Pierwszy szedł śniadoskóry mężczyzna w odzieniu równie brunatnym, jak kora puszczańskich drzew. Obok stąpał mąż nie pierwszej już młodości, ale wciąż prosto noszący głowę i ciężki hełm z końskim ogonem. Miał też zdobiony napierśnik i nagolenniki oraz długi miecz w dłoni. Za nimi ciągnęło więcej zbrojnych, ich długi szereg z wolna wyłonił się na bezdrzewnej równinie. Szli luźnym szykiem, prócz broni nieśli jeszcze sporo pakunków, rozmawiali, śpiewali.
W południe przystanęli, by się posilić i po krótkim odpoczynku ruszyli dalej. Późnym popołudniem przewodnik wskazał przed siebie, gdzie zza kurhanu unosiły się nitki dymu z palenisk i szarzały jakieś monstrualne kształty. Ludzie zaczęli pokrzykiwać i pokazywać palcami owe dziwne konstrukcje wyrastające z ziemi na prawie całkiem pustej równinie. Podeszli do przerwy w ziemnym wale i weszli na teren grodziska.
Do wewnętrznej strony nasypu przylegały liczne domy z drewna. Ludzie stali w drzwiach i spoglądali na przybyszy z przerażeniem. Nadeszło kilku mężczyzn z kamiennymi toporami, ale cofnęli się na widok zbrojnych. Dowódca zatrzymał oddział i podszedł do kręgu kamiennych kolumn. Było ich pięć, wszystkie masywne i przytłaczające. Nawet rosły mąż czuł się przy nich karzełkiem.
— Niczego takiego nie ujrzycie w całym świecie — rozległo się nagle i dowódca obrócił się gwałtownie, uniósł miecz.
Kuśtykał ku niemu odziany w szmaty, niewysoki i śniady mężczyzna, dziwnie podobny do przewodnika z lasu. Miecz opadł. Policzek obcego szpeciła ukośna szrama, drugą, jeszcze głębszą i większą bliznę widać było na jego nodze. Mężczyzna wyraźnie kulał.
— Nie jesteście z Atlantydy — powiedział obszarpaniec czystym głosem, z dykcją nijak nie pasującą do tego dziwnego miejsca na ziemi. — Powiedzcie mi, kim jesteście i co was tu przywiodło, jeśli łaska.
— Jestem Phoros z Myken. Ci ludzie to też w większości Mykeńczycy, chociaż kilku pochodzi z Tyrynsu i innych miast Argolidy.
— Zatem witam was gorąco. Wydawało mi się, że poznaję twoją twarz. Spotkaliśmy się już kiedyś. Jestem Inteb, Egipcjanin.
— Ten budowniczy? — Phoros przyjrzał się bliżej rozmówcy i potrząsnął głową. — Przypominasz go trochę, ale…
— Ale wiele lat minęło i dziwne były moje losy. Usiądziemy? Noga nie służy mi najlepiej. Może tutaj, na tym długim kamieniu. Kiedyś zwano go kamieniem narad, zatem możemy na nim porozmawiać. Nawet powinniśmy.
Phoros znowu potrząsnął głową, ale poszedł za kuśtykającym Intebem. Egipcjanin przemawiał tak, jakby nie tylko noga, ale i głowa jego doznała uszczerbku. Usiedli i spojrzeli na górujące nad nimi kamienie.
— Jam to uczynił — powiedział Inteb znacznie mocniejszym głosem. — Wzniosłem te kolumny dla Asona. To miejsce to Dun Ason, grodzisko Yernich.
— A gdzie Ason? Szukamy go. Kupcy z południa, Gera-mani, przynieśli królowi Perimedesowi wiadomość od syna.
— Spóźniliście się.
— Trwały wojny, a i podróż nie była łatwa.
— Zawsze są jakieś wojny, to akurat wychodzi ludziom najlepiej. Tu też mieliśmy wojnę, z Atlantydami. Też walczyłem i odniosłem te chwalebne rany. Była wielka bitwa, wielka, chociaż przegraliśmy.
— Ason zginął?
— Nie, został uprowadzony, chociaż sam zabił wielu, nim go pojmali. Widziałem, jak unosili go rannego i nieprzytomnego. Słyszałem później, że żył jeszcze, kiedy odpływali. Wzięli go ze sobą na statek. Pewnie już od dawna nie żyje.
— Kiedy to się stało? — spytał Phoros cicho, by nie pokazać podniecenia.
— Kiedy? Straciłem ostatnio rachubę miesięcy. — Spojrzał wkoło. — Teraz mamy niechybnie suchy miesiąc Payni, wedle egipskiej miary, oczywiście. To musiało być trzynaście miesięcy temu.
Phoros wstał i zaczął krążyć przed kamieniem.
— Mieliśmy nadzieję ujrzeć go żywego, ale chyba nawet Perimedes domyśla się już, że Ason zginął. Wiemy, że Atlantydzi przypłynęli tu w znacznej sile, dlatego i my przybyliśmy aż na siedmiu statkach. Ale oni już dawno odpłynęli, a ci, co byli w kopalni, też już nie żyją. Asona musieli zabrać na Atlantydę.
— A niby gdzie indziej mógł popłynąć statek Atlantydów? — spytał zaciekawiony Inteb i pomasował chorą nogę.
— Zaiste, gdzieżby indziej? Przy dobrych wiatrach winni dotrzeć akurat na czas. Mój kuzyn Ason nie żyje zatem, ale zginął chwalebną śmiercią. Zginął wiedząc, że Atlantyda ginie wraz z nim.
— Zagadkami przemawiasz, a ja jestem zmęczony.
— Zatem słuchaj, Egipcjaninie, znałeś go…
— Kochałem go.
— Zatem wiedz, jak zginął. Świat się odmienił. Był dzień ognia, słońce poczerwieniało najpierw, a potem poczerniało w Mykenach, popioły spadły z nieba. Oto, co odkryliśmy, gdy zeszliśmy nad brzeg morski: woda wezbrała i zmyła wszystkie porty, fale, jakich nie widział jeszcze żaden człowiek, zniszczyły miasta nawet tak dalekie, jak Troja. Wszystkie statki, co były na morzu, zatonęły, wszystkie miasta portowe obróciły się w ruinę. Ale zbudowaliśmy nowe statki i pożeglowaliśmy na Kretę. Nie ma już Thery, atlantydzkiej stolicy. Mykeny rządzą teraz Atlantydą i Argolidą. Potężne, na skale usadowione Mykeny, które daleko leżą od morza, przejęły wszystko i wszystkim władają.
— Nie wiedziałem.
— Nie? Czyż nie rozumiesz, że Ason, gdy wzięli go na Atlantydę, zdążył niechybnie ujrzeć zagładę swych nieprzyjaciół? Wiedział, co to znaczy dla Myken. Wiedział, że zwyciężył.
— Nie żyje i mało znaczy dla mnie, jak odszedł. Zostawił po sobie ten oto kamienny krąg. Ta pamiątka po nim żyć będzie wiecznie. Kto ją ujrzy, ten pojmie, że zdarzyło się tu coś wielkiego. Wracacie do Myken?
— Tak, wkrótce. Trzeba powiedzieć Perimedesowi.
— Zabierzecie mnie ze sobą? Myślę, że dobrze służyłem Mykenom, a teraz chciałbym jeszcze raz ujrzeć zielony Egipt. Zapłacę za podróż skarbem największym, a dla Perimedesa wręcz bezcennym. Jego wnukiem.
— Naprawdę? Ason się ożenił?
— Wedle miejscowego zwyczaju i z tutejszą księżniczką — uśmiechnął się krzywo Inteb. — Oboje kochaliśmy Asona, przez co nauczyliśmy się z czasem nie żywić do siebie nienawiści. To ona pielęgnowała moje rany. Ocaliła mi życie, ale ja nie mogłem odpłacić jej tym samym. Zmarła rodząc córkę, która, gdyby żyła, też byłaby dzieckiem Asona. Ale jego syn żyje. Tam, wygląda zza kamienia i nas obserwuje. Jest śmielszy niż dzieci Yernich. Atreusie! — zawołał Inteb. — Chodź, przywitaj swego krewniaka.
Chłopiec wyszedł z wolna zza kolumny. Jeśli nawet bał się, to umiejętnie skrywał lęk. Już był szeroki w ramionach i silny, z podobnie zdecydowanym spojrzeniem jak ojciec.
— Nauczyłem go języka mykeńskiego na wypadek, gdybyście kiedyś jednak przypłynęli.
Myślami powędrował bardzo, bardzo daleko. Teraz odejdzie z tej wyspy i wróci do kochanego Egiptu, ale jakaś cząstka jego osoby zostanie pośród wielkich kamieni. Bo tutaj był Ason. Jeśli cokolwiek po nim pozostało, to właśnie te kamienie. Inteb obszedł je wkoło, dotknął chłodnej skały, przypomniał sobie wojenne okrzyki Yernich, szczęk ich oręża.
Już po wszystkim. Pora odejść. Wrócił do kamienia, nad którym tak długo pracował. Wspaniały głaz. Przesunął palcami po wzorze na licu kolumny. Sam to wyrzeźbił, otoczaka używając jako młota, złamany miecz posłużył za dłuto. Poobijał sobie przy tym palce do krwi. Na koniec wygładził płaszczyznę piaskiem. Ale to dobrze, że ciężko szło rzeźbienie. Twardszy kamień dłużej zachowa ślad jego pracy.
— Asonie — szepnął. To tutaj właśnie powalono Mykeńczyka.
Inteb powiódł opuszkami po misternych liniach przedstawiających sztylet o kanciastej rękojeści i długim, wąskim ostrzu. Mykeński sztylet. Królewski sztylet Asona.
Słaby i zmęczony odszedł od kolumny. Maleńka sylwetka na tle wielkich kamieni. Obrócił się i pożegnał je na zawsze.
Pożegnał Dun Ason i wyspę Yern.
Pożegnał rozproszonych i przetrzebionych Yernich, których czas już minął.
Ciemność zapadła i trwała bardzo, bardzo długo.