KSIĘGA SIÓDMA

Dlaczego Ganges spłynął krwią

1

Podróż z Lu do Magadhy szlakiem jedwabnym trwała blisko rok. Przez większą jej część byłem chory. Wszyscy zresztą się pochorowali – zapadli na gorączkę tak rozpowszechnioną w tych ohydnych południowych dżunglach. Wprawdzie jedna trzecia uczestników wyprawy umarła w drodze, ale markiz z Ci uznał, że nasze straty są względnie małe.

Nie pamiętam dokładnie trasy naszej podróży. Gdybym pamiętał szczegóły, nie podałbym ich żadnemu Grekowi. We właściwym czasie napisałem sprawozdanie i przypuszczam, że moje notatki są dobrze schowane w domu ksiąg w Persepolis.

Były w ciągu tego strasznego roku momenty, kiedy wątpiłem, czy zobaczę jeszcze Suzę. Czasem nawet przestawało mnie to obchodzić. Takie bywają skutki gorączki. Człowiek woli raczej umrzeć niż opędzać się dniem i nocą od ścigających go demonów maligny. Konfucjusz uważa, że świat duchów nie istnieje. Jeśli to prawda, to kim i czym są owe zmory z koszmarów, które nawiedzają nas w malignie? Są dla nas wtedy rzeczywiste; co dowodzi, że s ą rzeczywiste. Demokryt kwestionuje moją logikę. Ale ty nigdy nie chorowałeś, a już na pewno nie ścigały cię upiory.

Moja rola w wyprawie nie przedstawiała się całkiem jasno. Chociaż byłem gościem honorowym w Lu i zięciem króla Magadhy, pozostawałem też czymś w rodzaju niewolnika. Markiz z CM odnosił się do mnie dość przyzwoicie; mimo to czułem, że nie uważa mnie za nic więcej niż ułatwienie w podróży; ułatwienie którego w razie potrzeby bez trudu można się wyrzec.

Kiedy dotarliśmy do Ćampy, portu na Gangesie, poprosiłem markiza, by pozwolił mi ruszyć naprzód do stolicy. Z początku odmówił. Miałem jednak szczęście. Wicekról Ćampy zetknął się ze mną niegdyś na dworze i teraz przyjął mnie z takimi honorami, że markiz w żaden sposób nie mógł już traktować mnie jak jeńca w kraju, który ostatecznie był moim krajem. Uzgodniłem z markizem, że miejscem naszego spotkania będzie Radźagryha. Po czym wyjechałem z Ćampy z oddziałem z Magadhy. Rzecz jasna, nie zamierzałem jechać do Radźagryhy. Po pierwsze, nie miałem wielkiej ochoty zetknąć się znowu z moim teściem. Po drugie, chciałem zobaczyć moją żonę i synów w Śrawasti. W odległości ponad trzydziestu mil na zachód od Ćampy rozstałem się z wojskową eskortą. Oni ruszyli dalej do Radźagryhy, podczas gdy ja przyłączyłem się do innego oddziału. Pełnił on straż na granicy republik i oficer dowodzący był nadzwyczaj zadowolony, że towarzyszy zięciowi króla; prawdę mówiąc, bał się mnie. Niebawem miałem zrozumieć, dlaczego.

Wprawdzie już w Chinach docierały do nas opowieści o okrucieństwie Adźataśatru, lecz raczej nie brałem ich dosłownie. Wiedziałem naturalnie, że jest bezlitosny. Jak krab, pożarł własnego ojca. W dolinie Gangesu jednak była to raczej reguła niż wyjątek. W każdym razie nie sądziłem, że okrucieństwo sprawia mu przyjemność. Ale się myliłem.

Od razu zdumiały mnie rozmiary zniszczeń, jakie ujrzałem na terenie tego, co niegdyś stanowiło dumną i zasobną federację republik. Kiedy jechaliśmy przez podbite ziemie na północ, kraina wyglądała tak, jakby sama ziemia skazana została na śmierć. Nic nie rosło tam, gdzie ongiś ciągnęły się pola prosa, sady, pastwiska.

Wjechaliśmy na teren usłany poczerniałymi od ognia cegłami i dowódca powiedział:

– Tu leżało miasto Waiśali.

Zniszczenie było kompletne. Psy, koty, drapieżne ptaki, węże, skorpiony i jaszczurki wzięły w posiadanie ruiny kwitnącego jeszcze dziesięć lat temu miasta, gdzie pokazywano mi salę zgromadzeń i miejsce urodzenia Mahawiry zamienione w świątynię.

– Król naturalnie zamierza je odbudować. – Dowódca kopnął kupkę kości.

– Pewien jestem, że gdy to nastąpi, nowe miasto będzie mogło się równać z samą Radźagryha – odrzekłem prawomyślnie. Choć przezornie starałem się wydawać jedynie lojalnym zięciem władcy, który uchodził w Indiach za największego monarchę wszechczasów, zdarzało się, że nie mogłem przemóc ciekawości. – Czy trafiono tu na duży opór? Musiano naprawdę zrównać z ziemią całe miasto?

– O tak, książę. Byłem tu. Brałem udział w bitwie, która trwała osiem dni. Walki toczyły się głównie tam. – Wskazał ręką na zachód, gdzie rząd palm wyznaczał brzeg wyschniętej rzeki. – Wyparliśmy ich znad rzeki. Próbowali schronić się w mieście, ale zatrzymaliśmy ich pod murami. Sam król poprowadził atak na główną bramę. Sam król podpalił pierwszy budynek. Sam król poderżnął gardło dowódcy wojsk republik. Sam król zabarwił na czerwono wody Gangesu. – Kapitan śpiewał teraz raczej, niż mówił. Zwycięstwa Adźataśatru już dzisiaj opiewano wierszem, ażeby przyszłe pokolenia mogły opiewać chwałę króla i jego żądzę krwi.

Dwanaście tysięcy ludzi z wojska republik wbito na pale po obu stronach drogi wiodącej z Waiśali do Śrawasti. Ponieważ rozstrzygająca bitwa rozegrała się w suchej porze roku, gorące słońce zmumifikowało ciała. W rezultacie martwi wyglądali jak żywi z ustami szeroko otwartymi, jakby łapali powietrze lub krzyczeli; śmierć na pewno powoli docierała na szczyt drewnianych pali. Trochę zdziwiło mnie, że każdego z nich starannie wykastrowano – Indusi mają wstręt do tego rodzaju praktyk. Potem, w Śrawasti, widziałem wystawione na sprzedaż liczne znakomicie zasuszone worki mosznowe; co najmniej przez jeden sezon były bardzo modne jako sakiewki na pieniądze. Panie nosiły je przytroczone do pasków okazując swój patriotyzm.

Objechaliśmy wzdłuż granicy to, co pozostało z republiki Lićchawich. Chociaż stolica została zburzona, kraj jeszcze walczył.

– To niegodziwi ludzie – powiedział mój kapitan. – Król jest bardzo zły na nich, że się nie poddają.

– Nie dziwię mu się. Módlmy się, żeby ich ukarał, i to szybko.

– O, tak, książę. Nienawidzimy ich, nienawidzimy! – Lecz w głosie młodzieńca nie wyczuwało się nienawiści. Był tak samo ofiarą krwiożerczości Adźataśatru jak ciągnące się bez końca rzędy brunatnych, poskręcanych martwych ciał na prawo i na lewo od nas.

Kiedy jechaliśmy północną drogą, nadleciał sęp i przysiadł na ramieniu zmumifikowanego trupa. Z ludzką niemal ciekawością, delikatnie wręcz, zajrzał w pusty już oczodół i dziobnął na próbę; nie znalazłszy oka, odleciał. Spóźnił się na ucztę.

W piękny, chłodny, bezchmurny dzień jesienny wjechałem do Śrawasti. Na szczęście Adźataśatru oszczędził stolicę Kosali. Kiedy opuszczałem Śrawasti, miałem dwadzieścia siedem czy osiem lat. Teraz miałem lat czterdzieści i twarz tak spieczoną przez słońce i osmaganą przez wiatr, że wyglądała jak maska z tekowego drewna. Co gorsza, włosy otaczające maskę całkiem już zbielały. A co najgorsze, właściciel maski nie był już młody.

Dom księcia Dżety stojący nad rzeką wydawał się niezmieniony. Zapukałem do głównej bramy. Służący wyjrzał nieufnie przez małe okienko w drzwiach. Roześmiał się, kiedy powiedziałem, kim jestem. Zagroziłem mu powołując się na Adźataśatru, i zniknął. Parę chwil później brama otworzyła się i powitał mnie pełen szacunku ochmistrz. Choć mnie nie znał, oświadczył, że wie wszystko o człowieku z zachodu, który spłodził dwóch synów Ambaliki. Dzięki temu dowiedziałem się, że moja żona i moi synowie żyją. Co do księcia Dźety…

Mój stary przyjaciel znajdował się w wewnętrznym ogrodzie. Był istotnie moim starym przyjacielem. Nie poznałbym w tym wychudzonym starcu energicznego mężczyzny, którego znałem i podziwiałem.

– Chodź bliżej – poprosił. Nie poruszył się, żeby mnie przywitać, więc zbliżyłem się do łoża, na którym spoczywał. Dopiero objąwszy go uzmysłowiłem sobie, że od karku w dół jest sparaliżowany.

– To stało się zeszłego roku. – Zdawał się usprawiedliwiać. – Wolałbym szybko zejść ze świata, niestety zdecydowano, że mam umierać stopniowo. Najwidoczniej moje ostatnie wcielenie było szczęśliwe. Ale nie wolno mi się skarżyć. Udało mi się żyć dość długo, żeby cię znowu zobaczyć.

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, podeszła do nas tęga kobieta w średnim wieku, a z nią dwaj poważni, niebieskoocy chłopcy. Poznałem Ambalikę, dopiero kiedy się odezwała.

– Spójrz na siebie! – Natychmiast przeszła do ataku. – Jesteś stary! Och, mój biedny mężu i panie.

Uściskaliśmy się. Nie powiedziałbym, że nasze spotkanie szczególnie przypominało powitanie Odysa z Penelopą. Ale też nie miałem tu żadnych zalotników do zgładzenia – w każdym razie nikogo nie dostrzegłem.

Mój starszy syn był już mężczyzną; młodszy stał na progu dojrzałości. W gorącym słońcu doliny Gangesu wszystko dojrzewa szybko, jakby w obawie, że nie starczy czasu na rozmnażanie się.

Chłopcy przyglądali mi się ze zdumieniem. Ja przyglądałem się im. Połączenie niebieskich oczu ludzi północy z ciemną cerą południowców jest zaskakujące; obaj byli bardzo ładni.

– Ja też myślę, że są śliczni – powiedziała Ambalika, kiedy młodzieńcy zostali odesłani. – Wszyscy tu oczywiście uważają ich za demony z powodu tych niebieskich oczu. Mają niekończące się problemy. Ale jak dorosną… – Ambalika umilkła. Patrzyliśmy na siebie ponad kruchym ciałem księcia Dźety. Jak dawniej urzekał mnie jej czar. Nie znałem innej kobiety, której towarzystwo sprawiałoby mi aż taką przyjemność. Rozmawiało się z nią jak z mężczyzną, lecz nie z mężem stanu, jak w przypadku królowej Atossy. Jeśli chodzi o jej wygląd… no cóż, słońce Indii zrobiło swoje. Była zdecydowanie przejrzała. Miała bezkształtne ciało i kilka podbródków. Tylko oczy pozostały niezmienione; błyszczały dokładnie tak jak owej nocy, gdy razem spoglądaliśmy na północną gwiazdę.

– Opowiedz wszystko od początku – poprosił książę Dźeta. Tak też zrobiłem. Opowiedziałem im wszystko, co moim zdaniem mogło ich zainteresować. Dziwiłem się, że żadne z nich nie chciało słuchać o Persji. Zaraz po ślubie Ambalika nie mówiła o niczym innym. Ale wtedy spodziewała się, że pojedzie ze mną do Suzy. Obecnie całkiem przestał ją obchodzić zachód i ja.

Natomiast fascynowały ich Chiny. Książę Dźeta, jak się okazało, miał swój udział w kompanii handlowej zabiegającej o otwarcie szlaku jedwabnego.

– Teraz wy opowiedzcie mi, co się tutaj wydarzyło – zażądałem z gardłem wyschniętym od długiego mówienia.

Ambalika zrobiła leciutki gest ostrzegawczy, co znaczyło, że nas podsłuchują. Po czym oświadczyła entuzjastycznie:

– Ojciec jest teraz władcą świata. Jakżeż radują nas jego zwycięstwa. Jego mądrość. Jego dobroć. – I tak dalej w podobnym stylu. Niedużo się z tego dowiedziałem.

Gdy spytałem o Buddę, książę Dźeta rzekł:

– Osiągnął nirwanę cztery lata temu.

– Po zjedzeniu ciężkiego posiłku składającego się z wieprzowiny i grochu. – Ambalika była już znowu sobą i nie dbała o ostrożność.

– To tylko plotki. – Jej frywolność nie przypadła do gustu księciu. – Wiemy na pewno tylko to, że miał spokojną śmierć. Ostatnie jego słowa brzmiały: „Wszystkie rzeczy złożone ulegają rozkładowi, walczcie uparcie.”

– Śariputra jest nadal głową zakonu? Książę Dźeta potrząsnął głową.

– Umarł przed Buddą. Obecnie jego funkcje przejął Ananda. Nawiasem mówiąc, wszyscy tu mieszkają.

– Zajęci sporami o to, co Budda powiedział i czego nie powiedział. – Ambalika nie pozbyła się swej nietolerancyjności wobec innego świata i jego wiernych wyznawców.

– Ananda jest dobrym zwierzchnikiem gminy – rzekł książę bez większego przekonania. – Mnisi muszą nadal uczyć się słów Buddy tak samo jak za jego życia.

– Tyle tylko – mówiłem z własnego smutnego doświadczenia z kapłanami – że Buddy już nie ma, by poprawiać ich błędy.

– To prawda. I nie muszę chyba dodawać, że wybuchły już poważne spory o to, co powiedział i czego nie powiedział.

– Będzie tych sporów więcej. – Z upływem lat nie przestałem zdumiewać się i oburzać na nowe doktryny, jakie zoroastryjczycy dla własnej wygody rozpowszechniają w imieniu mego dziadka. Tuż przed ostatnim wyjazdem z Suzy odwiedziłem ich głównego kapłana. Gdy przypisał mojemu dziadkowi jakieś bezsensowne wiersze, oświadczyłem mu ostro, że Zoroaster nigdy nic takiego nie powiedział. Ten szarlatan odrzekł z nieporuszoną twarzą: „Masz rację. Prorok nie powiedział tego w tym życiu. Wygłosił te wiersze w moim ostatnim śnie i kazał mi je spisać natychmiast po obudzeniu.”

W ten sposób Kłamstwo zwycięża Prawdę – w każdym razie w czasie długiego panowania. No cóż, fałszywi kapłani poczują żar płynnego metalu. To pewne.

Następne kilka tygodni upłynęło bardzo przyjemnie. Chociaż otyła Ambalika nie działała już na moje zmysły, stwierdziłem, że jest nadal nie tylko miła, lecz i inteligentna. Podczas naszej pierwszej wspólnej nocy zaprowadziła mnie na dach, z którego roztaczał się widok na rzekę. Pamiętam, że ubywało księżyca, że dymy z ognisk na wybrzeżu były równie gryzące jak zawsze. W Indiach nigdy nic się nie zmienia.

– Teraz nikt nas nie może słyszeć. – Siedzieliśmy obok siebie na łożu. Księżyc świecił nam wprost w oczy. Daleko na wschodzie majaczyły Himalaje, ciemne bryły na tle nieba.

– Gdzie jest twój ojciec? – Nie miałem zamiaru spotykać się z tym kapryśnym człowiekiem, jeśli dałoby się tego uniknąć.

– W porze suchej zawsze jest z wojskiem. Przebywa więc prawdopodobnie gdzieś na granicy republiki Lićchawich, która nie chce się poddać. Nie mam pojęcia, dlaczego. Gdyby Lićchawi się poddali, może niektórych zachowałby przy życiu. A tak zabije ich wszystkich.

– Jest rzeczywiście władcą świata, prawda? – Byłem ostrożny nie wiedząc, w jakiej mierze moja żona jest stronniczką swego ojca.

– Jeszcze nie złożono ofiary z konia, ale… Tak. Nie mieliśmy jeszcze takiego króla w naszych dziejach.

Patrzyliśmy na spadające gwiazdy i słuchaliśmy, jak ktoś na dole gra na rozstrojonej lutni.

– Ożeniłeś się chyba po raz drugi? – Zadała to pytanie bez szczególnego nacisku.

– Jestem… a raczej byłem… żonaty z siostrą Wielkiego Króla. Ona umarła.

– Mieliście dzieci?

– Nie. Tylko ty jesteś matką moich dzieci.

– Czuję się zaszczycona. – Ton głosu Ambaliki był poważny, ale wyraźnie kpiła sobie ze mnie.

Nie zareagowałem.

– O ile wiem, nie było dotychczas nikogo, kto jak ja miałby w dalekim kraju synów z córką króla.

– Persja jest dalekim krajem – rzekła Ambalika szorstko. – M y jesteśmy u siebie.

– Myślałem, że chcesz pojechać ze mną do Persji. Ambalika się roześmiała.

– Powiedzmy sobie, że ja tak samo chciałabym jechać do Persji, jak ty chciałbyś mnie tam mieć.

– Ja chyba chciałbym…

– Nie mów głupstw! – Nagle zrobiła się podobna do młodej dziewczyny, którą poślubiłem. – Nie wiedziałbyś, co ze mną robić, a ja na pewno nie wiedziałabym, co robić w kraju, w którym jest mnóstwo śniegu i lodu, i niebieskookich ludzi. – Zadrżała na tę myśl.

– Ale nasi synowie…

– Muszą pozostać tutaj.

– Muszą? – Rozzłościłem się. W końcu byli to m o i synowie i gorąco pragnąłem zabrać ich do Suzy z matką czy bez matki.

– Tak, muszą. Nie masz zresztą w tej sprawie wyboru. Ani ja – dodała. – Taka jest wola mego ojca. Podoba mu się myśl o perskich wnukach. Uważa, że pewnego dnia okażą się pożyteczni.

– Jako posłowie? Skoro nigdy nie odwiedzili swojej ojczyzny, jaki z nich będzie pożytek?

– On już coś wymyśli. Nie martw się o to. W każdym razie posłał po starego Karakę, żeby ich uczył perskiego.

Ucieszyłem się, że Karaka jeszcze żyje. Według Ambaliki nadzorował wytop żelaza w królestwie Magadhy.

– A co w Chinach? – spytała, poprawiając połyskliwy szal mający ją chronić przed ciepłym nocnym wiatrem. – Ożeniłeś się tam z kimś?

– Miałem dwie urocze konkubiny. Żony nie miałem.

– A dzieci?

– Nie. Kobiety w Chinach znakomicie opanowały sztukę unikania ciąży.

Ambalika przytaknęła.

– Słyszałam o tym. My też naturalnie mamy pewne zaklęcia, które zawsze są skuteczne. Oprócz tych wypadków, kiedy nie są.

– W Chinach kobiety piją jakieś napary. Ale kiedy pytasz, co to jest, tylko chichoczą. Chińczycy lubią tajemnice. Moje dziewczyny były rozkoszne. Spodobałyby ci się.

– Prawie każde towarzystwo by mi się tutaj spodobało. Jako jedyna żona nieobecnego męża, w domu dziadka, który nie ma konkubiny młodszej niż sześćdziesięcioletnia, jestem tu raczej dość samotna. Co zrobiłeś z dziewczętami wyjeżdżając z Chin?

– Jedną wysłałem z powrotem do jej wsi, dając dość pieniędzy, żeby sobie znalazła męża, a drugą wziął do siebie mój przyjaciel, Fan Cz’y. Tak był w niej rozkochany, że cieszyłem się mogąc dać mu prezent, na którym mu naprawdę zależało.

– Nie będę się więc cieszyć ich towarzystwem. – Ambalika powiedziała to wręcz ze smutkiem. – Twoim też niedługo, prawda?

– Muszę stawić się przed Wielkim Królem.

– A kiedy to zrobisz, będziesz o wiele za stary, żeby móc tu wrócić.

Bezpośredniość Ambaliki zawsze zaskakiwała mnie i zachwycała. W mroku, słuchając jej jasnego, drwiącego głosu, gotów byłem zapomnieć o zwałach ciała tak dokładnie skrywających wiotką dziewczynę, którą poślubiłem w innym, jak mi się teraz wydawało, życiu.

– Chciałabyś, żebym został?

– Chyba nie. Za długo żyliśmy osobno.

– Co powiesz o królu?

Ambalika milczała. Otoczyłem ją ramieniem. To był błąd. Dotknięcie rozwiało złudzenie młodości, stworzone przez mrok. Przez dłuższy czas siedzieliśmy objęci. Ambalika opowiadała mi o krwawych czasach, jakie przeżyły kraje w dolinie Gangesu.

– Byliśmy przerażeni, zwłaszcza kiedy została rozbita armia Kosali. Prawdę mówiąc, szykowaliśmy się już do opuszczenia miasta, ale król potajemnie przysłał nam wiadomość, żebyśmy nie uciekali, że Śrawasti będzie oszczędzone, bo mieszka tu Budda. – Zaśmiała się cichutko, ustami dotykając mojej szyi. Mój ojciec nie interesuje się Buddą bardziej niż ja. Ale wiedział, że Budda cieszy się popularnością. Wiedział, że król Wirudhaka znienawidzony jest przez gminę buddyjską za zniszczenie republiki Śakjów. Oczywiście, nikt wówczas nie podejrzewał, że ojciec zamierza zlikwidować wszystkie inne republiki, gdy tylko zostanie ukoronowany w Śrawasti. W każdym razie tutejsza ludność witała ojca, jakby był kimś w rodzaju oswobodziciela. Na razie zachowuje się tu przyzwoicie.

– Widuje cię?

– O tak. Jesteśmy w przyjaznych stosunkach. I naturalnie jest zachwycony wnukami. Zawsze pyta mnie o ciebie; ma nadzieję, że znowu cię zobaczy, płacze…

– Wciąż jeszcze? *

– Wciąż jeszcze. Ale teraz ma o wiele więcej powodów do łez niż dawniej.

Poza tym jednym zdaniem Ambalika nie krytykowała ojca. Władza zawsze działa na kobiety. Nie ma, jak sądzę, zdobywcy aż tak krwawego, by prawie każda kobieta nie zechciała się z nim przespać w nadziei urodzenia syna, który byłby równie okrutny jak jego ojciec.

2

Krótko przed dorocznym świętem, kiedy całe Śrawasti szalało oddając się wyłącznie rozrywkom, odwiedziliśmy z księciem Dźetą Anandę w buddyjskim klasztorze. Szedłem pieszo przy lektyce księcia.

– Rzadko opuszczam dom – powiedział półgłosem, podczas gdy torowaliśmy sobie drogę przez rozbawiony tłum. – Ale chcę być obecny przy twojej rozmowie z Anandą. Zachwycą go twoje chińskie opowieści.

Księcia Dźetę urzekały opowieści o Konfucjuszu i Mistrzu Lao. Przypuszczał, że nowy przywódca zakonu buddyjskiego również się nimi zainteresuje. Była to jedyna oznaka naiwności, jaką zdołałem zauważyć u mojego przyjaciela. Nie ma takiej rzeczy, której profesjonalny kapłan bardziej by nienawidził niż opowieści o konkurencyjnej religii czy odmiennym światopoglądzie.

Park Bambusowy oddano teraz w całości zakonowi buddyjskiemu.

Chatkę, w której Budda mieszkał, otoczono niskim murem, w pobliżu zaś wyrastał nowy, wielki gmach.

– Żeński klasztor – powiedział książę Dźeta. – Buduje go Ambapali. Będzie pierwszą mniszką.

– Kurtyzana z Waiśali?

– Tak. Po śmierci Buddy przybyła tu… ze wszystkimi swoimi pieniędzmi. Miała szczęście.

– Tak. Widziałem gruzy Waiśali.

– Resztę życia poświęci zakonowi. Szczerze ją podziwiam. Jest bardzo świątobliwa.

– I bardzo stara. – Nie mogłem powstrzymać się od dodania. Nader często słynne kurtyzany, kiedy przeminie ich uroda, zwracają się ku religii czy filozofii. Ciekawe byłoby zobaczyć, co stanie się z Aspazją.

Ananda był trochę podobny do Buddy i bynajmniej nie starał się zatrzeć tego podobieństwa. Z licznymi ukłonami zwierzchnik sanghy, czyli wspólnoty, towarzyszył lektyce księcia do głównej sali klasztoru. Poszedłem za nimi.

Kilkuset młodych mnichów recytowało słowa Buddy. Spostrzegłem, że wielu z nich ma na sobie nowe żółte szaty. Była to innowacja. W dawnych czasach mieli prawo nosić tylko łachmany, które udało im się wyżebrać.

Ananda zaprowadził nas do niskiej celi na tyłach trzeciego dziedzińca klasztoru.

– Tutaj staram się pobudzić swoją pamięć – powiedział.

Gdy wyszli ludzie niosący lektykę księcia, Ananda zwrócił się do mnie.

– Z radością znowu cię widzę. Śariputra bardzo cię chwalił. Podczas gdy książę Dźeta opowiadał Anandzie o moich chińskich przygodach, święty mąż udawał zainteresowanie. Lecz to książę, nie Ananda, poprosił mnie o wykład chińskiej filozofii. Starałem się streszczać. Ananda z uprzejmości udawał, że słucha. W końcu stwierdził:

– Mistrz Konfucjusz wydaje mi się za bardzo przywiązany do tego świata, żeby go traktować na serio.

– Wierzy, że świat ludzi to jedyny istniejący świat. Dlatego traktuje z taką powagą nasze uczynki na tej ziemi.

– Naturalnie zgadzamy się z nim co do tego, a także jego ideał prawdziwie szlachetnego człowieka bardzo bliski jest prawdziwemu ideałowi. Tym bardziej się dziwię, że dotychczas nie dostrzegł sprawy tak oczywistej jak nirwana. Niestety, kiedy zaczyna zbliżać się do czterech szlachetnych prawd – Ananda wydał wulgarny odgłos, głośno klasnąwszy językiem w podniebienie – zatrzymuje się.

– Sądzę, że nie ma ochoty wyjść poza ten świat.

– To godne pożałowania.

– Myślę, że nie ma potrzeby litować się nad Konfucjuszem – powiedziałem to ostrzej, niż zamierzałem. Książę Dźeta odwrócił głowę od Anandy i spojrzał na mnie. Ananda uśmiechnął się.

– Nasza litość jest bezbrzeżna. Odczuwamy litość dla wszystkiego, co żyje. Żyć to znaczy być schwytanym w pułapkę cyklu narodzin i śmierci. Tylko o tym, kto był tutaj i odszedł, można powiedzieć, że osiągnął to, co powinno być świadomym celem wszystkich ludzi.

– Mistrz K’ung nie zgodziłby się z tym. – Sam się zdziwiłem, że mówię, jak gdybym zgadzał się z Konfucjuszem. W gruncie rzeczy i mnie przerażała jego absolutna obojętność wobec Mądrego Pana. Obojętna mu była nie tylko sama idea stworzenia świata, nie chciał też uznać owej dwoistości, która nierozłącznie związana jest z wszelkim istnieniem. Chociaż Konfucjusz jest tak bardzo z tej ziemi, broniłem go przed Ananda. Ludzka przewrotność nie ma granic. Sądzę, że człowieka zawsze kusi, żeby przeciwstawić się temu, kto uważa, że on i tylko on posiadł prawdę, zna słuszną drogę, ma klucz do zagadki.

– Co Konfucjusz sądzi o śmierci? – Ze względu na księcia Dźetę Ananda udawał zainteresowanie.

– Właściwie nie wiem. Podejrzewam, że według niego to nieważne. Obchodzi go życie…

– Schwytany w potrzask życia! Biedny człowiek!

– Któż nie jest… w potrzasku? Konfucjusz to człowiek uczciwy. Często bywa smutny. Przyznaje się do niedoskonałości, co jak się przekonałem nader rzadko się zdarza wśród świętych tego świata. – Ananda przyjął afront z dobrotliwym uśmiechem. – Chciał rządzić państwem dla dobra ogółu. Kiedy odmówiono mu tego, cierpiał i swoje cierpienie uznawał publicznie za dowód, że nie jest bynajmniej ideałem mędrca.

– Nie jest bynajmniej ideałem mędrca – powtórzył Ananda. – Czy na pewno nie zauważyłeś u niego oznak chęci wyrwania się z cyklu narodzin, śmierci i ponownych narodzin?

– Nie sądzę, żeby uznawał istnienie tego cyklu.

– To, obawiam się, świadczy o ignorancji.

– Nie, to wcale nie ignorancja. Po prostu inny rodzaj poznania.

Konfucjusz głosi koncepcję pierwotnej jedności, z której wywodzimy się i do której wracamy.

– To trafne, bardzo trafne – zwrócił się do księcia Dżety Ananda. – Czy nie świadczy o absolutnej mądrości Buddy to, że nawet w barbarzyńskich Chinach nauczyciel potrafi dostrzec przebłysk prawdy, nie zrozumieć jej, zauważcie, ale odczuć… – Ananda uśmiechnął się do mnie. – Ogromnie nas to ucieszyło. – Zadowolenie z siebie, jakim tchnął ten mały człowieczek, mocno mnie irytowało.

– Niewątpliwie i Konfucjusz ucieszyłby się, gdyby wiedział, że w dalekim kraju ludzie również dostrzegają jego prawdy, choć tylko mgliście.

Ananda pominął milczeniem zarówno moje słowa, jak rzucone mu wyzwanie. Odwrócił się do księcia Dżety.

– Uraduje cię wiadomość, że ulepszyliśmy w końcu system nawadniający; nie ma sobie równych, w każdym razie w Śrawasti. Odwróciliśmy bieg wód podziemnej rzeki i teraz płynie bezpośrednio pod wygódkami. Przeprowadziliśmy też… – Długo mówił o higienie, która w miastach indyjskich zawsze stanowi problem. Wreszcie, bardzo uprzejmie, zwrócił się znów do mnie. – O ile pamiętam, kiedy byłeś tu po raz pierwszy, miałeś całkiem odmienne poglądy, od tych, jakie zdajesz się mieć obecnie. W owym czasie wierzyłeś w najwyższego Boga, jedynego twórcę wszechświata. Dzisiaj, na skutek nauk tego Chińczyka, obchodzi cię wyłącznie, jak postępować na ziemi.

Nie liczyłem się z tym, że będzie pamiętał, co mówiłem tyle lat temu o Mądrym Panu. To była głupota z mojej strony. Gdy chodzi o pamięć, zawodowy kapłan jest gorszy – lub lepszy – niż poeta.

– Nie zmieniłem się. Nadal wierzę w Mądrego Pana. Powołuję się na nauki Konfucjusza po to, by wykazać… – przerwałem nie mogąc przypomnieć sobie, co właściwie zamierzałem objaśnić przytaczając wypowiedzi Konfucjusza.

– Wykazać podobieństwa między jego drogą i drogą Buddy. Rozumiem, naturalnie. – Uśmiech Anandy denerwował mnie niepomiernie. – Bez wątpienia to, że twój Chińczyk odrzuca pojęcie boga-stwórcy, jak chociażby Brahma lub Mądry Pan, świadczy o tym, że posiada pewną inteligencję.

Przyjąłem to bluźnierstwo z takim samym, mam nadzieję, niewzruszonym spokojem, z jakim on poprzednio zareagował na moje wyzwanie.

– Inteligentne rozumowanie prowadzi do uświadomienia sobie, że nic nie może powstać z niczego. Świat wobec tego musiał powstać z czegoś. Musiał zostać stworzony i został stworzony, przez Mądrego Pana.

– A kto stworzył Mądrego Pana?

– On sam.

– Z czego?

– Z niczego.

– Przecież dopiero co stwierdziłeś, że nic nie może powstać z niczego.

Tak, Demokrycie, wpadłem w najstarszą na świecie pułapkę. Natychmiast zmieniłem front.

– Może nie powinienem był użyć słowa „nic”. Powiedzmy, że to, co było, co jest i co będzie, jest tym, co zawsze było. – Bezwiednie przejąłem formułę Mistrza Lao. – Właśnie z tego, co zawsze było, Mądry Pan stworzył ziemię, niebo, człowieka. Stworzył Prawdę i Kłamstwo…

– No, no… – Ananda westchnął. – To bardzo prymitywne. Wybacz mi. Nie chciałbym urazić twych uczuć. Szanuję twoją głęboką wiarę w to, co twój dziadek uważał za prawdę. Lecz nawet twój chiński przyjaciel wyszedł poza pojęcie wszechmocnego bóstwa na wysokościach, takiego jak Mądry Pan, Brahma czy Niebiosa, czy jak tam sobie życzysz go lub to nazywać. Był kiedyś bramin, który zwykł złościć się na Buddę. W końcu spytał: „Jak możesz odżegnywać się od Brahmy-Stwórcy. Czy nie zdajesz sobie sprawy, że wszelkie szczęście czy nieszczęście, wszelkie uczucia, które żywi człowiek, są mu dane przez najwyższą istotę?”

– I co Budda na to odpowiedział? – Książę Dźeta najwyraźniej nie znał tej świętej przypowieści; może było to objawienie całkiem świeżej daty?

– Przytaczam odpowiedź Buddy – rzekł Ananda. Zamknął oczy i wyrecytował: – „Tak więc wskutek stworzenia świata przez najwyższą istotę ludzie bywają mordercami, złodziejami, lubieżnikami, kłamcami, potwarcami, będą napastliwi, gadatliwi, chciwi, złośliwi i przewrotni w intencjach. Ci, którzy wierzą w stworzenie świata przez Boga, jako podstawę światopoglądu, nie pragną niczego, do niczego nie dążą i obojętne im jest, czy dokonają czegoś, czy nie.”

– Słusznie – szepnął książę Dźeta.

– Nonsens! – Byłem wściekły. – Nie powiedziałem jeszcze wszystkiego. Gdy Mądry Pan już stworzył samego siebie i swój zły cień, stworzył też człowieka i dał mu wybór, czy ma służyć Prawdzie, czy Kłamstwu. Ci, którzy służą Kłamstwu, zapłacą za to na sądzie ostatecznym, podczas gdy…

– Jakież to szalenie zawiłe i jakie typowe dla każdego z tych niby to najwyższych bóstw – rzekł Ananda. – Cała ta złośliwość. I głupota. Ostatecznie, jeżeli jest wszechpotężny, to dlaczego pozwala istnieć złu?

– By człowiek mógł dokonać wyboru.

– Gdybym był najwyższym bóstwem, nie zadałbym sobie trudu stworzenia zła ani człowieka, ani w ogóle czegokolwiek, co by mnie nie zadowalało. Niestety, gdy opisujesz swego wszechmocnego boga, musisz zaczynać od końca. Zło istnieje. Nie umiesz wytłumaczyć, dlaczego. Robisz więc z twego stwórcy coś w rodzaju okrutnego gracza, który bawi się ludzkim życiem. Będą, czy nie będą mi posłuszni? Dręczyć ich, czy nie? Drogie dziecko, to naprawdę jest nader prymitywne. Dlatego my dawno już odrzuciliśmy samo pojęcie najwyższego bóstwa. I tak samo, jak sądzę, uczynił twój przyjaciel Konfucjusz. Tak jak my, zdaje sobie sprawę, że godząc się na takiego potwora aprobujemy zło, skoro on to zło stworzył. My, na szczęście, sięgamy wzrokiem poza Brahmę, poza Mądrego Pana. Spoglądamy na naturę wszechrzeczy i widzimy, że jest to krąg bez początku i bez końca, i ten, kto podąża drogą środka, widzi, że wszystko jest złudzeniem. W końcu, i to z realnych przyczyn, zakładamy, że ludzie zachowują się lepiej w świecie, w którym nie ma wszechmocnego bóstwa, przystającego na niedolę i gmatwającego to, co proste. Jak mądrze powiedział twój Konfucjusz: „Niebo jest daleko. Człowiek blisko…”

Nie ciągnąłem dalej tej rozmowy. Ateiści zawsze potrafią przegadać tych, którzy wierzą w Mądrego Pana. My znamy Prawdę. Oni nie znają. Konfucjusz podobał mi się, bo nie próbował usunąć nieba znad naszej ziemi. Akceptował to, czego nie potrafił zrozumieć. Budda urągał niebu swoją obojętnością. Myślę, że nigdy nie żył na ziemi człowiek równie arogancki. W istocie głosił: „Istnieję. Lecz gdy przestanę istnieć, zniknę na zawsze i skończy się wszelka egzystencja. To, co inni uważają za byt, jest iluzją.” To przerażające.

Demokryt twierdzi, że jego to nie przeraża. Twierdzi, że Budda ma co innego na myśli. Proces tworzenia trwa ciągle, mówi Demokryt, i jedyną anomalią jest skażona istota ludzka, która się temu przygląda. Usuń człowieka, a materia będzie trwać nadal, tak jak zawsze trwała. Jak zawsze? Nic z tego nie rozumiem. Dla mnie istnieje to, co istnieje.

3

Przez następne tygodnie miałem do czynienia z różnymi cechami i kupcami pragnącymi handlować z Persją. Sam już teraz byłem w pewnej mierze kupcem. Wiedziałem, co można sprzedać w Suzie i za ile. Żywą przyjemność sprawiało mi wielogodzinne targowanie się w namiotach ustawionych na głównym rynku. Ma się rozumieć, ilekroć znalazłem się w towarzystwie poważnego kupca lub skarbnika cechu, zawsze padało nazwisko Egibi. W jakimś sensie firma ta włada całym światem. Gdziekolwiek by się pojechało, wszędzie już pojawili się jej agenci i nawiązali kontakty.

Rozmowy z synami nie były dla mnie łatwe. Z początku odnosili się do mnie z rezerwą. Miałem poczucie, że jak gdyby żywią urazę za swoją odmienność i mnie za nią winią. Udało mi się jednak pozyskać zaufanie starszego syna. Był ponad wszelką miarę dumny ze swego królewskiego dziadka.

– Będzie pierwszym władcą całego świata. – Przechodziliśmy przez główny targ, gdzie mój syn przyglądał się, jak przyjmuję zaliczki od zrzeszenia kupców. Muszę przyznać, że robił, co mógł, by ukryć swoją niechęć wojownika do kupców, z którymi załatwiałem interesy.

– Co to znaczy władca całego świata?

– Król ogarnia wzrokiem zachód. Król ogarnia wzrokiem wschód. – Najwyraźniej cytował jakiś tekst pałacowy.

– Myślisz, że ma jakieś zamiary w stosunku do kraju twojego ojca?

Chłopiec skinął głową.

– Pewnego dnia cały świat będzie należał do niego, bo dotychczas nie istniał nikt taki jak on. Nigdy nie było pana całych Indii.

– Całych Indii? A co z państwem Lićchawich? Z królestwem Awanti? I z naszą prowincją w Indiach? A co z południem?

Chłopiec wzruszył ramionami.

– To są drobiazgi. Kiedy Adźataśatru wjechał na ten plac, byłem jeszcze dzieckiem, ale dobrze to pamiętam, wyglądał jak słońce. I ludzie witali go tak właśnie, jak słońce po długim deszczu.

Nie poddałem mu myśli, że być może przerażał ich nowy władca podobny do bezlitosnego słońca, które wysusza pola i wszystko obraca w pustynię.

– Król cię lubi?

– O tak. Cieszę się jego łaskami. – Chłopiec osiągnął już wzrost wojownika, którym niebawem miał zostać. Chociaż odziedziczył moje oczy, także oczy trackiej czarownicy Lais, był mi całkowicie obcy. Lecz wiedziałem już, że jest ambitny i energiczny. I że da sobie radę na dworze Magadhy. Bez żadnej wątpliwości. • – Chciałbyś zobaczyć Persję? – spytałem. Miał bardzo białe zęby i czarujący uśmiech.

– O tak! Matka tyle mi mówiła o Suzie, o Babilonie i o Wielkim Królu. Stary Karaka, kiedy do nas przychodzi, też zawsze opowiada różne historie.

– Pojechałbyś tam ze mną? – Nie śmiałem spojrzeć na niego. W kraju ciemnych ludzi jest coś osobliwego w dwóch parach niebieskich oczu patrzących na siebie jak w lustrze, tyle że jedno z luster obramione jest ciemnością.

– Muszę skończyć szkołę, ojcze. – Oczekiwałem tej odpowiedzi. – Potem pojadę na dalszą naukę do Takszaśili. Nie mam wcale ochoty, ale dziadek kazał mi studiować języki. Muszę być posłuszny.

– Może posłużyć się tobą jako posłem, takim jak ja.

– Przypadłby mi podwójny zaszczyt. – Chłopiec miał maniery dworaka.

Mój młodszy syn był marzycielski i nieśmiały. Gdy w końcu zdołałem skłonić go do rozmowy, chciał słuchać opowieści o smokach i syrenach. Wymyślałem najbardziej fantastyczne historie, żeby go zabawić. Interesował się także Buddą. Być może po swoim pradziadku odziedziczył umysł, dla którego zaświaty są sprawą całkiem naturalną. W każdym razie żaden z moich synów nie chciał opuścić Indii. Nie zaskoczyło mnie to, ale czułem się głęboko zawiedziony.

W dzień przed wyruszeniem mojej karawany do Takszaśili siedziałem koło lektyki księcia Dżety na dachu domu nad rzeką.

– Wkrótce umrę – powiedział obracając ku mnie głowę. – Dlatego tak się cieszę, że jeszcze udało mi się ciebie zobaczyć.

– Dlaczego? I tak po śmierci o mnie zapomnisz. – Ponieważ książę Dźeta lubił naśmiewać się ze śmierci, starałem się, najlepiej jak umiałem, żartować na ten temat – zadanie nie najłatwiejsze. Nadal nie przywykłem do myśli, że opuszczę to niewątpliwie już marne ciało, by pójść na długi spacer, o co modlę się do Mądrego Pana, aż na kraniec mostu Czinwat.

– Tak, ale kto wie, czy rozmowa z tobą u schyłku życia nie zmieni gruntownie mojego przeznaczenia. Dzięki tobie mogę znaleźć się bliżej końca w następnym wcieleniu.

– Zdaje mi się, że jesteś zaledwie o krok od nirwany.

– Więcej niż o krok, niestety. Nie uniknę cierpienia. Moje następne wcielenie może być nawet gorsze niż to. – Obrzucił wzrokiem swoje sparaliżowane ciało.

– Rodzimy się tylko raz. Według naszej wiary – dodałem grzecznie. Książę się uśmiechnął.

– Przebacz mi proszę, ale to, w co wy wierzycie, nie ma sensu. Nie można sobie wyobrazić boga, który tworzy nieśmiertelną duszę, pozwala jej raz przyoblec się w ciało, bawi się nią, po czym stawia ją pod sąd i skazuje albo na wieczne męki, albo na wieczną szczęśliwość.

– Wcale nie wieczną. Wobec wieczności wszystko dzieje się tylko raz.

– Nie jestem pewien, czy w pełni pojmuję waszą ideę wieczności.

– A któż jest pewien? – Zmieniłem temat; zacząłem mówić o swoich synach. – Miałem nadzieję, że zechcą ze mną wrócić. I oni, i Ambalika.

Książę Dźeta potrząsnął głową.

– To nierealne. Czuliby się tam równie obco, jak ty tutaj. Poza tym… – Przerwał. Ujrzał coś po drugiej stronie rzeki. Spojrzałem w tym kierunku. Równinę między górami a rzeką pokryły jakby kłęby kurzawy. A przecież dzień był bezwietrzny.

– Cóż to jest? – zawołałem. – Miraż?

– Nie. – Książę Dźeta zmarszczył czoło. – To król.

W gorących promieniach słońca przeszył mnie zimny dreszcz.

– Myślałem, że jest na granicy państwa Lićchawich.

– Był. Teraz jest tutaj.

– Powinienem chyba wyjechać, zanim się tu zjawi.

– Za późno, zechce cię zobaczyć – rzekł książę.

– Skoro nie wie, że tu jestem, mógłbym…

– Wie, że tu jesteś. Wie wszystko.

Nazajutrz o świcie rozkazano mi stawić się za rzeką u króla. Pożegnałem się z Ambalika, jakbym nie miał jej już zobaczyć. Uspokajała mnie.

– Jesteś jego zięciem. Ojcem jego ulubionych wnuków. Nie masz się czego obawiać.

Nawet kiedy to mówiła, odnosiłem wrażenie, że żegna się ze mną na zawsze.

Nic na świecie nie da się porównać z wojskiem indyjskim. Po pierwsze nie jest to armia, lecz miasto. Wyobraź sobie miasto namiotów, w którym przebywa dwieście do trzystu tysięcy mężczyzn, kobiet, dzieci, słoni, wielbłądów, koni, wołów, sunących powoli przez zakurzony krajobraz, a będziesz miał z grubsza pojęcie, jak to wygląda, kiedy król indyjskiego państwa rusza na wojnę. Grecy gorszą się, że Wielki Król rusza na wojnę ze swymi kobietami, meblami i z wodą z rzeki Choaspes w manierkach; ba, że nawet Nieśmiertelnym wolno zabierać kobiety i niewolników. Lecz kiedy nadchodzi czas walki, Persowie trzymają służbę i bagaże daleko na tyłach. Inaczej w Indiach. Miasto króla po prostu pochłania przeciwnika. Najpierw słonie atakują wrogie wojska. Jeśli nieprzyjaciel nie ma słoni, bitwa się w tym momencie kończy. Jeśli nieprzyjaciel stawia opór, przystępują do akcji kopijnicy i łucznicy. Tymczasem targowiska, warsztaty, gospody, arsenały zalewają tereny wroga, który po prostu niknie pod masą ludzi i rzeczy, jakimi go zarzucono.

Gdy walczą ze sobą dwie równie silne armie, ostateczne zwycięstwo przypada tej, której żołnierze zdołają zabić wodza nieprzyjacielskich wojsk. Jeśli żaden z wodzów nie zginie, dochodzi do niekończących się utarczek między dwoma beznadziejnie ze sobą splątanymi miastami. Krążą opowieści o armiach królewskich, które tak się pomieszały, że obie strony musiały poprosić o rozejm, by zaprowadzić jaki taki ład.

Trzeba było godziny, aby mój woźnica dotarł od pierwszego posterunku za rzeką do środka obozowiska, gdzie rozbito złoty namiot Adźataśatru. Miałem wrażenie, że znajduję się raczej na rozległym jarmarku niż w obozie wojskowym. Niesłychanie powoli jechaliśmy przez targowiska, mijając arsenały i rzeźnie, do wewnętrznego miasta, gdzie stały namioty króla i dworu.

Tutaj woźnica zatrzymał się i wysiadłem z wozu. Marszałek dworu zaprowadził mnie do pobliskiego namiotu, gdzie niewolnik podał mi srebrną misę z wodą różaną. Zgodnie z rytuałem umyłem w niej twarz i ręce; potem drugi niewolnik wytarł mi je płóciennym ręcznikiem. Odnosili się do mnie z szacunkiem, ale milczeli. Po ablucjach pozostawiono mnie samego. Choć czas mijał z wolna, wyobraźnia pracowała szybko. Nie wątpiłem, że zostanę stracony, nie było więc takiego rodzaju egzekucji, jakiego nie wyobrażałbym sobie w każdym ohydnym szczególe. Właśnie myślałem o powolnym uduszeniu – a niczego się tak nie bałem – kiedy w otworze namiotu pojawił się Warszakara. Zareagowałem na to mniej więcej jak pływak, który zdał sobie sprawę, że to, co uważał za pływający pień drzewa, w rzeczywistości jest krokodylem. Minister rozwiał jednak moje obawy.

– Prawie się nie zmieniłeś – powiedział, kiedy wymieniliśmy uściski.

– Ty zupełnie nie. – Warszakara istotnie zupełnie się nie zmienił. Wyglądał jak wówczas, przed tyloma laty, gdy poznaliśmy się w Benaresie. Wytrawny mistrz w sztuce zdrady z absolutną swobodą przeszedł ze służby u zamordowanego ojca na służbę u syna-mordercy. Jego bokobrody były teraz jaskrawo czerwone, jak gdyby w zastępstwie niegdyś czerwonych zębów.

Rozmawialiśmy o Chinach. Rzucał się łapczywie na każdy strzęp informacji; na szczęście dysponowałem więcej niż strzępami, żeby nakarmić jego żarłoczność.

– Musisz napisać dla mnie sprawozdanie – oświadczył w końcu. – Bardzo nas interesuje ponowne otwarcie jedwabnego szlaku. Jak powiedzieliśmy twojemu towarzyszowi, który, nawiasem mówiąc, jest jeszcze w Ćampie.

Nie zdziwiło mnie, że wdał się już w pertraktacje z markizem z Ci. Zastanawiałem się z niepokojem, co mój chiński kolega miał o mnie do powiedzenia. Porzuciłem go przecież. Ale Warszakara nic już nie dodał na ten temat.

Zagrzmiało wokół nas: bębny zwiastowały, że zbliża się Adźataśatru. Wyszliśmy z namiotu i patrzyłem nie bez lęku na coś, co musiało być chyba największym słoniem świata, białym słoniem kroczącym w naszą stronę jak powoli sunąca pokryta klejnotami góra. Na jego grzbiecie wznosił się pawilon ze srebra wysadzany diamentami. W jego roziskrzonej głębi widać było wielką lśniącą złotem postać. •

– Adźataśatru! – Zewsząd rozlegały się okrzyki ku czci króla. Wrzeszcząc ludzie obrzucali go błogosławieństwami. Muzykanci okropnie hałasowali. Petenci padali twarzą w pył.

Kiedy słoń się zatrzymał, przystawiono do jego boku drabinę. Dwaj zawodowi akrobaci wbiegli na jej szczyt. Postawili króla na nogi i pomogli mu z wolna zejść.

Adźataśatru był teraz najtłustszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziałem, tak ciężkim, że nogi nie mogły utrzymać ciężaru rozdętego ciała. W rezultacie albo szedł z ramionami na barkach dwóch akrobatów, tak jak w tej chwili, albo wspierał się na parze grubych lasek z kości słoniowej. Kiedy tak sunął wolno naprzód, z głową, szyją i ramionami stanowiącymi jeden wał tłuszczu, wyglądał jak potworny złoty pająk.

Podczas gdy Adźataśatru zbliżał się, stałem ze wzrokiem utkwionym w ziemię. Miałem nadzieję, że zatrzyma się i wykona jakiś gest, ale minął mnie bez słowa. Nie mogłem oderwać oczu od szkarłatnego dywanu. Tak samo jak Wielki Król Adźataśatru nigdy nie stawiał stopy na gołej ziemi.

Po kilku godzinach przyszedł do mnie uśmiechnięty przymilnie Warszakara. Nie wiem, dlaczego brak mi było jego dawnych krwistoczerwonych kłów; zastanawiałem się, czy musiał zrezygnować z żucia betelu; ostatnio ktoś, kto zna się na tych sprawach, powiedział mi, że można trzymać prymkę betelu między wnętrzem policzka a bezzębnymi dziąsłami i też mieć urojenia.

Warszakara powiódł mnie przed królewskie oblicze. Adźataśatru leżał rozwalony na olbrzymim łożu, otoczony tysiącem pokrytych jedwabiem poduszek. W zasięgu jego ręki stało kilkanaście stolików zastawionych potrawami i dzbanami wina; również w zasięgu ręki znajdowało się kilkanaścioro bardzo ładnych dziewcząt i chłopców, jeszcze przed okresem dojrzewania. Seksualne gusty mojego teścia nie uległy z wiekiem zmianie. Bo też stwierdziłem, że czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci, choć zapach z czasem staje się nieprzyjemny.

Ośmio- czy dziewięcioletni chłopczyk delikatnie ocierał twarz króla płóciennym ręcznikiem. Skóra Adźataśatru świeciła się od potu. Nie miał sił przejść przez pokój. Choć najprawdopodobniej dni jego były już policzone, jego twarz wcale się nie postarzała. Chyba z powodu tuszy mój teść wyglądał o wiele młodziej ode mnie. Zauważyłem, że w krajach o gorącym klimacie, gdzie ludzie dojrzewają wcześniej i szybko więdną mężczyźni i kobiety umyślnie obrastają w sadło, żeby zachować może nie tyle urodę młodości, ile dziecięcy urok.

Adźataśatru promieniał.

– Najdroższy! – Zwróciwszy do mnie swoją ogromną twarz niemowlęcia przyglądał mi się łapczywie, jak gdybym był czymś, co ma włożyć w usta. Po czym rozłożył szeroko ramiona, z których spowite w jedwab zwały tłuszczu zwisały jak materacyki na łóżkach w Sardes. – Podejdź bliżej!

Podszedłem. Gdy pochyliłem się, by ucałować bliższą dłoń króla, potknąłem się i upadłem. Dzieci zachichotały. Przeraziłem się. W Suzie – na każdym zresztą dworze – za takie uchybienie wobec monarchy z miejsca skazano by mnie na śmierć. Wybaczono mi jednak.

Król chwycił mnie pod ramiona i pół uniósł, pół wciągnął na łoże, jak lalkę. Tłuste ramiona, jak widać, nie osłabły jeszcze. Kiedy padłem na szerokie piersi, zionące setką skłóconych z sobą aromatów, uszminkowane wargi pokryły pocałunkami moją twarz w taki sam łapczywy sposób, w jaki dziecko obsypuje pieszczotami lalkę, którą za chwilę zepsuje.

– Kochany mój! Bez ciebie życie było ciężarem, nic nas nie cieszyło! Ileż to razy zasypialiśmy wśród płaczu, zdziwieni, że nasz najdroższy, najukochańszy zięć nas opuścił. Och, niegrzeczny, niegrzeczny!

Mówiąc to Adźataśatru podniósł mnie i upuścił. Upadłem w stertę poduszek. Czułem się jak krucha czarka obok słonia. Nie znałem przepisów etykiety, które uwzględniałyby taką sytuację. Leżąc przy niewątpliwie najgrubszym królu świata, starałem się w miarę możności okazywać mu szacunek i cześć.

– Kochany Dariusz! – Muszę nadmienić, że uparcie w ciągu naszej rozmowy nazywał mnie Dariuszem. Nie poprawiałem go rzecz jasna. Jak wielu absolutnych władców nie miał zbyt dobrej pamięci do imion. W Persji Wielki. Król nigdy nie ukazuje się publicznie bez marszałka dworu, który szepce mu w ucho imiona podchodzących ludzi. – Jakże moje biedne dziecko łaknęło twojego widoku! Jak głodne było nowin od ciebie! Jak spragnione wiadomości z miejsca twojego pobytu! – Słowa dobierane przez Adźataśatru wskazywały, o co mu chodzi. Dzieci zaczęły na wyrywki podsuwać mu jadło i napoje. Był to jedyny ze znanych mi ludzi, który potrafił mówić wyraźnie z pełnymi ustami. Ale też rzadko robił przerwy zarówno w mówieniu, jak w jedzeniu.

Gdy w końcu dopuścił mnie do głosu, opowiedziałem mu o wielu nieudanych próbach dostania się do Magadhy. Przez cały czas Adźataśatru płukał hałaśliwie winem gardło. Opowieści o mojej niewoli w Chinach słuchał uważnie. Między zwałami sadła jego ciemne oczy były równie bystre jak dawniej. Kiedy skończyłem monolog – przerywany w regularnych odstępach czasu jego okrzykami zachwytu, zdumienia, czułości – Adźataśatru wychylił do dna kubek wina i rzekł:

– Opiszesz szlak jedwabny Warszakarze.

– Tak, królu.

– Szczegółowo.

– Tak, królu.

– Zrobisz mapę.

– Z radością.

– Jesteś moim pieszczoszkiem, prawda? – Przytulił mnie. – Pokażesz mi drogę do Chin, dobrze?

– Ty, królu, wyruszysz do Chin?

– Czemu nie? Przyszły rok będzie bardzo, bardzo nudny. Nieznośni Lićchawi zostaną pokonani i Pradjota… Pamiętasz króla Awanti? Okazał się niegodziwy. Ale myślę, że wystarczy nam miesiąc czy dwa, żeby zdobyć Awanti. Zostaniesz tu. Zobaczysz, jaką im dam nauczkę. Zabawi cię to. Obiecuję. Jestem bardzo, bardzo dobrym nauczycielem.

– Wiem, królu. Widziałem ruiny Waiśali.

– Och, cieszę się! – Oczy mu zabłysły. – Widziałeś tych wbitych na pale po obu stronach drogi?

– Tak! To wspaniałe, królu. Doprawdy nigdy nie słyszałem, żeby stracono jednocześnie tylu jeńców.

– Ani ja. Naturalnie wszyscy mi mówią, że ustaliłem nowy rekord, ale wiesz, jacy ludzie bywają nieszczerzy. Mimo to uczciwie wierzę, że żaden król nigdy nie wbił na pal tylu niegodziwych mężczyzn, ilu ja owego dnia. To było pasjonujące. Jak oni wyli! Zwłaszcza kiedy kastrowaliśmy ich już po wbiciu na pal. Myślałem, że ogłuchnę. Mam bardzo wrażliwy słuch. O czym to rozmawialiśmy?

– O Chinach, królu.

– Tak. Tak. Pójdę tam z główną armią. Możesz być moim przewodnikiem.

Kiedy powiedziałem mu, że w najlepszym wypadku dotarcie do granicy Królestwa Środka zabierze jego wojskom nie mniej niż trzy lata, jego entuzjazm przygasł. Wzdrygnął się, gdy opisywałem parujące dżungle, przełęcze wysoko w górach, choroby i niewygody tej tak długiej wyprawy.

– Jeśli mówisz prawdę, nie wyruszę tam osobiście. To pewne. Ale armię wyślę. W końcu jestem przecież władcą świata!

– Tak. Tak, królu.

– A Chiny są częścią świata, więc zrozumieją od razu, że to ja posiadam teraz… jak oni to nazywają?

– Mandat Niebios.

– Tak. Zrozumieją, że mam go już od dawna. Biorąc wszystko pod uwagę rozsądniej będzie ruszyć na zachód, nie uważasz? Odległości nie są tak wielkie. Nie ma tam tych paskudnych dżungli. No i tyle ślicznych miast, w których się można zatrzymać. Persja oczywiście jest jak najbardziej częścią mojego świata. Prawda, najdroższy?

– O tak, królu. – Czułem się coraz gorzej. Wprawdzie wojska Adźataśatru nie stanowiły zagrożenia dla satrapii baktryjskiej ani tym bardziej dla imperium perskiego, ale widziałem już siebie w charakterze małpki trzymanej na smyczy, podczas gdy król podąża ku Persji i ku pewnej klęsce.

Chociaż robiłem, co mogłem, żeby zniechęcić go do perskiej awantury, Adźataśatru wpadł w euforię na myśl o tym, co nazywał „moim światem”. Winił republiki za to, że:

– Jeszcze nie wyprawiłem się tam, gdzie słońce wstaje, gdzie słońce zachodzi, gdzie świeci północna gwiazda. Och wiem, jak wielki jest mój świat i jak mało mam czasu, żeby odwiedzić wszystkie moje ludy, ale muszę zdobyć się na wysiłek. Jestem to winny… ha, Niebu. – Dość szybko pojął chiński system religijno-polityczny. Zachwyciła go koncepcja, że mandat jest właściwie owocem hegemonii. Ponieważ miał pewność, że posiadł już hegemonię, gotów był teraz przyjąć i mandat. – Jak tylko zrobię kilka wypraw, żeby zobaczyć wszystkich moich zacnych żółtych poddanych i moich niebieskookich poddanych. Pomyśl, że posiadam miliony ludzi z oczami takimi jak moi wnukowie! Nawiasem mówiąc, czarujący chłopcy. Już to wystarczy, żebyśmy byli, Dariuszu, twoimi dłużnikami.

Wyszukany i zdawałoby się trwający bez końca posiłek przerwano nam złymi wiadomościami. Wojska Awanti wkroczyły do Magadhy. Warszakara spoważniał. Adźataśatru bardzo się zirytował.

– Jaki to podły, podły człowiek! Zły król! Teraz będziemy musieli go zabić! I to szybko, mój kochany! – Król cmoknął mnie w twarz, trochę tak jak w talerz. Potem pchnął mnie z całych sił, aż spadłem z łoża. – Idź do twojej uroczej żony. Czekaj na nas w Śrawasti. Zjedziemy tam, zanim spadną deszcze. Tymczasem obrócimy w pustynię królestwo Awanti. Obiecuję. Jestem bogiem na ziemi. Równym Brahmie. Jestem władcą świata. Przekaż pozdrowienia… mojej… hm… córce. – Zapomniał, jak się Ambalika nazywa. -

I ucałuj ode mnie obu twoich uroczych niebieskookich synów. Jestem najczulszym dziadkiem. Odejdź.

Moje ostatnie spotkanie z Ambaliką było zadziwiająco wesołe Siedzieliśmy obok siebie na huśtawce pośrodku wewnętrznego dziedzińca w domu księcia Dżety, jednym z niewielu miejsc, gdzie nie można nas było podsłuchać. Powiedziałem jej, że widziałem króla.

– Rusza na wojnę z Awanti.

– Nie będzie to łatwe zwycięstwo.

– Myślisz, że wojna może potrwać dłużej niż przez jedną porę roku?

– Może ciągnąć się przez lata, jak ta bzdurna wyprawa na nieznośnych Lićchawich.

– Nie zechce więc chyba najechać na Persję w tym roku.

– Powiedział, że chce najechać na Persję? Przytaknąłem. Nie byłem zbyt rozmowny.

– No cóż. – Ambalika się zamyśliła. Huśtaliśmy się w górę i w dół nad kwitnącymi krzewami. – Gdyby był młodszy, myślę, że mogłoby mu się powieść. Jak sądzisz?

– Persja jest najpotężniejszym imperium na ziemi. – Uznałem to za odpowiedź w miarę neutralną.

– Ale mój ojciec jest największym wodzem na ziemi. Lub był. Zresztą już się tego nie dowiemy. Wojna z Awanti będzie się wlec bez końca, ojciec umrze na niestrawność, a ty… co ty zrobisz?

– Wrócę do Suzy.

– Z karawaną?

Skinąłem głową. Nie zwierzyłem jej się, że zamierzam sam, bez karawany, wymknąć się jeszcze tego wieczoru z miasta Musiała chyba jednak podejrzewać, że mam coś podobnego na myśli, bo nagle oświadczyła.

– Chcę po raz drugi wyjść za mąż.

– Za kogo?

– Za mojego przyrodniego brata. Lubi mnie. Jest bardzo dobry dla moich synów. Uczyni mnie swoją pierwszą żoną i będziemy mieszkać tutaj, w Śrawasti. To wicekról. Chyba się z nim nie zetknąłeś. W każdym razie muszę poślubić go jak najszybciej, bo książę Dźeta lada dzień umrze Po jego śmierci dom przejdzie na jego bratanka, a to wstrętny człowiek, i zostaniemy bezdomni.

– Jesteś już zamężna – Przypomniałem jej.

– Wiem. Ale przecież mogę zostać wdową.

– Chcesz, żebym się zabił? Czy może król to dla ciebie zrobi?

– Ani jedno, ani drugie. – Ambalika uśmiechnęła się do mnie czarująco. – Wejdźmy do domu. Chcę ci coś pokazać.

Poszliśmy do jej sypialni. Otworzyła skrzynkę z kości słoniowej i wyjęła z niej jakiś dokument. Ponieważ miałem trudności z odszyfrowaniem pisma, sama przeczytała mi relację o śmierci nieodżałowanego Cyrusa Spitamy w Suzie w takim to a takim roku panowania Wielkiego Króla Kserksesa.

– Wylicz, jaką tu wstawić datę. Powinno to być mniej więcej sześć miesięcy od dzisiaj. Na górze i na dole napisz coś po persku, niby że ten list przyszedł z kancelarii. Rozumiesz, wszystko bardzo urzędowo.

Znałem przepisy religii hinduskiej.

– Nie możesz wyjść po raz drugi za mąż. Takie jest prawo. Ambalika pomyślała o wszystkim.

– Rozmawiałam z najwyższym kapłanem. Wyda orzeczenie, że nie byliśmy przepisowo poślubieni. Bramini, jeśli zechcą, zawsze potrafią znaleźć błąd w ceremonii ślubnej. Tym razem zechcą. I wtedy po cichutku wyjdę za mego brata.

– I nigdy już się nie spotkamy?

– Mam nadzieję, że nie! – Pogodna bezwzględność Ambaliki niepokojąco przypominała jej ojca. – Zresztą nie zechcesz już tu przyjechać. Przede wszystkim będziesz za stary.

– Moi synowie…

– Są tu, gdzie powinni być – powiedziała chłodno.

Tak więc sporządziłem opis mojej własnej śmierci i sfałszowałem pod nim podpis pierwszego urzędnika kancelarii w Suzie. Po czym, godzinę przed zachodem słońca, opuściłem dom. Nigdy już nie zobaczyłem moich synów ani księcia Dżety. Wszystkie pieniądze, które posiadałem, zawinąłem w płócienny pas i przewiązałem się nim w talii. Na głównym rynku kupiłem stary płaszcz, sandały, laskę. Parę minut przed zamknięciem na noc zachodniej bramy wyszedłem z miasta.

Nie mam pojęcia, co się stało z moimi synami. Karaka przysłałby mi wiadomości, gdyby myślał, że jeszcze żyję. Przypuszczam jednak, że uwierzył Ambalice, kiedy obwieściła moją śmierć.

Przez Egibich dochodziły mnie wieści o Adźataśatru. Wojna z państwem Awanti okazała się równie długa i kłopotliwa jak z republiką Lićchawich. W końcu, w dziewiątym roku panowania Kserksesa, Adźataśatru umarł, jakoby śmiercią naturalną. Ponieważ sprawa następstwa tronu była zagmatwana, krótkotrwałe imperium, które stworzył w dolinie Gangesu, natychmiast się rozpadło.

Kiedy myślę o Indiach, złoto błyska w ciemności pod powiekami moich ślepych oczu. Kiedy myślę o Chinach, błyska srebro i znowu widzę, jakbym widział naprawdę, srebrny śnieg padający na srebrne wierzby.

Złoto i srebro, i wieczna ciemność.

Загрузка...