Lato minęło, noce zrobiły się chłodne i nad ranem szadź zaczęła posrebrzać trawy. Słońce wznosiło się powoli, przeświecając przez korony drzew wkoło kopalni, długie cienie wędrowały po ziemi. Nie było wiatru i pierwsze smugi dymu wzbiły się szarym paluchem prosto w bezchmurne niebo. Aias przysunął się do ognia, dołożył suchych drew i pozgarniał je patykiem, by zajęły się jak najrychlej. Ziewnął potem, podrapał się tym samym patykiem pod pachą. Był jeszcze zaspany, a jego okaleczona warga zwisała niżej niż zwykle.
Zaskrzypiały drewniane zawiasy i z krytej bagienną trawą chaty wyszedł Inteb. Pochylił się nisko w niedużych drzwiach, owinięty wciąż kocem przysiadł dokładnie naprzeciwko pięściarza i przysunął się tak blisko ognia, aż skraj koca zaczął się tlić. Egipcjanin trząsł się cały i był siny z zimna.
— Nie ma jeszcze zimy, a już przemarzłem do kości — wymamrotał. Aias uśmiechnął się z politowaniem.
— To jeszcze nic. Za dnia wciąż jest ciepło, słońce grzeje. Zimą spadnie śnieg, biały i lodowaty. Czasem może zasypać cię wraz z głową.
— Niech Ra w swej mądrości stopi ten śnieg i nie pozwoli mu spaść. Potem niech przywiedzie tu mykeński statek jeszcze przed zimną porą. Nie da się mieszkać w tym kraju.
— Ja nie narzekam, Egipcjaninie. O wiele lepiej mi tutaj niż w twoim kraju, gdzie byłem niewolnikiem. Masa piasku, upał i zgon w kwiecie wieku. A tutaj codziennie jadam mięso, w życiu tyle go nie miałem. I kobiety. Ta, co gotuje dla chłopców, ma uda i zad jak krowa! — Aż klasnął w dłonie, wspomniawszy te przyjemności. — Jest co złapać. I ryczy jak krowa, gdy jej wkładam. Cudne miejsce.
Inteb aż skrzywił nos, zgorszony i wyciągnął osmalony róg koca z ogniska, zanim jeszcze tkanina zajęła się płomieniem.
— To zostań tutaj, Aiasie. Bez obrazy, ale jesteś prostym człowiekiem, zrodzonym w takim właśnie miejscu. W życiu są jeszcze inne przyjemności, których istnienia nawet się nie domyślasz. Może i lepiej, że ich nie poznasz, taki będziesz szczęśliwszy. Dobre wino, bogaty stół, kochani przyjaciele, cywilizowane rozrywki i wszystko, za czym tęsknię. Zabawa z krową o tłustym zadzie nie jest jakoś szczytem mych marzeń.
— Niektórzy to lubią — powiedział Aias i czknął, dając do zrozumienia, że zamyka temat.
— Bez wątpienia. Pewien mędrzec powiedział jednak kiedyś: mąż do miłości, chłopiec dla przyjemności, kobieta do powinności. Nie poczuwam się do wypełniania obowiązków z tutejszymi kobietami, zaś chłopcy chodzą tu brudni i nijak mnie nie pociągają.
Nie dodał, że znalazł się na tym krańcu świata za sprawą wielkiej miłości, ale o tym nie godziło się rozmawiać z niewolnikiem, który chrząkał właśnie i spluwał w ogień. Słońce wzniosło się wyżej i oblicze Ra zaczęło grzać miło ramiona i głowę Inteba. Lekki wiaterek poruszył gałęziami, liść dębu spłynął prawie do stóp Egipcjanina. Inteb podniósł go i przyjrzał się z podziwem jesiennemu liściowi. Drzwi pisnęły znowu i Ason przyłączył się do towarzystwa przy ognisku. Wciąż pachniał rozgrzanym ciałem Naikeri. Inteb odwrócił się, by nie czuć tej woni i sięgnął po szczapę z ogniska.
— Wspaniale by się dzisiaj żeglowało — powiedział Ason, zerkając na niebo. — Gładkie morze, łatwo wiosłować.
Ostatnio niemal codziennie rozmyślali o statku i Ason przemawiał w imieniu wszystkich.
— Mamy już dość cyny — stwierdził Aias, spoglądając na przybudówkę, gdzie składowali srebrzyste dyski. Było ich ponad czterysta osiemdziesiąt, dowód wytężonej pracy przez całe niemal lato.
— Najpewniej jest już w drodze — powiedział Inteb, by nieco podtrzymać się na duchu.
— Wiesz więcej niż ja — zauważył Ason. — Byłeś przy tym, gdy mój ojciec dostał wiadomość. Pamiętam, jak nieustannie powtarzał, że nade wszystko Mykeny potrzebują cyny. Możemy być pewni, że Perimedes wysłał statek, gdy tylko stało się to możliwe. Ale pogoda potrafi przeciągnąć podróż, sami widzieliśmy, jak groźny jest wzburzony ocean. Przypłynie, a my będziemy już czekać z cyną. Przywiezie specjalistów, którzy zajmą się kopalnią, wojowników do ochrony. My spełniliśmy naszą misję.
— I będziemy mogli wrócić na tym statku — powiedział Inteb głosem mimowolnie rozmarzonym. Ason zawahał się nieco, nim odpowiedział.
— Oczywiście. A po co mielibyśmy zostawać w tej zimnicy na krańcu świata? Wino czeka na nas w Argolidzie. I Atlantydzi czekają, by ich pozabijać. I do jednego, i do drugiego po równi tęsknię. Nic tu po mnie.
Obejrzał się na Naikeri, która wyłoniła się z chaty niosąc tacę na krótkich nóżkach. Taca pełna była mis z rozwodnionym piwem i pasków zimnej dziczyzny upieczonej jeszcze wieczorem. Dziewczyna postawiła tacę obok Asona, który sięgnął pierwszy. Aias pochylił się i wziął miskę, siorbnął głośno i odetchnął szczęśliwy. Inteb wybrał sobie kawałek mięsa i zaczął żuć go powoli.
— Nadchodzi pora Samhain — powiedziała Naikeri.
— Nie mam pojęcia, co to jest — wymamrotał Ason z pełnymi ustami.
— Mówiłam ci. Taka pora roku, kiedy Yerni spędzają bydło z pastwisk do grodziska. Potem część bydła zabijają. Moi ludzie idą wtedy na targ, inni kupcy przybywają nawet z bardzo daleka. Czas bardzo ważny dla wszystkich.
— No to idź i zobacz, jak się szlachtuje krowy. Mnie to nie ciekawi.
— To coś więcej. Właśnie wtedy obiera się nowego wodza. Ar Apa zostanie nowym wodzem-bykiem.
Ason żuł w milczeniu twarde i słodkawe mięso. Ar Apa. Oczekuje najpewniej, że Ason zjawi się, być może nie zostanie nawet wodzem, jeśli Mykeńczyka zabraknie. Ci barbarzyńcy nie wiedzą, co to królewska krew i dziedzictwo tronu. Nie znają prawa. Żeby zostać wodzem, wystarczy być silnym w barach i w gębie. Ale co to za wybór! Jednak najlepiej, żeby to Ar Apa został nowym bykiem, zawsze to ktoś znany. Ar Apa bał się Asona, widział go w walce. Jeśli on będzie władać grodziskiem, nie zagrzeje tam miejsca żaden nowy Mroczny Mąż, nie namówi nikogo, by napadał na kopalnię. Ason walczył w dość wielu bitwach, by pamiętać o zabezpieczeniu skrzydeł i tyłów. Dun i pastwiska teuty Ar Apy leżały pomiędzy kopalnia a terenami pozostałych szczepów Yernich i tędy musiałby maszerować każdy pragnący najechać dobra Mykeńczyków. Ar Apa będzie najlepszy. Pozwoli spokojnie wydobywać cynę, nawet po wyjeździe Asona.
— Pojadę na zgromadzenie z okazji święta Sam-hain — powiedział głośno.
— Nie możesz jechać sam — odparła Naikeri.
— Co ja robię, to nie twoja sprawa, kobieto Albich. Nie zabiorę cię ze sobą, tego możesz być pewna.
Spojrzała na niego hardo, nijak nie speszona gniewnym tonem Asona.
— Ja i tak pójdę tam z moimi, jak co roku. Ale ty jesteś wielkim wodzem i wszyscy tam słyszeli już o tobie. Wielki wódz nie przybywa na takie święto samotnie.
W jej słowach było wiele prawdy, ale młodzieniec nie miał ochoty przyznawać głośno racji dziewczynie.
— Może wybrałbyś się ze mną, Intebie? Zapowiada się interesująco.
— Wątpię, czy dzień spędzony w taniej jatce może być interesujący, ale dobrze. Pójdę z tobą. Król winien otaczać się świtą, ale liczniejszą niż jeden poddany. Aias mógłby nieść twój miecz jako giermek, a ja wystąpię w roli seneszala.
— A kto przypilnuje chłopców, jeśli Aias też pójdzie?
— Nikt, po prostu będą pracować mniej wydajnie. Musimy iść wszyscy, musimy pokazać Yernim, że długie ręce Myken sięgają i do ich grodziska. Lepiej żeby o tym nie zapomnieli. Pójdziemy w zbrojach i z orężem, bo i kto z nich domyśli się, że ja akurat czmycham zwykle na pierwszy odgłos bitwy? Albo że ten pokryty bliznami ciołek rzuca od razu broń gdzie popadnie i wali wrogów pięścią w pysk? To co, idziemy wszyscy?
— Chyba tak. Chociaż ktoś powinien przypilnować kopalni.
— Po co? Jeśli chłopcy uciekną, pójdziemy do ich rodziców i ściągniemy smarkaczy z powrotem. Cyna sama w sobie do niczego nie służy, może tu sobie leżeć tak samo bezpiecznie jak sterta kamieni. Nikt na tej wyspie nie ma pojęcia, do czego jest nam potrzebna. Widziałem, jak paru nadgryzało dyski i spoglądało potem ze zdumieniem na ślady własnych zębów. Za miękka na broń, nie dość lśniąca jak na biżuterię. Skąd mają wiedzieć, że używamy cyny do produkcji brązu, który tak sobie cenią, zresztą, nawet gdyby wiedzieli, sporządzenie stopu dwóch metali to dla nich czarna magia…
Asonowi przyszło nagle coś do głowy i przerwał Intebowi machnięciem ręki.
— A jeśli statek przypłynie, gdy nas akurat nie będzie? Musimy zostać.
— Moi ludzie pilnują wybrzeża — powiedziała Naikeri. — Zauważą statek i powiedzą załodze, gdzie jesteś. I zabiorą ich do grodziska, gdybyś długo nie wracał.
— Zatem idziemy? — spytał Aias.
— Musimy — odparł Ason.
— Zarzynanie krów i koronacja — mruknął Inteb. — Krew i pijaństwo. Walki i żarcie. Mocna rzecz.
— Brzmi nieźle — uśmiechnął się Aias.
Wyruszyli wczesnym rankiem. Ason z mieczem i w świeżo odmalowanej skórzanej zbroi, z okrągłą tarczą z wypolerowanymi brązowymi ćwiekami na lewym ramieniu. Sztylet, zwyczajem Yernich, zawiesił na szyi. Odzyskany mykeński hełm został gładko wyklepany, nie było tylko czym zastąpić brakującego końskiego włosia. W tym kraju konie występowały jedynie pod postacią dzikich kucyków, na które polowano tak, jak na inną zwierzynę, Ason zabił jednak włócznią dzika, bestię o wiele groźniejszą niż dziki spotykane w kamienistej Argolidzie. Starczyło włosia, by ozdobić nim hełm. Nie był to żaden wstyd, mieszkańcy wyspy cenili dziki równie wysoko, jak Mykeńczycy dumne konie. Wojownicy Yernich bielili i usztywniali wąsy, by upodobnić je do kłów odyńca. Z tego samego powodu stroszyli czupryny. W tej okolicy noszenie szczeciniastego hełmu mogło tylko wzbudzać szacunek.
Aias też prezentował się niezgorzej w skórzanym pancerzu i brązowym hełmie, tym samym, który Ason nałożył do walki z Der Dakiem. Jego zbroja nie była, rzecz jasna, równie efektownie pomalowana, jednakże solidny topór z brązu robił wrażenie. Była to broń pochodząca z majątku zabitego wodza i w zasadzie miała służyć do ścinania drzew, jednak Aias uznał, że człowieka też można tym powalić.
Inteb, normalnie ostatni do bitki, wybrał prosty strój i drewnianą tarczę obitą grubo skórą, jednak uzupełnił to kamiennym toporem, nie ustępującym w niczym broni Yernich. Na ramieniu niósł nieduży węzełek z prowiantem, Aias zaś dźwigał większy tobołek z darami dla nowego wodza.
Wieczorem poczuli się na tyle zmęczeni, że przekąsili coś tylko i zaraz zawinęli się w płaszcze, by przysnąć obok ognia. Inteb obudził się tylko raz, gdy Aias wstał i podsycił płomienie. Było tak zimno, że Egipcjaninowi napłynęły łzy do oczu. Nad nim ciemniała misa nieba z jasnymi punkcikami gwiazd widocznymi dobrze nawet tuż nad samym horyzontem. Jasny punkt przeciął czarne tło i zniknął bezgłośnie za wzgórzami. Niczym zabłąkany duch gdzieś w oddali zahukała sowa. Inteb zadrżał i przysunął się bliżej Asona, który oddychał miarowo, emanując wręcz spokojem i siłą. Gdyby nie ten młodzieniec, Inteb byłby wciąż doradcą faraona i żyłby spokojnie na dworze w Tebach, miast błąkać się po tej mroźnej i zapomnianej przez bogów krainie. Co za szaleństwo go tu przywiodło? Egipcjanin uśmiechnął się tylko i rychło zasnął.
Po południu czwartego dnia ujrzeli wyrastające na równinie jasne mury grodziska i kredowy kopiec obok. Dwakroć minęli ostatnio stada bydła gnane ku siedzibie plemienia, jednako budząc niepokój i krów, i pastuszków, którzy woleli schodzić zbrojnym z drogi. Strzegący zwierzyny wojownicy Yernich pokrzykiwali coś i na wszelki wypadek sprawdzali, czy mają topory pod ręką. W pobliżu grodziska widać było jeszcze więcej bydła; stłoczone w prowizorycznych zagrodach wzbijało całe tumany kurzu.
Zasłana krowimi odchodami ścieżka biegła między niskimi kurhanami, które pierścieniem otaczały grodzisko. Grzebano tu wojowników z całego szczepu, by mogli wrócić w ten sposób do Matki Ziemi i z nadzieją, że Pani Kurhanów zaprowadzi ich do Krainy Obiecanej. Cmentarzysko było równocześnie miejscem dorocznych zebrań, na których podejmowano wszelkie ważkie decyzje tyczące, na przykład, zbójeckich wypraw po bydło czy inicjacji młodych wojowników. Tutaj też wybierano nowego wodza.
Minąwszy ostatnią zagrodę ujrzeli wielką ciżbę tłoczącą się pod murami grodziska. Widać już się zaczęło. W powietrzu rozległ się pisk, od którego zęby drętwiały. Przez ten dźwięk przebijał podniesiony głos jakiegoś mężczyzny.
Gdy podeszli bliżej, poznali, że to pogrzeb. Ciało spoczywało przed domem śmierci, który w gruncie rzeczy był tylko pozbawionym ścian szałasem akurat dość dużym, by pomieścić jedno ciało. Kobiety i chłopcy od wielu dni spulchniali ziemię wkoło, jelenimi rogami rozbijając białe bryły na grudki. Ich praca dobiegła końca i teraz wojownicy, mocno już pijani, słuchali wysokiego mężczyzny w odświętnej białej tunice, który wyśpiewywał coś wysokim i czystym głosem. Miał siwe, długie do ramion włosy i bujną brodę, bez wąsów jednak; te przynależały jedynie wojownikom. U jego stóp leżało bezgłowe ciało, sam czerep został starannie wciśnięty pod prawą pachę nieboszczyka, którego namaszczono oliwą i przykryto skórą dzika. Obok siedział ze skrzyżowanymi nogami ktoś inny i dmuchał z poświęceniem w drewniany ustnik podłączony do skórzanego wora. Poczerwieniał aż cały na twarzy pilnując, by miech nie oklapł. Niemniej powietrze, miast służyć czemuś użytecznemu, jak przy wytopie cyny, uciekało przez pustą kość z wywierconym w niej szeregiem otworków. Stąd właśnie brał się ów przenikliwy pisk, który opadał i narastał, zależnie od tego, które otwory spocony dmuchacz przykrywał palcami. Był to akompaniament do przemowy gościa w bieli.
— Wiódł życie wojownika, dobre życie, które nie ma końca. Zginął w walce, zginął z krzykiem, odszedł walcząc. Ginąc nie poczuł śmierci, a wszedł jeno na szlak wiodący do Moi Mell. Teraz my odprawiamy go do Moi Mell i Pani Kurhanów dopilnuje, by tam się znalazł. Wyrusza już do krainy wiecznej młodości, gdzie nie ma bólu ani śmierci, gdzie nie ma smutku, gdzie nie ma początku ani końca. Gdzie nie ma zawiści, nie ma zazdrości, nie ma dumy ani strachu. Tam obfitość wszystkiego panuje, stada się pasą, gdzie sięgnąć okiem. Są tam świnie tak wielkie, że czterdziestu mężów ich nie dźwignie, a on dostanie pierwszy kęs. Dostanie dzban, który nigdy nie będzie pusty. Oto gdzie odchodzi, gdzie go wyprawiamy.
Kościana fujarka zapiszczała jeszcze głośniej i wojownicy podnieśli wrzask i wrzeszczeli tak, aż ochrypli. Tymczasem ciało zostało przeniesione do domu śmierci i kiedy tylko kłody drewna szczelnie otoczyły szałas, mężowie wzięli jelenie łopaty i zaczęli zasypywać go ziemią. Prześcigali się przy tym, który narzuci więcej białej kruszonki. Kurhan rósł szybko i rychło skrył cały szałas, a wojownicy przystanęli zdyszani od wysiłku i pijaństwa. Ason patrzył na wszystko zafascynowany i oderwał oczy od kurhanu dopiero wtedy, gdy obok pojawił się Ar Apa.
— Przybyłeś — powiedział wojownik Yernich z wyraźną ulgą. Widać wybór nowego wodza to nie przelewki i obecność Asona mogła zaważyć na ostatecznym wyniku.
— Kogo chowają? — spytał młodzieniec, wciąż jeszcze zainteresowany ceremonią.
— Der Daka. Wodza zawsze chowa się podczas święta Samhain.
Ason spojrzał ze zdumieniem na gotowy już kopiec z wypchanym bykiem na szczycie.
— Przecież zabiłem go latem. Jakim cudem nie rozpadł się do tej pory?
— Nasi druidzi potrafią niejedno. Wiedzą, co było i co będzie, leczą każdą chorobę. Codziennie malowali ciało olejem cedrowym, aby było tak świeże, jak za życia. Musisz przyłączyć się do nas i wypić.
Ason wolałby zostać tu jeszcze i posłuchać, ale Aias cmoknął znacząco, Inteb zaś odwrócił się plecami do całego widowiska. Traktowanie ciała olejem cedrowym nie umywało się do technik balsamowania zwłok, jakie stosowano w Egipcie i jakie nieobce były Intebowi. Wiedział, że po zabiegach kapłanów ciało zmarłego może przetrwać wieki. Minęli długi szereg odartych ze skóry tusz baranich i weszli do grodziska.
Było tu głośno i kolorowo, krzyki ludzi mieszały się z protestami zwierząt. Zamieszanie, tumult. Wojownicy przepychali się przez tłum z tarczami i toporami, z dumą muskając swe białe, sztywne wąsy. Towarzyszyły im kobiety, a nawet dzieci, najmniejsze z nich było całkiem nagie, a wszystkie brudne. Kręcił się ten drobiazg pod nogami tocząc walce z wygładzonego kamienia. Pojawili się też przybysze spoza plemienia. Śniadzi Albi z towarami na handel, Donbaksho z nosidłami obwieszonymi pulchnymi zającami i dzikim ptactwem. Rozglądali się wkoło, szeroko otwierając oczy. Byli też jasnowłosi mężowie, których Ason nigdy dotąd nie widział. Bez wątpienia wojownicy: w brązowych hełmach z krowimi rogami, z długimi sztyletami, które obijały im nogi. Złote były bransolety na ich nadgarstkach, złote zapinki ich płaszczy, jednak na plecach dźwigali kosze, zupełnie jak niewolnicy. Ich kobiety niosły jeszcze większe tobołki. Postawili wszystko, ale żadnego z pakunków nie otworzyli. Ason zaciekawił się, jakie towary oferują owi dziwni goście. Potem wciśnięto mu w dłoń pękaty puchar i spragniony młodzieniec zajął się piwem.
— Patrz tylko! — zawołał uradowany Aias. — Tego jeszcze nie widziałem.
Osobliwie ubrany mężczyzna wskoczył na chwiejny pomost spleciony z gałązek i witek wierzbowych. Kobiety, które nie ukończyły jeszcze roboty przy wiklinie, pisnęły nań, ale on ominął ich palce i utorował sobie drogę na sam środek. Pomost ugiął się i zaskrzypiał. Skórzana spódnica sięgała cudakowi niemal do kostek, krótka peleryna kończyła się zaś tuż pod pachami. Zupełnie, jakby chciał strojem zaszydzić z wojowników Yernich, którzy nosili długie peleryny i spódniczki przed kolana. Dłonie i twarz wysmolone miał węglowym pyłem, pył wtarł też we włosy, które sterczały zebrane w szpic. Upadł i przekręcił się na plecy, niczym wielki żuk o czarnych nogach, kopiąc bezradnie powietrze, aż wszyscy wkoło buchnęli śmiechem.
— Kuglarz, kuglarz! — krzyknął tłum i ludzie zbiegli się zewsząd, by nie stracić okazji do zabawy.
Kuglarz stanął lekko na nogi, złapał się za stopę i zawył, udając wielki ból. Zaraz też sięgnął językiem i oblizał sobie podbicie niczym pies próbujący wyciągnąć cierń z łapy. Jakaś kobieta chciała go złapać, ale on wykręcił się, stanął na czworakach, pisnął, zadyszał i zaszczekał na nią, budząc powszechną wesołość i skłaniając kobietę do wycofania się za cudze plecy. Potem jeszcze bardzo realistycznie udawał byka, krowę, cielę szukające matki i wojownika szukającego cielęcia. To ostatnie wywołało najgłośniejszy aplauz, śmiali się nawet zbrojni mężowie, gotowi widzieć w parodiowanych postaciach wszystko, tylko nie samych siebie. Gdy wrzawa nieco opadła, kuglarz wyciągnął spod obszernej spódnicy kilka lśniących, czerwonych i żółtych kuł z drewna i zaczął podrzucać je nad głową, aż wszystkie znalazły się w powietrzu. Ledwo ciskał jedną, zaraz musiał łapać następną, aż widzom zamąciło się w głowach i patrzyli tylko z podziwem. Ason i Aias darli się na równi z innymi i tylko Inteb, który nie takie sztuki oglądał na dworze Tutmozisa, popijał w milczeniu piwo.
Jednak i kuglarz znudził ich z czasem, a wówczas Ar Apa poprowadził gości do palenisk, gdzie pieczone tusze owiec i wołów roztaczały już smakowite zapachy. Kobiety odkrawały paski i kęsy mięsa zostały porwane natychmiast przez liczne chciwie wyciągnięte dłonie. Ar Apa odepchnął ciżbę i nakazał ukroić dla Asona i jego towarzyszy najlepsze kawałki z szynki. Potem sięgnął do swojej torby i wydobył garść białych kryształków wymieszanych z brudem. Posypał wszystkie porcje.
— Sól — powiedział. Ason poczuł, jak ślina napływa mu do ust. Widocznie niektórzy przybysze przywieźli sól na handel, będzie musiał kupić trochę przed powrotem do kopalni. Posolone mięso wywołało znów pragnienie, sięgnął zatem po piwo. Ason zaczynał rozumieć, czemu Samhain uznawano tu za najważniejsze wydarzenie w roku.
Ich uwagę przyciągnęło wściekłe szczekanie i warkot. Wzięli kufle w dłonie i podążyli za innymi na drugą stronę grodziska, gdzie musieli przepchnąć się przez tłum, aby stanąć w pierwszym rzędzie.
— Czy to psy? — spytał Inteb kładąc na wszelki wypadek dłoń na stylisku topora.
Były to bestie zajadłe i dzikie, porośnięte ciemnymi kudłami i wielkie jak dziki. Ason słyszał o nich, ale nigdy żadnej nie widział. Wilczury Yernich, używane do polowań na wilki i dziki, tym razem miały wziąć udział w psich wyścigach, jednak najwyraźniej dwa z nich miały coś do siebie. Wyrywały się tak mocno, że właściciele musieli z całych sił przytrzymywać je za obroże, co wcale nie było łatwym zadaniem. W otwartych paszczach błyskały jasnoczerwone dziąsła i białe kły, z pysków ściekała ślina. Obaj właściciele obrzucali się przekleństwami, proponując w przerwach zakłady, aż ostatecznie zdołali się dogadać. Widzowie odsunęli się i bestie zostały uwolnione. Z miejsca skoczyły sobie do gardeł.
Najpierw splątały się w jeden kłąb, potem odskoczyły, warcząc rozgłośnie. Znów się zwarły i kotłowały się, aż jeden wilczur zdołał rozorać łapę drugiemu. Krew spłynęła na ziemię i walka skończyłaby się od razu śmiercią rannego psa, gdyby właściciele nie zawołali na pomoc innych i nie rozdzielili zwierząt. Udało się to uczynić za pomocą stylisk toporów i drzewców włóczni. Płacono zakłady, a w tle rozbrzmiewało skamlenie, gdy właściciel pogryzionej bestii okładał bezlitośnie swego psa, karząc go za przegraną.
Wkoło działo się zbyt wiele, aby wszystko zobaczyć. Kupcy Albich przepłynęli morze, przywożąc ze sobą wyroby ze złota i brązu. Wojownicy Yernich tłoczyli się wkoło, gotowi dać wszystko za najmniejszą choćby ozdobę. Rogaci mężowie, których zwano tu Geramani, a którzy pochodzili zza morza na wschodzie, przywieźli o wiele więcej niż tylko drogocenną sól. Kawałki bursztynu, niektóre z zastygłymi w środku owadami, które świetnie było widać gdy spojrzało się na kamień pod słońce, a także całkiem dobrze odpracowane w brązie sztylety. Ason długo obracał w dłoniach jeden z nich, wszystko pod czujnym okiem właściciela, i żałował, że nie ma niczego, co mógłby wymienić na broń. Jednakże okazało się, że mają w sakwach także zabrane jeszcze z Egiptu paciorki. Inteb roześmiał się, gdy Ason wskazał na te ozdoby.
— Daleko nas zaniosło — powiedział, kładąc jeden na dłoni i przyglądając mu się z ukosa. Potem oddał go i nie mówiąc już nic więcej, oddalił się z Asonem od zamorskiego kupca. — Poślednia robota, kiepsko wyszlifowane. W Egipcie byś ich nie sprzedał, ale w tej części świata są aż za dobre.
Było też co jeść: świeże jabłka i śliwki, słodkie ciasteczka z plastrami miodu. Kiełbaski miejscowej roboty, których nie mieli jeszcze okazji próbować, równie dobre jak wędliny wytwarzane w Argolidzie, z dużą ilością tłuszczu i mięsa, słone przy tym i zalatujące ziołami, wędzone nad ogniem aż do stwardnienia. Bardzo pożywne. I jeszcze miód pitny o orzechami, sfermentowany sok z owoców wrzosu i piwo. Całe morze piwa. Zanim słońce dotknęło horyzontu, żołądki całej trójki pełne były ponad miarę. Wszyscy też napatrzyli się do syta dziwów i przy-głuchli nieco od hałasu.
— Patrzcie! — powiedział Aias, wskazując na tłum zgromadzony pod murem grodziska i uśmiechnął się nagle czymś uradowany.
Na wysypanej czystym piaskiem ziemi zmagało się dwóch mężczyzn. Obaj byli spoceni i próbowali powalić się nawzajem. Siłowali się, próbowali różnych chwytów, czasem puszczając w ruch pięści. Oderwali się właśnie i obaj zamachali rękami, jednak większość ciosów chybiała. Aias aż chrząknął z ukontentowania. W końcu jeden z mężczyzn, a byli to wysocy i masywni Geramani, zdołał chwycić drugiego za nogi i uderzając go równocześnie pięścią, powalił konkurenta na piasek. Połowa widzów ucieszyła się głośno, reszta zamamrotała coś niewyraźnie i wzięła się do płacenia przegranych zakładów. Aias podszedł do gromadki i odezwał się głośno w te słowa:
— Beki tłuszczu! Walczą jak baby, co trzęsą cyckami! Położę ich obu. — Jego słowa przybrały praktyczną formę, kiedy trafił jednego w brzuch, a drugiego prosto w twarz. Ci zakipieli złością i rzuciliby się na niego od razu, gdyby widzowie ich nie powstrzymali.
— Wzięło was, co? Chcecie mnie zabić? — krzyknął Aias. — No to dalej, obaj naraz. Załatwię ich, jednego po drugim. Kto się zakłada?
Chętnych było całe mnóstwo, a Inteb z Asonem przyjmowali każdy zakład. Gdyby przegrali, czekałaby ich śmierć niechybna, postawili bowiem nie tylko cały swój majątek, ale także szereg rzeczy, których nie posiadali. Skłonni byli wszakże zaufać przysadzistemu i ciemnemu pięściarzowi, chociaż był o dobrą głowę niższy od każdego z przeciwników.
Podskakiwał teraz energicznie przed nimi i tym bardziej podjudzał, czekając aż zakłady zostaną przyklepane.
Na sygnał rozpoczęcia walki obaj mężowie rzucili się z wyciągniętymi jak szpony palcami na Aiasa, ale ten zaczął przed nimi uciekać. Publiczność jęknęła rozczarowana i wzięła się do szydzenia z pięściarza, który truchcikiem obiegał wciąż arenę, umykając przed zawzięcie usiłującymi go złapać olbrzymami. Cisza jednak zapadła, gdy Aias zatrzymał się nagle i jego pięść mignęła niczym wąż, trafiając pierwszego ze ścigających w żołądek. Tamtemu tchu zaraz zabrakło, zgiął się powoli we dwoje i padł nieruchomo na ziemię.
— Jeden ma już dosyć — zawołał Aias. — Teraz twoja kolej.
Ten drugi nabrał ostrożności. Ruszył powoli na ugiętych nogach próbując objąć boksera wpół, nim ten puści swe zabójcze pięści w ruch. Cios w bok głowy zakołysał olbrzymem, kolejny, w żebra, omal go nie powalił. Wszelako dosięgnął Aiasa i przyciągnął go do siebie. Walka mogłaby się już zakończyć, ponieważ silniejszy z dwóch Geramani zdołał zablokować również dłonie boksera. Przeginał go powoli do ziemi, ale kiedy upadek był już bliski, Aias wyzwolił jedną rękę.
Więcej nie było mu trzeba. Uśmiechnął się krzywo do widzów, zacisnął pięść i uderzył silnie przeciwnika w plecy tuż nad nerkami. Geramani zadrżał i zachwiał się. Zanim doszedł do siebie, pięść wylądowała znów w tym samym miejscu. Mężczyzna jęknął głośno i rozpostarł ręce. Aias odstąpił o krok i ulżył cierpieniom biedaka, dając mu tak mocno w łeb, że Geramani stracił przytomność, zanim jeszcze padł na piasek.
— Teraz wiedzą już, na czym polega atlantydzki boks — powiedział Aias i wrócił do kompanów, aby pomóc im odbierać wygrane. Ci i owi mamrotali coś na temat niezwyczajnego sposobu walki i podawali zwycięstwo w wątpliwość, ale widok pięści boksera szybko rozproszył ich niepewność. Profity były znaczne i dzień należało uznać za udany.
Święto Samhain nie zakończyło się wraz z zachodem słońca. Rozpalono większe ogniska, aż wewnątrz grodziska zrobiło się całkiem jasno. Z mrocznych kątów dobiegały stłumione piski i śmiech kobiet, tak obcych jak i miejscowych, które same siebie przywiozły na sprzedaż i zarabiały teraz, korzystając z darowanego im przez naturę wyposażenia. Nie chciały wiele, zadowalały się skromnymi podarkami. Nadal można było w blasku pochodni podziwiać wystawy pełne złota i biżuterii, kamiennych toporów i pięknych noży z krzemienia, brązowych sztyletów i bursztynowych dysków. Była też dziczyzna, drób, sól i słodkie owoce. Każdy mógł znaleźć coś dla siebie.
Jednak z wolna zaczęto szykować się już do najważniejszego. W największym zagłębieniu pośrodku grodziska rozpalono ogień, a kobiety zamiotły ziemię wokoło usuwając wszystkie zwierzęce odchody i wysypały teren dębowymi i laurowymi liśćmi. Z dwóch dziur po obu stronach paleniska usunięto całoroczne pokłady śmieci i wstawiono tam grube pale, każdy wysokości rosłego mężczyzny. Zgodnie z instrukcjami druida przycięto pale częściowo na szczytach, by osadzić na nich trzecią, poziomą kłodę. Potem druid tak długo omywał konstrukcję rozpuszczoną w wodzie kredą, aż całość była biała niczym kość. Wojownicy Yernich zaczęli gromadzić się wkoło, wszyscy w najlepszych strojach (kupionych od Albich), wszyscy pod bronią. Zanim jeszcze ludzie zdążyli się zgromadzić, jeden nie wytrzymał, zerwał się na nogi i gromkim głosem obwieścił światu o swoich talentach wojownika i nieustraszoności. Ceremonia wyboru nowego wodza-byka mogła się rozpocząć.
Wkoło buchającego coraz wyżej ognia zrobiło się tłoczno. Wojownicy ociekali potem, zataczali się skutkiem upicia, ale wrzeszczeli wciąż i natrętnie pokazywali wszystkim swe złote bransolety, wisiory i pierścienie. Zgiełk panował okrutny, czasem słychać było krzyki kolejnego śmiałka, ale nikt się tym nie przejmował. Liczył się sam fakt przemowy przed zgromadzeniem, treść miała znaczenie drugorzędne, ostatecznie, ile można wymyślić nowych przechwałek i kłamstw. Wojownicy obrzucali się wyzwiskami, uderzali toporami o tarcze, nadwerężali płuca. Ciągnęło się to bez przerwy przez całą noc, aż niektórzy zaczynali przysypiać, po czym budzili się i znów zaczynali gardłować, sięgając przy okazji po piwo. Ason przepchnął się do wewnętrznego kręgu i też wykrzyczał swoje, obrażając kogo tylko się dało i pomnażając swe dokonania kilkakrotnie. Nikt, rzecz jasna, nie pomyślał nawet, aby zakwestionować choć słowo. Inteb przyglądał się ceremonii z dala i popijał miód, który nader mu zasmakował. W końcu przysnął. Ucieszony wypchaną sakiewką i nieco sponiewierany Aias starał się odnieść sukces na innym polu. Przez większość dnia podziwiał wysokie, pełnobiustne i jasnowłose kobiety Geramanich, aż w końcu zdołał podarunkami zwabić jedną z dala od ognia. Bez wątpienia dziewczyna miała potem co wspominać w lasach na północy.
Przed świtem większość wojowników zległa na ziemi lub przynajmniej przysypiała i tę właśnie chwilę wybrał Ar Apa, by zacząć krążyć przed nimi i zachwalać chełpliwym głosem siłę swego ramienia. Oszczędzał dotąd siły i pozwalał sobie jedynie na krótkie mowy, tak zatem obecnie mógł skakać, krzyczeć, a nawet przekonywać za pomocą tarczy jakiegoś pijanicę, by nie usiłował gadać niczego, w czasie gdy Ar Apa przemawia. Nie był ani trochę lepszym mówcą niż pozostali, ale miał jeszcze dość sił, by wymusić posłuch i wzbudzić szacunek. Ten i ów kiwał z podziwem głową i zasypiał, aż kiedy słońce rozproszyło poranne mgły, Ar Apa pełen był entuzjazmu i wiary we własne siły. Przystanął zadyszany, nabrał powietrza i wrzasnął tak, że wszystkich pobudził.
— Ar Apa abu! Czas na ogniste przejście i oczyszczenie bydła!
Wojownicy poruszyli się, odkrzyknęli radośnie, dopili resztki piwa i ruszyli gromadnie pod zagrody dla zwierząt, by sobie ulżyć. W powietrzu rozniósł się przykry zapach uryny.
Gdy Ason się obudził, Inteb i Aias byli już obok. Razem z innymi wyszli przed grodzisko. Kobiety z dziećmi ciągnęły tu już dwie wielkie plecionki, które przygotowano poprzedniego dnia.
Leżąc na bokach przypominały wielkie kosze dwa razy wyższe od człowieka, dość obszerne, o nieregularnych kształtach. Rzucono je po obu stronach głównego wejścia do grodziska, tymczasem z jakiegoś zamknięcia wewnątrz murów przyprowadzono pięciu mężczyzn. Musieli chyba mieć spętane nogi, potykali bowiem się i padali co chwila, ale ostrze włóczni zmuszało ich do dalszych wysiłków. Dźwigali się na nogi, co też nie było łatwe, jako że ręce związano im na plecach. Bez wątpienia byli to wojownicy Yernich, z pobielonymi wąsami i włosami, chociaż Ason nie widział przedtem żadnego z nich. Krzyknął na najbliższego wojownika pytając, co to za więźniowie, ale żeby usłyszeć odpowiedź, musiał obrócić mężczyznę ku sobie.
— Oni? Złodzieje, tchórzliwi złodzieje. Przyszli w nocy, żeby ukraść nam bydło, ale dojrzeliśmy ich. Są z Dun Finmog, ale już tam nie wrócą! — roześmiał się i tak jak inni cisnął w mężczyzn krowim plackiem.
Całą piątkę wyprowadzono za mury, gdzie otoczyła ich liczna straż. Tam rozcięto im więzy i wepchnięto trzech do jednej, dwóch do drugiej plecionki. Następnie wojownicy wparli ramiona w wiklinę i ustawili obie konstrukcje prosto, wylotami na ziemi. Teraz było widać, co kosze mają sobą przedstawiać.
Były to łby byków. Nozdrza pomalowano ochrą, oczy na czarno z białymi środkami. Długie, naturalnie wygięte gałęzie służyły za rogi. Odwzorowanie było prymitywne, ale rozpoznawalne. Podparto je drągami, by nic nie mogło ich przewrócić i otoczono szczapami drewna. Wszystkim dyrygował ten sam druid, który poprzedniego dnia prowadził ceremonię pogrzebową. Pomagało mu dwóch młodszych mężczyzn w takich samych, długich szatach. Więźniowie wczepili palce w wiklinę i z przerażeniem spojrzeli na druida. Tłum ucichł.
— Jak węże ciche podpełzliście tu na brzuchach, jak gronostaje podkradliście się pod zagrody. Jak duchy nocy przybyliście z Dun Finmog i wiecie dobrze, co was przywiodło. Bydło z Dun Finmog pada, a wy dzwonicie ze strachu zębami. Wiecie, że najlepsze bydło jest tutaj, tu są najbardziej tłuste krowy, ale nasi wojownicy czuwają! — Podniósł się krzyk i łomot, posypały się wyzwiska. Druid jednak nie przerwał.
— Stu i stu was już przyszło i stu, i stu zostało zabitych. Wasze głowy piętrzą się wyżej niż grodzisko. Ale pięciu wzięto żywcem, bo trzeba kogoś pojmać, bo nadszedł czas Samhain i pora oczyszczenia bydła. Oto czemu jeszcze żyjecie.
Znów podniósł się zgiełk, ale druid uciszył wszystkich. Wstał, uniósł jedną nogę.
— Jedna stopa — zawołał i jeszcze wolniej uniósł rękę.
— Jedna dłoń — powiedział jeszcze głośniej i wskazał na uwięzionych.
— Jedno oko! — wrzasnął, pochylił głowę i przymknął lewą powiekę. — Gińcie, płońcie, gińcie, gińcie, gińcie!
Druid zakończył swoje wystąpienie i zaczęła się rozrywkowa część imprezy. Wojownicy przynieśli z ogniska płonące głownie i cisnęli je w suche drewno ułożone wokół wiklinowych łbów. Mężczyźni wewnątrz zakaszleli od dymu, potem podnieśli wrzask. Płomienie lizały im stopy. Wspięli się jak najwyżej, usiłując uciec przed gorącem, a widzowie aż popłakali się ze śmiechu, obserwując ich wysiłki. Dzieci i kobiety utworzyły tymczasem szpaler łączący wejście do grodziska z najbliższą zagrodą dla bydła. Otwarto furtkę i pognano ryczące ze strachu krowy drogą między dwoma płonącymi konstrukcjami. Ludzi wewnątrz strawił ogień i już nie krzyczeli. Do czasu gdy ostatnie sztuki bydła pokonały oczyszczające przejście i zniknęły w grodzisku, ogień prawie przygasł i zabawa dobiegła końca.
Wojownicy zaczęli wracać do kręgu wokół pełnego popiołu paleniska rady. Dłubali przy tym ostentacyjnie w zębach, wypluwając włókienka mięsa. Starannie omijali jednak miseczki z mlekiem, które kobiety ustawiły przy wejściu do grodziska. Mleko to przeznaczone było dla pożywienia dusz zmarłych, które wraz z nastaniem jesieni nie chciały marznąć na cmentarzu, lecz wrócić z bydłem na zimę do domu. Wojownicy zażądali znów piwa. Ar Apa zjawił się tu przed wszystkimi i stał teraz przed pobielonym łukiem. Nie wybrał tego miejsca przypadkiem. Jeśli tylko jakiś inny wojownik podchodził za blisko, Ar Apa unosił groźnie topór. Tamten wahał się i uznawał ostatecznie za stosowne usiąść wraz z innymi. Jednak gdy Ar Apa dojrzał Asona, zamachał na niego, przyzywając go do siebie.
— Czy usiądziesz obok mnie? — spytał.
— A co to będzie oznaczać?
— Ze skoro siedzisz, to nie chcesz zostać wodzem-bykiem, a tylko mnie popierasz.
Ason zastanowił się przez chwilę.
— Jeśli poprę cię teraz i zostaniesz wodzem, czy nie zapomnisz tego?
— Nigdy! — Ar Apa spojrzał ogniście na Mykeńczyka i uderzył toporem o tarczę. — Mam najdłuższą pamięć, mam najmocniejsze ramiona. Nie zapomnę!
Nikt nie sprzeciwił się wyborowi Ar Apy, a w każdym razie nikt nie ośmielił się głośno zaprotestować przeciwko sojuszowi topora i miecza. Wieść o rozpoczęciu ceremonii rozchodziła się szybko i tłum rósł z każdą chwilą. Ar Apa siadł przed łukiem i popijał piwo, przytakując od czasu do czasu skinieniem głowy, druid tymczasem chodził tam i z powrotem przed kandydatem, wychwalając głośno jego czyny, i nikomu nie wadziło, że czyny te i rzekome umiejętności, które czyniły go kimś wyjątkowym, to zwykłe bajędy. Był to zabieg czysto rytualny. Druid wyliczył nawet wszystkich przodków Ar Apy, sięgając jakimś cudem aż do zamierzchłej przeszłości. Publiczność reagowała ze zrozumieniem, czasem nawet przyklaskiwała, szczególnie wtedy, gdy mowa była o niezbyt dawnych wydarzeniach, jak na przykład o zwycięskich zmaganiach Ar Apy z tajemniczymi ciemnymi siłami, co odnosić się miało zapewne do Mrocznego Męża. Potem druid opisał potężnych i odzianych w brąz sojuszników kandydata. Na to Ar Apa wstał powoli i podszedł do druida.
— Powiedz nam — krzyknął — czy dzisiejszy dzień jest szczególny?! Czy przychylniejszy jest od innych?! Co może przynieść nam dobrego?!
Zapadła martwa cisza i wszyscy patrzeli, jak druid zamyka jedno oko i zerka na chmury, jak obraca się przy tym na pięcie szukając na niebie znaków. Musiał coś dojrzeć, zatrzymał się bowiem nagle i zakrył oko dłonią, jakby porażony wizją. Co dzielniejsi wojownicy też spojrzeli na chmury, ale większość nie śmiała podnieść głów. Zapadła niczym nie zmącona cisza.
— Widzę kształt — powiedział druid i dotknął drągów, co miało dodać mu siły. Na Ar Apę nawet nie spojrzał. — Kształt. Kształt ma coś z dwugłowego topora, może być ze złota. Za nim mrok. Ciemność. Jeśli dzisiaj stanie się tak, że wojownik dwugłowego topora stanie w obronie tego ludu, przewyższy w bitwie wszystkich innych. Ale krótkie będzie jego życie, jeśli to uczyni.
Wszystkie oczy skupiły się na Ar Apie, który wykrzyczał teraz rytualną odpowiedź.
— A co mnie to obchodzi? Mam dwugłowy topór. I co z tego, że będę żyć tylko jeden dzień i jedną noc! Wszyscy mnie zapamiętają, ponieważ pamięć o czynach trwa wiecznie.
Powoli, z namaszczeniem, druid sięgnął za pazuchę i wydobył krótką gałązkę pokrytą złocistymi liśćmi. Były to liście dębu. Musnął nimi poprzeczną belkę i niskim głosem zaintonował:
— Dotykam Dobrego Rębacza, Niszczyciela, dotykam go.
Potem odwrócił się, by przesunąć liśćmi po czole Ar Apy.
— Ar Apa Uercinquitrix! — zawołał.
— Ar Apa Uercinquitrix! — odkrzyknął tłum.
Następnie musnął lewą uniesioną dłoń Ar Apy.
— Dotykam Cudownego, on jest naszym stwórcą, Ar Apa Uercinquitrix! — Widzowie znów odpowiedzieli chórem. Druid odwrócił wodza i przesunął mu gałązkę po plecach. Ar Apa zacisnął pięści. Oto było wyniesienie, które dodawało mu sił.
— A teraz dotykam jej, Pani Kurhanów, naszej Matki Ziemi, naszej Opiekunki — zaśpiewał druid, muskając prawą dłoń Ar Apy i jego prawe ramię.
— Ar Apa Uercinquitrix! — krzyknęli wszyscy raz, drugi i trzeci i wiwatowali długo na cześć nowego wodza, nowego byka, który stał teraz przed nimi dumny i szczęśliwy.
Ktoś pociągnął Asona za ramię i młodzieniec strącił niecierpliwie cudzą dłoń. Gdy ta wpiła się znowu, Ason sięgnął ze złością po miecz, ale to była Naikeri. Musiała mocno wytężać płuca, by Mykeńczyk ją usłyszał.
— Jeden z moich ludzi przybył z wiadomością. Dwa dni temu przybyła do kopalni grupa wielkich mężów z rogami na hełmach, najpewniej Geramani. Zaraz odeszli i już ich tam nie ma.
— Co mówisz? Że jak? — Ason miał złe przeczucia. — Kopalnia…?
— Niczego nie zniszczyli, ale zabrali wszystkie metalowe krążki, które tam trzymaliście.
Wzięli cynę.
Dnia ubywało, aż zrobiło się go mniej, niż kiedykolwiek na Argolidzie, noce zaś ciągnęły się bez końca. Niekiedy trudno było nawet ustalić, czy słońce już wzeszło, niebo bowiem zanosiło się grubymi chmurami i przeraźliwie zimna mżawka zraszała ponury las. W ten sposób szare południe niewiele różniło się od północy. Opróżnione przez rabusiów składowisko cyny zapełniało się z bolesną powolnością. Chłód i wilgoć sprawiały, że chłopcy zatrudnieni w kopalni często buntowali się i ledwo spuściło się ich z oka, zaraz uciekali. Nawet węgle paliły się gorzej i przygasały, brakło bowiem suchego drewna na podpałkę.
Od powrotu z Dun Ar Apa, Ason zmienił się znacznie. Nie chciał przyznać się do porażki, przynajmniej głośno i z zimną zaciętością nie ustawał w pracy, wciąż wydobywając i wytapiając cynę. Codziennie wychodził jeszcze przed świtem do lasu, by ściąć dość drewna potrzebnego do podsycania ognia w piecach. Spał niewiele, często przez całą noc pilnował paleniska, jakby to jego własna siła decydowała o wytopie. Robił wszystko, by kopalnia mogła działać, ale nie wspominał już o mykeńskim statku, który miał rychło przypłynąć. Zima odbierała wszelką nadzieję, bo kto odważy się stawić czoło oceanicznym sztormom, szczególnie silnym o tej porze roku? Jeśli statek nie przybędzie, cała ich praca okaże się daremna. Czy Mykeny jeszcze istnieją? A może zjednoczeni z innymi miastami Argolidy Atlantydzi wybili wojowników Perimedesa, a samo miasto zrównali z ziemią? Wszystko było możliwe. Zostaną tu, na krańcu świata, gromadząc cynowe dyski, aż zestarzeją się i umrą. I tyle. Tak się to skończy. Ason nie chciał rozmawiać o podobnych sprawach, nie odpowiadał też na pytania, gdy ktoś poruszał ten temat. Aias wyglądał na całkiem szczęśliwego, nowy tryb życia w zupełności mu odpowiadał, jednak Inteb nie potrafił zapomnieć, kim był kiedyś. Świadomość beznadziei dokuczała mu jak bolący ząb. Wiedział, że martwi się na daremno, ale nie potrafił przestać.
— Umrzemy tutaj i nikt nawet się nie dowie. I nikt po nas nie zapłacze. Paskudne miejsce.
Mówiąc to dyszał ciężko, nieprzywykły do prac tak ciężkich jak ścinanie drzew. Przez ostatnie miesiące wprawił się nieco w operowaniu brązowym toporem i potrafił wbić go w pień pod właściwym kątem. Do lasu wybrał się tego dnia z Asonem, by pomóc młodzieńcowi, no i żeby się rozgrzać. Deszcze ustały, ale pojawił się śnieg. Padał od czasu do czasu. Pokrył cienką warstwą ziemię i było go więcej tylko wokół pni drzew. Palce drętwiały dziwnie, gdy się go dotykało. Inteb nie zdołał polubić śniegu i, co więcej, nienawidził jego czystej bieli.
— Umieraj tutaj — mruknął pod nosem, a Ason nie odpowiedział, tylko wytarł wilgotne dłonie w ubranie i znów zamachał toporem. Pień zaskrzypiał i zaczął pękać, odsunęli się więc i poczekali, aż drzewo padnie z hukiem. Ason cisnął siekierę na ziemię i pociągnął spory łyk z zabranego do lasu garnka.
— Rozmawiałem z ojcem Naikeri, starym Lerem — powiedział Inteb, głównie po to, by zmącić nienawistną ciszę lasu. — Obecnie jest ślepy, ale kiedyś sporo podróżował. Wie wszystko o tej wyspie i o jeszcze jednej, bardziej wysuniętej na północ. Ta druga to Domnann, gdzie żyje większość ich ludu. Wie nawet, skąd przybyli Geramani. Powiada, że oni handlują z Atlantydą, i ja mu wierzę. To stamtąd dostają egipskie paciorki i inne rzeczy. Płyną na wielkich łodziach do wielkiej rzeki na południu, nazywa się jakoś z cudzoziemska, nie pamiętam jak. Mieszkają w górze rzeki. Ler mówi, że jeśli popłynie się tą rzeką dość daleko, to wtedy trafia się na inną rzekę, która wpada do innego morza. Jeśli nie kłamie, co też jest możliwe, albo nie wymyślił sobie sam całej tej historii, to może chodzić o Danube, rzekę która wpada do Morza Wschodniego. Wiemy, że Atlantydzi plączą się wszędzie wzdłuż koryta tej rzeki, mają tam swoje kopalnie cyny, przez co Geramani znają ten metal. Bo i czemu inaczej mieliby ją kraść? Bez wątpienia sprzedali naszą cynę Atlantydom. A jeśli oni mogli to zrobić, to my też możemy.
Aż się cofnął, gdy Ason spojrzał nań lodowato, pokazując jednak, że słucha.
— Nie, Asonie. Źle mnie zrozumiałeś. Nie, żebyśmy mieli prowadzić taki handel, myślę o naszym powrocie do Argolidy. Tylko o powrocie. Nic tu po nas. Wybieramy cynę z ziemi, ale co z niej mamy? Wiem, że chcesz wrócić do Myken. Możemy to zrobić.
Ason wbił tylko ostrze w kolejny pień i to była jego odpowiedź. Inteb westchnął, wzruszył z rezygnacją ramionami i zajął się obcinaniem gałązek z powalonego poprzednio drzewa.
Było już prawie ciemno, gdy przyciągnęli drewno w pobliże kopalni i ułożyli je obok pieców. Trzęsący się z zimna i wilgoci chłopcy znikali właśnie w swoich kwaterach, gdzie zamykano ich na całą noc. Aias przysiadł przy ogniu i powąchał aromatyczną parę dobywającą się z bulgoczącego kociołka. Naikeri przyniosła bez pytania garniec piwa. Okryta wieloma warstwami odzieży wyglądała dość niezgrabnie.
— Zostały tylko dwa — powiedziała, nie kierując tych słów do nikogo konkretnego. Na północy zimą to normalna sprawa. Zapasy kurczą się, aż w końcu znikają i wtedy wszystko zależy od tego, czy uda się cokolwiek upolować.
— Widziałem tropy saren — powiedział Ason i wszyscy pomyśleli o tym samym. — Drewna starczy na jakieś dwa dni. Jutro rano wyruszę na polowanie.
— Też mogę iść. Poniosę mięso — zaproponował Aias.
— Ty pracuj tutaj. Nikogo mi nie trzeba.
I rzeczywiście. Na innych nie zwracał ostatnio prawie żadnej uwagi. Liczyli się o tyle, o ile pracowali. Naikeri złożyła ręce na piersiach i zastanowiła się, czemu od tak dawna już się do niej nie zbliżał. Wszyscy w gromadce czuli się coraz bardziej obco. Aias splunął w ogień, wpatrzony w płomienie Inteb wyobrażał sobie utęsknioną, cieplejszą krainę na południu.
— Syn siostry mego ojca zabił lochę — powiedziała Naikeri. — Były z nią dwa warchlaczki. Teraz ma trzy ciepłe skóry. — Zamieszała gęsty gulasz i oblizała łyżkę. — Słyszałam też, że wojownicy z Dun Uala przeprowadzili największy ostatnimi laty napad na stada w Dun Ar Apa. Wielu zginęło, stracili wiele krów.
Inteb jako jedyny nastawiał ucha. Zdawkowe wieści i plotki pochodziły od tych Albich, którzy niezależnie od pory roku wędrowali po wyspie. Wiedzieli całkiem sporo i rozgłaszali wszystko, prawdę i kłamstwa. Inteb wolałby jakieś bardziej cywilizowane źródło informacji, ale skoro niczego takiego nie było… Nie cierpiał Naikeri i nie miał najmniejszego zamiaru nawiązywać rozmowy, ale słuchanie to co innego.
— Kolejny chłopak uciekł dzisiaj — powiedział Aias, ale nikt nawet nie mrugnął. Ostatnio zdarzało się to aż nazbyt często.
Pewnego wieczoru, po całym dniu rąbania drewna, Aias i Inteb jak zwykle przysiedli się do Asona przy palenisku. Ason napełnił miskę gorącą strawą, dmuchnął na zawartość i uniósł naczynie do ust. Reszta uczyniła to samo. Danie było sycące i dobre, suszone mięso gotowane z ziarnem, z oczkami tłuszczu pływającymi na powierzchni. Na zewnątrz zawodził wicher, przez szpary między drzwiami a framugą wpadały drobiny śniegu. Szary blask dnia gasł nieodwołalnie i tylko las czernił się wkoło na tle ciemnego nieba. Kto żyw garnął się odruchowo do maleńkiej oazy światła i ciepła.
Coś zaszeleściło na zewnątrz, odgłos był słaby, ledwo przebił się przez wycie wiatru. Wiedziony instynktem myśliwego Ason uniósł czujnie głowę. Wstawał właśnie, gdy drzwi otwarły się gwałtownie i uderzyły o ścianę, omal nie urywając się ze skórzanych zawiasów.
W progu stał mężczyzna w zbroi. Hełm miał z brązu, brodę długą i pochylił się tak, jakby chciał zaraz zaatakować mieszkańców chaty. W dłoni trzymał długi, nagi miecz.
Mężczyźni przy ogniu sięgnęli gorączkowo po broń, tymczasem za pierwszym przybyszem w drzwiach pojawili się następni, a wszyscy z mieczami. I wszyscy też zastygli w miejscu, słysząc głos Asona.
— Atroclus!
Pierwszy ze zbrojnych otworzył szeroko usta ze zdumienia, powoli opuścił broń i zamrugał oczami, usiłując dojrzeć coś w mdłym blasku ognia. W końcu pojął, że to nie złudzenie.
— Asonie, bracie! Ale przecież ty nie żyjesz! — Miecz znów uniósł się groźnie, a Ason roześmiał się serdecznie.
— Trudniej mnie zabić niż myślisz, kuzynie Atroclu-sie. Długo by mówić, jak tu przybyłem. Ale po pierwsze, co z Mykenami i moim ojcem? Siadaj i opowiadaj.
Atroclus podszedł do ognia i otrząsnął śnieg z białego, wełnianego płaszcza. Pięciu innych wcisnęło się za nim, aż w chacie zrobiło się naprawdę ciasno. Wypuścili miecze i głośno przywitali się z Asonem, ten poznał ich i pozdrowił każdego z osobna zwracając się doń po imieniu. Na-ikeri podała w milczeniu piwo i wycofała się do wnęki, gdzie sypiała.
— Wiesz, co stało się na Therze? — spytał Atroclus. — Mówili, że tam zginąłeś.
— Uciekłem, jak widzisz. Czy wyspa została zniszczona? Czy Atlas zginął?
— Za dużo szczęścia jak na jeden raz. Wielu straciło życie, zatonął niejeden statek, ale Atlas uciekł wraz z dworem na Kretę. Ziemia trzęsła się jeszcze przez osiem dni, płomienie buchały z głębi i popiół pokrył całą wyspę, ale potem się uspokoiło. Ludzie wrócili i życie płynie dalej, chociaż słyszeliśmy, że grunt drga czasem pod stopami. Wszystko to mocno rozwścieczyło Atlasa, który uznał ponoć wybuch za atak na jego osobę. Teraz nawiedza zbrojnie wybrzeża Argolidy. Jego ludzie spustoszyli już Lernę i Nauplion. Pewnie szuka skarbów lub niewolników, by przebłagać swych bogów, nie wiemy dokładnie. Tak czy inaczej, wojuje też z nami i ciężkie dni nastały dla Myken. Kiedy Perimedes usłyszał o twojej śmierci, wpadł w rozpacz i postarzał się w oczach. Ale w potrzebie wojennej poniechał żałoby i poprowadził nas do walki. Wiele krwi popłynęło, wielu przyjaciół nigdy już nie ujrzysz. Dopiero późną jesienią daliśmy radę przygotować i statek, i załogę. Długo płynęliśmy, bo wiatry wiały przeciwne i pogoda nam nie sprzyjała. Dwakroć musieliśmy wyciągać statek na brzeg i naprawiać burty, ale przecież dotarliśmy. A teraz opowiedz nam o sobie i o tym, skąd ty się tu wziąłeś?
— Żaden problem, ale mam jeszcze jedno pytanie. Rozumiem, że masz więcej ludzi na statku i że jest między nimi metalurg, który poprowadzi kopalnię?
— Ludzi mam jeszcze siedemnastu, a wśród nich trzech metalurgów!
— Kopalnię ujrzą czynną, jest trochę cyny, piece płoną, a podpałaka leży zgromadzona pod ręką. Nie próżnowaliśmy.
Gadali do późna w nocy. Wypili całe piwo, aż w końcu Mykeńczycy zawinęli się w płaszcze i ułożyli do snu na podłodze. Ason ściągnął koce z Naikeri i wziął ją tak gwałtownie, wręcz brutalnie, że nie mogła powstrzymać okrzyków bólu. On roześmiał się tylko i nie przerwał, a Inteb, który obudził się i słyszał wszystko, naciągnął futra na głowę i próbował nie słyszeć tych obrzydliwych dlań odgłosów.
Ason wstał przed świtem. Gdy tylko się rozwidniło, obudził Atroclusa i razem ruszyli wzdłuż strumienia do morza, gdzie wielki statek spoczywał już na plaży, daleko ponad linią najwyższego przypływu. Przywitał się serdecznie z resztą załogi i przyjął poczęstunek niezwykły zaiste w tym zimnym kraju: ciepłe i słodkie wino z Myken czerpane z przytwierdzonej solidnie w kabinie amfory. Wzięli co trzeba z zapasów i zostawiwszy dwóch ludzi na straży wyruszyli razem do kopalni.
— Teraz będzie inaczej — powiedział Ason, prowadząc kompanię znajomą ścieżką. — Znajdziemy więcej chłopców do pracy, będzie miał kto ścinać drewno i będzie miał kto doglądać wytopu. Do wiosny zgromadzimy tyle cyny, że trzeba będzie wyrzucić balast, aby statek nie poszedł na dno. Wrócimy do Myken i Argolida znów się zjednoczy. Zepchniemy Atlasa do morza i skończymy z nim raz na zawsze.
Mężowie z Myken narzekali głośno na ziąb, ale pracowali. Po raz pierwszy Ason mógł odłożyć swój topór i pokierować jedynie budową nowych chat, tymczasem metalurdzy kiwali głową nad stosowanymi dotąd technikami wytopu i pospiesznie zaprowadzali własne porządki w tej dziedzinie. Dni były jasne, ale słońce grzało jak z łaski. Inteb i Ason znów stali się sobie bliżsi i często rozmawiali o podróży powrotnej, Naikeri zaś posmutniała wyraźnie i nie odzywała się do nikogo. Jeden Inteb zauważył tę odmianę i cieszył się skrycie. Sprawy miały się ku lepszemu. Ósmego dnia po przybyciu mykeńskiego statku strażnicy u wylotu doliny podnieśli alarm. Ason wyszedł sprawdzić, co to za nowy kłopot. Miał na sobie piękną zbroję, lśniącą jaśniej niż blade, zimowe słońce, w dłoni trzymał nowy, ostrzejszy miecz. Ze szczytu obwałowań dostrzegł trzech wojowników Yernich wyglądających niepewnie z lasu. Musieli dojrzeć Asona, wyszli bowiem powoli spomiędzy zarośli. Gdy podeszli bliżej, młodzieniec poznał Ar Apę i dwóch wojowników z jego szczepu.
— Ason Abu — zawołał Ar Apa unosząc dłoń z toporem i spoglądając podejrzliwie na stojących obok w pełnym rynsztunku Mykeńczyków.
— To moi przyjaciele — odkrzyknął Ason. — Nie ma powodu do obaw.
Uspokojeni tą deklaracją wojownicy weszli na teren kopalni. Przycupnęli przy ogniu w chacie i przyjęli poczęstunek. Ar Apa opisał najpierw malowniczo (i całkiem nieprawdziwie) podróż z grodziska i przeszedł do rzeczywistych powodów wizyty.
— Ciężka zima nadeszła. Było wiele napadów, straciliśmy wiele sztuk bydła. Najpierw przyszli z północy ludzie z Dun Moweg, potem z Dun Finmog, jeszcze bardziej na północy. Nie napadają na siebie nawzajem ani na Dun Uala, ale przechodzą przez tereny innych szczepów, by kraść nasze krowy i zabijać naszych wojowników.
Ostatnie słowa Ar Apa niemal wykrzyczał i uderzył styliskiem topora w klepisko. Jego kompani tupnęli i jęknęli rozgłośnie. Yerni uwielbiali ostentację, Ason zaś, który widywał już takie przedstawienia, doczekał spokojnie do końca. Kiedy emocje opadły, Ar Apa wygładził na nowo wąsy i przeszedł do konkretów.
— Teraz już wiem, czemu tak się dzieje. Teraz wiem, kto za tym stoi, wiem, kto zamieszkał w Dun Uala i daje ludziom błyskotki, by robili to, co chcą. Teraz już wiem. — Spojrzał na Asona i szybko odwrócił wzrok.
— Mroczny Mąż. — Ason wypowiedział głośno imię, którego Ar Apa nie mógł wciąż wykrztusić. — Znów burzy ludzi? Skąd wiesz?
Ar Apa wbił wzrok w sufit i udał, że po raz pierwszy widzi coś tak fascynującego jak dziura dymnika. Potem poskrobał tarczę, zdrapał nieco zaschniętego błota. Inteb przystanął milcząco z tyłu.
— Ktoś przyszedł do mnie — odparł w końcu Ar Apa. — Sam Uala przyszedł z kilkoma wojownikami i nie chciał walczyć, tylko rozmawiać. Druid przygotował wszystko co trzeba do spotkania wodzów-byków, obwiesiliśmy drewniane łuki naszymi skarbami i porozmawialiśmy. Pokazał mi dary, które dostał od… od tego, którego imię wymówiłeś. Rozmawialiśmy…
Ar Apa zastygł z otwartymi ustami, jakby zabrakło mu słów. Pot wystąpił wodzowi na czoło. Może zrobiło mu się gorąco od ognia, Ason jednak podejrzewał coś. Ar Apa wiedział coś, czego jednak nie mógł głośno powiedzieć.
— Zamierzają napaść znów na kopalnię? Jak ostatnim razem, wojownicy z wielu szczepów. O to chodzi, prawda?
Ar Apa przytaknął i odwrócił głowę.
— Słusznie robisz, przychodząc z tym do mnie, miast przyłączyć się do nich. Gdzie jest Mroczny Mąż?
— W Dun Uala.
Dla Asona wszystko było jasne. Kopalnię mógł zostawić pod opieką fachowców, a wojowników poprowadzić do boju. Trzeba zająć się tym Mrocznym Mężem, duch to czy człowiek, bo inaczej nie będzie kresu kłopotom. Ason wiedział, jak to uczynić.
— Mam zbrojnych pod swoją komendą — powiedział. — Pancernych i niezwyciężonych. Pójdziemy na Dun Uala, by zabić Mrocznego Męża. Czy zbierzesz wojowników ze swego szczepu, by pójść z nami?
— Mroczny Mąż… — Ar Apa był na tyle wstrząśnięty, że aż zapomniał się i wymówił głośno straszne imię.
— Uala i jego ludzie nie dotrzymają nam pola. Zabijemy ich. Twoje będzie bydło, zemsta, złoto i skarby.
— Pójdę z wami — powiedział Ar Apa podejmując w jednej chwili decyzję. Teraz myślał już tylko o łupach czekających nań w Dun Uala, największym, najbogatszym i najpotężniejszym z wszystkich grodzisk Yernich. Ślina napłynęła mu do ust, gdy wyobraził sobie przyszłe zdobycze. Splunął w ogień i roześmiał się głośno.
Nadeszło święto Imbolc, czas wesołości i pierwszy znak, że uścisk zimy zaczyna z wolna słabnąć. Stłoczone w zagrodach pod mieszkaniami kobiet bydło pożerało ostatki paszy zgromadzonej w grodziskach jeszcze jesienią, a na pastwiskach pojawiały się pierwsze źdźbła trawy. Rodziły się cielęta i jagnięta. Świat budził się znów do życia i było co świętować, tym bardziej że nastawiono świeże mleko na fermentację. Piwo uwarzone z zeszłorocznego zboża dawno już się skończyło. Teraz wojownicy, znów radośnie zalani, mogli wylegiwać się w słońcu i zerkać z murawy na kobiety wyprowadzające inwentarz. Zwierzęta były osłabione; skutkiem skąpych, zimowych racji pożywienia i braku przestrzeni w oborach ledwo powłóczyły nogami, ale świeża zieleń trawy gwarantowała, że szybko odzyskają siły.
Dun Moweg było typowym grodziskiem Yernich. I tutaj mieszkania wojowników wzniesiono na obwałowaniach, zaś przestrzeń na szczycie była idealnym miejscem, by wygrzewać się w miłym słoneczku, szczególnie wobec obfitości świeżego napitku. Wojownicy zlegli zatem, wódz między nimi. Moweg wspominał barwnie minione wyprawy, zdobycze i rzezie, kiedy w grodzisku pojawili się zbrojni.
Mimo metalowych strojów i broni podeszli po cichu, za nimi skradały się pobielone postacie wojowników Ar Apy. Gospodarze byli wstrząśnięci wizytą. Przecież wszyscy wiedzieli, że Imbolc nie jest czasem wojen ani napaści.
— Ty jesteś Moweg — powiedział Ason, spoglądając spod okapu hełmu na ciężko zdumionego męża siedzącego wciąż na ziemi przed progiem domu.
— To on — wtrącił się Ar Apa podchodząc bliżej. Kopnął Mowega w żebra i dźwignął jęczącego na nogi. Przewrócił przy tym miskę, z której tamten popijał. Napitek z mleka od kradzionych krów. Ason odsunął Ar Apę, zanim doszło do bitki.
Mowega nie trzeba było długo przekonywać i rychło zrewidował swoje dotychczasowe sojusze. W zasadzie lojalny był jedynie w stosunku do własnej osoby. Owszem, dostał to i owo od Mrocznego Męża i dokonywał napadów, ale to było kiedyś. Wobec perspektywy zdobycia Dun Uala wszystkie dotychczasowe dary bledły. Nawet najbogatsze i największe grodzisko nie obroni się przed wojownikami dwóch szczepów i tymi ludźmi w twardych zbrojach. Wódz dobrze pamiętał (i było to przykre wspomnienie), ile szkód spowodowało trzech tylko pancernych mężów, gdy zaatakował ich w kopalni. A teraz było ich nie trzech, ale o wiele więcej, więcej niż palców u obu rąk. I tym razem mieli walczyć po tej samej stronie.
Przybysze zostali na noc w grodzisku. Przy okazji wypili świeżo sfermentowane mleko do ostatniej kropelki. Aias, który mógł wreszcie zostawić nadzór nad kopalnią innym, też wybrał się tym razem na wojnę i obiecał nawet, że będzie używał nie pięści, ale miecza. Inteb wyglądał wspaniale w pożyczonej zbroi i choć nie miał serca do walki, to chciał jednak być blisko Asona i jak najdalej od Naikeri. Siedli razem przy ogniu. Popijali umiarkowanie, inni jednak w pełni zażywali rozkoszy święta.
— Bez wątpienia zwyciężymy — powiedział Inteb.
— Musimy nie tylko zwyciężyć, ale trzeba jeszcze pojmać i zabić Mrocznego Męża. Jeśli znów ucieknie, to zacznie się wszystko od nowa na północy. Żywy zawsze będzie nam sprawiał kłopoty. Tym razem ma zginąć.
— Jaki masz plan?
Ason narysował na ziemi koło.
— Powiadają, że Dun Uala to zwykłe grodzisko, tyle że większe. Jedno lub dwa wejścia, pokoje wojowników znajdują się na murach. Musimy ich zaskoczyć, atakując ze wszystkich stron jednocześnie i zatrzymać te szczury w dziurach.
— Ale jak? Atak w nocy czy o świcie?
— Nie, to niemożliwe wobec takiej liczby. Usłyszą nas albo zobaczą i ostrzegą grodzisko. Musimy działać szybko. Podobno to jeden dzień marszu. Jeśli wyjdziemy o świcie i ruszymy żwawo, to wyprzedzimy wieść o naszym pochodzie.
Inteb spojrzał wkoło na pijanych wojów.
— Im się to nie spodoba.
— To ich sprawa. Wygranie bitwy i wzięcie grodziska to tylko połowa roboty. Muszę mieć Mrocznego Męża.
Niebo było jeszcze całkiem czarne, gdy Ason zarządził pobudkę. Rozległy się jęki pijanych mężczyzn, teraz budzonych. Pozwolono im jeszcze zjeść coś i wypić, tak że o pierwszym brzasku oddział wyruszył w drogę. Yerni narzekali na stan swych wąsów i czupryn, ale Ason obiecał, że da im jeszcze chwilę przed bitwą, by mogli pobielić je należycie. Prowadził miarowym krokiem, czasem lekkim truchtem, czasem zwalniając do marszu, ale nie przystawał. Rozpadał się deszcz, który utrudniał im wędrówkę aż do południa, kiedy przekroczyli rzekę wyznaczającą granicę między terenami dwóch szczepów. Pagórki zmalały, ustępując miejsca rozległej równinie widocznej aż po horyzont. Tylko gdzieniegdzie rosły skromne kępy drzew. Dotarli do chaty zamieszkanej przez byłego wojownika. Próbował uciec do grodziska, ale dogonili go i ścięli. Podczas krótkiego postoju zjedli wszystko, co znaleźli w gospodarstwie i pospieszyli dalej. Przed nimi rysowały się już koliste mury grodziska, nad nim unosiły się smużki dymu z kuchennych palenisk. Tutaj Ason zarządził jeszcze jeden postój. Niecierpliwie odczekał, aż wojownicy Yernich pobielą co trzeba i ruszył na dun.
Gospodarze oczekiwali już na murach, widać jednak zostali ostrzeżeni. Atakujący Yerni przystanęli i zaczęli obrzucać przeciwników obelgami, Ason jednak nie miał ochoty czekać, aż obyczajowi stanie się zadość. Mykeńczycy utworzyli tyralierę na tyle rzadką, by każdy mógł swobodnie poruszać mieczem. Ason poprowadził do ataku. Przeszli rów i zaczęli wspinać się na mury. Wojownicy ciskali w nich kamieniami, których zdawali się mieć całkiem spory zapas, ale te odbijały się od tarcz i zbroi nie czyniąc nikomu krzywdy. Po chwili Mykeńczycy byli już na szczycie.
Zabijali każdego, kto stanął im na drodze. Cały czas parli na wroga, zostawiając za sobą tylko trupy. Nawet Inteb, który pozostawał w tle, zbliżył się do Asona i zza jego pleców wyskoczył z mieczem na jednego z obrońców. Wbił ostrze w żołądek tamtego. Trafiony jęknął upiornie, wypuścił topór, runął na ziemię i przycisnął dłonie do silnie krwawiącej rany. Intebowi zrobiło się niedobrze i nie pchał się już więcej do przodu. Potem omal nie został zadeptany przez Yernich, którzy zachęceni trwającą masakrą też postanowili czym prędzej dołożyć swoje.
Walczący rozproszyli się, tworząc rozwrzeszczane grupki, coraz mniejsze wszakże. Wojownicy Dun Uala byli nader liczni, liczniejsi niż Yerni z obu atakujących szczepów i walczyli o życie. Gdyby nie pomoc ciężkozbrojnych Mykeńczyków i uczyniona przez nich na początku jatka, odparliby nieprzyjacielski atak bez trudu. Walczyli dzielnie, ale ginęli kolejno, tak zatem rychło niedobitki wpadły w panikę i rzuciły się do ucieczki. Niektórzy próbowali skryć się w pokojach kobiet, ale wyjący wściekle prześladowcy i tak ich dopadali. Ason pogonił za jednym z takich przerażonych wojowników, dźgając go przy tym jedynie w plecy i zmuszając w ten sposób do szybszego biegu. Pognali przez puste kwatery na balkon. Piszczące kobiety pierzchały im z drogi. Ranny Yerni skoczył na ziemię. Odziany w ciężki pancerz Ason musiał zejść za nim powoli po pociętej karbami belce. Chciał wznowić pogoń, ale wojownik tylko skulił się za jednym z wysokich, niebieskawych kamieni na dziedzińcu. Jęcząc z bólu odrzucił topór jak najdalej i padł na ziemię błagając, aby go oszczędzić.
Ason obrócił się i ujrzał, że inni czynią to samo. Walka dobiegła już prawie końca, toczyło się jeszcze kilka pojedynków, odosobnione postacie miotały się pomiędzy podwójnym półkolem głazów pośrodku grodziska. Kiedy jednak i ci ujrzeli, co się dzieje, też rzucili swoje topory.
— Zaprowadź mnie do Mrocznego Męża — powiedział Ason do leżącego przed nim wojownika i przycisnął mu zakrwawione ostrze do skóry. Ten zerwał się blady ze strachu i ruszył ku wyjściu z grodziska. Ason za nim. Przepchnęli się przez tłum radosnych Yernich, którzy zdążyli już poobcinać całkiem sporo głów. Po bokach zawodziły miejscowe kobiety. Jeden z wojowników, dla którego nie starczyło już widać zdobyczy, odnosił właśnie pomniejsze, niejako zastępcze zwycięstwo nad dziewczyną, którą powalił na ziemię między rannymi i zabitymi. Wkoło stały kręgiem dzieci. Ssały brudne paluchy i przyglądały się widowisku.
We wskazanym wnętrzu panował taki sam mrok i taki sam jak poprzednio, obcy zapach. I tym razem również brakowało lokatora.
— Musi gdzieś tu być! — krzyknął Ason, obalając wojownika na ziemię i uderzając go bokiem tarczy w twarz. Ten zawył i bełkocząc coś odpełzł na bok.
— Był tu. Wiem, że był. Ale ktoś nas ostrzegł, wiedzieli, że idziecie, powiedzieli nam, to wzięliśmy topory. Może wtedy uciekł, nie bij mnie, nie wiem.
Asonowi rychło przeszedł pierwszy gniew i młodzieniec zebrał myśli. Mroczny Mąż nie mógł być daleko. Ostrzeżenie przyszło tuż przed walką, zatem pościg ma szansę powodzenia. Ale gdzie poszedł? Do następnego grodziska na północy, do Dun Finmog. Nigdzie indziej nie znajdzie schronienia. Da się go złapać. Ason kopnął jeńca i kazał mu wstać.
— Pokaż mi drogę do Dun Finmog. Tę najkrótszą.
Równina nie dawała żadnej osłony. Ason rzucił się biegiem, przed sobą gnał rannego Yerni. Wystarczyło wspiąć się na niewielkie wzniesienie, by dojrzeć w dali trzy maszerujące na północ postacie. Ason wrzasnął radośnie, odepchnął wojownika i mimo ciężaru zbroi pobiegł, jak mógł najszybciej. Zapomniał nawet o zmęczeniu. Byle tylko dopaść tych trzech; Mroczny Mąż musi być jednym z nich.
Będąc już bliżej poznał, że wśród uciekających są dwie kobiety. Spódnice powiewały im wkoło łydek, gdy biegły niezgrabnie z ciężkimi tobołami na plecach. Jedna obejrzała się i pisnęła ze strachu, przez co obie przystanęły po chwili, cisnęły bagaże na ziemię, krzyknęły i uciekły, każda w innym kierunku. Mężczyzna próbował ścigać jedną z nich, zawahał się, wrócił do tobołków, w końcu zamarł w miejscu i skłonił się głęboko, widząc zdyszanego Asona tuż obok siebie. Wyprostowawszy grzbiet złożył obie dłonie na piersi i przemówił wysokim głosem. Nieco przy tym seplenił.
— Witam cię, szlachetny Asonie, synu Perimedesa, któregoś dnia królu Myken. Wszyscy czczą Asona!
Był to mężczyzna stary i tłusty, z siwymi, długimi do ramion włosami, skręconymi w namaszczone starannie kudły. Ubrany był bogato i kolorowo, w sięgającą kostek ciemnoniebieską, obszytą czernią szatę i wyszywaną czapeczkę bez ronda. Podobnie ciemne naszycia widniały na pasie tkaniny, którą niczym pelerynę narzucił na ramiona. Z pasa zwisał misternie zdobiony klejnotami miecz. Ason uniósł ostrze, gdy mężczyzna sięgnął po swoją broń, ale Mroczny Mąż tylko odpiął miecz i odrzucił go od siebie.
— Kim jesteś? Skąd mnie znasz? — spytał Ason.
— Wszyscy znają Asona i wiedzą o jego czynach. Jestem Sethsus i mogę ci być pomocny.
— Jesteś Mrocznym Mężem, tym który podburzał Yernich przeciwko mnie. Pora ci umierać. — Ason uniósł miecz i postąpił krok, ale Sethsus padł na twarz. Był naprawdę przerażony, skóra poszarzała mu niczym popiół.
— Nie, Asonie, panie z Argolidy, posłuchaj. Mam ci wiele do powiedzenia, mogę ci pomóc. Możesz mieć złoto, możesz zdobyć wielkie skarby. — Przypadł do najbliższego tobołka i rozwiązał go drżącymi palcami. Ze środka wyciągnął garść złotej biżuterii. Podał ją Asonowi. — To może być twoje. Będę ci wsparciem.
— Skąd przybyłeś? Co tu robisz ze swoim złotem?
Sethsus uspokoił się nieco widząc, że nie umrze od razu.
Wstał. W dłoni ściskał wciąż złote topory i dyski.
— Jestem zwykłym kupcem, który kupuje, sprzedaje i czerpie z tego małe dochody, akurat by przeżyć. Moim miastem jest Troja, tak strasznie odległa, ale tam już mnie nie chcą. Są takie rzeczy na tym świecie, którymi wielcy wojownicy powinni pogardzać, jedną z nich jest polityka, walka o władzę. Jedno przekleństwo. Teraz rządzą tam inni, którzy nie lubią Sethsusa i musi on przez to błąkać się po krańcach świata, bo tam tylko może przeżyć. Daleko podróżowałem, z wieloma handlowałem nad rzekami, w obozach i miastach. Do Dun Uala przybyłem, bo leży na skrzyżowaniu szlaków. Ze wschodu i południa płynie tu bursztyn, jest też brąz i inne jeszcze świetne towary. Z północy przychodzą Albi i przynoszą czerwone złoto z zielonej wyspy. Zostałem tutaj i pracowałem, by mieć z czego żyć.
— Kłamiesz i tyle, grubasie ze zgniłej Troi. Znam was, Trojańczyków, znam wasze języki giętkie jak grzbiet węża. Prawda nie chce ci przejść przez gardło. To, co mówisz, to wierutne kłamstwo. Masz mnie za głupca? — Wyjął z rąk Trojanina kawałek złota. — Topór o dwóch ostrzach, topór Atlantydy. Jesteś na ich żołdzie.
— To prawda, że handluję z Atlantydami, każdy stara się jak może…
— Bzdury. Mówisz, że przybyłeś tu po złoto. Czy po to właśnie sam tyle złota przyniosłeś? — Sethsusa zatkało na chwilę, a Ason uśmiechnął się ponuro. Wiedział, że jest blisko prawdy. — Byłeś w Dun Der Dak, aż tam przybyłem. Nie handlowałeś, ale pilnowałeś kopalni. Na co ci cyna? — Ason przypomniał sobie o napaści i wezbrał w nim gniew. Przycisnął ostrze do policzka Trojańczyka, aż tamtemu krew spłynęła po twarzy.
— Tak! Niech mnie wielki Baal ratuje, prawdę mówię i tylko prawdę. Słaby jestem, wiem, ale nie zabijaj mnie miłosierny Asonie. Sprzedałem informację Geremanim, aby mogli wziąć cynę z doliny, bo oni wiedzą, jak ten metal obrabiać. Tak, przyjmowałem dary od Atlantydów, biedak musi nagiąć się do ich woli. Nie podobało im się, że w kopalni dobywają cynę dla Myken. Nie możesz mnie przecież za to winić, prawda? To kwestia polityki. Źle czyniłem pomagając im, teraz to widzę. Ale mogę się zmienić, już teraz mądrzejszy pełzam przed tobą, potężny Asonie. Mogę ci pomóc, bardzo pomóc, wiem niejedno.
— Nie — odparł Ason chłodno wznosząc miecz. — Czyżbyś tak szybko zapomniał o śmierci moich pobratymców? To przez ciebie Yerni ich wymordowali. Giń, Trojaninie.
Sethsus pisnął jak kobieta i odskoczył, osłaniając głowę rękami. Świsnął miecz i na ścieżkę spadła ucięta w nadgarstku dłoń. W zaciśniętych palcach tkwił wciąż zakrwawiony, złoty dysk. Ranny spojrzał na kikut, krzyknął jeszcze głośniej i krzyczał tak aż do chwili, gdy ostrze wbiło mu się w kark.
Było już ciemno, gdy Yerni przywlekli ciało Sethsusa do grodziska. Obwiązali mu kostki u nóg skórzanymi linami i pospieszali jak tylko się dało, nawet bowiem martwy Mroczny Mąż budził w nich sporo lęku. Przewleczone po białym pyle równiny ciało zległo w końcu samotnie obok ogniska rady; nikt nie chciał usiąść obok.
Łupienie grodziska postępowało w najlepsze. Nigdy jeszcze nie zdarzyło się tubylcom ujrzeć takiej masy skarbów zgromadzonych w jednym miejscu. Niektórzy wojownicy bili się o złoto, inni cichaczem uchodzili ze zdobyczą w noc. Ason położył kres chaotycznej grabieży, każąc Mykeńczykom zagonić wszystkich, zwycięzców i pokonanych, do kręgu wewnątrz grodziska. Przekrzykując zebranych zarządził rekwizycję łupów. Napastnicy mieli zachować odcięte głowy wrogów oraz osobiste skarby zdarte z pokonanych przeciwników, cała reszta utworzyła rychło wielki stos przed Asonem. Ten usiadł przy ogniu, skrzyżował nogi na wielkiej niedźwiedziej skórze i sięgnął po piwo. Pogryzał przy tym zimną i tłustą baraninę. Wyczerpany wypadkami całego dnia Inteb przysiadł obok. Z niedowierzaniem spoglądał na bursztynowe krążki, kubki, złote obroże, naramienniki, spleciony drut, gwiazdki, pierścienie, miedziane sztylety, kawałki brązowej zbroi, paciorki i figurki.
— Pracują tu w złocie i miedzi — powiedział Asonowi. — Zajrzałem do tej okrągłej chaty pod przeciwległym murem. — Wskazał ponad niepełnym kręgiem wysokich, niebieskich kamieni. — Mają tam piec, narzędzia i cały warsztat podobny do tych, które pamiętam z Egiptu, chociaż nie tak wielki i gorzej wyposażony, rzecz jasna. Pracują też w kamieniu, spójrz tylko, co zrobili z jednym z tych wielkich, stojących pionowo głazów.
Ason nadal żuł baraninę. To był dobry dzień. Mroczny Mąż nie żył, podobnie jak większość wojowników grodziska, nawet ich wódz zginął w pojedynku z Ar Apą, który paradował teraz ze świeżo odciętą głową i podtykał ją pod nos każdemu napotkanemu. Uala był już wiekowy, zatem nie sztuką było go pokonać. Jednak grodzisko nie miało teraz swojego wodza i członkowie rodziny Uali już zaczęli się kłócić zażarcie o prawo sukcesji. Mniejsza z tym, na razie to Ason był wodzem wszystkich Yernich, którzy mogli albo uznać jego zwierzchnictwo, albo zbuntować się i umrzeć. Ason nie miał się czym martwić.
Inteb podszedł do wielkiego kamienia. Przesunął palcami po jasno oświetlonej powierzchni. Dobrze ją wygładzono, jak na tak duży głaz to robota była przednia. Był wyższy od Inteba i zdawał się wyrastać prosto z ziemi. Egipcjanin przymrużył jedno oko, by zbadać pion. Tak, całkiem nieźle. Zaokrąglony wierzchołek został pomalowany na czerwono, chociaż zimowe deszcze zmyły całkiem sporo barwnika. Dwa szeregi takich kamieni tworzyły niepełny podwójny okrąg. Całe lata pracy. Na dodatek surowiec nie był chyba miejscowego pochodzenia. Wprawnym okiem budowniczego Inteb wcześniej już zauważył, że jedynymi sporymi kamieniami na tej równinie były gigantyczne głazy narzutowe, innego zresztą koloru niż te tutaj, bo szarawobiałe. Egipcjanin obszedł kolumnę; omal się przy tym nie przewrócił o człowieka, który siedział po drugiej stronie obelisku.
— A ty co tu robisz? — spytał ostrym tonem.
— To mój kamień, mój — wymamrotał tamten.
— Wyłaź, żebym mógł cię zobaczyć.
Mężczyzna wyczołgał się na światło. Jedną nogę ciągnął bezwładną i upadł, ledwie spróbował się na niej wesprzeć. Był to wojownik Yernich, jeden z pokonanych ludzi Uali. Wąsy miał połamane, nogę pociemniałą od zakrzepłej krwi.
— Co to znaczy „twój" kamień? — spytał zaciekawiony Inteb.
— Mój! — odparł wojownik z nieco większą pewnością siebie. — Jestem Fan Falna, jeden z tych, którzy zabijają ale sami nie giną, to ja zjadłem niedźwiedzia, jelenia, dzika i konia, i sam je wszystkie zabiłem. Mój kamień. Kamień wojownika. Gdy odciąłem pierwszą głowę i położyłem ją tutaj razem ze złotem, sam, go pomalowałem. Kobiety boją się na niego spoglądać, bo jest wielki, czerwony i mocny jak ja. — Wojownik uderzył się w piersi, ale zaraz powietrze z niego uszło, widać przypomniał sobie o niedawnej klęsce. — Jestem Fan Falna.
— Czy wszyscy wojownicy mają takie kamienie?
Nie odpowiedział, aż Inteb musiał złapać go za kołtun i stuknąć głową o kamień.
— Tylko najlepsi, najwięksi — westchnął tamten. — Widziałem, że Uala zginął. Będzie pogrzeb, ale jego głowa przez wieczność będzie spoglądać na inny dun.
Inteb wrócił do Asona, który siedział ze wzrokiem wbitym w ogień. Oczy mu się świeciły, widać wypił już sporo sfermentowanego mleka.
— Zostaniemy tu do wiosny, aż statek będzie gotowy do powrotu z cyną — oznajmił. Inteb tylko uniósł brwi i nic nie powiedział.
— W kopalni są już inni, mnie tam nie trzeba.
— Twoje miejsce jest tutaj — powiedział Inteb kładąc Asonowi dłoń na twardym udzie. Wolał nie wracać tam, gdzie była Naikeri. — Jesteś wojownikiem, na tej wyspie nie śniło się jeszcze nikomu, że można prowadzić wojnę w taki sposób, jak ty to robisz. Zdobyłeś królewski zaiste skarb. Teraz masz za sobą trzy szczepy. Możesz zrobić z nimi, co zechcesz i nikt cię nie powstrzyma, oni już cię uwielbiają. Zostań tutaj, zapobiegniesz dalszym knowaniom. Mroczny Mąż nie żyje, ale to są wciąż wielkie dzieci, zdolne do wszystkiego. Zostań tutaj.
Z mroku dobiegły krzyki i zawodzenie. Widać było ciemne sylwetki na tle mniejszego ogniska rozpalonego nieopodal.
— Co się dzieje? — spytał Ason.
— To Nemed, druid. Wzywa Matkę Ziemię — powiedział Ar Apa. — Woła, by wzięła zmarłych, którzy należą teraz do niej. Martwi idą do niej i Pani Kurhanów prowadzi ich do Moi Mell.
— Daj mi tu tego druida — rozkazał Ason.
Wojownicy Yernich odwrócili głowy i udali, że nie słyszeli polecenia. Na ten widok Mykeńczycy wybuchnęli śmiechem i dwóch pobiegło, by sprowadzić wyjca. Nemed zjawił się natychmiast, nie miał zresztą wyboru, jednak oczy gorzały mu nienawiścią. Był siwy, a pod białą szatą rysowało się wielkie brzuszysko. Ciężka, złota obręcz przytrzymywała mu włosy, musiał być bogatszy od innych druidów, tamci bowiem nosili tylko skórzane opaski. Nikt nie ośmielił się zabrać druidowi skarbu. Stanął przed Asonem i spojrzał nad jego głową gdzieś w ciemność.
— Znam cię — powiedział nagle i wszyscy bliżej siedzący ucichli. — Przybyłeś zza wody z długim, brązowym nożem. Zabiłeś Mrocznego Męża i to było dobre i dlatego nie przeklinam cię za to, co tutaj uczyniłeś…
— Nigdy nie próbuj mnie przeklinać — powiedział cicho Ason, wysuwając dłoń z mieczem. — Masz być mi posłuszny. Nie jestem jednym z tych twoich szczerbatych wojów. Jeśli tylko zaczniesz sprawiać mi kłopoty, bez wahania wypruję ci flaki.
Druid nie odpowiedział. Jednak w tej sytuacji nawet milczenie starczało za odpowiedź.
— Wasz wódz-byk nie żyje. To grodzisko nie nazywa się już Dun Uala, ale Dun Trupa. — Słuchacze ryknęli śmiechem słysząc ten wątpliwej jakości żart. Druid ani drgnął, wciąż wpatrywał się w przestrzeń.
— Będzie nowy wódz — odparł po chwili. — Zostanie wybrany z rodziny Uali. Tak będzie, tak my to robimy.
— Robiliście, stary, robiliście. Ale koniec z tym. Może to ja, Ason z Myken wyznaczę nowego wodza. Mogę to uczynić. A teraz wracaj do swoich pisków.
Druid był wściekły. Stanął na jednej nodze.
— Jedna stopa! — zawołał i cisza zapadła, w grodzisku w oczekiwaniu na proroctwo, w oczekiwaniu na klątwę…
— Jedna dłoń. Jedno oko…
— A teraz moja kolej! — krzyknął Ason i wciągnął miecz w kierunku druida, aż zatrzymał się o włos od białej szaty.
— Teraz gadaj sobie, ale bacz pilnie na każde słowo. Nie rzucisz na mnie klątwy. Ten miecz zgładził już dzisiaj ludzkie istoty i chętnie pozbawi żywota następnych. Wobec niego jesteś bezsilny, druidzie. Pamiętaj o tym, gdy się odezwiesz.
Zaległa dłuższa chwila ciszy. Druid stał cały czas na jednej stopie. W końcu przemówił.
— Istnienie tego szczepu dobiegło kresu. Teraz nadejdzie początek. Początek, co będzie też końcem.
— Ason uśmiechnął się i opuścił miecz.
— Dobrze powiedziane, siwowłosy. Akurat, więc nie próbuj przedobrzyć. Wszystko ma swój kres, to prawda. A teraz idź.
Druid zniknął i nawet się nie obejrzał. Ason uśmiechnął się chłodno i opadł z powrotem na futra.
— Ludzie są coraz bardziej pijani — powiedział Inteb. — I wlewają swe nasienie w kobiety. Trzeba coś zrobić, bo inaczej w nocy zaczną się kłopoty.
— Jesteś mądrym doradcą, mój Egipcjaninie. Potrzebuję ciebie.
— Cieszy mnie to, mój Asonie.
Tej nocy niewiele spano, roznoszeni wciąż entuzjazmem zwycięzcy pili bowiem nieustannie, jedli i przechwalali się, który więcej dokonał. Pokonanych duch opuścił do szczętu, znikali po kolei w swoich mieszkaniach, gdzie matki i siostry brały się za kurowanie rannych. Ason zasiadł do rozmów z wodzami obu szczepów, które tu przyprowadził, ale ci, zgodnie z obyczajem, zaczęli chełpić się swymi niezwykłymi czynami i do niczego innego chwilowo się nie nadawali. Pospieszny atak na Dun Uala, radość i łupienie podbitych to jedno, a obrządek to drugie. Zwyczaj określał sposób robienia każdej rzeczy i kolejność omawiania różnych spraw. Gdy niebo zaczęło szarzeć, posłano znów po druida, a on z kolei kazał przyprowadzić pracujących w lesie cieśli. Oczyścili oni ze śmieci dziury przewidziane na łuk wodza. O świcie konstrukcja stała już na miejscu. Wódz-byk zasiadał zawsze na najbardziej zaszczytnym miejscu, w ten sposób, aby pierwsze promienie wschodzącego słońca grzały go miło w plecy, zmuszając równocześnie wszystkich jego rozmówców do mrużenia oczu przed blaskiem. Ponieważ w grodzisku obecnych było jeszcze dwóch wodzów innych szczepów, trzeba było przygotować łuki i dla nich, mniejsze oczywiście, i ustawić je po obu bokach głównego siedziska. Wykopano stosowne dziury, z magazynu pod piętrowym domem przyniesiono okorowane kłody. Były oblepione odchodami zwierząt, ale biała farba szybko dodała im powagi.
Podczas gdy inni pili, Inteb przespał całą noc i teraz został obudzony przez dwóch Mykeńczyków z porannej zmiany warty. Obaj mieli podkrążone oczy. Egipcjanin przyjrzał się z zainteresowaniem budowie łuków. Jak dotąd wszystkie budynki, które widział na tej wyspie, były gorzej niż prymitywnie wzniesione; w Egipcie od biedy mogłyby się nadać ledwie na kurniki. Grodziska nie wyglądały wcale lepiej. Drewniany szkielet wspierał się na wbitych w ziemię palach wzmocnionych dodatkowo ziemnym obwałowaniem. Odstępy między palami wyznaczały szerokość mieszkań na szczycie. Ta niepewna w sumie konstrukcja nie rozsypywała się głównie dzięki drewnianym podłogom pierwszego piętra. Wyższe ściany pleciono z wikliny, co wyglądało masywnie i solidnie, ale nijak nie wzmacniało struktury. Dun Uala wzniesiono tak samo, tyle że znacznie wszystko powiększając. Jak wszędzie, tak i tutaj, mieszkanie wodza znajdowało się na piętrze ponad szeroką bramą. Nawisający dach chronił przed deszczem. Dodatkowo poza murami stały jeszcze dwa okrągłe budynki zamieszkane przez licznych złotników, cieśli i szewców.
W odróżnieniu od innych szczepów, ci tutaj znali się także na obróbce kamienia. Ich dziełem były wprawdzie tylko zwykłe, wygładzone dokładnie głazy osadzane w dziurach wyrytych w twardej, kredowej skale, ale już i to było osiągnięciem. Z drewnem radzili sobie jeszcze lepiej. Inteb śledził uważnie ruchy cieśli obrabiających kłody do budowy łuków.
Za pomocą kamiennych młotów i klinów rozszczepili kłodę i wygładzili miedzianymi toporkami jedną z płaszczyzn, inni tymczasem obrabiali końce żerdzi. Wyróżniał się wśród nich starszy mężczyzna z opuchniętymi stawami. Szybkimi, precyzyjnymi uderzeniami osadzonego na krótkim stylisku toporka wyciął czop wielkości męskiej pięści. Potem podsunięto mu żerdź mającą tworzyć poziomą część łuku. Zmierzywszy wszystko starannie, wziął do ręki ułamany brązowy sztylet i używając go w charakterze dłuta wyżłobił stosowne zagłębienie. Bolec wchodził w nie niczym mały palec w ucho.
Pod nadzorem druida ustawiono pale pierwszego łuku i zabezpieczono je kawałkami kamienia. Dużo było przy tym pokrzykiwania i przekleństw. Umieszczenie poziomych żerdzi było nieco trudniejsze, w przypadku głównego łuku najpierw wzniesiono rusztowanie ze zwykłych kłód. Element wtoczono na sam szczyt, potem cieśle wspięli się obok i pod dyktando Nemeda unieśli drąg nad głowami i dopasowali zagłębienia do bolców na szczytach pali. Ukończywszy pracę zanieśli się radosnymi krzykami, widać bardzo z siebie dumni.
Wojownicy Yernich schodzili się tymczasem niespiesznie. Gdy pojawiły się drewniane wiadra z wodą i kredą, wojownicy odsunęli budowniczych, złapali przygotowane uprzednio wiązki trawy i wzięli się za pobielanie konstrukcji. Nemed wskazał każdemu szczepowi jego łuk. Wojownicy wykłócali się przy pracy o wiązki trawy, w przerwach używając farby do pokrycia swych włosów i wąsów.
Na samym początku zebrania, czyli już wczesnym popołudniem, Ason dał wszystkim jasno do zrozumienia, kto właściwie wygrał bitwę. Uroczyście podprowadził Ar Apę do łuku po prawej stronie i zawiesił jego tarczę na żerdzi. Potem to samo uczynił z Mowegiem, usadzając go po lewej. Yerni, Mykeńczycy, druidzi i cieśle spojrzeli na największy, środkowy łuk przynależny zgasłemu już Uali. Ason podszedł doń i zapanowała głucha cisza, gdy sięgnął po miecz, obrócił się ku widowni i nagłym ruchem wbił ostrze w belkę. Gdy cofnął dłoń, miecz zawisł, lekko przy tym drgając.
— Mój — powiedział Ason i siadł przed łukiem.
Nikt się nie odezwał, nikt nie rzucił wyzwania, nie zakwestionował prawa młodzieńca do zajętego miejsca i przemawiania w imieniu wojowników pokonanego szczepu. Aż do dnia wyboru nowego wodza w grodzisku rządy przejął Ason.
Wojownicy zanieśli się krzykiem dopiero wtedy, gdy wodzowie zaczęli prezentować swoje zdobycze. Żerdzie zapełniły się głowami zabitych wrogów, na palach zawisły ozdoby poległych. Zanim usiedli, wodzowie zawiesili jeszcze na łukach swoje topory, każdy zaczepiony na pasie z włosów. Topory były ostre, sztylety lśniły jasno, złoto przyciągało oczy. Największe wrażenie wywarł wszakże skarb Asona. Na łuku zawisła brązowa zbroja, tarcza i miecz. Ponad tym wszystkim pojawiła się potargana głowa Mrocznego Męża. Większość obecnych wolała omijać ją spojrzeniem.
Ceremonia ciągnęła się przez wiele dni, ledwo tylko przygasając w nocy czy nad ranem, wciąż bowiem pojawiali się kolejni chętni gotowi stanąć przed zgromadzeniem i wychwalać swe niebywałe czyny. Wojownicy pokonanego szczepu też mieli swój czas. Hańba porażki poszła w niepamięć i wszyscy znów byli pełnoprawnymi wojownikami. Miejscowi przywoływali podczas przemów nawet epizody z ostatniej walki i ich niedawni wrogowie nie widzieli w tym nic dziwnego.
Przy podziale łupów doszło do niejakiej przepychanki. Wojownicy każdego szczepu twierdzili uparcie, że to oni właśnie wykazali się największym męstwem i to im należy się większa część. Gdy od słów przeszli do czynów, Ason dał znać dwóm czuwającym przy nim Mykeńczykom, aby rozdzielili obie strony i przypomniał wszystkim, czyj oręż przysłużył się w tej walce najbardziej. W przypadku sporu o szczególnie pociągający kawałek złota trzeba było wszakże zezwolić na pojedynek, który skończył się krwawo.
Ason pomyślał o igrzyskach towarzyszących pogrzebom w Mykenach. Tam podobne spory uśmierzano organizując wyścigi rydwanów, które skutecznie wyłaniały zwycięzcę, a ten z polecenia miejscowego króla otrzymywał dobra zabitego szlachcica. Ojciec Asona wprowadził ten zwyczaj w całej Argolidzie, zmieniając tym samym krwawe spory między miastami w igrzyska sportowe. Miecza należało dobywać tylko przeciwko Atlantydom. Może gdyby zarządzić tu wyścigi biegaczy… Ale nie, żaden z tutejszych wodzów nie miał dość władzy, by wyznaczać podobne nagrody ani autorytetu, który uczyniłby taką decyzję ostateczną i niepodważalną.
Całość trwała tak długo, aż stracono w końcu rachubę dni i nocy. Wtedy też doszło do wydarzenia, które zakłóciło niemile tok uroczystości. Pierwszy rwetes podniosły kobiety i dzieci przy bramie. Rozdrażnieni hałasem wojownicy w dalszych rzędach zaczęli przeklinać i wyciągać szyję, by zobaczyć, czemu tamci uciekają. Ostatecznie rozgardiasz dotarł do środka kręgu, gdzie Ar Apa żądał właśnie zwrotu trzydziestu dwóch krów skradzionych z jego grodziska. Zacisnął zęby i tupnął gniewnie, żądając posłuchu. Bezwładny tłum został opanowany przez wojowników, którzy rozstąpili się z wolna robiąc przejście dla postępującej niepewnie dwójki ludzi.
Pierwsza szła Naikeri, brudna i podrapana przez gałęzie. W ręku trzymała rzemień, którego koniec ginął w dłoni prowadzonego przez dziewczynę mężczyzny. Miał tylko jedną dłoń, prawa ręka kończyła się kikutem. Amputacja musiała mieć miejsce niedawno, bowiem rękę okrywała wciąż skorupa zaschłej krwi. Mężczyzna został również oślepiony. Szkarłatne ślady na czole i policzkach wskazywały, że wypalono mu oczy gorącym, metalowym prętem. Stopy miał bose i pokaleczone, kilka szmat za cały strój. Ason nie od razu go rozpoznał, a kiedy dotarło doń, kogo widzi, zerwał się na nogi.
— Atroclusie! — krzyknął.
Mykeńczyk zatrzymał się i obrócił głowę w kierunku Asona.
— Atlantydzi przybyli — powiedział chrapliwie i zachwiał się, jakby zaraz miał upaść.
Ason zabrał okaleczonego Mykeńczyka do swojej kwatery, czyli mieszkania byłego wodza. Nie pozwolił, aby choć jedno słowo więcej padło w obecności całego zgromadzenia. Zamknął się tam z przybyszem. Atroclus leżał bez ruchu, był bardzo wymizerowany i oddychał tak ciężko, jakby zaraz miał skonać. Naikeri chciała coś powiedzieć, ale Ason uciszył ją gestem dłoni. Ukląkł przy Atroclusie, uniósł go lekko i przytknął mu kubek do warg, cicho ponaglając, by choć trochę wypił. Tamten, jak się okazało był bardzo spragniony. Potem Ason opuścił go delikatnie na posłanie z futer.
— Umieram, bracie — powiedział Atroclus spokojnie.
— Wszyscy umrzemy. Ale najpierw powiedz mi imię tego kto to zrobił.
— Właśnie dlatego tu jestem. Nie ma na świecie miejsca dla mykeńskiego wojownika bez prawej dłoni i oczu. Gdy powiem ci już wszystko, skrócisz mieczem me cierpienia. — To ostatnie nie było pytaniem i Ason też przyjął rzecz jako oczywistą.
— Będzie, jak chcesz. Co z naszymi ludźmi w kopalni?
— Nie żyją lub są w niewoli. Chociaż to była bitwa jak się patrzy. Kilka dni po twoim odejściu Albi z lasu ostrzegli nas, że do brzegu dobiły dwa statki pełne zbrojnych, którzy są już w drodze do kopalni. Wysłaliśmy umyślnego do ciebie, ale było już za późno. Widziałem, jak zginął. Złapaliśmy za broń i uformowaliśmy szereg. Wróg podszedł na odległość rzutu włócznią. Od razu zauważyliśmy, że mają nad nami liczebną przewagę. Zawołałem do ludzi, by, zanim zginą, uśmiercili jak najwięcej Atlantydów. Odkrzyknęli twierdząco, uderzyli mieczami o tarcze, gotowi do walki. Bili się mężnie, nawet ci, którzy nie byli wojownikami. Zginęli wszyscy, został tylko jeden, który znał się na pracy w kopalni i wytopie cyny. Atlantydów było tylu, że mogli wybierać, kogo zabiją, a komu darują życie. Włócznie spadły na nas jak deszcz. Gdy ostatecznie podeszli pod nasz krąg tarcz, wielu z nich padło. Mnie nie chcieli zabić, otoczyli mnie tarczami i przytrzymali włóczniami, aby pojmać żywcem. Nie chciałem tego. Wtedy przywiązali mi ręce z tyłu do drzewca i zabrali do jednego, który siedział z bronią z dala od bitwy, sam nie walczył. Nazywał się Themis.
— Themis, syn Atlasa nie żyje — powiedział Ason spoglądając na swoje dłonie. — Sam go zabiłem.
— Nie, on żyje. Wymówił twoje imię i powiedział, że uderzyłeś go kiedyś jak tchórz. Ledwo o tym wspomniał, poczerwieniał od razu na twarzy, piana wystąpiła mu na usta. Wściekły zerwał hełm i pokazał mi swoją głowę, bezwłosą, bo włosy z niej usunięto, ze złotą płytką przymocowaną płóciennymi opaskami. Z jego przemowy zrozumiałem tylko trochę, ale zapewniam cię, że on żyje.
— Czy ta jego rana była gdzieś tutaj? — spytał Ason, przesuwając lekko palcami po głowie Atroclusa.
— Dokładnie.
— A więc to naprawdę Themis. Takie uderzenie powinno go zabić.
— Mówił o tym wzburzony, a nawet krzyczał o swoim cierpieniu i że nie może się już boksować ani walczyć i że gdy idzie, to powłóczy nogami, że się postarzał i że omal go nie zabiłeś. Było też coś o chirurgach z Atlantydy i o tym, jak usunęli połamane kawałki kości, ale tego akurat dokładnie nie zrozumiałem.
— Powinienem walnąć go mocniej. Normalny człowiek już by nie żył.
— Powinieneś. Ale co się stało, już się nie odstanie. Nie sądzę, aby Themis przybył tu po naszą cynę, zdaje się, że kopalnia go nie obchodzi. Tym zajmie się niejako przy okazji. Nade wszystko chce dostać ciebie…
— A ja chcę dostać jego — powiedział cicho Ason i wziął Atroclusa za rękę.
— …i resztę spraw ma gdzieś. Jako syn króla Atlasa to on dowodzi statkami. Pokonał wiosenne sztormy, by cię znaleźć. Związał mnie i torturował, zrobił, co widzisz, bym tylko zaczął mówić. Zrobił to, pomimo że jestem mu równy szlachetnym urodzeniem i nie zwykłem kłamać. Nie wierzył mi. Zagroził, że obetnie mi dłoń, jeśli nie powiem prawdy, a ja powtórzyłem te same słowa. Wtedy jeden z jego ludzi wziął wielki topór, obwiązał mi rękę rzemieniami i ciął. Themis dalej upierał się, że go oszukuję, ale ja nie chciałem z nim więcej rozmawiać. Gdy podszedł blisko, przygryzłem język i wyplułem mu krew i ślinę na twarz na znak, że więcej się nie odezwę. Wtedy mnie oślepił i kazał dziewczynie, by mnie do ciebie zaprowadziła. Miałem powiedzieć, że Themis przybył na wyspę i że znajdzie cię i zabije. Chociaż ja mam nadzieję, że to ty odszukasz Themisa i położysz kres jego istnieniu.
— Tak zrobię! — przysiągł Ason i ucałował poparzony policzek krajana.
— Powiedziałem już, co miałem powiedzieć. — Atroclus opuścił stopy na podłogę i stanął prosto. — Pora na dzieło miecza, Asonie. Czy powiesz w Mykenach, że zginąłem bohaterską śmiercią?
— Nikogo nigdy nie spotkał chwalebniejszy koniec.
Ason ujął miecz i naprowadził palce Atroclusa na ostrze, by pokazać właściwy kierunek. Niewidomy mąż uniósł głowę, krzyknął „Mykeny" i gwałtownie rzucił się na miecz. Umarł, zanim jeszcze Ason zdążył ułożyć go na podłodze.
Gdy Ason wyszedł przed próg, nakazał dwóm swoim wojownikom wziąć ciało Atroclusa i przygotować je do pogrzebu. Potem stanął na obwałowaniu i spojrzał ponad równiną na krwistoczerwony dysk popołudniowego słońca kryjącego się z wolna za czarnymi zwałami chmur. Obok przeleciały dwa gawrony, zakrakały do siebie, przysiadły na strzesze i zaczęły spoglądać na śmietnik. To był znak, ale Ason nie .wiedział, jak go odczytać. Gdy się odwrócił, ujrzał siedzącą pod ścianą Naikeri. Czekała na niego. Teraz wstała i przycisnęła obiema dłońmi materię sukni do wyraźnie zaokrąglonego brzucha.
— Atlantydzi walczyli tylko z twoimi wojownikami. Powiedzieli, że nie potrzebują niewolników, więc nas nie zabili. Gdyby wiedzieli, że noszę twoje dziecko, pewnie by mnie nie puścili.
Ason wpatrzył się w dal i nie zareagował nawet wtedy, gdy dziewczyna przysunęła się obok i wzięła go pod ramię.
— Wiem, że dziecko nie znaczy dla ciebie zbyt wiele, ale dla mnie jest ważne, słyszysz?
Uniósł wolną dłoń, by ją uderzyć, ale powstrzymał się, gdy go puściła.
— Słuchaj. Posłuchaj mnie wreszcie. Jestem kobietą, więc mało znaczę w twoich oczach, a że nie pochodzę z Myken, to jakby mnie wcale nie było. Ale mogę ci pomóc, urodzę ci syna, który tak jak ty, też będzie wojownikiem. Atroclus nie wie wszystkiego o Atlantydach. Ja to wiem i mogę ci powiedzieć.
— On nie żyje.
— Żywy też by ci nie powiedział. Z Atlantydami przyszedł pewien mężczyzna, którego widziałam już wcześniej. Prowadził ich od plaży, a podczas walki stał obok Themi-sa. Był już wcześniej w kopalni razem ze swymi pobratymcami. To nie jest kupiec z Atlantydy, ale Geramani. Wcześniej widziałam go z tymi, którzy zabrali cynę.
Ason obrócił się, chwycił dziewczynę za szczękę i przyciągnął do siebie.
— Wiesz, co mówisz? — krzyknął. Ona uśmiechnęła się krzywo, ale nie mogła nic powiedzieć, póki jej nie puścił.
— Jasne, że wiem. Wszyscy słyszeliśmy, że Themis przybył, aby cię zabić, pół świata przebył, aby dopiąć swego. Krzyczał o tym przez cały czas. Przywiódł go tu ten Geramani, który dowiedział się, gdzie cię szukać i wiedział też, gdzie jest cyna.
— Za szybko zabiłem Sethsusa. Powinien umierać powoli. Nawet martwy nadal kąsa. Nie tylko cynę zabrał, ale zabił też tych, którzy ją wydobywali. Cyna trafiła na Atlantydę, a wraz z nią wiadomość, że ja tu jestem.
— Jestem przy tobie — powiedziała Naikeri, obejmując młodzieńca. — Jesteś wciąż moim królem.
— Themis musi umrzeć. Trzeba odzyskać kopalnię. — Ason jakby przestał zauważać dziewczynę.
— Pomogę. Albi mogą ich obserwować, powiedzą ci o ich odejściu albo uprzedzą, kiedy siły wroga będą osłabione.
— Mam Mykeńczyków. Mam pod sobą mężów trzech szczepów.
— Masz mnie.
— Musimy atakować. Teraz, zaraz.
— Zawsze będę z tobą.
Odepchnął ją nieprzytomnie i wybiegł. Dziewczyna oparła się o ścianę i spojrzała za Asonem. Czy nie będzie końca zabijaniu? Czy nie ustanie, aż zginą wszyscy mężowie na wyspie?
Gawrony z krzykiem zerwały się do lotu i dziewczyna osłoniła oczy, by ich nie widzieć.
Letnie słońce prażyło niemiłosiernie, a wiatr znad równiny niósł gorące powietrze niczym z pieca. Nocą było chłodniej, ale niewiele i tylko w krótkiej chwili przedświtu można było odczuć miłe, przynoszące ulgę podmuchy. Zaraz potem wschodni nieboskłon okrywał się bladością, gwiazdy nikły i wielka, rozedrgana kula słońca wyrastała ponad horyzontem. Nie padało już od trzydziestu dni, spalona trawa pożółkła, strumienie zamieniły się w małe strumyki. Bydło dwa razy na dobę odwiedzało wąskie koryto rzeki Avon, gdzie pokonawszy brzegi taplało się w błocie mącąc cały nurt. Kobiety musiały teraz chodzić spory kawał drogi w górę rzeki, żeby znaleźć czystą wodę. Wracały spocone i ugięte pod ciężarem pełnych dzbanów. Inteb słyszał, jak narzekały wysokimi, płaczliwymi głosami. Egipcjanin ułożył się w cieniu na obwałowaniu grodziska. Przez większość dnia panowała teraz cisza. Zwierzęta zległy przeżuwając trawę, nawet dzieci nie dokazywały. Upał nie pozwalał rozpalić pieców do przetopu miedzi, zatem i rzemieślnicy korzystali z cienia, pogryzali słomki i pogadywali sobie leniwie. Jeden z murarzy rozpiął na rusztowaniu plandekę i siedząc w jej cieniu wygładzał kamienną kolumnę. Wznosił młot ponad głowę, uderzał w jakiś oporny widać zadzior, odpoczywał chwilę i znów unosił młot…
Stuk, cisza, stuk, cisza, stuk… Tylko to i nieustanne brzęczenie much. Inteb ziewnął i odpędził owady od twarzy. Chwilami żałował, że nie zabrał się z wojownikami do kopalni. Jednak Ason wolał zostawić Egipcjanina na straży grodziska. Inteb zgodził się chętnie, nie przepadał za walką i nigdy tego nie krył. Z drugiej wszakże strony, w grodzisku nie było wiele do roboty. Wojownicy poszli z Asonem i życie płynęło leniwie, jak zawsze, dzień nie różnił się od dnia. Drzwi skrzypnęły, to Naikeri wyszła z kwatery Asona, niegdysiejszego mieszkania wodza Uali. Dziewczyna też została na miejscu i wyglądało na to, że wszyscy są z takiego obrotu sprawy zadowoleni. Naikeri podeszła bliżej i Inteb niezwłocznie odwrócił głowę udając, że pilnie obserwuje pędzone przez bramę krowy. Usłyszał, jak siada obok i zamknął oczy.
— Powinniśmy porozmawiać — powiedziała. Nie odezwał się.
— Wiem, że mnie nie cierpisz. Mimo to powinniśmy porozmawiać.
Inteb spojrzał na nią zaciekawiony. Nieduża kobieta o ciemnej karnacji, czysta i zadbana, zupełnie różna w tym od kobiet Yernich. Nawet atrakcyjna, szczególnie w tych brązowych spódnicach i złotej biżuterii. Nie szkodzi, że piersi miała teraz ciężkie, a brzuch nabrzmiały rosnącym dzieckiem.
— To nie tak, żebym cię nie cierpiał, kobieto Albich. Powiedziałbym, że raczej nie budzisz we mnie żadnych uczuć.
— Ale kochasz Asona. Widziałam, jak go całowałeś i obejmowałeś.
— Że go kocham to nie tajemnica. Ale że ty o tym mówisz, to niestosowne. Nie chcę poruszać z tobą tego tematu.
Zakaz tylko bardziej zachęcił Naikeri.
— Nie cierpisz mnie, ponieważ ja też go kocham. Kocham go w taki sposób, w jaki ty go nigdy nie pokochasz. Noszę jego syna.
Inteb uśmiechnął się i pacnął muchę.
— Jak na dzikuskę z końca świata, to całkiem nieźle władasz słowem, a mimo to jesteś tylko ciekawostką. Kobiety zawsze są zazdrosne o męską miłość. I nic dziwnego, bo same nie są do niej zdolne. Twoim zadaniem jest rodzenie dzieci i wprowadzanie ich w życie i tyle akurat potrafisz. Taki już jest porządek rzeczy.
— Nie tutaj, przybyszu — syknęła dziewczyna. — Może w tym dziwnym kraju, z którego przypłynąłeś, ale nie tutaj. Wśród mego ludu kobiety i mężczyźni znaczą tyle samo, a kobiety mojej krwi wyżej stoją od innych z rodu Albich. Gdy ja mówię, to słuchają, moje rozkazy są prawem. A my jesteśmy właśnie tutaj, a nie nad tym twoim Nilem, o którym wciąż opowiadasz. Ason też jest tutaj. I potrzebuje pomocy. Razem możemy zdziałać dla niego więcej, niż gdy będziemy podzieleni nienawiścią. Możemy…
— Nic z tego. Raz tylko ci odpowiem, potem zamknę oczy, a ty odejdziesz. Jesteś kobietą, masz rodzić młode i karmić je mlekiem. Twoje miejsce jest wśród bydła, winnaś chodzić tam na czworakach, zamiast przekonywać mężczyzn, że potrafisz mówić.
I przymknął powieki, ale nie do końca. Wolał nie tracić Naikeri z pola widzenia na wypadek, gdyby chciała go uderzyć. Miał już do czynienia z kobietami i wiedział, do czego są zdolne. Ona jednak wstała i odeszła w milczeniu. Inteb uśmiechnął się i już chciał odetchnąć, gdy na dole rozległy się pokrzykiwania pastuszków. Podskakiwali i próbowali wspiąć się na grzbiety krów, by móc dojrzeć coś w oddali. Wyżej usadzony Inteb bez trudu dostrzegł rosnący tuman kurzu i drobne figurki nadchodzących ludzi.
— Forus! — krzyknął i załomotał w sąsiednie drzwi. — Wskakuj w zbroję. Ktoś tu ciągnie.
Egipcjanin poszedł po własną zbroją. Przez cienką ścianę słyszał, jak Mykeńczyk oddycha ciężko i klnie pod nosem z bólu. Topór Yernich zgruchotał mu rzepkę w kolanie. Razem z Intebem stanowili teraz jedyną zbrojną obsadę grodziska.
Grotowi stanęli na obwałowaniu. Forus oparł się o ścianę, by choć trochę odciążyć nogę.
Jasne słońce odbijało się od brązowych pancerzy. Intebowi serce załomotało w piersi. To mogą być Atlantydzi… Czyżby Ason został pokonany? Czy wszyscy zginęli? A teraz Atlantydzi przychodzą, by dobić pozostałych… Upał sprzyjał snuciu podobnych domysłów, a rozgrzane, drgające powietrze nie pozwalało rozpoznać coraz bliższych sylwetek. Forus osłonił oczy dłonią i chrząknął.
— Mykeńczycy — powiedział i usiadł czym prędzej. Inteb upewnił się jeszcze, czy tak jest w istocie, po czym zdjął ciężką zbroję i ruszył na spotkanie.
Mykeńczycy byli sami i mniej ich wracało, niż wyruszyło. Ściągnięte ze zmęczenia twarze, hełmy zawieszone na tarczach… Ason szedł pierwszy, na końcu zaś podążał Aias. Wspierał jednego z rannych.
— Yerni już wrócili? — spytał Ason, pomijając wszelkie powitania.
— Jesteście pierwsi — odparł Inteb.
Ason skinął głową i w milczeniu poszedł prosto do własnej kwatery. Naikeri otworzyła mu drzwi i Inteb poczuł nagle, jak bardzo nienawidzi tej kobiety. Obrócił się do Aiasa.
— Inni mu pomogą — powiedział i wskazał na rannego. — Chodź ze mną, napijemy się świeżego mleka.
— Na rogatego byka, w życiu nie słyszałem lepszej propozycji — zakrakał bokser. Strumyki potu poznaczyły jego zakurzoną! twarz brudnymi szlakami. W progu zdarł z siebie zbroję i wylał sobie na głowę cały dzban wody. Pierwszą miskę mleka wypił jednym duszkiem, potem dopiero opadł z westchnieniem na legowisko pod ścianą i zajął się dolewką. Inteb usiadł obok.
— Nawojowaliśmy się, Egipcjaninie — powiedział Aias. — I niewiele z tego wynikło. Zupełnie jak podczas spotkania dwóch silnych bokserów. Dużo ciosów, dużo siniaków, brak zwycięzcy. Gdyby było nas dwakroć więcej, to owszem. Ale każdego ranka okazywało się, że znów jest mniej Yernich. Mieli już głowy, by zanieść je do grodzisk, mieli skarby, walka się przeciągała. Nie pragnęli nijak rzucać się na atlantydzkie miecze. Do ataku poszło z nami kilkunastu ludzi ze wszystkich szczepów, a i oni uciekli, ledwie dojrzeli błysk brązu. Nie mogliśmy złamać linii wroga. Tak więc skryliśmy się w lasach. Zaatakowaliśmy znów, gdy Atlantydzi wyszli poza teren kopalni. Zepchnęliśmy ich, ale nie było zwycięzcy ni przegranego. Ason pojął, co się dzieje i wróciliśmy forsownym marszem do grodziska przed tubylcami.
Aias pochylił głowę i zasnął. Nie obudził się nawet wtedy, gdy miska wysunęła mu się z palców i gęsty napój pociekł po nogach boksera. Inteb zamyślił się głęboko. Siedział tak jeszcze, gdy o zachodzie słońca pojawił się Ason.
— Aias już mi wszystko powiedział — stwierdził Egipcjanin i przeciągnął zdrętwiałe kończyny.
— Zbyt wielu Atlantydów, a Yerni uciekli. Nie cenią sobie kopalni i boją się mieczy. Nie odnieśliśmy zwycięstwa.
— Ale klęska też was nie spotkała — powiedział Inteb starając się rozproszyć ponury nastrój Asona. Jednak mówiąc to pojął, że świętą prawdę mówi. I pojął też wagę tych słów. Znów zamyślony wędrował z Asonem do kręgu rady, gdzie rozpalono tylko mały ogienek, a i tak wszyscy siedli jak najdalej od płomieni. Ason na swoim miejscu, pod łukiem.
— Wiele myśleliśmy o kopalni — odezwał się Inteb. — Za wiele. I niepotrzebnie tylko o kopalni. Jej obraz stoi nam wciąż przed oczami niczym mgła, zasłaniając sprawy ważniejsze.
— Nie ma nic ważniejszego. Mykeny potrzebują cyny. Cyna jest w kopalni.
— To słowa twojego ojca. Słuszne słowa, ale to nie wyczerpuje sprawy. Mykeny nie upadną nie dostawszy tej odrobiny cyny, przynajmniej nie od razu. Ty zaś będziesz miał cynę dopiero wtedy, gdy zrozumiesz, że rzeczy nie są takimi, jakimi zdają się być.
— Zagadkami dziś gadasz, Egipcjaninie, a mnie łeb oli od słońca.
— No to pomyśl, a serce zabije ci żywiej. Oto kraina Yernich, bogata kraina, pełna krów i owiec, ludna i żyzna, obfitująca w zboże i piwo, barcie i miód, mleko i ser. Centrum handlu przyciągające kupców z nader odległych krain. Spośród wszystkich szczepów tej krainy Yerni są najbardziej wojowniczy i rządzą się jak chcą, ale jeden szczep jest silniejszy od pozostałych. A grodzisko tego szczepu największe jest i najbogatsze, bo tutaj krzyżują się szlaki kupców. A ty, Asonie, jesteś królem tej krainy.
— Mów dalej, Egipcjaninie — zawołał Ason, gdy In-teb umilkł. Młodzieniec wydawał się żywo zainteresowany przemową przyjaciela.
— Powiedzieć można jeszcze wiele. Możesz zostać wo-dzem-bykiem tego grodziska i nikt ci się nie przeciwstawi. Gdy zostaniesz już wodzem, będziesz mógł uczynić to samo, co uczynił twój ojciec z miastami Argolidy.
— Zjednoczyć wszystkie szczepy Yernich?
— To da się zrobić. I ty możesz tego dokonać. Niejako wódz-byk, ale jako król. Król będzie mógł odebrać kopalnię Atlantydom. Król będzie władał bogatym krajem, poprowadzi swoje oddziały na pomoc Perimedesowi. Daj Mykenom nie tylko cynę, ale i nowego sojusznika.
— Ale jak? To tak daleko!
— Setnsusowi odległość nie wadziła, gdy chciał zaszkodzić Mykenom. Ty możesz zrobić to samo, ale odwrotnie. Geramani nie są przyjaciółmi Atlantydy, nie są przyjaciółmi Myken, jak wszystkie ludy, myślą tylko o sobie. Być może potrafiliby dostarczać cynę do Myken. Może zaprowadziliby ciebie do kopalń Atlantydów. Może… Może gdybyś był królem. To wszystko jest twoje, wystarczy wyciągnąć rękę.
— Biorę! — krzyknął Ason i roześmiał się głośno. My-keńczykom rozjaśniły się nieco oblicza. Jeśli ich wódz jest w takim nastroju… Z mroku wyłonili się pierwsi wojownicy Yernich, wszyscy zdumieni takimi odgłosami.
— Musisz zjednoczyć szczepy — powiedział Inteb uniesiony wspaniałą wizją. — Uczynić je jednym plemieniem, stworzyć naród, dać im miasto, wkoło którego będą mogli się skupić, tak jak Mykeńczycy garną się do kamiennych murów wielkich Myken.
Ason uśmiechnął się na to wspomnienie.
— Obaj jesteśmy z dala od domu, Intebie. Daleko są Mykeny, Thera i Teby. Tutaj miasta buduje się jeno z ociosanych bali.
— No to zburz miasto drewniane i postaw kamienne.
— Ot tak? Przecież gdybyśmy nawet wykorzystali wszystkie kamienie z tych dwóch kręgów, to czy starczyłoby na fundament choćby jednego odcinka muru?
— Nie, w tym masz rację — roześmiał się Inteb. — Myken tu nie postawimy. Ale jeśli nie miasto, to może chociaż wielki krąg. Każdy tutejszy wódz ma swój kamień, my możemy zbudować wielki kamienny krąg, może i podwójny, jak te kanały na Therze. Niech każdy wielki wojownik ma swój kamień, ale kamienie wodzów będą tutaj i tutaj będą musieli wszyscy wodzowie się zbierać. A ty staniesz się królem ponad nimi.
— Muszę mieć własną kamienną kolumnę.
— I będziesz ją miał, potężny królu. Największy, najwspanialszy kamień, jaki kiedykolwiek tutaj widziano. Ludzie będą przybywać z dala i gapić się nań z podziwem. Wyciosam go tak, jak tylko w Egipcie potrafią i ustawię przy ognisku rady, dokładnie za tobą.
Inteb obrócił się i wskazał na ubitą ziemię za Asonem, gdzie sterczał drewniany łuk. Zamarł nagle, otworzył usta i coś wyraźnie zaświtało mu w głowie. Twarz się rozjaśniła, klasnął rozgłośnie w dłonie i chwycił Asona za ramiona, obrócił go twarzą ku drewnianej konstrukcji.
— Patrz! — krzyknął. — Ten lichy drewniany łuk, który tubylcy tak sobie cenią, pobielony i czczony, godzien jest raczej krowy niż byka. To marnota. Ale wyobraź sobie, jak ten łuk rośnie coraz wyżej i szerzej, jak sięga do nieba. W końcu będzie tak wielki, że nikt go nie obejmie, nikt nie sięgnie szczytu. Tchu im zabraknie, gdy będą podziwiać ten nowy łuk, „henge", jak to tutaj mówią, oczy wyjdą im z orbit.
Dłońmi rysował już na tle nieba nowy kształt. Ason prawie go widział.
— No i nie zrobimy go z drewna — dodał Inteb. — ale z kamienia, porządnego kamienia. Tutaj stanie twoje miasto, tu będzie twoje królestwo, Asonie. Łuk z kamienia (Stonehenge ), łuk, jakiego jeszcze tu nie widziano. Zbuduję go dla ciebie, Asonie!