KSIĘGA SZÓSTA

Chiny

1

Dwa lata po wstąpieniu Kserksesa na tron zostałem mianowany posłem do wszystkich królestw, księstw, państw znajdujących się w tej dalekiej krainie, którą nazywamy Chinami, a której żaden Pers nigdy nie widział. Podróż miałem odbyć nie z Fan Cz’y, na co niegdyś liczyłem, lecz z karawaną finansowaną przez Egibich. Przydzielono mi dwóch Chińczyków jako tłumaczy, a baktryjska jazda i piechota stanowiła moją wojskową eskortę.

Druga izba kancelarii sprzeciwiała się rzecz jasna mojemu poselstwu. Wielki Król jednak podjął decyzję, aby więc usprawiedliwić to, co skarbnik uważał za marnowanie pieniędzy, zlecono mi oficjalnie otworzyć szlak handlowy między Persją a Chinami, zadanie nieco podobne do budowy drabiny na księżyc. Lecz byłem więcej niż gotów spróbować z całym zapałem. Wprawdzie wolałbym podjąć długą, względnie bezpieczną podróż przez Indie i zobaczyć Ambalikę i moich synów, ale list Fan Cz’y bezspornie informował, że trasa północna przez rzekę Oksus jest najkrótszą, choć może najbardziej ryzykowną drogą do Chin. Ruszyłem wobec tego na północ. Okazało się to głupie. Bo też głupota to cecha właściwa młodości. Demokryt mówi, że on także udałby się do Chin najkrótszą drogą. Co potwierdza moją tezę.

Fan Cz’y powiedział mi, że ponieważ wytapiane żelazo nie jest właściwie znane w Chinach, znajdziemy tam wspaniały rynek na najlepszy perski metal i specjalistów z tej dziedziny. Egibi i synowie wyrazili zgodę. Sfinansują karawanę mimo nikłych szans na nasz powrót, co Szirik obrachował na swoim liczydle. Niemniej oświadczył, że zaryzykuje. – Jeśli zdołacie wytyczyć drogę północną, będziemy po raz pierwszy mieli odpowiedni szlak jedwabny. – Wszystkie lądowe drogi do Chin nazywane są tradycyjnie szlakami jedwabnymi.

W zamian za wytopione żelazo firma Egibich chciałaby tysiąca i jednej rzeczy, od jedwabiu do smoczej kości dla celów leczniczych. Na moje szczęście tylko wywary ze sproszkowanej kości smoczej z Chin potrafiły uśmierzać dolegliwości żołądkowe starego Szirika. W konsekwencji był zainteresowany nie tylko komercyjnie, lecz i osobiście sukcesem mojej misji.

Z początkiem wiosny wyjechałem z Baktrii w tę stronę, w której wstaje słońce. Mój opis długiej podróży na wschód zamknięty jest w żelaznej skrzyni w domu ksiąg w Persepolis. Do skrzyni tej klucz ma tylko Wielki Król, o ile go nie zgubił. W ciągu niespełna roku znalazłem drogę do Chin nie znaną poprzednio nikomu na zachodzie. Ponieważ jestem Persem i przyjacielem króla, nie zamierzam wyjawić Grekom żadnych szczegółów mojej chińskiej podróży. Zresztą bez wykonanych przez nas map i dokonanych obserwacji gwiazd mogę dać ledwie mglisty opis owej wyprawy, którą odbyłem – jak dawno temu? – przed trzydziestu laty według moich obliczeń.

Po przekroczeniu rzeki Oksus wędrowaliśmy przez ciągnące się milami pastwiska. Żyją tam północne plemiona. Tubylcy atakowali nas parokrotnie, miałem jednak dla ochrony tysiąc baktryjskich wojowników, nie wyrządzili więc nam krzywdy. W końcu sami Baktryjczycy są blisko spokrewnieni z dzikimi nomadami, którzy zamieszkują stepy. I pustynię.

Pustynia! Moim zdaniem wschodnia pustynia jest największa na ziemi. I na pewno najgroźniejsza. Wszystkie nasze konie zdechły. Na szczęście wielbłądy w większości pozostały przy życiu. Wielu ludziom to się nie udało. Spośród dwóch tysięcy poganiaczy wielbłądów, wojowników, służących, którzy w jasny wiosenny poranek opuścili Baktrię, tylko dwustu przeżyło wędrówkę przez pustynię, bezkresną, jak nam się wydawało, z wyjątkiem krótkich, okrutnych momentów najbardziej zdumiewających miraży. Nagle wszyscy widzieliśmy tuż przed nami bystry potok górski, wodospad lub zimny śnieg wirujący w leśnej gęstwinie. Za każdym razem niektórzy spośród nas wskakiwali w to, co wyglądało jak ożywcze jezioro albo strumień. I umierali z ustami zatkanymi rozpalonym piaskiem.

Chociaż na wschodniej pustyni często bywają oazy, potrzebny jest godny zaufania przewodnik, żeby na nie trafić. Takiego przewodnika nie udało nam się zdobyć; zadbały o to żyjące na pustyni plemiona. Po prawdzie, gdybyśmy nie wiedzieli, że Chiny leżą tam, gdzie wschodzi słońce, zgubilibyśmy się bezpowrotnie. W tych warunkach nasza podróż trwała o miesiąc dłużej niż powinna była. I kosztowała wiele istnień ludzkich. Pod koniec, żeby uniknąć zarówno miraży jak upału, podróżowaliśmy jedynie nocą. W momencie, kiedy słońce wyłaniało się zza płaskiego, szarego horyzontu, wygrzebywaliśmy jamy w piasku niczym indyjskie psy; z głowami zakrytymi jakąś tkaniną zapadaliśmy w sen jak martwi.

Mimo długich rozmów z Fan Cz’y bardzo mało wiedziałem o geografii Chin. Orientowałem się, że większość państw chińskich znajduje się między Żółtą Rzeką a Jangcy, ale nie miałem pojęcia, jaka odległość dzieli te rzeki i do jakiego morza wpadają. Fan Cz’y powiedział mi, że jego rodzinny kraj Lu leży w dorzeczu Żółtej Rzeki. Poza tym nie wiedziałem nic o Chinach ani o ich rozmiarach.

Pustynia skończyła się, dalej ciągnęły się pastwiska, gdzie pasterze o żółtych twarzach przyglądali nam się z bezpiecznej odległości. Nie próbowali nam się naprzykrzać. Było tam wiele źródeł i mnóstwo łownych zwierząt, czerpaliśmy więc z zasobów tej krainy. Wreszcie, właśnie kiedy już się ochłodziło, dotarliśmy do najdalej na zachód sięgającego odcinka rzeki, która okazała się Żółtą Rzeką, głęboką, ciemną, krętą strugą płynącą przez niskie, porośnięte iglastymi drzewami zielone pagórki – tak, zdawało nam się, mogła wyglądać ojczyzna przodków naszych, Arjów.

Rozbiliśmy obóz w gaju bambusowym na brzegu rzeki. Podczas gdy inni kąpali się i łowili ryby, zrobiłem inwentarz. Straciliśmy mnóstwo ludzi i koni, lecz dzięki niezniszczalności wielbłądów zachowaliśmy jeszcze większą część naszego ładunku żelaza; mieliśmy też dość broni, by oprzeć się napastnikom, jeśli tylko nie będzie to cała armia. W ciągu tygodnia spędzonego w obozowisku nad rzeką rozesłałem dwunastu gońców. Tylko jeden wrócił – jako jeniec armii, która przystąpiła do okrążania nas.

Tysiąc jeźdźców siedzących na oklep na kucykach gapiło się na nas z takim samym zdumieniem, z jakim my gapiliśmy się na nich. Przywykłem do żółtej cery Fan Cz’y, lecz ci ludzie byli barwy ciemnego miodu. Twarze mieli okrągłe, nosy płaskie, oczy niczym skośne szczeliny. Nosili grube watowane kubraki i osobliwe czapki. Każdy z nich zdawał się zrośnięty ze swoim krótkonogim kucykiem. W ten sposób owego szarego dnia, kiedy pierwszy raz tego roku spadł śnieg, zaznajomiłem się z nowo zorganizowaną jazdą księstwa C’in, najdalej wysuniętego na zachód państwa chińskiego.

Przez blisko sześć miesięcy moi dwaj chińscy tłumacze uczyli mnie podstaw swego zawiłego języka; w rezultacie zdołałem się porozumieć z dowódcą jazdy. Co prawda nie mieliśmy sobie dużo do powiedzenia. Jako jego jeńcy zostaliśmy pod strażą odstawieni do Sienjang, stolicy Cin.

Niewiele z tej podróży pamiętam. Zdumiało mnie tylko, że dowódca jazdy nigdy nie słyszał o Persji. Kiedy powiedziałem, że ładunek żelaza przeznaczony jest dla księstwa Lu, zaśmiał się i splunął na ziemię zaznaczając w ten sposób pogardę mieszkańców Cin dla Lu.

Wyobrażałem sobie, że miasta żółtych ludzi podobne będą do miast w dolinie Gangesu. Tymczasem zaskoczyło mnie, że wszyscy mieszkańcy Sienjang są milkliwi, nawet ponurzy; i wszyscy odziani w długie szare chałaty. Ulice miasta przypominały obóz wojskowy. Zachowanie każdego jest tu ściśle regulowane. Mężczyźni muszą chodzić po jednej stronie ulicy, podczas gdy kobiety z niższych warstw chodzą po przeciwległej. Kobiety z wyższych warstw są należycie odosobnione. Nawet na centralnym placu targowym panuje wręcz niesamowity spokój dzięki hordom inspektorów, którzy stale kontrolują wagi sprzedawców i jakość monet kupujących. Kto złamie któreś z licznych praw, podlega karze śmierci lub okaleczenia. Chyba co drugi człowiek pozbawiony był ucha, nosa czy ręki. Nie widziałem nikogo, kto uśmiechałby się publicznie, łącznie z wojownikami, których pełno tu wszędzie.

Podczas pierwszych dni pobytu w Cin zastanawiałem się, czy Fan Cz’y umyślnie wprowadził mnie w błąd; nie były to te Chiny, jakie opisywał. Później miałem odkryć, że Cin nie tylko różni się od reszty Państwa Środka, lecz również nie przypomina żadnego innego miejsca na ziemi, prócz być może Sparty.

Obsługę mojej karawany umieszczono w pustym magazynie tuż przy murach miasta. Mnie natomiast odprowadzono nawet dość uprzejmie do niskiego drewnianego budynku w centrum miasta, gdzie zostałem – raczej mniej uprzejmie – zamknięty w małej celi.

Nigdy nie czułem się tak niewypowiedzianie osamotniony. Chociaż mogłem porozumieć się w ich języku, nikt się do mnie nie odzywał. Milczący ludzie przynosili mi jedzenie. Próbowali nie patrzeć na mnie, gdyż jeśli przypadkiem spojrzeli, to, co widzieli, wyraźnie wprawiało ich w popłoch. Niebieskie oczy niepokoją Chińczyków. Jasna skóra budzi w nich wstręt. Na szczęście moje włosy nie były rude, bo poświęcono by mnie natychmiast jednemu z tak zwanych bóstw gwiezdnych.

Nie traktowano mnie źle. Po prostu w ogóle mnie nie traktowano. Raz dziennie dostawałem albo ryż, albo coś w rodzaju zupy mięsnej. Lecz kiedy próbowałem rozmawiać ze służącymi, wydawali się nie słyszeć. Przez pewien czas myślałem, że są głuchoniemi.

W końcu wezwał mnie nie książę państwa C’in, do którego wyruszyłem z poselstwem, ale kanclerz, grzeczny staruszek, podobny nieco do Chińczyka, z którym zetknąłem się w kancelarii Szirika w Babilonie. Kanclerz nazywał się Huan Jakośtam. Zapomniałem jego imienia. Ale też nigdy nie umiałem dojść do ładu z chińskimi imionami. Każda wybitna osobistość ma imię oficjalne, imię prywatne, tajne imię, imię nadane, no i rozmaite tytuły. Wszyscy też ubierają się zgodnie ze swoim stanowiskiem. Niektórzy w futra lisie, inni w wełnę owczą, jeszcze inni w czerwony jedwab. Każdy dostojnik nosi pas, z którego zwisają rozmaite drogocenne ozdoby wskazujące na jego pozycję, ród, kraj. Jest to całkiem dobry system, ponieważ dzięki temu można na pierwszy rzut oka poznać rangę nieznajomego i dokładnie wiadomo, jak go należy traktować.

Sala audiencyjna Huana wyglądała jak wnętrze pięknie wypolerowanego drewnianego pudełka. Gmachy państwowe w Chinach są przeważnie z drewna, a domy biedoty z gliny z trzcinowymi dachami. Tylko twierdze buduje się z kamienia i są one bardzo prymitywne. Wszystkie budynki stawia się w zgodzie z czterema stronami świata, północą, południem, wschodem i zachodem. Każda z tych stron ma swoje charakterystyczne właściwości: umrzesz, jeśli spać będziesz z głową na północ i tak dalej.

Wprawdzie wówczas o tym nie wiedziałem, ale więziono mnie w domu kanclerza. Jako najwyższy dygnitarz państwowy podległy księciu P’ing, Huan przewodniczył radzie sześciu ministrów – złożonej z przedstawicieli sześciu arystokratycznych rodzin, które rządzą państwem C’in. Podobno książę P’ing nałogowo pijał mocny trunek sporządzany ze sfermentowanego prosa. W konsekwencji większość swego panowania spędzał przeważnie w zaciszu pałacu otoczony konkubinami i kompanami od wypitki. Raz w roku pojawiał się w rodzinnej świątyni przodków i składał ofiarę Niebu; prawdę mówiąc, mógł być równie dobrze jednym z owych przodków, jeśli chodzi o wpływ na zarządzanie państwem.

Rzecz jasna, nie miałem o tym jeszcze pojęcia podczas pierwszego spotkania z kanclerzem, który powitał mnie, jak sądziłem, z najwytworniejszą chińską grzecznością. W istocie potraktował mnie jak kosztownego niewolnika.

Huan gestem nakazał mi kucnąć naprzeciw siebie. Chociaż z czasem nauczyłem się biegle mówić po chińsku, nigdy nie przestałem gubić się w tym języku. Po pierwsze, czasowniki nie mają czasów. Nigdy nie wiesz, czy coś już się stało, właśnie się dzieje, czy zdarzy się w przyszłości; po drugie, ponieważ rzeczowniki są takie same w liczbie pojedynczej i mnogiej i nie możesz być na przykład pewien, ile dokładnie wozów z jedwabiem otrzymasz za swoje wytapiane żelazo. Dla ścisłości trzeba dodać, że mimo osobliwości swego języka mieszkańcy Chin nie tylko znakomicie znają się na interesach, lecz i często bywają uczciwi.

Huan słuchał uprzejmie, kiedy kolejno wyliczałem wszystkie tytuły Wielkiego Króla i opisałem krótko, za to barwnie, jego potęgę. Potem rzekł:

– Przybyłeś tu, jak sądzę, żeby z nami handlować.

Po każdym zdaniu kiwał głową, jakby chciał podkreślić takt, że się rozumiemy.

– Tak, żeby handlować ze wszystkimi krajami Chin.

Znowu skinął głową, ale tym razem oznaczało to, że się nie zgadza, zaniepokoiło mnie to.

– Tak, tak. Ale i nie. Są tylko jedne Chiny. Tylko jedno Królestwo Środka. Wszelkie podziały, do których może tu dojść, są tymczasowe, niefortunne, a także – zabrzmiało to tryumfalnie – fikcyjne.

– Tak, tak. – Nawet głową pokiwałem tak samo jak on. – Wiem jednak, że jest książę tutaj, w C’in, jest książę w Lu i książę w Wej…

– To prawda. Lecz każdy z tych książąt panuje wyłącznie z woli Syna Nieba, który jedyny ma mandat, gdyż tylko on jest potomkiem Żółtego Cesarza.

Wszystko to nic miało dla mnie ani źdźbła sensu, obstawałem jednak przy swoim.

– Tak, panie. Słyszeliśmy o tym potężnym monarsze. I Wielki Król przeze mnie, niegodnego, przesyła mu pozdrowienia. Gdzie, jeśli wolno mi spytać, można go znaleźć?

– Tam, gdzie jest. Gdzież by indziej? – Głowa Huana poruszała się w górę i w dół. Wydawał się dziwnie szczęśliwy.

– Więc udam się do niego. Udam się tam, gdzie jest.

– Tak, tak. – Huan westchnął. Patrzyliśmy na siebie. W ciągu następnych kilku lat miałem wysłuchać mnóstwa odmian opowieści na temat cesarza, który jest i nie jest, tam gdzie jest i gdzie go nie ma. W gruncie rzeczy prawdziwego cesarza, Syna Nieba, nie było od trzech stuleci; wprawdzie książę Czou używa tytułu cesarza, ale wszyscy mm pogardzają.

Kiedy mowa o przeszłości, Chińczycy są niemal równie nieprecyzyjni jak Indusi. Wszyscy zgadzają się co do tego, że dawno temu panowała dynastia cesarzy znana jako dynastia Szang. Przez szereg pokoleń cesarze ci posiadali mandat Niebios, lub – jak my byśmy to nazwali – nimb królewski. Ale przed siedmiuset czy ośmiuset laty mandat został cofnięty, co zawsze dzieje się wcześniej czy później, zachodnie plemię barbarzyńców zajęło Królestwo Środka i ustanowiło nową dynastię zwaną Czou.

Pierwszy cesarz z dynastii Czou nazywał się Wen. Po nim wstąpił na tron jego syn Wu. W dwa lata po otrzymaniu mandatu, to znaczy po wyrżnięciu ostatnich przeciwników z dynastii Szang, Wu poważnie zachorował i nawet wywar z kości smoka nie przywrócił mu zdrowia. W końcu jego młodszy brat, Tan, książę Czou, ofiarował niebu siebie w miejsce starszego brata. Chińskie niebo, nawiasem mówiąc, różni się od nieba Arjów i każdego innego, o jakim słyszałem; jest to cieniste miejsce, którym włada nie bóg czy bogowie, lecz zmarli przodkowie, począwszy od pierwszego człowieka, zwanego Żółtym Przodkiem lub Żółtym Cesarzem. Cnotliwy Tan nie odwołał się do odpowiednika Mądrego Pana; zwrócił się do trzech królewskich przodków. Religia tych ludzi jest osobliwa już choćby dlatego, że na dobrą sprawę w ogóle nie jest religią. Choć ich tak zwane bóstwa gwiezdne przypominają nasze demony, cześć oddawana tym bóstwom nie ma wpływu na pomyślność państwa, zależną od utrzymania harmonii między niebem a ziemią. Osiągnąć to można starannie odprawiając obrzędy ku czci przodków.

Zgłoszona przez Tana propozycja zajęcia miejsca brata tak oczarowała trzech zmarłych królów, że pozwolili Wu wyzdrowieć; a co najlepsze, w zamian za swoją łaskawość wcale nie zażądali życia Tana. Tan dla wielu Chińczyków jest bohaterem, tak samo jak jego ojciec Wen. Ponieważ Wu uosabia wojskową bezwzględność, nie wszyscy go wielbią. Oczywiście książęta C’in przypisują sobie pochodzenie w prostej linii od Wu i odmawiają wszelkich praw pretendentowi z dynastii Czou, który wywodzi się od Wena. Książęta C’in mówią stale o hegemonii, do której czują się w pełni uprawnieni. W tym wypadku hegemonia oznacza zwierzchnictwo nad walczącymi księstwami, z których składa się obecnie Państwo Środka. Dotychczas niebo tak kochało Chińczyków, że odmawiało mandatu książętom C’in. Jak później się dowiedziałem, władcy C’in znienawidzeni są przez wszystkich Chińczyków, łącznie z mieszkańcami C’in, których gnębią. Kiedy mówię władcy, nie mam na myśli książąt. Chodzi mi o radę sześciu rządzącą księstwem C’in; a z tych sześciu głównie o Huana, który ze znanych mi ludzi jest na pewno jednym z najbardziej godnych uwagi, a także jednym z najgorszych.

Przebywałem w niewoli przez sześć miesięcy. Ludzi z mojej świty sprzedano, skonfiskowano naszą rudę żelazną. Zdołałem ocalić życie przekonawszy Huana, że tylko ja jeden znam proces przetapiania rudy. Bo też istotnie dowiedziałem się dużo o wyrobie żelaza przyglądając się wytapiaczom, których sprowadziłem do Magadhy. W owym czasie Persja w dziedzinie wytapiania żelaza wyprzedzała wszystkie narody. Chińczycy byli na samym końcu. Teraz, dzięki mnie. Chińczycy są doświadczonymi wytapiaczami.

Traktowano mnie raczej dobrze. Często obiadowałem sam na sam z Huanem. Od czasu do czasu towarzyszyłem mu, kiedy odwiedzał innych wielmożów. Księciu jednak nie zostałem przedstawiony.

Odkąd uznałem, że nie zagraża mi bezpośrednie niebezpieczeństwo, zacząłem zadawać Huanowi niemal tyle pytań, ile on zadawał mnie. Bawiło go to, co uważał za moją barbarzyńską naiwność. Lecz nie zawsze bawiły go moje pytania.

– Dlaczego księcia nie zastąpił ktoś inny? Przecież on wcale nie rządzi.

– Ależ to potworne. – Huan wyglądał na wstrząśniętego. Szybko nakreślił jakieś magiczne znaki na brzegu maty, na której siedział. Znajdowaliśmy się w niskim pomieszczeniu, wychodzącym na ogród, gdzie widać było rzędy śliw, całych w bladych, wonnych kwiatach. – To już zbyt barbarzyńskie! Naprawdę zbyt barbarzyńskie! Nawet jak na kogoś z tamtej strony pustyni.

– Racz mi wybaczyć, panie. – Pokornie wbiłem wzrok w polerowaną drewnianą podłogę.

– To straszne przeżycie usłyszeć taką myśl wypowiedzianą, że wzdrygam się cały i, och, jakże boli mnie dusza. – Przycisnął żołądek, który według chińskich wierzeń jest siedzibą duszy. – Nasz książę jest święty, albowiem pochodzi od cesarza Wu. On i tylko on posiada mandat Nieba. Nawet barbarzyńca powinien to wiedzieć.

– Wiem, panie. Ale, jak sam powiedziałeś, Państwo Środka na razie do niego nie należy. Równowaga między niebem a ziemią, ten wielki miech, jak nazywają to wasi mędrcy, nie została jeszcze osiągnięta.

– Prawda. Prawda. Lecz została osiągnięta. – Dokładnie tak właśnie powiedział. Nigdy nie udało mi się oswoić ze sposobem, w jaki Chińczycy mieszają przeszłość, przyszłość i teraźniejszość w swym języku bez czasów.

Huan zdawał się twierdzić, że książę P’ing ma już mandat Nieba. Faktycznie oznajmił, że pewnego dnia będzie go miał, ponieważ już go miał i nadal ma, skoro jest tym, kim jest. Język chiński obfituje w subtelności i jest nieskończenie zagmatwany.

– Ale na razie jest cesarz w Lojangu.

– On n i c jest cesarzem. To książę panujący w Czou.

– Pochodzi przecież od Wena, ojca Wu. I Lojang jest świętą stolicą Królestwa Środka.

– Mimo to jest on po prostu jednym z piętnastu książąt Państwa Środka. A z tych piętnastu tylko jedenastu pochodzi od tego czy innego z dwudziestu pięciu synów Żółtego Cesarza, który wynalazł ogień, którego potomek ocalił świat od potopu, po czym od Nieba otrzymał wielki plan z dziewięcioma podziałami, a plan ten w końcu stał się własnością jego potomka, cesarza Wu, i przechodząc z pokolenia na pokolenie dotarł do niego, do tego, który patrzy na południe. – Huan skłonił się z szacunkiem w kierunku rezydencji księcia. Wyrażenia „Ten, kto patrzy na południe” używa się w odniesieniu do cesarza obdarzonego mandatem Nieba. Nie wiem, dlaczego. Astrolog niewątpliwie mógłby to wyjaśnić. Snułem przypuszczenia, że może to mieć coś wspólnego z Arjami lub z gwiazdą północną. W każdym razie występując publicznie cesarz zawsze stoi na północ od swoich poddanych.

Po otrzymaniu mandatu cesarz staje się żywym odbiciem niebios, tej upiornej siedziby szeregu cesarzy ciągnącego się wstecz aż do Żółtego Cesarza, twórcy wszechrzeczy, który rozdzielił kosmiczne jajo tak, że jego górna połowa stała się niebem dolna zaś ziemią. Tylko dzięki błagalnym ofiarom, jakie człowiek składa niebu, może być zachowana harmonia między dwiema połówkami podzielonej całości. Obrzędy religijne mają, rzecz jasna, dla Chińczyków ogromne znaczenie. Jak wiele prymitywnych ludów wierzą oni, że nie będzie jesiennych zbiorów, jeśli na przykład niewłaściwie odegrano wiosenne widowisko tarasowe; a jest to wielce skomplikowany ceremoniał, uczestniczy w nim mnóstwo aktorów, tancerzy, śpiewaków i muzykantów oraz władca, który jeden jedyny mówić może do królewskich przodków, gdy patrzą na niego oraz na wszystkie jego uczynki i uśmiechają się lub marszczą brwi.

– Więc książę P’ing otrzymał już mandat Niebios. – Skłoniłem bardzo nisko głowę wymieniając imię księcia i jeszcze niżej mówiąc o Niebiosach.

– Tak, tak. – Huan uśmiechał się. Lecz oczywiście książę P’ing nie otrzymał mandatu, tak samo jak obecny pretendent w Lojangu. Na tym polega długotrwały kryzys w Chinach. W rezultacie nie ma chińskiego władcy, który by nie marzył o zdobyciu hegemonii i mandatu Niebios, w tej właśnie kolejności. Wydaje się całkiem nieprawdopodobne, żeby któryś z nich zdołał kiedykolwiek podbić swoich sąsiadów, tak jak to zrobił Cyrus czy nawet Adźataśatru.

O ile wiem, Państwo Środka jest rozleglejsze niż dolina Gangesu, choć mniejsze niż imperium perskie. Sto lat temu północne państwo C’in niemal osiągnęło hegemonię; potem południowe państwo Cz’u stało się równie potężne jak C’in, toteż nikomu nie przyznano mandatu Nieba. Tak sprawy się miały, kiedy przebywałem w Chinach, i wątpię, czy cokolwiek się potem zmieniło. Wbrew uroczystym zapewnieniom żaden władca nie pragnie zjednoczenia Państwa Środka, jeśli to nie on je zjednoczy. Tak wygląda chińska równowaga sił czy może brak równowagi.

We wczesnym okresie mojej niewoli udało mi się wysłać wiadomość do Fan Cz’y w Lu. W nim jednym pokładać mogłem nadzieję, że kiedyś powrócę do rodzimej Persji, nie miałem jednak pojęcia, czy uwolnienie mnie leży w jego mocy, bo nikt mi nie powiedział, jaka właściwie jest moja sytuacja. Gdybym był niewolnikiem, mógłby mnie wykupić. Ale kiedy napomykałem Huanowi, że może za mnie otrzymać okup, odpowiadał:

– Jesteś wszak moim czcigodnym gościem.

Po czym klaskał w dłonie i odprowadzano mnie z powrotem do celi, której drzwi nigdy nie zamykano, gdyż i tak nie mógłbym uciec. Rzucałem się tutaj każdemu w oczy, tak jak czarny człowiek w Suzie. Nawet bardziej. W Suzie są setki czarnych ludzi, podczas gdy ja, o ile wiem, byłem jedynym białym człowiekiem w C’in.

Kiedy porozumiewałem się już dość swobodnie w ich języku, Huan zaczął mnie wypytywać szczegółowo o system rządów w Persji. Nie okazywał wprawdzie zainteresowania Wielkim Królem, lecz gdy chodziło o takie sprawy jak ustalanie cen rynkowych, wysokość oprocentowania pożyczek, nadzorowanie ludności przez policję i tajną służbę, skwapliwie słuchał moich opowieści o Persji i o królestwach Indii.

Pamiętam takie przyjęcie, na którym Huan traktował mnie jako honorowego gościa – zawsze lubił popisywać się mną wobec innych dostojników. Tym razem obecna była większość członków rady państwa. Przyklękliśmy na matach, a służący wśliznęli się do komnaty ze stołkami, które ustawili obok każdego biesiadnika. Zawsze miałem ochotę usiąść na stołku, ale tego właśnie nie wolno robić podczas oficjalnego chińskiego przyjęcia. Na stołku można się tylko oprzeć. Ponieważ nawet Chińczyków męczy wielogodzinne klęczenie, stołek pozwala ulżyć nieco zmęczonym kolanom.

Przed każdym gościem w zwartym szyku stały półmiski i czarki. Minister ma prawo do ośmiu dań, mnie przysługiwało sześć. Po lewej stronie stoi potrawa z mięsa i miseczka ryżu, po prawej potrawa z pokrajanego mięsa i miseczka z zupą. Tego porządku nie wolno zmieniać. Dookoła rozstawione są inne potrawy: siekane i pieczone mięso, duszona cebula, marynaty i różne inne przysmaki. Gotowaną rybę podaje się zimą brzuchem obróconą na prawo od gospodarza, latem na lewo. Suszone mięso zwinięte jest lewostronnie. Dzbanki stoją dziobkiem na wprost gospodarza. I tak dalej, i tak dalej.

Rytuał chińskiego obiadu jest prawie tak zawiły jak ceremoniał religijny. Na przykład, gość niższy rangą od gospodarza (jak ja w ich przekonaniu) powinien podnieść półmisek z potrawą z ryżu, prosa lub z gotowanego ziarna, po czym ma ukłonić się gospodarzowi i odstawić półmisek udając, że wychodzi. Gospodarz wstaje wówczas i błaga gościa, aby pozostał. I gość zostaje. Nigdy nie słyszałem, żeby gość faktycznie wyszedł. Lecz skoro wszystko, co może zdarzyć się na świecie, kiedyś się zdarzyło, i to także musiało kiedyś nastąpić. Nie chciałbym być w skórze gościa, który opuścił salę jadalną.

Były i inne subtelności, których należało przestrzegać, ale ich nie pamiętam. Nie potrafię natomiast zapomnieć cudownych smakołyków, jakie podawane są w każdym szlacheckim domu w Chinach. Nawet gotowe dania, kupowane na targu, są wysokiej jakości i nie ma na świecie przyjemności większej niż zjedzenie wieczerzy na łódce przywiązanej do wierzby na rzece Wej przy letnim księżycu.

Po zadośćuczynieniu wszelkim ceremoniom chińskie przyjęcie może być równie wyrafinowane jak tu, w Atenach. Oczywiście maniery Chińczyków są bardziej ceremonialne niż ateńskie. Bo też jakież nie są? Niemniej repliki w sali jadalnej Huana bywały ostre i celne. Pod koniec posiłku, kiedy wypito już zbyt dużo wina z prosa, zdarzały się nawet spory.

Pamiętam, jak delektowałem się jedząc po raz pierwszy słynne pieczone nowo narodzone prosię – raczej nieadekwatne określenie potrawy, którą przyrządza się zaczynając od młodziutkiego prosięcia; prosię nadziewa się daktylami i piecze obłożone słomą i gliną; po upieczeniu rozłamuje się glinę, kroi mięso na plasterki i smaży na stopionym tłuszczu, po czym usmażone plasterki mięsa dusi się z ziołami przez trzy doby i podaje z marynowaną wołowiną i octem. Nie ma nic tak wyśmienitego w całej Lidii. Obawiam się, że obżerałem się nadmiernie w domu Huana, czego zasadniczo podczas chińskiego obiadu nie należy robić – i co robi każdy.

Huan wytłumaczył mi, jak prosię zostało przyrządzone, a gdy całkiem szczerze obsypałem rezultat tych zabiegów pochwałami, powiedział:

– Ale i wy na pewno tak jadacie w waszym kraju. – Skinął przyjaźnie głową.

Też skinąłem głową i odrzekłem:

– Nie, nigdy. Osiągnęliście doskonałość, jakiej my dopiero szukamy.

– Och, nie, nie! – Odwrócił się do innych gości. – Cyrus Spitama wbrew swemu osobliwemu imieniu i znamiennej bladości jest ostry jak miecz. – „Ostry jak miecz” to chińskie określenie osoby inteligentnej.

Goście spoglądali na mnie z zainteresowaniem większym, niż tego wymagała grzeczność. Bo też nie sądzę, by któryś z nich widział kiedyś białego człowieka. Zawsze byli zaskoczeni, kiedy odzywałem się w ich języku. Spodziewali się, że jako barbarzyńca będę chrząkać niczym wieprz.

Jeden z wielmożów uprzejmie spytał mnie o Persję. Gdzie leży? Jak daleko stąd? Kiedy wyjaśniłem, że Persja leży ponad tysiąc mil na zachód od Ćampy, portu, o którym każdy tu słyszał, kilkunastu biesiadników pokiwało głowami z niedowierzaniem.

– Opowiada mi – oznajmił Huan ze swym prawie bezzębnym uśmiechem – że w jego kraju wszyscy ludzie są podporządkowani państwu i że jedynie państwo jest miarą tego, co dobre, a co złe.

Goście kiwali głowami i uśmiechali się; robiłem to samo. Ma się rozumieć, nigdy Huanowi nic podobnego nie mówiłem.

– Ale przecież – odezwał się któryś ze starców – nawet w kraju barbarzyńskim nakazy Niebios liczą się bardziej niż nakazy państwowe.

Huan podniósł oczy ku powale, jakby tam znajdowało się niebo.

– Dopóki mandat znajduje się w posiadaniu władcy, jego wola jest absolutna. Czy nie mówiłeś mi, że tak się dzieje w twoim szczęśliwym kraju? – Huan uśmiechnął się do mnie.

– Tak, panie. – Nie miałem zamiaru mu się sprzeciwiać.

– Ale przecież – starzec zwrócił się teraz w moją stronę, chętnie traktując mnie jak namiastkę kanclerza – istnieją prawa Niebios, których wasz władca musi przestrzegać?

Huan odpowiedział mu za mnie.

– Nie. Dopóki posiada mandat, nie ma praw, którym musiałby być posłuszny. Ci zachodni barbarzyńcy wierzą, tak samo jak my, że państwo to łańcuch, który zaczyna się od jednostek, które łączą się tworząc rodziny, które łączą się tworząc wsie, które łączą się tworząc państwo. Każde ogniwo łańcucha musi. być mocne. Każde ogniwo jest cząstką całości, jaką stanowi państwo. W szczęśliwym kraju naszego czcigodnego gościa – skinięcie głową w moją stronę – ludzie nie są tacy, jacy byli na początku, kiedy człowiek żył tylko dla siebie, wystarczyło więc, aby dwóch ludzi się spotkało, a już pojawiały się dwie różne opinie o tym, co dobre, a co złe; rzecz niebezpieczna, gdyż nikt nie zaprzeczy, że wszystkie cierpienia na świecie zaczynają się od różnicy poglądów na to, co jest dobre, a co złe. Barbarzyńscy Persowie są od nas mądrzejsi. Tak, tak! Uważają, że gdyby każdemu człowiekowi wolno było robić i myśleć, co mu się podoba, nie mógłby istnieć ład ani harmonia, ani państwo. I dlatego światły władca, otrzymawszy mandat Nieba, musi w końcu oświadczyć swemu ludowi, że to, co on uznaje za słuszne, jest słuszne dla wszystkich ludzi, a to, co on uznaje za niegodziwe, jest dla wszystkich niegodziwe. Lecz naturalnie znajdą się zawsze tacy, którzy nie zechcą słuchać władcy, król perski powiedział przeto: „Każdy kto usłyszy, że ktoś podniósł głos przeciw temu, co oficjalnie uznane zostało za dobre, ma powiadomić o tym swego zwierzchnika.” Jakaż to mądra zasada! Jak głęboko mądra! Każdy człowiek ma obowiązek donieść swemu władcy lub jego urzędnikom o wszelkich wykroczeniach, a nawet o wzmiance czy sugestii, że może będzie popełnione przestępstwo. A rezultat? Doskonałe szczęście! Albowiem zachodni barbarzyńcy usunęli wszelkie nieporządki i zgrzyty. Każdy tam służy państwu, które opiera się na… jak brzmiało to cudowne wyrażenie, Cyrusie Spitamo? O tak! Na zasadzie zgody ze zwierzchnikiem.

Huan ukłonił się w moją stronę, jakbym to ja był tym rzekomym monarchą Persji, który wymyślił ten niesamowity system rządzenia. Jak się po paru latach dowiedziałem, owo przyjęcie u Huana miało przejść do historii. Już drugie pokolenie szlachty w C’in dyskutowało, jak należy rządzić państwem. Huan uważał, że jedyną metodą sprawowania władzy jest uczynienie z ludzi niewolników w stopniu nigdy przedtem nie praktykowanym ani w Chinach, ani gdzie indziej, łącznie ze Spartą. Każdego zachęcano do szpiegowania innych. Rodziny rozbijano po to, by silnych mężczyzn przerzucać z wojska do uprawy roli, do budowy dróg czy innej pracy. Ponieważ kupcy i rzemieślnicy skłonni są przenosić się dowolnie z miejsca na miejsce, Huan wystąpił z propozycją, by takie postępowanie zostało prawnie zakazane; i w końcu dla zapewnienia państwu bezwzględnego prymatu starał się potajemnie zniszczyć własną klasę – arystokrację.

Oczywiście, inni wielmoże nie byli zachwyceni teoriami Huana, nie mówiąc o praktykach. Podczas przyjęcia zarysowały się różnice zdań, uprzejmie omawiane. Po kilku latach uprzejmości skończyły się i Huana zamordowała konkurencyjna frakcja. Zdążył jednak spełnić swoje zamiary. Wprawdzie kupcom i rzemieślnikom nadal dobrze się powodzi, a arystokracja utrzymała się przy władzy, ale zwykli ludzie muszą mieszkać w koszarach i ich życie zostało całkowicie podporządkowane państwu. Kto sprzeciwia się ustanowionym przez Huana nakazom Niebios, tego ciało przerąbane na pół wystawia się po jednej lub drugiej stronie bramy miejskiej.

Podczas gdy jedliśmy pieczone prosię, starzec zwrócił się niby do mnie, choć naprawdę do Huana:

– Za naszych przodków każdy żył zgodnie z nakazami sumienia i na świecie było wiele dobroci i mało niesnasek. Na pewno wasz perski król chciałby, żeby jego poddani żyli tak jak ich przodkowie, w zgodzie z Niebem i z sobą.

Huan klasnął wesoło w dłonie.

– Kiedy zadałem temu mądremu barbarzyńcy identyczne pytanie, odpowiedział mi… mam nadzieję, że przytoczę dokładnie twoje słowa…

– O tak, o tak, mój panie – zaskrzeczałem jak jeden z tych indyjskich ptaków, które uczą tu mówić.

– Powiedziałeś mi, że w dawnych czasach człowiek odnosił się dobrze do swych bliźnich, bo ludzi było mało, a rzeczy dużo. Teraz jest dużo ludzi, a mało rzeczy. Nawet przed wiekami, za panowania cesarza Jü, życie było tak ciężkie, że sam Jü pracował w polu, aż wytarły mu się wszystkie włosy na goleniach. Teraz jest dziesięć tysięcy razy więcej ludzi niż w epoce Jü. Toteż dla wspólnego dobra musimy pilnować, by sobie wzajemnie nie przeszkadzali. Jak tego dokonać? Wyznaję, że sam nie jestem dość inteligentny, żeby wymyślić rozwiązanie. Lecz mądry król Persów dostarczył mi odpowiedzi. – Huan ukłonił się w moją stronę, zmuszając mnie do ukłonu tak niskiego, że zaburczało mi w żołądku. Chińczycy bardzo poważnie traktują odgłosy żołądka. Modliłem się, żeby odgłosy, jakie wydobywały się z mojego napchanego brzucha, nie zabrzmiały przypadkiem wywrotowo. – „Wykorzystajcie właściwości ludzkiej natury. Skoro ludzie mają swoje upodobania i uprzedzenia, należy rządzić nimi stosując nagrody i kary, gdyż są to dźwignie, dzięki którym władca zachowuje przewagę.” Tak powiedział król Persji.

– Lecz jeśli owe… dźwignie zawiodą władcę, co wtedy zaleca ów mądry Pers?

Starzec patrzył na mnie; oczy nabiegły mu krwią, żyły na skroniach pulsowały. Nienawidził Huana. Nie miałem co do tego wątpliwości.

– Mądry Pers użył słowa „siła”. – Huan mówił dobrotliwie. – To siła utrzymuje masy w ryzach.

Jedzenie było wyśmienite, ale nie pamiętam uczty, na której panowałoby większe napięcie. Posługując się mną, Huan rzucił wyzwanie innym wielmożom. Szczęściem dla ludności C’in szlachta nie zaakceptowała w pełni srogich zasad Huana, i on sam nadal pozostał tym, czym był przez wiele lat: pierwszym wśród równych. Lecz w wyniku jego działań życie prostych ludzi uległo takim zmianom, że nic prócz upadku państwa nie może ocalić ich od stanu niewolnictwa, w który przez niego popadli. Spartanie są przynajmniej wychowani w miłości do ojczyzny i swój nieludzki tryb życia uważają za rzecz naturalną. Mieszkańcy Cin, mówiąc oględnie, bynajmniej swych panów nie kochają.

Przyjęcie się skończyło, kiedy każdy z biesiadników wezwał Niebiosa do zapewnienia księciu długiego życia. Zaskoczyła mnie nieco żarliwość, z jaką goście zwracali się do Nieba. Ostatecznie książę nie miał żadnej władzy, a panowie płakali gorzkimi łzami na myśl, że mógłby umrzeć. Przypisywałem ich wzruszenie winu z prosa. Ale w trzy miesiące później, gdy książę P’ing rzeczywiście umarł, uświadomiłem sobie, że były to prawdziwe łzy.

Tego nieszczęsnego dnia obudziło mnie bicie dzwonów. Po czym rozległo się nierówne bicie w bębny. W całym mieście, od krańca do krańca, rozbrzmiewały lamenty i zawodzenia.

Ubrałem się pospiesznie i wybiegłem na dziedziniec, akurat kiedy Huan wsiadał do swojego wozu. Odziany był w zniszczone szaty i wyglądał jak żebrak. Woźnica z okrzykiem zaciął czwórkę koni i odjechali.

Według słów jednego z ochmistrzów książę umarł tuż przed wschodem słońca.

– Podobno wypił za dużo wina i wezwał eunucha, żeby mu pomógł je zwymiotować. Ale zwymiotował nie winem, lecz krwią. O, to straszny dzień dla C’in! Prawdziwy, najprawdziwszy czarny dzień!

– Tak był kochany?

– Przez Niebiosa. Inaczej nie byłby tym, który patrzy na południe, prawda? Teraz już nie żyje. – Ochmistrz wybuchnął płaczem. Wydawało się, że wszyscy ludzie w C’in szlochają. To mnie zaintrygowało. Wiedziałem, że książę P’ing nie cieszył się popularnością. Był w najlepszym razie dostojną marionetką, którą manipulowało sześć wielkich rodów. Cóż więc spowodowało aż taką rozpacz?

Odpowiedź znalazłem w czasie ceremonii pogrzebowych. Stanąłem wśród dworzan Huana na placu, w którego centrum znajduje się książęca rezydencja. Naprzeciw wejścia stoi tam rząd masztów, ale poza tym budynek jest skromniejszy niż pałac kanclerza. Chorągwie oznaczają, że mieszka tu posiadacz mandatu Nieba. Tego dnia chorągwie były czerwone i czarne, i nader złowieszcze. Ponieważ żaden podmuch wiatru nie poruszał grubym suknem, opadały w gorącym słońcu. Dzień wydawał się pozbawiony powietrza. Chociaż zakrywając usta rękawem bezustannie ziewałem, nie mogłem wcale zaczerpnąć oddechu. Przypisywałem to nie tylko upałowi, lecz i ciężkiemu dyszeniu dziesięciu tysięcy posępnych mężczyzn i kobiet, którzy w całkowitym milczeniu wpatrywali się w bramę pałacu Wprawdzie mieszkańcy C’in są na pewno najspokojniejszymi i najposłuszniejszymi ludźmi na świecie, czasem ich spokój wydawał mi się dziwnie złowrogi – jak zapowiedź trzęsienia ziemi.

Rozwarły się wrota pałacowe. W ślad za Huanem i członkami rady państwa dwunastu wojowników niosło na ramionach grubo polakierowany palankin. W palankinie spoczywał książę. Zwłoki owinięte były szkarłatnym jedwabiem i ozdobione tysiącem klejnotów Na piersiach zmarłego leżał wspaniały krąg z ciemnozielonego nefrytu. symbol przychylności Niebios.

Z pałacu wyłoniła się długa procesja niewolników dźwigających skrzynie z jedwabiem, złote trójnogi, skórzane bębny, posążki z kości słoniowej, pozłacaną broń, parawany z piór, srebrne łoże. We wszystkie te wspaniałości miano wyposażyć grobowiec księcia. Ich koszt zapierał dech w piersiach. Znam go. Huan polecił mi sporządzić pełen wykaz wydatków na to. co znalazło się w grobowcu, ażeby uzyskać zatwierdzenie tej sumy w budżecie, który miał być przedstawiony radzie państwa służącej już nowemu księciu.

Na drugim krańcu placu Huan i jego ministrowie zajęli miejsca na czele konduktu pogrzebowego, który ciągnął się przez prawie milę. Za wozami wielmożów jechał wóz zaprzężony w osiem białych rumaków. Ciało księcia P’ing umocowano w taki sposób, że wydawał się powozić końmi Efekt był zdecydowanie przykry. Przedmioty przeznaczone do grobowca umieszczono w innych wozach wraz z kilkoma setkami dam z haremu, które płakały i zawodziły za swymi welonami.

Przeszło godzinę wozy przejeżdżały przez miasto do bramy południowej. Tam Huan złożył ofiarę któremuś z miejscowych demonów. Po czym krętą drogą poprowadził kondukt do doliny, gdzie grzebie się królów pod sztucznie usypanymi kopcami, trochę podobnymi do kopców w Sardes.

Niespodziewanie znalazłem się w polakierowanym na czerwono wozie, do którego zaprosił mnie wysoki, chudy mężczyzna, mówiąc:

– Uwielbiam białych ludzi. Miałem na własność trzech. Ale dwaj umarli, a trzeci jest chorowity. Możesz mnie pocałować w rękę. Jestem księciem kraju Sze, kuzynem zmarłego księcia C’in, a także książąt Lu i Wej. Bo też my, książęta, wszyscy jesteśmy ze sobą spokrewnieni przez naszego wspólnego przodka, cesarza Wena. Skąd pochodzisz?

Starałem się mu to możliwie najlepiej wyjaśnić. Wprawdzie książę nie słyszał nigdy o Persji, odbył jednak więcej podróży na zachód niż którykolwiek z mieszkańców C’in, z którymi się zetknąłem.

– Spędziłem rok w Ćampie – oznajmił. – Nie twierdzę, że mi się tam podobało. Pogoda była albo za ciepła, albo za bardzo deszczowa. I ludzie jak na mój gust o wiele za ciemni. Spodziewałem się, że będą biali, tak jak ty. Ale powiedziano mi, że jeśli chcę trafić na białych ludzi, muszę podróżować jeszcze przez co najmniej pół roku, a ja nie mogłem znieść myśli, że tak długo będę poza światem. – Uszczypnął mnie w policzek, po czym przyjrzał się bacznie fałdce skóry między palcami. – Czerwienisz się! – Był zachwycony. – Zupełnie tak samo jak moi niewolnicy. Mogę bez końca patrzeć, jak skóra czerwienieje i blednie. Myślisz, że Huan nie odsprzeda mi ciebie?

– Nie mam pewności – mówiłem bardzo ostrożnie – że jestem niewolnikiem.

– Och, ja w to nie wątpię. Jesteś barbarzyńcą, chociaż nie zakładasz szaty na lewą stronę. Powinieneś oczywiście tak robić. Bardziej nas to bawi. I włosy mógłbyś nosić rozpuszczone. Nie wolno ci się starać o cywilizowany wygląd, bo stracisz oryginalność. W każdym razie jesteś zdecydowanie niewolnikiem. Mieszkasz w domu ministra. I robisz, co ci każe. Rzekłbym z całą pewnością, że jesteś niewolnikiem. Nie pojmuję, dlaczego Huan ci tego nie powiedział. Bardzo brzydko z jego strony, naprawdę. Ale jest taki nieśmiały. Najpewniej jego zdaniem byłoby niegrzecznie oświadczyć ci wprost, że jesteś niewolnikiem.

– Raczej jeńcem wojennym.

– Jeńcem? Z jakiej wojny? – Książę Sze stanął w wozie i rozejrzał się wokół siebie. – Nie widzę wojska. – Szarozielony krajobraz istotnie tchnął spokojem, podczas gdy kondukt pogrzebowy wił się niczym cichy, nie kończący się wąż pomiędzy karbowanymi wapiennymi wzgórzami, które wyznaczają teren książęcych grobów.

– Przybyłem tu jako wysłannik Wielkiego Króla.

Moja opowieść w pewnym stopniu zainteresowała księcia. O Persji co prawda nic nie wiedział, ale za to Magadha była mu dobrze znana. Ogromne wrażenie zrobiła na nim wiadomość, że jestem mężem córki Adźataśatru.

– Zetknąłem się z wielu członkami tej rodziny, wśród nich ze stryjem samego Adźataśatru; kiedy przebywałem w Ćampie, był tam wicekrólem. – Książę wyraźnie się ożywił, a nawet uradował. – Twój właściciel będzie mógł niewątpliwie uzyskać pokaźny okup od króla i dlatego muszę odebrać cię Huanowi. Potem sprzedam cię twojemu teściowi. Bo widzisz, stale brak mi pieniędzy.

– Wszak władcy Sze Niebo bez wątpienia dostarcza nader obfitych środków utrzymania! – Powoli uczyłem się wyszukanego stylu Chińczyków. To, co się mówi, zawsze znaczy co innego niż to, co wydaje się znaczyć, a gesty rąk, dłoni i ciała są niewiarygodnie zawiłe. Nigdy nie udało mi się ich sobie przyswoić.

– Sze, którego jestem księciem, to już nie to samo, co Sze niegdyś; toteż nigdy moja stopa tam nie postała. Wolę podróżować z moim dworem, odwiedzać moich licznych kuzynów i zbierać kości smoków… Na pewno słyszałeś, że mam największą na świecie kolekcję kości smoczych. I to, co słyszałeś jest prawdą. Mam. A ponieważ moja kolekcja zawsze podróżuje razem ze mną, muszę opłacać dziesięć tysięcy wozów, co jest bardzo kosztowne. Lecz jeśli uda mi się sprzedać cię królowi Magadhy, będę naprawdę bogaty.

Książę Sze był ekscentrykiem. Chińczycy traktowali go z rozbawieniem. Urodził się jako Sze Czu-liang, nieślubny syn księcia panującego w Lu. Niezadowolony ze swej dwuznacznej sytuacji przyjął imię książę Sze. Ale Sze to nie kraj. Słowem tym określa się święty teren – ziemny kopiec wznoszony na granicy każdego państwa w Chinach. Książę lubił stwarzać pozory, że dawno temu istniało gdzieś państwo zwane Sze, którego był dziedzicznym księciem. Zagarnięte przez zaborczych sąsiadów księstwo przestało istnieć i po tym zaginionym świecie pozostał jedynie książę-wędrowiec. Czy jest on, czy nie jest prawdziwym księciem – przez władcę Lu – to delikatna kwestia, ulubiony temat dyskusji szlachty chińskiej. Z drugiej strony, skoro bezspornie jego przodkiem był cesarz Wen, wszyscy władcy państw w Chinach zobowiązani są do podejmowania dostojnego kuzyna. Książę stale przenosił się z dworu na dwór, mógł więc do minimum zredukować koszta utrzymania. Posiadał mnóstwo leciwej czeladzi, czternaście równie leciwych koni, sześć wozów – Chińczycy posługują się hiperbolą „dziesięć tysięcy” zamiast naszego „bez liku” – i jeden wóz bojowy ze złamaną osią.

Byli tacy, którzy uważali księcia za niesłychanie bogatego, ale bardzo skąpego. Inni sądzili, że jest ubogim człowiekiem, żyjącym z handlu kością smoczą. Zbierał zazwyczaj ogromne, niczym skalne odłamy, fragmenty kości w zachodniej krainie, gdzie są dość rozpowszechnione, po czym sprzedawał je medykom na wschodzie, gdzie smoki trafiają się rzadko. Na szczęście nigdy nie zdarzyło mi się ujrzeć żadnego z tych przerażających stworów, ale książę jakoby zabił ich ponad trzydzieści.

– W młodości, oczywiście. Niestety, nie jestem już tym, czym byłem.

Wciąż malował podobizny owych bestii i sprzedawał je, gdzie mógł.

Kiedy kondukt pogrzebowy zbliżał się do wysokiego kopca, który, jak utrzymują mieszkańcy C’in, oznacza miejsce spoczynku cesarza Wu, książę zaproponował, żebyśmy znaleźli sposób odebrania mnie Huanowi.

– Musisz mieć na niego wpływ. Bo gdybyś nie miał, już by cię chyba zabił. Łatwo się nudzi, jak większość ludzi nieśmiałych.

– Nie sądzę, żebym miał choćby najmniejszy wpływ na kanclerza. Jestem mu przydatny w drobnych sprawach. Obecnie prowadzę mu rachunki.

– Jesteś wprawnym matematykiem? – Książę odwrócił głowę i zerknął na mnie. Zachodzące słońce znalazło się teraz na poziomie naszych oczu; jak gdyby wypaliło całe powietrze. Nigdy przed tym ani potem nie miałem takich trudności z oddychaniem jak podczas gorącej pory roku w C’in.

– Tak, książę. – Tak żarliwie chciałem, by mnie kupił, że gotów byłem do każdego kłamstwa. – Moi rodacy budowali piramidy jako ćwiczenie w matematyce niebiańskiej.

– Słyszałem o tym. – Zrobiło to na nim wrażenie. – Dobrze, już coś wymyślę. Ty też myśl. Szkoda, że nie jesteś przestępcą, bo nowy książę wstępując na tron zawsze ogłasza amnestię dla przestępców. Ale i tak może przekonamy nowego księcia, żeby cię uwolnił, jeśli Huan mu na to pozwoli, w co wątpię. Poza tym gdybyś był wolny, jak mógłby cię sprzedać? Niezła zagadka, co?

Zgodziłem się z nim. Zgadzałem się zresztą ze wszystkim, co ten uroczy wariat miał do powiedzenia. Był jedyną moją nadzieją na opuszczenie C’in, miejsca, z którego gorąco pragnąłem uciec – goręcej jeszcze, jeśli to możliwe, po ceremoniach pogrzebowych przy kopcu cesarza Wu.

Wozy i inne pojazdy utworzyły półkole przed stożkowatym pagórkiem; leżał pod nim, jeśli nie sam legendarny Wu, to w każdym razie monarcha najwidoczniej równie starożytny, kopiec bowiem zarastały stanowiące symbol dostojeństwa karłowate sosny, którym trzeba tysiąca lat, by przybrały te wdzięczne hieratyczne kształty, tak podziwiane przez Chińczyków.

Ponieważ wozy ustawiły się według rangi, książę Sze i ja znaleźliśmy się tuż obok kanclerza, dzięki czemu znakomicie widzieliśmy przebieg uroczystości. Za nami na niskich, srebrnoszarych wzgórzach stały ciche szeregi kilku tysięcy prostych ludzi.

Nie wiem, jakiego rodzaju obrzędy spodziewałem się zobaczyć. Przypuszczałem, że będą składane ofiary, i tak się stało. Na południowy zachód od kopca rozpalono ognie i zarżnięto mnóstwo koni, owiec, świń i gołębi.

Przy podziale zwierząt ofiarnych władze są równie pomysłowe jak pod innymi względami. Każdy z obecnych otrzymuje karbowany pręt, który uprawnia do określonej ilości pieczonego mięsa ofiarnych zwierząt i drobiu. Dzięki temu nie tylko wystarcza go dla wszystkich, lecz również nie dochodzi do gorszących ekscesów, które zakłócają babilońskie czy nawet perskie uroczystości. Powiedziano mi, że to Huan wprowadził tę innowację, z czasem przyjętą przez wszystkie państwa w Chinach. Próbowałem przekonać magów do zasady karbowanego prętu, ale nie chcieli się zgodzić. Wolą nieprzystojny zamęt, jaki towarzyszy ich ociekającym haomą obrzędom.

Nowy książę stał od nas na północ. Zgodnie z rytuałem był sam. Wyglądał na równie starego, a może nawet starszego niż jego poprzednik. Bo też, według księcia Sze, był to nie jeden z synów zmarłego, lecz jego kuzyn. Ministrowie odsunęli wszystkich synów księcia P’inga na rzecz nikomu nie znanego kuzyna, słynnego z głupoty. Z punktu widzenia ministrów nada się znakomicie.

– Czy to zawsze ministrowie wybierają monarchę?

– Ten, kogo wyznaczyło Niebo, wybiera na ministrów tylko swych wiernych niewolników. – Głos księcia zrobił się nagle piskliwy. Poznawszy go lepiej zorientowałem się, że jeśli nawet w jego ciele nie siedzi dwóch różnych ludzi, to w każdym razie jest to człowiek o dwóch diametralnie różnych sposobach bycia. Raz ufny i figlarny, co podkreśla niskim głosem, kiedy indziej zachowuje się wielce tajemniczo, co znamionuje głos monotonny, cienki i wysoki. Oświadczył mi, że nie jest to ani właściwe miejsce, ani właściwa pora na omawianie nienormalnej sytuacji jego książęcych kuzynów. Jak się niebawem miałem dowiedzieć, wszyscy oni z małymi wyjątkami pozbawieni są władzy; ich królestwami rządzi dziedziczny minister, albo sam, albo wspólnie z innymi dziedzicznymi posiadaczami urzędów. Mandat Niebios nie jest niczym więcej niż złotym snem o tym, co mogłoby być, ale czego nie ma i czego może nigdy nie było.

Nowy książę państwa C’in donośnym głosem zwrócił się do swoich przodków. Nie zrozumiałem ani słowa z tego, co powiedział. Podczas gdy przemawiał do Nieba, niewolnicy wnosili skrzynie, trójnogi, meble w głąb jak gdyby naturalnej pieczary u stóp stromej wapiennej skały. Przez cały czas słychać było muzykę. Ponieważ grało jednocześnie około trzystu muzykantów, efekt dla ucha cudzoziemca był szczególnie denerwujący. Z czasem polubiłem wiele odmian chińskiej muzyki. Zwłaszcza oczarowały mnie owe kamienie różnych rozmiarów wydające tak piękne dźwięki, kiedy uderza się w nie młotkami.

Gdy książę skończył przemawiać do przodków, palankin ze zwłokami jego poprzednika został wysoko dźwignięty na ramionach dwunastu ludzi. Muzyka umilkła. W ciszy, mijając nowego księcia, przeniesiono palankin do pieczary. Kiedy zwłoki znalazły się poza zasięgiem wzroku, wszyscy głęboko westchnęli. Zabrzmiało to niesamowicie, jak pierwsze pomruki letniej burzy.

Odwróciłem się do księcia Sze. Siedział skulony jak wyleniały ptak na samym brzegu wozu, z błyszczącymi oczami utkwionymi w pieczarę. Mężczyźni, którzy wnieśli tam zwłoki, nie pojawili się z powrotem. Natomiast w stronę pieczary powoli ruszyła procesja ze stu kobiet. Były to żony zmarłego księcia, jego konkubiny, tancerki, niewolnice. Za kobietami podążył drugi orszak, mężczyzn i eunuchów, a na jego czele kroczył stary szlachcic, jeden z uczestników obiadu z pieczonym prosięciem. Byli tu dowódcy gwardii i dworzanie wysokiej rangi. Za nimi muzykanci nieśli swoje instrumenty, a kucharze i służący bambusowe stoliki zastawione wyszukanymi potrawami. Kobiety i mężczyźni kolejno wchodzili do pieczary, która najwyraźniej była nie zwykłą grotą, ale olbrzymią salą wydrążoną w wapieniu.

Gdy już ostatni spośród, jak się okazało, pięciuset mężczyzn i kobiet zniknęli w pieczarze, nowy książę znowu przemówił do swych przodków w Niebie. Tym razem mniej więcej zrozumiałem, co powiedział. Chwalił przodków wymieniając ich po imieniu. Zabrało to sporo czasu. Po czym poprosił, by przyjęli jego poprzednika. Księcia P’inga nazywał Najlitościwszym. W Chinach nigdy nie wymienia się imienia zmarłego z uzasadnionej obawy, że nazwany po imieniu mógłby powrócić na ziemię jako duch i straszyć. Książę przysiągł, że jeśli Najlitościwszy zostanie przyjęty do Nieba, on sam nigdy nie zaniedba żadnego z obrzędów zapewniających utrzymanie harmonii między Niebem a ziemią. Prosił też o błogosławieństwo wszystkich przodków dla sieroty. Nie miałem pojęcia, o kim mówi. Potem dowiedziałem się, że władca często mówi o sobie jako o sierocie lub samotnym, jako że z natury rzeczy jego ojciec czy też poprzednik już nie żyje. O swojej głównej żonie mówi „podpora”, podczas gdy lud nazywa ją „podporą księcia”. Ona sama z kolei mówi o sobie „dziewczę”, nie wiem, dlaczego. Chińczycy są bardzo dziwni.

Z pieczary dobiegły nas dźwięki muzyki. Najwidoczniej odbywała się tam uczta. Staliśmy tak przez godzinę: my twarzami na północ, a nowy książę twarzą na południe. Przez godzinę słuchaliśmy muzyki docierającej z wnętrza pieczary, aż instrumenty jeden po drugim zamilkły. Ostatnim dźwiękiem było bicie dzwonu z brązu. Wszyscy mieliśmy teraz oczy utkwione w wejście do pieczary. Stojący obok mnie książę Sze drżał na całym ciele. Myślałem, że jest chory, ale on był po prostu podniecony.

Kiedy umilkł dzwon, książę Sze wydał długie westchnienie. Takie samo westchnienie wydali wszyscy inni, jakby się poprzednio zmówili. Nagle z pieczary wyłonili się mężczyźni, którzy wnieśli tam palankin. Każdy z nich trzymał w prawej ręce miecz, a z każdego miecza kapała krew.

Mężczyźni z powagą pozdrowili nowego pana, który wzniósł twarz ku niebu i zawył jak wilk. Stojący na południe od niego poddani odpowiedzieli mu takim samym wyciem. Nigdy w życiu nie byłem tak przerażony. Ci, których brałem za ludzi, okazali się wilkami w ludzkiej skórze i teraz na moich oczach wracali do swojej prawdziwej postaci. Nawet książę Sze przyłączył się do wycia. Pysk wyciągnął ku niebu i obnażył nienaturalnie długie zęby.

Po dziś dzień słyszę to straszne wycie w snach, w których na nowo przeżywam okropną chwilę, kiedy dwunastu umazanych krwią mężczyzn wyszło z pieczary po spełnieniu obowiązku. Zabili pięćset kobiet i mężczyzn, aby ci po śmierci przez całą wieczność mogli służyć swemu panu.

Chociaż trudno twierdzić, że w naszym świecie nieznane są ofiary z ludzi, nigdy nie widziałem, by stosowano je w takich rozmiarach jak w Chinach. Powiedziano mi, że gdy umiera prawdziwy syn Nieba, nie mniej niż tysiąc jego dworzan musi ponieść śmierć, co wyjaśnia osobliwą intensywność modłów o zdrowie księcia pod koniec obiadu z pieczonym prosięciem. Dopóki książę żyje, lekceważą go; gdy umrze, może pociągnąć wielu z nich za sobą. W istocie, zgodnie z tutejszym zwyczajem tylko jeden członek rady ministrów składany jest w ofierze; wybiera go się przez losowanie. Zrządzeniem losu i nader zręcznego Huana stary minister, który przeciwstawił mu się podczas obiadu, wyciągnął nieszczęsny patyczek krwawnika.

Pieczarę szczelnie zapieczętowano. Zabrzmiała muzyka, rozpoczęły się tańce i uczta. Potem miano usypać kopiec zakrywający wejście do grobu. Grobowiec książęcy stanowi oczywiście tak wielką pokusę dla złodziei, że piękne i kosztowne przedmioty pozostawione przy marach księcia pojawiają się zwykle na targach wkrótce po pogrzebie.

Huan nie zgodził się odsprzedać mnie księciu Sze.

– Jak mogę sprzedać posła, skoro ma on pełną swobodę ruchów.

– Wobec tego, panie, może pora już, bym odjechał towarzysząc księciu?

To zuchwalstwo wywołało uśmiech na twarzy mojego pana.

– Przecież na pewno nie chciałbyś narażać życia towarzysząc osobnikowi, który szuka smoków w dzikim kraju, walczy z rozbójnikami, przestaje z czarownicami. Och, książę z Sze to niebezpieczny znajomy! Nie mogę dopuścić, by człowiek, którego pokochałem, narażał się na niebezpieczeństwo w obcych dla niego stronach. Nie, nie, nie!

No i tyle. Ale ja postanowiłem opuścić C’in. Kiedy zawiadomiłem o swojej decyzji księcia, okazał się nieoczekiwanie pomysłowy.

– Przebierzemy cię – szepnął. Znajdowaliśmy się na cotygodniowej audiencji u kanclerza. Petentom z całego C’in wolno było zbliżyć się do Huana, który stał na samym końcu niskiej sali. Złote trójnogi na lewo i prawo symbolizowały jego władzę.

Kanclerz przyjmował każdego petenta z niezmąconą uprzejmością, wcale nie pasującą do jego politycznego zacietrzewienia. Był dość przenikliwy na to, by wiedzieć, że nie można ujarzmić niechętnego narodu, jeśli się go najpierw nie oczaruje. Trzeba, rzecz jasna, przekonać ludzi, że twoja droga jest ich drogą i że okowy, jakie dla nich wykułeś, są nieodzowną ozdobą. Wielcy Królowie zawsze w większym lub mniejszym stopniu zdawali sobie z tego sprawę. Od Cyrusa do naszego obecnego światłego władcy, Artakserksesa, różne ludy imperium mogły żyć mniej więcej tak samo, jak zawsze żyły, płacąc Wielkiemu Królowi jedynie coroczne podatki w zamian za bezpieczeństwo i prawa. Huan zdołał przekonać barbarzyńskich mieszkańców dalekiego C’in, że wprawdzie niegdyś, w złotym wieku, ludzie żyli swobodnie, bez żadnych obowiązków, lecz wiek ten skończył się, kiedy – jakże lubił przytaczać to zdanie! – „było już za dużo ludzi i za mało rzeczy”.

W istocie Chiny są raczej słabo zaludnione i wiele obszarów tego bogatego kraju świeci pustką. Z wyjątkiem kilku zaledwie miast o stu tysiącach mieszkańców to kraina wiosek opasanych kamiennym murem, rozsianych na falistej równinie między dwiema rzekami. Duża część tej krainy jest gęsto zalesiona, zwłaszcza na zachodzie, podczas gdy na południu są dżungle podobne do indyjskich. Chińczycy, oprócz karnej i w pełni kontrolowanej ludności C’in, często zmieniają miejsce pobytu. Jeśli powódź zabierze chatę, rolnik i jego rodzina po prostu biorą na barki pług i odziedziczony po przodkach kamień z paleniska i przenoszą się w inną okolicę, gdzie zaczną wszystko od nowa, płacąc daninę nowemu panu.

Wśród wędrowców największe znaczenie mają tak zwani szy. Nazwa ta, a raczej klasa, nie ma odpowiednika ani wśród Persów, ani Greków. Żeby zrozumieć, kim jest szy, trzeba znać strukturę społeczną Chin.

Na samym szczycie stoi cesarz, czyli Syn Nieba. To znaczy stał i może będzie stał, ale obecnie na pewno nie stoi. Mówiąc to uświadomiłem sobie nagle, jak to sprytnie ze strony Chińczyków, że używają języka bez czasu przeszłego, teraźniejszego czy przyszłego. Poniżej cesarza znajduje się pięciostopniowa warstwa szlachecka. Najwyższym tytułem jest kung, czyli książę. Poza takimi unikatami jak pomylony książę Sze, książęta są tytularnymi, a nawet faktycznymi władcami państw, to znaczy odpowiednikami naszych królów i tyranów; i jak nasi królowie i tyrani uznają Wielkiego Króla za zwierzchnika i źródło legalnej władzy, tak każdy z tych książąt otrzymał teoretycznie władzę od Syna Niebios, który nie istnieje. Gdyby istniał – to znaczy sprawował hegemonię nad Królestwem Środka – byłby to prawdopodobnie książę państwa Czou, potomek w linii prostej cesarza Wena, który ustanowił hegemonię dynastii Czou nad Królestwem Środka. Na pewno n i e byłby to książę panujący w C’in, pochodzący od Wu, brutalnego syna cesarza Wena.

Najstarszy syn księcia jest markizem i po śmierci ojca on z kolei zostaje księciem, jeśli, co często się zdarza, nie zajdzie jakiś niefortunny wypadek. Pozostali synowie księcia też są markizami i podczas gdy najstarszy syn drugiego syna zachowuje ten tytuł, inni spadają na niższy stopień szlachectwa, a ich synowie na jeszcze niższy, wnuki zaś noszą zaledwie tytuł barona. Synowie najniższego stopnia arystokracji to właśnie szy. Sześć czy siedem stuleci po ustanowieniu hegemonii Czou ich potomków liczy się już na dziesiątki tysięcy; nieutytułowani szy lub, powiedzmy, rycerze zachowali jeden tylko przywilej dziedziczny: rycerz udaje się na wojnę w wozie bojowym, pod warunkiem, że go na to stać.

W ostatnich latach szeregi rycerzy znacznie się powiększyły. Ci najpośledniejszego gatunku arystokraci są teraz wszędzie. Wielu specjalizuje się w administracji mniej więcej jak u nas eunuchowie. Inni są dowódcami w wojsku. Jeszcze inni nauczycielami. Niektórzy, podobnie jak u nas zoroastryjczycy, dbają o czystość religijnych obrzędów, które zapewniają zachowanie harmonii pomiędzy Niebem a ziemią. Tak więc w końcu rycerze zarządzają większością państw chińskich, służąc tym dziedzicznym urzędnikom, którzy zdołali zagarnąć władzę, choć bez boskich atrybutów książąt.

Drogi Chin pełne są ambitnych rycerzy. Jeśli któremuś z nich nie uda się dostać urzędu, dajmy na to, w ministerstwie policji w Lu, przenosi się do Wej, gdzie jego usługi mogą być ocenione wyżej niż w rodzinnym kraju. Biorąc pod uwagę ludzką przewrotność, szansa pracy dla rycerza jest zazwyczaj tym lepsza, im dalej się znajdzie od kraju, z którego pochodzi. W rezultacie tysiące ich przenosi się bez ustanku z miejsca na miejsce.

Ponieważ starają się utrzymywać ze sobą ścisłe kontakty, tworzą coś w rodzaju własnego Królestwa Środka. Chinami rządzi teraz nie Syn Nieba, lecz dziesięć tysięcy rycerzy i chociaż poszczególne państwa stale prowadzą ze sobą wojny, rycerze często potrafią złagodzić okrucieństwo swych władców – z wyjątkiem C’in, gdzie nie mają prawie żadnego wpływu na Huana i sprzymierzonych z nim despotów.

Ostatnio w hierarchii społecznej pojawił się nowy czynnik. Istnieje teraz kategoria (bo nie można powiedzieć klasa) tak zwanych cün-cy – „szlachetnych”. Każdy może zostać cün-cy, jeżeli przestrzega niebiańskiego porządku, zawiłego systemu, o którym opowiem, kiedy będę opisywał Mistrza K’unga, znanego u nas pod imieniem Konfucjusza. Przypisuje mu się sformułowanie pojęcia cün-cy, pojęcia, które bardzo odpowiada rycerzom i chyba nikomu poza nimi.

Podczas gdy Huan przyjmował petycje i wysłuchiwał skarg, książę Sze i ja układaliśmy plany mojej ucieczki.

– Musisz zgolić brodę. – Książę udawał, że podziwia parawan z piór. – Postaramy ci się o kobiecy strój. Będziesz podróżował jako jedna z moich konkubin.

– Biała konkubina?

– Wszyscy wiedzą, że właśnie tego rodzaju konkubina byłaby w guście księcia z Sze. – Książę wyglądał na rozbawionego. – Ale nie będziemy ryzykować. Przyciemnisz sobie twarz. Przyślę ci barwnik, którego sam używam. I oczywiście będziesz zawoalowany.

– Czy będą twój orszak rewidować? – Wiedziałem, jak surowa jest straż nie tylko u bram miasta Jang, lecz i na punktach kontrolnych w całym C’in. Ludzie wciąż próbowali uciekać spod nader racjonalnych rządów Huana.

– Nie ośmielą się! Jestem udzielnym władcą! Ale gdyby spróbowali… – Książę uczynił powszechnie znany gest symbolizujący przekupstwo.

Nagle znalazł się przy nas Huan. Miał dar bezszmerowego pojawiania się w różnych miejscach. Często myślałem sobie, że przypomina cień, jaki rzuca na ziemię szybko przepływający obłok.

– Książę… czcigodny pośle! Widzę, że podziwiacie mój parawan z piór.

– Tak – odpowiedział gładko książę Sze. – I właśnie miałem wytłumaczyć twojemu gościowi, co przedstawia. •

Spojrzałem na parawan i dopiero teraz naprawdę go zobaczyłem. Osiem czarnych ptaków na tle burzowego nieba.

– Tak, książę, ty najlepiej znasz jego znaczenie. – Huan zwrócił się do mnie. – Władca Sze wie absolutnie wszystko o naszej książęcej rodzinie, która jest i jego rodziną.

– To prawda. Pradziad Najlitościwszego był moim stryjecznym dziadkiem. Nazywał się P’ing. Pewnego dnia przyjął grupę muzykantów z północy. Powiedzieli mu, że znają muzykę graną na dworze cesarza Wu. P’ing odniósł się do tego sceptycznie. Bo kto by w to uwierzył? Wszystkim wiadomo, że cała prawie święta muzyka pierwszego dworu w Czou została albo beznadziejnie pozmieniana, albo całkiem przepadła. Oznajmił im to. Ale kapelmistrz, który nie był ślepy, co już wydawało się podejrzane, gdyż każdy prawdziwy kapelmistrz musi być ślepy, oświadczył: „Możemy dowieść, że umiemy przybliżyć Niebo do ziemi.” I zaczęli grać. Muzyka była dziwna i jakby z innego świata. Z innego świata, lecz n i e z nieba. Z południa nadleciało osiem czarnych ptaków. Zatańczyły na tarasie pałacu. Potem w mieście rozszalała się wichura. Wyrwała dachówki z pałacowego dachu. Rozbiła obrzędowe naczynia. P’ing zachorował i przez trzy lata nic nie wyrosło w C’in, nawet źdźbło trawy.

Huan uśmiechnął się do mnie.

– Książę dobrze zna tę smutną i złowróżbną historię. Ja sam też traktuję ją poważnie. W gruncie rzeczy mam ten parawan zawsze w pobliżu, dlatego właśnie żeby czasem nie skusiła mnie niewłaściwa muzyka. Nigdy już nie chcielibyśmy zobaczyć, jak osiem ptaków spada na nas z południa.

Jeszcze tego samego wieczoru ochmistrz księcia przekupił jednego ze służących Huana, żeby poszedł o północy do mojej celi. Dano mi brzytwę, barwnik do pomalowania twarzy, strój kobiecy. Szybko przeobraziłem się w niebywale wysoką chińską damę. Prowadzony przez służącego przemykałem się przez słabo oświetlony pałac, nasłuchując z niepokojem, jak trzeszczą deski podłogi, kiedy przekradamy się obok dwóch śpiących, to znaczy sztucznie uśpionych, strażników do bocznych drzwi, które wychodzą na otoczony murem ogród. Tu czekał ochmistrz księcia Sze. Na szczęście noc była bezksiężycowa i także bezgwiezdna dzięki ciężkim deszczowym chmurom.

Jak duchy przemykaliśmy się przez kręte, wąskie uliczki, kryliśmy się w bramach, kiedy zbliżał się patrol nocnej straży. Latarnie z brązu rzucały przed nich smugi światła niczym płonące lance. Ponieważ mieszkańcom nie wolno opuszczać domów od zachodu do wschodu słońca, stolica wyglądała jak miasto umarłych. Ochmistrz miał zezwolenie na przebywanie poza domem, ale ja nie miałem nic. Nie wiem, co przygotował sobie jako usprawiedliwienie na wypadek, gdyby nas zatrzymano. Na szczęście nad miastem rozszalała się burza, przypominając łomot dziesięciu tysięcy bębnów.

W potokach deszczu dobrnęliśmy do bramy miejskiej, gdzie wozy księcia Sze stały gotowe do drogi. Ochmistrz podniósł deski podłogi w jednym z wozów i dał mi znak, żebym ukrył się w dziurze, której objętość była nieco mniejsza niż moja. Kiedy już zostałem tam wciśnięty, deski zabito gwoździami. Nie słyszałem rozkazu wyruszenia wydanemu świcie księcia, zagłuszyły go bowiem odgłosy burzy, ale poczułem, że wóz podskakuje pode mną, gdy woźnica zaciął muły i ze stukotem przejechaliśmy przez bramę.

Jak się spodziewałem, policja z C’in dogoniła nas po dwóch dniach, kiedy przejeżdżaliśmy przez przełęcz Hanku. Wozy zostały dokładnie przeszukane i odkryto schowek, w którym się ukrywałem. Ale mnie już tam nie było. Książę ubezpieczył się rozstawiając przezornie swoich zwiadowców wzdłuż drogi z miasta. Wiedział, że gdy odkryją moją nieobecność, Huan jego będzie podejrzewał o ukartowanie ucieczki. Zwiadowcy przesyłali sobie kolejno sygnały unosząc w górę polerowane tarcze z brązu, a odbite w nich światło słoneczne widać było na następnym posterunku.

Kiedy dowiedzieliśmy się, że policja jest tuż-tuż, schroniłem się natychmiast na drzewie, a wozy pojechały dalej. Wobec policjantów książę zachował się wspaniale. Przypomniał im, że jest kuzynem ich nowego księcia, a także potomkiem w prostej linii Żółtego Cesarza, cesarza Wena i całej reszty. Mimo to pozwolił im przeszukać wozy i wyraził nadzieję, że za swoje świętokradcze postępowanie nie zostaną zbyt surowo ukarani przez jego przodków.

Policjanci zrewidowali wozy, obejrzeli dokładnie każdego z członków książęcego orszaku, zarówno mężczyzn jak kobiety, i nie znalazłszy mnie byli wyraźnie zdziwieni. W totalnie kontrolowanym państwie, takim jak C’in, nikt nie może zniknąć bez cichego poparcia kogoś z góry. W końcu orszak otrzymał pozwolenie na dalszą podróż, ale ku mojemu przerażeniu policjanci towarzyszyli wozom przez następne pięć dni i nie opuścili księcia, dopóki orszak nie dotarł do kamienia, który wyznacza granicę między C’in a Czou.

Musiałem trzymać się nie tylko poza zasięgiem wzroku policjantów, lecz też nie dać się dobrać do siebie stadu wilków, które podchodziły zaciekawione z oczami jak zielonożółte ognie nocą. Sypiałem na drzewach, zawsze miałem przy sobie gruby kij i kląłem, że w skład kobiecego przebrania nie wchodzi broń. Widziałem czarnego niedźwiedzia, widziałem brunatnego niedźwiedzia. Jeśli któryś z nich mnie widział, nie okazał zainteresowania. Chociaż w tym ciemnym lesie żyją podobno rozbójnicy, nie trafiłem na ludzkie ślady. Gdybym od czasu do czasu nie słyszał odgłosów książęcego orszaku, znalazłbym się całkiem poza światem ludzi.

Kiedy tylko natrafiałem na staw czy strugę, piłem wodę tak, jak ją piją zwierzęta – na czworakach. Jadłem nie znane mi jagody, korzonki, owoce; czułem się fatalnie. Raz zdawało mi się, że dostrzegam smoka połyskującego w półmroku lasu. Ale smok okazał się osobliwą w kształcie bryłą zielono-białego jadeitu, tego najpiękniejszego z kamieni.

Stałem w zagajniku pierzastych drzew u zbiegu rzek Wej i Taj i patrzyłem, jak policjanci żegnają księcia Sze i zawracają w kierunku lasu. Po drugiej stronie rzeki Taj dostrzec mogłem uprawne pola kraju Czou. Przejście z C’in do Czou było jak przejście z nocy w dzień.

Na drugim brzegu rzeki, w Czou, komendant posterunku granicznego przyjął księcia z szacunkiem, pobieżnie rzucił okiem na jego glejt i uprzejmie wskazał mu drogę do Lojangu, stolicy Królestwa Środka. Ja sam granicę do Czou przeszedłem mniej formalnie. Przepłynąłem Taj pod prymitywnie skleconą tratwą z gałęzi wierzby.

Książę zdumiał się na mój widok.

– Jakże się cieszę! – Klasnął w dłonie. – Teraz dostanę okup z Magadhy. Co za radość! I niespodzianka. Byłem absolutnie przekonany, że dopadną cię, jeśli nie wilki, to wilkołaki. – Wtedy po raz pierwszy usłyszałem (rzecz jasna na ziemi Czou), jak cywilizowani Chińczycy nazywają barbarzyńskich mieszkańców C’in.

Książę nakarmił mnie z własnych zapasów żywności i obdarował swoją szeroką suknią z luźno tkanych, cienkich nici, a także prawie nową szatą wierzchnią z czarnej skóry jagnięcej. Po usunięciu książęcych emblematów wyglądałem jak rycerz – nie mniej i nie więcej. Ale czułem się bardzo nieswojo. Pierwszy raz odkąd przestałem być dzieckiem, nie miałem brody. Wyglądałem zupełnie jak eunuch. Na szczęście w Chinach wielu mężczyzn nie nosi brody, przynajmniej więc nie rzucałem się w oczy.

2

Po raz pierwszy, odkąd tu się znalazłem, pobyt w Chinach zaczął mi sprawiać przyjemność. Wprawdzie nadal byłem jeńcem, jeśli nie niewolnikiem, lecz książę okazał się czarującym towarzyszem, pałającym chęcią pokazania mi prawdziwych Chin.

– Nie powinieneś opinii o całym Państwie Środka opierać na znajomości C’in; to zaledwie część królestwa, przy czym pochodzenie ich książąt od cesarza Wu nie jest całkiem legalne. Mimo to tym wulgarnym prowincjuszom zachciewa się hegemonii! Ale Niebo jest łaskawe i nie udzieliło nikomu mandatu. Kiedy mandat zostanie przyznany, pewien jestem, że otrzyma go mój ukochany kuzyn, książę Czou. Przekonasz się, że jest urzekający. Choć ma wady. Postępuje, jakby już był Synem Nieba, co jest szczytem zarozumiałości. Oczywiście, wszyscy książęta Czou ulegali temu urojeniu, a to dlatego, że Niebo ostatni mandat przyznało ich przodkowi. Lecz wydarzyło się to trzysta lat temu i mandat został utracony, kiedy bezecne sprzysiężenie barbarzyńców i szlachty zamordowało monarchę. Syn cesarza uciekł tutaj, do Czou, i sam ogłosił się cesarzem. Nie zdobył jednak, rzecz jasna, hegemonii. W istocie więc był po prostu księciem Czou i dlatego do dzisiaj mamy tylko rzekomego Syna Nieba w Lojangu, rzekomej stolicy bardzo realnego Królestwa Środka. Książę Czou jest prawie cesarzem. Ale to nie wystarcza, prawda? Zwłaszcza że Czou jest jednym z najsłabszych księstw i wcześniej czy później któryś z jego sąsiadów, najprawdopodobniej wilkołaki, na pewno je zagarnie. Tymczasem wszyscy spoglądamy na Lojang ze łzami w oczach, z żołądkiem pełnym nadziei.

Książę opowiedział mi potem o swojej prababce, która była też prababką obecnego księcia Czou. Kobieta bezgranicznie pyszna mówiła zawsze o sobie jako o dziewczęciu. Pewnego dnia w skrzydle jej pałacu wybuchł pożar i wszystkie damy dworu uciekły, tylko ona pozostała w sali przyjęć, spokojnie siedząc i wróżąc sobie z patyczków. Kiedy służąca błagała księżnę, żeby opuściła płonący pałac, stara pani oświadczyła:

– Dziewczę może wyjść z pałacu tylko w towarzystwie Syna Nieba lub spokrewnionego mężczyzny, i to co najmniej markiza; i oczywiście nikt nie śmie dziewczęcia zobaczyć poza pałacem bez starszej damy dworu. – Po czym zajęła się znowu wróżeniem, co w Chinach jest popularną rozrywką.

Służąca pobiegła poszukać kogoś dość wysoko postawionego, by mógł przeprowadzić księżnę w bezpieczne miejsce. Ale w pałacu nie było nikogo rangi wyższej niż hrabia ani też damy dworu starszej od księżny. Tak więc osłaniając twarze wilgotnymi ścierkami hrabia i służąca weszli do płonącego pałacu, gdzie stara pani nadal siedziała na jedwabnej macie rozkładając wróżebne patyczki.

– Proszę, podporo Syna Nieba – rzekł hrabia, zresztą jej siostrzeniec – chodź ze mną.

Księżna bardzo się rozgniewała.

– To niesłychane. Nie mogę opuścić mych komnat, jeśli nie towarzyszą mi starsza ode mnie kobieta i mężczyzna z mojej rodziny z tytułem co najmniej markiza. Inaczej byłoby nieprzyzwoicie. – I księżna zginęła w płomieniach w imię przyzwoitości, która stanowi dla Chińczyków wartość najwyższą.

Śmierć księżnej stanowiła w Chinach przedmiot nieustających sporów. Niektórzy uważają ją za postać godną podziwu i naśladowania. Inni za śmieszną.

– Ostatecznie – dodał książę – nie była ani dziewicą, ani młodą mężatką. Osoba tak stara nie powinna się martwić, że nie towarzyszy jej przyzwoitka. Brakowało jej skromności. W gruncie rzeczy grzeszyła próżnością, jak wszyscy z dynastii Czou. A nie przystoi być próżnym w oczach Nieba.

Kiedy zbliżaliśmy się do Lojangu, zwiększył się ruch na drogach.

Mężczyźni i kobiety wszelkiego typu podążali w stronę stolicy. Bogaci jechali wozami lub niesiono ich w lektykach. Ubodzy chłopi dźwigali na plecach różne produkty. Zamożni chłopi i kupcy rozsiedli się w wozach ciągnionych przez woły. Ludzie z gminu byli dobrze ubrani i uśmiechnięci, inaczej niż ponurzy mieszkańcy C’in, którzy, nawiasem mówiąc, wcale nie przypominają z wyglądu Chińczyków ze wschodu. Mieszkańcy C’in bywają najczęściej brunatni i mają rozpłaszczone nosy; mieszkańcy Czou i wewnętrznych państw są jaśniejsi i mają delikatniejsze rysy. Ale wszyscy rdzenni Chińczycy są czarnowłosi i czarnoocy, o okrągłych głowach, niemal bez włosów na ciele. Co ciekawe, tak samo jak Babilończycy i oni nazywani są czarnowłosymi przez wojowników Czou, którzy podbili Królestwo Środka mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Arjowie przybyli do Persji, Indii i Grecji. Skąd przyszli Czou? Chińczycy wskazują na północ. Byłoby interesujące, gdybyśmy mieli wspólnych przodków.

Wjechaliśmy do Lojangu przez wysoką kamienną bramę w murze z niewypalonej cegły. Natychmiast poczułem się swojsko. Taki sam tłum widzi się w Suzie czy Śrawasti. Ludzie śmieją się, krzyczą, śpiewają, chrząkają i plują, kupują, sprzedają, uprawiają hazard i pożywiają się w najrozmaitszych kramach na każdej ulicy.

W pobliżu centralnego targowiska książę kupił od straganiarza gotowanego karpia.

– Najlepszy karp w całych Chinach – oświadczył, odrywając kawałek i częstując mnie.

– Nigdy nie jadłem smaczniejszej ryby. – Wcale nie byłem obłudny. Książę uśmiechnął się do sprzedawcy ryb.

– Zawsze, kiedy jestem w Lojangu, najpierw przychodzę do ciebie, prawda? – Zachowywał się łaskawie, chociaż usta miał zapchane rybą.

Sprzedawca ukłonił się nisko, życząc księciu, żeby żył długo; dostał monetę. Następnie książę kupił duży liść zwinięty w lejek, wypełniony pszczołami usmażonymi w ich własnym miodzie. Zalecał mi gorąco tę potrawę, miała jednak dla mnie dziwny smak. Od czasu pobytu w Lidii nie lubiłem miodu.

Książę Sze zawsze wynajmował pokoje w dużym budynku naprzeciw pałacu książęcego.

– Ten dom należał do powinowatego mojej rodziny – powiedział dość mętnie. Był przecież skoligacony ze wszystkimi. – Ale potem sprzedano go kupcowi, który odnajmuje pokoje, biorąc bardzo wysokie komorne od każdego prócz mnie. Dla mnie ma specjalną cenę, bo jestem członkiem rodziny cesarskiej.

Chociaż książę nie traktował mnie jak jeńca, dobrze wiedziałem, że nie jestem niczym innym. Podczas podróży musiałem przebywać albo w jego pokoju, albo razem z ochmistrzem. Nigdy nie znajdowałem się poza zasięgiem wzroku księcia lub kogoś z jego świty.

Lojang po pobycie w C’in wydał mi się miejscem tak uroczym, że przez dłuższy czas nie zdawałem sobie sprawy jak blisko bankructwa jest i miasto, i naród. Sąsiednie państwa zagarnęły prawie całe Czou. Tylko raczej dość wątpliwa boskość księcia powstrzymywała władców Czeng czy Wej od zajęcia samego Lojangu. Na razie wszyscy w mniejszym czy większym stopniu podtrzymywali fikcję, że książę jest Synem Nieba – nieustannie kradnąc jego ziemie i za plecami kpiąc z jego uroszczeń.

Lojang robił wrażenie wielkiej stolicy jak gdyby zaskoczonej tym, że niedawno utraciła łożące na nią imperium. Babilon sprawia podobne wrażenie, podupadłego nieco i rozczarowanego miasta. Ale w Lojangu pełno było muzyki, gier, kuglarzy i, rzecz jasna, najrozmaitszych uroczystości.

Uczestniczyliśmy w obrzędach noworocznych, które celebrowane są w świątyni przodków książąt Czou. Musiała to być niezwykle piękna budowla, kiedy ją wzniesiono wkrótce po przybyciu tu przed trzema wiekami syna ostatniego cesarza.

Świątynia ma wysoki, stromy dach z dachówek pokrytych piękną glazurą w falisty wzór, na przemian złoty i zielony. Drewniane kolumny zdobi zawiły deseń przysługujący wyłącznie Synowi Nieba. Fundament świątyni jest z kamienia, a ściany z ciemnego drewna, obwieszone bronią zarówno dawną, jak współczesną. W teorii cała zbrojownia narodowa znajduje się w świątyni przodków władcy. W praktyce przechowuje się w tych świątyniach jedynie symboliczny oręż. Gdy władca był tylko przywódcą klanu, zapewniał sobie prymat przez posiadanie całej broni. Działo się tak jednak dawno temu, kiedy wspólnota oznaczała nie więcej niż rodzinę posłuszną ojcu, będącemu synem nie tylko swego ojca-wodza, lecz także Niebios.

Na drugim krańcu rozległego wnętrza stoi bardzo niezwykły posąg mężczyzny z terakoty, nieco większy niż naturalnej wielkości. Odziany jest jak wojownik z czasów dynastii poprzedzającej Czou; jego usta zamyka potrójna pieczęć. Na podstawie posągu widnieje napis: „Im mniej słów, tym szybsza poprawa.” Dlaczego w świątyni przodków dynastii Czou ustawiono posąg z tą przestrogą trudno zrozumieć; chyba że posłanie należy rozumieć dosłownie, bo oznacza to, co głosi napis.

Obecny Syn Niebios okazał się rześkim czterdziestolatkiem niskiego wzrostu, z długą spiczastą brodą. Miał na sobie kunsztowną obrzędową szatę i na plecach wyhaftowanego złotą nicią smoka. W jednej ręce trzymał duży krążek z zielonego nefrytu, przywiązany do laski z kości słoniowej, zewnętrzny symbol kapryśnego mandatu Nieba.

Książę Czou stał samotnie pod północną ścianą sali mając za sobą ołtarz. Pomiędzy nim a dworem stali marszałkowie lewej i prawej strony; są to najwyżsi funkcjonariusze państwa. Następnie ustawili się dziedziczni kapłani, potem różni mistrzowie muzyki i ceremonii, dworzanie i goście księstwa Czou. Dzięki wysokiemu tytułowi księcia Sze, równie urojonemu jak tytuł rzekomego Syna Nieba, mogliśmy oglądać ciągnącą się w nieskończoność ceremonię, którą mój pan komentował mrucząc pod nosem:

– Co za partanina! To naprawdę skandal! Szczególnie oburzyła księcia muzyka tronowa.

– Wolno to grać tylko w obecności władcy, który posiada mandat i hegemonię. Cóż za potworne bluźnierstwo!

Muzykę tronową skomponowano przeszło tysiąc lat temu. W jej takt tancerze w wymyślnych kostiumach przedstawiają pokojowe objęcie tronu przez legendarnego cesarza imieniem Szun. Muzyka, pantomima i taniec, odpowiednio wykonane, mają jakoby łączyć w doskonałej harmonii ziemię i Niebo.

Demokryt chce wiedzieć, jak można zachować muzykę przez tysiąc lat. Te same wątpliwości mają liczni Chińczycy, którzy utrzymują, że pierwotna muzyka została albo przeinaczona, albo zapomniana, i to, co teraz się słyszy w Lojangu, jest trawestacją oryginału, a to spowodowało cofnięcie mandatu Nieba. Nie znam się na tym. Wiem tylko, że efekt jest dziwaczny dla zachodnich uszu i oczu.

Kiedy skończyły się występy muzykantów i tancerzy, książę Czou poprosił Żółtego Cesarza o błogosławieństwo Nieba dla Królestwa Środka. Po czym Syn Niebios przystąpił do zatwierdzenia tytułów wszystkich władców chińskich. Ta część ceremonii była równie efektowna jak pozbawiona znaczenia.

Książę Czou dostojnym gestem wezwał monarchów Królestwa Środka, aby się do niego zbliżyli. Piętnastu mężczyzn we wspaniałych strojach ruszyło w stronę księcia. Trzeba tu wspomnieć, że zawsze osoba rangi niższej znalazłszy się wobec osoby wyżej postawionej schyla głowę, unosi ramiona, pochyla ciało, ugina nogi, ażeby w obliczu wielkiego człowieka wydawać się możliwie najmniejszą.

Piętnaście olśniewających postaci zatrzymało się tuż przed księciem. Potem marszałkowie prawej i lewej strony podali księciu piętnaście tabliczek z brązu pokrytych pięknym i po dzień dzisiejszy niezrozumiałym dla mnie pismem chińskim. Książę wziął do ręki pierwszą tabliczkę; po czym zwrócił się do leciwego mężczyzny w srebrnej szacie:

– Zbliż się do mnie, najdroższy kuzynie. Starzec ruchem kraba przysunął się do księcia.

– Jest wolą Niebios, abyś nadal służył nam jako nasz wierny niewolnik. Przyjmij oto – książę wetknął tabliczkę w ręce starca – symbol woli Nieba, byś nadal i nam, i Niebu służył jako książę Wej.

Wywarło to na mnie duże wrażenie. W zakurzonej sali o ciemnych belkach w połowie zjedzonych przez termity wszyscy książęta Chin zebrali się po to, aby Syn Nieba potwierdził ich monarsze prawa. Jedenastu książąt państw wewnętrznych i czterech książąt tak zwanych państw zewnętrznych. Podczas gdy książętom kolejno wręczano emblemat władzy, muzyka grała, kapłani śpiewali, a książę Sze śmiał się po cichu. Nie miałem odwagi spytać, dlaczego się śmieje. Początkowo sądziłem, że po prostu się złości, bo to, co niegdyś było państwem Sze, nie należy już do niego. Lecz kiedy książę z C’in przyjął z uniżoną wdzięcznością insygnium władzy, zaskoczyło mnie, że nie jest to ten sam człowiek, którego po raz ostatni widziałem wyjącego jak wilk przy grobowcu cesarza Wu.

– To nie jest książę – szepnąłem.

– Naturalnie. – Mój ekscentryczny pan zachichotał.

– Więc kto to jest?

– Aktor. Co roku aktorzy odgrywają role piętnastu książąt. Co roku Syn Niebios udaje, że zatwierdza panowanie prawdziwych książąt. Ach, to wręcz haniebne! Lecz co mój nieszczęsny przyjaciel ma zrobić? Prawdziwi książęta nie przyjadą do Lojangu.

– Mówiłeś panie, zdaje się, że uznają go za Syna Niebios?

– Owszem.

– Więc dlaczego nie oddają mu honorów?

– Bo nie jest Synem Niebios.

– Nie rozumiem.

– On też nie rozumie. Naprawdę. A przecież to proste. Póki stwarzają pozory, że to on jest Synem Nieba, żaden z nich nie może sięgnąć po mandat. Dlatego to przedstawienie jest konieczne. •Skoro każdy z nich marzy o zagarnięciu w przyszłości mandatu, wszyscy zgadzają się, że na razie najlepiej postępować tak, jakby książę Czou był naprawdę tym, za kogo się podaje. Ale wcześniej czy później któryś z książąt uzyska hegemonię, wtedy zaś Lojang zniknie jak sen, a Żółta Rzeka spłynie czerwoną krwią. Aktorzy-książęta wycofali się i Syn Nieba obwieścił:

– Tu, na północy, stoi Samotny. Mandat Niebios jest t u!

Muzykanci podnieśli straszliwy hałas i stu mężczyzn z fantastycznym przybraniem z piór na głowach i z przyczepionymi ogonami zwierzęcymi rozpoczęło tańce tak niezwykłe, że nic takiego nie widziałem nawet w Babilonie, gdzie można zobaczyć wszystko. Wśród wiru jaskrawych barw i jazgotu Syn Nieba opuścił salę.

– Teraz grają muzykę czterech stron świata – rzekł książę. – Zwolennicy tradycji tego nie lubią. Nie lubią nowości. Ja osobiście wolę nową muzykę od dawnej. Ociera się to poniekąd o herezję, lecz nasza epoka jest heretycka. Dowód? W Sze nie ma księcia.

Już nie pamiętam, jak długo pozostaliśmy w Lojangu. Pamiętam za to, że pierwszy raz, odkąd mnie pojmano, czułem się prawie wolny. Uczestniczyłem w licznych przyjęciach z księciem, który lubił się mną popisywać. Nie robiłem zresztą wrażenia. Chińczycy w ogóle, a dworzanie z Lojangu w szczególności, nie są ciekawi świata poza Czterema Morzami. Co gorsza wyglądałem dziwacznie i mówiłem ich językiem z nieznośnym akcentem – dwie oczywiste skazy, które raczej nie zapewniają popularności. Ku mojemu zdziwieniu i ku rozczarowaniu księcia niemal nikt nie interesował się zachodnim światem. To, co nie jest Państwem Środka, nie istnieje. W oczach Chińczyków my jesteśmy barbarzyńcami, a oni ludźmi cywilizowanymi. Stwierdziłem, że wystarczy odbyć daleką podróż, by strona lewa stała się prawą, dół górą, a północ południem.

Dwór w Lojangu, widocznie się rozkładający, miał dla mnie jednak szczególny urok. Dworzanie szukali tylko rozrywek. Bawili się w gry słowne, za którymi nie mogłem nadążyć. Obgadywali się złośliwie. Jadali smacznie, choć w wyszczerbionych miseczkach, pili z obtłuczonych czarek, wyglądali elegancko w swoich podniszczonych ubraniach.

Spacerując po Lojangu odnosi się wrażenie, że musiała to być ongiś urzekająca, choć nieco prymitywna, stolica. Ma się też poczucie, że te czasy minęły bezpowrotnie. Jak duchy poddani Syna Niebios odprawiali swoje obrzędy – nie tak jak należy, według księcia Sze – i jak duchy przemienione w lubieżnych rozpustników oddawali się zabawom, jakby czuli, że dni ich są policzone i dwór, któremu służą, to tylko zanikający cień na zawsze utraconego świata.

Odwiedziliśmy Salę Światła, bardzo stary budynek poświęcony Mądremu Panu – przepraszam, chciałem powiedzieć Niebu. Ciekawe, że oba te pojęcia wydają mi się wymienne; lecz ilekroć wspominałem kapłanom chińskim o Mądrym Panu, wydawali się speszeni i zmieniali temat; mówili o Żółtym Cesarzu, o królewskich potomkach, o mandacie… – tym wiecznym mandacie! Nie potrafią, czy nie chcą, zajmować się ideą, że istnieje pierwotna i przewodnia zasada wszechświata. Nie wierzą w koncepcję walki między Prawdą a Kłamstwem. Obchodzi ich raczej utrzymanie harmonijnej równowagi pomiędzy chmurną wolą Nieba a burzliwymi szaleństwami ziemi. I wierzą, że najlepiej to można osiągnąć, jeżeli pieczołowicie przestrzega się wszystkich obrzędów, które zjednują przychylność przodków.

Książę był zgorszony, że w Sali Światła tłoczą się muzykanci, żonglerze, sprzedawcy żywności. W rezultacie nastrój był bardzo wesoły, choć bynajmniej nie pobożny.

– Nie pojmuję, dlaczego on na to pozwala!

– A co tu powinno się dziać? – Urzeczony przyglądałem się, jak grupa karłów wyczynia skomplikowane akrobacje ku radości tłumu, z którego małym artystom rzucano drobne monety.

– Nić. Ma to być schronienie, w którym można kontemplować ideę światła. I oczywiście odprawia się tutaj ceremonie religijne. Myślę, że książę pobiera opłatę od przekupniów. Ale i w tym wypadku jest to gorszące, nie uważasz?

Zamiast mnie odpowiedział księciu melodyjny głos osoby stojącej za nami.

– Ogromnie gorszące, mój książę. Wręcz przerażające! Lecz taka już jest ludzka dola.

Właścicielem czarującego głosu okazał się mężczyzna z siwą brodą i z niezwykle jak na Chińczyka szeroko otwartymi oczami; oczy te błyszczały wesołością lub smutkiem. Oba te nastroje często nie różnią się od siebie, co ten wybitny człowiek lubił demonstrować.

– Lao-cy! – Książę pozdrowił mędrca gestem wyrażającym w równych proporcjach szacunek i lekceważącą łaskawość. Nie wiem, czy wspomniałem, że cy znaczy po chińsku mistrz lub mędrzec.

Odtąd będę nazywał Lao-cy Mistrzem Lao. – To jest zięć króla bogatej Magadhy – powiedział książę do Mistrza Lao. Książę rzadko w rozmowie zapominał o moim królewskim powinowactwie, które, jak się spodziewał, uczyni go kiedyś bogaczem. – Przybył do nas, żeby się ucywilizować. I oto – książę zwrócił się do mnie – poznałeś najmądrzejszego człowieka w całym Królestwie Środka, nadzorcę archiwów dynastii Czou, mistrza wszystkich trzech tysięcy sztuk… – Książę szczodrze obsypywał pochwałami Mistrza Lao. Jak wielu zubożałych arystokratów czuł się zobowiązany wylewnymi komplementami i wykwintnymi manierami zastąpić przepych, na który nie mógł sobie pozwolić.

Mistrz Lao okazał więcej niż uprzejme zainteresowanie moim cudzoziemskim pochodzeniem; był też pierwszym Chińczykiem, który od jednego rzutu oka zorientował się, że na pewno nie jestem rodem z Magadhy. Wprawdzie nie słyszał o Persji, wiedział jednak, że za rzeką Indus leży kraj, którego mieszkańcy mają niebieskie oczy. A ponieważ wszystko go interesowało, zaprosił księcia i mnie na obiad do swego domu na skraju terenów, na których składano ofiary Ziemi.

– Samotny raczył zezwolić mi na użytkowanie starego pawilonu. Zjemy skromny posiłek i porozmawiamy o tao.

Tao znaczy droga. Wyraz ten posiada jeszcze wiele innych subtelnych znaczeń, jak miałem się z czasem dowiedzieć.

Na razie utorowaliśmy sobie naszą własną ziemską drogę przez gromadkę półnagich tancerek. O ile wiem, właściwie nigdy nie tańczyły; raczej przechadzały się po Sali Światła czekając, żeby ktoś kupił ich względy. Księcia wzburzyło to bluźnierstwo.

– Nie przypuszczałem, że jeden z Synów Nieba, żeby był, nie wiem jak… – Przezornie nie dokończył zdania.

Mistrz Lao pogodnie ukończył je za niego.

– … litościwy! O tak, ten sierota każdemu głęboko współczuje. Chce tylko uszczęśliwiać ludzi. Nie zabiega o to, co niemożliwe. Doskonale uprawia wu-wej. – W języku chińskim wu-wej znaczy niedziałanie; dla Mistrza Lao sztuka niedziałania stanowi sekret nie tylko dobrych rządów, lecz i szczęścia ludzkiego. Czy Mistrzowi Lao naprawdę chodzi o to, żeby nic nie robić? Nie, Demokrycie. Mistrz Lao ma na myśli coś jeszcze bardziej osobliwego. Zaraz postaram ci się to wytłumaczyć.

Szliśmy przez tłoczne uliczki Lojangu. Nie wiem, dlaczego czułem się całkiem jak w domu. Może dlatego, że tak długo przebywałem na pustyni, w lesie i w dzikim C’in. Mieszkańcy Czou to na pewno najweselszy naród świata i jeśli smucą się upadkiem swego kraju, to znakomicie ten fakt ukrywają. A także, jak często ludzie zajęci, praktykują wu-wej nie wiedząc o tym. Tak, Demokrycie, to paradoks, któremu wkrótce przyjrzymy się bliżej.

Tereny przeznaczone na składanie ofiar Ziemi są w parku na północy miasta, opodal stożkowatego kopca, który znajduje się na skraju każdego miasta chińskiego. Kopiec, czyli sze, to święty teren i symbol państwa; w pobliżu rośnie zawsze zagajnik z drzew charakterystycznych dla tej okolicy i również święty. W Czou świętym drzewem jest kasztanowiec.

W trzecim miesiącu każdego roku odgrywana jest na tych terenach tak zwana wiosenna sztuka tarasowa. W istocie nie jest to jedna sztuka, ale wiele kolejnych sztuk, tańców, obrzędów. Jeżeli wiosenne przedstawienie tarasowe nie uda się – to znaczy rytuał nie zostanie precyzyjnie odprawiony – zbiory okażą się marne lub w ogóle ich nie będzie. Taras to wzniesienie gruntu, gdzie wierni mogą siedzieć i przyglądać się występom. Przy tej okazji, ten jeden raz w roku, mężczyznom i kobietom wolno swobodnie przebywać razem. Ponieważ sztuka tarasowa stanowi kulminacyjny punkt w roku dla wszystkich Chińczyków, wielu magnatów ubiegających się o łaskę Nieba – i ludu – finansuje owe uroczystości, mniej więcej tak jak dzieje się to dzisiaj w niektórych miastach greckich. Pierwotnie owe obrzędy kultu płodności pod pewnymi względami przypominały te, jakie obchodzi się dotychczas w Babilonii, gdzie zarówno kobiety jak mężczyźni oddają się prostytucji, żeby zapewnić dobry urodzaj. Ale z biegiem lat w Chinach wiosenna sztuka tarasowa stała się całkiem przyzwoita, a także niezgodna z tradycją, jak twierdzili i książę, i Mistrz Lao. Ja się na tym nie znam. Z jakichś powodów nigdy podczas lat spędzonych w Królestwie Środka nie uczestniczyłem w tych uroczystościach; lecz gdybym nawet uczestniczył i tak nie wiedziałbym, czy sztuka została dobrze, czy źle odegrana.

Kiedy przechodziliśmy koło kopca, książę Sze z ulgą stwierdził, że ani źdźbło trawy nie rośnie na jego powierzchni.

– Jeśli świętego terenu nie utrzymuje się w idealnej czystości… – Uczynił znak mający odwrócić zło. Po czym skłonił się przed Ołtarzem Ziemi, kwadratowym, gdyż Chińczycy wierzą, że Ziemia jest kwadratowa, a Niebo okrągłe; na południowym krańcu każdego miasta znajduje się okrągły ołtarz Nieba.

Mistrz Lao poprowadził nas przez wąski kamienny most do uroczego pawilonu na wapiennej skale, którą opływał wąski, bystry, spieniony potok. Przyznaję, że nigdy nie widziałem nic tak osobliwego i tak czarującego jak pejzaż chiński, w każdym razie na obszarze między dwiema wielkimi rzekami. Wzgórza mają wszelkie kształty, jakie tylko można sobie wyobrazić, a drzewa są zupełnie inne niż na zachodzie. Wszędzie też natrafia się nieoczekiwanie na wodospady, wąwozy, przepaści, których chłodne niebieskozielone głębie są równie kuszące jak niebezpieczne; Chiny bowiem to kraj smoków, duchów i rozbójników. Nie natknąłem się co prawda ani na smoka, ani na ducha, ale wielu rozbójników widziałem. W pięknym, pozornie bezludnym krajobrazie Chin podróże są ryzykowne. Ale też gdziekolwiek zawędrować na tej ziemi, wszystko zostało zepsute przez ludzi.

Pawilon zbudowany był z żółtej cegły i miał kryty dachówką spadzisty dach. W każdej szczelinie rósł mech i nietoperze zwisały z belek oplecionych pajęczynami. Stary służący, który przygotował dla nas posiłek, odnosił się do Mistrza Lao jak do równego sobie; nas nie dostrzegał. Nie przejęliśmy się tym. Łakomie pożeraliśmy świeżą rybę przy akompaniamencie kojących odgłosów wartkiej wody bijącej o skały.

Klęczeliśmy na plecionych matach, a Mistrz Lao rozprawiał o szczególnym – lub może ogólnym – znaczeniu tao.

– Tao dosłownie oznacza drogę czy gościniec. Drogę wiodącą w górę. Lub w dół. – Zauważyłem, że dłonie Mistrza Lao wyglądają jak zrobione z kruchego alabastru i uświadomiłem sobie, o ile jest starszy, niż początkowo myślałem. Dowiedziałem się później, że ma ponad sto lat.

– Gdzie zaczyna się droga, twoja droga?

– Moja droga zaczynałaby się ode mnie. Ale ja nie mam drogi. Jestem częścią Drogi.

– Która jest czym?

Książę Sze zamruczał coś z zadowoleniem i zaczął dłubać w zębach. Przepadał za tego typu rozmowami.

– Która jest tym, czym jest. Pierwotną jednością wszystkiego, co zostało stworzone. Pierwszy krok, jaki człowiek może zrobić na Drodze, to osiągnięcie harmonii z prawami wszechświata, z tym „co było zawsze”, jak to nazywamy.

– Jak to osiągnąć?

– Pomyśl o Drodze jako o wodzie. Woda zawsze spływa w dół i przenika wszystko. – Poczułem się nieswojo, jakbym znowu znalazł się w dolinie Gangesu, gdzie zawiłe kwestie wyrażane są tak prosto, że stają się kompletnie zagadkowe.

Ku memu zdziwieniu Mistrz Lao odczytał moje myśli.

– Drogi barbarzyńco, uważasz, że umyślnie mówię niezrozumiale. Nie mam jednak na to rady. Wszak doktryna Drogi znana jest jako nauka bez słów. Dlatego wszystko, cokolwiek powiem, będzie bezwartościowe. Tak samo nie możesz wiedzieć, czym dla mnie jest Droga, jak ja nie mogę czuć bólu w twoim lewym kolanie, które ciągle przesuwasz na macie, bo nie przywykłeś jeszcze do naszego sposobu siedzenia.

– Ale dostrzegasz, że jest mi niewygodnie, choć sam tego nie czujesz. Może więc i ja mogę dostrzec Drogę, choć ty nią kroczysz, a ja nie.

– Bardzo dobrze. – Książę czknął, żeby okazać zadowolenie nie tylko z posiłku, lecz i z nas. Chińczycy uważają czknięcie za najszczerszą wypowiedź umysłu, który mieści się w żołądku.

– Pomyśl więc o Drodze jako o stanie, w którym nie ma przeciwieństw ani różnic. Nic nie jest gorące. Nic nie jest zimne. Nic nie jest długie. Nic nie jest krótkie. Pojęcia te mają znaczenie tylko w odniesieniu do innych rzeczy. Dla Drogi wszystkie stanowią jedność.

– Lecz dla nas jest ich wiele.

– Tak się wydaje. Nie, nie ma prawdziwych różnic między rzeczami. W istocie jest tylko proch, z którego powstaliśmy, proch, który przybiera ulotne kształty, choć nigdy nie przestaje być prochem. Należy to wiedzieć. Tak jak należy wiedzieć, że niemożliwy jest bunt przeciw prawom natury. Życie i śmierć to to samo. Bez życia nie ma śmierci. Bez śmierci nie ma życia. I w końcu jedno i drugie istnieje tylko we wzajemnym stosunku. Nie ma nic poza tym, co było zawsze.

Wprawdzie ta koncepcja pierwotnej jedności wydała mi się możliwa do przyjęcia, nie mogłem jednak pominąć różnic, które Mistrz Lao tak pogodnie roztapiał w morzu tego swojego „co było zawsze”.

– Przecież człowieka należy sądzić według jego czynów. Są uczynki dobre i złe. Prawda i Kłamstwo… – Argumentowałem jak wnuk Zoroastra. Kiedy zamilkłem, Mistrz Lao odpowiedział mi ciekawą przypowieścią.

– Mówisz mądrze. – Starzec uprzejmie skłonił głowę. – Naturalnie we względnym toku konkretnego życia są uczynki godziwe i niegodziwe i pewien jestem, że zgodzilibyśmy się ze sobą, co jest słuszne, a co nie. Lecz Droga jest ponad tym wszystkim. Pozwól, że przytoczę przykład. Załóżmy, że zajmujesz się wyrobem przedmiotów z brązu…

– Faktycznie, Mistrzu Lao, on zajmuje się wytopem żelaza; pożyteczna sztuka, którą opanowali barbarzyńcy. – Książę patrzał na mnie, jakby sam mnie wymyślił i stworzył z pierwotnego niezróżnicowanego prochu.

Mistrz Lao nie zważał na słowa księcia.

– Zajmujesz się wyrobem przedmiotów z brązu. Chcesz odlać dzwon i przygotowałeś tygiel na stopiony metal. Ale kiedy wylewasz wrzący metal, brąz nie chce spływać. Mówi: „Nie, ja nie chcę być dzwonem, chcę być mieczem bez skazy jak miecz cesarza Wu.” Czyż ciebie, wytwórcę brązu, nie zmartwi nieposłuszeństwo metalu?

– Owszem. Lecz metal nie może wybrać sobie formy. Wybiera ją odlewnik.

– Nie. – To ciche „nie” było równie przerażające jak sznur, który rzucił Gośala. – Nie możesz buntować się przeciw Drodze, tak samo jak twoja dłoń nie może buntować się przeciw twemu ramieniu ani metal przeciw formie. Każda rzecz to cząstka wszechświata, który jest tym, co było zawsze.

– Jakie są podstawowe prawa? I kto je ustanowił?

– Wszechświat to jedność wszechrzeczy i przyjmując Drogę przyjmujesz tę jedność. Żywy czy martwy stanowisz zawsze cząstkę tego, co było zawsze, a czym po prostu rządzą prawa stawania się. Kiedy przychodzi życie, jest czas na życie. Kiedy życie przemija, to także jest zgodne z naturą. Przyjmując spokojnie cokolwiek się stanie, ustawiasz się poza żalem czy radością. I w ten właśnie sposób kroczysz Drogą, praktykując wu-wej.

Znowu zaintrygowało mnie to określenie, które dosłownie znaczy „niedziałanie”.

– Ale jak ma funkcjonować nasz świat, skoro każdy będzie całkiem bierny? Ktoś musi odlewać brąz, żebyśmy mieli dzwony i miecze.

– Gdy mówimy „niedziałanie”, chodzi nam o to, by nie robić nic, co nie jest naturalne czy spontaniczne. Jesteś łucznikiem?

– Tak. Szkolono mnie na wojownika.

– Tak jak i mnie. – Mistrz Lao zdecydowanie nie wyglądał na wojownika. – Zauważyłeś, jak łatwo trafiasz do celu, kiedy po prostu leniwie ćwiczysz?

– Tak.

– Lecz gdy rywalizujesz z innymi, gdy chodzi o wysoką nagrodę, czy nie trudniej ci trafić do celu, niż kiedy jesteś sam lub nie uczestniczysz w zawodach?

– Tak.

– Kiedy starasz się zbyt usilnie, stajesz się napięty. Napięcie nie sprzyja dobrej kondycji. Mówiąc o wu-wej mamy na myśli unikanie tego rodzaju napięć. Można to wyrazić inaczej: nie przejmuj się nadmiernie tym, co robisz. Bądź naturalny. Zdarzyło ci się dzielić zabite zwierzę na mięso?

– Tak.

– Uważasz, że trudno wykroić poszczególne części?

– Tak. Ale nie jestem rzeźnikiem ani magiem, chciałem powiedzieć, kapłanem.

– Ja też nie. Lecz przyglądałem się, jak pracują rzeźnicy. Są zawsze szybcy, zawsze dokładni. Co dla nas trudne, dla nich proste. Dlaczego? Spytałem raz nadwornego rzeźnika Samotnego, jak to się dzieje, że potrafi rozebrać na części wołu w czasie, w jakim ja oczyściłbym małą rybkę. „Właściwie nie wiem – rzekł. – Moje zmysły jakby odpoczywają, a moja dusza, czy jak to nazwać, dyktuje mi, co robić.” Tak właśnie rozumiemy wu-wej. Nie rób niczego, co nie jest zgodne z naturą, co nie jest w harmonii z jej zasadami. Cztery pory roku przechodzą i odchodzą bez lęku, bo są posłuszne Drodze. Mądry człowiek kontempluje ów ład i zaczyna rozumieć właściwą światu harmonię.

– Zgadzam się, że akceptacja natury to rzecz mądra. Ale nawet najmądrzejszy człowiek musi ze wszystkich sił popierać dobro i przeciwstawiać się złu…

– Drogi barbarzyńco, właśnie ta konieczność działania stanowi przyczynę wszystkich kłopotów. Nie działaj! To jest najlepsze działanie. Zastygnij w pozycji „niedziałania”. Zanurz się w oceanie bytu. Zapomnij, co uważasz za dobre czy złe. Skoro te pojęcia istnieją tylko we wzajemnym stosunku, zapomnij o ich zależności. Niech się dzieje, co chce. Wyzwól własnego ducha. Bądź pogodny jak kwiat, jak drzewo, gdyż wszystko, co prawdziwe, wraca do swych korzeni wcale o tym nie wiedząc. Ten motyl, tamto drzewo, stworzenia i rośliny, którym brak wiedzy, nie wychodzą nigdy ze stanu pierwotnej prostoty. Lecz gdyby, tak jak my, zyskały świadomość, straciłyby swą naturalność. Straciłyby Drogę. Dla człowieka stan doskonałości istnieje jedynie w łonie matki. Bo wtedy jest jak nietknięty dłutem blok skalny, zanim rzeźbiarz nada mu kształt i przez to go zniszczy. W tym życiu ten, kto potrzebuje innych, jest na zawsze zakuty w okowy. Ten, kogo inni potrzebują, będzie na zawsze smutny.

Nie umiałem jednak pogodzić się z biernością głoszoną przez Mistrza Lao, tak samo jak nie mogłem zrozumieć uroków buddyjskiej nirwany.

Spytałem Mistrza Lao o świat rzeczywisty – a raczej świat rzeczy, ponieważ określenie „rzeczywisty” mogłoby łatwo skłonić mędrca taoistę do zadania szeregu pytań na temat natury rzeczywistości.

– Rozumiem, co mówisz. Czy też zaczynam rozumieć – dodałem pospiesznie. – Wprawdzie nie podążam Drogą, ale dzięki tobie mogłem na nią przynajmniej zerknąć. Jestem twoim dłużnikiem. A teraz porozmawiajmy konkretnie. Państwami trzeba rządzić. Jak to zrobić, jeśli władca uprawia wu-wej?

– Czy istnieje tak doskonały władca? – Mistrz Lao westchnął. – Krzątanina w świecie rzeczy odciąga myśli od Drogi.

– My, książęta, możemy tylko rzucić okiem na Drogę, którą wy, mędrcy, podążacie. – Książę Sze wydawał się bardzo z siebie zadowolony i nieco senny. – Lecz szanujemy waszą wędrówkę. Ubolewamy nad tym, że jesteśmy tak wysoko postawieni i tak zapracowani. Czekamy, żebyś powiedział nam, jak rządzić naszym ludem.

– Ideałem byłby książę-mędrzec, który rządząc „czyni pustymi serca ludzkie, lecz napełnia ludzkie żołądki, osłabia zamiary ludzi, lecz wzmacnia ich kości, i baczy, by lud nie miał wiedzy i nie miał pragnień”. * Ludzie żyjący bez pragnień będą robić tylko to, co dla człowieka naturalne. Wtedy powszechnie zapanuje dobra wola.

Jako program działania rządu nie różniło się to zbytnio od zasad okrutnego Huana.

– Jeśli jednak – mówiłem z największym szacunkiem – ktoś zdobyłby wiedzę i w rezultacie zapragnąłby zmienić swoją dolę, a nawet zreformować państwo, jak książę-mędrzec powinien na to zareagować?

– Ach, książę powinien tego człowieka zabić. – Mistrz Lao się uśmiechnął. Pomiędzy dwoma długimi siekaczami miał tylko ciemne dziąsła. Zrobił się nagle podobny do jednego z nietoperzy, które uśpione wisiały nad naszymi głowami.

– A więc kroczący Drogą nie wzdragają się przed pozbawieniem życia bliźniego?

– Dlaczego mieliby się wzdragać? Śmierć jest tak samo naturalna jak życie. Poza tym ten, kto umiera, wcale nie jest stracony. Przeciwnie. Po śmierci nie może go spotkać żadne nieszczęście.

– Czy jego duch się odrodzi?

– Prochy się znowu zgromadzą, bez wątpienia. Ale być może nie to masz na myśli mówiąc o odrodzeniu?

– Co się dzieje, kiedy duchy zmarłych idą do Żółtych Źródeł? – W Chinach ludzie z gminu mówią o nieboszczyku, że odszedł do Żółtych Źródeł. Lecz jeśli ich spytasz, co to za miejsce i gdzie się znajduje, odpowiedzi będą raczej wymijające. O ile się orientuję, pojęcie Żółtych Źródeł jest bardzo dawne; ma to być chyba coś w rodzaju wieczystej otchłani, jak grecki Hades. Nie ma tam Dnia Sądu. Dobrzy i źli dzielą ten sam los.

– Moim zdaniem, Żółte Źródła są wszędzie. – Mistrz Lao pogłaskał lewą dłonią prawą rękę. Gest magiczny? – Jeśli są wszędzie, nikt nie może do nich iść, bo już tam jest. Lecz oczywiście człowiek rodzi się, żyje, umiera. Chociaż jest cząstką całości, jego przelotne istnienie skłania go do oporu wobec całości. My podążamy Drogą, ażeby nie przeciwstawiać się całości. Dla wszystkich lub prawie wszystkich – ukłonił się w moją stronę – jasne jest, że kiedy ciało się rozkłada, umysł – poklepał się po brzuchu – znika wraz z ciałem. Ci, którzy nie doświadczyli Drogi, uważają to za pożałowania godne, nawet przerażające. Nas to nie przeraża. Utożsamiamy się z kosmosem, nie opieramy się temu, co było zawsze. W obliczu zarówno śmierci jak życia człowiek doskonały nie robi nic, tak jak prawdziwy mędrzec niczego nie tworzy. Kontempluje wszechświat, aż sam staje się wszechświatem. To właśnie nazywamy tajemniczym wchłonięciem.

– Niedziałanie… – zacząłem.

– … to ogromna praca dla ducha – dokończył Mistrz Lao. – Mądry człowiek nie ma ambicji. Nie ponosi więc klęsk. Kto nie ponosi klęsk, zawsze zwycięża. Kto zawsze zwycięża, ten jest wszechmocny.

– Na to Mistrzu Lao nie ma odpowiedzi. – Już wtedy przywykłem do kolistych argumentów, które dla Ateńczyków są tym, czym koło doktryny jest dla buddystów.

Ku mojemu zdziwieniu książę zakwestionował wypowiedź Mistrza Lao o tym, jak najlepiej rządzić.

– Ci, którzy idą Drogą, zapewne zawsze sprzeciwiali się karze śmierci, twierdząc, że żaden człowiek nie ma prawa wydać tak strasznego wyroku na innego człowieka. Jest to całkiem sprzeczne z wu-wej.

– Wielu wyznawców Drogi zgadza się z tobą, książę. Ja osobiście uważam, że nie ma to żadnego znaczenia. Ostatecznie natura jest bezwzględna. Toniemy podczas powodzi. Umieramy z głodu podczas nieurodzaju. Giniemy podczas zarazy. Natura jest obojętna. Czy człowiek ma być inny niż natura? Na pewno nie. Niemniej jednak zgadzam się z koncepcją, że może lepiej byłoby pozwolić światu iść własną drogą i wcale nim nie rządzić, skoro prawdziwie dobry rząd to rzecz niemożliwa. Każdy wie, że im więcej dobrych praw ustanawia władca, tym więcej pojawia się złodziei i bandytów, którzy je będą łamać. I każdy wie, że kiedy władca wyznacza zbyt wysokie podatki, ludzie przymierają głodem. Ale władca zawsze ściąga podatki, a oni zawsze głodują. Żyjmy więc w doskonałej harmonii z wszechświatem. Nie ustanawiajmy żadnych praw i bądźmy szczęśliwi.

– Bez prawa nie może być szczęścia – oświadczyłem stanowczo.

– Bardzo możliwe. – Mistrz Lao był pogodny.

– Jestem przekonany, że musi istnieć właściwa metoda rządzenia. Przecież dobrze znamy wszystkie niewłaściwe metody.

– Niewątpliwie. Choć w końcu kto wie? Zacząłem się niecierpliwić.

– Co człowiek może wiedzieć? Odpowiedział natychmiast.

– Może wiedzieć, że zespolić się z Drogą to znaczy być jak Niebo i równie jak ono niezgłębionym. Może wiedzieć, że jeśli odnajdzie Drogę, to choć jego ciało przestanie istnieć, on sam nie ulegnie zagładzie. Droga jest jak czarka, która nigdy nie jest pusta, której nigdy nie trzeba napełniać. Wszystko, co zawiłe, robi się proste. Przeciwieństwa wygładzają się, sprzeczności harmonijnie równoważą. Droga jest spokojna jak sama wieczność. Bylebyś trwał przy jedności. – Mistrz Lao zamilkł. Na tym skończył.

Książę siedział bardzo prosto z głową wysoko uniesioną; spał mocno i cicho chrapał. Szum wody pod nami przypominał szum, który słyszymy w przytkniętej do ucha muszli.

– Powiedz mi, Mistrzu Lao, kto stworzył Drogę? Starzec spojrzał na swoje splecione teraz dłonie.

– Nie wiem, czyje to dziecko.

3

Nigdy nie zostałem przedstawiony Synowi Nieba. Widocznie protokół nie przywidywał, jak należy podejmować barbarzyńskiego posła będącego jednocześnie niewolnikiem. Przyglądałem się wielu uroczystościom, którym przewodniczył książę Czou. Ponieważ zawsze wyglądał jak bóstwo, zdawał się znakomicie nadawać do swej symbolicznej roli. Na całe szczęście, jak twierdził mój pan, „jest bowiem mniej inteligentny niż większość ludzi”.

Często odbywaliśmy przechadzki z Mistrzem Lao i jego uczniami. Najwyraźniej obowiązki archiwisty państwa Czou nie były uciążliwe; mistrz miał dość czasu, by wykładać nam szczegółowo swoją bezsłowną doktrynę. Z gracją odrzucił dogmat mojego dziadka o Dobru i Złu na tej zasadzie, że pierwotna jedność wykluczyła tak drobne różnice. Wolałem się z nim nie spierać. Opisałem mu Gośalę, Mahawirę, Buddę, Pitagorasa. Tylko Buddę uznał za interesującego. Podziwiał cztery szlachetne prawdy i zwycięstwo Buddy nad zmysłami uważał za zgodne z zasadą wu-wej.

– Lecz skąd jego pewność, że po śmierci przestanie istnieć?

– Ponieważ osiągnął doskonałe oświecenie.

Staliśmy koło Ołtarza Ziemi. Silny wiatr strącał liście z drzew; zbliżała się zima. Kilkunastu młodzieńców z klasy rycerzy trzymało się w pełnej szacunku odległości.

– Jeśli myśli, że osiągnął oświecenie, to znaczy, że go nie osiągnął. Albowiem ciągle jeszcze myśli. – Ta łatwa gra słów zachwyciła młodych ludzi; chichotali z uznaniem.

– Głęboka mądrość – zawołał książę.

Nie stanąłem w obronie Buddy. Ostatecznie ani chińska Droga, ani szlachetne prawdy buddystów nigdy mnie nie pociągały. Obie doktryny wymagają odtrącenia świata, jaki znamy. Mógłbym to uznać za kuszącą perspektywę, ale nie widzę, jak można by tego dokonać. Wdzięczny jednak jestem Mistrzowi Lao, ponieważ swoimi wypowiedziami owego popołudnia przy Ołtarzu Ziemi zupełnie niechcący wprawił w ruch ciąg zdarzeń, które w końcu umożliwiły mi powrót do Persji.

Mistrz Lao usiadł na skale. Młodzieńcy otoczyli nas kołem. Jeden z nich rzekł:

– Mistrzu, kiedy Wódz Chmur spotkał Mgławicę i zadał jej pytanie, jaki jest najlepszy sposób na to, by zapanowała harmonia między Niebem a ziemią, Mgławica odpowiedziała, że nie wie.

– Mgławica jest mądra. – Mistrz Lao z aprobatą pokiwał głową.

– Wielce mądra. Ale Wódz Chmur powiedział: „Ludzie uważają mnie za wzór. Muszę coś zrobić, żeby przywrócić równowagę w ich sprawach.”

– Jaki zarozumiały! – zawołał Mistrz Lao.

– Wielce zarozumiały – zawtórował mu młodzieniec. Nadal jednak obstawał przy swoim: – Wódz Chmur spytał: „Co mam przedsięwziąć? Na ziemi dzieje się bardzo źle.” Mgławica zgodziła się, że podstawowe zasady świata są stale łamane i prawdziwa natura rzeczy stale gwałcona. Lecz odparła, że przyczyną tego jest…

– … błąd, polegający na tym, że rządzi się ludźmi. – Mistrz Lao uzupełnił ten najwyraźniej tradycyjny dialog. – Tak. To było i jest mądre spostrzeżenie.

– Ale Wódz Chmur nie był zadowolony…

– … nigdy nie jest. – Podmuch wiatru wydął płaszcz mistrza i uniósł kosmyki białych włosów na jego głowie. – Choć powinny go były przekonać słowa Mgławicy, że idea działania jest źródłem wszystkich kłopotów na świecie. Nie działaj! – Głos Mistrza Lao zabrzmiał nagle donośnie jak dźwięk spiżowego dzwonu uderzonego młotem podczas silnego wiatru.

– Mistrzu Lao, mamy więc słuchać Mgławicy, a nie Wodza Chmur? – Młodzieniec sprawiał takie wrażenie, jakby naprawdę zadawał pytania, a nie uczestniczył w litanii.

– W tej sprawie, tak. Zwłaszcza gdy Mgławica mówi: „Dbaj o swój umysł. Sam przebywaj w niedziałaniu, a wszystko się będzie samo rozwijać. Nigdy nie pytaj o nazwy rzeczy, nie usiłuj odkryć tajemnic natury. Wszystko rozwija się samo z siebie.”

– To piękne – rzekł książę Sze.

– Mówiąc „Mgławica” używacie wyrazu… – zacząłem.

– … który jest także jednym z wyrazów oznaczających Niebo.

– Rozumiem – powiedziałem, nic nie rozumiejąc. Skoro wszelki rozwój wymaga ładu, Niebo musi stanowić przeciwieństwo mgławicy. Ale nie zamierzałem wciągać starego mistrza do dyskusji. Miał nade mną tę przewagę, że wiedział, co znaczą wszystkie słowa w jego języku, a to jest sekret siły, Demokrycie. Nie, nie będę ci akurat teraz tego tłumaczył.

Jednego z młodzieńców nie zachwyciła tak jak innych wygłoszona przez Mistrza Lao pochwała bierności. Wystąpił naprzód, z opuszczoną głową; szczupły chłopiec drżący na całym ciele, nie wiem, czy od zimnego wiatru, czy ze strachu.

– Ależ, Mistrzu, nie można lekceważyć pragnienia harmonii między Niebem a Ziemią, jakie żywi Wódz Chmur. Czy nie dlatego właśnie modlimy się tutaj do Ziemi? – Młody człowiek skłonił się w stronę pobliskiego ołtarza.

– Och, musimy stosować się do przyjętych zwyczajów. – Mistrz Lao otulił się szczelniej płaszczem; poczuł ostry zapach śniegu w powietrzu.

– Czy Mgławica potępiłaby te obrzędy?

– Nie, nie… Mgławica uznałaby je za tak naturalne jak… jesień. Albo zimowy sen korzeni w ziemi. Nie rób niczego, co nie jest naturalne, a obrzędy są naturalne, i wszystko będzie dobrze.

– Przyznajesz więc, Mistrzu, że gdyby władca mógł choćby na jeden dzień podporządkować się rytuałowi, cała ludzkość odwzajemniłaby się za jego dobroć?

Mistrz Lao podniósł wzrok na młodzieńca i zmarszczył brwi. Inni uczniowie szeroko otworzyli oczy. Nawet książę nagle skupił uwagę. Zaleciało herezją. Młodzieniec dygotał konwulsyjnie jak w gorączce.

– Na czym polega ta dobroć, o jakiej mówisz? – Głos mistrza, zazwyczaj tak melodyjny, zabrzmiał piskliwie.

– Nie wiem. Wiem tylko, że przez właściwe obrzędy można osiągnąć dobroć. A żeby rozkwitło państwo, źródłem dobroci musi być sam władca. Nie można jej otrzymać skądinąd.

– Syn Nieba jest odbiciem Nieba, które, jak wiemy, jest wszystkim. Czymże jednak byłaby ta dobroć, jeśli nie wu-wej?

– Polega ona równie dobrze na działaniu jak na niedziałaniu. I na tym, żeby nie czynić innym tego, co tobie niemiłe. Jeśli potrafisz tak postępować, nie natrafisz na sprzeciw ani…

Mistrz Lao wybuchnął dość bezceremonialnym śmiechem.

– Cytujesz Mistrza K’ung! Choć musisz wiedzieć, że jesteśmy do siebie tak niepodobni jak jasna i ciemna strona pagórka.

– W świetle czy ciemności jest to przecież ten sam pagórek – rzekł łagodnie książę.

– Nie, dzięki Mistrzowi K’ung. Musisz udać się do Wej, mój chłopcze. – Dwaj uczniowie pomogli wstać mistrzowi. Drżący młodzik milczał ze wzrokiem utkwionym w ziemię. – Czy tam, gdzie on obecnie przebywa. Nie pozostaje długo w jednym miejscu.

Wszędzie witają go z szacunkiem. Lecz potem zaczyna pouczać i nękać urzędników, a nawet władców. Jakżeby! Usiłował kiedyś pouczać samego Syna Nieba! Co za wstyd! Bo też to próżny i głupi człowiek, który nie marzy o niczym innym jak tylko o urzędzie publicznym. Pożąda ziemskich zaszczytów i władzy. Przed wielu laty zajmował skromniutkie stanowisko w ministerstwie policji w Lu. Ale ponieważ wywodzi się z klasy rycerzy, nie mógłby zostać nigdy tym, czym chciałby być, to znaczy ministrem. Przeniósł się więc do C’i. Kanclerz jednak uznał, że jest, cytuję dosłownie jego słowa: „Niepraktyczny, zarozumiały, pełen dziwactw, między innymi ma obsesję na temat szczegółów dawnych obrzędów.” – Mistrz Lao zwrócił się do księcia Sze: – Później chyba twój kuzyn – uśmiechnął się na mroźnym wietrze – nieżyjący już książę Wej dał mu jakąś pomniejszą posadkę. Książę przytaknął.

– Mój kuzyn, Niezrównany, czymś go tam mianował. Ale zaraz potem Niezrównany umarł. Na podobną przypadłość, jaka ostatnio nawiedziła Najlitościwszego w C’in. Obaj nie umieli wyrzec się wina z prosa. Lecz Niezrównany był równie czarujący jak Najlitościwszy gburowaty. – Książę spojrzał na Mistrza Lao. – Faktycznie Konfucjusz opuścił Wej, zanim Niezrównany umarł…

– Słyszeliśmy, że doszło do kłótni między Konfucjuszem a radą ministrów Niezrównanego. – Mistrz Lao naciągnął płaszcz na głowę. Wszystkim nam zrobiło się zimno.

– Jeśli tak było, spór załagodzono. Dopiero wczoraj Syn Nieba powiedział mi, że Mistrz K’ung przebywa znowu w Wej, gdzie nasz młody kuzyn, książę Czu, odnosi się do niego z wielką czcią.

– Niezbadane są drogi Nieba – rzekł Mistrz Lao.

Marzłem i nudziła mnie rozmowa o człowieku całkiem mi obcym. Wprawdzie Fan Cz’y lubił cytować Konfucjusza, ale niewiele pamiętałem z tego, co o nim mówił. Trudno jest traktować na serio mędrca z innego świata, zwłaszcza jeśli się go zna z drugiej ręki.

– Książę Aj poprosił Konfucjusza o powrót do Lu – powiedział rozdygotany młodzieniec; twarz miał szarą jak chmury na zimowym niebie. Ściemniało się.

– Wiesz to na pewno? – Książę raczył na niego spojrzeć.

– Tak, panie. Właśnie przyjechałem z Lu. Chciałem zostać tam i poznać Konfucjusza, ale musiałem wrócić do domu.

– Bardzo żałuję – mruknął Mistrz Lao. Złośliwość odmłodziła jego starą twarz.

– Tak jak i ja, mistrzu. – Młodzieniec był szczery. – Wielbię Konfucjusza za wszystko to, czego nie robi.

– Owszem, słynie z tego, czego nie robi. – Książę mówił poważnie, przezornie więc powstrzymałem się od śmiechu.

Mistrz Lao podchwycił moje spojrzenie i uśmiechnął się porozumiewawczo. Zwrócił się do młodzieńca:

– Powiedz nam, co z tego, czego on nie robi, czcisz najbardziej?

– Szczególną cześć budzą we mnie cztery rzeczy, których Mistrz K’ung nie robi. Nie uważa niczego za przesądzone z góry. Nigdy nie jest nadmiernie kategoryczny w sądach. Ani uparty. Ani samolubny.

Mistrz Lao podjął wyzwanie rzucone mu przez młodzieńca.

– To prawda, że mało co uważa za przesądzone z góry, lecz na pewno jest on najbardziej nieprzejednanym, najbardziej upartym, najbardziej samolubnym z ludzi żyjących między Czterema Morzami. Raz tylko się z nim zetknąłem. Uważałem, że zachowuje się godnie, póki nie zaczął nas pouczać, jak należy odprawiać ten czy inny obrządek. Słuchając go pomyślałem w duchu: Któżby wytrzymał pod jednym dachem z człowiekiem, który jest tak pyszny i pewny siebie? Przy nim najczystsza biel wydaje się brudna i najlepsza władza opieszała. – Ostatnie zdania ułożyły się w wiersz pięknie wygłoszony przy akompaniamencie północnego wiatru. Uczniowie zaklaskali. Drżący młodzieniec nie przyłączył się do nich. Z nieba zniknęła reszta światła, nastała noc i zima.

W powrotnej drodze do naszej kwatery książę mówił serdecznie o Konfucjuszu.

– Nigdy oczywiście nie byłem jego uczniem. Moja ranga to uniemożliwiała. Ale zwykłem go słuchać, ilekroć przebywałem w Lu. Widywałem go także w Wej. I, zaraz, czy aby nie spotkałem go w… – Podczas gdy książę mamrotał coś bez związku, ja myślałem tylko o jednym: musimy udać się do Lu, gdzie odszukam Fan Cz’y; jeśli jeszcze żyje, pomoże mi odzyskać wolność.

Przez następne kilka dni udawałem takie zainteresowanie Konfucjuszem, że książę nabrał zapału.

– To istotnie najmądrzejszy z ludzi między Czterema Morzami. Boski mędrzec, a także mój bliski przyjaciel. Mistrz Lao to naturalnie wspaniały człowiek. Ale, jak być może zauważyłeś, nie jest naprawdę z tego świata, stał się już bowiem częścią Drogi, podczas gdy Konfucjusz to przewodnik, który wszystkich nas prowadzi d o Drogi. – Książę był tak zadowolony z tego sformułowania, że powtórzył je jeszcze raz. Zareagowałem entuzjastycznie.

– Ach, cóż bym dał za to, by usiąść u stóp boskiego mędrca! – Westchnąłem. – Niestety Lu leży tak daleko.

– Wcale nie daleko. Jedzie się na wschód wzdłuż rzeki przez mniej więcej dziesięć dni. Nawet całkiem łatwa wyprawa. Tyle że my udajemy się na południe przez wielką równinę do rzeki Jangcy, stamtąd do portu morskiego Kuejczou i potem… do kraju złota!

Zasiałem jednak ziarno i codziennie je podlewałem. Książę nabierał ochoty.

– Ostatecznie – zastanawiał się – Lu ma wiele portów morskich, może gorszych niż Kuejczou, niemniej zdatnych do użytku.

Okazało się, że można by tam wsiąść na statek do Ćampy. Wyprawienie się z Lu przedłużyłoby podróż morzem, ale skróciłoby drogę lądową. Książę wyznał, że nie ma ochoty wędrować wielką równiną z ładunkiem kości smoczej. Na wielkiej równinie roi się od złodziei. Musiał też przyznać, że w Lu jest dobry rynek na kości smocze. Myśl o Lu z każdym dniem nęciła go coraz bardziej.

– Jestem rodzonym stryjem księcia Aj, czarującego młodzieńca, który panuje już od jedenastu lat. Mój brat przyrodni, a jego ojciec, był bardzo muzykalny. Mój drugi brat przyrodni, a jego stryj nie. Ów stryj był księciem, dopóki baronowie nie pozbawili go tronu, jak wiesz. Nie, nie wiesz. Bo skądże?

Przechadzaliśmy się po zagajniku morwowym, nie opodal pagórka, gdzie noworodki, których nikt nie chce, zostawia się, żeby umarły. Podczas spaceru kocie piski konających niemowląt mieszały się ze świergotem lecących na południe ptaków. Chińczycy uśmiercają po urodzeniu wszystkich kalekich chłopców i większość dziewczynek. W ten sposób utrzymują w równowadze liczbę ludności, która bynajmniej nie wykazuje tendencji do nadmiernego wzrostu. Nigdy nie zdołałem pojąć, dlaczego zwyczaj porzucania niemowląt jest tak rygorystycznie przestrzegany w tym wielkim, bogatym, słabo zaludnionym kraju.

Oczywiście, zwyczaj ten jest powszechny i konieczny: żadne społeczeństwo nie życzy sobie zbyt wielu płodnych kobiet, zwłaszcza państwa greckie, mające glebę zbyt nieurodzajną, by wyżywić większą liczbę ludzi. I tak wcześniej czy później każdemu miastu greckiemu grozi przeludnienie. Kiedy to następuje, wysyła się część mieszkańców, żeby założyli nową kolonię na Sycylii lub w Italii czy w Afryce, tam, gdzie dowiozą ich okręty. W rezultacie kolonie greckie rozciągają się teraz od Morza Czarnego do słupów Heraklesa – wszystko to z powodu nieurodzajnych gruntów w Attyce i na większości wysp Morza Egejskiego. Grecy lubią się chełpić, że ich sprawność wojenna i sportowa bierze się z selekcji, którą stosują uśmiercając nie tylko niepożądane dziewczynki, lecz również niedoskonałych chłopców. Jedynie silni, a w każdym razie piękni, mają według nich prawo do życia. Demokryt uważa, że Ateńczycy ostatnio zrobili się niedbali. Mówi, że mężczyźni w tym mieście są przeważnie niezbyt urodziwi, a także podatni na wszelkiego rodzaju szpecące dolegliwości, zwłaszcza choroby skórne. Ja nic o tym nie wiem. Jestem ślepy.

Gdy spytałem Fan Cz’y, dlaczego Chińczycy zawsze udają, że w ich uroczym, pustym kraju jest za dużo ludzi, odpowiedział tym samym zdaniem, którym posłużył się dyktator Huan: „Kiedy nas było mało, a rzeczy dużo, panowało powszechne szczęście. Teraz rzeczy jest mało, a ludzi dużo…” Sądzę, że dla takiego postępowania istnieje jakaś religijna motywacja. Ale nie zdołałem odkryć, na czym ona polega. Kiedy Chińczycy nie chcą ci czegoś powiedzieć, potrafią być subtelnie i irytująco dyskretni.

l Książę snuł wspomnienia o swym przyrodnim bracie, księciu Czao, wygnanym z Lu jakieś trzydzieści lat temu.

– Łatwo wpadał w gniew. Był dużo starszy ode mnie. Chociaż nie należał do ulubieńców ojca, został jego następcą. Wszyscy to uznawali, nawet dziedziczni ministrowie. Czao zawsze odnosił się do mnie z szacunkiem. Prawdę mówiąc, i nie wolno o tym zapominać, prywatnie uważał, że należy mi się pierwszeństwo, ponieważ mój tytuł, który przeszedł na mnie przez moją matkę, księżnę Sze, jest najstarszym tytułem w Królestwie Środka. – Wiedziałem już wówczas, że mój pan wymyślił sobie nie tylko dynastię, lecz i kraj. W rzeczywistości był synem trzeciej żony albo pierwszej konkubiny starego księcia Lu. Nikt nie wie na pewno której z nich. Ale wszyscy zgadzają się, że mógłby nosić tytuł markiza, gdyby nie wolał zostać samozwańczym księciem nie istniejącego świętego miejsca.

Mój ekscentryczny pan obrzucił uważnym spojrzeniem wzgórze, gdzie pośród dziesięciu tysięcy białych kosteczek leżało kilka szarosinych niemowląt. Leniwe sępy krążyły w jasnym, chłodnym powietrzu. Pomyślałem o zmarłych i umierających w Baktrze. Zmówiłem modlitwę za konających.

– Błahe zdarzenia mogą prowadzić do strasznych katastrof… – Książę przerwał. Przybrałem uprzejmą minę. W Królestwie Środka nigdy nie wiadomo, co jest przysłowiem, a co zwykłą bzdurą. Dla ucha cudzoziemca jedno i drugie brzmi niebezpiecznie podobnie. – I tak – ciągnął dalej książę poprawiając na swoim pasie ozdoby ze złota, kości słoniowej i nefrytu – walka kogutów zmieniła dzieje Lu. Walka kogutów! Niebo wciąż z nas kpi! Pewien baron z rodziny Ci miał wspaniałego bojowego ptaka. Krewny rodziny książęcej też posiadał dobrego koguta. Postanowili więc wystawić je przeciw sobie. Zawody odbyły się za Wysoką Południową Bramą stolicy. Ach, cóż to za tragiczny dzień! Byłem tam. Jako bardzo młody chłopiec oczywiście.

Dowiedziałem się potem, że książę wcale nie był świadkiem sławnej walki kogutów. Lecz ponieważ tak często powtarzał, że uczestniczył w owym głośnym wydarzeniu, na pewno sam uwierzył w swoją opowieść. Wielu lat potrzebowałem, by przywyknąć do tego, że są ludzie, którzy kłamią zupełnie bezcelowo. Persom nie wolno kłamać, na ogół więc tego nie robią. Strach, jaki w ludziach naszej rasy budzi przeinaczanie prawdy, bierze się od Mądrego Pana. Grecy tego tak nie odczuwają i kłamią z fantazją. Chińczycy kłamią bez wysiłku. Większość eunuchów i książę Sze kłamią dla przyjemności. Ale jestem dla księcia niesprawiedliwy. U niego prawda i fantazja tak się pomieszały, że najpewniej sam ich nie mógł rozróżnić. Żył w wyimaginowanym świecie, jakby powiedział Pitagoras, pod ostrym lub prostym kątem do tego, co było zawsze.

– Baron Ci wyrafinowaną i szybko działającą trucizną natarł ostrogi swego bojowego ptaka. Po krótkiej potyczce kogut książęcy padł martwy. Nie muszę ci mówić, że tego słonecznego dnia przy Wysokiej Południowej Bramie w wielu sercach wezbrała złość. Było tam pół miasta, nawet sam książę Czao. Rodzina Ci cieszyła się. Rodzina książęca przeciwnie. Doszło do wielu utarczek, kiedy baron zbierał swoje pieniądze. Nikczemny baron spędził noc w pałacu Ci. Nazajutrz rano przed pałacem zgromadził się tłum. W nocy wykryto, że użył trucizny. Rozwścieczony książę przybył ze swą strażą przyboczną. Kazał uwięzić barona. Lecz winowajca, przebrany za sługę, wymknął się już z domu i uciekł na północ do Ci. Książę Czao ruszył w pogoń. Po czym…

Nagle mój pan przysiadł na pniaku; wyglądał poważnie i ponuro.

– Nastały złe czasy dla Królestwa Środka. – Zniżył głos, jakby ktoś nas mógł podsłuchać, a przecież oczywiste było, że jesteśmy tu całkiem sami. – Rodzina Ci przyszła z pomocą swemu krewnemu. To samo uczyniła rodzina Meng. I rodzina Szu. Są to trzy magnackie rody, które bezprawnie władają w Lu. Nad Żółtą Rzeką ich wojska zaatakowały armię mojego brata. Tak, wyznaczony przez Niebo książę kraju Lu, potomek Żółtego Cesarza, potomek księcia Tan z Czou, został napadnięty przez własnych niewolników, zmuszony do przepłynięcia Żółtej Rzeki i schronienia się w księstwie C’i. I chociaż książę C’i był mu życzliwy, nie mógł pomóc w odzyskaniu prawnie należnego miejsca. Rodzina Ci jest zbyt potężna, jej prywatna armia to największa armia w Królestwie Środka i to oni władają Lu. Mówiąc prawdę, ach, drżę na samą myśl o tym, zdarza się, że głowa rodziny przywdziewa książęce insygnia! Co za bezbożność! Bezprzykładna bezbożność! Niebiosa powinny były od razu ogłosić swój wyrok. Lecz Niebiosa milczały. I mój nieszczęsny brat umarł na wygnaniu. – Akurat kiedy książę znowu miał zakryć rękawem oczy, uwagę jego zwróciło stado czarnych ptaków. Badał ich szyk szukając znaków wróżebnych. Jeśli jakieś znalazł, nie dał tego po sobie poznać. Ale uśmiechnął się i uznałem to za dobry omen – dla mnie.

– Kto został następcą twojego brata, panie?

– Nasz młodszy brat, Serdeczny. Po czym umarł i władzę objął jego syn, mój uroczy bratanek, książę Aj.

– A rodzina Ci?

– Teraz posłuszni są księciu pod każdym względem. Inaczej nie mogą. Przeciwstawiliby się woli Nieba. Zobaczysz, jak płaszczą się przed potomkiem prześwietnego Tana.

Rozpierała mnie radość. Wybieraliśmy się do Lu.

Była wiosna, kiedy opuściliśmy Lojang. Zakwitły pierwsze kwiaty na drzewach migdałowych, pola zmieniały barwę z błotnistej czerwonobrunatnej na żółtozieloną. Derenie kwitnące wszędzie dookoła wyglądały jak różowe chmury, które spadły na ziemię. Muszę wyznać, że gdy drzewa wypuszczają młode liście, wszystko wydaje mi się możliwe. Dla mnie wiosna jest najlepszą porą roku.

Jechaliśmy lądem. Raz czy dwa książę próbował płynąć barką po rzece, ale znosił nas bystry prąd. Nawiasem mówiąc, barki te mogą płynąć w górę rzeki równie dobrze jak w dół. Żeby płynąć pod prąd, przywiązuje się liny barki do zaprzęgu wołów, które ciągną barkę w górę rzeki. Woły idą specjalną drogą, wyżłobioną w miękkim kamieniu nadbrzeża. W ten sposób nawet wąskie strumienie w wąwozach są spławne o każdej porze roku, prócz wczesnej wiosny, kiedy niespodziewane powodzie sprawiają, że podróż rzeką staje się ryzykowna.

Urzekła mnie uroda krajobrazu. Ziemia tu jest bogata. Lasy jak z baśni. I co najlepsze, wciąż trzymaliśmy się blisko srebrzystej rzeki. Nocą jej cichy, miarowy szum stanowił tło miłych, kojących snów.

Od czasu do czasu droga prowadziła nas na sam brzeg rzeki. Wyspy o dziwacznych kształtach wyglądały tak, jakby jakiś bóg czy demon rzucił je na srebrną wodę. Wiele z nich przypomina miniaturowe wapienne góry zarośnięte cyprysami i sosnami. Na każdej wyspie znajduje się co najmniej jeden przybytek miejscowego bóstwa. Niektóre z nich to przepiękne budowle z dachami z glazurowanych dachówek; inne, dość prymitywne, pochodzą z epoki Żółtego Cesarza – tak przynajmniej twierdzą ludzie.

W samym środku seledynowego i żółtego zagajnika bambusowego ochmistrz księcia wydał przeraźliwy okrzyk.

– Książę! Smok!

Z mieczem w dłoni książę zeskoczył na ziemię i zajął pozycję za tylnym kołem swojego wozu. Wszyscy inni ukryli się w zagajniku. Tylko dwunastu rycerzy, którzy zdecydowali się odbyć z nami podróż z Lojangu, dobyło mieczy. Bałem się i byłem ciekaw.

Książę wciągnął nosem powietrze.

– Tak – szepnął – jest tu w pobliżu. Bardzo stary. Bardzo dziki. Chodźcie za mną.

Gdy książę torował sobie drogę przez bambusowy zagajnik, młode pędy schylały się przed nim, jak gdyby był boskim wiatrem. Potem straciliśmy go z oczu. Lecz dotarł do nas jego przenikliwy okrzyk: – Śmierć! – Po czym rozległ się łoskot, jakby jakieś wielkie zwierzę przedzierało się przez zagajnik w odwrotnym kierunku.

Po chwili książę wrócił z bladą, lśniącą od potu twarzą.

– Uciekł, niestety! Gdybym był na koniu, miałbym już jego głowę. – Otarł twarz rękawem. – Naturalnie wszystkie mnie znają i przez to jeszcze trudniej mi któregoś dopaść.

– Przecież to tylko zwierzęta – powiedziałem. – Jak zwierzę może znać człowieka z reputacji?

– A jak rozpoznaje cię twój pies? Też jest zwierzęciem, prawda? Zresztą smoki to specjalny gatunek stworzeń. Nie są to ani ludzie, ani zwierzęta, ale coś całkiem innego. Żyją właściwie wiecznie. Podobno niektóre pamiętają czasy Żółtego Cesarza. I znają swojego wroga, sam przecież widziałeś. Ledwie mnie dostrzegł, a już uciekł w popłochu.

Później jeden z rycerzy mówił mi, że udało mu się zobaczyć rzekomego smoka, który okazał się bawołem.

– Stałem za ochmistrzem na pierwszym wozie. Albo ochmistrz jest ślepy, albo po prostu udawał, że widzi smoka.

Po czym młody rycerz przytoczył zabawną historyjkę o księciu. Historyjka była tak zabawna, że zanim wyjechałem z Chin, usłyszałem kilkanaście jej wersji.

– Jak wiesz, pasją księcia Sze jest nie tylko kość smocza, lecz i same smoki.

– Wiem. Bardzo dużo ich zabił – odparłem. Młody rycerz uśmiechnął się.

– Tak twierdzi. Lecz w Królestwie Środka pozostało w najlepszym razie bardzo mało smoków; żyją chyba tylko w wyobraźni księcia Sze.

To mnie zaskoczyło. Ostatecznie w prawie każdym kraju są smoki i wielu wiarygodnych świadków opisało swoje z nimi spotkania. Kiedy byłem dzieckiem, w Baktrii mieszkał sławny smok. Zjadał dzieci i kozy. W końcu zdechł albo wywędrował.

– Jeżeli pozostało ich tak mało, jak wytłumaczysz te góry kości smoczych, które książę zbiera, zwłaszcza na zachodzie?

– To stare, bardzo stare kości. Niegdyś musiały żyć miliony smoków między Czterema Morzami, działo się to jednak w czasach Żółtego Cesarza. Kości znajdowane dzisiaj są tak stare, że skamieniały. A twój książę jest szalony na punkcie żywych smoków, wiesz przecież.

– Wcale nie jest szalony. Bardzo dobrze zarabia na sprzedaży kości.

– Naturalnie. Ale jego namiętność do żywych smoków to inna sprawa. Kilka lat temu odwiedził Cz’u, dziki, południowy kraj nad rzeką Jangcy, gdzie jeszcze można trafić na smoka. Oczywiście rozeszła się wieść, że słynny entuzjasta smoków zatrzymał się w stolicy i mieszka w małym zajeździe na pierwszym piętrze. Pewnego ranka o świcie książę zerwał się nagle ze snu; czując, że go ktoś podgląda, wstał z łóżka, podszedł do okna i otworzył je, a tam z zębami obnażonymi w przyjaznym uśmiechu stał smok i wpatrywał się w niego. Książę, przerażony, popędził na dół. W głównej sieni potknął się o coś, co wyglądało jak zwinięty dywan. Lecz nie był to dywan, lecz ogon smoka; bijąc nim o podłogę smok witał księcia. Książę zemdlał. O ile wiemy, był to jedyny raz, kiedy zbliżył się do żywego smoka. – Nigdy nie ośmieliłem się spytać księcia, czy ta historia jest prawdziwa, sam jednak napomknął o niej pierwszego dnia w Cz’ufu, stolicy księstwa Lu.

Stolica Lu jest bardzo podobna do Lojangu, ale o wiele starsza. Miasto zbudowano na planie prostokąta z krzyżującymi się pod kątem prostym ulicami – typ zabudowy charakterystyczny dla miast założonych przez dynastię Czou. Między czterema szerokimi, prostymi alejami jest mnóstwo bocznych uliczek tak wąskich, że dwoje ludzi nie może przejść koło siebie, jeśli oboje nie rozpłaszczą się przy ścianie, ryzykując oblanie zawartością nocnika. Mimo to zapachy chińskiego miasta są raczej przyjemne, ponieważ przy każdym skrzyżowaniu na przenośnych piecykach przyrządza się ostro przyprawione dania i zarówno w domach prywatnych jak w gospodach pali się aromatycznym drewnem.

Zapach wydzielany przez ludzi też jest osobliwy, lecz bynajmniej nie przykry, jak już poprzednio wspomniałem. Tłum chiński pachnie bardziej pomarańczami niż potem. Nie wiem, dlaczego. Może ma z tym coś wspólnego żółty kolor ich skóry? Na pewno rzadko jadają pomarańcze i kąpią się o wiele rzadziej niż Persowie, których pot ma woń znacznie mocniejszą. Nic, rzecz jasna, nie może się równać ze smrodem wełnianych gatek, które młodzi Ateńczycy wkładają jesienią i nie zmieniają do jesieni następnego roku. Demokryt mówi, że młodzi ludzie z wyższych warstw myją się codziennie w gimnazjonach. I używają nie tylko oliwy, żeby mieć gładką skórę, lec? także wody. Czemu jednak, kiedy już są czyści, wkładają znów te wstrętne wełniane gatki? W tych kwestiach, Demokrycie, zawierz zmysłom, jakie pozostały ślepcowi.

Pałac księcia przypomina pałac Syna Nieba, to znaczy jest stary i zapuszczony, a chorągwie przed główną bramą są podarte i brudne.

– Księcia nie ma w domu. – Chorągwie dostarczyły memu panu równie łatwo czytelnych danych, jak mnie daje, a raczej dawało, pismo akadyjskie. – Musimy zameldować się szambelanowi.

Zdziwiło mnie, że w przedsionku pałacu nie ma nikogo, prócz dwóch wartowników drzemiących przy wejściu na wewnętrzny dziedziniec, Wbrew zapewnieniom mego pana książę państwa Lu jest równie bezsilny jak tak zwany Syn Nieba. Książę Czao odgrywa przynajmniej rolę symboliczną i w jego pałacu w mieście Lojang zawsze tłoczą się pielgrzymi ze wszystkich stron Królestwa Środka. Fakt, że posiadanie przez księcia mandatu Nieba jest fikcją, nie zniechęca prostych ludzi. I tak przychodzą, żeby popatrzeć na Samotnego, otrzymać od niego błogosławieństwo, złożyć mu dary w pieniądzach lub w naturze. Podobno książę Czao utrzymuje się wyłącznie z datków od wiernych. Wprawdzie książę Lu jest bogatszy niż jego kuzyn w Lojangu, ale nawet w przybliżeniu nie tak bogaty jak każda z trzech magnackich rodzin w Lu.

Podczas gdy czekaliśmy na szambelana, książę opowiedział mi swoją wersję historii ze smokiem. Bardzo przypominała tę, którą usłyszałem od młodego rycerza, tyle że jej bohaterem był nie książę, lecz pewien pretensjonalny dworzanin; jej morał brzmiał tak: Wystrzegaj się fałszywego entuzjazmu. Pewien głupi człowiek, który udawał, że lubi coś, czego nie znał, omal nie umarł ze strachu. Zawsze i we wszystkim należy być wiernym prawdzie. Książę bywał czasem wielce moralizatorski, ale też nie zetknąłem się dotychczas z prawdziwie natchnionym kłamcą, który nie wpadałby w liryczny nastrój mówiąc o cnocie prawdomówności.

Szambelan przywitał księcia z wszelkimi oznakami szacunku i spojrzał na mnie z uprzejmym zdziwieniem; po czym oznajmił nam, że książę Aj udał się na południe.

– Ale spodziewamy się go lada chwila. Wysłannicy wczoraj go odnaleźli. Możesz sobie, panie, wyobrazić, jacy jesteśmy zdenerwowani.

– Ponieważ mój znakomity bratanek pojechał na polowanie? – Książę uniósł brew sygnalizując w ten sposób, że domaga się dalszych informacji.

– Myślałem, panie, że wiesz. Od trzech dni prowadzimy wojnę. I jeśli książę nie zawiadomi przodków o tym, co się dzieje, poniesiemy klęskę. Sytuacja jest krytyczna. Jak widzisz, panie, w całym Lu panuje chaos.

Pomyślałem o pogodnym, zwyczajnym tłumie, który dopiero widziałem na ulicach stolicy. Widocznie chaos to w Królestwie Środka pojęcie względne; jak już wspomniałem, ten sam wyraz znaczy po chińsku chaos, Niebo, a także stworzenie świata.

– Nic o tym nie słyszeliśmy, szambelanie. Z kim toczycie wojnę?

– Z C’i. – Ilekroć mówi się o hegemonii, a kiedy się nie mówi?, ten naród na północ od Żółtej Rzeki bierze się pod uwagę jako najprawdopodobniejszego kandydata do mandatu Niebios. Początkowo bogactwo C’i pochodziło z soli. Dzisiaj C’i jest na pewno najzamożniejszym i najbardziej cywilizowanym państwem chińskim. Nawiasem mówiąc, tam właśnie bito pierwsze chińskie monety, co czyni z Ci coś w rodzaju wschodniej Lidii.

– Wojska C’i stoją u Kamiennych Wrót. – Kamienne Wrota to granica między C’i a Lu. – Nasza armia jest naturalnie w pogotowiu. Ale nie może odnieść zwycięstwa, dopóki książę nie uda się do świątyni przodków i nie powiadomi najpierw Żółtego Cesarza, a potem naszego założyciela, księcia Tan. Dopiero, kiedy to uczyni, otrzymamy od nich błogosławieństwo.

– Wróżyliście ze skorupy żółwia?

– Skorupa została przygotowana. Lecz tylko książę może objaśnić posłanie Nieba.

W momentach kryzysu w każdym państwie chińskim powleka się krwią zewnętrzną stronę skorupy żółwia. Główny wróżbita trzyma różdżkę z nagrzanego brązu we wnętrzu skorupy, aż na powleczonej krwią powierzchni pojawią się pęknięcia lub linie. W teorii tylko władcy wolno objaśniać owe znaki z Nieba, w praktyce tylko główny wróżbita wie, jak interpretować powstały wzór. Jest to metoda wróżenia jeszcze bardziej zawiła niż zazwyczaj w Królestwie Środka stosowane formy wieszczenia polegające na rzucaniu wróżebnych patyczków. Rzuca się je na chybił trafił i ich układ względem siebie na planie sześciokąta odnajduje się w pradawnym tekście Księgi Przemian. W rezultacie otrzymuje się wróżbę podobną do orzeczeń wyroczni delfickiej. Jedyna różnica polega na tym, że księga za swoje proroctwa nie żąda złota.

Szambelan zapewnił nas, że jak tylko książę Aj dopełni obrzędowych obowiązków, natychmiast przyjmie swego książęcego stryja. Wprawdzie książęcy stryj niedwuznacznie dawał do zrozumienia, że zaproszenie na pobyt w pałacu nie zostanie z miejsca odrzucone, lecz szambelan wolał udawać, że go nie rozumie. Książę oddalił się w złym humorze.

Poszliśmy następnie na główny rynek, gdzie ochmistrz księcia pertraktował już ze sprzedawcami kości smoczej. Właściwie nie wiem, dlaczego tak podobają mi się chińskie targowiska. Niewątpliwie odgrywa tu rolę ich egzotyka. W końcu targ jest targiem wszędzie na świecie. Lecz Chińczycy mają więcej wyobraźni niż inne narody. Wystawiona na sprzedaż żywność przypomina znakomite obrazy lub rzeźby, a różnorodność towarów bywa wręcz bezgraniczna: koszyki z C’in, chorągwie z Czeng, jedwabne sznury z C’i, dziesięć tysięcy różnych przedmiotów.

Książę był zbyt ważną personą, by rozmawiać ze sprzedawcami, ale na ich głębokie ukłony odpowiadał hieratycznymi gestami. Jednocześnie mówił do mnie szeptem:

– Wiedziałem, że należało jechać na południe. Jeśli to jest prawdziwa wojna, znajdziemy się w potrzasku. Co gorsza, mój bratanek okaże się zbyt zajęty, żeby mnie należycie podejmować. Nie będzie oficjalnego przyjęcia, szczególnych atencji, miejsca do zamieszkania.

To ostatnie najbardziej go martwiło. Nienawidził płacenia za nocleg, jak zresztą i za cokolwiek innego.

Zauważyłem, że wojna w najmniejszej mierze nie obchodzi ludzi na targu.

– Dlaczego nie są bardziej zaniepokojeni? – spytałem, kiedy obaj z księciem przepychaliśmy się przez zatłoczony rynek, oglądając olśniewająco kolorowe towary rozłożone pod niskim pułapem nieba. Z jakichś powodów niebo chińskie wydaje się bliższe ziemi niż gdzie indziej. Może wciąż przygląda się książętom, rozważając kogo obdarzyć mandatem.

– Dlaczego mieliby się niepokoić? Stale toczy się jakaś wojna między C’i a Lu. Okropny kłopot, oczywiście, dla księcia i dla dworu, ale bez znaczenia dla pospólstwa.

– Przecież mogą zginąć, miasto może zostać spalone…

– O nie. My nie prowadzimy tego typu wojen. To nie jest C’in, gdzie wojna to krwawe jatki, bo mieszkańcy tamtejsi to wilkołaki. Nie, my jesteśmy cywilizowani. Obie armie spotkają się przy Kamiennych Wrotach, jak zwykle. Dojdzie do jednego czy drugiego starcia. Paruset ludzi zginie lub odniesie rany. Jeńców zatrzyma się na wymianę lub dla okupu. Po czym zostanie zawarty traktat. Moi rodacy bardzo lubią zawierać traktaty. W tej chwili istnieje dziesięć tysięcy traktatów pomiędzy państwami Królestwa Środka, a ponieważ każdy z tych traktatów na pewno zostanie złamany, trzeba będzie zawrzeć nowe, żeby zastąpiły dawniejsze.

W gruncie rzeczy sprawy Królestwa Środka nie przedstawiają się ani tak źle, ani tak dobrze, jak to sugerował książę. Przed sześćdziesięciu laty kanclerz słabego państwa Sung zwołał konferencję pokojową. W rezultacie ogłoszono zawieszenie broni. Przez dziesięć lat w Królestwie Środka panował pokój. Dziesięć lat to dość długi okres, kiedy mowa o życiu ludzkim. Chociaż ostatnio nie obyło się bez licznych pomniejszych wojen, wszyscy nadal opowiadają się, przynajmniej w słownych deklaracjach, za rozejmem z Sung, co tłumaczy, dlaczego żaden władca nie uznał jeszcze, że nadeszła właściwa pora, by sięgnąć po hegemonię.

Książę zaproponował, abyśmy poszli do wielkiej świątyni.

– Pewien jestem, że zastaniemy tam rodzinę Ci odprawiającą te ich bluźniercze obrzędy. Jedynie autentyczny potomek księcia Tan ma prawo rozmawiać z Niebem, ale rodzina Ci robi, co jej się podoba, i głowa rodu, baron K’ang, lubi udawać, że to on jest księciem.

Wielka świątynia księcia Tana jest równie imponująca jak świątynia w Lojangu i o wiele starsza. Książę Tan założył Lu przed sześcioma wiekami. Kiedy umarł, wzniesiono tę świątynię dla uczczenia jego pamięci. Naturalnie faktyczny wiek każdej budowli, gdziekolwiek by to było, jest zawsze sporny. Ponieważ świątynie chińskie budowane są przeważnie z drewna, skłonny jestem przypuszczać, że nawet najbardziej starożytna spośród nich jest po prostu odradzającą się jak feniks rekonstrukcją oryginału, który dawno uległ zniszczeniu. Lecz Chińczycy – podobnie jak Babilończycy – utrzymują, że skoro tak bardzo dbają, by dokładnie odtworzyć pierwowzór, nic naprawdę nie ulega zmianie.

Przed świątynią ustawiono w szyku bojowym tysiąc pieszych łuczników. Mieli na sobie skórzane kaftany, łuki z wiązu zawieszone na ramieniu, długie miecze przytroczone do pasa. Wojowników szczelnie otaczały dzieci, kobiety uliczne i sprzedawcy żywności. Na drugim końcu placu ofiarne zwierzęta piekły się na ogniu ołtarzy. Nastrój był bardziej świąteczny niż wojenny.

Książę spytał jednego z wartowników u bramy świątyni, co tu się dzieje. Wartownik odrzekł, że baron K’ang wszedł do środka i rozmawia z Niebem. Książę był w zdecydowanie cierpkim humorze, kiedy odnalazł mnie w tłumie.

– To naprawdę straszne. I świętokradcze. On nie jest księciem.

Ciekaw byłem, co właściwie odbywa się w świątyni. Mój pan starał się jak najlepiej mi to wytłumaczyć.

– Rzekomy książę zawiadamia przodków, którzy nie są jego przodkami, że wróg napadł na państwo. Mówi też, że jeśli Niebo i wszyscy przodkowie uśmiechną się do niego, zatrzyma wroga u Kamiennych Wrót. A tymczasem składa przodkom w dani wszelkie zwyczajowe ofiary, modlitwy, pieśni. Potem naczelny dowódca zetnie sobie paznokcie i…

– Co zrobi naczelny dowódca? Książę się zdziwił.

– Wasi dowódcy nie ścinają paznokci przed bitwą?

– Nie. Dlaczego mieliby je ścinać?

– Kiedy ktoś z naszych znajomych umiera, ścinamy paznokcie przed pogrzebem na znak szacunku. Ponieważ na wojnie giną ludzie, nasz naczelny dowódca z góry niejako przygotowuje się do ich pogrzebu, wdziewając żałobne szaty i ścinając paznokcie. Po czym wyprowadza swe wojska przez jedną ze złowróżbnych bram, tutaj jest to Niska Brama Północna, i rusza w pole.

– Ja bym myślał, że wódz woli otaczać się tylko pomyślnymi wróżbami.

– I tak jest – z pewną irytacją odpowiedział książę. Jak większość ludzi, którzy lubią wszystko objaśniać, nienawidził odpowiadać na pytania. – Kierujemy się przeciwieństwami, tak samo jak Niebo. Wyjdź przez bramę niepomyślną, wróć przez pomyślną.

Nauczyłem się podczas moich podróży, że praktyki religijne przeważnie wydają się bezsensowne, jeśli nie należy się do wewnętrznego kręgu wtajemniczenia.

– Wygłosi też trzynaście modlitw do trzynastki.

– Dlaczego do trzynastki?

Książę kupił od sprzedawcy małą smażoną jaszczurkę. Nie poczęstował mnie, co uznałem za zły znak; on uznałby to na pewno za dobry.

– Trzynaście – oznajmił z pełnymi ustami – to liczba znacząca, ponieważ ciało ma dziewięć otworów – pomyślałem o Śariputrze i jego okropnym opisie tych otworów – i cztery kończyny. Dziewięć i cztery to trzynaście, czyli człowiek. Po oddaniu czci trzynastce, czyli człowiekowi, dowódca pomodli się, aby jego ludzie byli wolni od plam śmierci. Plama śmierci – dodał szybko, zanim zdążyłem zadać nowe pytanie – to część ciała najmniej strzeżona przez Niebo i wobec tego najbardziej podatna na śmierć. Przed laty powiedziano mi, gdzie jest moja plama śmierci, i bacznie strzegę się, żeby jej nie odsłaniać. W istocie…

Nie miałem już jednak nic więcej usłyszeć o plamie śmierci księcia. Albowiem w tym momencie rozwarły się brązowe wrota świątyni. Uderzono w bębny pałeczkami z nefrytu. Rozległy się dzwony. Łucznicy potrząsali jasnymi jedwabnymi chorągwiami. Wszyscy wpatrywali się w drzwi, w których stanął dziedziczny dyktator Lu.

Baron K’ang był mały i tłusty, z twarzą gładką jak skorupka jajka; odziany był w fałdzistą szatę żałobną. Z namaszczeniem odwrócił się do nas plecami i trzykrotnie skłonił przodkom w świątyni. Wyszedł z niej teraz wysoki przystojny mężczyzna; on także był w żałobie.

– To Żan C’iu – rzekł książę. – Ochmistrz rodziny Ci. Poprowadzi wojsko Ci do Kamiennych Wrót.

– Czy nie istnieje armia Lu?

– Owszem. Armia rodziny Ci. – Jak większości Chińczyków, księciu obce było pojęcie armii narodowych. We wszystkich prawie krajach każdy klan miał własne wojsko. Najpotężniejszy klan ma najwięcej wojska, toteż ma największe wpływy w państwie. Jedynym wyjątkiem od tej reguły jest C’in, gdzie baron Huan zdołał połączyć w jedną armię nie tylko wojska takich jak on możnowładców, lecz też wszystkich zdolnych do noszenia broni mężczyzn w kraju. W rezultacie powstało wojskowe państwo w rodzaju Sparty, anomalia w Królestwie Środka.

Ażeby zapewnić Lu zwycięstwo, dyktator i jego dowódca odprawili szereg tajemniczych obrzędów na oczach zgromadzonych tłumów.

– Kto wygra wojnę? – spytałem.

– Ci jest państwem bogatszym i silniejszym niż Lu. Lu jednak to kraj szczególnie święty i starożytny. Wszystko, co mieszkańcy Królestwa Środka uważają za mądre i dobre, kojarzy im się z założycielem tego miasta, księciem Tanem.

– Ale przecież, żeby wygrać wojnę, nie wystarczy być dobrym, mądrym i mieć pradawny rodowód.

– Oczywiście że wystarczy. O tym decyduje Niebo, nie ludzie. Gdyby pozostawiono to ludziom, wilki z C’in podbiłyby nas wszystkich. Lecz Niebo trzyma wilki na uwięzi. Przypuszczam, że będzie to krótka wojna. C’i nie ośmieliłoby się naruszyć równowagi świata przez podbój Lu, nawet gdyby mu się to mogło udać, o czym wątpię. Żan C’iu to świetny dowódca. I oddany Konfucjuszowi. Poszedł z nim nawet na wygnanie. Ale przed siedmiu laty Konfucjusz powiedział mu, że tutaj na niego czekają obowiązki, i od tego czasu jest ochmistrzem rodziny Ci. Moim zdaniem ma dużo zalet, mimo że pochodzi z gminu. Dlatego byłem dla niego zawsze grzeczny. – Zabrzmiało to w ustach księcia wręcz jak pasowanie na rycerza.

Dyktator uściskał dowódcę. Po czym wszyscy łucznicy dostali mięso zwierząt ofiarnych. Kiedy spałaszowali pieczeń, Żan C’iu wydał niezrozumiały dla mnie rozkaz. Z przeciwnej strony placu wóz bojowy, w którym siedziało dwóch mężczyzn, z turkotem ruszył w naszą stronę.

Książę, rzecz jasna, znał nadjeżdżającego wozem. Mawiał często, że przedstawiono mu więcej ludzi niż komukolwiek w Królestwie Środka.

– To zastępca dowódcy. On też jest uczniem Konfucjusza. Sprawami rodziny Ci zarządzają wyłącznie protegowani Konfucjusza i dlatego baron K’ang posłał po niego po tylu latach. – Książę wpatrywał się w zastępcę dowódcy, który pozdrawiał teraz dyktatora. – Nie pamiętam, jak się nazywa. Ale to niebezpieczny typ. Słyszałem kiedyś, jak mówił, że nikt z nas nie powinien żyć z pracy innych. Osłupiałem. Konfucjusz także, na szczęście. Pamiętam jego odpowiedź; często ją potem cytowałem: „Masz zawsze czynić, co przystoi w twojej pozycji życiowej, tak samo jak pospólstwo ma czynić to, co przystoi jego sytuacji. Jeśli jesteś mądry i sprawiedliwy, będą na ciebie pracować z dziećmi przywiązanymi na plecach. Nie marnuj więc czasu na uprawianie ziemi. Pozostaw to rolnikowi.” Konfucjusz przytoczył jeszcze znakomity argument…

Przestałem słuchać. Poznałem zastępcę dowódcy. Był to Fan Cz’y. Myślałem szybko. Czy podejść do niego teraz? Czy czekać, aż wróci z wojny? A jeśli go zabiją? Wiedziałem, że gdyby tak się stało, resztę życia spędziłbym jako niewolnik szalonego księcia świętego kopca. Podczas naszego pobytu w Lojangu zdążyłem już zorientować się, że książę jest zbyt roztrzepany, by przedsięwziąć długą i ryzykowną wyprawę do Magadhy. Pozostanę jego niewolnikiem do samej śmierci, będę podróżował z nim z miejsca na miejsce – ulubiona małpka, którą się można popisać i którą szczypie się w policzek, żeby Chińczycy mogli zobaczyć, jak skóra czerwienieje i blednie. Dokonując wyboru między takim życiem a śmiercią, wybrałem śmierć lub ucieczkę. Tę decyzję podjąłem na zatłoczonym placu przed świątynią w Lu.

Przecisnąłem się przez tłum, wpadłem między szeregi łuczników, pobiegłem w stronę Fan Cz’y. Już miałem odezwać się do niego, gdy dwaj członkowie straży przybocznej rodziny Ci chwycili mnie za ramiona. Zaledwie o parę stóp ode mnie stał baron K’ang z pozbawioną wyrazu twarzą. Żan C’iu zmarszczył brwi. Fan Cz’y zamrugał oczami.

– Fan Cz’y! – krzyknąłem. Mój stary przyjaciel odwrócił się do mnie plecami. Przeraziłem się. Zgodnie z chińskim prawem byłem teraz zbiegłym niewolnikiem. Można mnie było zabić. Ciągnięty przez strażników zawołałem po persku:

– Czy w ten sposób traktuje się posła Wielkiego Króla?

Fan Cz’y obrócił się. Przez chwilę wpatrywał się we mnie. Po czym nachylił się do Żan C’iu i powiedział coś, czego nie mogłem usłyszeć. Żan C’iu skinął na strażników, którzy mnie puścili. Kuląc się na chińską modłę, zbliżyłem się do Fan Cz’y. Nie bałem się tak nigdy, odkąd jako dziecko wiłem się na dywanie królowej Atossy.

Fan Cz’y wysiadł z wozu bojowego i moje serce, które zatrzymało się, znowu zaczęło bić. Ściskając mnie szepnął mi do ucha po persku:

– Jak? Co? Mów szybko!

– Pojmany w państwie C’in. Teraz niewolnik księcia Sze. Dotarły do ciebie moje listy?

– Nie. – Fan Cz’y wypuścił mnie z objęć. Podszedł do barona K’anga. Ukłonił się nisko. Wymienili kilka słów. Chociaż przypominająca powierzchnię jajka twarz dyktatora pozostała bez wyrazu, samo jajo wykonało lekki ruch potwierdzający. Po czym Fan Cz’y wrócił do wozu. Żan C’iu dosiadł czarnego rumaka. Zabrzmiały donośne rozkazy. Pół idąc, pół biegnąc wojska rodziny Ci ruszyły przez plac w kierunku złowróżbnej Niskiej Bramy Północnej.

Baron K’ang nie odrywał wzroku od swoich żołnierzy. Nie wiedziałem, co począć. Bałem się, że zapomniano o mnie. Kiedy ostatni łucznik opuścił plac, znalazł się przy mnie książę Sze.

– Co za przedstawienie! Czuję się upokorzony! Zachowałeś się jak barbarzyńca. Chodź stąd! W tej chwili! – Pociągnął mnie za ramię. Ale ja stałem jak przykuty na ubitej czerwonej ziemi.

Nagle dyktator skierował na nas spojrzenie. Książę Sze powrócił do swych dworskich manier.

– Drogi baronie, jakaż to przyjemność ujrzeć cię w tym wielkim dniu, kiedy w powietrzu czuje się zwycięstwo, które odniesie mój ukochany bratanek, książę państwa Lu.

Chińczycy zawsze przestrzegają ściśle zasad dobrego wychowania. Wprawdzie mój pan nie był niczym więcej niż zubożałym pieczeniarzem, lecz każdy dwór chiński przyjmował go jak księcia; i wprawdzie w Królestwie Środka trudno by znaleźć księcia, na którego jego dziedziczni ministrowie nie patrzyliby z pogardą, nie ma również takiego, którego nie traktowano by zarówno prywatnie jak publicznie jako wysłannika Niebios, prawdziwego potomka Żółtego Cesarza.

Baron K’ang wykonał minimum gestów wymaganych w sytuacji, gdy skromny baron, choćby nawet władca państwa, znajdzie się w obecności księcia. Kiedy w końcu się odezwał, jego głos był tak samo bezbarwny jak jego twarz.

– Twój bratanek, którego jestem niewolnikiem, powinien być tu, nim mrok zapadnie. Zamieszkasz u niego, jak sądzę.

– Prawdę mówiąc, nie jestem tego pewien. Właśnie rozmawiałem z szambelanem. Wydał mi się bardzo zdenerwowany, co jest zrozumiałe. W końcu mamy dzień żółwia, co nieczęsto się zdarza. Ale też wizyta książęcego stryja nie zdarza się co dzień, prawda, baronie?

– Niebiosa zdają się nas wręcz rozpieszczać, książę. Będziesz mile widziany w mojej ponurej ruderze.

– Muszę przyznać, że to bardzo szlachetnie z twojej strony, baronie. Sam poszukam twojego ochmistrza. Nie zajmuj się już tym. Dam sobie radę. – Książę odwrócił się do mnie. – Chodź – powiedział.

W tym momencie spojrzałem na barona K’anga. Nie patrząc na mnie skierował wzrok na księcia.

– Twój niewolnik pozostanie ze mną.

– Łaskawy jesteś! Liczyłem naturalnie na to, że pozwolisz mu spać w twoim pałacu, choć nie zamierzałem nalegać.

– Będzie mieszkał w pałacu, książę. Jako mój gość.

W ten sposób zostałem uwolniony. Książę Sze był wściekły, lecz nic na to nie mógł poradzić. Baron K’ang był dyktatorem i już.

Pokój w pałacu rodziny Ci wskazał mi uniżony zastępca ochmistrza, który powiedział:

– Pan przyjmie cię dziś wieczór, po wróżbach ze skorupy żółwia.

– Czy jestem niewolnikiem? – Zapytałem prosto z mostu.

– Nie. Jesteś czcigodnym gościem barona K’anga. Możesz poruszać się swobodnie, ale ponieważ książę Sze mógłby próbować cię odzyskać…

– Nigdzie nie pójdę. Pozostanę tutaj, jeśli mogę.

Dyktator przysłał po mnie już po północy. Przyjął mnie serdecznie, o ile mogłem się zorientować: ani jego twarz, ani postać nie zdradzały śladu uczuć. Kiedy wykonałem przepisowy szereg ukłonów, grymasów i gestów, dał mi ręką znak, żebym usiadł na macie po jego prawej stronie. Za parawanem z piór dwie kobiety grały żałobną muzykę. Chyba jego konkubiny. Komnatę oświetlała jedna lampa z brązu napełniona olejem zwanym przez Chińczyków olejem z orchidei. Chociaż nie tłoczy się go z bezwonnych orchidei, ma delikatny zapach jakiegoś kwiatu; jest bardzo kosztowny.

– Jak widzisz, posadziłem cię na honorowym miejscu po mojej prawicy – rzekł baron.

Skinąłem głową. To mnie zaintrygowało. W Królestwie Środka honorowe jest miejsce po lewej stronie gospodarza. Baron przewidział moje zdziwienie.

– W czasie pokoju honorowe miejsce jest na lewo. Podczas wojny na prawo. Jesteśmy w stanie wojny, Cyrusie Spitamo. – Wymówił obce imię bez trudu; uchodził za obdarzonego najlepszą pamięcią w całym kraju. – Nie jesteś już niewolnikiem.

– Moja wdzięczność, wielmożny panie baronie… – zacząłem. Przerwał mi łaskawym gestem dłoni.

– Fan Cz’y mówi, że jesteś powinowatym Wielkiego Króla za zachodnią pustynią. Mówi także, że okazałeś mu przyjaźń. Nie możemy więc uczynić dla ciebie mniej, niż ty uczyniłeś dla naszego przyjaciela i krewnego.

Oczy zaszły mi łzami. Byłem, skromnie mówiąc, przedenerwowany.

– Będę na wieki wdzięczny…

– Tak, tak. W tych sprawach, jako gospodarz, idę po prostu za mądrymi wskazówkami Konfucjusza.

– Słyszę pochwały boskiego mędrca, gdziekolwiek się znajdę. Niemal tak powszechnie się go podziwia jak ciebie, panie… – Baron pozwolił mi tak długo i gorliwie pochlebiać sobie, że zdałem sobie sprawę, do jakiego stopnia jego pozbawiona wyrazu twarz to istotnie dzieło sztuki i rezultat żmudnych zabiegów. Jak większość ludzi u władzy, baron K’ang nigdy nie był syty pochwał, a we mnie znalazł panegirystę nie mającego sobie równych w obrębie Czterech Mórz. Spodobałem mu się tak bardzo, że natychmiast posłał po wino ze sfermentowanych śliwek. Podczas gdy je piliśmy, zadał mi niezliczone mnóstwo pytań o Persję, Magadhę, Babilon. Był urzeczony moim opisem życia dworskiego w Suzie. Chciał wiedzieć szczegółowo, jak zarządzane są satrapie. Ucieszył się, że znam się na sztuce wytapiania żelaza. Miał nadzieję, że wyuczę jego odlewników. Poprosił, bym opisał perskie wozy bojowe, zbroje, oręż.

Nagle przerwał i zaczął przepraszać.

– Nie wypada, żeby dwaj kulturalni ludzie tak dużo mówili o wojnie, lepiej pozostawić to prostakom, dla których wojna jest najwłaściwszą sferą działania.

– W obecnych okolicznościach, wielmożny panie, to zrozumiałe, że poruszamy w rozmowie ten temat. Twój kraj toczy wojnę.

– Jeszcze jeden powód, abym skierował myśli ku sprawom, które naprawdę się liczą. Na przykład, w jaki sposób dać państwu jeden dzień całkowitego pokoju. Gdyby to nastąpiło, słodka rosa o smaku miodu spadłaby na ziemię.

– Czy zdarzyło się to kiedyś, wielmożny panie?

– Wszystko już się kiedyś zdarzyło. I wszystko jeszcze się zdarzy. – S ą d z ę, że to właśnie powiedział. W języku bez czasów nigdy nie można być pewnym. – Na jak długo zaszczycisz nas swoją obecnością?

– Chciałbym wrócić do Persji możliwie najszybciej. Naturalnie… – Przerwałem. To zdanie tylko on mógł skończyć.

– Naturalnie – powtórzył. Ale nie kontynuował dalej tego tematu. – Widziałem dziś wieczór na dworze księcia Sze. – Coś zbliżonego do uśmiechu lekko zmieniło dolną część jajka. – Był bardzo zmartwiony. Twierdził, że jesteś jego przyjacielem bardziej niż niewolnikiem. Uratował cię od wilkołaków. Liczył na to, że uda się z tobą do Magadhy, gdzie królem jest twój teść. Liczył na to, że razem, jako wspólnicy, zdołacie otworzyć stary szlak handlowy do Ćampy i Radźagryhy.

– Zamierzał zatrzymać mnie dla okupu. Nie było mowy o szlaku handlowym.

Baron K’ang skinął uprzejmie głową.

– Tak – powiedział bezceremonialnie. Warto wspomnieć, że są dwa rodzaje „tak” w języku chińskim. Jeden ceremonialny, drugi bezceremonialny. Uznałem za dobry znak, że woli traktować mnie bezceremonialnie.

– Bardzo mnie ciekawi król Adźataśatru. Na początku swego panowania pisał do Syna Nieba w Lojangu. Kopie tych listów rozesłano do wszystkich książąt. Twój groźny teść donosił, że jest zainteresowany handlem z nami. Przypuszczam, że nadal się tym interesuje.

– O tak. W istocie spodziewał się, że mogę wystąpić jako łącznik. – Sam nie wierzyłem, że to mówię. Najwyraźniej zbyt długi i bliski związek z księciem Sze uczynił mnie takim samym jak on fantastą; no i śliwkowe wino było niespodziewanie mocne i odurzające. Mówiłem szczegółowo o mojej misji połączenia w jeden świat Persji, Indii, i Chin. Dokładnie opisałem okrężny szlak karawanowy z Suzy do Baktry, następnie do C’in, Lu, Ćampy, Śrawasti, Takszaśili i z powrotem do Suzy. Gadałem bzdury. Lecz baron był grzeczny. Inaczej niż inni władcy, słuchał uważnie. W swoisty, spokojny sposób szybko wyrabiał sobie sąd podczas powolnych przemówień. Umiał przenikliwie wytropić znaczące słowo, które nie zostało wypowiedziane, tak samo jak fałszywie brzmiącą nutę. Z czasem zacząłem go podziwiać, a nawet lubić. Nigdy jednak nie przestałem go się bać.

Gdy wreszcie zabrakło mi oddechu, ku mojej uldze baron powiedział, że upragniony przeze mnie szlak handlowy jest także i jego marzeniem. Była to uprzejmość. Ostatecznie marzyli o tym liczni podróżnicy przez kilka wieków. Oświadczył, że niezbyt dużo wie o Persji i o zachodzie, ale ma pobieżne wiadomości o królestwach doliny Gangesu. Po czym opisał je bardzo szczegółowo, kończąc:

– Adźataśatru panuje teraz na tym obszarze. Zburzył Kosalę. Z wyjątkiem paru górskich republik zdobył hegemonię – zawiesił na chwilę głos – w całych Indiach.

– Adźataśatru to rzeczywiście wspaniały wojownik, sprawiedliwy władca. – Wino śliwkowe nasuwało mi szereg epitetów bardziej stosownych do wyrycia w skale ku oświeceniu wieśniaków niż do przyozdobienia, jak by nie było, rozmowy z człowiekiem, który, na razie przynajmniej, wydawał się moim oswobodzicielem.

– Ciekawe – rzekł baron, kiedy nareszcie przestałem paplać – że Persja, a teraz i Indie mają monarchów, którzy otrzymali mandaty Nieba.

– Sądziłem, że mandat przypaść może jedynie Synowi Nieba, władcy Królestwa Środka.

– Dawniej my też tak myśleliśmy. Obecnie jedak zaczynamy zdawać sobie sprawę z ogromu świata poza Czterema Morzami. Ja zaś podejrzewam zgoła, że jesteśmy drobnym ziarenkiem, w wielkiej stodole. W każdym razie uważam za dobry znak, że znowu Niebo udziela mandatu, nawet jeśli daje go barbarzyńcom w dalekich krajach.

– Może – zdobyłem się na zuchwałość – otrzyma go i książę państwa Lu.

– Może… lub kto inny. – Służący przyniósł nam jajka, które trzymano pod ziemią przez kilka lat. Jedliśmy je malutkimi łyżeczkami. Zalatywały delikatnie pleśnią. Później w Suzie i w Halikarnasie często zakopywałem jajka, ale po prostu gniły. Albo gleba chińska różni się od naszej, albo Chińczycy przyrządzają je w jakiś tajemny sposób.

Baron pilnował, żebym odpowiadał na więcej pytań, niż ich zadawałem. Był nienasycenie ciekaw krajów zachodu. W ogóle był wszystkiego ciekaw. Jak Grek.

Gdy ośmieliłem się spytać go o wyniki wieczornych wróżb ze skorupy żółwia, potrząsnął głową.

– Nie wolno mi o tym mówić. Wybacz mi, proszę. – Lecz domyśliłem się z tonu jego głosu, że wróżby były nadzwyczaj pomyślne. – Zazwyczaj nasze stosunki z C’i układają się dobrze. Ale kiedy udzielili schronienia księciu Czao, człowiekowi niedobremu, niestety, między naszymi królestwami wytworzyło się pewne napięcie. Uważaliśmy, że brzydko postępują dając schronienie naszemu wrogowi tak blisko Kamiennych Wrót, gdzie mógł stworzyć punkt zborny dla wszelkiego rodzaju malkontentów. Zaprotestowaliśmy. Lecz stary władca C’i był uparty. I lubił intrygi. Toteż popierał roszczenia naszego poprzedniego księcia. – Baron westchnął cicho i czknął głośno. – Na szczęście, zgodnie z naturalnym biegiem rzeczy, książę Czao umarł. Potem stosunki między Lu a C’i układały się dobrze. Tak przynajmniej sądziliśmy. Później jednak… Och, żyjemy w niesłychanie ciekawych czasach! – Chińczycy używają określenia „ciekawy” mniej więcej tak, jak Grecy określenia „katastrofalny”. – Książę Ting został następcą swego brata Czao i memu niegodnemu dziadkowi kazano objąć urząd kanclerza; zadanie, do którego był równie mało zdolny i którego nie chciał tak samo jak ja. – Oto jak wyrażają się wielcy panowie w Chinach; trochę tak jak eunuchowie szykujący się do splądrowania haremowej spiżarni. – Kiedy mój dziadek umarł, jeden z jego sekretarzy, niejaki Jang Huo, przywłaszczył sobie tytuł kanclerza. Ponieważ był zaledwie rycerzem, popełnił rzecz wysoce niewłaściwą. Och, wielce to nas rozgoryczyło. – Baron odłożył łyżeczkę. Obaj przysłuchiwaliśmy się, jak pracuje jego pokrętny umysł. Potem przyniesiono nam suszone morele. Ze wszystkich owoców ten jest w Chinach najbardziej ceniony. Nigdy nie lubiłem moreli. Ale wszystko, czym częstował mnie dyktator, spożywałem z wyraźnie okazywaną przyjemnością.

Jak zwykle nie od barona K’anga, lecz od innych dowiedziałem się, jaka była prawdziwa natura owej wielkiej goryczy. Jang Huo zagarnął rządy. Przez trzy lata sprawował władzę dyktatora. Jak wielu nieprawych władców cieszył się ogromną popularnością wśród prostego ludu Próbował nawet zawrzeć z księciem przymierze przeciw trzem magnackim rodzinom – Służę księciu Ting jako jego pierwszy minister – mawiał – po to, by dynastia Czou zdołała odzyskać należną jej supremację w Lu. Gdy to się stanie, mandat Nieba otrzyma nasz książę, dziedzic boskiego księcia Tana.

Książę Ting miał dość rozsądku, żeby zachować możliwie największy dystans między sobą a uzurpatorem. Dystans w dosłownym znaczeniu tego słowa, książę nieustannie polował. Przyjeżdżał do stolicy tylko wtedy, kiedy musiał zwracać się do swoich przodków. Przyznaję, że na jego miejscu sprzymierzyłbym się z Jang Huo. Razem mogli zniszczyć możnowładców Ale książę był bojaźliwy. I nie miał dość wyobraźni ani rozumu, żeby widzieć siebie w roli prawdziwego monarchy. Od pięciu pokoleń jego rodzina uznawała dominację trzech rodów. Jeździł więc na polowania.

W końcu Jang Huo przeciągnął strunę Próbował zabić ojca barona K’anga. Teraz siły rodziny Ci skupiły się wokół przywódcy klanu i Jang Huo uciekł do C’i z pokaźną częścią skarbu państwowego. Władze Lu zwróciły się o wydanie buntownika wraz z ukradzionym majątkiem. Gdy prośbę pominięto milczeniem, pogorszyły się stosunki między Lu a C’i.

Baron zapewnił mnie, że nawet w tej chwili Jang Huo knuje plany powrotu, żeby, jak mówił, ustanowić „Czou na wschodzie”, to znaczy przywrócić władzę pierwotnego niebiańskiego cesarza. Jang Huo niewątpliwie miał wielki dar perswazji. Na pewno zyskał licznych potajemnych wielbicieli w Lu, zwłaszcza wśród zwolenników tak zwanych tradycyjnych obyczajów. O ile wiem, nigdy nie wrócił. Rodzina Ci jest zbyt potężna, a baron K’ang jest – lub był – zbyt inteligentny i groźny. Kiedy poznałem barona, zajmował stanowisko kanclerza od ośmiu lat. Lecz nawet będąc absolutnym dyktatorem nadal obawiał się Jang Huo. Przeraził go tez niedawny bunt jednego z najzdolniejszych dowódców, strażnika zamku Pi.

Odkąd rozpadło się cesarstwo Czou, magnaci budowali sobie fortece; początkowo miały one zapewniać obronę przez rozbójnikami i wrogim wojskiem. Ale z czasem fortece stały się widomą, zewnętrzną oznaką rodowej potęgi. Przez małżeństwa, zdrady, gwałtowne bunty każdy ród usiłuje zdobyć jak najwięcej twierdz. Ród Ci włada obecnie największą ich liczbą, toteż rządzi milionem ludzi w chwiejnym sojuszu ze swymi rywalami – rodami Meng i Szu. Książę oczywiście nie ma fortec. W istocie nie posiada niczego, prócz swego pałacu, na którego utrzymanie nigdy nie starcza mu pieniędzy. Jang Huo obiecywał to wszystko zmienić, mówił nawet o zburzeniu zamków Ci Podejrzewam, że wcale nie próba zamordowania starego barona, lecz groźba wisząca nad fortecami doprowadziła do jego upadku.

Kilkanaście lat przed moim przybyciem do Lu strażnik zamku Pi zbuntował się przeciw swoim panom z rodu Ci. Przez pięć lat utrzymywał się w twierdzy. W końcu musiał zrezygnować z dalszej walki i poszukać schronienia w C’i. Nie było tajemnicą, że baron K’ang uważa go za głównego sprawcę wojny między Lu i C’i, nawet jeśli zdaniem innych zaszczyt ten należy przypisać Jang Huo. W każdym razie strażnik sprytnie ustawił się jako jeszcze jeden poplecznik rodziny książęcej. On także chciał przywrócić „Czou na wschodzie”.

Baron napomknął o rewolcie. Jak zwykle nie mówił wprost:

– Jest wyraźnie wolą Nieba, ażeby nie dane nam było żyć w całkowitym spokoju. A przecież błagamy Niebiosa i odprawiamy wszelkie tradycyjne obrzędy. Niestety, mamy. nieprzyjaciół na północy… – Baron przerwał, by sprawdzić, czy pojąłem aluzję. Owszem, pojąłem. C’i leży na północ od Lu, a określenie „na północy” oznacza także niebiańskiego cesarza. – Znasz, widzę, nasze zwyczaje. Miałem, rzecz jasna, na myśli C’i, gdzie udzielają schronienia naszym wrogom. Nie mogę zrozumieć, dlaczego. My nigdy nie przyjęliśmy ani jednego przeciwnika ich władzy. Trudno ludzi zrozumieć, nieprawdaż?

Zgodziłem się. Prawdę mówiąc, zawsze uważałem, że nie jest to trudne. Ludzie dbają wyłącznie o własne interesy. Z drugiej strony, sposób, w jaki próbują interpretować czy objaśniać takie sprawy, jak powiedzmy, stworzenie świata, jest dla mnie często zagadkowy.

Siedząc z baronem w słabo oświetlonym pomieszczeniu przy subtelnej muzyce, która powietrze wokół nas wypełniała raczej jak pogłos niż dźwięk, wiedziałem, że zamierza się mną posłużyć. We właściwy sobie okrężny sposób poddaje mnie próbie. Jak gdyby podgrzewał wewnętrzną stronę skorupy żółwia, aby móc odczytać tajemniczy zapis, który ukaże się na posmarowanej krwią powierzchni. Milczałem – jak skorupa żółwia.

– Przywrócenie dynastii Czou to nasze marzenie – rzekł dość nieoczekiwanie baron.

– Czy jest to już bliskie?

– Któż wie? W każdym razie najpierw hegemonia, a potem mandat. – Nagle dwie drobne równoległe linie zmąciły gładkość górnej części jaja. Baron zmarszczył czoło. – Są i tacy, którzy wierzą, że kolejność można odwrócić. Jak tak nie uważam, ale wielu mądrych i niezbyt mądrych ludzi uznaje to za możliwe. Wierzą, że jeśliby prawowitemu księciu przywrócić jego pradawny doczesny prymat, to w ślad za tym otrzyma mandat Nieba. Współcześni… awanturnicy podsycają tę fałszywą opinię. Dlatego nasza armia stoi przy Kamiennych Wrotach. Łatwo jest uporać się z awanturnikami. – Górna część jaja znowu się wygładziła. – Nie boimy się zdrajców. Lecz obawiamy się i darzymy szacunkiem naszych boskich mędrców. Znasz nauki Konfucjusza?

– Tak, panie. Fan Cz’y wiele mi o nim opowiadał, kiedy byliśmy razem na zachodzie. I oczywiście rozprawiają o nim wszyscy ludzie wykształceni. Nawet Mistrz Lao – dodałem z uśmiechem. Zaczynałem rozumieć, skąd wieje wiatr.

– Nawet Mistrz Lao – powtórzył baron. W dolnej części jaja pojawiły się na mgnienie oka dwie drobne rysy. Dyktator uśmiechnął się. – Nie kochają się nawzajem ci mądrzy ludzie. – Zniżył głos. – Konfucjusz na moją prośbę wraca do Lu. Wyjechał stąd czternaście lat temu. W ciągu tego czasu podróżował po niemal wszystkich krajach w obrębie Czterech Mórz. Uważa, że został wygnany przez mojego czcigodnego ojca, kanclerza. Ale zapewniam cię, że to nieprawda. To Konfucjusz nas opuścił. Jest bardzo surowy. Kiedy książę z Ci podarował memu ojcu kilka obrzędowych tancerek – zwrot, którym baron określił obrzędowe tancerki, brzmi podobnie jak babilońska nazwa dla nierządnic w świątyniach – Konfucjusz uznał, że ojciec nie powinien przyjąć tego gorszącego daru. Przytoczył tradycyjny argument: zadaniem takich tancerek jest osłabienie woli ich właściciela. Ojciec odpowiedział jak najuprzejmiej: jego zdaniem dar ten świadczył, że rząd C’i chce naprawić błąd, który popełnił udzielając schronienia zdrajcy Jang Huo. Wówczas Konfucjusz zrezygnował ze wszystkich urzędów. Był głównym sędzią miasta Czungfu, uroczej miejscowości, którą musisz odwiedzić podczas swojego tu pobytu. A także zastępcą nadzorcy robót publicznych… nie, mylę się, awansował z tego stanowiska. Został wiceministrem policji; ważna funkcja, z której wywiązywał się nader kompetentnie.

Przyglądałem się baronowi, który mówił jak gdyby do ściany za moją głową. Już teraz wiedziałem na pewno, skąd wieje wiatr. Baron zdawał sobie sprawę, że jestem przyjacielem Fan Cz’y. Fan Cz’y to uczeń Konfucjusza, tak samo jak Żan C’iu, ochmistrz rodu Ci. Wszystko łączyło się ze sobą.

Musiałem poszukać następnego ogniwa.

– Czy Konfucjusz udał się do C’i?

– Tak.

Piliśmy wino śliwkowe, słuchaliśmy muzyki, podawaliśmy sobie gładką kulę z nefrytu, żeby ochłodzić dłonie.

W żadnym kraju i w żadnej epoce nie zetknąłem się z nikim, kto by zajmował taką pozycję, jak Konfucjusz w Królestwie Środka. Z urodzenia był pierwszym rycerzem Lu. Znaczy to, że ustępował pierwszeństwa tylko dostojnym ministrom państwa. Niemniej pochodził z ubogiej rodziny. Mówiono, że jego ojciec pełnił funkcję niższego dowódcy w wojsku rodu Meng. Jak inni magnaci ród Meng prowadził szkołę dla synów swoich domowników. Konfucjusz okazał się najzdolniejszym uczniem ze wszystkich, którzy kiedykolwiek uczęszczali do tej szkoły. Stał się znawcą przeszłości, by móc być przydatnym w swojej epoce. Jako syna pierwszego rycerza przygotowywano go także do żołnierki. Okazał się znakomitym łucznikiem, dopóki wiek średni nie zaćmił mu wzroku.

Konfucjusz utrzymywał siebie i swoją rodzinę – ożenił się w wieku lat dziewiętnastu – pracując dla państwa. Wydaje mi się, że na pierwszej posadzie pracował jako strażnik w spichlerzu okręgowym. Przypuszczalnie skrupulatnie prowadził rachunki, skoro systematycznie piął się coraz wyżej po szczeblach kariery urzędniczej, której szczytem dla rycerza jest takie stanowisko, jakie zajmował w ministerstwie policji.

Stwierdzenie, że Konfucjusz nie cieszył się powszechną sympatią, byłoby niedomówieniem. W istocie nienawidzili go i oburzali się na niego nie tylko tacy jak on urzędnicy, lecz również wysocy dygnitarze. Z prostego powodu: Konfucjusz nikomu nie dawał spokoju. Wiedział dokładnie, jak i dlaczego coś ma być zrobione, i nigdy nie wahał się wypowiadać swoich opinii wobec zwierzchników. Choć wszystkich drażnił, był jednak zbyt wartościowym człowiekiem, żeby go lekceważyć; awansował więc na tak wysokie stanowisko, jakie mu przysługiwało. Mając pięćdziesiąt sześć lat został wiceministrem policji i na tym musiał poprzestać. Zrobił wielką karierę. Wprawdzie go nie lubiano, ale cieszył się ogólnym poważaniem. Uznawano go za autorytet we wszystkim, co dotyczyło niebiańskiego cesarstwa Czou. Wprawdzie sam nic nie napisał, lecz był głównym interpretatorem tekstów Czou. Podobno Księgę Przemian przewertował tyle razy, że musiano parokrotnie wymieniać rzemyk łączący bambusowe tabliczki. Nadwątlił skórę mniej więcej tak samo jak cierpliwość swoich kolegów z administracji w Lu.

W jakimś momencie Konfucjusz został nauczycielem. Nie zdołałem wyjaśnić, kiedy ani jak to się zaczęło. Chyba odbywało się to stopniowo. W miarę jak robił się starszy, mądrzejszy i bardziej uczony, przychodziło do niego coraz więcej młodych ludzi z najrozmaitszymi pytaniami. Dobiegłszy pięćdziesiątki miał już trzydziestu lub czterdziestu nie odstępujących go uczniów, młodych rycerzy, takich jak Fan Cz’y, którzy godzinami mogli go słuchać.

Był może nieco podobny do tych filozofów, których obaj widzimy – a raczej których ja słyszę – w Atenach, lecz nie brał prawie wcale pieniędzy od tych młodzieńców i, przeciwnie niż twój rześki przyjaciel Sokrates, nie zadawał im pytań, aby tą metodą wzbogacić ich umysły. Konfucjusz odpowiadał na pytania; wiele z tych odpowiedzi podsuwała mu jego archiwalna wręcz pamięć. Znał całą historię dynastii Czou zarówno pisaną, jak przekazywaną ustnie. Znał też dzieje poprzedniej dynastii Szang. Chociaż wielu Chińczyków wierzy, że Konfucjusz jest boskim mędrcem – jednym z tych rzadkich, zesłanych przez Niebo nauczycieli, którzy czynią tyle zła – sam Konfucjusz stanowczo wypierał się nie tylko swej boskości, lecz i tego, że jest mędrcem. Mimo to aż tak zasłynął poza granicami Lu, że ludzie ze wszystkich stron Królestwa Środka przyjeżdżali go odwiedzić. Każdego przyjmował uprzejmie; mówił o tym, co było i co powinno być. Właśnie opis tego, co powinno być, przysporzył mu kłopotów.

Konfucjusz zaczął życie jako podopieczny rodu Meng. Potem otrzymał urząd od rodziny Ci. Ale chociaż magnackie rody go popierały, nigdy nie pozwalał im zapomnieć, że zagarnęły prerogatywy książąt. Domagał się ukrócenia nadużyć, po pierwsze, przez przywrócenie obrzędom Czou ich pierwotnej formy i, po drugie przez zwrot prawowitemu księciu uzurpowanej przez baronów władzy. Twierdził, że gdy spełnione zostaną oba warunki, ucieszone Niebo znowu przyzna mandat.

Tego typu wypowiedzi nie zachwycały zbytnio baronów, ale ród Ci nadal pobłażał mędrcowi. I wyróżniał jego uczniów. Nie mieli co prawda dużego wyboru: konfucjaniści byli znakomicie wyszkoleni przez swego mentora w dziedzinie administracji i sztuki wojennej. Ostatecznie skoro Konfucjusz usiłował zachować pokój między państwami, magnaci nie mogli go za to winić, w każdym razie nie otwarcie.

Często wysyłano Konfucjusza na konferencje pokojowe, gdzie niezmiennie oszałamiał innych uczestników swoją nieziemską wiedzą. Czasem nawet okazywał się użyteczny. Lecz mimo wielu lat pracy urzędniczej i dyplomatycznej, nigdy nie nauczył się taktu. Baron K’ang przytoczył słynny przykład bezceremonialności mędrca.

– Na krotko przed pierwszym wyjazdem z Lu Konfucjusz uczestniczył w uroczystości w naszej rodowej świątyni przodków. Zobaczywszy, że mój ojciec najął sześćdziesiąt cztery tancerki, wpadł w furię. Oświadczył, że skoro książę rozmawiając z przodkami może sobie pozwolić na zaledwie osiem tancerek, mój ojciec nie powinien był nająć więcej niż sześć. Ach, jakże on beształ mojego ojca, którego to ogromnie rozbawiło.

W rzeczywistości historia bynajmniej nie była zabawna. Konfucjusz bez ogródek oświadczył staremu kanclerzowi, że za tak haniebne zagarnięcie prerogatyw monarchy na pewno dotknie go gniew Nieba. Kiedy baron przykazał Konfucjuszowi nie wtrącać się w jego sprawy, mędrzec się oddalił. Słyszano, jak mruknął opuszczając świątynię: „Jeśli można znieść tego człowieka, któż jest nie do zniesienia?” Muszę przyznać, że mój dziadek, Zoroaster, nigdy nie śmiał aż tak daleko się posunąć.

Konfucjusz próbował nakłonić księcia Tinga do zburzenia twierdz trzech rodów magnackich. Książę bez wątpienia zrobiłby to, gdyby mógł. Lecz był bezsilny. W każdym razie obaj, choć być może krótko, spiskowali przeciw tym trzem rodzinom; i to oni na pewno są odpowiedzialni za bunt w fortecy rodu Ci w Pi. Dowody? Wkrótce po ucieczce do C’i strażnika zamku Pi Konfucjusz zrezygnował ze swoich urzędów i opuścił Lu.

Różne są wersje wydarzeń w C’i. Wszyscy jednak się zgadzają, że Jang Huo i strażnik zamku Pi usiłowali zapewnić sobie pomoc Konfucjusza. Każdy z nich obiecywał obalić możnowładców i przywrócić księciu należne mu miejsce; każdy ofiarowywał Konfucjuszowi stanowisko kanclerza. Podobno Konfucjusza kusiła propozycja strażnika. Ale nic z tego nie wynikło, ponieważ Jang Huo i strażnik nie połączyli swych sił. Gdyby do tego doszło, zdaniem Fan Cz’y udałoby im się przepędzić baronów i przywrócić władzę księciu. Lecz obaj awanturnicy zachowywali się w stosunku do siebie nie mniej podejrzliwie niż wobec baronów.

Konfucjusz nie zabawił długo w C’i. Chociaż przebieg jego rozmów z dwoma buntownikami nie był zadowalający, książę C’i cieszył się z jego pobytu i proponował mu miejsce w rządzie. Mędrzec miał na to ochotę. Kanclerz C’i jednak bynajmniej nie marzył o tym, by ten zbiór wszelkich cnót znalazł się w jego władzach, i ofertę wycofano.

Przez następne kilka lat Konfucjusz wędrował z państwa do państwa rozglądając się za posadą. Ani przez chwilę nie zamierzał zostać zawodowym nauczycielem. Ponieważ jednak zawsze dostajemy w życiu to, na czym nam nie zależy, wszędzie, gdzie tylko się pojawił, oblegali go kandydaci na uczniów. Młodzi rycerze i nawet arystokraci pałali chęcią pobierania u niego nauk. Co prawda Konfucjusz na pozór opowiadał się za przywróceniem dawnych obyczajów dla dogodzenia Niebu, lecz faktycznie stał się przywódcą bardzo radykalnego ruchu. Ruch ten stawiał sobie za cel po prostu zmiecenie skorumpowanej, wszechmocnej i coraz liczniejszej arystokracji, tak aby Syn Nieba mógł patrzyć na południe, na swych wiernych niewolników, wśród których bezsporną większość stanowiliby znakomicie wyszkoleni rycerze nowego konfucjańskiego zakonu.

Takie było tło powrotu ponad siedemdziesięcioletniego Konfucjusza do Lu. Nie uważano wprawdzie, by osobiście zagrażał władzy, lecz jego poglądy tak niepokoiły wielmożów, że baron K’ang postanowił położyć kres wędrówkom mędrca. Wysłał do niego poselstwo w imieniu księcia. Błagano go, ażeby powrócił do domu, napomykano o wysokich urzędach. Konfucjusz połknął przynętę. Teraz znajdował się w drodze z Wej do Lu.

– Miejmy nadzieję – rzekł mój gospodarz – że nasza wojenka z C’i skończy się, nim on przybędzie.

– Oby taka była wola Nieba – powiedziałem pobożnie.

– O woli Nieba usłyszysz wiele od Konfucjusza. – Zapadło długie milczenie. Wstrzymałem oddech. – Zamieszkasz tutaj, pod moim bokiem.

– Ten zaszczyt… – Nie pozwolił mi skończyć.

– I postaramy się, żebyś wrócił do rodzinnego kraju. Tymczasem… – Baron spuścił wzrok patrząc na swoje gładkie, małe dłonie.

– Będę ci służył we wszelaki sposób, wielmożny panie.

– Właśnie.

I tak, bez dalszych słów, zostało ustalone, że podczas mego pobytu w Lu będę szpiegował Konfucjusza i potajemnie informował barona, który bał się Jang Huo i strażnika, odnosił się z głęboką podejrzliwością do własnego dowódcy straży, Żan C’iu, i zaniepokojony był siłą moralną mędrca i jego nauk. Czasem mądrzej jest nie uciekać, lecz spojrzeć w oczy temu, co budzi strach. Dlatego baron posłał po Konfucjusza. Chciał dowiedzieć się najgorszego.

4

Stolica Lu przypominała mi Lojang. Oczywiście, wszystkie miasta chińskie są bardziej czy mniej podobne. Mają zdumiewająco wąskie kręte uliczki, hałaśliwe place targowe, ciche parki, gdzie stawia się Ołtarze ku czci Nieba, Deszczu i Ziemi. Miasto Cz’ufu jest bardziej starożytne niż Lojang i pachnie zwęglonym drewnem w rezultacie pięciu stuleci pożarów. Wówczas nie wiedziałem jeszcze, że Lu uchodzi za kraj raczej zacofany wśród państw tak przedsiębiorczych jak C’i, na którego stolicę spoglądają tu z lękiem, jak my dawniej spoglądaliśmy na Sardes. Niemniej w Lu panuje potomek legendarnego Tana, na którego powołują się wszyscy, tak samo mniej więcej jak Grecy na Odyseusza. Ale podczas gdy Odys słynął z chytrości, Tan był oszałamiająco szlachetny i skłonny do poświęceń – wzór nie tylko idealnego władcy chińskiego, lecz też, co ważniejsze, idealnego cün-cy – człowieka szlachetnego – którą to kategorię wymyślił lub przywłaszczył sobie Konfucjusz. Cün-cy są przeważnie rycerzami, nie wszyscy jednak rycerze są cün-cy. Subtelny i godny sposób bycia stanowi konfucjański ideał. Spróbuję we właściwym miejscu opisać, na czym to polega.

Kiedykolwiek Konfucjusz miał coś ważnego do powiedzenia, nie odmiennie przypisywał to Tanowi. Ale też stale powtarzał:

– Przekazuję tylko to, czego mnie nauczono. Sam nigdy niczego nie wymyślam.

Sądzę, że wierzył w to i że w pewnym sensie była to prawda. Wszystko zostało kiedyś powiedziane i jeśli ktoś zna kroniki, zawsze może tam znaleźć godny szacunku pretekst do działania lub aforyzmu.

W dwa tygodnie po mojej przeprowadzce do pałacu Ci skończyła się wojna między Lu i C’i. Żan C’iu i Fan Cz’y odnieśli nadzwyczajne, to znaczy niespodziewane, zwycięstwo. Udało im się nawet zająć miasto Lang po drugiej stronie granicy. Widziano Jang Huo i strażnika Pi walczących w armii księstwa C’i przeciw swoim rodakom. Pod tym względem Chińczycy są jak Grecy. Lojalność wobec siebie ważniejsza jest niż patriotyzm.

Demokryt kpi ze mnie. Przypomina mi o tych awanturnikach perskich, którzy obalali Wielkich Królów, choć przysięgli im posłuszeństwo. Ale nie da się to ściśle porównać. To prawda, że i my mieliśmy swój kontyngent uzurpatorów Lecz nie przypominam sobie przypadku, żeby niezadowolony dostojnik perski przyłączył się do obcej armii i uczestniczył w najeździe na rodzinny kraj.

Potraktowano mnie jak gościa rodziny Ci, otrzymałem tytuł gościa honorowego. Zostałem tez przyjęty na dworze książęcym. Chociaż książę Aj nie sprawował władzy, baron K’ang nie tylko okazywał mu wszelkie względy, lecz także radził się go w sprawach państwowych Wprawdzie kroniki nie wspominają o tym, by baron choć raz usłuchał rady księcia, ich stosunki jednak układały się gładko.

Po powrocie zwycięskiej armii rodu Ci do stolicy, byłem obecny na uczcie dla bohaterów w Długim Skarbcu, gmachu stojącym dokładnie naprzeciwko książęcego pałacu. Jako członek świty kanclerza po raz pierwszy przywdziałem dworski fartuch – osobliwy strój jedwabny, rozpostarty półkoliście poniżej szerokiego skórzanego pasa, na którym zawiesza się swoje oznaki godności ze złota, srebra, kości słoniowej i nefrytu Rzecz jasna, mój pas nie miał żadnych ozdób, prócz małego srebrnego guzika, który pozwalał zidentyfikować mnie jako gościa honorowego.

W ślad za baronem K’angiem pięćdziesięcioosobowa świta wkroczyła do głównej sali Długiego Skarbca. Poprzednio budynek ten był twierdzą strzegącą zarówno skarbu, jak i książąt. Gdy książę Czao usiłował odzyskać należną mu władzę, schronił się w Długim Skarbcu Ale żołnierze trzech rodów obezwładnili jego straż i podłożyli pod gmach ogień. Czao uciekł, budynek spłonął. Wiele debatowano, czy należy odbudować ten symbol władzy książęcej. W końcu baron K’ang udzielił zezwolenia i na rok przed moim przybyciem do Lu Długi Skarbiec raz jeszcze odrodził się z popiołów.

Na północnym krańcu sali stał książę Aj. Był to szczupły, przystojny mężczyzna o nogach zamiłowanego myśliwego, to znaczy takich, jakie łatwo się wyginają, by dopasować swój kształt do boków konia. Miał na sobie olśniewającą niebiesko-złotą szatę, strój, który niegdyś należał do legendarnego Tana.

Rodziny Meng i Szu znajdowały się już na miejscu, podobnie jak ród księcia i jego domownicy Dostrzegłem wśród nich księcia Sze, który spoglądał groźnie, jeśli nie na wszystkich, to w każdym razie na mnie.

Baron K’ang skłonił się przed księciem Aj; złożył mu życzenia długiego życia i gratulacje z powodu jego zwycięstwa nad C’i. Po czym baron przedstawił księciu Żan C’iu, a książę Aj wygłosił przemówienie tak górnolotne i archaiczne, że niewiele z niego zrozumiałem.

Podczas gdy książę Aj przemawiał, rozglądałem się po długiej, wysokiej sali, dokładnej kopii tej, która została spalona. Naprzeciw księcia Aj stał wysoki, dość prymitywny posąg księcia Tana; nie było żadnych mebli, salę wypełniali tylko dworzanie. W swych wspaniałych szatach wyglądali imponująco i sala przypominała bardziej ogród na wiosnę niż zgromadzenie zaciekle ambitnych ludzi.

Po przemówieniu z północy rozległa się muzyka. Zaczęły się obrzędowe tańce Pojawiło się wino z prosa, które pito w nadmiarze. W pewnym momencie książę się wymknął – żałosna pozostałość utraconej władzy protokół wymaga, żeby nikt nie ośmielił się opuścić sali przed władcą. Ale w Lu władał baron K’ang, nie książę Aj.

Zaraz po wyjściu księcia ludzie zaczęli krążyć po sali. Mnóstwo tu było ukłonów, kulenia się, przestępowania z nogi na nogę. Zawsze uważałem protokół chiński za niedorzeczny, a zarazem irytujący. Fan Cz’y natomiast nie zachwycał sposób, w jaki my organizujemy te sprawy w Babilonie.

W końcu, jak się spodziewałem, odszukał mnie pan na księstwie Sze. Wypił za dużo.

– Jeślibym nawet dożył dziesięciu tysięcy lat…

– Modlę się, aby tak się stało – przerwałem pospiesznie, kłaniając się i kuląc jak przed prawdziwym księciem.

– … mam nadzieję, że nie zetknąłbym się ponownie z taką niewdzięcznością.

– Nic nie mogłem na to poradzić, książę. Wzięto mnie do niewoli.

– Do niewoli! – Wskazał na srebrny guz na moim pasie. – Gość honorowy! Ocaliłem cię od pewnej śmierci… jesteś niewolnikiem. Moim niewolnikiem Zapłaconym przeze mnie Karmionym przeze mnie. Traktowanym przeze mnie jak ludzka istota I oto zdradziłeś swego dobroczyńcę, swego wybawcę!

– Nigdy! Moja wdzięczność dla ciebie, książę, będzie trwała wiecznie Ale baron K’ang.

– Rzuciłeś na niego urok. Znam się na tym. Ostrzegłem mego bratanka, księcia Aj. Pilnuje cię. Jeden fałszywy krok i…

Nigdy nie dowiem się, dokąd miał zaprowadzić mnie ten fałszywy krok, bo podszedł do nas Fan Cz’y.

– Drogi przyjacielu – zwrócił się do mnie. – Książę – pozdrowił mego byłego pana.

– Co za dzień… – mruknął książę do Fan Cz’y i odszedł. Nigdy go już nie zobaczyłem. Ale byłem szczery mówiąc, że zawsze będę mu wdzięczny za ocalenie z rąk ludzi-wilków z C’in.

Fan Cz’y chciał poznać wszystkie szczegóły moich przygód. Opowiedziałem mu, jak umiałem. Potrząsał wciąż głową i słuchając opowieści o zmiennych kolejach mego losu w Królestwie Środka szeptał: – To niegodziwe, niegodziwe. – Kiedy zabrakło mi tchu, powiedział: – Ty postarałeś się, żebym tu wrócił. Ja się postaram, żebyś dostał się do Persji. Obiecuję.

– Baron K’ang też przyrzekł mi pomoc. Dzięki tobie. Wesoła twarz Fan Cz’y rzadko przybierała tak poważny wyraz.

– Nie będzie to łatwe oczywiście. Na razie.

– Myślałem, że może trafię na statek, który płynie do Ćampy.

– Niewiele statków odpływa do Ćampy. A i z tych bardzo mało dociera na miejsce. Te zaś, które docierają… no cóż, docierają bez pasażerów.

– Piraci?

Fan Cz’y skinął głową.

– Obrabowano by cię i wrzucono w morze już pierwszej nocy. Nie. Musisz popłynąć na własnym statku lub na statku rządowym z ładunkiem. Niestety, państwo nie ma pieniędzy. – Fan Cz’y rozpostarł palce obu rąk obracając dłonie do góry, potem w dół; chiński gest oznaczający pustkę, nicość, ubóstwo. – Najpierw Jang Huo ukradł prawie cały skarb. Potem koszty odbudowy tego tu. – Objął spojrzeniem długą salę, w której podobni kwiatom dworzanie zdawali się przekwitać. – Następnie różne inne kłopoty i teraz ta wojna z C’i, której udało nam się nie przegrać. – Chińczycy uwielbiają niedomówienia, lubią robić tajemnicze uwagi na stronie.

– Odnieśliście wspaniałe zwycięstwo. Zdobyliście dla Lu nowe ziemie.

– To, co zyskaliśmy, nie wyrównuje poniesionych przez nas kosztów. Baron K’ang będzie musiał nałożyć nowe podatki. To znaczy, że będziesz musiał zaczekać, aż starczy nam pieniędzy na odesłanie cię do domu. Może w przyszłym roku.

Usilnie starałem się przybrać zadowoloną minę. Ale naprawdę byłem zrozpaczony. Przebywałem poza Persją już blisko pięć lat.

– Z powodów samolubnych cieszę się, że będziesz tutaj. – Fan Cz’y się uśmiechnął; jego twarz przypominała księżyc jesienią. – Wreszcie mogę ci się odwdzięczyć za wszystko, co zrobiłeś dla mnie w Babilonii.

Zaprzeczyłem, jakobym cokolwiek dla niego zrobił i tak dalej. Po czym spytałem:

– Czy jest w Lu taka firma jak Egibich?

– Nie. Lecz mamy rozmaitych kupców, spedytorów, kapitanów, chciwców żądnych zysku.

Z jakiegoś powodu padło w tej rozmowie imię Konfucjusza. Nie pamiętam w związku z czym. Ale nie zapomniałem, jak oczy Fan Cz’y nagle zabłysły radością.

– Pamiętasz wszystko, co ci mówiłem o Mistrzu K’ungu?

– O tak. Oczywiście. Jakżebym mógł zapomnieć. – Mój entuzjazm nie był udawany. Miałem zadanie do spełnienia.

Fan Cz’y ujął mnie pod ramię i poprowadził przez ciżbę dworzan. Przestrzegali co prawda równie skrupulatnie jak zawsze dobrych manier, ich głosy jednak brzmiały teraz nieco zbyt donośnie. Wszystko to przypominało dwór perski z jednym wyjątkiem: chiński władca – czy jak w tym wypadku władcy – opuszczają salę przy pierwszych oznakach nietrzeźwości, podczas gdy Wielki Król pozostaje do końca. Z powodu tego starodawnego perskiego zwyczaju Herodot opowiada nam teraz, że Wielki Król podejmuje decyzje polityczne tylko po pijanemu. W istocie jest wręcz przeciwnie. Każde słowo wypowiedziane na bankiecie u króla zapisuje skryba i każde zlecenie wydane przez podpitego monarchę zostanie starannie rozpatrzone w trzeźwym świetle następnego ranka. Jeśli decyzja okaże się nie całkiem sensowna, spokojnie ulega zapomnieniu.

Szedłem za Fan Cz’y przez zatłoczoną salę. Dostrzegłem barona K’anga wymykającego się przez boczne drzwi. Zwycięstwo swych wojsk przyjął z takim samym spokojem, z jakim przyjmował wszystko. Pod wieloma względami stanowił wzór władcy. Zawsze będę go podziwiał, choć był mi obcy, podobnie jak jego świat.

Pod trochę złowieszczym posągiem księcia Tana stał Żan C’iu otoczony przez kilkunastu wielbicieli. Od jednego rzutu oka zorientowałem się, że wszyscy są z warstwy rycerzy, łącznie z samym wodzem. Fan Cz’y przedstawił mnie swemu dowódcy. Wymieniliśmy zwykłe grzeczności. Potem z najwyższym respektem Fan Cz’y skierował mnie w stronę wysokiego, chudego starca o bladej twarzy, wielkich uszach, bulwiastym czole, skąpej brodzie i ustach lepiej dostosowanych do dietetycznych wymogów trawożernego zająca niż mięsożernego mężczyzny. Dwa przednie zęby miał tak długie, że nawet przy zamkniętych ustach widoczne były ich żółte koniuszki opierające się na dolnej wardze.

– Mistrzu K’ungu, pozwól przedstawić sobie mojego przyjaciela z Persji, zięcia dwóch królów, który…

– … jest gościem honorowym. – Konfucjusz wyrażał się precyzyjnie; spojrzał na mój pasek i zobaczył skromny symbol mojej całkiem niejasnej pozycji.

– Pierwszy Rycerzu – odpowiedziałem. Umiałem teraz biegle odczytywać znaczenie ozdób na paskach. Przywitaliśmy się zgodnie z etykietą. Konfucjusz, mimo że skrupulatnie przestrzegający poprawności w sposobie mówienia, wydawał się absolutnie szczery. Trzeba znać język chiński, by zdać sobie sprawę, jakie to jest trudne.

Potem przedstawiono mnie kilku uczniom Mistrza. Dzielili z nim wygnanie. Teraz powrócili do domu. Wszyscy sprawiali wrażenie bardzo zadowolonych z siebie, zwłaszcza przygarbiony mały staruszek, który okazał się synem Konfucjusza, choć wyglądał na jego rówieśnika. Nie przypominam sobie, żeby padły jakieś słowa o większym znaczeniu. Rozmowa dotyczyła wyłącznie zwycięstwa odniesionego przez Żan C’iu, które ten skromnie przypisywał naukom Konfucjusza. Myślę, że istotnie tak uważał.

W kilka dni później Fan Cz’y zabrał mnie do domu Mistrza, nie wyróżniającego się niczym budynku w pobliżu Ołtarzy Deszczu. Żona Konfucjusza od dawna nie żyła, opiekowała się nim owdowiała córka.

Przed południem Konfucjusz rozmawiał z każdym, kto się do niego zgłosił. Toteż w krótkim czasie wewnętrzny dziedziniec domu wypełniał się młodymi i niezbyt młodymi ludźmi tak, że Mistrz często musiał prowadzić cały ten tłum do morwowego gaju koło Ołtarzy Deszczu.

Po południu Konfucjusz przyjmował przyjaciół i uczniów. W gruncie rzeczy nie było między nimi różnicy, Mistrz bowiem nigdy nie przestawał być nauczycielem, a przyjaciele uczniami. Nieustannie zadawano mu pytania na temat polityki i religii, dobra i zła, życia i śmierci, muzyki i rytuału. Zazwyczaj odpowiadał cytatami, przeważnie z wypowiedzi księcia Tana. Potem, jeśli go dość mocno naciskano, przystosowywał cytat do pytania.

Żywo pamiętam pierwszą wizytę w jego domu. Stanąłem w głębi wewnętrznego dziedzińca. Między mną a mędrcem stu uczniów przysiadło na ziemi. Jak już wspomniałem, Konfucjusz brał od tych młodzieńców niewiele pieniędzy lub nie brał ich wcale. Lecz prezenty przyjmował, choć tylko skromne. Lubił powtarzać: „Nie zdarzyło się jeszcze, bym swych nauk odmówił, ilekroć ktoś sam do mnie przybył i przyniósł w darze choćby jedną wiązkę suszonego mięsa.” * Z jednym zastrzeżeniem. Nie tracił czasu na głupców. „Nie nauczam tego, komu brak żarliwości. Nie pomagam wypowiedzieć się temu, kto się sam wysłowić nie stara. Gdy zaś komuś jeden kąt ukażę, a on sam trzech pozostałych kątów nie odgadnie, wówczas więcej takiego człowieka nie uczę.”*

O studentach i uczniach mówił „uczniowie”, jakby byli dziećmi.

Ponieważ dość mętnie znałem teksty cytowane przez Konfucjusza, nie byłem akurat owym idealnym, żarliwym uczniem. Ale kiedy Mistrz wolno przemówił swoim raczej wysokim głosem, okazało się, że słucham uważnie, choć tylko częściowo rozumiem, co cytuje. Za to gdy interpretował dawne teksty, był przejrzysty jak wody Choaspu.

Przypominam sobie pytanie zadane przez na pewno żarliwego i aż nadmiernie entuzjastycznego młodzieńca.

– Gdyby nasz książę poprosił Mistrza K’unga, by objął stanowisko w jego rządzie, co uczyniłby Mistrz K’ung?

Fan Cz’y szepnął mi na ucho:

– To może być wskazówka.

Konfucjusz spojrzał badawczo na młodzieńca. Po czym przytoczył starą maksymę:

– … jesteśmy zawsze gotowi pełnić urząd, gdy nam go powierzą i zawsze gotowi wycofać się w ukrycie, gdy nas z urzędu odwołają.*

Fan Cz’y zachwycił ten wytworny unik. Na mnie nie zrobiło to większego wrażenia. Wszyscy wiedzieli, że Konfucjusz spędził życie szukając władcy, który w najlepszym razie pozwoliłby mu rządzić państwem, w najgorszym zaś uważnie słuchał jego rad. Nawet po siedemdziesiątce jego ambicje polityczne były równie duże jak dawniej.

– Czy raczysz wyjaśnić ten cytat, Mistrzu? – Młodzieniec wyglądał na zdenerwowanego. Zastanawiałem się, czy to baron K’ang kazał mu zadać to pytanie. – Panuje opinia, że posłano po ciebie, by powierzyć ci kierowanie państwem.

Konfucjusz uśmiechnął się; miał jeszcze większość własnych zębów.

– Czy wy, uczniowie moi, sądzicie, że coś przed wami skrywam? Nie uczyniłem niczego, o czym byście nie wiedzieli, uczniowie moi! Taki oto jestem. *

– Wspaniałe – szepnął mi na ucho Fan Cz’y. Zapamiętałem z owego ranka jeszcze tylko jedną wymianę zdań.

Poważny, tępy młodzieniec powiedział:

– W mojej wiosce ludzie mówią: Zaprawdę wielki jest Konfucjusz. Jego wiedza jest rozległa, ale nie ma dziedziny, w której by słynął szczególnie. *

Pozostali uczniowie wstrzymali oddech. Fan Cz’y zesztywniał. Konfucjusz się roześmiał. Był szczerze rozbawiony.

– Twoi przyjaciele mają całkowitą słuszność. Istotnie, w niczym nie osiągnąłem doskonałości. Lecz nigdy nie jest za późno, prawda? W czym powinienem zacząć się ćwiczyć? W sztuce powożenia czy może w łucznictwie… Pewnie zabiorę się do powożenia. * – Wszyscy zaśmieli się z ulgą.

Tegoż popołudnia wróciłem raz jeszcze do Konfucjusza. Tym razem zastałem go w otoczeniu tylko kilkunastu najbliższych przyjaciół. Chyba nie miał nic przeciw mojej obecności. Pomyślałem sobie nawet, że może naprawdę nie ma żadnych tajemnic. Jeśli jednak miał jakieś, zadaniem moim było odkryć je i poinformować barona K’anga.

Konfucjusz siedział na macie w gościnnym pokoju. Po obu stronach usadowili się: jego najstarszy uczeń, Cy-lu, i jego ulubiony uczeń, młody jeszcze, lecz chorowity Jen Huej. Za nim przykucnął przedwcześnie postarzały syn; jego syn Ce-sy stał z przodu. Konfucjusz odnosił się do wnuka jak do syna, a do syna jak do przygodnego znajomego, był to bowiem głupiec. To chyba reguła w każdej rodzinie. Synowie nie są podobni do ojców.

Uczniowie otwarcie rozprawiali o planach barona K’anga wobec Konfucjusza. Mistrz też brał w tym udział.

– Wróciłem do domu, zapewniono mnie bowiem, że jestem tu potrzebny, a być potrzebnym to znaczy służyć państwu w jakimkolwiek charakterze.

Jen Huej potrząsnął głową.

– Dlaczego Mistrz miałby marnować swój cenny czas na sprawy urzędowe? – Jen Huej mówił tak cichym głosem, że wszyscy nachylili się do przodu, przykładając dłoń do ucha. – Czy nie lepiej, że rozmawiasz z nami, młodymi rycerzami, którzy przychodzą cię wysłuchać? Że radzą się ciebie urzędnicy państwowi? Dlaczego miałbyś obarczać się pracą w ministerstwie policji, skoro ty jeden możesz tłumaczyć ludziom obyczaje przodków i przez to prowadzić ich drogą wiodącą ku dobru?

Odpowiedział mu Cy-lu:

– Słyszałeś przecież, jak Mistrz tysiące razy mawiał: „Kto nie zajmuje właściwego stanowiska urzędniczego, niechaj nie usiłuje rządów sprawować.” * Baron K’ang posłał po Konfucjusza. To znaczy, że go potrzebuje. To znaczy, że bliski jest stan harmonijnego ładu, o jakim marzyliśmy od czasów Czou.

Zwolennicy obu poglądów wszczęli długą i szczegółową dyskusję. Konfucjusz słuchał każdego mówcy, jakby oczekiwał, że z jego ust padną słowa wstrząsającej mądrości. Lecz nie wydawał się bynajmniej zaskoczony, że nie wstrząsnęło nim to, co usłyszał. Cy-lu był starcem o gwałtownym temperamencie, człowiekiem, o którym nikt by nie pomyślał, że przywiąże się do mędrca – zupełnie innym niż łagodny, zamyślony, zamknięty w sobie Jen Huej.

Fan Cz’y mówił o wielkim szacunku, jaki baron K’ang żywi dla Konfucjusza; właśnie niedawno kanclerz wspomniał o możliwości mianowania Konfucjusza najwyższym sędzią. Większość obecnych uznała to za odpowiednią godność. Wszyscy woleli pominąć milczeniem fakt, że skoro Konfucjusz jest tylko rycerzem, nie mógłby objąć żadnego z wielkich urzędów.

Kiedy mędrzec w końcu zabrał głos, wypowiedź jego nie dotyczyła istoty sporu.

– Posłuchajcie. Gdy miałem lat piętnaście skupiłem swe wysiłki na nauce. Gdy osiągnąłem lat trzydzieści, ustaliły się moje zasady, zaś w wieku lat czterdziestu nie znałem już wahań. W wieku lat pięćdziesięciu pojąłem wolę Niebios. Gdy osiągnąłem wiek lat sześćdziesięciu, rozumiałem wszystko, co się kryło za tym, co mówiono mi. Teraz skończyłem siedemdziesiąt lat. * – Mistrz spojrzał na brzeg maty, na której siedział. Starannie wygładził niedostrzegalną dla nas fałdkę. Po czym podniósł wzrok. – Dopiero gdy dożyłem lat siedemdziesięciu, mogłem iść za pragnieniem mego serca nie przekraczając przy tym żadnej z reguł. *

Nikt z nas nie był całkiem pewny, jak to należy zinterpretować.

Ale też nikt nie musiał się tego podjąć, ponieważ w tym momencie do pokoju wszedł Żan C’iu z nowiną: – Nasz pan życzy sobie, aby Mistrz odwiedził go w pałacu.

Zwolennicy Cy-lu byli uradowani. Nie wątpili, że Konfucjusz otrzyma urząd. Jen Huej miał smutną minę. Zresztą wszyscy posmutnieli, kiedy Żan C’iu dodał:

– Mówię o naszym panu, księciu Aj.

Konfucjusz uśmiechnął się do uczniów, świadomy ich rozczarowania.

– Uczniowie moi – powiedział łagodnie – trzykroć po sto jest pieśni w Księdze, a treść ich zawarł w sobie ów jeden wiersz, co mówi: „Niechaj myśli twe od zła stronią.” *

Rzadko widywałem barona K’anga prywatnie. Zwycięstwo nad C’i spustoszyło skarbiec państwowy, kanclerz więc spędzał całe dnie na wynajdowaniu nowych i pomysłowych podatków, których płacenia równie pomysłowi obywatele Lu zwykle potrafili uniknąć. Przypomniało mi to rujnujące koszty wojen greckich, które zmusiły Dariusza do nałożenia podatków tak wysokich, że w Egipcie wybuchł bunt.

W końcu, po kilku spotkaniach z Konfucjuszem, zgłosiłem się wprost do barona K’anga w Długim Skarbcu. Zastałem go siedzącego u szczytu dużego stołu pokrytego bambusowymi deseczkami, na których spisano wydatki i dochody państwa. Przy drugim stole urzędnicy układali i poprawiali inne deseczki; robili notatki, dodawali i odejmowali. Stojący za baronem książę Tan, wykuty w kamieniu, wpatrywał się w sufit.

– Wybacz, mi – rzekł baron, nie wstając – na dzień dzisiejszy przypada sprawdzenie zasobów państwa. Trudny to dla nas czas.

W Chinach, jak w Indiach, każde państwo dba o to, by mieć rezerwy zboża. Kiedy jego podaż jest niska, zapasy sprzedawane są z niewielkim zyskiem. W okresach urodzaju zboże nie trafia na rynek. Państwo też gromadzi broń, narzędzia rolnicze, tkaniny, wozy, woły i konie, nie tylko na sprzedaż w razie potrzeby, lecz jako zapasy na złe, czyli ciekawe czasy. Nie było tajemnicą, że w Lu brakowało teraz wszystkiego, łącznie z monetami, które ostatnio niezbyt delikatnie przycinano.

Kiedy szedłem na palcach, kuląc ramiona i kiwając głową z udaną pokorą i podziwem – tak zawsze należy zbliżać się do wysokiego dygnitarza – baron skinął na mnie, wskazując mi niski stołek obok siebie.

– Gościu honorowy, mam nadzieję, że dni spędzone w naszym niegodnym mieście nie są dla ciebie nadmiernie przykre. – Chińczycy potrafią mówić w ten sposób całymi godzinami. Na szczęście baron K’ang nigdy nie wydawał z siebie takich konwencjonalnych pomruków dłużej niż przez chwilę; przeważnie przystępował jak najszybciej do rzeczy. Był dość podobny do Dariusza, to znaczy Dariusza kramarza, nie Dariusza Wielkiego Króla.

– Widziałeś Konfucjusza cztery razy. – Przytaknąłem, bynajmniej nie zdziwiony, że mnie śledzono. – Książę Aj przyjął go parokrotnie, co jest nader właściwe.

– Lecz t y nie przyjąłeś go, baronie – postawiłem pytanie w formie twierdzenia, wygodny perski zwyczaj, na razie nie znany w Królestwie Środka.

– Wojna. – Baron wskazał na urzędników siedzących przy drugim stole. Znaczyło to, że jeszcze nie rozmawiał prywatnie z Konfucjuszem.

– Uważa, jak mi się wydaje, że posłałeś po niego, by skorzystać z jego usług.

– Mnie też się tak wydaje. – Baron K’ang miał bardzo uroczystą minę, co świadczyło niezawodnie, że jest rozbawiony. W czasie mego trzyletniego pobytu w Lu nauczyłem się z największą łatwością odczytywać myśli z wyrazu jego twarzy. Pod koniec rzadko wymienialiśmy słowa. Nie były nam potrzebne. Rozumieliśmy się idealnie. Od początku też wiedziałem, że będę musiał ciężko zapracować na to, by wypuścił mnie ze swej uroczej klatki.

Złożyłem sprawozdanie. Powtórzyłem co ciekawsze wypowiedzi Konfucjusza i prawie wszystkie wypowiedzi Fan Cz’y na temat Mistrza. Gdy skończyłem, baron rzekł:

– Musisz go zainteresować.

– Nie wiem, czy to możliwe. – Pozwoliłem sobie na uśmieszek, chociaż wiedziałem, że to zakazane; w obecności wyższego rangą dworzanin powinien zawsze zachowywać pokorny i lękliwy wyraz twarzy, co wcale nie jest trudnym zadaniem, ze względu na zmienną aurę dworów chińskich.

Geniusz dynastii Czou polegał na łagodzeniu niszczycielskich skłonności natury ludzkiej przez zawiłe obrzędy, rytuał, etykietę i muzykę. Dworzanin musi znać trzysta zasad rytuału i zgodnie z nimi postępować. Mata, na której siedzi, ma być gładka, pościel półtora raza tak długa jak śpiący w niej człowiek, nie należy wymieniać imion niedawno zmarłych osób i tak dalej. Oprócz trzystu głównych zasad prawdziwie szlachetny musi też znać trzy tysiące pomniejszych i odpowiednio ich przestrzegać. Dla cudzoziemca nader denerwującym przeżyciem jest obcowanie z naprawdę skrupulatnym chińskim cün-cy. Ci panowie wciąż robią tajemnicze gesty, patrzą to w górę, to w dół, nie mówiąc już o tym, że toczą oczami, szepczą modlitwy, pomagają ci, kiedy nie potrzebujesz pomocy, i nie zwracają na ciebie uwagi, kiedy jakaś pomoc bardzo by ci się przydała. Nawet chwile milczenia barona, jego zagadkowe wypowiedzi, ruchy czy bezruch mięśni twarzy – wszystko to wynikało z kodeksu arystokraty, nieco uproszczonego na użytek cudzoziemca. Lecz gdy możnowładcy znajdą się we własnym gronie, gdziekolwiek na świecie, chętnie rezygnują z finezyjnych manier przestrzeganych publicznie. Dariusz w życiu prywatnym, kiedy nie czuł się obserwowany, wciąż spluwał i śmiał się jak żołdak.

– Musisz go zainteresować. – W ten sposób baron polecał mi osobiście szpiegować Konfucjusza.

– Jakie tematy mam poruszyć, żeby go… zainteresować? – W ten sposób akceptowałem polecenie.

– Jesteś wnukiem boskiego mędrca. To powinno go zainteresować. – Po wygłoszeniu długiej i nudnej listy jakoby interesujących tematów baron przystąpił do sprawy. – C’i to temat, który szczególnie obchodzi nas obu. Przypuszczam, że niebawem nadejdą stamtąd niezwykłe nowiny. Nie mam pojęcia, jak on na to zareaguje. Jest przecież bliski księciu Cien. Często przebywał w towarzystwie strażnika Pi…

– Tego zdrajcy! – Wyraziłem należyte oburzenie.

– Tak, to właściwa nazwa. Wiem też, że strażnik proponował Konfucjuszowi stanowisko kanclerza Lu, jeśli zechce mu udzielić pomocy przeciw rodzinnemu krajowi.

Po raz pierwszy byłem zaintrygowany.

– I Konfucjusz się zgodził?

– Ty masz to zbadać. Na pewno strażnik mocno naciskał na przywrócenie, jakby on to określił, całej władzy księciu Lu, który, wiemy to przecież, nigdy nie utracił ani krzty prawdziwej władzy danej mu przez niebiańskich przodków. – Przekonanie, że dziedziczny władca jest wszechmocny, to główna spośród trzech tysięcy trzystu zasad człowieka szlachetnego. Dyktator działał wyłącznie w imieniu księcia Aj.

– Czy taki cel miała wojna? Przywrócenie, jak to niesłusznie nazywają, do władzy księcia?

– Tak. Strażnik przekonał księcia Cien, że nastał właśnie czas do ataku. C’i, naturalnie, chciałoby okroić nasz kraj, nawet go wchłonąć. Lecz wtedy, ponad rok temu, Konfucjusz przepłynął Żółtą Rzekę i osiadł w Wej. Nie wiem, dlaczego. Chciałbym to wiedzieć. Czy poróżnił się ze strażnikiem, jak mu się to często zdarza z ludźmi? Czy może chodziło o podstęp, byśmy myśleli, że nie ma nic wspólnego z naszymi wrogami w C’i ani z ostatnią wojną?

Nigdy nie słyszałem barona mówiącego do tego stopnia bez ogródek. Sam byłem równie bezpośredni.

– Konfucjusz mógłby być tajnym agentem strażnika?

– Lub Ciena. Ale nawet to nie miałoby żadnego znaczenia, gdyby nie fakt – baron spojrzał mi prosto w oczy, czego szlachetny nie powinien robić – że jego uczniowie zajmują wysokie stanowiska w każdym z naszych ministerstw. Mój najlepszy dowódca to wierny uczeń Konfucjusza. Twój dobry przyjaciel, a mój drugi ochmistrz, Fan Cz’y, oddałby za Mistrza życie. No cóż, wolałbym, żeby nikt nie musiał oddawać życia. Rozumiesz mnie?

– Tak, wielmożny panie.

Baron K’ang bał się, że konfucjaniści w jego rządzie z pomocą wojsk księcia Cien mogliby go obalić, zwłaszcza teraz, kiedy nie miał środków na drugą wojnę. Baron sprowadził Konfucjusza do Lu, nie tylko by go pilnować, lecz też by zapewnić sobie jego neutralność w razie następnej wojny. W pewnym sensie byłem dla barona idealnym agentem. Barbarzyńca, nie miałem zobowiązań wobec nikogo oprócz barona, bo tylko on mógł odesłać mnie do domu. Chociaż ufał mi nie bardziej niż ja jemu, żaden z nas nie miał w tej sprawie wyboru. Przyjąłem jego zlecenie w dobrej wierze. Postaram się zainteresować swoją osobą Konfucjusza – zadanie wcale niełatwe, jako że świat poza obrębem Czterech Mórz nie obchodzi Chińczyków. Na szczęście Konfucjusz okazał się wyjątkiem. Urzekał go świat czterech barbarzyńskich narodów – tych, które żyją na północ, południe, wschód i zachód od Królestwa Środka. Toteż w chwilach zniechęcenia mawiał:

– Moja nauka nie jest wcielana w życie. Gdybym więc porzucając ten świat, wsiadł na tratwę i na morze wypłynął… * – Jest to chińska formuła znacząca, że zamieszka na stałe w jakiejś dzikiej i niecywilizowanej części globu.

– Jak znaleźć się z nim sam na sam? – spytałem barona K’anga.

– Weź go na ryby – rzekł baron, wracając do smętnych usiłowań ocalenia państwa znajdującego się na krawędzi bankructwa.

Baron jak zwykle miał rację. Konfucjusz był zapalonym rybakiem. Nie pamiętam dokładnie, jak go skłoniłem, by udał się ze mną nad strumień, który płynie przez wierzbowy zagajnik na północ od Ołtarzy Deszczu, ale pewnego jasnego poranka wczesnym latem znaleźliśmy się tu tylko we dwóch, każdy uzbrojony w tyczkę bambusową, jedwabną linkę, haczyk z brązu, wiklinowy koszyk. Konfucjusz nigdy nie łowił ryb siecią.

– To żadna przyjemność – mawiał – chyba że twój dobrobyt zależałby od tego, ile ryb zdołasz złowić.

Konfucjusz, w starym pikowanym chałacie, siedział ze skrzyżowanymi nogami na wilgotnej trawie rzecznego nadbrzeża. Ja przysiadłem obok na skale. Pamiętam jeszcze, jak słońce odbijało się w srebrnej tafli wolno płynącej wody. Pamiętam też, że na bladym wiosennym niebie widać było tego dnia nie tylko zamglone słońce, lecz i półksiężyc przypominający czaszkę ducha.

Mieliśmy tę rzeczkę dla siebie. Po raz pierwszy mogłem obserwować Mistrza samego, bez uczniów. Wydał mi się bardzo miły i wcale nie kapłański. Bo też niesympatyczny bywał tylko wobec ludzi obdarzonych władzą i zachowujących się niewłaściwie.

Konfucjusz okazał się niebywale sprawnym wędkarzem. Kiedy ryba łapała haczyk, natychmiast zaczynał manewrować linką z taką delikatnością, jak gdyby poruszała nią nie ręka ludzka, lecz po prostu prąd rzeki. Po czym w najodpowiedniejszym momencie ją ściągał.

Po dłuższym milczeniu odezwał się:

– Gdybyż to można było tak właśnie spędzać czas, dzień po dniu.

– Łowić ryby, Mistrzu? Starzec uśmiechnął się.

– To także, czcigodny gościu. Ale miałem na myśli rzekę, która jest w wiecznym ruchu.

– Mistrz Lao powiedziałby, że wszystko jest cząstką tego, co zawsze było.

Nic tak nie przytępia czujności człowieka jak powołanie się na jego rywali. Konfucjusz jednak nie dał się wciągnąć w rozmowę na temat Mistrza Lao. Spytał mnie natomiast o Mądrego Pana. Zgodnie ze swoim zwyczajem odpowiedziałem obszernie. Słuchał z rezerwą.

Odniosłem wrażenie, że bardziej interesuje go codzienne życie wiernego wyznawcy Zoroastra niż walka pomiędzy Prawdą a Kłamstwem. Ciekaw był też różnych systemów rządzenia, z jakimi zetknąłem się podczas moich podróży. Opowiadałem, jak potrafiłem.

Konfucjusz zrobił na mnie wielkie wrażenie, choć przecież nie mogłem żadną miarą docenić rozległej wiedzy, za którą tak czczono go w Królestwie Środka. Ponieważ nie wiedziałem nic o znanych mu na pamięć obrzędach, pieśniach, zapisach historycznych, nie mogłem rozkoszować się swobodą, z jaką cytował owe starożytne teksty. Po prawdzie nie zawsze orientowałem się, kiedy cytuje, a kiedy uogólnia. Z reguły używał bardzo prostego języka, przeciwnie niż tylu Greków, którzy łatwe rzeczy komplikują za pomocą składni, a potem, sięgając do jeszcze bardziej zawiłej składni, tryumfalnie wyjaśniają to, co udało im się zaciemnić.

Zaskoczyło mnie, jak często ten obrońca tradycji nie zgadza się z utartymi opiniami. Na przykład, gdy spytałem, co wywróżono ostatnio ze skorupy żółwia, odrzekł:

– Skorupa poprosiła, żeby znowu połączono ją z żółwiem.

– Czy to przysłowie, Mistrzu?

– Nie, gościu honorowy. To żart. – I ukazał w uśmiechu dwa długie przednie zęby. Jak wielu ludzi z niedobrym zgryzem cierpiał na dolegliwości żołądkowe, za co go szczególnie uwielbiano. W Chinach częste i głośne objawy zaburzeń w tej części ciała świadczą o stałej pracy niepospolitego umysłu.

Konfucjusz rozprawiał na temat ubóstwa państwa.

– Dopiero wczoraj księże Aj spytał mnie, co powinien przedsięwziąć. Wobec tego ja zapytałem, czy zostały zebrane wszystkie tegoroczne dziesięciny. Owszem, odpowiedział, ale wojna kosztowała tak dużo, że nic nie zostało.

– Trzeba będzie podwyższyć dziesięciny. – Przypomniałem sobie posępną postać barona pracującego w Długim Skarbcu.

– Ależ to byłoby bardzo nieroztropne i niesprawiedliwe. Ostatecznie, kiedy lud jest zasobny, czyż może czego zbraknąć władcy? Gdy jednak ludowi zabraknie chleba, jakże mógłby władca żyć dostatnio. *

Przekazałem tę uwagę baronowi, pomyślałem bowiem, że być może Konfucjusz chce w ten sposób osłabić państwo na wypadek napaści C’i. Baron uznał to za możliwe, choć mało prawdopodobne.

– Zawsze głosił takie poglądy. Uważa, że lud winny jest państwu określoną część swoich dochodów i nie więcej; gniewa się, kiedy władze naruszają to, co według niego jest świętą umową.

Konfucjusz opowiedział mi o pewnym mędrcu, którego znał w młodości. Podobno ów mąż stanu – był kanclerzem jednego z najsłabszych księstewek – zebrał i ujednolicił wszystkie prawa Królestwa Środka i kazał je wyryć na brązie. Tak mniej więcej jak Dariusz, kiedy dał nam kodeks prawny. Mędrzec ów – nazywał się Cy-cz’an – zaproponował też szereg nowych posunięć ekonomicznych ku przerażeniu konserwatystów. Jego reformy okazały się tak skuteczne, że należy on dzisiaj do najbardziej podziwianych współczesnych Chińczyków. Konfucjusz nie szczędził pochwał swojemu mentorowi.

– Cy-cz’an posiadał cztery cnoty człowieka szlachetnego. – Ryba szarpnęła linkę Mistrza. Delikatnie przesunął tyczkę z prądem, po czym szarpnął nią pod prąd. – Chwyciła – oznajmił wesoło.

– Co to za cztery cnoty? – spytałem. Na wschód od Indusu wszystko jest numerowane.

Konfucjusz ostrożnie ściągał linkę, wymieniając jednocześnie te cenne właściwości.

– Człowiek szlachetny w swym postępowaniu, w służeniu swym zwierzchnikom zachowuje szacunek, w żywieniu ludu jest łaskawy, a w kierowaniu nim prawy. *

– Cy-cz’an sprawia wrażenie przez boga natchnionego mędrca. – Byłem uprzejmy. Prawdę mówiąc, wydawał mi się jednym z tych mistrzów banału, którzy są nieustannie i pieczołowicie cytowani przez nudziarzy.

Konfucjusz czekał, aż ryba zmęczy się obijaniem o brzeg.

– Wątpię, czy w naszych czasach istnieją jeszcze tacy mędrcy. Ale zawsze można mieć nadzieję, że trafi się na prawdziwie szlachetnego.

– Ciebie za takiego uważają, Mistrzu. A nawet więcej. – Zwracałem się do niego jak do władcy.

Lecz Konfucjusz nie wydawał się tak pewny siebie jak inni sławni ludzie.

– To, za co mnie uważają, i to, czym jestem, to dwie całkiem różne rzeczy. Jak ryba jest czym innym w wodzie i czym innym na talerzu. Jestem nauczycielem, ponieważ nikt nie powierza mi. spraw państwa. Czyż mam być jak gorzka tykwa, którą się odwiesza na bok dla wysuszenia, ale się jej nie spożywa? *

Powiedział to bez cienia goryczy. Po czym wyciągnął na brzeg rybę, sporego okonia. Zręcznymi ruchami zdjął ją z haczyka, wrzucił do wiklinowego kosza, znów nabił na haczyk przynętę i zarzucił linkę; zajęło mu to tyle czasu, ile zwykłemu człowiekowi zajmuje sformułowanie odpowiedzi na pytanie, które nie nastręcza trudności. Gdy chwaliłem Konfucjusza za sprawność, roześmiał się.

– Nie było mi dane pełnienie urzędu, dlategom się w rzemiosłach wprawił. *

– Podobno w C’i książę proponował ci, Mistrzu, wysoki urząd.

– To był stary książę. I wiele lat temu. Ostatnio rozmawiałem z jego synem. Książę Cien to poważny człowiek. Ale nie mam żadnych wpływów w C’i.

– Oczywiście, Mistrzu. – Zaczynałem wypełniać zlecenie barona K’anga. Jednocześnie złapałem rybę.

– Dlaczego jest to tak oczywiste, gościu honorowy? – Konfucjusz był jednym z tych niewielu mądrych ludzi, którzy zadawali pytanie, żeby się czegoś dowiedzieć. W zasadzie mędrcy tego świata wolą dręczyć słuchacza przemyślnie skonstruowanymi pytaniami, żeby wydobyć z niego odpowiedzi odzwierciedlające niewzruszone poglądy pytającego. To bardzo łatwe, Demokrycie, jak sam mogłeś stwierdzić tego dnia, gdy zmusiłem Sokratesa do odpowiedzi na moje pytania. W mroku, w jakim wiecznie przebywam, słyszę, jak się uśmiechasz. No cóż, kiedyś przekonasz się, że mam słuszność. Mądrość nie zaczęła się w Attyce, choć być może tu się skończy.

– Dlatego, Mistrzu, że przeciwstawiłbyś się ostatniej wojnie?

– Nie było mnie w C’i, kiedy wojna wybuchła. – Konfucjusz spojrzał na moją napiętą linkę. – Z prądem, ale luźno – poradził. Poruszyłem tyczką, lecz napiąłem ją zbytnio i straciłem rybę. – Szkoda – dodał. – Trzeba to robić bardzo delikatnie. No cóż, łowię ryby w tej rzece przez całe życie. Znam jej prąd. Zdumiony jestem, że ktoś mógłby posądzić mnie o podżeganie do wojny. – Wiedział dokładnie, co j a usiłuję złowić. Nie można go było podejść na jego własnym terenie i nawet nie próbowałem.

– Panuje opinia, że chciałeś, by strażnik Pi przywrócił władzę księciu – powiedziałem prosto z mostu.

Konfucjusz skinął głową i zarzucił linkę.

– Owszem, to prawda, że rozmawiałem ze strażnikiem. To prawda, że ofiarował mi urząd. I prawda, że odmówiłem. Jest awanturnikiem i nie jest poważny. – Starzec popatrzył na mnie znienacka. Oczy miał jaśniejsze niż przeważnie Chińczycy. – To prawda też, że nie będzie należytej równowagi między Niebem a ziemią, dopóki nie przywrócimy starodawnych obrzędów, muzyki, obyczajów i dynastii Żyjemy w złych czasach, ponieważ nie jesteśmy dobrzy Powiedz to baronowi. – Nie zmąciło jego spokoju to, że polecono mi go szpiegować. W istocie posłużył się mną jako łącznikiem w kontaktach z kanclerzem.

– Co to jest dobroć, Mistrzu?

– Każdy, kto podporządkowuje się rytuałowi, jest dobry. – Otoczyła nas chmura komarów – Nie ruszaj się. Odfruną. – Siedzieliśmy bardzo spokojnie. Komary nie odlatywały. Zdawało mi się, że oddycham nimi. Mistrz nie zwracał na nie uwagi. – Szlachetny lub władca – znowu pokazał w uśmiechu przednie zęby – czasami władca nawet bywa, jak wiesz, także człowiekiem szlachetnym, nie powinien czynić nic niezgodnego z rytuałem. Powinien traktować wszystkich jednakowo. I nie czynić innym, czego dla siebie nie pragnie.

– Przecież władca skazując człowieka na śmierć za zbrodnię, nie chciałby, żeby z nim tak postąpiono.

– Należy założyć, że człowiek skazany na śmierć działał wbrew rytuałowi. Popełnił zły uczynek w oczach Nieba.

– Lecz załóżmy, że służy swemu krajowi w czasie wojny? – Teraz już obaj odganialiśmy komary. Konfucjusz posługiwał się wachlarzem, ja słomianym kapeluszem o szerokim rondzie. W końcu zabrały się do odlotu, grupami, niczym oddziały wojskowe.

– Wojna oznacza odmienny rytuał. To wówczas, gdy naród żyje w pokoju, dobry władca musi mieć się na baczności, musi wystrzegać się czterech wad.

Znowu liczby! Skoro oczekiwano po mnie, że spytam, jakie są te cztery szkaradne wady, zrobiłem to. Tymczasem odfrunęły ostatnie, zdecydowanie szkaradne komary.

– Zabijanie ludzi zamiast nauczania ich nazywa się okrucieństwem, domaganie się owoców pracy bez uprzedzenia określane jest jako ucisk, niedbałe wydawanie poleceń i wymaganie terminowego ich wykonania uważane jest za tyranię, sknerstwo w wynagradzaniu ludzi za ich czyny przyrównywane bywa do postępowania drobnego urzędnika. *

Postępki te były niewątpliwie szkaradne, nie zrobiłem więc żadnej uwagi. Konfucjusz żadnej nie oczekiwał.

– Co dokładnie masz na myśli, kiedy mówisz o rytuale, Mistrzu? Wyraz ten jest stale używany w Chinach i znaczy dużo więcej niż tylko obrzędy religijne.

– Pradawne obrzędy Czou oczyszczają nas, podczas gdy ofiara składana przodkom wiąże Niebo z ziemią w doskonałej harmonii, jeżeli władca jest dobry i obrzędy należycie odprawiane.

– W Lojangu przyglądałem się obrzędowi kultu przodków. Niestety, wydał mi się niezbyt jasny.

Konfucjusz złowił jeszcze jedną rybę Tyczka bambusowa wygięła się w łuk Ryba była ciężka, lecz ręka wędkarza lekka.

– Kto by ten obrzęd wyjaśnić umiał, ten nie miałby z rządzeniem światem większej trudności niż ja, ze złapaniem *. – Konfucjusz gwałtownie szarpnął tyczkę w górę i tłusty leszcz poszybował nad naszymi głowami. Obaj zaśmieliśmy się z uciechy. Zawsze miło jest widzieć, jak coś zostało nienagannie wykonane -… tej ryby. – Podczas gdy Konfucjusz kończył zdanie, ryba spadła na krzak bzu Odszukałem ją, a Mistrz dorzucił. – Ceremonie ku czci przodków są trochę podobne do łowienia ryb. Za mocne szarpnięcie i zrywasz linkę lub łamiesz tyczkę. Za słabe i możesz stracić rybę, a także tyczkę.

– Czyli być dobrym to znaczy działać zgodnie z wolą Nieba.

– Oczywiście – Starzec włożył do koszyka ostatnią zdobycz.

– Co to jest Niebo?

Konfucjusz nieco dłużej niż zwykle zakładał przynętę na haczyk. Nie odpowiadał, aż linka znowu znalazła się w wodzie. Spostrzegłem, że zniknął poranny księżyc. Słońce świeciło teraz z ukosa na białym niebie.

– Niebo rozdziela śmierć i życie, szczęście i niedolę. – Miał świadomość, że nie odpowiada na moje pytanie. Nie odezwałem się. Ciągnął dalej. – W Niebie mieszka pierwszy przodek. Kiedy składamy ofiarę Niebu i jemu ją składamy.

Złowiłem węgorza. Pomyślałem sobie, że wijącą się rybę doskonale można porównać z Konfucjuszem mówiącym o Niebie. Nie wypowiadał się wyraźnie z tej znakomitej przyczyny, że nie wierzył w Niebo bardziej niż w tak zwanego najwyższego przodka.

Konfucjusz był ateistą. Jestem tego pewien. Ale wierzył w moc rytuału i obrzędów ustanowionych przez dawno wymarłą dynastię Czou, ponieważ żarliwie opowiadał się za ładem, równowagą i harmonią w ludzkich sprawach. Skoro pospólstwo wierzy we wszelkiego rodzaju bóstwa gwiezdne i skoro warstwy panujące wierzą w swoje pochodzenie w prostej linii od niebiańskich przodków, którzy obserwują ich bacznie z nieba, Konfucjusz próbował wykorzystywać owe odwieczne wierzenia, by stworzyć harmonijne społeczeństwo. Głosił chwałę dynastii Czou, gdyż – niezależnie od powabu ostrzeżeń księcia Tana – ostatni Syn Nieba był z rodu Czou. Wobec tego, żeby zjednoczyć Królestwo Środka trzeba nieodzownie znaleźć nowego Syna Nieba, najlepiej z tego samego rodu. Ponieważ jednak Konfucjusz słusznie obawiał się, że pojawi się władca nieodpowiedni, stale podkreślał wagę cnót, jakie przypisywał dawnej dynastii. Jestem co prawda całkiem pewien, że z tego, co mówił, sporo sam wymyślał, lecz Fan Cz’y przysięgał, że Konfucjusz ogranicza się wyłącznie do interpretacji autentycznych tekstów. Oświadczyłem na to, że interpretuje je widocznie tak, by pasowały do bieżącej sytuacji. Fan Cz’y nie widział w tym nic złego. Kiedy powtórzyłem mu żarcik Konfucjusza o skorupie żółwia, zmarszczył brwi.

– To jest gorszące.

– Dlaczego?

– Sztuka wróżenia przekazana nam została przez przodków. Oni też dali nam Księgę Przemian, tak czczoną przez mistrza.

– Mimo to uśmiechał się.

Fan Cz’y zrobił nieszczęśliwą minę.

– Nie jest tajemnicą, że Mistrz nie interesuje się tak wróżbami, jak powinien. Miał nawet podobno powiedzieć, że człowiek sam gotuje sobie przyszłość przestrzegając praw Nieba.

– W którego istnienie nie wierzy. Fan Cz’y był zgorszony.

– Jeśli tak myślisz, zgoła go nie rozumiesz. Jesteś przecież barbarzyńcą. – Rozjaśnił się. – Służysz owemu nader szczególnemu bogu, który stworzył zło, żeby mieć pretekst do zadręczania swoich innych tworów.

Nie zaszczyciłem tego bluźnierstwa odpowiedzią.

O ile wiem, Konfucjusz był jedynym Chińczykiem, który wcale nie interesował się duchami, demonami ani światem istot nadprzyrodzonych. Jak gdyby w nie wręcz nie wierzył. Zadawałem mu wielokrotnie pytania na ten temat, ale nigdy nie udzielił mi zadowalających wyjaśnień.

Pamiętam, że właśnie usiłując zdjąć węgorza z haczyka spytałem:

– A co ze zmarłymi? Dokąd idą? Czy odbywa się nad nimi sąd? Czy zmartwychwstają? Lub rodzą się ponownie? – Węgorz wił się, co utrudniało mi wyjęcie haczyka z jego szczęki. – Czy w czynieniu dobra nie ma jakiejś zasługi, za którą zostaniemy wynagrodzeni w Niebie? A jeśli nie, to dlaczego?

– Lepiej pozwól mi zająć się twoim węgorzem. – Zręcznym ruchem ręki Mistrz zdjął rybę z haczyka i wrzucił do kosza. Po czym wytarł dłonie o trawę. – Jak dobrze znasz życie?

– Nie jestem pewien, czy wiem, co masz, Mistrzu, na myśli. Znam moje życie. Podróżowałem po obcych krajach, stykałem się z różnymi ludźmi…

– Ale nie zetknąłeś się z wszystkimi rasami i z wszystkimi ludźmi.

– Naturalnie.

– A więc, gościu honorowy, póki nie pojąłeś życia, jak możesz śmierć zrozumieć. *

– A ty rozumiesz życie, Mistrzu?

– O, nie. Wiem coś niecoś. Lubię się uczyć. Próbowałem zrozumieć ten świat. Wysłuchuję każdego. Kładę na jedną stronę to, co wydaje się wątpliwe, i ostrożnie odnoszę się do reszty.

– Nie wierzysz w boskie objawienie.

– Jakie boskie objawienie?

Opowiedziałem mu o tym, jak usłyszałem głos Mądrego Pana. Opisałem także wizję Pitagorasa, oświecenie Buddy, pozaziemskie przeżycia naszych magów, przypuszczalnie wywołane przez haomę, ale jednak prawdziwe. Starzec słuchał i uśmiechał się lub przynajmniej sprawiał takie wrażenie; koniuszki jego dwóch przednich zębów były zawsze widoczne, toteż twarz Konfucjusza miała zawsze wyraz łagodnego rozbawienia. Gdy skończyłem, Konfucjusz zwinął linkę i starannie ułożył swoje przybory. Zrobiłem to samo, tyle że mniej starannie. Przez chwilę myślałem, że zapomniał, o czym rozmawialiśmy. Lecz podniósłszy się z moją pomocą – miał chore stawy – powiedział bez większego zainteresowania:

– Słyszałem wiele podobnych opowieści. Często robiły na mnie ogromne wrażenie. Aż wreszcie uznałem, że przyszła pora na oddanie się medytacjom. Spędziłem cały dzień bez jedzenia, całą noc bez snu. Byłem całkowicie skupiony. I jak myślisz, co się wówczas stało? – Po raz pierwszy zwrócił się do mnie nieformalnie. Zostałem zaakceptowany.

– Nie wiem, Mistrzu.

– Nic. Absolutnie nic. Mój umysł był zupełnie pusty. Niczego nic zobaczyłem. Niczego nie zrozumiałem. I dlatego uważam, że lepiej jest badać realne rzeczy w realnym świecie.

Szliśmy powoli wśród drzew rosnących tuż za ołtarzami. Konfucjusza rozpoznawali i pozdrawiali wszyscy przechodnie; odpowiadał łaskawie, uprzejmie, z rezerwą. Przed ołtarzami nagle pojawił się rozchełstany rycerz.

– Mistrzu! – krzyknął z entuzjazmem.

– Cy-kung. – Powitanie ze strony Mistrza było poprawne i nic więcej.

– Mam wielkie nowiny!

– Słuchamy cię!

– Pamiętasz, jak pytałem cię, Mistrzu, czy istnieje jakaś zasada, według której powinienem niezmiennie postępować?

Konfucjusz skinął głową.

– Owszem, pamiętam. Powiedziałem ci: „Nie czyń innym, czego dla siebie nie pragniesz.” *

– Było to przeszło miesiąc temu, a teraz dzięki tobie, Mistrzu, osiągnąłem to, że nie pragnę, wierz mi, wcale nie pragnę czynić innym, co mnie byłoby niemiłe!

– Mój drogi – rzekł Konfucjusz klepiąc Cy-kunga po ramieniu – na razie jeszcze nie osiągnąłeś tego w pełni.

5

Złożyłem sprawozdanie baronowi K’angowi. Nie wiem, jakie wrażenie wywarła ta relacja z mojej pierwszej rozmowy z Konfucjuszem. Baron słuchał z powagą; po czym poprosił, bym przypomniał sobie wszystko, co zostało powiedziane o byłym strażniku Pi. Zdawał się bardziej interesować strażnikiem niż księciem C’i.

Kiedy ośmieliłem się napomknąć, że uważam za całkiem nieprawdopodobne, by człowiek taki jak Konfucjusz mógł podjąć próbę wywołania przewrotu w państwie, baron K’ang potrząsnął głową.

– Nie znasz tego wielkiego męża tak dobrze jak my. Nie pochwala obecnego porządku. Słyszałeś, co powiedział o moim czcigodnym ojcu, dziedzicznym kanclerzu? „Jeśli można znieść tego człowieka, wszystko jest do zniesienia.” Oświadczył to publicznie, zanim udał się na pierwsze wygnanie.

– Dlaczego twój ojciec, panie, nie skazał go na śmierć? Baron wykonał okrągły gest ręką.

– Znosimy jego złe humory, ponieważ jest Konfucjuszem. Poza tym zna drogi Nieba. Musimy więc go szanować. Ale musimy też go bacznie obserwować.

– Chociaż ma siedemdziesiąt lat?

– O, tak. Kroniki Królestwa Środka roją się od niegodziwych starców, którzy próbowali je rozbić. – Po czym baron oznajmił mi, że mam uczyć tutejszych odlewników, jak się wytapia żelazo. Mam też jak najczęściej widywać Konfucjusza i składać regularnie sprawozdania. Zapewnił mi codzienny dostęp do siebie, co znaczyło, że mogę, kiedy zechcę, pojawić się na jego dworze. Z jakiegoś powodu nigdy nie uprawniono mnie do uczestniczenia w porannych audiencjach rodów Meng i Szu. Ale zawsze byłem mile widziany na dworze książęcym.

Przyznano mi skromną pensję, przyjemny, choć zimny dom w pobliżu odlewni, dwóch służących i dwie konkubiny. Chinki można śmiało uznać za najpiękniejsze kobiety na świecie i najwprawniejsze w sztuce dogadzania mężczyznom. Przywiązałem się niezmiernie do obu dziewcząt. Kiedy Fan Cz’y powiedział Konfucjuszowi, jak jestem jurny, Mistrz roześmiał się i rzekł:

– Przez całe życie szukałem mężczyzny, którego pęd do osiągnięcia siły moralnej byłby równie mocny jak jego popęd płciowy. Sądziłem, że może będzie nim nasz barbarzyńca. Teraz muszę nadal szukać.

Konfucjusz nie był skory do śmiechu w okresie, w którym go znałem. Niemal natychmiast po jego powrocie zaczęły się dziać niedobre rzeczy. Znajdowałem się na dworze, gdy książę Aj oznajmił:

– Mój najdroższy kuzyn, książę państwa C’i, został zamordowany.

Wbrew protokółowi obecni na sali wydali z siebie jakby zbiorowe westchnienie. Konfucjusz wprawdzie nie westchnął, nie poruszył się, nie zrobił nic niewłaściwego, ale silnie pobladł.

Widocznie najmożniejszy ród C’i postanowił zagarnąć władzę w podobny sposób, jak rodzina Ci odebrała władzę książętom w Lu. Przyjaciela i protektora Konfucjusza zamordowano przed świątynią jego przodków. Gdy książę Aj skończył mówić, Konfucjusz poprosił, by pozwolono mu jako pierwszemu rycerzowi zwrócić się do tronu. Uzyskawszy zezwolenie, powiedział:

– Błagam o przebaczenie, że nie umyłem wprzódy głowy i członków, jak przystoi petentowi. Nie wiedziałem jednak, że znajdę się tego strasznego dnia w takiej sytuacji. – Chociaż głos starca łamał się z napięcia, z krasomówczym ferworem wygłosił mowę twierdząc, że zabójstwo prawowitego monarchy jest zniewagą wobec Nieba i musi być ukarane. – Nie ulega wątpliwości, że jeśli morderstwo nie zostanie natychmiast pomszczone, wszystkie ludy łacno mogą postradać przychylność Nieba.

Odpowiedź księcia była pełna godności.

– Podzielam zgrozę, jaką w pierwszym rycerzu wzbudziło morderstwo mojego kuzyna. Zrobię co w mojej mocy, ażeby go pomścić. – Książę przybrał srogą minę, jak wypada człowiekowi bezsilnemu. – I proponuję, żebyś zgłosił tę sprawę moim trzem doradcom. *

Konfucjusz poszedł wprost do barona K’anga, który oznajmił bez ogródek, że w Lu nie można nic zdziałać w sprawie morderstwa w C’i. Konfucjusz był wściekły, ale też bezradny.

Tego wieczoru Fan Cz’y odwiedził mnie w moim domu przy odlewni. Podczas gdy dziewczęta podawały nam ciasteczka ryżowe – jadaliśmy skromnie w tych powojennych dniach – Fan Cz’y powiedział mi:

– Oczekiwaliśmy tego, odkąd skończyła się wojna.

– Że zamordują księcia? Fan Cz’y skinął głową.

– Chciał przywrócić pełną władzę księciu Aj. Lecz po przegranej wojnie stracił poparcie własnych baronów. Tak więc zabili go przy pewnej pomocy z zewnątrz.

– Przy pomocy z zewnątrz? – Nagle przypomniałem sobie, co baron K’ang mówił o mających nastąpić wydarzeniach.

Fan Cz’y przyłożył palec do warg. Dałem dziewczętom znak, żeby się oddaliły. Kiedy zostaliśmy sami, Fan Cz’y oświadczył, że baron K’ang zaplanował wraz z baronami z C’i śmierć księcia. To tłumaczyło, dlaczego mu tak zależało, żebym wybadał nie tylko, co Konfucjusz mógłby czy chciałby zrobić, lecz, co ważniejsze, w jakiej mierze wpłynie na Żan C’iu i Fan Cz’y gniew Konfucjusza; nie trudno było przewidzieć, że starzec przejmie się zamordowaniem księcia – swego osobistego przyjaciela. Nie bez racji baron K’ang stale bał się zdrady. Na pewno miał po temu wszelkie powody. Za jego życia sługa rodziny Ci sięgnął po stanowisko dyktatora Lu, zbuntował się strażnik jego własnego zamku i na jego kraj najechał książę sąsiedniego C’i. Któż mógł go winić za to, że jest tak podejrzliwy?

– Próbowałem go uspokoić, ale baron chyba nie traktuje mnie zbyt poważnie.

– Nie wiadomo. Jesteś tu obcy.

– Jak myślisz, kiedy wreszcie znajdę się wśród swoich? Wprawdzie spędzałem przyjemnie dni w tym uroczym, choć może niebezpiecznym kraju, lecz często ciążyła mi samotność. Żywo jeszcze pamiętam poczucie obcości, jakie ogarnęło mnie pewnego jesiennego ranka. Pierwsza z moich dziewcząt chciała, żebym wcześnie poszedł na targ i obejrzał parę drogich bażantów. Pamiętam, jak zimno było o świcie. Pamiętam, że nocna mgła unosiła się jeszcze w powietrzu. Pamiętam, że sam targ był – jest – nieustanną przyjemnością. W ciągu nocy wozy i wózki zjeżdżają do miasta z produktami. Potem sprzedawcy prześlicznie układają warzywa i korzenie jadalne, nie według cen, lecz według barw, rozmiarów i urody. W okrągłych baliach pływają żywe ryby, morskie i słodkowodne, a także ośmiornice, krewetki i kraby. Nie brak też egzotycznych i kosztownych przysmaków, jak łapy niedźwiedzie, galaretowate gniazda ptasie, płetwy rekinów, pawie wątróbki, jajka zakopane w czasach Żółtego Cesarza.

Właśnie gdy słońce wstaje nad rynkiem i wypala mgły, handel najbardziej się ożywia. Zachwycający to widok i przeważnie cieszyłem się, że stanowię jego cząstkę. Lecz owego szczególnego ranka, gdy stałem przed rzędem wiklinowych klatek z bażantami o brunatnych piórach, przytłoczyła mnie nagle samotność. Nigdy nie czułem się tak bardzo poza realnym światem. Oto stałem tu, otoczony ludźmi obcej rasy, których język ledwie rozumiałem i których kultura tak odbiega od wszystkiego, co kiedykolwiek znałem. Jeśli naprawdę istnieje to, co Arjowie nazywają Przybytkiem Przodków, a Grecy Hadesem, pewien jestem, że człowiek czułby się w tej otchłani tak, jak ja się czułem patrząc na bażanty pełnymi łez oczami. Przypomniał mi się ów ustęp z Homera, gdy duch Achillesa opłakuje dawne swoje życie na ziemi i słońce, których nigdy już nie zobaczy. W owym momencie wolałbym być raczej pasterzem na wzgórzach za Suzą niż Synem Nieba. Chwile słabości, choć rzadkie, były niemniej bolesne, kiedy się zdarzały. Wciąż jeszcze śni mi się czasem, że stoję na placu targowym w ciżbie żółtych ludzi. Gdy zrywam się do ucieczki, klatki z bażantami zastępują mi drogę.

Fan Cz’y starał się mnie pocieszyć.

– Pojedziemy razem. Wkrótce. Baronowi podoba się ten pomysł. Nic dziwnego. Ostatecznie, odkryłem drogę, która, jak sądzę, musi być pierwotnym szlakiem jedwabnym do Indii. Moglibyśmy wyruszyć jutro, gdyby nie…

– Brak pieniędzy? Fan Cz’y skinął głową.

– Jest gorzej, niż myślisz. Skarbiec Ci zieje niemal pustką. Skarbiec księcia zawsze ział pustką.

– A rody Meng i Szu?

– Też ucierpiały. Zbiory ostatniego lata były marne. Wojna okazała się katastrofalnie kosztowna i nie zyskaliśmy nic prócz Lang, najuboższego miasta w C’i.

– Mówiłeś mi, że nie ma tu bankierów, ale przecież muszą być bogaci kupcy, gotowi pożyczyć pieniądze państwu.

– Nie. Nasi bogacze udają biedaków. W rezultacie nikt nikomu nie pożycza pieniędzy, ponieważ… no cóż, życie jest tu tak kruche.

Nie bardziej niż gdzie indziej, pomyślałem. Ale to prawda, że długie okresy względnego spokoju i stabilizacji w Babilonii, a nawet w państwie Magadha umożliwiły skomplikowane operacje bankowe. Królestwo Środka jest za bardzo rozbite, by można w nim było wprowadzić precyzyjny system kredytów i pożyczek.

– Jutro – Fan Cz’y miał nieszczęśliwy wyraz twarzy, choć stała przed nim potrawa czterech pór roku, której przygotowanie zajęło dziewczętom cztery dni, a którą każdy lubiłby kontemplować i smakować przez dalsze cztery dni – baron K’ang zarządzi nowe podatki. Mają obciążyć wszystkich. Bez wyjątku. To jedyny sposób wyduszenia pieniędzy od bogaczy.

– I zrujnowania pozostałych. – Zaniepokoiłem się. Podatek wojenny ściągnięto przed paroma miesiącami ku niezadowoleniu całej ludności. Konfucjusz ostrzegał wówczas władze, że podatki są zbyt wysokie. „Co gorsza – twierdził – biorąc tak dużo dla państwa zmniejszacie możliwość wytwarzania dalszych bogactw. Nawet leśny rozbójnik nie zagarnia więcej niż dwie trzecie ładunku karawany kupca. W końcu w interesie rozbójnika leży, by kupcowi dobrze się wiodło, gdyż wtedy i w przyszłości będzie miał co ukraść.” Spytałem Fan Cz’y, czy radzono się Konfucjusza.

– Nie, baron K’ang nie życzy sobie jeszcze jednego wykładu. Żan C’iu ma rozlepić obwieszczenie na murach Długiego Skarbca. On i jego łucznicy będą chodzić od domu do domu i zbierać, co się da.

– Mam nadzieję, że baron wie, co robi.

– Wie, co musi zrobić. – Fan Cz’y wcale nie był szczęśliwy. Niezależnie od zamieszek, które mogły wywołać nowe podatki, cały rząd bał się reakcji Konfucjusza. Zawsze zdumiewa mnie lęk, jaki budził ów bezsilny starzec. Choć żaden władca nie chciał dać mu wymarzonego urzędu i żaden nie zważał na jego rady, czy to polityczne, czy religijne, każdy dygnitarz pragnął jego błogosławieństwa. Nadal nie pojmuję, jak jeden uczony bez władzy i majątku mógł zdobyć sobie taką pozycję. Najpewniej Niebo przyznało mu mandat, kiedy nikt nie patrzył.

W dniu wejścia w życie nowych podatków byłem w domu Konfucjusza. Kilkunastu uczniów otoczyło półkolem Mistrza, który siedział oparty plecami o drewniany filar podtrzymujący sufit środkowego pomieszczenia. Plecy zdawały się go boleć, gdyż przyciskał najpierw jedną łopatkę, a potem drugą do twardej powierzchni drewna. Nikt nie wspomniał o nowym wymiarze podatków. Poglądy Konfucjusza na ten temat były zbyt dobrze znane. Rozmawialiśmy natomiast, nie bez powodu, o pogrzebach i żałobie, o zmarłych i o tym, co im się od nas należy. Cy-lu siedział po lewej stronie Mistrza, Jen Huej po prawej. W innej części domu umierał syn Konfucjusza. Śmierć unosiła się w powietrzu.

– Oczywiście – rzekł Konfucjusz – w sprawach żałoby trzeba być bardzo skrupulatnym, tyle przynajmniej jesteśmy winni pamięci zmarłego. Obstawałem nawet przy starej zasadzie, że człowiek, któremu przyszło jakiegoś dnia czyjąś śmierć opłakiwać, wówczas przez dzień cały od śpiewu się powstrzymywał. *

Chociaż wszyscy zgadzali się, że należy z największą skrupulatnością przestrzegać obrzędów pogrzebowych – na przykład nie wolno składać ofiary zmarłemu, jeśli się jadło czosnek lub piło wino – nie obyło się bez różnicy zdań w kwestii, jak długo obowiązuje żałoba po rodzicach, a jak długo po dziecku, przyjacielu czy żonie. Młody uczeń powiedział:

– Jestem przekonany, że całkiem wystarczy rok żałoby po śmierci ojca; a Mistrz nalega na pełne trzy lata.

– Nie nalegam na nic. Po prostu stosuję się do zwyczajów. Wprawdzie Konfucjusz był łagodny jak zawsze, nie mogłem jednak nie zauważyć niespokojnych spojrzeń, jakimi obrzucał chorowitego Jen Hueja.

– Zwyczaj każe zawieszać wszelką działalność, kiedy się jest w żałobie po ojcu.

– Owszem, tak każe zwyczaj – odrzekł Konfucjusz.

– Ależ, Mistrzu. Gdy szlachetny przez trzy lata obrzędów nie dokonuje, obrzędy giną. Gdy przez trzy lata muzyki wykonywać nie będzie, muzyka upadnie. Wszak w ciągu roku ziarno się zużywa, a nowe wyrasta. Wszak co roku nowy rozpalamy ogień. Roczna żałoba byłaby wystarczająca. *

Konfucjusz przeniósł spojrzenie z Jen Hueja na młodego ucznia.

– Czy byłbyś spokojny, gdybyś po rocznej tylko żałobie spożywał dobrze ugotowany ryż i nosił ozdobne szaty z jedwabiu? *

– Owszem, Mistrzu, byłbym spokojny. *

– Jeśli byłbyś spokojny, to czyń tak. Jednak szlachetny – cichy głos podniósł się nieco – jeśli nawet w czasie żałoby je przysmaki, nie czuje ich smaku. Jeśli zdarzy mu się usłyszeć muzykę, nie wyzwala ona w nim radości. Nie odczuwa on również w tym czasie wygody swego domostwa. Dlatego unika on spożywania smacznych potraw, słuchania muzyki i zażywania wygód. Jeśli ty mimo wszystko byłbyś spokojny, czyń jak chcesz. *

– Wiedziałem, że mnie zrozumiesz, Mistrzu. – Uczeń pożegnał się i odszedł z wyraźną ulgą.

Kiedy młodzieniec wyszedł, Konfucjusz potrząsnął głową.

– Jakie to niehumanitarne! Ojciec tego młodego człowieka umarł dopiero rok temu i on już pragnie zrzucić żałobę. Przecież dopiero gdy dziecko ma trzy lata życia, zdolne jest opuścić troskliwe ramiona rodziców. Przecież sam również przez trzy lata cieszył się miłością swego ojca i matki. *

Konfucjusz zachęcał mnie do zadawania pytań, ale rzadko robiłem to przy innych ludziach, raczej kiedy byliśmy sami. Odkryłem też, że najbardziej rozmowny jest z wędką w dłoni. Sam nawet stawiał wtedy pytania i słuchał uważnie odpowiedzi. Toteż wręcz zaskoczyło mnie, że zwracam się do Konfucjusza z pytaniem w obecności jego uczniów. Sądzę, że i ja uległem atmosferze ogólnego napięcia; syn Konfucjusza umierał, Jen Huej był chory, Mistrz wydawał się tak oburzony na nowe podatki, że zarysowała się wyraźna możliwość rozłamu w szeregach uczniów. Żeby rozładować sytuację, a także dowiedzieć się czegoś, spytałem:

– Wiem, że w pewnych okolicach Królestwa Środka kiedy umiera wielki pan, uśmierca się mężczyzn i kobiety. Powiedz Mistrzu, czy jest to godziwe w oczach Nieba?

Nagle wszystkie spojrzenia skierowały się w moją stronę. Ponieważ nie ma na świecie społeczeństwa, które nie kontynuowałoby starych obyczajów nader kłopotliwych dla rozsądniejszych współczesnych, moje pytanie było stanowczo niewłaściwe.

Konfucjusz potrząsnął głową, jakby chciał gestem potępić praktyki, które czuł się w obowiązku wyjaśnić, jeśli nie usprawiedliwić.

– Od czasów Żółtego Cesarza panował zwyczaj, że wielcy ludzie po śmierci zabierali ze sobą swych wiernych niewolników. Na zachodzie zwyczaj ten nadal trwa, czego byłeś świadkiem w C’in. My tu na wschodzie mniej dbamy o tradycje. Przyczynił się do tego książę Czou, którego wypowiedzi na ten temat stawiają całą sprawę w nieco odmiennym świetle.

Ilekroć Konfucjusz wymieniał imię księcia Czou, należało spodziewać się, że zaraz spróbuje obalić utarty zwyczaj, powołując się na legendarnego założyciela Lu, którego słowa zdawały się nigdy nie odbiegać od poglądów Mistrza.

– Skoro nasi władcy lubią, żeby obsługiwano ich w grobach tak samo jak w pałacach, pragnienie godziwe i całkowicie zgodne z tradycją, weszło w zwyczaj zabijanie przydatnych mężczyzn i kobiet, koni i psów. Jest to słuszne do pewnego stopnia, co książę Czou naświetlił tak pięknie, jak piękne było wszystko, co robił. Zwrócił uwagę na fakt, że zwłoki ludzkie szybko się psują, ciała szybko obracają się w proch. Najpiękniejsza konkubina świata utraci swe kształty i obróci się w zwykłą glinę. Książę Czou powiedział: „Gdy owe zabite kobiety i zabici mężczyźni obracają się w glinę, tracą swoje pierwotne kształty i pierwotną przydatność. Nietrwałe ciała zastąpmy więc prawdziwymi wizerunkami z gliny tak wypalonej, że trwać będzie wiecznie. W obu wypadkach wielki pan otoczony jest postaciami z gliny. Lecz jeśli są to wizerunki ulepione z gliny, która zachowuje swój kształt, jego duch będzie mógł przez wieczność całą spoglądać na wiernych niewolników.”

Uczniowie byli zadowoleni. Nieważne, czy książę Czou kiedykolwiek coś podobnego powiedział. Konfucjusz przypisał mu te słowa, i to wystarczyło. Oczywiście, każdy inteligentny Chińczyk jest zdania, że ofiary z ludzi na szeroką skalę są bezcelowym marnotrawstwem potępionym według Konfucjusza przez dynastię Czou.

– Naturalnie – zauważył Cy-lu – mieszkańcy C’in nie szanują ludzkiego życia.

– To prawda – potwierdziłem. – Kiedy spytałem dyktatora C’in, dlaczego czuje się zobowiązany tylu ludzi skazywać na śmierć za błahe przestępstwa, odpowiedział: „Jeśli należycie myjesz głowę, zawsze stracisz kilka włosów. Jeśli wcale nie będziesz mył głowy, stracisz wszystkie włosy.”

Uzmysłowiłem sobie ku swojemu zdziwieniu, że większość obecnych zgadza się z Huanem. Ale też mieszkańcy Królestwa Środka skłonni są pochwalać karę śmierci za wykroczenia, jakie my ukaralibyśmy zwykłym okaleczeniem lub nawet tylko chłostą.

Kwestia żałoby, pogrzebów, powinności wobec zmarłych fascynuje Chińczyków bardziej jeszcze niż nas. Nie zdawałem sobie w pełni sprawy, dlaczego tak jest, dopóki Cy-lu nagle nie spytał Mistrza:

– Czy zmarli wiedzą, że modlimy się za nich?

Wiedziałem – któż nie wiedział? – że Konfucjusz nie znosi pytań, na które nie ma odpowiedzi.

– Nie uważasz, że całkiem wystarczy, jeśli m y wiemy, co robimy oddając im cześć?

– Nie. – Jako najstarszy i najbardziej żarliwy uczeń Konfucjusza Cy-lu bynajmniej nie lękał się sprzeciwić Mistrzowi. – Skoro dusze i duchy nie istnieją, nie widzę, dlaczego mielibyśmy zadawać sobie trud, żeby przejednać je lub im służyć.

– Lecz jeżeli istnieją? – Konfucjusz się uśmiechnął. – Co wtedy?

– Musielibyśmy je czcić oczywiście, ale…

– Skoro nie możemy wiedzieć na pewno, czy nie lepiej postępować tak jak nasi przodkowie?

– Być może. Koszta pogrzebu mogą jednak zrujnować rodzinę. – Cy-lu był uparty. – Musi być inny, rozsądniejszy sposób dogodzenia i duchom, i żywym.

– Przyjacielu, nie umiesz jeszcze ludziom służyć, jak możesz służyć duchom? * – Konfucjusz spojrzał, bezwiednie chyba, na Jen Hueja, który patrzał na niego i uśmiechał się; każdy szczegół czaszki młodzieńca był już widoczny pod zwiotczałą skórą. – Poza tym świat, który się liczy, to nasz świat, świat ludzi żywych. Kochamy i szanujemy tych, którzy żyli przed nami, odprawiamy więc obrzędy przypominające, że stanowimy jedność z naszymi przodkami. Prawdziwe znaczenie tych obrzędów nie jest łatwe do pojęcia, nawet dla mędrca. Dla prostych ludzi jest to wielka tajemnica. Traktują ten ceremoniał jako nabożeństwo odprawiane, żeby przebłagać groźne duchy, a przecież nie o to chodzi. Niebo jest daleko. Człowiek jest blisko. Czcimy umarłych dla dobra żywych.

Zawsze zachwycały mnie uniki Konfucjusza, kiedy mówiło się o Niebie. Chciałem zadać mu dalsze pytania, lecz przerwało nam przybycie Żan C’iu i Fan Cz’y. Obaj przykucnęli w głębi pokoju, jak chłopcy spóźnieni na lekcję w szkole.

Konfucjusz przez długą chwilę spoglądał na Żan C’iu. Potem spytał:

– Co cię tak długo zatrzymało?

– Sprawy państwowe, Mistrzu. – Żan C’iu mówił cicho. Konfucjusz potrząsnął głową.

– Gdyby o sprawy państwowe chodziło i ja uczestniczyłbym w naradzie, choć obecnie urzędu nie pełnię, * wiedziałbym więc o tym. – Zapadło kłopotliwe milczenie. Po czym Konfucjusz się odezwał:

– Pochwalacie nowe podatki?

– Dziś rano rozlepiłem obwieszczenia o podatkach na murze Długiego Skarbca z rozkazu barona K’anga.

– O tym wszyscy wiedzą. – Raz przynajmniej nie było widać koniuszków dwóch przednich zębów; starzec tak ściągnął swe królicze usta, że upodobnił się niemal do szatańskiego demona piorunów. – Nie pytałem, czy rozlepiłeś nowe zarządzenia; pytałem, czy je pochwalasz.

Żan C’iu wydawał się smutny i zdenerwowany.

– Jako ochmistrz rodziny Ci muszę być posłuszny kanclerzowi. Konfucjusz wybuchnąłby gniewem, gdyby tylko potrafił.

– We wszystkich sprawach?

– Mam obowiązki, Mistrzu. Zawsze głosiłeś zasadę, że każdy powinien służyć prawowitemu panu.

– Nawet jeśli żąda, żebyś popełnił świętokradztwo? Żan C’iu wydawał się zdziwiony.

– Świętokradztwo, Mistrzu?

– Tak, świętokradztwo. Ostatniej wiosny baron K’ang udał się na górę Taj. Duchowi góry złożył w ofierze kawał nefrytu. Ponieważ wolno to uczynić tylko monarsze, baron popełnił świętokradztwo. Czy asystowałeś mu podczas obrzędów na górze Taj?

– Tak, Mistrzu.

– Więc także popełniłeś świętokradztwo. – Konfucjusz gwałtownie złożył swój oficjalny wachlarz. – Przystąpiłeś już do ściągania nowych podatków?

Żan C’iu skinął głową ze wzrokiem utkwionym w podłogę.

– To, co robisz jest niesprawiedliwe. Podatki są zbyt wysokie. Ludzie będą cierpieć. Powinieneś był postarać się odwieść barona od jego zamiaru. Powinieneś był uprzedzić go o konsekwencjach jego postępowania.

– Ostrzegłem go, że podatki mogą… że wzbudzą niezadowolenie.

– Kiedy władca nie chce postępować sprawiedliwie wobec swojego ludu, jego sługa powinien zrzec się urzędu. Twój obowiązek był jasny. Należało zrezygnować ze stanowiska ochmistrza rodziny Ci.

W pokoju rozległ się jakby syk. Obecni jednocześnie wciągnęli oddech. Uczestniczyłem w niebywałym wydarzeniu. Konfucjusz potępił ucznia, i to ucznia, który na dodatek był jednym z najpotężniejszych ludzi w państwie. Żan C’iu wstał. Skłonił się nisko Mistrzowi i wyszedł. Fan Cz’y został. Uśmiechając się łagodnie Konfucjusz przeszedł do innych spraw.

Przez pewien czas księstwo Lu znajdowało się na krawędzi rewolty. Przypomniało mi to reakcję Egiptu na podatki wojenne Dariusza. Istnieje zawsze punkt, poza którym nie można liczyć na posłuszeństwo ludu; władca musi wtedy albo ujarzmić cały naród, albo znaleźć inteligentny sposób wycofania się ze swego stanowiska.

Wokół Konfucjusza skupili się teraz ci rycerze, przeciwnicy rodziny Ci, którzy służyli księciu, a także rodom Szu i Meng. Chociaż baronowie byli przeciwni podatkom, nie śmieli stawić czoła kanclerzowi. Jak książę Aj robili zagadkowe uwagi. Jak książę Aj niczego nie przedsięwzięli. Wojsko rodu Ci było nie tylko potężne, lecz też lojalne wobec dyktatora. Zresztą w przeddzień ogłoszenia nowych podatków baron K’ang podwyższył żołd każdemu ze swoich łuczników. W trudnych czasach lojalność jest kosztowna.

W tym pełnym napięcia okresie całe dni spędzałem w odlewni. Ponieważ baron K’ang mnie nie wzywał, nie bywałem na dworze rodziny Ci. Rzecz jasna, nie odwiedzałem Konfucjusza. Unikałem także dworu książęcego, który zawsze stanowił ośrodek opozycji. Właściwie nie widywałem nikogo, prócz Fan Cz’y, który do mnie zachodził. Był jedynym ogniwem łączącym mnie z niebezpiecznym światem dworskim.

Fan Cz’y lubił wpadać do odlewni i przyglądać się wytapiaczom żelaza. Zachwycał go sam proces wytapiania. Mnie zachwycali chińscy odlewnicy. Nigdy nie zetknąłem się z ludźmi tak pojętnymi i tak szybko potrafiącymi opanować nowe dla siebie techniki. Chociaż oficjalnie odpowiadałem za produkcję żelaza w księstwie, po upływie pierwszych paru miesięcy miałem bardzo mało roboty. Robotnicy umieli teraz dokładnie to samo co odlewnicy w Persji; stałem się już zbyteczny.

W tydzień po ogłoszeniu podatków odwiedził mnie Fan Cz’y. Przekazałem robotę memu głównemu pomocnikowi i wprost z żaru i oślepiającego blasku, jaki bije od roztopionego metalu, wyszedłem w zamglony, skąpany w fioletowym świetle wieczór znaczony opadającymi z wolna wielkimi płatkami śniegu. W drodze do domu usłyszałem ostatnie nowiny. Najwidoczniej baron K’ang całkowicie panował nad sytuacją. Ściągano podatki i państwu w zasadzie nie zagrażały wewnętrzne rozruchy.

– Ale Mistrz odmówił spotkania z Żan C’iu. I z baronem K’angiem.

Szliśmy ulicą garncarzy z plemienia Szang. Szangowie to ciemnowłosi mieszkańcy tego kraju sprzed epoki Czou podbici przez plemiona z północy. Zanim Czou przywędrowali do Królestwa Środka, Szangowie byli kapłanami i administratorami, uczyli pisać i czytać. Teraz nie mają żadnej władzy. Zajmują się wyrobem garnków. Ostatnio jednak wielu szlachetnych Konfucjusza pochodzi ze starej rasy Szangów. Powoli ciemni ludzie odzyskują znaczenie, tak jak chyba wszędzie na świecie. Zoroaster, Budda, Mahawira, nawet Pitagoras wskrzeszają dawne religie przedaryjskiego świata i stopniowo koń-bóg wszędzie umiera.

– Czy Konfucjusz nie naraża się prowokując barona K’anga? Stanęliśmy przed kramem z garnkami. W każdym sklepie, którego właścicielem jest Szang, wisi pojedyncza latarnia, a w jej świetle czerwień, złoto i błękit polewy przypominają mieniące się węgle paleniska; wśród nich Fan Cz’y wyglądał jak tęcza, co stała się ciałem. Uśmiechnął się.

– To „Czou na wschodzie”. Tak w każdym razie utrzymujemy. Nasz boski mędrzec jest bezpieczny niezależnie od tego, co mówi.

– Twierdzi, że nie jest boskim mędrcem.

– Skromność najlepiej świadczy o jego boskości. Lecz bywa okrutny. Żan C’iu cierpi.

– Mógłby położyć kres swoim cierpieniom, gdyby zrzekł się stanowiska ochmistrza.

– Nigdy tego nie zrobi.

– Więc woli cierpieć?

– Woli być potężny niż dobry. To dość powszechne zjawisko. Wolałby oczywiście być zarówno dobry, jak potężny, a to już nie jest takie powszechne. On uważa, że to możliwe. Mistrz jest innego zdania.

Fan Cz’y kupił pieczone kasztany. Obierając je parzyliśmy sobie palce; jedząc parzyliśmy usta. Przez cały czas miękkie, lepkie płatki śniegu padały jak lodowate zimne pióra z posępnego, srebrnego nieba na posępną, srebrną ziemię.

– Musisz z nim porozmawiać. – Fan Cz’y mówił z ustami pełnymi kasztanów.

– Z Żan C’iu?

– Z Konfucjuszem. Nie jesteś zaangażowany, stoisz na uboczu. Ciebie usłucha.

– Wątpię. Zresztą cóż mógłbym mu powiedzieć?

– Prawdę. Że państwo cierpi, bo nie ma harmonii między jego władcą a boskim mędrcem. Gdyby Konfucjusz zechciał przyjąć Żan C’iu…

Przyrzekłem, że zrobię, co w mojej mocy. I znowu spytałem o mój powrót do domu.

Fan Cz’y nie był nastawiony optymistycznie.

– W tym roku nic się nie da zrobić. W skarbcu jest jeszcze deficyt. Ale wiem, że baron K’ang bardzo interesuje się drogą lądową do Indii.

– Twoim szlakiem jedwabnym?

– Tak, moim szlakiem jedwabnym. Taka wyprawa byłaby jednak ogromnym przedsięwzięciem.

– Starzeję się, Fan Cz’y. – Jeszcze dzisiaj uczucie bezgranicznej samotności kojarzy mi się z padającym śniegiem i żarem kasztanów.

– Załatw spotkanie barona K’anga z Konfucjuszem. Jeśli ci się uda, otrzymasz, co zechcesz. – Nie wierzyłem mu co prawda, ale obiecałem, że się postaram.

Nazajutrz przypadał ostatni dzień starego roku, poszedłem więc do świątyni przodków Konfucjusza. Nie mogłem wybrać gorszego momentu. Przede wszystkim trafiłem na sam środek obrzędu wypędzania. Jest to niewątpliwie najhałaśliwszy ceremoniał na świecie. Wszyscy biegają jak szaleni, dmą w rogi, biją w bębny, potrząsają grzechotkami. Panuje przekonanie, że tylko czyniąc możliwie najwięcej hałasu uda się wypędzić złe duchy starego roku i zrobić miejsce dla dobrych duchów nowego roku. Podczas obrzędu wypędzania Konfucjusz miał w zwyczaju wkładać dworską szatę i stawać na szczycie wschodnich stopni do świątyni. Gdy ogłuszający hałas osiągnie największe nasilenie, przemówi uspokajająco do duchów przodków. Powie im, że nie powinny bać się tego straszliwego zgiełku ani mu się dziwić. Będzie je błagał, by pozostały tam, gdzie są.

Lecz ku memu zdumieniu Konfucjusz nie zajął swego zwykłego miejsca na stopniach. Czyżby był chory? Pospieszyłem do jego domu. To znaczy usiłowałem się spieszyć; co krok zatrzymywały mnie błazeństwa egzorcystów i ich urzędowych szaleńców.

Egzorcysta chodzi od domu do domu i wygania za określoną kwotę złe duchy. Towarzyszą mu czterej bardzo hałaśliwi mężczyźni, właśnie ci szaleńcy. Nieważne, czy ci osobnicy są naprawdę obłąkani. Na pewno zachowują się w sposób najbardziej groteskowy, jaki można sobie wyobrazić. Wszyscy mają skórę niedźwiedzią narzuconą na głowę i ramiona i każdy trzyma kopię i tarczę. Znalazłszy się we wnętrzu domu, szaleńcy wprawiają służbę w stan ekstazy, która wyraża się w rozdzierających uszy wrzaskach; tymczasem egzorcysta miota się po domu, wymyślając głośno złym duchom zamieszkującym piwnice, poddasza, tylne pomieszczenia.

Pobielaną fasadę domu Konfucjusza wysmarowano szafranowożółtą farbą. Nie zdołałem się dowiedzieć, co oznacza ta mazanina. Drzwi frontowe stały otworem, wszedłem więc do środka. Spodziewałem się, że ujrzę coś w rodzaju obrzędu religijnego. Ale w pomieszczeniu frontowym panował ziąb jak w grobie i nie było tu ani kapłanów, ani nawet uczniów.

Kiedy szedłem przez frontową salę, z głębi domu doszły mnie zawodzenia. Uznałem, że jest tam egzorcysta, i przystanąłem usiłując przypomnieć sobie właściwe przepisy etykiety. Czy wolno wchodzić do cudzego domu podczas ceremonii wypędzania złych duchów?

Objaśnił mnie uczeń, który cichutko wśliznął się w ślad za mną do sali.

– Umarł syn – szepnął – musimy złożyć ojcu wyrazy ubolewania. – Zaprowadził mnie do prywatnych pokoi.

Odziany w żałobę Konfucjusz siedział na zwykłej macie plecami oparty o drewniany filar. Pokój był w połowie wypełniony uczniami. Wszyscy wydawali się nie tylko smutni, lecz i wstrząśnięci.

Pozdrowiłem Mistrza, który odpowiedział ze zwykłą mu uprzejmością. Obaj wykonaliśmy gesty właściwe w tej najsmutniejszej z okoliczności. Ukląkłem koło Cy-lu, który rzekł półgłosem:

– Nie można go pocieszyć.

– Wszak nic tak nie zasmuca jak utrata najstarszego syna – wygłosiłem tradycyjną odpowiedź.

– Stracił więcej – rzekł Cy-lu.

Początkowo nie rozumiałem, co ma na myśli. Utarło się przekonanie, że najgorszym nieszczęściem, jakie może przydarzyć się człowiekowi, jest utrata najstarszego syna. Przyłączyłem się do śpiewów, powtarzałem modlitwy, wydawałem kojące odgłosy. Konfucjusz jednak teraz już nie zawodził, lecz szczerze płakał. W końcu Cy-lu zwrócił się do niego stanowczym, choć pełnym szacunku tonem:

– Panie, bolejesz nad miarę. *

Konfucjusz przestał szlochać; łzy połyskiwały mu na policzkach jak ślady ślimaka.

– Czy to ból nadmierny? * – powtórzył. Po czym, zanim Cy-lu zdążył odpowiedzieć, znowu zalał się łzami. Jednocześnie oświadczył zaskakująco silnym głosem: – Któż bardziej niż ten właśnie człowiek zasłużył na okazywanie po nim bólu? *

Uświadomiłem sobie, że Konfucjusz nie wierzy w życie pozagrobowe. Cokolwiek mówił zgodnie z rytuałem o Niebie jako o miejscu pobytu przodków, sam nie wierzył, że takie miejsce istnieje. Niemniej byłem raczej zdziwiony, że do takiej rozpaczy doprowadziła go śmierć syna, który bardzo mało dla niego znaczył. Prawdę mówiąc, często bywał dla ojca źródłem zakłopotania. Niejednokrotnie zarzucano mu, że bierze od uczniów Konfucjusza pieniądze i zachowuje je dla siebie. A co najgorsze, był głupi.

Nagle odezwał się stary człowiek, którego dotychczas tu nigdy nie widziałem.

– Mistrzu, poświęć swój powóz na koszty wierzchniej trumny dla mojego syna.

Byłem coraz bardziej zaintrygowany. Kim jest ten starzec? I kim jego zmarły syn? Konfucjusz nagle przestał szlochać. Zwrócił się do starca:

– Nie, przyjacielu, nie dam ci powozu. Czujesz się osierocony, co jest naturalne. I ja czuję się osierocony. Podwójnie, straciłem bowiem własnego syna, a także twojego syna, najlepszego i najmądrzejszego ze wszystkich młodych ludzi.

Dopiero wówczas zrozumiałem, że umarł również Jen Huej. Dwukrotnie w krótkim odstępie czasu ugodził Mistrza cios z… Nieba. Ojciec Jen Hueja zaczął w przykry sposób zawodzić.

– Czy nie jest więc szczególnie ważne, by młodzieńcowi tak olśniewająco utalentowanemu zapewnić wszelkie możliwe honory? Czyż nie był najmądrzejszym uczniem najmądrzejszego człowieka?

Konfucjusz zamrugał oczami; smutek ustąpił miejsca rozdrażnieniu. Wbrew rozpowszechnionemu mniemaniu starzy ludzie zawsze są skłonni szybciej niż młodzi przechodzić z jednego nastroju w drugi.

– Twój syn był jak pęd, który wystrzeli, lecz nie wyda kwiatu i bywa, że zakwitnie, ale nie zdąży zawiązać owocu. * – Konfucjusz przerwał, odetchnął głęboko, po czym odezwał się bez widocznego wzruszenia: – Gdy mój syn Li rozstał się z życiem, miał trumnę wewnętrzną, ale także nie miał wierzchniej. Nie mogę chodzić pieszo dla zapewnienia twojemu synowi wierzchniej trumny, skoro bowiem moje miejsce jest tuż za dygnitarzami nie godzi mi się pieszo kroczyć. *

Ojciec Jen Hueja był wyraźnie niezadowolony, nie ośmielał się jednak naciskać. Ale ośmielił się Cy-lu.

– Mistrzu, musimy przecież pochować Jen Hueja jak najuroczyściej. Możemy znaleźć drewno na trumnę nie pozbawiając cię powozu. Na pewno trzeba go należycie uczcić. Jesteśmy to winni Niebu. Jesteśmy to winni przodkom. Jesteśmy to winni tobie, któryś go uczył.

Zapadło długie milczenie. Wreszcie Konfucjusz pochylił głowę i szepnął jakby do siebie:

– Niebo ukradło mi to, co było moje.

Jeszcze nie przebrzmiało bluźnierstwo, a już Niebo przemówiło. Do pokoju wpadł egzorcysta, a za nim czterej wyjący szaleńcy. Kiedy tańczyli i skakali, brzęcząc dzwonkami, bijąc w bębenki, wymyślając na cały głos złym duchom starego roku, Konfucjusz wymknął się ukradkiem, a ja pospieszyłem przez miasto do pałacu Ci.

Zastałem Fan Cz’y w tej części pałacu, której w moim kraju odpowiada druga izba kancelarii. Tu codziennie załatwiają sprawy państwowe jasnoskórzy rycerze Czou i ciemni potomkowie Szangów. Nie mam pojęcia, ilu wśród tych urzędników było zwolenników Konfucjusza. Przypuszczam, że większość.

Fan Cz’y słyszał już o śmierci syna i ucznia Konfucjusza.

– Bardzo to smutne, naprawdę. Jen Huej był wybitnym człowiekiem. Będzie go nam wszystkim brak.

– A syna?

Fan Cz’y zrobił wymijający gest.

– Dobrze choć, że to wielkie nieszczęście daje nam chwilę wytchnienia.

Przyłączył się do nas Żan C’iu. Wydawał się bardzo zmęczony, lecz powitał mnie z respektem należnym gościowi honorowemu. Do niego także dotarły już nowiny.

– Chciałbym do niego pójść. Wiem, jak cierpi. Co mówił? Powtórzyłem to, co Konfucjusz powiedział o Niebie. Żan C’iu pokiwał głową.

– Nie było to właściwe, co sam pierwszy przyzna, kiedy minie rozpacz.

– Dawniej – rzekł Fan Cz’y – nigdy by nic takiego nie powiedział, choćby Niebo najboleśniej go doświadczyło. – Obaj, i Żan C’iu, i Fan Cz’y, bardziej byli wstrząśnięci zaskakującym uchybieniem Konfucjusza niż śmiercią niezrównanego Jen Hueja.

– Weźmiesz udział w pogrzebie? – zapytałem Żan C’iu.

– Oczywiście. Będzie to wielkie widowisko. Ojciec się o to postarał.

Zdziwiłem się.

– Przecież Mistrz oświadczył, że pogrzeb Jen Hueja ma być równie skromny jak pogrzeb jego syna.

– Zawiedzie się – stwierdził kategorycznie Żan C’iu. – Widziałem już plany. Ojciec pokazał mi je dziś rano. Gościu honorowy – wskazującym palcem dotknął lekko mego przedramienia w dowód zaufania – jak wiesz, nie jestem dobrze widziany w domu Mistrza. Mimo to bezwzględnie muszę spotkać się z nim możliwie najszybciej.

– Będzie co najmniej trzy miesiące w żałobie – rzekł Fan Cz’y – i nikomu nie uda się rozmawiać z nim o… innych sprawach.

– Musimy znaleźć na to sposób. – Znowu wskazujący palec lekko jak motyl musnął moje ramię. – Jesteś barbarzyńcą. I kapłanem. Interesujesz go. A przede wszystkim nigdy nie wzbudziłeś jego gniewu ani niechęci. Jeśli chcesz wyświadczyć nam przysługę… mam na myśli kraj, nie tylko ród, któremu służę, postaraj się doprowadzić do spotkania mistrza z baronem.

– Przecież baron może po prostu po niego posłać. Konfucjusz jako pierwszy rycerz będzie musiał się stawić.

– Nie można po niego posłać, ponieważ jest boskim mędrcem.

– Sam odżegnuje się… – zacząłem.

– W Królestwie Środka jest boskim mędrcem. A jego gwałtowne protesty dowodzą tylko, że naprawdę jest tym, za kogo go uważamy. Baron K’ang potrzebuje Konfucjusza. – Żan C’iu spojrzał mi w oczy. Świadczy to często, że rozmówca kłamie. Lecz ochmistrz nie miał powodu, żeby mnie okłamywać. – Mamy bardzo dużo kłopotów.

– Podatki?

Żan C’iu skinął głową.

– Są za wysokie. Ale bez nich nie opłacimy wojska. A bez wojska… – Żan C’iu popatrzył na Fan Cz’y, który opowiedział mi o nowym niebezpieczeństwie zagrażającym państwu.

– W pobliżu zamku Pi znajduje się coś w rodzaju świętego miejsca, Czuanjou. Sam książę Tan nadał mu autonomię. Chociaż leży ono w granicach Lu, zawsze było niezawisłe. Forteca w Czuanjou jest prawie tak potężna jak zamek Pi.

Zaczęło mi coś świtać w głowie.

– I były strażnik Pi…

– … podburzał Czuanjou. – Urzekająco wesoła twarz Fan Cz’y dziwnie kontrastowała z napięciem w jego głosie. – Następny bunt jest tylko kwestią czasu.

– Baron K’ang wolałby zrównać fortecę z ziemią. – Żan C’iu bawił się ozdobami na swoim pasie. – Powiedział: „Jeśli nie zrobimy tego teraz, będzie musiał zrobić to mój syn lub wnuk. Nie możemy pozwolić, żeby tak potężna twierdza pozostawała w rękach naszych wrogów. Konfucjusz naturalnie sprzeciwi się atakowi na to święte miejsce, tak jak na każde święte miejsce.” – Żan C’iu po raz drugi spojrzał mi prosto w twarz. Speszyło mnie to. Zwłaszcza, że jak wielu rycerzy Czou miał żółte, tygrysie oczy. – Jako ministrowie barona zgadzamy się z nim. Jako uczniowie Konfucjusza jesteśmy temu przeciwni.

– Czy naprawdę waszym zdaniem ktokolwiek mógłby przekonać Konfucjusza, by zrobił coś tak… niewłaściwego? – Rozumiałem, na czym polega ich dylemat, ale nie widziałem wyjścia z sytuacji.

– Musimy próbować. – Fan Cz’y uśmiechnął się. – Ty musisz spróbować. Powiedz mu, że powinien przyjąć barona K’anga. Powiedz mu, że otrzyma propozycję objęcia wysokiego urzędu. A jeśli się nie zgodzi przyjąć barona…

– Jeśli się nie zgodzi, baron K’ang zburzy zamek, zresztą i tak to zrobi. – Byłem rzeczowy.

– Tak – rzekł Żan C’iu. – Zresztą martwię się nie o zamek, ale o schyłek życia Konfucjusza. Przez wiele lat nasza działalność zmierzała do jednego celu: żeby oddać rządy boskiemu mędrcowi, który zaprowadzi ład.

– A dzisiaj usiłujesz mnie przekonać, że może dojść do władzy, tylko jeżeli pozwoli baronowi złamać prawo. – Mówiłem ostro.

Żan C’iu natychmiast przeszedł do ataku.

– Słusznie czy niesłusznie, baron sądzi, że Konfucjusz nawiązując kontakt ze zdradzieckim strażnikiem Pi zmierzał do obalenia rodziny Ci. Słusznie czy niesłusznie, baron sądzi, że Konfucjusz podżegał do ostatniej wojny. Słusznie czy niesłusznie, baron sądzi, że być może pewnego dnia Konfucjusz spróbuje wykorzystać swój autorytet w całym Królestwie Środka, by ogłosić się Synem Nieba.

– Jeśli cokolwiek z tego jest prawdą, wasz boski mędrzec jest zdrajcą. – Pamiętałem o zachowaniu na twarzy dworskiego uśmiechu.

– Tak. – Żan C’iu nie uśmiechnął się. – Na szczęście wygraliśmy wojnę i nasz dawny wróg, książę C’i, nie żyje.

Pojąłem teraz w pełni rozmiary spisku.

– Baron K’ang – miałem na końcu języka słowa „zamordował księcia”, lecz wolałem być ostrożny – zdołał dzięki temu ocalić państwo – zakończyłem sztywno.

Fan Cz’y przytaknął.

– Pozostaje więc tylko wyplenić buntowników w Czuanjou. Potem będziemy mogli spać spokojnie. Ponieważ buntownicy w Czuanjou są ostatnią ostoją wrogów barona, tylko ich twierdza stoi między nami a powszechnym pokojem.

– Ale najpierw Mistrz musi wyrazić zgodę na jej zburzenie. Żan C’iu potrząsnął głową.

– Czy się zgodzi, czy nie, mury Czuanjou zostaną zwalone. Lecz jeśliby szczerze na to przystał, spełniłyby się nadzieje dziesięciu tysięcy mądrych ludzi. Konfucjusz otrzyma propozycję objęcia rządów w państwie. Zawsze mówił: „O, gdybyż się znalazł władca, który by mi powierzył rządy! W ciągu dwunastu miesięcy doprowadziłbym kraj do godziwego stanu, a po trzech latach do stanu rozkwitu.” * Chcę, żeby miał te swoje trzy lata, nim będzie za późno. Wszyscy chcemy.

Nigdy nie potrafiłem zrozumieć Żan C’iu. Wierzę, że był szczerze oddany Mistrzowi; dowiódł zresztą swej lojalności, kiedy przed laty poszedł z Konfucjuszem na wygnanie. A przecież równie lojalny był wobec barona K’anga. Marzył o przerzuceniu pomostu między… no cóż, między Niebem a ziemią. I za pomoc w zbudowaniu owego pomostu miałem zostać odesłany do domu. Do takiego porozumienia doszliśmy w pałacu Ci owego posępnego wieczoru, kiedy Konfucjusz obwiniał Niebo o śmierć Jen Hueja.

Podczas gdy Fan Cz’y odprowadzał mnie do sieni pałacu Ci, powiedziałem mu, jak chłodno Konfucjusz odniósł się do ojca Jen Hueja. Dlaczego odmawiał swemu uczniowi wspaniałego pogrzebu? Czy Konfucjusz nie mógłby zerwać z utartym zwyczajem i pójść pieszo, zamiast jechać wozem?

– Obawiam się, że nie zdołałeś zrozumieć tego najmądrzejszego człowieka, jaki kiedykolwiek żył na świecie.

– Jakże mógłbym, skoro sam nie jestem wcale mądry? – Wyraziłem wątpliwość z typową chińską pokorą.

– Dla Konfucjusza ważne jest wyłącznie życie moralne. Znaczy to, że kiedy zachodzi konflikt między osobistym pragnieniem lub interesem a słusznym postępkiem, nie należy uwzględniać owych pragnień i interesów. Jako człowiek Konfucjusz chce uczcić Jen Hueja. Lecz jako rzecznik słusznego postępowania nie może odstąpić od głoszonych zasad.

– A więc skromny Jen Huej będzie miał skromny pogrzeb?

– Tak. Każdy człowiek ma pewne obowiązki wobec władcy, rodziców, przyjaciół, ludzkości. Czasem te obowiązki są przeciwstawne. Naturalnie, obowiązek wobec monarchy ma pierwszeństwo przed obowiązkiem wobec przyjaciela. Trafiają się oczywiście różne niejasności. Dla Konfucjusza naszym prawowitym władcą jest książę Aj. Dla nas baron K’ang. W pewnym sensie rację ma Konfucjusz. W innym sensie racja jest po naszej stronie. Ale on nie ustąpi i my nie możemy ustąpić. Bardzo to smutne…

– Kto ostatecznie określa, co jest słuszne? – Stałem przy bramie pałacu.

– Niebo, gościu honorowy.

– Co to jest Niebo, Fan Cz’y, zastępco ochmistrza? Mój przyjaciel uśmiechnął się.

– Niebo to właśnie to, co jest słuszne. – Roześmieliśmy się obaj.

Myślę, że konfucjaniści ściśle rzecz biorąc, są ateistami. Nie wierzą w życie pośmiertne ani w sąd ostateczny. Nie obchodzi ich, jak świat został stworzony ani w jakim celu. Postępują tak, jakby nie istniało nic poza życiem doczesnym i jakby ważne było tylko godziwie je przeżyć. Dla nich Niebo to po prostu słowo określające właściwe postępowanie. Ponieważ w prostym ludzie Niebo – pojęcie tak stare jak ród ludzki – budzi wszelakiego rodzaju irracjonalne uczucia, Konfucjusz z właściwą sobie mądrością właśnie pojęciem Nieba posłużył się, żeby swoim wskazaniom w sprawie wzajemnych stosunków ludzkich nadać magiczny autorytet. Chcąc też uzyskać wpływ na wykształconych potomków zarówno Czou jak Szangów, postarał się zostać najwybitniejszym uczonym w Królestwie Środka. W rezultacie nie ma starodawnego tekstu, którego nie potrafiłby wykorzystać. Choć żywiłem głęboką niechęć do ateizmu i choć często drażniły mnie krytyczne poglądy Konfucjusza, nigdy nie spotkałem człowieka z tak jasną koncepcją postępowania w sprawach publicznych i prywatnych. Nawet Demokryta zainteresowały jego wypowiedzi, na pewno nie całkiem dokładnie przeze mnie zapamiętane.

Jeśli ktoś chce odrzucić stwórcę wszechrzeczy, dobrze jest zastąpić go jasną definicją tego, co jest dobrem na skalę człowieka.

6

Starałem się usilnie doprowadzić do spotkania między urażonym mędrcem i zdenerwowanym dyktatorem. Z początku robiłem niewielkie postępy. Po pierwsze, Konfucjusz nosił jeszcze żałobę po synu i po Jen Hueju; po drugie, pogarszał się jego stan zdrowia. Nie zaprzestał mimo to nauczania. Zaczął też przemyśliwać o napisaniu historii księstwa Lu.

– Myślę, że warto by pokazać – powiedział mi – dlaczego od dziesięciu pokoleń książęta są bezsilni.

Spytałem, jakie widzi główne przyczyny upadku władzy książęcej i kariery dziedzicznych ministrów.

– Zaczęło się to, kiedy dawni książęta zlecili szlachcie pobór podatków. – Konfucjusz był zawsze konkretny w swoich analizach. – Z czasem arystokraci zaczęli zachowywać podatki dla siebie, a jak wie każdy, kto sprawuje nadzór nad skarbem, ten sprawuje nadzór nad państwem. Faktem jest, że żadna dynastia nie trwa dłużej niż dziesięć pokoleń. I jest też faktem, że gdy władza przechodzi do baronów – na twarzy starca pojawił się króliczy uśmieszek – rzadko potrafią utrzymać rządy dłużej niż przez pięć pokoleń. Odnoszę wrażenie, że rodziny Ci, Meng i Szu, sprawujące władzę od pięciu pokoleń, nie są już dziś tym, czym były.

Nie śmiałem naciskać na Konfucjusza. Usiłowałem natomiast zjednać Cy-lu argumentując, że tylko on jeden otwarcie mówi Mistrzowi, co myśli.

– Ostatecznie – oświadczył mi – gdybym go nie powstrzymał, przyłączyłby się do strażnika Pi. Naprawdę uwierzył obietnicom tego łajdaka, że przywróci „Czou na wschodzie”. Ostrzegłem Konfucjusza, że byłby głupcem, gdyby wdał się w konszachty ze strażnikiem. Jeśli doczekamy się „Czou na wschodzie”, to nastąpi to zgodnie z naturalnym porządkiem rzeczy; i dlatego Mistrz wyjaśnił wszem i wobec, że jest to nie tylko pożądane, lecz możliwe.

W tym czasie Cy-lu zgadzał się już ze mną, że nadeszła pora, aby Konfucjusz pojednał się z baronem K’angiem.

– Nie martw się – powiedział – ja to z nim załatwię.

Po długich rokowaniach Konfucjusz przyjął zaproszenie barona do tak zwanego szałasu leśnego. W pogodny letni dzień, pod eskortą kompanii łuczników Ci, wyjechaliśmy z miasta lekkim wozem zaprzężonym w cztery konie.

– Mam nadzieję – rzekł do mnie baron, kiedy czyniono ostatnie przygotowania – że nie obrazi się, jeśli przyjmę go w starym pawilonie myśliwskim mego ojca. Mogę się tylko modlić, by wiejska prostota tego domku przemówiła do jego poczucia proporcji. – Jajowata twarz barona nie przejawiała, jak zwykle, żadnych emocji, kiedy dodał: – Cyrusie Spitamo, dostojny gościu, wyświadczyłeś nam przysługę, której szybko nie zapomnimy.

Droga przez las była przyjemna. Ptaki wróciły już z dalekiego południa, drzewa stały we wczesnym listowiu, leśne kwiaty nasycały powietrze delikatnym zapachem, który zawsze pobudza mnie do niepohamowanego kichania.

Pierwszego wieczoru spożywaliśmy iście królewską wieczerzę złożoną z dziczyzny i świeżych ryb. Spaliśmy w namiotach. Nie widzieliśmy smoków, karłów ani rozbójników. Ale spotkaliśmy nazajutrz rano samotnego mędrca-pustelnika, który, jak przeważnie samotni mędrcy-pustelnicy, był niezwykle gadatliwy. Nic nie rozwiązuje języka tak jak ślub milczenia.

Człowiek ten od lat nie ścinał ani nie mył włosów i brody. Mieszkał na drzewie, niezbyt daleko od szlaku leśnego. W rezultacie był dobrze znany podróżnym przejeżdżającym przez te okolice. Podobny do indyjskiej małpy, rzucał się na obcych, by im urągać. Lubił przeciwstawiać prostą doskonałość własnego życia światowości wszystkich innych ludzi. Chińscy mędrcy-pustelnicy są dokładnie tak samo nieznośni jak ci, którzy trafiają się w dolinie Gangesu; na szczęście nie są tak liczni.

– Ach, Mistrz K’ung! – Mędrzec-pustelnik pozdrowił Konfucjusza, który wysiadł z wozu, ażeby dyskretnie ulżyć sobie w morwowym gaju.

Konfucjusz powitał go uprzejmie.

– Powiedz mi, mistrzu K’ung, czy istnieje zbrodnia większa niż nadmierna liczba pragnień?

– Zbrodnią jest jedno grzeszne pragnienie. – Konfucjusz mówił łagodnie. Był przyzwyczajony do obelg mędrców-pustelników. Podobnie jak Budda chcieli zniweczyć świat, który on chciał tylko naprawić. Odsunęli się od świata. On w nim pozostał.

– Czy jest większa klęska niż niestałość? – zapytał dzikus.

– Niezadowolenie ze swojego miejsca w życiu można nazwać klęską.

Mędrzec-pustelnik bynajmniej nie był rad z tak dosłownych odpowiedzi na swoje retoryczne pytania.

– Czy jest nieszczęście większe niż pożądliwość?

– Czy nie zależy to od przedmiotu pożądania? Pożądać tego, co jest dobre w oczach Nieba, na pewno nie jest nieszczęściem.

– Wiesz, czym jest Niebo?

– Dla tego, kto słucha Mistrza Lao – Konfucjusz znał swoich wrogów – jest to droga, której nie można opisać słowami. I ja więc przez szacunek dla Mistrza Lao nie opiszę jej słowami.

I tą odpowiedzią mędrzec-pustelnik wcale nie był zachwycony.

– Mistrzu K’ung, ty wierzysz, że największe znaczenie mają ofiary przodkom składane przez Syna Nieba.

– Wierzę w to.

– Lecz nie ma już Syna Nieba.

– Był. I będzie. Tymczasem ofiary przodkom składa się nadal, choć niedoskonałe, gdyż brak Samotnego.

– Jaki jest sens ofiary przodkom?

Zaskoczyło mnie, że Konfucjusza stropiło zetknięcie się z czymś, z czym na pewno niesłychanie rzadko stykał się na tej starej ziemi, z nowym pytaniem.

– Jaki jest sens ofiary dla przodków? – powtórzył.

– Tak. Jak to się zaczęło? Co to oznacza? Wytłumacz mi, Mistrzu K’ung.

– Nie wiem nic o tym. – Konfucjusz patrzył na dzikusa jak na drzewo, które znienacka się zwaliło, zagradzając mu drogę. – Kto by ten obrzęd wyjaśnić umiał, ten nie miałby z rządzeniem światem większej trudności niż ze spojrzeniem na to. – I pokazał swoją dłoń. *

– Skoro nie rozumiesz najważniejszego z naszych obrzędów, jak możesz choćby w najmniejszym stopniu znać wolę Nieba?

– Przekazuję jeno nauki starożytnych, lecz sam niczego nie tworzę. * – Konfucjusz zaczął jakby obchodzić drzewo na swojej drodze. Ale mędrzec-pustelnik nie miał zamiaru go przepuścić; położył rękę na ramieniu Mistrza.

– To nie przystoi. – Fan Cz’y strącił dłoń pustelnika. Kiedy Konfucjusz sadowił się w wozie, twarz dzikusa wyrażała raczej nienawiść niż bierność zalecaną przez wyznawców niezmienności świata.

Nie mogłem się powstrzymać od zakpienia z niego.

– Skąd się to wszystko wzięło? Kto stworzył świat? – zapytałem. Przez chwilę myślałem, że mnie nie usłyszał. Na pewno na mnie nie spojrzał; wpatrywał się w przygarbione plecy Konfucjusza. Lecz nagle, kiedy zbierałem się już do odejścia, powiedział lub zacytował:

– Duch doliny nigdy nie umiera. Zowią go tajemniczą kobietą. Wrota tajemniczej kobiety zwane są korzeniem nieba i ziemi. Ów korzeń jest tu, w nas, zawsze. Niezależnie od tego, ile z niego czerpiesz, nigdy nie uschnie.

– Czy to znaczy, że powstaliśmy z wód jakiegoś pierwotnego łona? – Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Nagle pustelnik wrzasnął:

– Mistrzu K’ung, czy należy odpłacać dobrem za nienawiść? * Konfucjusz nie spojrzał w jego stronę, ale odpowiedział:

– Czymże wtedy odpłacić za dobro? *

Byłem już w wozie. Usłyszałem, jak Konfucjusz mruczy pod nosem:

– Co za głupiec.

– Tak samo jak Mistrz Lao – rzekł Cy-lu.

– Nie. – Konfucjusz zmarszczył czoło. – Mistrz Lao jest mądry. I nikczemny. Powiedział, że skoro obrzędy kultu przodków wygasają, znika też lojalność i dobra wiara; i zapanował bezład. Moim zdaniem głosi z gruntu bezładną doktrynę.

Chyba nigdy w życiu nie widziałem prywatnej rezydencji tak pięknej jak „leśny szałas” ojca barona K’anga. Co ciekawe, nikt z moich towarzyszy nie widział dotychczas posiadłości starego dyktatora leżącej w odległości około pięćdziesięciu mil na południe od stolicy.

W środku obszernej leśnej polany skonstruowano szereg tarasów tak, że człowiekowi, który idzie po stopniach prowadzących do najwyższego pawilonu, wydaje się, jakby płynął po ogromnym zielonym morzu obramowanym na południu pasmem fioletowych wysp-gór, pokrytych jeszcze zimowym śniegiem.

U stóp pierwszego tarasu powitał nas marszałek dworu, który następnie towarzyszył nam na sam szczyt budowli. „Leśny szałas” to kompleks pokoi, przedsionków, galerii i pawilonów zbudowanych na czterech sztucznych tarasach pośród ciągu cudownych ogrodów. Z każdego miejsca, czy to w środku, czy na zewnątrz, widzi się niebo, kwiaty, drzewa. Ogrody i pałac to dzieło architektów z Cz’u, południowego kraju nad rzeką Jangcy, słynącego w całym Królestwie Środka ze wspaniałych budowli, ogrodów, kobiet i… smoków, jak ku swemu przerażeniu odkrył książę Sze.

Dekoracyjne stawy odbijały blade światło południowego wyblakłego nieba. Bladozielona rzęsa zasnuła powierzchnię wody niczym sieć, w której delikatne oczka złapały się lotosy. Przy brzegach kwitły żółte storczyki podobne do zastygłych w locie motyli. Wszyscy ogrodnicy odziani byli w skóry lamparcie. Nie wiem, dlaczego. Wiem natomiast, że daje to efekt dziwaczny, ale tajemniczo piękny i podobno jak najbardziej typowy dla ogrodów Cz’u.

Na najwyższym poziomie znajduje się dwupiętrowy budynek ze szlifowanego do połysku czerwonego kamienia. Z uniżoną grzecznością marszałek dworu wprowadził nas do sieni tak wysokiej, szerokiej i długiej jak sam budynek. Wszyscy byliśmy olśnieni porywającą urodą i lekkością wnętrza – to znaczy wszyscy oprócz Konfucjusza, który wyglądał ponuro i srogo.

Szlifowany szarozielony kamień wnętrza jaskrawo odcinał się od czerwieni fasady. W samym środku sieni ogromna kolumna z czarnego marmuru w kształcie drzewa podtrzymywała sufit, na którym rozchodziły się promieniście belki z drewna lękowego wyrzeźbione na podobieństwo gałęzi obwieszonych wszelkiego rodzaju pozłacanymi owocami.

Na wprost głównych drzwi tkanina, błękitna jak pióra zimorodka, zasłaniała wejście do właściwego pałacu. Staliśmy zapatrzeni, aż niewidoczne ręce czy sznury odsunęły tkaninę na jedną stronę i ukazał się baron K’ang. Nasz gospodarz ubrany był skromnie, ale należycie. Powitał Pierwszego Rycerza należycie, choć bynajmniej nie skromnie; skłony głowy, gesty dłoni, podciąganie ramion, jakieś świszczące dźwięki zdawały się nie mieć końca. Najwyraźniej miało to być bardzo oficjalne, uroczyste i doniosłe spotkanie.

Konfucjusz odpowiedział wszystkimi właściwymi gestami, po czym baron zaprowadził nas do długiego krużganka skąd rozciągał się widok na piękne tarasowe ogrody. Zasiedliśmy do uczty obsługiwani przez dwanaście zdumiewająco pięknych dziewcząt z Cz’u. Stanowiły jak gdyby nieodłączną część umeblowania, a może nawet architektury, i oczarowały wszystkich, z wyjątkiem Konfucjusza. Mistrz siedział na honorowym miejscu przestrzegając należytych form. Lecz odwracał wzrok od usługujących. Nikt z nas nie zdawał sobie sprawy, że w Lu istnieje aż taki przepych. Pałac rodziny Ci w stolicy to gmach ogromny, ale też odpowiednio surowy, jak przystoi centrum administracyjnemu zbiedniałego państwa. Z sobie tylko znanych powodów baron postanowił pokazać nam tę stronę swego życia, z którą niewielu miało zaszczyt się zetknąć. Wywarła na nas wielkie wrażenie, zgodnie z jego intencjami. Konfucjusz był zgorszony – czy też zgodnie z intencjami barona? Do dziś nie jestem tego pewny.

Uczta była wystawna; piliśmy o wiele za dużo wina o zapachu miodu i ciemnej barwie nefrytu i jedliśmy potrawę za potrawą, podawane na sposób południowy. To znaczy dania gorzkie na przemian ze słonymi i z kwaśnymi, które przeplatały się z pieprznymi, na koniec podawano słodkie. Pamiętam gotowanego żółwia, gęś na kwaśno, potrawkę z kaczki, pieczone koźlę w sosie ze słodkich ziemniaków, suszone mięso żurawia z marynowanymi rzodkiewkami i słynną gorzko-kwaśną zupę, specjalność księstwa Wu.

Prócz barona K’anga i Konfucjusza wszyscy obżerali się wręcz przerażająco. Mędrzec i dyktator jedli powściągliwie i sączyli raczej, niż pili wino.

Pomiędzy kolejnymi daniami dziewczęta wykonywały nieopisanie kuszące tańce z Czeng przy akompaniamencie cytry, piszczałek, dzwonków i bębnów. Po czym urzekająco piękna dziewczyna z Wu zaśpiewała cykl pieśni miłosnych; nawet Konfucjusz uznał je za godne pochwały, gdyż były subtelne i pradawne. Na ogół Mistrz nie znosił muzyki późniejszej niż z epoki Czou.

Przypominam sobie strzępki rozmów wciąż jeszcze nasycone w mojej pamięci światłem i wonią tego cudownego dnia, smakiem jedzenia, dźwiękami muzyki, urodą kobiet. W pewnym momencie baron zwrócił się do Konfucjusza.

– Powiedz, Mistrzu, który z twoich uczniów prawdziwie mądrość umiłował? *

– Taki był Jen Huej… Niestety, krótki mu był los przeznaczony. – Konfucjusz twardym spojrzeniem obrzucił obecnych uczniów. – Dziś już go nie ma i nie słyszałem więcej o kimś, kto by jak on prawdziwie mądrość miłował. *

Baron uśmiechnął się.

– Z ciebie, Mistrzu, naturalnie najlepszy sędzia. Mimo to pozwolę sobie twierdzić, że Cy-lu jest mądry.

– Rzeczywiście? – Konfucjusz obnażył koniuszki przednich zębów.

– Uznałbym go też za właściwego człowieka, by zarządzać państwem. Czy zgodziłbyś się ze mną, Mistrzu? – W ten nie nazbyt subtelny sposób usiłował kupić sobie Konfucjusza.

– Cy-lu jest stanowczy. Czyż miałby więc jakieś trudności w sprawowaniu rządów? * – Cy-lu był wystarczająco dobrze wychowany, by udawać zażenowanego.

– A Żan C’iu?

– To człowiek wszechstronnie uzdolniony – oświadczył Konfucjusz kategorycznie. – Wiesz o tym, bo przecież jest już urzędnikiem.

– Fan Cz’y?

– Umie wszystko doskonale załatwiać, jak już wiesz.

Żan C’iu i Fan Cz’y uczta przestała cieszyć, teraz kiedy baron bawił się ich kosztem. W zagadkowy sposób nawiązał też jakby porozumienie z Konfucjuszem.

– Twoi uczniowie, mistrzu, dobrze mi służą.

– Oby równie dobrze służyli dobrej sprawie, kanclerzu. Baron wolał pominąć milczeniem tak ostrą odpowiedź.

– Powiedz, Mistrzu, co czynić, by lud żywił szacunek dla władcy, był mu wierny i ku cnotom się skłaniał? *

– Świecić przykładem. – Nagle zdałem sobie sprawę, że Konfucjusz nie tylko jest wściekły, lecz że nawet niewielka ilość jadła, jaką spożył, przyprawiła go o niestrawność. Baron miał uważną minę, jakby Konfucjusz jeszcze się nie odezwał. – Niechaj władca ludowi się ukazując zachowa poważną postawę – Konfucjusz zmarszczył czoło i czknął głośno – a lud będzie dlań żywił szacunek. Gdy się na urzędy wynosi prawych, a oddala od siebie wszystkich nieprawych, wówczas lud staje się uległy. *

– Jakaż to piękna rada! – Baron udawał zachwyconego tymi komunałami.

– Cieszę się, że tak uważasz. – Konfucjusz miał coraz bardziej cierpki wyraz twarzy. – Na pewno nigdy nie należy postępować na odwrót.

– Na odwrót?

– Wynosić na urzędy nieprawych, a oddalać od siebie prawych. * Na szczęście rozmowę przerwała smutna ballada z C’aj. Lecz gdy dobiegła końca, baron K’ang powrócił do swoich pełnych szacunku i zarazem prowokacyjnych pytań.

– Jak wiesz, Mistrzu, przestępczość niesłychanie wzrosła, odkąd przestałeś tak wspaniale sprawować urząd wiceministra policji. Nawet mnie, pokornemu niewolnikowi księcia, trzykrotnie obrabowano dom. Co ty byś uczynił, aby zahamować tę epidemię bezprawia?

– Gdybyś ty sam, panie, nie był chciwy, nie byłoby rozbójników, choćby nawet za rozbój dawano nagrody. *

Baron nie zareagował na to grubiaństwo. Trudno inaczej określić odpowiedź Mistrza. Konfucjusz nie krył, że czuje się obrażony ostentacją, z jaką baron chełpił się swoim bogactwem, podczas gdy lud cierpiał biedę.

– Przecież kradzież jest występkiem, Mistrzu. Jak właściwie my, którzy rządzimy, powinniśmy postępować, żeby skłonić ludzi do szanowania prawa?

– Jeśli w y pójdziecie prostą drogą, kto pójdzie krętą? Wszyscy w tym momencie byliśmy już zażenowani; no i niezbyt trzeźwi. Baron jednak nie okazywał zakłopotania.

– Wierzę, Mistrzu, że każdy z nas wybiera drogę, która wydaje mu się prosta. Co sądzisz o zgładzeniu tych, co nie przestrzegają zasad postępowania, dla dobra tych, którzy zasady posiedli?

– Czemu w swoich rządach, panie, miałbyś uciekać się do zabijania? Wszak gdy ty sam będziesz pragnął dobra, także i lud twój stanie się dobry. Człowiek szlachetny bowiem jest jak wiatr, a prosty lud jak trawa. Jakże może się nie ugiąć trawa, gdy nad nią wiatr powieje? * – Konfucjusz mówił już znowu łagodnym głosem.

Baron przytaknął. Miałem wrażenie, że czegoś nasłuchuje. Ale czego? Sygnałów zdrady? Byłem zdenerwowany. Wszyscy byliśmy zdenerwowani z wyjątkiem Konfucjusza, w którego umyśle, w przeciwieństwie do żołądka, zdawał się panować niezmącony spokój.

– Czy prosty lud rozumie sposób postępowania człowieka szlachetnego?

– Nie. Ale można go skłonić do pójścia za dobrym przykładem.

– Rozumiem. – Baron dostał ataku czkawki, co Chińczycy uważają za widomy przejaw mądrości. Nawet Konfucjusz przybrał mniej surową minę, gdyż uświadomił sobie, z jaką uwagą słucha go antagonista. – Powiedz, Mistrzu, czy władca, który nie idzie właściwą drogą, może przynieść pokój i dobrobyt swemu ludowi?

– Nie, kanclerzu. To nie jest możliwe.

– Cóż więc powiesz o ostatnim księciu Wej? Był to z gruntu podły człowiek, który pozwalał wodzić się za nos swojej konkubinie. Jeśli się nie mylę, odwiedziłeś kiedyś tę kobietę?

Był to niemiły przytyk i Konfucjusz ściągnął brwi.

– Jeśli kiedykolwiek źle postąpiłem, błagam Niebo o wybaczenie.

– Pewien jestem, że Niebo ci wybaczyło. Lecz wytłumacz mi, dlaczego Niebo nie ukarało nikczemnego władcy? Umarł dziesięć lat temu jako stary człowiek, syt chwały i zadowolony z życia.

– Nieboszczyk książę zapewnił sobie usługi najlepszego ministra spraw zagranicznych, najpobożniejszego kapłana i najzdolniejszego dowódcy w Królestwie Środka. Oto tajemnica jego sukcesów. W swoich nominacjach postępował zgodnie z wolą Nieba.

To rzadko się zdarza – dorzucił kierując sarkastyczne spojrzenie na dyktatora.

– Ośmielę się twierdzić, że niewielu władców ma w swoim otoczeniu tak dobrych i prawych poddanych jak ów niegodziwy książę. – Dyktator był bardzo opanowany.

– Ośmielę się twierdzić, że niewielu władców potrafi rozróżnić dobro i zło w swoim otoczeniu. – Konfucjusz był wyniośle i zabójczo swobodny.

Wszyscy odczuwaliśmy dziwny niepokój, z wyjątkiem mistrza i dyktatora. Obaj wydawali się rozbawieni tym pojedynkiem.

– Jak określiłbyś dobre rządy, Mistrzu?

– Dobre rządy to takie, które zadowalają tych, co są blisko, a przyciągają tych, co są daleko.

– Jesteśmy więc zaszczyceni, że ty, który przebywałeś daleko, dałeś się tu ściągnąć. – Riposta była nadzwyczaj układna. – Modlimy się, aby twoja obecność świadczyła o tym, że pochwalasz naszą politykę.

Konfucjusz rzucił kanclerzowi niezbyt uprzejme spojrzenie. Po czym udzielił szablonowej i raczej wykrętnej odpowiedzi.

– Komu nie powierzono stanowiska, nie powinien się troszczyć o to jak je sprawować należy. *

– Twoi… uczniowie zajmują wysokie stanowiska. – Baron wskazał Żan C’iu i Fan Cz’y. – Pomagają nam tworzyć słuszne prawa, wydawać rozsądne zarządzenia…

Tym razem Konfucjusz przerwał dyktatorowi.

– Jeśli będziesz, kanclerzu, obstawał przy tym, by rządzić ludźmi za pomocą przepisów, nakazów, dekretów i kar, zaczną cię po prostu unikać i zajmą się własnymi sprawami. Jeśli natomiast oprzesz rządy na sile moralnej i osobistym przykładzie, przyjdą do ciebie z własnego popędu. Będą dobrzy.

– Co to jest dobroć, Mistrzu?

– To wytyczona przez Niebo droga, którą podążają boscy mędrcy.

– Lecz skoro sam jesteś boskim mędrcem…

– Nie! Nie jestem boskim mędrcem. Jestem niedoskonały. W najlepszym razie jestem szlachetny. W najlepszym razie stoję jedną nogą na drodze, i tylko tyle. Baronie, dobroć to uznanie więzi, jaka łączy wszystko, co istnieje; kto ma w sercu choć odrobinę dobroci, będzie zdawał sobie sprawę z tej więzi i nie będzie mógł do nikogo żywić nienawiści.

– Nawet do złych ludzi?

– Zwłaszcza do złych. Dążenie do cnoty jest pracą całego życia. Podstawową cechą prawdziwie szlachetnego jest wszak cnota, którą uprawia zgodnie z rytuałem, skromnie powołując się na nią i wiernie wprowadzając w czyn. Zaiste, ten, kto niecnymi środkami zdobywa bogactwa i władzę, jest równie daleki od ideału człowieka szlachetnego jak przepływający obłok.

Baron był pod każdym względem równie mało cnotliwy jak większość władców, lecz pochylił głowę, jak gdyby się przestraszył.

– A jednak – mówił to do atłasowej maty, na której siedział – na czym konkretnie polega cnota pokornego sługi państwa?

– Jeżeli jeszcze tego nie wiesz, ja ci nie wytłumaczę. – Konfucjusz się wyprostował. – Lecz ponieważ pewien jestem, że w głębi brzucha wiesz, co jest słuszne, równie dobrze jak każdy szlachetny, przypomnę ci, że obejmuje to dwie sprawy: względy dla bliźnich i lojalność wobec bliźnich.

– Żeby okazać względy bliźnim, co mam robić, Mistrzu?

– Nie czynić bliźniemu, co tobie niemiłe. To jest dość proste. Lojalność natomiast winien jesteś swojemu władcy, jeśli on z kolei jest cnotliwy. Jeśli nie jest, musisz przenieść lojalność na kogoś innego, choćbyś miał z tego powodu cierpieć.

– Powiedz, Mistrzu, czy zdarzyło ci się spotkać człowieka rzeczywiście miłującego dobroć i szczerze nienawidzącego podłości?

Konfucjusz spojrzał na swoje dłonie. Zawsze moje zdziwienie budziły jego niezwykle długie kciuki. Ściszył głos.

– Czy jest ktoś taki, kto by przez dzień cały umiał ze wszystkich swych sił cnotę humanitarności uprawiać? Nie widziałem takiego, któremu by sił stało. *

– Przecież t y na pewno jesteś absolutnie dobry. Konfucjusz potrząsnął głową.

– Nie, kanclerzu, gdybym był absolutnie dobry, nie byłbym tutaj z tobą. Biesiadujemy i pławimy się w przepychu podczas gdy twój lud głoduje. To nie jest słuszne. To nie jest cnotliwe. To nie przystoi.

Wszędzie na świecie głowa Konfucjusza natychmiast rozstałaby się z jego ciałem. Wszyscy byliśmy przerażeni. Ale – rzecz osobliwa – okazało się, że Konfucjusz nie mógł mądrzej postąpić. Atakując kanclerza z pozycji moralnych wykazał, że pod żadnym względem nie jest dla rodziny Ci niebezpieczny politycznie. W najgorszym wypadku mógł być kłopotliwy. W najlepszym stanowił ozdobę ich rządów. Agresywny zrzęda, który każdemu ma coś do zarzucenia, często jest najmniej groźną postacią w państwie, trochę tak jak dworski błazen, równie rzadko brany na serio. Baron K’ang obawiał się, że Konfucjusz i jego uczniowie są sprzymierzeni z Ci, że prowadzą sekretną działalność, by obalić magnackie rodziny i przywrócić władzę książęcą. Jak się okazało, wypowiedzi Konfucjusza w „szałasie leśnym” przekonały barona, że nie ma powodu obawiać się konfucjanistów.

Baron K’ang szczegółowo wyjaśnił Konfucjuszowi, dlaczego państwo potrzebuje nowych dochodów. Przeprosił także za przepych swojej posiadłości tłumacząc: – Zbudował to mój ojciec, nie ja. I bardzo wiele jest tu prezentów od władcy Cz’u.

Konfucjusz milczał. Burza przeszła. W miarę, jak rozmowa stawała się ogólna, ruchy tancerek robiły się bardziej zmysłowe. Nie pamiętam, jak tej nocy dostałem się do łóżka. Pamiętam tylko, że obudziłem się nazajutrz w sypialni o czerwonych ścianach, z cynobrową boazerią inkrustowaną agatem. Kiedy usiadłem w łożu, piękna dziewczyna rozsunęła długie zasłony z niebieskiego jedwabiu. Podała mi miednicę, na której dnie wyobrażono złotego feniksa powstającego z płomieni – najlepszy omen, pomyślałem wymiotując. Nigdy nie byłem tak chory ani nie przebywałem w tak pięknym otoczeniu.

Następne kilka dni upłynęły sielankowo. Nawet Konfucjusz wydawał się pogodny. Przede wszystkim baron K’ang z wielką pompą mianował go ministrem stanu i wyglądało na to, że wreszcie gorzka tykwa zostanie zdjęta ze ściany.

Tak w każdym razie myśleli wszyscy, prócz Cy-lu.

– To koniec – powiedział do mnie. – Skończyła się długa podróż. Nigdy już mistrz nie będzie miał szansy rządzenia.

– Ma przecież urząd ministra.

– Baron K’ang jest łaskawy i inteligentny. Konfucjusz został publicznie uczczony, ale nigdy nie dadzą mu nic do roboty. To koniec.

Ostatniego dnia w „leśnym szałasie” wezwano mnie do K’anga. Był niesłychanie życzliwy.

– Dobrze nam się przysłużyłeś – rzekł. Przez sekundę można było prawie dostrzec uśmiech na gładkiej jak jajo twarzy. – Częściowo dzięki twojej pomocy nasz mędrzec nie jest już z nami skłócony. W kraju też panuje spokój. I pogranicze jest tak spokojne jak wieczny sen góry Taj.

Zawiły jak zwykle styl dyktatora wymagał interpretacji. Później Fan Cz’y powiedział mi, że, jak doniesiono właśnie tego dnia, święte miasto Czuanjou poddało się wojskom rodziny C’i i cytadelę rozebrano. Najbardziej ucieszył dyktatora fakt, że nie wywołało to żadnej reakcji po drugiej stronie granicy. Zbuntowany strażnik był stary. Zbuntowany Jang Huo podobno już nie żył. Nowego księcia Ci pochłaniały wewnętrzne problemy. Na razie państwo Lu i jego dyktator mieli moment wytchnienia. Chociaż wówczas nie wiedzieliśmy o tym, przyjęciem w „szałasie leśnym” baron K’ang uczcił sukces swojej długiej i zawiłej polityki zagranicznej i krajowej. Nominacja Konfucjusza na ministra stanu była symbolicznym, lecz pustym gestem, który miał ucieszyć wielbicieli Mistrza i położyć kres niezadowoleniu rycerzy i szlachetnych zatrudnionych w administracji państwowej.

– Wdzięczni ci też jesteśmy za pokazanie nam zachodniej metody wyrabiania metalu. Twoje imię, choć barbarzyńskie zostało już zapisane ze czcią w kronikach Lu. – Spojrzał na mnie, jakbym otrzymał właśnie z jego rąk bezcenny skarb.

Ze łzami w oczach podziękowałem za tak niezwykły dowód uznania. Słuchał przez chwilę, jak cyzelowałem jedno po drugim chińskie potoczyste zdania, niby garncarz nakładający glazurę. Gdy wreszcie przerwałem dla nabrania oddechu, powiedział:

– Chciałbym ponownie otworzyć szlak jedwabny do Indii.

– Ponownie, baronie?

– Tak. Nie jest to powszechnie wiadome, ale w okresie dynastii Czou, kiedy Syn Nieba spoglądał na południe z Szensi między nami a barbarzyńcami z doliny Gangesu odbywała się regularna wymiana handlowa drogą lądową. Potem nastąpiła ta długa… przerwa. Bez prawdziwego Syna Nieba nie wszystko jest tak jak dawniej. Wprawdzie nigdy nie zrezygnowano całkiem ze szlaku jedwabnego, lecz regularna wymiana ustała prawie trzysta lat temu. Otóż ja, tak jak mój szlachetny ojciec, zawsze utrzymywałem dobre stosunki z Cz’u, pięknym krajem na południe od nas. Znalazły może uznanie w twych oczach ogrody na wzór tych z Cz’u, jakie tutaj założyliśmy. To nic w porównaniu z całym Cz’u, które jest jednym ogromnym ogrodem nawadnianym przez Jangcy. – Baron dosyć dokładnie powiedział mi dzieje Cz’u. Z sercem trzepoczącym jak ptak w potrzasku udawałem, że słucham.

Wreszcie dyktator przystąpił do sprawy.

– Teraz, kiedy mamy spokój w państwie i poza nim po części dzięki tobie, drogi przyjacielu, nasz książę zawrze traktat z księciem Cz’u i razem sfinansujemy wyprawę lądem do Indii, a ty przekażesz królowi Magadhy dary od naszego władcy.

Natychmiast, jakby za pomocą magicznej sztuczki, pokój wypełnił się kupcami. Byli wśród nich dwaj Indusi. Jeden z Radźagryhy, drugi z Benaresu. Powiedzieli mi, że przybyli do Chin morzem. Ich statek rozbił się na południe od Kuejczou. Utonęliby, gdyby nie ocaliły ich dwie spośród licznych syren, w które obfituje południowe morze. Stworzenia te żyją zarówno w morzu, jak i na ziemi, w każdym razie na odludnych skałach, gdzie robią piękne tkaniny z wodorostów. Syreny znane są z życzliwości dla ludzi i kiedy któraś płacze, najczęściej ponieważ porzucił ją żeglarz, z jej łez powstają nieskazitelne perły.

Omawialiśmy wszystkie szczegóły wyprawy. Z rozmowy z baronem K’angiem mogłem odnieść wrażenie, że podróż postanowiono podjąć wyłącznie w nagrodę dla mnie, za zasługi oddane rodzinie C’i, niebawem jednak odkryłem, że jest to zwykła chińska przesada. W rzeczywistości co najmniej raz do roku karawana wyrusza z C’i w stronę Lu, po czym podąża dalej na południe, do Cz’u. Na każdym postoju dobiera nowe towary. Zdałem sobie teraz z pewną goryczą sprawę, że mogłem opuścić Lu o całe lata wcześniej. Ale dyktator, trzeba mu oddać sprawiedliwość, chciał, żebym zarobił na podróż. Gdy to uczyniłem, pozwolił mi wyjechać. W sumie był to znakomity władca. Z całą pewnością.

Nie bardzo pamiętam, jak spędziliśmy resztę czasu w „leśnym szałasie”. Inaczej niż promieniujący radością Żan C’iu i Fan Cz’y, Konfucjusz wcale nie wydawał się uszczęśliwiony wysokim urzędem. Cy-lu był także ponury. Nie pojmowałem dlaczego, dopóki nie dotarliśmy do granicy miasta. Kiedy nasz wóz przejechał przez wewnętrzną bramę, strażnik spytał członka naszej eskorty:

– Kim jest ten znakomity starzec?

– To minister stanu – udzielił skwapliwie odpowiedzi łucznik. – Pierwszy Rycerz, Konfucjusz.

– Ach, tak. – Strażnik bramy się roześmiał. – Czy to ten, który wie, iż to, do czego dąży, jest nieosiągalne, a jednak w dążeniu nie ustaje? *

Twarz Konfucjusza nie zmieniła wyrazu, ale przeszedł go dreszcz, jak człowieka chorego. Głuchy Cy-lu nie dosłyszał, co powiedział wartownik, za to dreszcz nie uszedł jego uwagi.

– Musisz dbać o zdrowie, Mistrzu. To niedobra pora roku.

– Która jest dobra? – Konfucjusz był chory, jak się okazało. – I co to ma za znaczenie?

Konfucjusz skapitulował nie tyle wobec kanclerza, co wobec czasu.

W „leśnym szałasie” pogodził się z faktem, że nigdy nie będzie rządził państwem. Miał nadzieję, że jeszcze na coś się przyda. Ale skończył się jego sen, że zaprowadzi ład w kraju rodzinnym.

7

Reszta lata upłynęła na przygotowaniach do podróży. Kupcom z Lu, którzy chcieli handlować z Indiami, nakazano zgromadzić towary w centralnym magazynie. Poznałem ich wszystkich i usiłowałem okazać się jak najbardziej przydatny. Obiecałem, że po przyjeździe do Magadhy postaram się uzyskać wszelkie możliwe uprawnienia na te czy inne surowce i wyroby. Chociaż wymiana handlowa z Indiami nie była jeszcze rozpowszechniona, kupcy chińscy mieli nader trafne rozeznanie, co cenią Indusi. Zawsze uważałem, że istnieje coś takiego jak pamięć plemienna, niezależna od tego, co przetrwało w przekazach ustnych czy piśmiennych. Niektóre wiadomości przechodzą z ojca na syna. Mimo że minęły trzy stulecia, odkąd przerwano regularne stosunki handlowe między wschodem a zachodem, większość chińskich kupców wie chyba od urodzenia, że jedwab, perły i futra, parawany z piór, nefryt i kości smocze są poszukiwane na zachodzie, gdzie pod dostatkiem znaleźć można złota, rubinów i korzeni tak pożądanych na wschodzie.

Markiz z C’i, wyznaczony na dowódcę wyprawy, odwiedził mnie latem. Dołożyłem starań, by zaimponować mu swoim powinowactwem z Adźataśatru, który według ostatnich nowin był teraz panem całej doliny Gangesu, prócz republiki Lićchawich. Na prośbę markiza zgodziłem się występować jako łącznik pomiędzy karawaną i rządem Magadhy. Wolałem nie poruszać kwestii, czy byłem nadal w łaskach u mojego popędliwego teścia, czy już nie. Nie miałem zgoła pewności, czy Ambalika i moi synowie jeszcze żyją. Adźataśatru może postradał zmysły. Na pewno, gdyby mu to strzeliło do głowy, mógł skazać mnie na śmierć za dezercję albo dla własnej przyjemności. Mądrzy Chińczycy mówili o nim zawsze z troską w głosie. – Nigdy nie było tak krwawego króla – powiedział Fan Cz’y. – Przez ostatnie kilka lat obrócił w perzynę wiele miast, wymordował dziesiątki tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci.

Ponieważ wiedziałem, że Adźataśatru jest nawet gorszy, niż podejrzewają Chińczycy, podawałem go za lepszego, niż się obawiali. I tak przecież musieliśmy zaryzykować. Zresztą nie bez racji przekonany byłem, że otwarcie szlaku jedwabnego dla regularnego ruchu będzie mu na rękę. Nie zechce więc uniemożliwić handlu przez ograbienie i zamordowanie uczciwych kupców. Tak przynajmniej wmawiałem sobie i zdenerwowanemu markizowi z C’i.

Wkrótce po naszym powrocie z „leśnego szałasu” Konfucjusz położył się do łóżka. W tydzień potem po Państwie Środka rozeszła się wiadomość, że boski mędrzec umiera.

I ja, i Fan Cz’y usłyszawszy to pobiegliśmy natychmiast do Mistrza. Na ulicy przed domem stał tłum milczących, czujnych, smutnych młodzieńców. Cy-lu zdecydował, że tylko prawdziwi uczniowie Konfucjusza mogą znajdować się przy łożu śmierci. Wpuszczono mnie wyłącznie dlatego, że przyszedłem z Fan Cz’y.

W pokoju od frontu zebrało się trzydziestu uczniów. Wszyscy byli w żałobie. Czułem woń dymu z aromatycznych liści palonych w sypialni. Zapach ten nie jest przykry dla ludzi, lecz przyprawia o mdłości złe duchy – tak wierzą Chińczycy. Z sypialni dobiegały pienia żałobne.

Fan Cz’y usłyszawszy śpiewy zapłakał.

– To znaczy, że naprawdę umiera. Tę pieśń śpiewa się tylko wtedy, kiedy duch opuszcza ciało.

W Chinach zanosi się modły do Nieba i Ziemi, żeby czuwały nad konającym, gdyż inaczej zmarły powróci i będzie nawiedzał tych, którzy nie postarali się zjednać mu dwóch połówek pierwotnego jaja. Chińczycy wierzą, że w każdym człowieku są dwie dusze. Jedna jest duszą życia i umiera wraz z ciałem, i druga, mająca osobowość zmarłego, która istnieje tak długo, jak długo pamięta się o niej i czci ofiarami. Jeśli dusza, o której się pamięta, nie jest należycie czczona, zemsta upiora może być przerażająca. Nawet w tak smutnych okolicznościach nie mogłem powstrzymać się od refleksji, jak zagmatwane są wszelkie religie. Sam Konfucjusz nie wierzył ani w duchy, ani w upiory. Przypuszczałem, że nie wierzą w nie także jego uczniowie. A przecież w chwili śmierci Mistrza Cy-lu nalegał, by odprawiono wszystkie stare, niemodne już obrzędy. Mniej więcej tak, jak gdyby mój dziadek w momencie swojej śmierci prosił boginię-demona Anahitę, by wstawiła się za niego u strażników aryjskiego Przybytku Przodków.

Uczniowie na dziedzińcu przyłączyli swoje głosy do żałobnych pień. Poczułem się nieswojo i obco. Było mi też naprawdę smutno, ponieważ nauczyłem się podziwiać tego mądrego, nieustępliwego starca.

Śpiewy ustały. We frontowym pokoju pojawił się Cy-lu. Wyglądał upiornie, prawie tak, jakby to on był w agonii. Za nim stał Żan C’iu.

– Mistrz jest nieprzytomny. Zbliża się koniec. – Głos Cy-lu załamał się. – Lecz jeśliby odzyskał przytomność, musimy mu oddać cześć. – Cy-lu przywołał gestem jednego z uczniów, który w obu rękach trzymał duży tobół. – Tu są szaty, jakie noszą domownicy dostojnego ministra. Musimy je nałożyć. Szybko!

Cy-lu, Żan C’iu, Fan Cz’y i czterej inni uczniowie wciągnęli na siebie źle dopasowane stroje. Po czym gęsiego skierowali się ku sypialni śpiewając pieśni na chwałę wielkiego ministra stanu. Ponieważ nikt mnie nie zatrzymał, poszedłem za nimi.

Konfucjusz leżał na zwykłej macie głową na północ – tam gdzie przebywają zmarli. Był bardzo blady, oddychał nierówno. W kadzielnicy tliły się aromatyczne liście.

Kiedy Cy-lu i inni domownicy zaczęli kołysać się i jęczeć, Konfucjusz otworzył oczy. Wyglądał na zaskoczonego, jak człowiek obudzony ze snu.

– Cy-lu. – Głos miał niespodziewanie mocny. Uczniowie przerwali zawodzenie; Cy-lu powiedział:

– Wielki ministrze, jesteśmy tu, by służyć ci w śmierci, tak jak służyliśmy ci w życiu. Odprawiliśmy obrzędy pokutne. Przywołaliśmy duchy Nieba na górze i duchy ziemskie na dole.

– Moja pokuta zaczęła się już dawno. – Blada twarz nabrała koloru od powracających sił. – Nie potrzeba mi obrzędów. To, czego w życiu dokonałem, albo jest dobre w oczach Nieba, albo złe. Wasze zabiegi są… zbyteczne. – Starzec zamrugał oczami; uświadomił sobie w jakich strojach są jego uczniowie. – Co to? Jakżeście się poprzebierali?

– Jak przystało domownikom wielkiego ministra – rzekł płaczliwie Cy-lu.

– Przecież nie jestem wielkim ministrem.

– Jesteś ministrem stanu.

– To nic nie znaczy, jak wiadomo. Tylko lennicy wielkiego pana mogą nosić takie szaty. – Konfucjusz przymknął powieki. – To jest przebieranka, Cy-lu. – Znów otworzył oczy, nagle jasne i czujne. Głos także nabrał mocy. – Kogóż można oszukać pozorem świetnego urzędu, kiedy w istocie go się nie posiada? Czyż można oszukać Niebiosa? I czyż nie lepiej umrzeć – w kącikach jego ust pojawił się cień uśmiechu – wśród was, uczniowie moi, aniżeli na rękach lenników? *

Cy-lu nie odzywał się; niezręczne milczenie przerwał Żan C’iu.

– Mistrzu, przyniosłem ci specjalne ziele. – Podał starcowi zakorkowaną buteleczkę. – To dar od barona K’anga, który modli się o twoje wyzdrowienie.

– Podziękuj mu za modlitwy. I za ziele. – Konfucjusz z pewnym wysiłkiem podniósł jedną rękę, jakby chciał chwycić butelkę. Lecz kiedy Żan C’iu spróbował wetknąć mu ją w palce, zacisnął dłoń w pięść. – Nie znam właściwości tego ziela, więc nie śmiem go zażyć. * Poza tym – przednie zęby ukazały się wreszcie w słynnym króliczym uśmiechu – kanclerz przecież na pewno wie, że szlachetny nie może przyjąć leku od lekarza, którego ojciec i dziad nie służyli poprzednio jego rodzinie.

Konfucjusz nie umarł. Późnym latem zwrócił się do barona K’anga o wyznaczenie mu właściwego urzędu. Gdy odpowiedziano mu, że żaden na razie nie wakuje, uświadomił sobie, że gorzka tykwa zawsze już będzie wisiała na ścianie.

Pogodny na pozór nadal dzielił czas między studia nad tekstami z czasów dynastii Czou a swoich uczniów. Prywatna szkoła Konfucjusza była, jak wiadomo, pierwszą w całym Państwie Środka szkołą nie związaną z żadną rodziną magnacką. Sam Konfucjusz kształcił się w prywatnej szkole rodu Meng. Teraz stał się wychowawcą całej warstwy rycerskiej, a także wielu arystokratów. Co ważniejsze, kształcił ludzi szlachetnych. Przed Konfucjuszem nikt poniżej rycerza nie mógł aspirować do rangi – nie, nie rangi – pozycji szlachetnego. Konfucjusz twierdził, że każdy, kto pilnie kroczy właściwą drogą, może nim zostać. Odsunięci od władzy uczeni z epoki Szangów byli z tego zadowoleni. Szlachta Czou – nie.

Poświęcał też Konfucjusz wiele czasu porządkowaniu kronik państwa Lu. Uważał, że należy dokładnie wiedzieć, co działo się podczas tych lat, kiedy książęta utracili władzę. Spędził dużo szczęśliwych godzin ślęcząc nad zakurzonymi księgami, które udostępnił mu książę Aj. W Chinach tylko wielkie rodziny posiadają pewną liczbę książek. Według Konfucjusza w książkach tych panuje przeważnie nieopisany zamęt, zapisy bowiem, biegnące z góry na dół, nie z lewa na prawo, znajdują się na bambusowych deszczułkach związanych rzemieniem przewleczonym przez dziurki w górnej części każdej deszczułki. Z czasem rzemyki przecierają się i wtedy często gmatwa się kolejność.” Konfucjusz marzył o doprowadzeniu do porządku tego, co się da, z piśmiennictwa epoki Czou. To znaczy, chciał oddzielić stare hymny przodków od pieśni dworskich i tak dalej. W sumie gigantyczne przedsięwzięcie. Nie mam pojęcia, czy żył dość długo, żeby je wykonać. Raczej w to wątpię.

Po raz ostatni widziałem go za Ołtarzami Deszczowymi. Szedł z gromadką młodych uczniów. Uśmiechnął się na mój widok. Przyłączyłem się do nich i słuchałem przez chwilę. Choć nie powiedział nic, czego bym poprzednio nie słyszał, zawsze ciekawe było obserwować, w jaki sposób przystosowuje swoją wiedzę do ludzi i sytuacji. Szczególnie nie lubił tych, którzy jak wiele indyjskich ptaków po prostu chełpliwie powtarzają, co uda im się zapamiętać. „Uczyć się, lecz nie myśleć to bezużyteczne. Lecz myśleć, a nie uczyć się to niebezpieczne.” * Z drugiej strony zupełnie nie tolerował krętaczy. Pamiętam, słuchałem kiedyś, jak pewien młodzieniec obraca przeciw Konfucjuszowi jego własne słowa. Mistrz odniósł się do jego błyskotliwości na pozór pogodnie. Lecz gdy wracaliśmy, jęknął:

– Nie znoszę takiej swady! Nie lubiłby Aten.

Myślę, Demokrycie, że nawet twój nauczyciel, Protagoras, zgodziłby się z krytycznym podejściem Konfucjusza, który uważał, że niezbędne jest poddawanie kontroli tego, czego się człowiek nauczył. Uważał też, że nauczyciel powinien umieć dawne treści objaśniać nowymi słowami. To wydaje się oczywiste. Niestety, oczywiste jest również, że niewielu nauczycieli potrafi coś więcej niż powtarzać stare maksymy. Dla Konfucjusza prawdziwą mądrością jest znać zasięg własnej niewiedzy nie mniej dokładnie, niż wiedzieć, co się wie. Wypróbuj to na twoim przyjacielu, Sokratesie, lub na tym daimonionie, z którym on lubi rozmawiać. Demokryt uważa, że odnoszę się niesprawiedliwie do Sokratesa. Jeśli tak, to dlatego że znałem wielkich i mądrych ludzi, jakich nie spotyka się już ani tu, ani teraz.

Gdy Konfucjusz i jego uczniowie doszli do brzegu rzeki, powiedziałem:

– Mistrzu, wyjeżdżam. Chciałbym się pożegnać. Konfucjusz zwrócił się do uczniów.

– Idźcie do domu, moi uczniowie. – Potem wsunął mi rękę pod ramię z zażyłością, na jaką rzadko zdobywał się nawet wobec Cy-lu. Podeszliśmy dokładnie do tego miejsca, gdzie przed trzema laty łowiliśmy razem ryby. – Mam nadzieję, że czasem pomyślisz o nas, którzy jesteśmy tutaj, kiedy sam będziesz tam. – Był zbyt grzeczny, żeby używać chińskiej nazwy: kraj barbarzyńców.

– Będę o was myślał. Często. Wiele się od ciebie nauczyłem, Mistrzu.

– Tak sądzisz? Cieszyłbym się z tego naturalnie. Ale jesteśmy tak różni od siebie.

– To samo Niebo jest nad Persją i nad Chinami. – Byłem szczery okazując mu przywiązanie.

– Lecz wyroki Nieba nie są takie same. – Starzec pokazał królicze zęby. – Dlatego ty wierzysz jeszcze w Mądrego Pana, w dzień sądu i w cały ten płomienny koniec wszechrzeczy.

– Tak. Mimo to nasza droga cnoty na ziemi jest też twoją drogą.

– Drogą Nieba. – Poprawił mnie. Staliśmy nad brzegiem rzeki. Tym razem usiadł na skale, na której ja ongiś siedziałem. Przykląkłem przy nim. – Nie łowię już ryb. Straciłem wprawę. Przeminęła z wiekiem.

– Czy wprawa przemija?

– Jak wszystko. Oprócz idei dobroci. I rytuału. Wiem, że śmiejesz się po cichu z naszych trzech tysięcy trzystu reguł. Nie, nie zaprzeczaj. Rozumiem cię. Dlatego chciałbym, żebyś i ty nas zrozumiał. Widzisz, uprzejmość bez rytuału jest nudna. Ostrożność przechodzi w bojaźliwość. Odwaga staje się niebezpieczna. Nieugiętość zmienia się w nieczułość.

– Nigdy nie śmieję się z ciebie, Mistrzu. Czasem tylko dziwię się. Ale i tak nauczyłeś mnie, jaki jest, czy powinien być, człowiek prawdziwie szlachetny. Taki właśnie jak ty.

Starzec potrząsnął głową.

– Nie. – Miał smutny głos. – Prawdziwie szlachetny jest dobry. Dzięki temu nigdy nie jest nieszczęśliwy. Jest mądry. Dzięki temu nigdy nie jest skłopotany. Jest mężny. Dzięki temu nigdy się nie boi. Wiele w moim życiu zaznałem strachu, kłopotów, niedoli. Nie jestem taki, jakim chciałbym być. I prawdę mówiąc, dlatego poniosłem porażkę.

– Mistrzu, jesteś sławnym nauczycielem…

– Przeciętny zawodnik jest sławniejszy ode mnie. Nie, nie znają mnie. Lecz nie winie za to Nieba ani nawet ludzi. – Odgarnął kosmyk siwych włosów z wypukłego czoła. – Lubię myśleć, że w Niebie ludzie wynagradzani są za to, jak żyli i do czego dążyli. Jeśli to prawda, cieszę się.

Słuchaliśmy zgiełku ptasich głosów z pobliskiego sadu i krzyków kobiet przeganiających głodne ptaki.

– Mistrzu, czy wierzysz w Niebo?

– Ziemia jest rzeczywistością. – Starzec dotknął pokrytej mchem ziemi.

– Czy Niebo to też rzeczywistość?

– Tak nas uczyli nasi przodkowie Czou, a przed tym Szangowie.

– Lecz pomijając ich nauki i rytuały, czy ty wierzysz w Niebo?

– Przed laty, kiedy po raz pierwszy byłem w C’i, słyszałem i widziałem taniec tronowy. Byłem olśniony. Nigdy przedtem nie zdawałem sobie sprawy, czym jest doskonałe piękno, doskonała dobroć. Potem przez trzy miesiące chodziłem oszołomiony. Nareszcie zrozumiałem, czym jest Niebo, bo na ziemi znalazłem się tak blisko ideału, tak blisko dobroci.

– Skąd bierze się ta muzyka? Kto ją stworzył? Konfucjusz złożył dłonie; skrzyżował długie kciuki.

– Jeśli powiem ci, że pochodzi z Nieba, zapytasz, kto stworzył Niebo. A ja nie dam ci odpowiedzi na to pytanie, nie trzeba bowiem wiedzieć tego, czego wiedzieć nie możemy. Z tak wielu problemami musimy uporać się tutaj. W imię Nieba stworzyliśmy pewne obrzędy, które umożliwiają nam przewyższenie samych siebie. W imię Nieba obowiązani jesteśmy przestrzegać pewnych zwyczajów, przepisów etykiety, sposobów myślenia, które prowadzą do harmonii, cnoty, dobroci. Niełatwo pojęcia te zdefiniować. Starzec zmarszczył czoło. – Jedyną wielką przeszkodą na mojej drodze, na drodze każdego człowieka, jest sprawa języka. Ważne słowa są mętne przez swą wieloznaczność lub nieokreśloność. Gdybym sprawował rządy, przede wszystkim przystąpiłbym do poprawiania nazw. – Przerwał, po czym uśmiechnął się złośliwie. – By je można było w zgodzie z prawdą używać.

– Ale te ceremoniały, Mistrzu? Co na przykład myślisz o przedstawieniu, jakie urządził Cy-lu, kiedy byłeś taki chory?

Konfucjusz spochmurniał.

– Te stroje były zdecydowanie bluźniercze.

– Mam na myśli modlitwy do Nieba i Ziemi za twego ducha, skoro ty sam w duchy nie wierzysz.

– To bardzo ciekawy problem. Jestem za rytuałem, ponieważ pociesza żyjących, świadczy o szacunku dla zmarłych, przypomina nam, że jesteśmy kontynuacją tych, którzy odeszli przed nami. Jest ich w końcu o miliony więcej niż nas i dlatego nie mogę wierzyć w duchy. Gdyby wszystkie były wokół nas, nie starczyłoby miejsca dla żywych. Natykalibyśmy się na ducha na każdym kroku.

– Przecież są ludzie, którzy widzieli duchy zmarłych. Konfucjusz obrzucił mnie z ukosa bystrym spojrzeniem, jakby nie całkiem był pewien, jak daleko może się ze mną posunąć.

– No cóż, rozmawiałem z wieloma ludźmi, którzy jakoby widzieli duchy zmarłych, i zawsze zadaję im to samo gorszące ich pytanie. Czy duch był nagi? Niezmiennie odpowiadają, że miał na sobie szaty, w jakich go pochowano. A wiemy wszak, że jedwab i płótno, i wełna owcza to materia nieożywiona i bezduszna. Wiemy też, że kiedy człowiek umiera, jego szaty rozkładają się tak jak jego ciało. Jakże więc duch mógł je znowu na siebie włożyć?

Nie wiedziałem, jak się do tego odnieść.

– Może duch tylko wydaje się ubrany? – spytałem z wahaniem.

– Może w ogóle tylko się wydaje? Może duch istnieje wyłącznie w umyśle przestraszonego człowieka. Zanim się urodziłeś, byłeś cząstką pierwotnej siły.

– Mniej więcej to samo głosił Zoroaster.

– Tak, pamiętam. – Powiedział to z roztargnieniem. Nigdy nie udało mi się zainteresować go Prawdą. – Po śmierci jednoczysz się na powrót z pierwotną siłą. Skoro sprzed twego urodzenia nie zachowałeś ani pamięci, ani świadomości pierwotnej siły, jak możesz po śmierci i po powrocie do niej zapamiętać cokolwiek z krótkiego okresu pobytu na ziemi?

– W Indiach wierzą, że dusza wciela się ponownie w kogoś lub w coś.

– I że tak będzie zawsze?

– Nie. Odradzasz się, aż do kresu obecnego cyklu stworzenia. Jedynym wyjątkiem jest ten, kto osiągnął oświecenie. Ten gaśnie, to znaczy przestaje się wcielać, jeszcze zanim zakończy się cykl.

– A kiedy już zgaśnie, dokąd idzie?

– Trudno to opisać. Konfucjusz uśmiechnął się.

– Nie dziwię się. Zawsze wydawało mi się oczywiste, że dusza, która ożywia ciało ludzkie, musi po śmierci wrócić do pierwotnej jedności, bo z niej się wywodzi.

– Żeby narodzić się ponownie? Czy żeby stanąć przed sądem? Konfucjusz wzruszył ramionami.

– To obojętne. Ale jedno jest pewne. Nie możesz rozniecić ognia.

który już się wypalił. Gdy płonie w tobie życie, z twego nasienia może powstać nowa istota ludzka, lecz gdy płomień zgaśnie, nikt nie przywróci cię do życia. Zmarli, drogi przyjacielu, to zimne popioły. Nie mają świadomości, lecz to nie powód, żeby pamięć o nich, o nas i o naszych potomkach nie była czczona. Rozmawialiśmy o wróżbach. Nie wierzył w nie, ale uważał, że cały rytuał i jego formy potrzebne są człowiekowi. W kwestiach dotyczących poprawy stosunków między ludźmi Konfucjusz przypominał mi ogrodnika, który wciąż przycina i oczyszcza swoje drzewa, żeby dawały lepsze owoce.

Rozmawialiśmy o państwie.

– Ja już zrezygnowałem. Jestem jak waza księcia Tana w świątyni przodków. Widziałeś ją? – Kiedy zaprzeczyłem, opowiedział mi, jak sam książę Tan ustawił wazę w świątyni w czasach zakładania księstwa Lu. – Kiedy waza jest pusta, stoi prosto i jest bardzo piękna. Lecz kiedy jest wypełniona, przechyla się na jedną stronę i cała jej zawartość wylewa się na ziemię, co nie jest piękne. Ja właśnie jestem pustą wazą. Nie wypełnia mnie władza i chwała, lecz stoję prosto.

Na koniec w cieniu starych Ołtarzy Deszczu Konfucjusz objął mnie obrzędowym – no, bo jakim? – uściskiem ojca żegnającego syna, którego nie ma już nigdy zobaczyć. Odchodząc od starca miałem oczy oślepione łzami. Właściwie nie wiem, dlaczego. Nie wierzę w to, w co on wierzył. Ale był to człowiek na wskroś dobry. Na pewno podczas wszystkich moich podróży nie spotkałem nikogo, kogo można by było z nim porównać.

Загрузка...