocie. Jasność zalała okolicę i zniknęła, ale obraz dziewczyny pozostał jak wypalony w mózgu Asona: odrzucona do tyłu głowa, dzikie spojrzenie, deszcz spływający po lśniących włosach i mokre ubranie, które przylgnęło do pełnego ciała.

Poszukał jej dłońmi i wyczuł, jak mięśnie Naikeri napinają się pod tkaniną. Nie stawiała oporu, gdy kładł ją na ziemię, ale jej słowa trafiały celniej i boleśniej, niż ostry nóż.

— Czy to jedyny sposób, żeby posiąść kobietę, jaki znasz, dzielny książę? Innych sposobów cię nie uczono? Czy wszyscy szlachetni Mykeńczycy potrafią jeno niewolić kobiety?

— Nie — warknął zły i odepchnął ją, aż padła w błoto. — Chcę tylko, żebyś dostarczyła mi rąk do pracy w kopalni. Zajmij się tym.

Pędem wrócił do wnętrza chaty, dość miał deszczu. Na dodatek czuł się dziwnie wzburzony, chociaż niezbyt wiedział, skąd wzięła się ta granicząca ze zmieszaniem irytacja.

5.

Ason obudził się o pierwszym brzasku. Wyszedł przed chałupę i przeciągnął się, ziewając raz za razem. Z rozciągającego się zaraz za ogródkiem na tyłach chałupy lasu dobiegało pochrząkiwanie świń. Poza przyziemną mgiełką niebo było czyste, na zachodzie jasno płynął dysk księżyca. Może to i dobry znak, pomyślał, że Artemis stoi na straży nawet wczesnym rankiem. W domu zaczął się ruch i po chwili przez dziurę w strzesze zaczął wydobywać się dym. Początek kolejnego dnia. Chociaż nie tylko. Wstęp do chwalebnej przyszłości. Właśnie, kopalnia!

Wrócił do środka i potrząsnął Aiasem. Pięściarz jęknął tylko i obrócił się na drugi bok. Ason wymierzył mu tęgiego kopniaka w żebra. Poskutkowało i Aias zerwał się na równe nogi. Kołysał się jeszcze nieco i barwnie przeklinał, mrużąc oczy i szukając spojrzeniem stosownego celu dla swych pięści. Ason zostawił go i podszedł do pochylonej nad paleniskiem Naikeri.

— Potrzebuję sandałów — powiedział. — Poraniłem sobie stopy o kamienie.

— Takich dużych sandałów to my nie mamy, ale zrobię coś dla ciebie. Kiedy idziesz do kopalni?

— Zaraz. Pospiesz się z tymi sandałami. Będziemy też potrzebowali przewodnika.

— Ja was poprowadzę.

Nie trwało długo, a poczyniono stosowne przygotowania do drogi i niemal wszyscy się już pobudzili, tylko Ler chrapał wciąż, aż się trzęsło legowisko. Inteb spał spokojnie, zagrzebany pod futrami. Ason postanowił zostawić

Egipcjanina w wiosce, dał Aiasowi kamienną siekierkę i ruszył za Naikeri ścieżką między polami. Minęli okoliczne pastwiska, gdzie ciemnowłosi i milczący chłopcy doglądali bydła o długich rogach. Dalej szlak wił się przez teren pagórkowaty, porośnięty zwartym lasem. Gdy słońce stanęło w zenicie, wszyscy byli już porządnie spoceni. Aias pojękiwał.

— Jak można poganiać tak chorego męża.

— Taka to choroba, co bierze się z pijaństwa.

— Mniejsza o przyczynę, sama choroba jest istotna. Czuję się, jakbym miał umrzeć.

Mimo narzekań nie zwolnił kroku. Gdy zatrzymali się przy uczynionym przez bobrzą tamę rozlewisku na strumieniu, Aias pochylił się, łyknął wody, westchnął, po czym zanurzył się z pluskiem po czubek głowy. Bobry zamachały ze złością ogonami i zniknęły spłoszone. Kiedy Aias wynurzył się, mokry i drżący z zimna, ogłosił, że teraz czuje się już o wiele lepiej.

Ruszyli dalej. Naikeri pilnie wypatrywała znaków na szlaku, coraz bardziej zwalniając tempo marszu, aż zatrzymała się i wskazała na ziemię. Ason przyklęknął. Dojrzał ułamaną świeżo gałązkę nisko płożącego się krzaka i kilka innych jeszcze śladów świadczących wyraźnie, że ktoś tędy przechodził.

— Plemię Donbaksho jest niedaleko — powiedziała dziewczyna. — Moglibyśmy odszukać ich teraz i rozejrzeć się za chłopcami do pracy. Oni przekazaliby wieść innym.

Ason nie chciał zbaczać z trasy.

— A czemu koniecznie za chłopcami? — spytał. — Może znajdziemy jeszcze ludzi do kopalni. Albo niewolników.

Naikeri potrząsnęła głową. Wyraźnie nie rozumiała, o czym mowa.

— A kto inny podejmie się takiej pracy prócz chłopców? Ich zawsze jest wielu, za wielu, o wiele więcej niż potrzeba. Że kogo niby znajdziesz?

Szkoda było czasu na tłumaczenie. Widać tutaj nie znano niewolnictwa, a Ason nie miał ani złota, aby kupić choćby jednego, ani żołnierzy, by porwać jakichś ludzi i potem ich pilnować. Czy mu się to podobało, czy nie, musiał zdać się na dziewczynę.

Naikeri zdała się nie zauważyć pobrzmiewającej w głosie Mykeńczyka złości. Powiodła ich w jeszcze bardziej gęsty las, gdzie słońce nie docierało. Przedzierali się przez zarośla, okrążali pnie olbrzymich drzew i było im coraz goręcej. Powietrze trwało tu w bezruchu, chmury owadów brzęczały im nad głowami. Dotarli do porośniętej wiekowymi dębami doliny, gdzie było nieco chłodniej. Wilgotne mchy wyciszały odgłosy ich kroków do tego stopnia, że zaskoczyli nawet węszącego między opadłymi liśćmi, szukającego żołędzi dzika. Spojrzał na nich małymi, pełnymi urazy oczkami i prychnął ukazując pożółkłe kły. Równie zaskoczeni ludzie zamarli w miejscu, dopiero gdy Aias krzyknął i cisnął siekierką, świniak zawrócił na raciczce, machnął krótkim ogonem i zniknął w krzakach. Rzut chybił, przez co Aias musiał zanurkować w poszycie, by odzyskać broń. Klął przy tym co niemiara.

Byli już na dnie doliny, gdy do ich uszu doleciał rytmiczny stukot. Ucichł po chwili i w martwej ciszy dał się słyszeć trzask i huk padającego drzewa. Wyraźna teraz ścieżka wyprowadziła ich na polanę, gdzie na stoku wznosił się kwadratowy budynek o niskim dachu i obrzuconych błotem ścianach. Wkoło zieleniły się kołysane wiatrem poletka wysokiego do kolan zboża. Między zasiewami krążyły trzy kobiety z ostrymi sierpami zrobionymi z jelenich rogów. Pracowały zgięte wpół, odziane tylko w skórzane spódniczki. Ich piersi huśtały się przy każdym ruchu. Dostrzegły przybyszy i zamarły z otwartymi ustami, a jedna krzyknęła przenikliwie.

— Zaczekajcie tutaj — powiedziała Naikeri. — Lepiej będzie, jeśli najpierw porozmawiam z nimi sama.

Ason i Aias przysiedli w cieniu. Widzieli, jak z domu wysypują się dzieci, jak przystają ssąc palce. Było ich sporo, w różnym wieku, ale wszystkie tak samo nagie i brudne. Z lasu powyżej wybiegło dwóch mężczyzn z kamiennymi siekierkami w dłoniach. Tak jak kobiety, torsy mieli gołe i lśniące od potu, a ich długie do ramion włosy rozsypywały się swobodnie. Gdy stwierdzili, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa, zwolnili i zerkając nieustannie na dwóch obcych podeszli do Naikeri, którą już znali. Kobiety obserwowały z dala, jak drwale przysiedli z dziewczyną, by porozmawiać. Mruczeli coś w odpowiedzi na jej pytania, drapiąc się przy tym w bujne czupryny i kręcąc głowami. W końcu jeden podszedł do grupki dzieci i wybrał jednego z chłopców. Malec nie chciał iść, ale mężczyzna pociągnął go za ucho. Pogadali jeszcze, aż odprowadzana spojrzeniem Naikeri zostawiła ich, wracając do kompanów.

— Ciężko się z nimi rozmawia. Kilku chłopców wróciło, ale większość zginęła w kopalni.

— Nie wydaje mi się, żeby brakowało im tego towaru.

— Chłopców mają dość, tutaj i w innych gospodarstwach, ale odgrażają się, że drogo policzą. Złamali w tym roku jedną siekierę i chcą mieć nową, a to oznacza całe miesiące szlifowania. Jeden domaga się nawet miedzianego topora ciesielskiego. Mamy piec i chyba znajdziemy dość miedzi, ale mojemu ojcu się to nie spodoba.

— Ale nie zrezygnujesz?

— Jasne, że nie, wiesz o tym.

Ason uwierzył dziewczynie. Gdy prowadziła ich dalej, przyjrzał się jej mocnym udom i szerokim biodrom, mięśniom pracującym pod brązową materią spódnicy. Przypominała wieśniaczkę z Argolidy, może była tylko nieco niższa, jednak tutaj była kimś, budziła posłuch wśród swoich ludzi, potrafiła rozmawiać z mężami plemienia Donbaksho, a nawet ich przekonać. Podobnie jak wcześniej przekonała Asona. Inny to kraj, inne zwyczaje, pomyślał młodzieniec. Skoro zbłądziło się tak daleko od domu, pozostaje nauczyć się postępować po nowemu. Owszem, nadal wolałby walką zdobyć wszystko, czego mu było trzeba, ale bez wojowników, bez broni… Coś się wymyśli…

Około południa, gdy upał stawał się już nie do zniesienia, wyszli wreszcie z lasu i dotarli do wrót doliny, gdzie rosły tylko małe krzewy, a pieńki drzew i wysoka trawa pozwalały zauważyć, że niegdyś oczyszczono ten obszar i że nie było to zbyt dawno. Dolinę zamykały ziemne wały. Sześć lat temu Ason był ledwie chłopcem, jednak poznał to miejsce od razu. Kopalnia.

Wysforował się do przodu i wspiął na zbocze, które pamiętał jako gołe i pełne spoconych robotników kopiących ziemię potrzebną do podwyższenia umocnień. Z góry dojrzał wnętrze dolinki, miejsce katorżniczej zaiste pracy Lycosa pragnącego wydrzeć bogactwa tej ziemi.

Z kopalni pozostały tylko ruiny. Zarośnięte zielskiem budynki zapadły się i straszyły skorupami ścian i resztkami dachów. Można było dostrzec stanowiska wydobywcze, ale i one ginęły z wolna pod trawą. Jeszcze trochę, a nie będzie po nich ani śladu. Wydrążone kłody, które doprowadzały wodę pod palisadą, zatkały się liśćmi i piaskiem, a nie znajdująca odpływu woda rozlała się, tworząc bagienko sięgające niemal do wyrobisk. Dwie spłoszone przez przybysza kaczki zerwały się z jeziorka i odleciały z łopotem.

Ason nie zwrócił na nie uwagi. Widział dolinkę taką, jaką była kiedyś. Próbował przypomnieć sobie jak najwięcej, jak dumny ze swego dzieła stryj wziął go za rękę i oprowadził po kopalni, objaśniając wszystko, jak nudził się wówczas, wypatrując chwili, gdy będzie mógł wreszcie pobiec na polowanie i wytropić zwierzynę, ale zdążył mimo woli czegoś się nauczyć. Widział, jak chłopcy pracują, jak stryj ładuje piec. Tego ostatniego, nader istotnego, etapu Lycos zawsze pilnował osobiście, nie dając innym przystępu.

Ciągnęła się tutaj żyła cyny przypominająca uwięziony pod ziemią i zastygły strumyk. Lycos zbadał sprawę dokładnie i przemyślał sobie wszystko. Zabrał chłopca w górę zbocza, pokazał mu kawałek czerwonawej skały i powiedział, że te zatopione w kamieniu czarne granulki to właśnie cyna. Metal był wszędzie, ale najprościej jest znaleźć wyschnięte koryto strumienia, gdzie wypłukane przez wodę ze zmurszałej skały bogactwo zalega najgęściej, prawie na powierzchni. To złoże wybrano już wiele lat temu i obecnie trzeba było kopać głębiej i oddzielać ciężkie granulki od piasku. Drewniana rama do płukania leżała na miejscu, chociaż przegniła częściowo i wymagała naprawy. Wciąż pokrywały ją czarne drobinki. Jednak wbrew pozorom wydobywanie cyny nie było wcale łatwe, większość surowca uzyskiwano z brył skały, ciężko pracując przy tym młotami. W nawisie powyżej widniały wyraźne zagłębienia i jamy, z których odłupano spore ilości kamienia.

Piece ocalały. To było ważne, jako że tajemnica ich konstrukcji nie była Asonowi znana. Wyglądały jak coś bardzo prostego, zwykłe dziury w ziemi z doprowadzonym z boku kanałem stykającym się z podstawą komory, jednak z pewnością wcale takie proste nie były. Jak się je projektowało, jak się budowało, Ason nie miał pojęcia. Wiedział za to, jak należy taki piec załadować i rozpalić. Zatem cynę będzie można zacząć wydobywać, będzie można ją przetapiać. Prędzej czy później Perimedes wyśle statek z ludźmi, by wznowili wydobycie cyny, a gdy przybędą, znajdą kopalnię pracującą aż miło i czekający już na zabranie nowy transport cennego kruszcu.

— Zabili wszystkich — powiedział Aias i Ason po raz pierwszy zwrócił uwagę na zaścielające teren obozowiska kości.

Kości, szkielety, większość pozbawiona czaszek. Żadnej broni, żadnych pancerzy, co najwyżej spłowiałe kawałki rzemienia czy płótna.

— Tu są Mykeńczycy! — krzyknął młodzieniec. — Pomścimy ich! — Porwany nagłym gniewem dobył gwałtownie miecza i wzniósł go nad głową. — Zemsty! — zawył. — Zemsty! — powtarzał raz za razem, aż wściekłość rozpaliła się w nim potężnym płomieniem, aż wykrzywił wargi i zacisnął zęby. Była to zapowiedź śmierci.


***

Na szczycie wznoszącego się wysoko ponad dolinką wzgórza, w cieniu buka, przycupnął skryty dokładnie w krzewinach mężczyzna. Tkwił w bezruchu, praktycznie niewidoczny, jego twarz ginęła między plamami światła i cieniami drzew.

Siedział w milczeniu. Skórę pomalowaną miał kredą, kredę wtartą miał też w jasne włosy. Gładko wygolony na brodzie i policzkach, hodował pokaźne, sumiaste, wyczesane starannie wąsy, które zostały usztywnione kredą i gliną, aż sterczały niczym rogi czy szable dzika. Uśmiechał się, oblizując łakomie usta. Długą drogę przebył i sporo się naczekał, bliski był już porzucenia posterunku, prawie zrezygnował z nagrody, którą mu obiecano. Teraz jednak złoty dar będzie jego.

Wysoki, muskularny mąż odziany był tylko w długą do kolan, skórzaną spódniczkę z lisią skórą przyczepioną z przodu. Na plecach miał łuk i pęk strzał, w dłoni trzymał włócznię.

Roześmiał się z cicha i powoli wycofał, potem odwrócił i zaczął przedzierać się przez poszycie. Gdy dotarł między drzewa, wyprostował grzbiet i ruszył szybkim krokiem, znamionującym niestrudzonego piechura.

Nazywał się Ar Apa, a jego wodzem był Der Dak z wyżyn.

6.

Zmęczony i spocony Ar Apa ujrzał w końcu mury swego grodziska. Było późne popołudnie, a biegł już wiele dni. Kulał, stopę bowiem skaleczył o kamień, zataczał się z wyczerpania. Dwóch podrostków prowadziło akurat inwentarz do zagrody. Swojski widok wielkookich zwierząt, ich gładkiej skóry kryjącej sprawne mięśnie dziwnie złagodził zmęczenie Ar Apy. Wszedł pomiędzy stado, wołając rozpoznane bydlęta po imieniu, klepiąc w ciepłe boki i opierając dłonie na długich, ostrych rogach. Zwierzaki były już dość tłuste, dochodziły do siebie po długiej zimie, która omal ich nie zgładziła. Uśmiechnął się. Takie stado to piękny widok. Jeden z pastuszków zabiegł mu drogę i zaraz oberwał w głowę tak silnie, że aż nakrył się nogami. Zerwał się i uciekł z płaczem. Ar Apa pomachał na drugiego chłopca, który podszedł z wahaniem. Spoglądał na wojownika podejrzliwie, pełne strachu oczy wyzierały spod strzechy długich do ramion, jasnych włosów.

— Wody! — krzyknął Ar Apa. — Albo dostaniesz dwa razy mocniej niż tamten.

Trzymana przez cały dzień w skórzanym bukłaku woda była ciepła i nieco zatęchła, ale Ar Apa łyknął jej tylko trochę, potem wylał sobie nieco na dłoń, wymieszał z kredą i zaczai poprawiać wąsy, które zwisały mu nieładnie. Musiał przywrócić im poprzednią sztywność. Bydło odeszło tymczasem aż pod mury, zostawiając na drodze tylko kilka parujących placków. Ar Apa rozgarnął najbliższy stopą. Poprawna konsystencja i kształt, znaczy, że zwierzaki dobrze jadły. Znakomicie. Otarł dłonie o spódniczkę, ujął włócznię, łuk i strzały (dzięki którym miał co jeść podczas całej wyprawy i czuwania) i podążył za zwierzętami. Gdy dotarł na tyle blisko, by ci wewnątrz murów mogli go usłyszeć, przyspieszył i wrzasnął:

— Ar Apa przybywa, co za mąż, co za biegacz, jaki myśliwy! Sto nocy biegł bez zatrzymania, zabił sto jeleni w biegu, pił tylko ich krew i jadł ich surowe mięso nie przystając. Co za mąż! Ar Apa, Ar Apa!

Uśmiechnął się radośnie i prawie uwierzył we własne słowa. Truchcikiem pokonał wykop u stóp kredowobiałych obwałowań, skrótem docierając do swego domu. Trudno powiedzieć, czy ktoś słyszał jego przechwałki, tak czy tak nikt się nie pokazał. Ale mniejsza z tym, Ar Apa zwykł wygłaszać podobne tyrady głównie dla podtrzymania własnego morale. Zresztą, typowy dla Dun Der Dak wieczorny zgiełk zagłuszyłby nawet najpotężniejsze zawołanie bitewne. Przeszedł przez swoje pokoje i wyjrzał z balkonu na piętrze na podwórzec.

Na dole kotłowało się bydło. Białe od kredowego pyłu owce przemykały z beczeniem pod brzuchami ociężałych krów. Kobiety doiły krowy i owce, zlewając mleko do pękatych, glinianych garnków, pokrzykiwały przy tym na małe dzieci, które biegały między inwentarzem i wypatrywały kawałków nawozu, by obrzucać się nim nawzajem.

Ar Apa kiwnął głową z ukontentowaniem widząc taką aktywność, świadectwo jego zamożności. Niechętnie opuścił balkon, ale przecież musiał jak najrychlej przekazać pilną wiadomość. Nałożył pas z włosia i zatknął zań kamienny topór bojowy. Potem powoli ruszył szczytem kredowego muru, który otaczał całe grodzisko. Stąd można było dostać się bez trudu do wszystkich domów zewnętrznego kręgu zamieszkanego przez mężów plemienia. Domostwo Der Daka mieściło się nad głównym wejściem. Jako najważniejsza osoba zajmował najlepsze miejsce, pozwalające doglądać wszystkich wchodzących i wychodzących z grodziska. Jednak teraz gdzieś wyszedł. Ar Apa zerknął do mrocznego wnętrza i zawołał, ale nie doczekał się odpowiedzi. Wolnym krokiem wrócił na górę i szedł z powrotem wzdłuż muru. Z mijanych wejść dobiegały codzienne odgłosy. Przed pobliskim progiem spał owinięty w wilczą skórę mąż o imieniu Cethern. Za stary już jak na wojownika, wciąż jednak straszny w walce. Pod prawym kolanem trzymał odciętą ludzką głowę, pożółkłą już i skurczoną, lśniącą od cedrowego oleju, ale mimo tej konserwacji cuchnącą nieziemsko. Cethern otworzył zaczerwienione, kaprawe oczy i cmoknął kilkakrotnie, jakby próbował pozbyć się paskudnego smaku z ust. Przez cały dzień popijał piwo, co akurat można było odgadnąć tak po jego nieświeżym oddechu, jak i leżącym obok dzbanie i kubku. Ar Apa przysiadł obok na piętach.

— Ar Apy nie było przez wiele nocy — powiedział. — Biegł cały czas, zabijał dziki i polował na jelenie.

— Cethern zabił największego wojownika z Dun Mo-weg — zawołał tamten chrapliwie. — Porąbał go po walce, co trwała bez przerwy piętnaście nocy, pośrodku rzeki Stour. Odciął mu głowę, widziałeś taką głowę? To najlepszy wojownik Mowega.

Ar Apa nie tylko podziwiał już ten łeb, ale wręcz miał dość jego widoku. Pozwolił Cethernowi wygadać się i zajrzał do dzbana, gdzie wciąż było jeszcze trochę piwa, ale nie skorzystał.

— Der Daka nie ma w domu — powiedział.

Cethern potrząsnął głową i potwierdził tę wiadomość chrząknięciem. Westchnął zaraz i opadł ciężko na ziemię.

— A ten drugi, co jest tutaj… — Ar Apa nie wymówił imienia, tylko pokazał na prawo.

— Jest — powiedział Cethern, też nie mając ochoty rozwijać wątku. Zamknął oczy.

Pora było zająć się sprawą. Ar Apa odetchnął głęboko i wstał. Przetarł wąsy knykciami i ujął stylisko topora. Bardzo wolnym krokiem obszedł całe grodzisko i stanął przed wejściem z drugiej strony bramy, przed mieszkaniem osoby drugiej rangą, zaraz po Der Daku. Zajrzał do środka. Słońce już zaszło i wewnątrz panował nieprzenikniony mrok.

— Wejdź, mocarny Ar Apo — rozległ się głos przemawiając z dziwnym akcentem, nieco sepleniący. — Przybyłeś, by powiedzieć mi coś, coś istotnego?

Ar Apa jeszcze mocniej zacisnął dłoń na toporze i zamrugał, usiłując przeniknąć wzrokiem ciemność. W pomieszczeniu stały skrzynie, wisiały płócienne zasłony. Roznosiła się tu jakaś dziwna woń, słodka i nie znana mężowi. Na tyłach poruszył się jakiś kształt. Był to człowiek zwany Mrocznym Mężem. Imię to padało jednak w rozmowach rzadko, zwykle dopiero po paru kuflach piwa.

— Dar… — powiedział z trudem Ar Apa.

— Wiele mam darów, wspaniałych, nie znanych ci. I tobie dam jakiś, jeśli mnie ucieszysz. Ale najpierw musisz mnie przekonać, Ar Apo. Jak będzie? Dostaniesz ode mnie bursztynowy dysk obramowany złotem, dzieło złotnika z Dun Uala. Czy chcesz mi powiedzieć, że powędrowałeś na zachód, gdzie zabito tych wszystkich mężów z mieczami, że czekałeś tam, aż któryś z nich wróci? Zrobiłeś to? Widziałeś kogoś?

— Zrobiłem! Sto nocy biegłem i sto dzików zabiłem i zjadłem sto jeleni, wszystko to uczyniłem! Poszedłem do doliny.

Ośmielony nieco opowiedział o swoich czynach (prawdziwych i tych, które wymyślił lub zasłyszał, że miały podobno zdarzyć się innym). Mroczny Mąż słuchał w milczeniu. Pod koniec Ar Apa wspomniał o dwóch mężczyznach i kobiecie, którzy pojawili się w zburzonej osadzie. Wyciągnął miecz i krzyczał tak głośno, że aż na wzgórzu było słychać. Potem umilkł, pokasłując i spluwając na podłogę. Co chwila odwracał głowę, by spojrzeć na pierwsze gwiazdy zapalające się na widocznym przez wejście niebie.

— Dobrze, bardzo dobrze się sprawiłeś — powiedział Mroczny Mąż. — Powiedziałeś mi to właśnie, co pragnąłem usłyszeć. Powiedziałeś mi, jak .wielkim myśliwym i wojownikiem jest Ar Apa i to też pragnąłem usłyszeć, jestem bowiem dumny, że mogę mieszkać między takimi mężami. A teraz otrzymasz nagrodę.

Rozległ się szczęk zasuw i skrzypienie zawiasów. Ar Apa podszedł bliżej i wyciągnął rękę. Chciwość kazała mu o wszystkim zapomnieć. Poczuł, jak chłodna dłoń dotyka jego palców. Dłoń delikatna jak u dziecka. Podała mu coś ciężkiego.

— To jest ze złota, całe ze złota — powiedział Mroczny Mąż.

Ar Apa wybiegł na zewnątrz i spojrzał na cudo, które lśniło przepięknie w blasku księżyca. Porządne, ciężkie i cenne złoto. Odrobiony w złocie topór, duży jak dłoń, gotowy, żeby zawiesić go na szyi. Cudo nad cudami.

Uradowany Ar Apa skierował się do wielkiego paleniska pośrodku grodu, skąd dobiegały już krzyki i głośne rozmowy, a płomienie buchały wysoko ponad kamienny krąg. Wchodząc do środka, Ar Apa musnął dłonią „swój kamień" wyższy odeń o kilka głów i z wierzchołkiem pomalowanym na czerwono. Dzięki takiemu dotknięciu czuł się silniejszy.

Przez całe popołudnie pieczono nad ogniem zabitego wołu, skóra na nim poczerniała już i popękała, a przebijająca wyraźnie spod osnowy dymu woń pieczystego sprawiała, że ślina napływała momentalnie do ust. Poganiani przez zgłodniałych współbraci, świeżo mianowani wojownicy borykali się z ciężarem drąga, na który danie było nadziane, aż w końcu ułożyli rożen na dwóch drewnianych podpórkach. Starsi wojownicy kłócili się o zaszczyt podzielenia mięsa i wzięcia sobie najlepszego kawałka. Ten akurat obowiązek należał zawsze do Cetherna i nikt tego nie kwestionował, ale przykro byłoby zmarnować taką okazję do wychwalenia własnej osoby…

— Ja jestem najlepszy — powiedział Nair, zrywając się na równe nogi i uderzając toporem w tarczę. Zignorował okrzyki protestu i rozdarł się jeszcze głośniej. — To ja mam największe prawo, by pokroić pieczeń. W wyprawie przeciwko plemieniu Finmoga to ja wywołałem w nocy wojowników, a gdy wybiegli, zabiłem mym toporem pierwszych dziesięciu. Potem zabiłem toporem następnych dziesięciu i jeszcze dziesięciu… — Wyliczając kolejne ofiary podnosił głos, aż w końcu podskoczył, tupnął i poczekał, aż Cethern sam zawyje i uderzy we własną tarczę. Starszy wojownik był głodny i dość miał tego przedstawienia. Pragnął skrócić rytuał do minimum i zjeść swoją porcję, nim żarcie wystygnie.

— Jestem Cethern, jestem najlepszy, zabiłem wielu ludzi, ukradłem ich krowy, handluję śmiercią, moje ręce zabijają, zabija mój topór, mrok podąża za mną.

Wskoczył w środek kręgu i zaczai wymachiwać swym toporem tak, że bliżej stojący wojownicy musieli się cofnąć, a Nair warknął coś tylko i poszedł przysiąść z tyłu.

— Cethern zabójca, stu ludzi ginie z jego ręki w mgnieniu oka, a wszystkie ich głowy mam u pasa. Reszta głów kopiec tworzy wysoki jak mój kamień. Ich krowy są moje, ich byki są moje, ich śmierć jest moim zwycięstwem. Najsilniejszy, Cethern zabójca, Cethern morderca, krew toczy i straszny jest…

— Wielki, nadmuchany worek ze skóry — krzyknął Ar Apa.

Paru krzyknęło z aprobatą, niektórzy się roześmiali, Cethern zaś ryknął wściekle i poszukał spojrzeniem tego, kto go obraził. Ar Apa wyrwał najbliższemu wojownikowi tarczę i przepchnął się przez tłum. Słyszał już przechwałki Cetherna i sam też był w tym dobry. Ale dzisiejszego wieczoru miał wciąż przed oczami blask złotego topora, a ktoś, kto zdobył złoty topór, nie mógł być gorszy od tego starego głupca.

— Kłamca! — krzyknął głośno i wszyscy ryknęli, potakując głośno. Zanosiło się na bijatykę.

— Ja podzielę mięso. Ja jestem najlepszy. Ja biegłem sto nocy, zabiłem sto jeleni, pokonałem sto dzików, a wszystko jednej nocy. — Krążył wkoło Cetherna, któremu piana wystąpiła na usta i popluwał teraz na ziemię.

— Ojciec Ar Apy był wariatem, matki nie miał w ogóle, nie jest mężczyzną, nie ma jaj… — Cethern zadławił się śliną.

— Jestem zabójcą — krzyknął Ar Apa, korzystając z okazji. — Mam bursztynowy dysk w złocie, mam złoty topór o dwóch ostrzach, rozmawiałem z Mrocznym Mężem. Nikt mnie nie powstrzyma!

Zamachnął się toporem, ale Cethern przyjął cios na tarczę. Teraz wszyscy już krzyczeli. Wymówienie imienia Mrocznego Męża było aktem odwagi i każdy to doceniał. Nawet Cethern, który znów się odsunął, by uniknąć ciosu. Kobiety i dzieci przemykały w milczeniu za plecami siedzących wojowników, obserwując krzyczących mężczyzn.

— Ar Apa jest kłamcą! — zdołał wykrztusić Cethern, starając się przejść do ataku.

— Patrzcie! Patrzcie! — zawołał Ar Apa, po czym przytrzymał stylisko topora zębami i wydobył zza pazuchy zawiniątko ze złotym naszyjnikiem. Podniósł ozdobę wyso- • ko, aż zalśniła w blasku ognia. Wojownicy wydali okrzyk podziwu. Cethern runął na niego, ale trafił na tarczę. Ar Apa wypluł stylisko, łapiąc je w prawą dłoń.

Od tej chwili walka rozgorzała na dobre. Nawet, jeśli Cethern był ogólnie lepszym topornikiem, to dni jego chwały już minęły, na dodatek wciąż odczuwał skutki pijaństwa. Ar Apa był silny i kipiała w nim złość, gdy myślał, jak znieważony został bezcenny dar ze złota. W uszach brzmiał mu wciąż szmer zdumienia, to dodawało odwagi. Zasypał przeciwnika ciosami, parł z taką siłą, jakby był drwalem ścinającym grube drzewo. Cethern mógł tylko zasłaniać się tarczą, nie udało mu się bowiem wyrwać własnego topora z tarczy Ar Apy. Krążyli tak wkoło ognia, odgłos uderzeń płynął w noc przy wtórze przekleństw obu mężów. Czując płomienie za plecami, zdesperowany Cethern wyszarpnął wreszcie swój topór i szybkim cięciem zranił Ar Apę w udo. Popłynęła krew, Ar Apa odskoczył, a widzowie krzyknęli jeszcze głośniej.

Coraz bardziej wściekły Ar Apa nie spojrzał nawet na ranę. Czuł, jak noga mu drętwieje, a krew spływa po kolanie. Wrzasnął ogłuszająco, aż nawet Cethern zawahał się i zerknął znad krawędzi tarczy.

Ar Apa odrzucił tarczę, aż przeleciała nad siedzącymi mężami i trafiła kilka kobiet stojących dalej, po czym ujął topór w obie dłonie, uniósł go ponad głową i rzucił się na Cetherna. Zrobił to instynktownie, bez zastanowienia, wiedziony czystą złością i niczym ponadto. Cethern przysiadł i uniósł tarczę, topór cofając daleko dla zadania ciosu, którego przeciwnik nie mógł uniknąć.

Ostrze spadło z taką siłą, że stopy Ar Apy uniosły się w powietrze. Drewniana tarcza pękła, uderzając Cetherna w czoło. Lekko ogłuszony próbował odtoczyć się na bok i wstać, ale ta sztuka już mu się nie udała.

Ar Apa ponownie uniósł oręż i opuścił go prosto na czerep Cetherna. Czaszka pękła, ostrze wbiło się w mózg, zabijając wojownika na miejscu.

Wojownicy ryknęli na cześć Ar Apy ten zaś uśmiechnął się do publiczności, wymachując zakrwawionym toporem tak, że bliżej siedzących opryskał krwią. Potem stanął nad trupem, odrzucił broń i sięgnął po brązowy sztylet noszony przez poległego na piersi. Była to cenna broń, mało który wojownik tutejszych plemion mógł się pochwalić czymś takim. Nóż był wyjątkowo ostry. Trzymając go w obu dłoniach, powoli odciął głowę pokonanego. Potem stanął na wilgotnej ziemi i przywiązał głowę za włosy do swego pasa. Zakołysała się, upuszczając resztki posoki i barwiąc udo Ar Apy na czerwono.

Oszołomiony jeszcze sukcesem podszedł na sztywnych nogach do pieczystego i zakrwawionym sztyletem wyciął sobie porcję godną mistrza.

7.

— Mam już dosyć — powiedział Ason. — Na węglach nie ma śladu cyny. — Pochylił się i zerknął uważnie na rozjarzoną stertę. Nawet w blasku słońca widać było wyraźnie, jak bucha z niej gorące powietrze.

— Cierpliwości — doradził Inteb, ścierając ślady węgla drzewnego z przedramion i dłoni. — Nie od razu mury Myken postawiono. Potrzeba czasu, żeby wyciągnąć cynę z kamienia. Właśnie dlatego nie udało nam się za pierwszym razem. Nie pamiętasz, że gdy zaczęliśmy rozgrzebywać piec, to węgle w środku wciąż gorzały?

— A skąd pewność?

— Nie ma pewności. Ale co szkodzi poczekać?

Ason nie miał cierpliwości stać bezczynnie obok pieca i wypatrywać końca wytopu. Różnił się pod tym względem krańcowo od Inteba, budowniczego zdolnego patrzeć w milczeniu, jak robotnicy obrabiają kamień wedle jego planów. Zostawił Egipcjanina przy piecu i podszedł do miejsca, gdzie dwaj chłopcy rozkopywali niewielką żyłę cyny. W pobliżu na trawie leżał Aias. Wyglądał na śpiącego, ale pozory myliły, ledwie bowiem chłopcy zaczęli poszeptywać coś i przerwali pracę, Aias sięgnął do przygotowanego stosiku kamieni. Rzucał dobrze i miał celne oko, przez co krzyknąwszy raz i drugi z bólu chłopcy zaczęli znów żwawo machać łopatami zrobionymi z poroża łosia. Odgarniali wierzchnią warstwę i odrzucali ją na bok, po czym napełniali kosz ziemią z szaroczarnymi samorodkami. Gdy kosz był już pełen, ciągnęli go i pchali do drewnianego płukadła. Woda ze strumienia rozmywała błoto, oni zaś mieszali jeszcze zawartość dłońmi tak, aby usunąć lżejsze drobiny. Chłopców wciąż było za mało. Normalnie ci tutaj zaraz wracaliby do kopania, inni by płukali, inni jeszcze rąbali kamienie, kolejni rozbijaliby skały na drobny gruz. Widząc Asona, chłopcy zaczęli pracować szybciej. Czym prędzej nakładali wilgotną rudę do koszy, byle tylko nie narazić się Mykeńczykowi. Potem zajmą się kruszeniem kamieni.

Wszystko to była prowizorka, ale nie mając dość siły roboczej, na tyle tylko mogli sobie pozwolić. Gdyby tak przywieźli ze sobą skarby z brązu i złota, to mogliby kupić więcej chłopców. Jak dotąd korzystali jedynie z dobrej woli Naikeri, która nade wszystko pragnęła zemsty. Do spania mieli zbite byle jak prycze, przed deszczem chroniły ich dachy z gałęzi. Gotowali nad ogniskiem, pili zwykłą wodę. Ale ruda była kopana, a węgiel drzewny płonął w piecach tym razem jak trzeba. Jeśli prawidłowo dokonają spustu, będą mieli pierwszy urobek. Ason zwalczył pokusę, by wrócić do pierwszego pieca i ruszył pomóc Intebowi przy załadunku kolejnego wsadu, choć była to brudna robota. Piec tworzyła wyłożona gliną niecka. Na samym dole było wgłębienie duże na dwie stulone dłonie. Wrzucało się do środka całą masę węgla drzewnego zmieszanego z rozdrobnioną rudą i podpalało całość. Trzeba było zawołać chłopców, by poruszali miechami i pompowali do środka powietrze. Tak robił Lycos, szczęśliwie Ason zapamiętał szczegóły. Jak dotąd otrzymali jedynie mieszaninę węgla i szlaki miast cyny. Głęboko zamyślony Ason usłyszał w końcu, że ktoś go woła. Podniósł głowę. To Naikeri. Stała na szczycie granitowej ściany, która zamykała dolinę.

Była spocona, włosy miała zmierzwione i wilgotne, szeroko otwartymi ustami łapała ciężko powietrze.

— Ktoś widział Yernich niedaleko naszego domu i ojciec się boi. Nie zostanie tam ani chwili, bierze wszystko i ucieka z ludźmi na zachód. Lęka się, że tym razem zginie i on, i cała reszta. Uważa, że Yerni są opętani jak jeleń w rui i że nie będzie czekał, aż go dopadną. Musicie wrócić ze mną i powstrzymać go.

— Niech sobie idzie. Nie mamy zeń żadnego pożytku.

— Żadnego! — krzyknęła dziewczyna i zacisnęła pięści. — To niby jak uruchomiliście kopalnię, dzięki komu kopiecie cynę? Tylko dzięki hojności mego ojca. To on zapłacił Donbaksho za chłopców. On daje wam żywność, dał wam nawet miedziany toporek. Wykorzystałam jego ślepotę, by dał wam wszystko, czego potrzebujecie. A teraz machasz na niego ręką? Gdzie ci Yerni, których zabiłeś dla zemsty? Gdzie masz ich głowy? Bierzesz wszystko, sam niczego nie dajesz. I jeszcze mówisz, że mój ojciec jest niczym.

Ason odwrócił się do niej plecami i założył ręce na piersi. Patrzył na pracujących, starając się nie słyszeć gniewnych słów. Gdyby nie była tak ważna i potrzebna, zaraz by ją uciszył. Jednak nie mógł. Nie mógł też zniżyć się do kłótni z kobietą. Poczekał, .aż dziewczyna sama umilknie i wtedy znów na nią spojrzał.

— A co takiego mógłbym powiedzieć Lerowi, żeby go zatrzymać?

— Powiedz, że go obronisz, że zabijesz Yernich, że pomścisz śmierć jego synów i ludu. Może rozbudzisz w nim złość, ja tego nie potrafię. Wciąż mówi o ucieczce.

Asonowi wcale się to nie spodobało. Potrzebny był tutaj, w kopalni. Kłótnia z Lerem zapowiadała długą wymianę zdań pełną przy tym obietnic, których może nie uda się dotrzymać. Dużo czczego gadania i nic więcej, Ason nie cierpiał marnować czasu w ten sposób. Ale będzie musiał. Jeśli słowa zastąpią wojowników, to dobrze, bo tych drugich wciąż jeszcze nie miał.

— Idę — powiedział niechętnie. — Tylko powiem Intebowi, w czym rzecz.

Nie miał wyboru. Spojrzawszy raz jeszcze na przygasający piec i na obozowisko, ruszył żwawym krokiem. Naikeri została niebawem w tyle. Uśmiechnął się, słysząc jej ciężki oddech.

Gdy byli już dość daleko, tam gdzie ścieżka biegła parowem i omijała porośnięte gęsto mokradła, Ason poczuł na sobie czyjś wzrok. Instynkt myśliwego nie zwodził go nigdy; młodzieniec wiedział, że jest tu zwierzyna płowa, są dziki, sporo ptactwa i wszelakiego drobiazgu leśnego, ale to wrażenie było inne. Przystanął, ujął miecz i spojrzał przed siebie. Naikeri dogoniła go.

— Czemu przystajesz? — spytała dysząc, a młodzieniec wskazał mieczem na stok.

Na dnie parowu, w trawie tuż przy zaroślach, stał mężczyzna w towarzystwie niezgrabnego psa, który miał w sobie coś z wilka. Obaj stali nieruchomo. Mężczyzna był niski i pękaty, z białą skórą, pod którą widać było obrosłe tłuszczem mięśnie. Za jedyne odzienie służyła mu przepaska z lisiego futra i wodoodporne buty, wysokie ponad kolana, zrobione zapewne z pęcin dzikiego konia. W dłoni trzymał cienką włócznię z kościanym grotem i doczepioną poniżej pętlę sideł. U pasa widniała sieć, złowiony zając i ciemnopióra kaczka.

— Kim jesteś? — krzyknął Ason, unosząc miecz. Słysząc ten dźwięk mężczyzna zniknął w gęstwinie, Naikeri odezwała się jednak w dziwnym, chrapliwym języku i pociągnęła Asona za rękę.

— Zostaw miecz — powiedziała. — To jeden z mieszkańców mokradeł, nazywają siebie Myśliwymi. Handlują z nami, nie prowadzą wojen jak Yerni. Musiał mieć jakiś powód, aby tu przyjść. Pójdę pierwsza i porozmawiam z nim.

Ason opuścił miecz, ale nie wypuścił go z dłoni, a Naikeri wyminęła go i ruszyła w dół. Pies warknął i pokazał kły, gdy podeszła bliżej, ale Myśliwy trącił go w bok końcówką drzewca, zmuszając zwierzę do wycofania się za plecy pana. Naikeri przyklękła, zaś mężczyzna spojrzał z dala na Asona, wyszedł na otwartą przestrzeń i przycupnął na piętach. Rozmawiali przez dłuższą chwilę. Ason zaczął się porządnie niecierpliwić, nim Naikeri go zawołała.

— Odłóż miecz i złaź. Ale powoli. On ma nam wiele do powiedzenia.

Tak Myśliwy, jak i pies podejrzliwie śledzili ruchy Asona, gdy podszedł i siadł ledwie trzy kroki od gromadki.

— Ten Myśliwy to Chaskil — wyjaśniła dziewczyna. — Spotkałam go już nie raz, mówi naszym językiem równie dobrze jak własnym.

Na razie jednak Chaskil wyglądał tak, jakby nie władał żadnym językiem. Wyzierające spod grubych powiek ciemne oczy wpatrywały się uważnie w Asona. Przybysz miał płaską twarz, nos zagłębiony w obliczu i pozbawiony mostka, włosy gładkie i czarne. Po dłuższej chwili oderwał spojrzenie od Asona i wbił wzrok gdzieś w przestrzeń. W końcu odezwał się i chociaż dziwnie akcentował słowa, to można go było zrozumieć.

— Jestem Chaskil, a to jest Naikeri i ty jesteś Ason, tak przynajmniej mi powiedziała. Jestem Chaskil z Myśliwych, którzy polowali tu od zawsze i o tym rozmawiamy. Polujemy, gdy jest zimno i w każdej porze roku i o tym rozmawiamy. Albi przyszli i o tym rozmawiamy. Przyszli na mokradła i robią swoje, a my robimy swoje i o tym rozmawiamy. Potem przyszli Donbaksho z toporami do ścinania drzew i o tym rozmawiamy. Potem przyszli Yerni na wzgórza z krowami i toporami do zabijania ludzi i o tym rozmawiamy. Rozmawiamy o toporze do ścinania drzew.

Umilkł, wodząc palcami po swym nożu z misternie obrobionego krzemienia osadzonego w goleni jelenia. Naikeri wiedziała, jak rozmawiać z tym skrytym plemieniem samotników, ale Ason gotów był uznać, że ma do czynienia z szaleńcem.

— O tym rozmawiamy — powiedziała Naikeri. — Rozmawiamy o Yernich i rozmawiamy o toporze. Czy rozmawiamy o twoim toporze?

Chaskil poruszył się na te słowa i uniósł lewą stopę, pod którą leżał, jak się okazało, złamany kawałek zielonej skały, rzadki rodzaj jadeitu, który Albi dobywali z ziemi i polerowali jako materiał na topory bojowe oraz siekierki.

— To kawałek pękniętego topora — powiedziała Naikeri. — Topora Albich. Czy to twój topór?

Mężczyzna przytaknął.

— Albi są przyjaciółmi Myśliwych. Dajemy im topory, aby mogli dłubać łodzie z pni. Wtedy mogą wypływać na połów. Pomagają nam. Prowadzą podczas wypraw kupieckich. Mówią nam, co widzieli. Czy widziałeś coś?

— Rozmawiamy o Yernich. Rozmawiamy o moim toporze.

— Będziesz miał nowy topór, gdy tylko go zrobimy. Przyjdziesz do domu mojego ojca, jak zawsze przychodziłeś, i porozmawiamy o toporze. Ale ty nie przyszedłeś teraz do domu mego ojca, ale czekałeś na nas tutaj. Czemu tak?

— Rozmawiamy o Yernich.

Asona nagle coś tknęło.

— Czy są w pobliżu? — spytał. Chaskil spojrzał na niego krzywo.

— Rozmawiamy o Yernich, którzy zabili Myśliwego. Którzy obserwują miejsce, gdzie ty kopiesz w ziemi i robisz dym. Rozmawiamy o Yernich, którzy kryją się i obserwują…

— I czekają, aż gdzieś pójdę! — krzyknął Ason, zrywając się na nogi. — Przyglądali się tylko, bo widzieli, że mam miecz, czekali, aż mnie nie będzie… — Pobiegł jak najżywiej z powrotem w stronę kopalni. Naikeri zamieniła jeszcze kilka zdań z Chaskilem i pospieszyła za nim.

Uspokoiwszy się nieco, Ason zwolnił kroku. Nie chciał dobiec do kopalni zdyszany i wyczerpany. Uśmiechnął się nawet myśląc o rychłej walce. Jeśli Myśliwy miał rację, to nadarza się wreszcie okazja do zemsty. Yerni! Tym warto się zająć. Naprawdę pragnął zastać ich w kopalni.

Gdy był już blisko, zwolnił i zaczął poruszać się ostrożniej na wypadek, gdyby kryli się gdzieś w zaroślach. Był już u stóp zamykającego dolinkę wzórza, gdy zza szczytu wypadł biegiem jeden z chłopców. Uciekał, jakby sama śmierć deptała mu po piętach. W tej samej chwili Ason usłyszał wysoki krzyk.

— Tam są! — wrzasnął Mykeńczyk i ruszył pędem, po drodze dobywając miecza. Nie było go tu ledwie kilkanaście minut, ale i to starczyło, by widok dolinki zmienił się diametralnie.

Osłony nad piecami zostały zwalone, ich szczątki płonęły. Chłopcy zniknęli. Ciało Inteba leżało zanurzone do połowy w wodzie, która spływała z płukadła. Obok leżał trup kogoś obcego, nieco dalej drugi.

Wrzeszczący wściekle Aias stał na skalnej półce ściany i ciskał kamieniami w trzech Yernich, którzy usiłowali wspiąć się za nim. Traktowani w ten sposób reagowali dość żywo i głośno, próbując sięgnąć pięściarza toporkami. Jeden, któremu udało się wejść po skalnej ścianie, zaraz pożałował śmiałości, bowiem Aias zeskoczył na skałę tuż obok niego i zanim Yerni zdążył zrobić cokolwiek, dostał taki cios w bok głowy, że spadł bezwładnie na sam dół. Pięściarz zaś wspiął się jeszcze wyżej. Klął przy tym siarczyście. Oberwał już w walce, tors i ramiona mokre miał od krwi.

Ason podbiegł cicho i był już bardzo blisko sceny zdarzeń, gdy wreszcie go zauważono. Ten strącony przez Aiasa gramolił się na nogi i sięgał właśnie po swój topór, gdy dojrzawszy Asona krzyknął coś ostrzegawczo. Uniósł broń i zginął z przeciętym gardłem. Pozostałych dwóch rzuciło się w stronę Asona, który tylko uśmiechnął się i poczekał, aż zejdą na dół.

Mógł zabić ich szybko, ale chciał, żeby najpierw dowiedzieli się z czyjej ręki i dlaczego muszą umrzeć. Spoceni zaatakowali Asona. Wywijali dziko toporami, on zaś obrzucał ich wyzwiskami. Jeden próbował zaatakować, ale zaraz padł z nogami pociętymi tak dokładnie, że ledwie mógł dźwignąć się na kolana.

Powiedziawszy swoje, młodzieniec kilkoma ciosami dokończył dzieła. Potem wrócił i sprawdził, czy pozostałych dwóch też nie żyje. Obaj padli pod ciosami pięści Aiasa. Jeden leżał z otwartymi oczami i głową wykręconą pod dziwnym kątem. Miał złamany kark i najpewniej zginął od razu. Drugi wiercił się i trzymał za głowę. Aias musiał go ogłuszyć, uderzając prosto w nos i łamiąc kości twarzy. Jednak mężczyzna z wolna dochodził do siebie. Trząsł się cały, a gdy poczuł miecz na gardle, otworzył przekrwione oczy.

— Kim jesteś? — spytał Ason.

Yerni spojrzał na niego dziko i chciał chwycić ostrze, ale cofnął dłonie, gdy Ason nacisnął trochę mocniej.

— Nair — wykrztusił, dławiąc się z lekka.

— Skąd jesteś?

— Z teuty Der Daka.

Asonowi nic to nie mówiło. Kopnął mężczyznę w brzuch.

— Czemu tu przyszliście? Czemu napadliście na nas?

— Dla darów od Mrocznego Męża…

Odtoczył się szybko na bok, odtrącając równocześnie ostrze, które wbiło się w ziemię. Zanim Ason zdążył unieść miecz, Nair był już przy nim i wyciągał zza pazuchy brązowy sztylet. Ason złapał nadgarstek napastnika, tamten przytrzymał młodzieńcowi dłoń z mieczem. Siłowali się tak, stojąc twarzą w twarz. Ason czuł śmierdzący oddech tamtego wymieszany z odorem nie mytego ciała. Nad ramieniem Naira dostrzegł Aiasa biegnącego z pięścią uniesioną do ciosu.

— Nie! — zawołał młodzieniec. — Ten jest mój.

Aias zatrzymał się obok, gotów wszakże do natychmiastowej interwencji. Ason nie próbował nawet wykręcić miecza, do takich zadań sztylet nadawał się o wiele lepiej. Powoli i drżąc aż z wysiłku, oddalił ostrze od swej skóry i skierował je w korpus właściciela. Nair spojrzał przerażony. Choć wysilił wszystkie mięśnie, nie mógł już uciec śmierci. Nie pomyślał nawet, by puścić sztylet. Jednym, ostatecznym pchnięciem Ason wbił ostrze głęboko w pierś Naira i przytrzymał je tam, aż Yerni zadrżał konwulsyjnie i skonał. Dopiero wtedy młodzieniec odstąpił i pozwolił upaść ciału.

8.

Inteb nie zginął. Topór musnął go, zostawiając paskudną szramę na głowie, jednak Egipcjanin oddychał. Naikeri przybyła akurat na czas, by ujrzeć śmierć ostatniego napastnika. Z przejmnością chłonęła widok będący pierwszą ratą zapłaty, zapowiedzią upragnionej zemsty. Teraz po-śpiewywała sobie z cicha i przemywała głowę Inteba zimną wodą ze strumienia.

Ason przysiadł ciężko obok ciała i rozprostował obolałą rękę.

— Zjawili się, ledwie odszedłeś — powiedział Aias. — Chyba musieli nas obserwować. Zbiegli w dolinę wrzeszcząc wniebogłosy, byli bardzo pewni siebie. Wiedzieli, kogo zastaną. Inteb był bez broni, próbował uciekać. Powalili go. Złamałem kark jednemu, zanim zdołał zabić Egipcjanina. Wszyscy chłopcy uciekli. W tego tu najpierw rzuciłem pałką, potem złamałem mu nos. Inny mnie trafił, więc uciekłem na górę. Potem wróciłeś. — Rozciągnął zakrwawione usta w uśmiechu, zaczerpnął dłonią wody i opłukał twarz.

— Odszukaj chłopców i zagoń ich z powrotem do pracy — powiedział Ason. — Zbudujcie nowe osłony.

Podszedł do Inteba, który otworzył już oczy i mrugając w oszołomieniu powoli odzyskiwał przytomność.

— Yerni… — powiedział słabo i spróbował rozejrzeć się wkoło.

— Wszyscy zabici. Ale jeden pogadał ze mną nieco przed śmiercią. — Słysząc to, Naikeri spojrzała z zainteresowaniem na młodzieńca. — Co to jest teuta i Der Dak? To właśnie powiedział.

— Der Dak to byk, czyli wódz jednego ze szczepów Yernich — odparła dziewczyna. — Jednego z pięciu szczepów, to jest teut, które przez cały czas walczą ze sobą. Zawieranie sojuszy pozostaje w wyłącznej gestii byka, czyli wodza. Teuta Der Daka jest jedną z najbliższych i ci mężczyźni musieli przyjść właśnie stamtąd. To cztery dni drogi na wschód. Ale czemu przyszli? Czy to Der Dak ich wysłał?

— Wspomniał coś o Mrocznym Mężu. Czy to jeden z ich wodzów?

— Nigdy nie słyszałam o nim. Ani o nikim o podobnym imieniu. Może to jakiś ich bóg.

Inteb jęknął i usiadł.

— Na czas wróciłeś, dzięki niech będą Horusowi — mruknął. — Nie żyją?

— Wszyscy i wcale nie stało się tak za sprawą Horusa. Pewien człowiek zatrzymał nas po drodze, jakiś tutejszy myśliwy, i powiedział, że widział szpiegujących nas Yernich.

Ason spojrzał na Naikeri.

— A czemu twoi ludzie nie wystawili posterunków, by strzec nas przed napaścią? Świetnie wiedzieliście o zagrożeniu, które zawisło nad waszą wioską, ale o mnie to nie pomyśleliście.

— Moi ludzie mają inne rzeczy do roboty. Ciężko pracujemy i musimy się bronić. A co z moim ojcem? Obiecałeś, że z nim porozmawiasz.

— Twój ojciec! Twój lud! Nie mogę równocześnie bronić i jego, i was, i kopalni! Jeden tylko jestem! Muszę pilnować wytopu cyny i to jest najważniejsze.

— Jeśli nie pomożesz mojemu ojcu, nie dostaniesz więcej żywności ani nie przyślę ci chłopców i nie będzie kopalni. Co wybierasz?

Co mógł wybrać? Pomoc Albich była mu niezbędna. Ale jak ustrzec ich wszystkich przed napadami Yernich?

— A czemu nie powstrzymasz najazdów? — spytał Inteb, odpowiadając na wiszące w powietrzu pytanie. Ason spojrzał zaintrygowany. — Dziewczyna powiedziała, że Yerni nigdy nie zachowywali się w ten sposób. Rozumiem, że dotąd poszczególne ich szczepy walczyły ze sobą i handlowały z Albimi. Całkiem rozsądnie. Ale ktoś pomieszał im w głowach i kazał napadać z dala od domu. Ustal, kto to jest, odszukaj go i zabij. Kłopot sam zniknie.

— Ale kto to jest?

— Der Dak! — powiedziała Naikeri. — Kto by inny? Ludzie z jego teuty nie ruszą do walki bez rozkazu wodza. Owszem, biją się przy lada okazji, ale zwykle w pojedynkę. Żeby ruszyć tak daleko i całą gromadą, musieli dostać taki rozkaz. Idź i zabij go, a będzie po wszystkim.

— Przedrzeć się przez szeregi jego podwładnych? Mogę walczyć z każdym, ale nie z całym tłumem.

— Może nie będziesz musiał — jęknął Inteb, macając guz na głowie. — Ten pomysł z teutą i bykiem mocno przypomina mi porządek panujący w miastach Argolidy…

— Jak śmiesz porównywać szlachetne Mykeny z tymi cuchnącymi dzikusami!

— Cierpliwości, miły Asonie, porównanie dotyczy tylko samej struktury władzy. Mieszkałem w wielu krajach i poznałem tę prawdę, że ludzie wszędzie są mniej więcej tacy sami. Zawsze mają władców i bogów. Jedni z nich zabijają, inni są zabijani. Jedni rządzą, inni słuchają. Skorzystajmy z tej obserwacji.

— Mógłbym wyzwać tego Der Daka i zabić go, żeby napady ustały. — Spojrzał na Naikeri. — Czy mówią tym samym językiem, co wy? Czy mnie zrozumieją? Z tym tutaj jakoś się dogadałem.

— Zrozumieją. Języki mamy podobne, różnią się tylko niektórymi słowami, a tych mogę cię nauczyć.

— Z czego są najbardziej dumni? — spytał Inteb.

Dziewczyna zastanawiała się przez chwilę.

— Ze swojej waleczności, zawsze chełpią się, jakimi to są wspaniałymi wojownikami, jacy są odważni, jak szybko biegają, jak wiele zwierza zabili. A, właśnie, no i ile krów mają i ile ukradli. Słyszałam, że bydło milsze jest ich sercu niż kobiety. No i uwielbiają cenne błyskotki, naszyjniki, obręcze ze złota i brązowe noże. Kupują to wszystko. Są bardzo próżni.

Aias podszedł z czterema toporami, trzema skręconymi na kształt obręczy złotymi prętami i jednym sztyletem w rękach.

— Zdarłem z trupów — wyjaśnił.

— Będzie na kopalnię — stwierdził Ason. — Nie musimy już zważać na humory Lera.

— Ja wezmę topory — powiedziała Naikeri. — Zostały zrobione przez Albich. Obręcze i nóż są twoje. Tylko ktoś obwieszony solidnie skarbami wyda się Yernim dość godny, by wyzwać ich wodza.

— Piec — powiedział Inteb, wstając powoli. — Zapomnieliśmy o nim. Wytop winien dobiec już końca.

Przyglądali się uważnie, jak Inteb wygarnia popioły z przewodu z boku pieca. Zerknął do środka, ale nie dojrzał niczego, poza resztkami węgla. Ason owinął rękę mokrym futrem i sięgnął jak mógł głęboko, chwycił i wyciągnął coś syczącego. Upuścił to zaraz, bo parzyło go w palce.

Był to krąg srebrzystego metalu. Chropawy od spodu, gładki na wierzchu, gruby przy tym i ciężki.

— Cyna — powiedział Ason. — Wreszcie. To nie może być nic innego.


***

Naikeri i Ason opuścili dom Lera o świcie następnego ranka. Z początku starzec nie chciał ich słuchać i nic, tylko zbierał się gorączkowo do odejścia wraz z całym dobytkiem. Córka nakrzyczała na niego, potem zasypała prośbami, wreszcie przyjął do wiadomości, że jeśli Ason pokona Der Daka, napady ustaną i będzie można żyć w pokoju. Ostatecznie, jako niewidomy, wolał pozostać w znanym mu miejscu. Chciał uwierzyć w powodzenie planu, tak więc w końcu go przekonali.

Przeszukał wykopane spod klepiska skrzynie. Jedna z nich, przywalona rzeźbionym bogato kamieniem, zawierała miedziane topory i siekierki o różnym przeznaczeniu i o różnej wielkości. Znalazł też brązowy hełm osłaniający szczyt głowy. Wyściółkę miał ze skóry i pochodził wyraźnie z czasów, kiedy handel szedł lepiej. Nie był to hełm szlachcica, ale musiał wystarczyć. Ason dostał jeszcze grubą tunikę mogącą osłonić przed ciosami i jedną z okrągłych tarcz Yernich. No i miał swój miecz, który ważniejszy był niż wszystko inne.

Droga wiodła ich przez mokradła, ścieżką wydeptaną przez całe pokolenia kupców. W nocy padało i powietrze było pełne wilgotnej woni ziemi i wrzosu. W górze krążył jastrząb. Nagle zwinął skrzydła i jak kamień runął ku zdobyczy, po czym znów wzbił się w powietrze z jakimś małym zwierzęciem w pazurach. Słońce grzało przyjemnie, ale powietrze wciąż było chłodne, idealna pogoda na poważniejsze przedsięwzięcie. Ason mruczał sobie coś pod nosem, Naikeri prowadziła, dźwigając na plecach tobołek z prowiantem. Maszerowała równym krokiem, aż mięśnie grały jej pod spódnicą. Idący z tyłu Ason popatrywał raz za razem na opinającą talię i uda materię i coraz bardziej dokuczała mu wymuszona od dawna asceza.

Gdy słońce stanęło w zenicie, skręcili z głównej drogi i poszli brzegiem niedużego strumienia do polanki, gdzie mogli przysiąść i coś zjeść. Dziewczyna bez słowa wyjęła kawałek suszonego na słońcu mięsa i podała go Asonowi. Przeżuł kęs i popił zaczerpniętą ze strumienia wodą. Nie odzywał się, ale gdy Naikeri podniosła wzrok, napotkała wpatrzone weń oczy Asona. Odwróciła głowę.

Ason wiedział sporo o życiu i świecie, ale zdawał sobie sprawę z tego, że nie poznał jeszcze wszystkich tajemnic. Jedną z większych zagadek były dlań kobiety. Oto dziewczyna, która odepchnęła go w nocy, przyzywała go w pełnym blasku dnia.

Gdy było już po wszystkim, poszedł umyć się w strumieniu. Naikeri uporządkowała powoli odzienie. Ason chciał zaraz ruszać dalej, ale ona nie wstawała wciąż z kręgu wygniecionej trawy.

— Czy tam, skąd przyszedłeś, masz może żonę? — spytała.

— Pora w drogę.

— Powiedz.

— Nie, nie mam żony. Nie pora gadać o takich sprawach.

— Zawsze jest pora, by gadać o takich sprawach. Jesteś moim pierwszym mężczyzną. Jeśli chcesz, abym…

— Chcę tylko tego, czego chcę i niczego więcej. Nie wyobrażaj sobie za wiele. Gdy wydobędę dość cyny, wrócę do Argolidy. Jeśli się ożenię, to tylko z córą szlachetnego rodu. Tak już jest i tak być musi. Teraz wstawaj.

Cofnęła się ze złością, gdy wyciągnął ku niej rękę.

— Mój ród jest najstarszym wśród Albich. Widziałeś nasz grobowiec. Gdybyśmy mieli królowe, byłabym nią…

— Jesteś niczym — warknął Ason, podnosząc ją na nogi.

— A zatem nie będę twoją królową — powiedziała dziewczyna głosem nagle spokojnym i beznamiętnym. — Ale jestem twoją kobietą. Nikt inny nie będzie mnie już miał. Wiesz, że jestem mocna. Mogę ci pomóc, ogrzać ci łoże w nocy.

— Jak chcesz — powiedział Ason, ruszając już w drogę. Naikeri spojrzała za nim ponuro, zarzuciła tobołek na plecy i podążyła jego śladem.


***

Przez pierwsze dni wędrówki szło im się dość łatwo. Zrywali się przed świtem i gdy tylko było dość jasno, by dojrzeć ścieżkę, ruszali w drogę i stawali dopiero po zmroku. Trzeciego dnia jednak Naikeri zboczyła ze szlaku i poprowadziła przez brzezinę na szczycie wzgórza, dotarli do gęstwy tak wielkiej, że z trudem torowali sobie w niej drogę. U stop wzniesienia wyjrzeli ostrożnie zza krzaków. Przed nimi leżała rozległa dolina porośnięta głównie trawą, na której wypasały się doglądane przez chłopców stada bydła. W pobliżu spał mężczyzna, topór i tarczę trzymał pod ręką. Dalej widniał kształt jakiejś okrągłej budowli.

— Yerni — powiedziała Naikeri. — Muszą być z teuty Der Daka, bo to najbliżej, w tamtym kierunku. Jego ludzie kręcą się po równinie wkoło grodziska. Gdyby nas tu zauważono, rychło by o tym wiedział i musiałbyś walczyć ze wszystkimi, skoro nie przybyłeś, żeby pohandlować. Nie lubią, gdy ktoś obcy stąpa po ich ziemi.

— Musimy dotrzeć do grodziska nie zauważeni, żebym mógł wyzwać ich byka na pojedynek. Jak to zrobić?

— Musimy wędrować nocą.

Dopóki omijali rzadko rozrzucone domy i zagrody, dopóty wykrycie im nie groziło. Raz pies ich obszczekał, ale psy szczekają przy byle okazji i nic z tego nie wynikło. Potem zza horyzontu wyłonił się sierp księżyca i łatwiej było im wynajdywać krowie ścieżki. Naikeri była tu już kiedyś za dnia i brak dziennego światła zdawał się nie być dla niej żadną przeszkodą. Dobrze przed świtem wskazała na kolisty mur wyrastający przed nimi na równinie.

— Dun Der Dak — powiedziała.

Pod osłoną parowu i kurhanów dopełzli do grodziska na odległość rzutu włócznią. Grodzisko było otoczone pełną śmieci fosą, suchą jednak i będącą niegdyś źródłem surowca do budowy wysokich na wzrost męża murów, które lśniły jasno w blasku księżyca. Na kredowobiałym fundamencie wzniesiono drewnianą część umocnień, Ason widział zarys stromego dachu i mrocznych ścian.

— Zewnętrzny krąg to mieszkania wojowników — powiedziała Naikeri, wskazując na budynek. — Wchodzi się do nich ze szczytu obwałowania. Bydło trzymają wewnątrz grodziska, kobiety i dzieci mieszkają również po tej stronie pierścienia.

— Czy to jedyne wejście? — spytał Ason, wskazując na przerzuconą nad rowem kładkę wiodącą do bramy.

— Tak. Zamykają ją mocno na noc, aby bydło nie uciekło. Der Dak mieszka nad samą bramą.

Ason chrząknął i usadził się wygodnie, miecz położył obok. Miał zamiar czuwać aż do świtu.

9.

Gdy pierwsze szare światło zaczęło rozpraszać mrok, Ason wyjął z tobołka ozdoby zabrane poległym Yernim. Założył największą obręcz i na modłę tubylców zawiesił sobie na szyi brązowy sztylet. Naikeri dała mu hełm, który przetarła w nocy piaskiem, tak że lśnił teraz jak nowy. W lewą rękę młodzieniec wziął tarczę, miecz w prawą i stanął przed grodziskiem.

— Zostań tutaj, lepiej, żeby cię nie widzieli — nakazał dziewczynie, zerkając przez ramię. — Gdybym zginął, wrócisz i powiesz innym, co się stało. Jeśli wygram, sam wyślę kogoś z wiadomością. Tak czy inaczej, siedź w ukryciu i czekaj, aż zawołam cię po imieniu. Bohater w towarzystwie jednej tylko kobiety wzbudzi raczej śmiech, a nie strach.

Trwał nieruchomo i nie oglądał się więcej, tylko czekał, aż słońce wzbiło się ponad horyzont. Z grodziska dolatywać zaczęły odgłosy porannej krzątaniny, widać było poruszające się postacie. Z nagim mieczem w dłoni ruszył naprzód, sam przeciwko wszystkim wojownikom grodziska.

Zauważono go dopiero, gdy był ledwie kilka kroków od wejścia. Jakaś kobieta w towarzystwie podrostka podnosiła właśnie rygle bramy, by wypuścić bydło na pastwiska. Ujrzała przybysza i pisnęła. Ason zatrzymał się.

— Der Dak! — wrzasnął ile sił w płucach. — Der Dak!

Kobiety i chłopcy uciekli z krzykiem. Ruch zrobił się w grodzisku. Niby wiewiórki z dziupli, wojownicy zaczęli wyglądać ze swych wysoko położonych kwater. Jakiś pies, ciemnowłose, wielkie i zębate bydlę wyczuło zapach Asona i pobiegło ku niemu ujadając. Jeden ruch miecza zmienił psa w bezwładny, krwawy ochłap.

— Wyłaź, Der Dak! — zawołał znów Ason. — Chcę cię zabić, jak zabiłem właśnie twego psa. Z tobą będzie łatwiej. Jesteś tchórzem ulepionym z gówna, jesteś babą kryjącą swą płeć w ukradzionej przepasce ze skóry kozła. Wyłaź i staw czoło Asonowi, mężowi, który cię zabije.

Z najbliższego otworu drzwiowego doleciał ryk złości tak głośny, że aż przebił się przez ogólny harmider. Der Dak chwycił się framugi i wyjrzał na światło dzienne. Włosy miał sztywne i pobielone, wąsy białe, długie do ramion. Właśnie obudził się, był jeszcze nagi.

— Kto tam doprasza się szybkiej śmierci?

— Jestem Ason, Mykeńczyk, pierwszy syn króla Pe-rimedesa. Wyłaź, morderco mych braci i stawaj do walki z kimś, kto przybył po twe życie. Wyłaź, tchórzu, wyłaź na spotkanie śmierci.

Der Dak bliski był zadławienia, tak intensywnie pluł śliną i przeklinał. Zawrócił pędem, by przygotować się do walki.

Ason nie zwracał uwagi na pozostałych, ale Naikeri obserwowała ich pilnie z ukrycia. Wojownicy gromadzili się z wolna na blankach, większość z bronią, ale żaden nie wyglądał na skorego do bitki. Wrzeszczeli głośno i przepychali się, by zająć jak najlepsze miejsce, ale nie zamierzali się wtrącać. Perspektywa nieoczekiwanego widowiska budziła w nich żywą radość, poganiali kobiety, by przyniosły im miód do picia. Wrzasnęli pod niebiosa, gdy Der Dak pojawił się z tarczą, wielkim, kamiennym toporem i zeskoczył na ziemię. Wtedy dopiero Ason ujrzał, co wódz nosi na głowie.

Był to mykeński hełm. Powygniatany i zaniedbany, z postrzępionym pióropuszem, ale nadal mykeński. W ręce wodza trafić mógł tylko w jeden sposób: jako zdobycz po masakrze w kopalni. Może należał niegdyś do Lycosa, może do kogoś innego.

Der Dak warknął i ruszył do walki.

Zbudowany był potężnie, w zasadzie dorównywał w tym Asonowi. Stoczył już wiele walk i zabił wielu mężów, których głowy wisiały teraz nad jego drzwiami. Miał topór dwukrotnie większy niż inni wojownicy i dość siły, by nim władać. Gdyby Ason osłonięty był zbroją, mógłby nie przejmować się takim orężem, po prostu poczekałby, aż przecwinik podejdzie blisko i rozpłatałby go na dwoje. Jednak tym razem to Der Dak był w lepszej sytuacji, miał brązowy hełm i tarczę, jedno i drugie niepodatne na cios miecza.

Ason ciął, ale tarcza odtrącała miecz. Potem musiał cofnąć się i unieść własną tarczę. Cios zadudnił i rękę przeszył impuls bólu.

Krążyli w koło, obrzucali się przekleństwami, wymachiwali orężem szukając luki w obronie przeciwnika. Bez powodzenia. Obaj wiedzieli, że walka toczy się o najwyższą stawkę, żaden nie czekał pardonu. Nie trwało długo, a obaj dyszeli jak psy i spływali potem oraz krwią.

Der Dak pierwszy utoczył krwi Asona, gdy odbity od tarczy topór zahaczył o przedramię młodzieńca. Nie bolało zbytnio, ale krew pociekła obficie, wzbudzając żywy aplauz widowni. Zaraz potem Der Dak wyszczerzył zęby i tym żywiej zaatakował. Ason cofnął się, spojrzał na ramię i nieco opuścił tarczę udając, że lewa ręka mu omdlewa. Der Dak uwierzył łacno i uderzył toporem z taką siłą, że mógłby nawet przerąbać tarczę.

Ason jednak tego właśnie się spodziewał i miast uniku czy nagłego poderwania tarczy, wystawił miecz do przodu.

Stylisko topora trafiło w miecz tuż przy głowicy, nie zdążyło nawet dotrzeć do tarczy.

Brąz twardszy jest od drewna.

Miecz przeciął stylisko, sam topór runął z hukiem na ziemię. Der Dak stanął ogłupiały i spojrzał na trzymany w ręku kawałek kija. Nie zauważył nawet, jak ostrze miecza znalazło drogę do jego piersi. Wbiło się głęboko, zatrzymując się dopiero na kręgosłupie.

Der Dak rozrzucił szeroko ramiona. Tarcza odtoczyła się na bok. Krzyknął chrapliwie, padł na twarz i skonał.

Ason stanął nad zakrwawionym ciałem i też odrzucił tarczę. Naikeri powiedziała mu dość o zwyczajach tych ludzi. Ci wojownicy zwykli obcinać zabitym wrogom głowy, właśnie w tym celu wszyscy nosili sztylety z brązu. Ason uznał, że pokaże im lepszy sposób. Jeden zamach uniesionym w obu rękach mieczem wystarczył, aby głowa Der Daka odtoczyła się od tułowia.

Wzburzony Ason zrzucił swe oszczędne nakrycie głowy i zdarł byłemu wodzowi mykeński hełm. Sztywne wąsy nadawały się idealnie na nosidło, zatem ujął je, wziął łeb Der Daka i podszedł do zgromadzonych na obwałowaniu wojowników.

— Der Dak nie żyje! — krzyknął. — Wasz wódz nie żyje. Kto winien zająć jego miejsce?

Wojownicy spojrzeli po sobie, nikt nie chciał odezwać się pierwszy. Wszyscy znali rytuał wyłaniania nowego wodza, ale wiedzieć to jedno, a podjąć próbę objaśnienia czegokolwiek temu rozzłoszczonemu przybyszowi, to zupełnie co innego. Ason wskazał zakrwawionym ostrzem na najbliższego widza.

— Zrobi się — mruknął tenże. — Mamy swoje sposoby.

— I dobrze. Zatem to już nie moja sprawa. Teraz zaprowadźcie mnie do Mrocznego Męża. On jako drugi zapozna się z moim mieczem.

Drzwi nie różniły się niczym od innych. Ason otworzył je kopniakiem i wszedł, gotów na wszystko, jednak pomieszczenie było puste. Ktoś opuścił je w pośpiechu, zostawiając po sobie jedynie bałagan. Na podłodze leżał stłuczony dzban. I tyle. Po mieszkańcu pozostał jedynie wiszący w powietrzu odór. Ason dźgnął mieczem futra na posłaniu, ale nic się pod nimi nie kryło. Gniew opuszczał go z wolna i rana zaczynała dokuczać. Uświadomił też sobie, że choć zaplanował dokładnie, jak zabije Der Daka, to nie pomyślał jednak, co pocznie ze zwycięstwem.

Wojownicy rozstąpili się, gdy wyszedł z pustej kwatery i skierował się do mieszkania Der Daka, którego głowy nie wypuszczał wciąż z dłoni. Nad drzwiami widniały pomarszczone łby: szereg ludzkich i jeden niedźwiedzi. Ten ostatni miał osadzone w oczodołach wypolerowane kamienie. Ason zmiótł to wszystko jednym ruchem miecza i zrzucił do rowu za murami. Potem przyczepił nad framugą czerep wodza i siadł dokładnie pod nią.

— Dajcie mi jeść. I coś do picia — zawołał.

Przez chwilę trwała cisza. Ason położył dłoń na mieczu, a wtedy jeden z wojowników przekazał polecenie stojącej w pobliżu kobiecie. Ason rozluźnił mięśnie i sięgnął po kawałek futra, by oczyścić miecz. Nagle tuż przed nim stanęła Naikeri.

— Miałaś poczekać — warknął.

— Widziałam, co się stało. Wygrałeś. Moi ludzie bywali już tutaj. Ci wojownicy w ogóle nie zwracają uwagi na kobiety.

— Siadaj gdzieś z boku, byle nie na oczach.

— Co zamierzasz? — spytała, mijając Asona i wchodząc do wnętrza mieszkania. — Ale tu śmierdzi.

— Najpierw coś zjem.

— A potem?

Jęknął tylko, sam nie wiedział, co potem. Dziewka służebna postawiła przed nim dwie misy i umknęła czym prędzej. W jednym naczyniu było kwaśne mleko, które wypił niemal do dna, nim spojrzał na drugą misę. Zawierała biały ser. Napychał sobie nim usta, gdy pojawił się przed nim jeden z wojowników.

— Jestem Ar Apa — powiedział i zaraz przykucnął. Ason nie przerwał posiłku, zatem po dłuższej chwili milczenia przybysz znów się odezwał. — Jestem zabójcą, jestem myśliwym, biegłem przez sto dni i zabiłem sto jeleni, zabiłem Cetherna w walce, która trwała dziesięć nocy i teraz jego głowa wisi nad moimi drzwiami.

— Zabijałeś ludzi w kopalni? — spytał lodowatym głosem Ason, którego rychło znudziły te przechwałki. Ar Apa rozpostarł puste dłonie.

— Der Dak to zrobił. I inni. Wielu z Dun Uala. Dostali szczodre dary i poszli razem do kopalni. Wielu nie wróciło.

— Czy to Uala ich poprowadził?

— Uala ich poprowadził, ale to nie był jego pomysł. — Wojownik wyglądał, jakby nagle zabrakło mu słów. — On dał im dary, nawet zanim jeszcze wyruszyli. — Mimo ogólnej bezczelności, Ar Apa bał się wymówić pewne imię i wolał wskazać za siebie.

— Mroczny Mąż?

Ar Apa przytaknął i znów zaczął zachwalać swoją osobę. Ason nie słuchał, nastawił jednak ucha słysząc szept Naikeri i przytaknął.

— Chcesz zostać bykiem? — powiedział, powtarzając głośno słowa dziewczyny.

Ar Apa nie odpowiedział wprost na to pytanie. Jednoznaczne potwierdzenie mogłoby zostać odebrane jako wyzwanie, a Ar Apa dobrze wiedział, czym grozi spotkanie z brązowym mieczem.

— Musi być wódz.

— To prawda. Będzie wódz.

Загрузка...