1

ŚMIERĆ MA WIELE TWARZY

Żadnego jastrzębia nie można oswoić. W kontaktach z ptakiem nie ma miejsca na sentymenty. To w pewnym sensie sztuka psychiatrii. Jeden umysł przeciwstawia się drugiemu z zimną i nieugiętą zaciętością.

„Jastrząb gołębiarz”

T.H. White


Rozdział pierwszy

Kiedy Percey Carney żegnała się ze swoim mężem, nie przypuszczała, że więcej go nie zobaczy.

Edward Carney wsiadł do samochodu zaparkowanego przy Wschodniej Osiemdziesiątej Pierwszej ulicy na Manhattanie i po chwili włączył się do ruchu. Carney, spostrzegawczy z natury, zauważył zaparkowaną w pobliżu ich domu czarną furgonetkę. Wóz miał lustrzane szyby, zapaćkane błotem. Rzuciwszy okiem na grata, Carney zauważył numery Wirginii Zachodniej i w tej samej chwili zdał sobie sprawę, że w ciągu kilku ostatnich dni parę razy widział tę furgonetkę na ulicy. Potem jednak sznur samochodów przyspieszył. Carney zdążył przejechać na żółtym świetle i zupełnie zapomniał o furgonetce. Po chwili jechał już na północ Aleją Roosevelta.

Dwadzieścia minut później sięgnął po telefon i zadzwonił do żony. Kiedy nie odebrała, zaniepokoił się. Według planu Percey miała lecieć razem z nim – poprzedniego wieczora rzucili monetą o to, kto będzie drugim pilotem, i ona wygrała, kwitując zwycięstwo swym niepowtarzalnym uśmiechem triumfu. Ale o trzeciej nad ranem zbudziła się z dokuczliwą migreną, która dręczyła ją potem przez cały dzień. Zadzwonili do kilku osób i znaleźli kogoś innego na jej miejsce, a Percey wzięła fiorinal i wróciła do łóżka.

Migrena była jedyną dolegliwością, która mogła ją zatrzymać na ziemi.

Edward Carney był wysoki i szczupły; mimo czterdziestu pięciu lat nadal nosił wojskową fryzurę. Przekrzywił głowę, słuchając dzwonków telefonu oddalonego o parę mil. Gdy włączyła się automatyczna sekretarka, odłożył słuchawkę, czując lekkie zdenerwowanie.

Utrzymywał stałą prędkość sześćdziesięciu mil na godzinę, jadąc dokładnie środkiem prawego pasa; jak większość pilotów, w samochodzie był konserwatystą. Ufał innym pilotom, lecz większość kierowców uważał za szaleńców.

W biurze Hudson Air Charters na lokalnym lotnisku Mamaroneck w Westchester czekało na niego ciasto czekoladowe. Z okazji podpisania nowego kontraktu upiekła je własnoręcznie pedantyczna i sztywna Sally Anne, pachnąca niczym dział perfumeryjny u Macy’ego. Miała na piersi wyobrażającą dwupłatowiec broszkę ze sztucznych brylantów, którą dostała na Boże Narodzenie od wnuków, i rozglądała się uważnie, pilnując, by każdemu z kilkunastu pracowników dostała się porcja smakołyku. Ed Carney zjadł parę kęsów, rozmawiając o dzisiejszym locie z Ronem Talbotem, którego wielki brzuch zdradzał, że Ron przepada za ciastem, choć tak naprawdę żył głównie dzięki kawie i papierosom. Talbot pełnił dwie funkcje, dyrektora firmy i kierownika technicznego. Martwił się, czy zdążą z załadunkiem, czy prawidłowo obliczono zużycie paliwa, czy uczciwie wycenili pracę. Carney poczęstował go resztą swojej porcji ciasta i poradził mu, by się rozluźnił.

Znów pomyślał o Percey i poszedł do swojego biura zadzwonić.

W domu wciąż nikt nie podnosił słuchawki.

Jego niepokój przybrał na sile. Ludzie, którzy mają dzieci albo własną firmę, zawsze odbierają telefony. Odłożył z trzaskiem słuchawkę, zastanawiając się, czy zadzwonić do sąsiada, by sprawdził, co się dzieje z żoną. Jednak w tej samej chwili przed hangarem obok biura zatrzymała się duża biała ciężarówka. Czas do pracy. Osiemnasta.

Talbot dał Carneyowi kilkanaście dokumentów do podpisania, a tymczasem przyjechał młody Tim Randolph, ubrany w ciemny garnitur, białą koszulę i wąski czarny krawat. Tim mówił o sobie „drugi pilot”, co podobało się Carneyowi. W firmie i liniach lotniczych nazywano ich „pierwszymi oficerami”, a choć Carney szanował każdego, kto dobrze sobie radził na prawym fotelu, pretensje do tytułów traktował z rezerwą.

Lauren, wysoka brunetka, asystentka Talbota, była ubrana w swoją ulubioną, „szczęśliwą” sukienkę, której błękit pasował do barwy logo Hudson Air – sylwetki sokoła lecącego nad Ziemią opasaną siecią południków i równoleżników. Pochyliła się nad Carneyem i szepnęła:

– Wszystko będzie w porządku, prawda?

– W jak najlepszym – zapewnił ją.

Uścisnęli się. Sally Anne również wzięła go w objęcia i zaproponowała ciasto na drogę. Odmówił. Ed Carney chciał już lecieć. Byle dalej od czułostkowości, od atmosfery świętowania. Byle dalej od ziemi.

I niedługo potem był już w powietrzu. Trzy mile nad ziemią, za sterami leara 35 A, najlepszego prywatnego odrzutowca na świecie, lśniącego srebrem jak zwinny szczupak i pozbawionego wszelkich oznaczeń z wyjątkiem numeru rejestracyjnego.

Lecieli prosto w kierunku zachodzącego słońca – pomarańczowej doskonałej kuli, która miękko osiadała na skłębionych różowofioletowych chmurach, przecinanych ostatnimi jasnymi promieniami.

Tylko świt był równie piękny. A burze bardziej widowiskowe.

Do O’Hare mieli siedemset dwadzieścia trzy mile, które pokonali w niecałe dwie godziny. Centrum kontroli lotów w Chicago grzecznie poprosiło, by zeszli na czternaście tysięcy stóp, po czym połączyło ich z kontrolą podejścia do lądowania.

– Chicago, kontrola lądowania. Lear cztery dziewięć „Charlie Juliet”, na czternastu tysiącach – powiedział do mikrofonu Tim.

– Dobry wieczór, cztery dziewięć „Charlie Juliet” – odezwał się spokojny głos innego kontrolera. – Zejdź na osiem tysięcy. Ciśnienie w Chicago trzydzieści koma jedenaście. Czekaj na kurs na pas dwadzieścia siedem, lewo.

– Zrozumiałem, Chicago. „Charlie Juliet” dziewięć z czternastu na osiem tysięcy.

O’Hare to najbardziej zatłoczone lotnisko na świecie. Kontrola lotów skierowała ich nad zachodnie przedmieścia, gdzie krążyli, czekając na swoją kolej.

Dziesięć minut później przez szumy radiowe przebił się miły głos:

– „Charlie Juliet” dziewięć, kurs zero dziewięć zero, podchodzisz z wiatrem na dwadzieścia siedem, lewo.

– Zero dziewięć zero. „Charlie Juliet” dziewięć – zameldował Tim.

Carney spojrzał w górę na jasne punkty konstelacji połyskujące na szarostalowym niebie i pomyślał: Popatrz, Percey, wszystkie gwiazdy wieczoru…

Wtedy poczuł zupełnie nieprofesjonalny impuls, chyba po raz pierwszy w ciągu wszystkich lat spędzonych w fotelu pilota. Niepokój o Percey stał się nie do zniesienia, jak nagły atak gorączki. Za wszelką cenę musiał z nią porozmawiać.

– Przejmij samolot – powiedział do Tima.

– Zrozumiałem – odparł młody człowiek, posłusznie kładąc dłonie na wolancie steru.

Wśród radiowych trzasków odezwała się kontrola lotów.

– „Charlie Juliet” dziewięć, zejdź na cztery tysiące. Utrzymuj kurs.

– Zrozumiałem, Chicago – rzekł Tim. – „Charlie Juliet” dziewięć, z ośmiu na cztery.

Carney zmienił częstotliwość radia, aby odbyć prywatną rozmowę. Tim zerknął na niego.

– Łączę się z firmą – wyjaśnił Carney. Kiedy zgłosił się Talbot, poprosił go o telefoniczne połączenie z domem.

Czekając na rozmowę, Carney przeszedł do rutynowej litanii komunikatów przed lądowaniem, które zaczął wymieniać z Timem.

– Klapy do podejścia… dwadzieścia stopni.

– Dwadzieścia, dwadzieścia, jest – odrzekł Carney.

– Prędkość.

– Sto osiemdziesiąt węzłów.

Gdy Tim zaczął mówić do mikrofonu: „Chicago, «Charlie Juliet» dziewięć mija numery: pięć, cztery…” – Carney usłyszał sygnał telefonu, który dzwonił w jego domu na Manhattanie, siedemset mil stąd.

No dalej, Percey, odbierz! Gdzie jesteś?

Proszę…

Kontrola powiedziała:

– „Charlie Juliet” dziewięć, zmniejsz prędkość do stu osiemdziesięciu. Połącz się z wieżą. Miłego wieczoru.

– Zrozumiałem, Chicago. Sto osiemdziesiąt węzłów. Do usłyszenia.

Trzy dzwonki.

Gdzie ona, u diabła, jest? Co się dzieje?

Ucisk w żołądku przybrał na sile.

Silnik wydał wysoki, zgrzytliwy dźwięk. Jęknęły przewody hydrauliczne. Carney usłyszał w słuchawkach trzaski zakłóceń. Tim obwieścił śpiewnie:

– Klapy trzydzieści. Podwozie w dół.

– Klapy, trzydzieści, trzydzieści jest. Podwozie w dół, jest.

A potem – nareszcie – krótki trzask w słuchawkach. I głos jego żony:

– Halo?

Carney z ogromną ulgą zaśmiał się w głos.

Chciał coś powiedzieć, lecz nim zaczął, samolotem targnął gwałtowny wstrząs i nastąpiła eksplozja, której siła w ułamku sekundy zerwała mu z głowy słuchawki i rzuciła obu mężczyzn na tablicę przyrządów. Obok nich świsnęły płonące iskry i odłamki.

Ogłuszony Carney instynktownie chwycił niereagujący wolant steru lewą ręką; prawej już nie miał. Odwrócił się do Tima dokładnie w chwili, gdy zakrwawione ciało drugiego pilota niczym bezwładną kukłę wyssało przez dziurę ziejącą w boku kadłuba.

– O, Boże. Nie, nie…

Po chwili cała kabina oderwała się od rozpadającego się samolotu i pofrunęła w górę, zostawiając w szalejącym ogniu kadłub, skrzydła i silniki leara.

– Och, Percey – szepnął – Percey… – chociaż nie miał już mikrofonu, do którego mógłby mówić.

Rozdział drugi

Wielkie jak asteroidy barwy żółtych kości.

Na ekranie komputera błyszczały ziarna piasku. Przed monitorem siedział zgarbiony człowiek z obolałym karkiem i w skupieniu spoglądał na ekran zmrużonymi oczami.

Gdzieś w oddali rozległ się grzmot. Poranne niebo miało żółtozieloną barwę, więc lada chwila mogła się rozpętać burza. Ta wiosna była chyba najbardziej mokra w historii.

Ziarna piasku…

– Powiększenie – polecił i obraz stał się dwa razy większy.

Dziwne, pomyślał.

– Kursor w dół… stop.

Pochyliwszy się w przód, wyciągnął szyję, studiując ekran monitora.

Lincoln Rhyme pomyślał, że piasek to sama radość dla specjalisty od kryminalistyki: kawałki skał, czasem zmieszane z innym materiałem, o rozmiarach od pół do dwóch milimetrów (żwir jest większy, a muł drobniejszy). Przykleja się do ubrania sprawcy jak lepka farba, a potem odpada w miejscu zbrodni albo kryjówce – i tak powstaje trop łączący mordercę z zamordowanym. Piasek może też sporo powiedzieć o tym, skąd przybył podejrzany. Nieprzezroczysty piasek oznacza, że zbrodniarz przyjechał z pustyni. Przezroczysty to plaża. Hornblenda – Kanada. Obsydian – Hawaje. Kwarc i nieprzezroczysta skała magmowa – Nowa Anglia. Gładki szary magnetyt – zachodnia część Wielkich Jezior.

Jednak Rhyme nie miał pojęcia, skąd pochodzi piasek widoczny na ekranie. Na terenach wokół Nowego Jorku leżał kwarc i skalenie. Kamienisty nad cieśniną Long Island, sypki nad Atlantykiem i mulisty nad Hudsonem. Ale ten był biały, połyskliwy, nierówny i zmieszany z jakimiś czerwonymi kulkami. A te pierścienie? Białe kamienne pierścienie, jak mikroskopijne plasterki kalmara. Nigdy nie widział czegoś podobnego.

Przez tę zagadkę Rhyme nie spał do czwartej nad ranem. Właśnie wysłał próbkę piasku znajomemu z laboratorium FBI w Waszyngtonie. Zrobił to bardzo niechętnie – Lincoln Rhyme nie cierpiał, kiedy na dręczące go pytania odpowiedzi udzielał ktoś inny.

Za oknem przy łóżku coś się poruszyło. Rhyme spojrzał w tę stronę. Mieszkająca w sąsiedztwie para sokołów wędrownych właśnie wybierała się na łowy. Drzyjcie gołębie, pomyślał Rhyme. Potem przekrzywił głowę, mrucząc pod nosem: „niech to szlag”, nie miał jednak na myśli swojej porażki w pracy nad niewdzięcznym piaskiem, lecz zbliżających się intruzów. Na schodach rozległy się bowiem szybkie kroki. Thom wpuścił kogoś do domu, a Rhyme nie miał ochoty na gości. Spojrzał ze złością w kierunku korytarza.

– Nie teraz, na litość boską.

Ale oni oczywiście nie mogli tego usłyszeć, a nawet gdyby słyszeli, i tak by się nie zatrzymali.

Było ich dwóch…

Jeden ciężki i zwalisty.

Energiczne pukanie do drzwi. Weszli.

– Lincoln.

Rhyme chrząknął.

Lon Sellitto był detektywem pierwszego stopnia z Departamentu Policji Nowego Jorku i to on tak głośno tupał na schodach. Obok stał szczuplejszy i młodszy Jerry Banks, jego partner, wystrojony w elegancki szary garnitur w kratę. Niesforny kosmyk włosów ułożył za pomocą lakieru – Rhyme poczuł zapach propanu, izobutanu i octanu winylu – mimo to uroczy czubek sterczał na jego głowie dumnie niczym maszt.

Zwalisty detektyw rozejrzał się po sypialni na piętrze, która miała dwadzieścia na dwadzieścia stóp. Ściany były puste, bez jednego obrazka.

– Co tu się zmieniło, Linc?

– Nic.

– A, już wiem: jest czysto – powiedział Banks, po czym raptownie urwał, zorientowawszy się, że popełnił gafę.

– Pewnie, że czysto – odparł Thom, który wyglądał nieskazitelnie w wyprasowanych jasnobrązowych spodniach, białej koszuli i krawacie w kwiaty, choć ten wydawał się Rhyme’owi trochę krzykliwy, mimo że sam mu go kupił w sprzedaży wysyłkowej. Thom był jego asystentem od kilku lat – i chociaż już dwukrotnie został zwolniony, a raz sam zrezygnował, Rhyme wciąż zatrudniał na nowo swego doradcę-pielęgniarza, który był ucieleśnieniem spokoju. Thom wiedział już tyle o paraliżu, że mógłby zostać lekarzem, i nauczył się od Lincolna Rhyme’a tyle o kryminalistyce, że sam mógłby być detektywem. Wystarczyła mu jednak funkcja, którą towarzystwo ubezpieczeniowe nazywało „opiekunem”, choć razem z Rhyme’em traktowali ten tytuł z pewnym lekceważeniem. Rhyme nazywał Thoma różnie: swoją „kwoką” albo „Nemezis”, co dla asystenta było źródłem nieustającej radości. Thom przecisnął się obok gości.

– Nie spodobało mu się to, ale sprowadziłem dziewczyny od Molly i jakoś udało im się doczyścić pokój. Każdy kąt wymagał niemalże odkażenia. Później nie odzywał się do mnie przez cały tydzień.

– Nie trzeba było sprzątać. Teraz niczego nie mogę znaleźć.

– Przecież nie musi niczego szukać, prawda? – odparł Thom. – Po to tu jestem.

Nie miał nastroju do przekomarzania.

– No? – Rhyme odwrócił przystojną twarz do Sellitta. – Co jest?

– Dostałem sprawę. Może będziesz chciał pomóc.

– Jestem zajęty.

– Co to takiego? – zapytał Banks, wskazując nowy komputer stojący przy łóżku Rhyme’a.

– Ach – powiedział Thom z uśmiechem, który wyprowadzał Rhyme’a z równowagi. – Teraz ma ultranowoczesny sprzęt. Pokaż im, Lincoln. Pokaż im.

– Nie chcę.

Jeszcze jeden grzmot w oddali, ale ani kropli deszczu. Natura jak zwykle z nich kpiła.

– Pokaż im, jak to działa – nalegał Thom.

– Nie mam ochoty.

– Wstydzi się.

– Thom – mruknął Rhyme.

Lecz młody asystent nie zważał na groźby i brnął dalej. Poprawił swój okropny, a może po prostu modny krawat.

– Nie wiem, dlaczego tak się zachowuje. Jeszcze wczoraj był z tego bardzo dumny.

– Wcale nie.

– Ta skrzynka – Thom pokazał beżowy aparat – jest połączona z komputerem.

– O, dwieście megaherców? – spytał Banks, ruchem głowy wskazując komputer. Pod ponurym spojrzeniem Rhyme’a ugryzł się w język.

– No – odrzekł Thom.

Lincolna Rhyme’a nie interesowały jednak komputery. W tej chwili interesowały go tylko mikroskopijne plasterki kamiennego kalmara zmieszane z białym piaskiem.

– Z komputerem jest połączony mikrofon – ciągnął Thom. – Komputer rozumie wszystko, co Lincoln mówi. Trochę czasu zajęła mu nauka jego głosu. Lincoln nieco mamrocze.

W rzeczywistości Rhyme cieszył się z nowego systemu – błyskawicznie działającego komputera, specjalnie skonstruowanej skrzynki USO – układu sterowania otoczeniem – i programu rozpoznawania głosu. Wystarczyło tylko mówić do mikrofonu, by móc kierować kursorem i robić wszystko to, co robi użytkownik dysponujący myszą i klawiaturą. Mógł też wydawać polecenia. Teraz głosem regulował ogrzewanie, zapalał i gasił światło, włączał i wyłączał wieżę stereo i telewizor, pisał w edytorze tekstów, dzwonił i wysyłał faksy.

– Może nawet komponować muzykę – powiedział do gości Thom. – Mówi do komputera, jakie ma zapisać nuty.

– Też mi pożytek – rzekł cierpko Rhyme. – Muzyka.

Rhyme został sparaliżowany z powodu uszkodzenia czwartego kręgu szyjnego – mógł więc kiwać głową, a także wzruszać ramionami, choć nie wyglądało to tak wyraziście, jakby sobie tego życzył. Inna cyrkowa sztuczka polegała na poruszaniu palcem serdecznym lewej dłoni, kilka milimetrów w każdym kierunku. Od kilku dobrych lat był to cały repertuar jego aktywności fizycznej; raczej nie planował skomponowania sonaty na skrzypce.

– Ma też gry – powiedział Thom.

– Nie cierpię gier. W ogóle nie gram.

Sellitto, który przypominał Rhyme’owi wielkie niezasłane łóżko, gapił się bez entuzjazmu na komputer.

– Lincoln – zaczął bardzo poważnie. – Chodzi o zadanie grupy specjalnej, złożonej z naszych i federalnych. Wczoraj wieczorem wpakowaliśmy się w szambo.

– Utknęliśmy na amen – odezwał się niepewnie Banks. – Pomyśleliśmy… właściwie to ja pomyślałem, że zechcesz nam w tym pomóc.

Zechcesz pomóc?

– Właśnie nad czymś pracuję – wyjaśnił Rhyme. – Dla Perkinsa. – Thomas Perkins był agentem specjalnym i dowodził manhattańskim biurem FBI. – Zaginął jeden z chłopaków Freda Dellraya.

Agent specjalny Fred Dellray, weteran FBI, prowadził większość tajnych agentów na Manhattanie. Sam Dellray był jednym z najlepszych tajniaków w Biurze. Za swą pracę zyskał pochwałę samego dyrektora. Kilka dni temu zaginął jeden z agentów Dellraya, Tony Panelli.

– Mówił nam o tym Perkins – rzekł Banks. – Dziwaczna sprawa.

Rhyme przewrócił oczami na to mało oryginalne wyrażenie. Lecz trudno było nie przyznać Banksowi racji. O dwudziestej pierwszej agent zniknął z samochodu stojącego przed budynkiem federalnym w centrum Manhattanu. Ulice nie były zatłoczone, ale też nieopustoszałe. Silnik służbowej victorii pracował, drzwi zostawiono otwarte. Nigdzie krwi, śladów po oddanym strzale ani śladów walki. Brak świadków – a przynajmniej takich, którzy chcieliby mówić.

Rzeczywiście dziwaczna sprawa.

Perkins miał do dyspozycji świetną ekipę do zabezpieczania miejsc zbrodni, w skład którego wchodziła grupa analiz dowodów fizycznych. Ale to Rhyme stworzył tę grupę i właśnie jego Perkins poprosił, by zajął się zniknięciem agenta. Funkcjonariusz, który pracował jako partner Rhyme’a, spędził w samochodzie Panellego dobre kilka godzin i wyszedł stamtąd z pustymi rękami, nie licząc odcisków palców agenta i dziesięciu torebek nic nieznaczących materiałów. Jedynym tropem mogło być kilkadziesiąt ziarenek tego zagadkowego piasku.

Ziarna widniały teraz na monitorze komputera, ogromne jak ciała niebieskie.

– Perkins pchnie do sprawy Panellego innych ludzi, jeżeli nam pomożesz, Lincoln – ciągnął Sellitto. – W każdym razie mam wrażenie, że będziesz chciał pomóc.

Znowu „chciał”. O co im chodzi?

Rhyme i Sellitto kilka lat temu prowadzili razem dochodzenia w sprawach głośnych zabójstw. Były to trudne sprawy. Jednak znał Sellitta nie lepiej niż innych gliniarzy. Na ogół Rhyme nie ufał własnym umiejętnościom czytania w ludziach (jego była żona, Blaine, mawiała często, że Rhyme potrafi dostrzec łuskę pocisku z odległości mili, ale nie zauważy stojącego tuż przed nim człowieka), lecz teraz wyczuł, że Sellitto coś ukrywa.

– No dobra, Lon. Powiedz, o co chodzi.

Sellitto skinął głową Banksowi.

– Phillip Hansen – powiedział znacząco młody detektyw, unosząc cienką brew.

Rhyme znał to nazwisko jedynie z artykułów prasowych. Hansen – potężny i obrotny biznesmen pochodzący z Tampy na Florydzie – był właścicielem dużej hurtowni w Armonk, w stanie Nowy Jork. Przedsiębiorstwo prosperowało doskonale, dzięki czemu Hansen stał się multimilionerem. Osiągnął wiele, a zaczynał jako drobny przedsiębiorca. Nigdy nie musiał zabiegać o klientów, nigdy się nie reklamował, nigdy nie miał kłopotów z płatnościami. Właściwie jedyna trudność, z jaką borykała się firma PH Distributors Inc., polegała na tym, że rząd federalny i władze stanu Nowy Jork nie szczędziły energii, by ją zamknąć, a jej prezesa wysłać za kratki. Hansen handlował bowiem nie, jak twierdził, używanymi pojazdami z nadwyżek wyposażenia armii, lecz bronią, najczęściej kradzioną z baz wojskowych lub sprowadzaną nielegalnie z zagranicy. W tym roku koło mostu Waszyngtona napadnięto na ciężarówkę transportującą do New Jersey broń ręczną, zginęło dwóch szeregowców. Stał za tym Hansen – prokurator generalny i prokuratura stanowa Nowego Jorku byli o tym przekonani, ale nie mieli dowodów.

– Pchamy sprawę razem z Perkinsem – powiedział Sellitto. – I z wojskowym wydziałem śledczym. Na razie idzie nam ciężko.

– Nikt go jeszcze nie zakapował – rzekł Banks. – Nigdy.

Rhyme przypuszczał, że nikt by się nie odważył kablować na takiego faceta jak Hansen.

– Ale w zeszłym tygodniu coś w końcu drgnęło – ciągnął młody detektyw. – Hansen jest pilotem. Jego firma ma magazyny na lotnisku Mamaroneck – tym niedaleko White Plains. Sąd wydał nakaz ich rewizji. Oczywiście nic nie znaleźliśmy. Dopiero w zeszłym tygodniu, w środku nocy… Lotnisko było już zamknięte, ale w środku pracowało parę osób. Widzieli faceta, którego wygląd odpowiada rysopisowi Hansena, jak podjechał do prywatnego samolotu, władował do niego jakieś worki i wystartował. Bez zezwolenia. Nie zgłosił lotu kontroli, po prostu wystartował. Czterdzieści minut później wrócił, wylądował, wsiadł do samochodu i odjechał z piskiem opon. Bez worków. Świadkowie podali numery samolotu Federalnemu Urzędowi Lotnictwa. Okazało się, że to prywatny samolot Hansena, nie firmy.

– Musiał wiedzieć, że depczecie mu po piętach – powiedział Rhyme. – Chciał się pozbyć czegoś, co miało związek z zabójstwami. – Zaczynał rozumieć, jak miał im pomóc. Trochę go nawet zaciekawili. – Kontrola lotów miała go na oku?

– LaGuardia miała go przez chwilę. Poleciał prosto nad cieśninę Long Island. Potem zniżył lot i na jakieś dziesięć minut zniknął z ekranu radaru.

– I chcielibyście wiedzieć, jak daleko dotarł. Cieśninę przeczesują nurkowie?

– Zgadza się. Wiedzieliśmy, że gdy tylko Hansen dowie się o trzech świadkach, da drapaka. Udało się nam przymknąć go do poniedziałku. Areszt federalny.

Rhyme roześmiał się.

– Macie sędziego, który wymyśli na poczekaniu coś przekonującego?

– Tak, jakąś bajeczkę o niebezpiecznym locie – odparł Sellitto. – I o naruszeniu przepisów urzędu lotnictwa, lekkomyślnym stworzeniu zagrożenia. Nie było zgłoszenia w kontroli lotów, poza tym Hansen leciał poniżej wymaganego pułapu.

– Co na to pan Hansen?

– Zna zasady. Ani słowa do oficerów, ani słowa do ludzi z prokuratury. Adwokat wszystkiemu zaprzecza i chce wytoczyć proces za bezpodstawne aresztowanie i tak dalej, i tak dalej… Jeśli więc znajdziemy te pieprzone worki, w poniedziałek idziemy przed sąd przysięgłych i bach! – mamy go.

– Pod warunkiem – zauważył Rhyme – że w workach jest coś obciążającego.

– Na pewno jest coś obciążającego.

– Skąd wiesz?

– Bo Hansen się boi. Wynajął kogoś, żeby zabił świadków. Jednego już zlikwidowano. Wczoraj wieczorem tuż nad lotniskiem w Chicago wysadzono samolot.

A więc chcą, żebym znalazł te worki… W myślach zaczęły mu krążyć pytania. Czy można ustalić lokalizację samolotu nad powierzchnią wody na podstawie jakiegoś opadu, osadu soli albo owada rozgniecionego na przednim płacie skrzydła? Można w ogóle obliczyć czas śmierci owada? A może stężenie soli i zanieczyszczeń w wodzie? Czy podczas lotu tak nisko nad wodą silniki albo skrzydła mogły nanieść na kadłub czy ogon jakieś glony?

– Muszę mieć mapy cieśniny – zaczął Rhyme. – Schematy samolotu…

– Hm, nie po to do ciebie przyszliśmy – powiedział Sellitto.

– Nie po to, żeby znaleźć worki – dodał Banks.

– Nie? W takim razie po co? – Rhyme zmierzył młodego człowieka niechętnym spojrzeniem.

Sellitto ponownie przyjrzał się beżowej skrzynce USO. Dołączone do niej ciemnoczerwone, żółte i czarne przewody leżały skręcone na podłodze jak kłębowisko węży.

– Chcemy, żebyś pomógł nam znaleźć mordercę. Faceta, którego najął Hansen. Zatrzymaj go, zanim dopadnie dwoje pozostałych świadków.

– Tak? – Rhyme czuł, że Sellitto nie powiedział wszystkiego.

Patrząc za okno, detektyw odezwał się:

– Wygląda na to, że to Trumniarz, Lincoln.

– Tańczący Trumniarz?

Sellitto spojrzał na niego i skinął głową.

– Jesteś pewien?

– Dowiedzieliśmy się, że kilka tygodni temu wykonał robotę w Waszyngtonie. Zabił jakiegoś pracownika Kongresu, zamieszanego w handel bronią. Mamy zapis z księgi meldunkowej i dowody na to, że Hansen dzwonił z automatu do hotelu, w którym zatrzymał się Trumniarz. To musi być on, Lincoln.

Wielkie jak asteroidy i gładkie jak ramiona kobiety ziarna na ekranie monitora przestały nagle interesować Rhyme’a.

– No – powiedział cicho. – To mamy sprawę.

Rozdział trzeci

Przypomniała sobie:

Wczoraj wieczorem, ostry dzwonek telefonu wcinający się w szum mżawki za oknem sypialni.

Spojrzała na aparat z odrazą, jak gdyby to Bell Atlantic ponosił odpowiedzialność za mdłości, pulsujący pod czaszką ból i migoczące pod powiekami oślepiające światło.

Wreszcie zwlokła się na nogi i po czwartym dzwonku podniosła słuchawkę.

– Halo?

Odpowiedziało jej głuche echo połączenia radiowo-telefonicznego.

Potem głos. Chyba.

Śmiech. Chyba.

Potężny huk. Trzask w słuchawce.

Cisza.

Urwany sygnał, tylko cisza, otulona szumiącymi w jej uszach falami.

Halo? Halo?…

Odłożyła słuchawkę i wróciła na kanapę, patrząc na deszcz, na uginający się pod siłą wiatru dereń. Potem zasnęła. Pół godziny później obudził ją telefon z wiadomością, że lear dziewięć „Charlie Juliet” roztrzaskał się przy lądowaniu, a jej mąż i młody Tim Randolph zginęli.

O szarym poranku Percey Rachael Clay wiedziała już, że tajemniczy wieczorny telefon był od jej męża. Ron Talbot – który bohatersko zadzwonił do niej z wiadomością o wypadku – wyjaśnił, że połączył z nią Eda w momencie katastrofy.

Śmiech Eda…

Halo? Halo?

Percey odkorkowała piersiówkę i pociągnęła łyk. Myślała o wietrznym dniu sprzed kilku lat, gdy razem z Edem polecieli nad Jezioro Czerwone w Ontario cessną 180 – hydroplanem – i siadali z sześcioma uncjami paliwa w baku, a potem uczcili lądowanie, osuszając butelkę taniej kanadyjskiej whisky, po której oboje mieli największego w życiu kaca. To wspomnienie sprawiło, że do oczu, tak jak wtedy, napłynęły jej łzy.

– Daj spokój, Perce, już wystarczy, co? – powiedział mężczyzna siedzący na kanapie w salonie. – Proszę. – Wskazał buteleczkę.

– Dobrze – odrzekła nieprzyjemnym tonem, z ledwie powstrzymywanym sarkazmem. – Jasne. – I pociągnęła jeszcze jeden łyk. Poczuła ochotę na papierosa, ale jej nie uległa. – Po co, do diabła, dzwonił do mnie na koniec?

– Może martwił się o ciebie – podsunął Brit Hale. – Miałaś migrenę.

Podobnie jak Percey, Hale nie spał tej nocy. Talbot poinformował go o katastrofie, więc przyjechał ze swojego mieszkania w Bronxville, żeby być przy Percey. Został przez resztę nocy, pomagając jej telefonować tam, gdzie należało. To Hale, nie Percey, przekazał wiadomość jej rodzicom w Richmond.

– Nie powinien tego robić, Brit. Dzwonić na koniec.

– Ten telefon nie miał nic wspólnego z tym, co się stało – powiedział łagodnie.

– Wiem – odrzekła.

Znali się od lat. Hale był jednym z pierwszych pilotów Hudson Air i przez pierwsze cztery miesiące pracował za darmo, dopóki nie skończyły się jego oszczędności. Wtedy niechętnie zwrócił się do Percey z prośbą o jakąś wypłatę. Nie wiedział, że zapłaciła mu wtedy z własnych oszczędności, bo firma przez rok od rejestracji nie przynosiła żadnych zysków. Hale przywodził na myśl kościstego, surowego nauczyciela. W istocie jednak niezwykle trudno, było wyprowadzić go z równowagi – jego spokój był dla Percey idealnym antidotum. Poza tym był z niego niezły dowcipniś; potrafił obrócić w locie samolot i lecieć brzuchem do góry, dopóki szczególnie niesforni i nieprzyjemni pasażerowie się nie uspokoili. Często zajmował w kabinie prawy fotel obok Percey i był jej ulubionym partnerem za sterami.

– To wielki zaszczyt latać z panią – mawiał, nieudolnie naśladując Elvisa Presleya. – Bardzo dziękuję.

Ból uciskający oczy prawie zupełnie ustał. Percey straciła już kilku przyjaciół – głównie w wypadkach lotniczych – i wiedziała, że psychiczny szok po stracie działa jak narkoza na ból fizyczny.

Podobnie whisky.

Kolejny łyk z piersiówki.

– Do diabła, Brit. – Ciężko opadła na kanapę obok niego. – Do diabła.

Hale objął ją mocnym ramieniem. Oparła o nie głowę obramowaną ciemnymi puklami włosów.

– Już dobrze, maleńka – rzekł. – Co mogę dla ciebie zrobić?

Potrząsnęła głową. Na to pytanie nie było odpowiedzi.

Łyczek burbona. Spojrzała na zegarek. Dziewiąta. Lada chwila mogła przyjechać matka Eda. Przyjaciele, krewni… Trzeba zaplanować szczegóły pogrzebu…

Tyle rzeczy do zrobienia.

– Muszę zadzwonić do Rona – powiedziała. – Trzeba coś robić. Firma…

W spółkach lotniczych i czarterowych słowo „firma” miało inne znaczenie niż w pozostałych gałęziach biznesu. Firma przez duże F była żywą istotą. Mówiło się o niej ze czcią albo rozgoryczeniem, albo dumą. Czasem ze smutkiem. Śmierć Eda była ciosem dla wielu ludzi, także dla firmy, a cios ten mógł okazać się śmiertelny.

Tyle rzeczy do zrobienia…

Lecz Percey Clay, kobieta, która nigdy nie wpadała w panikę, która pewną ręką potrafiła wyprowadzić samolot ze śmiertelnie niebezpiecznej beczki, Nemezis learów 23, wychodząca z karkołomnych korkociągów, od których kręciło się w głowie wytrawnym pilotom – teraz jak sparaliżowana siedziała na kanapie. Dziwne, pomyślała, patrząc na siebie jak gdyby z innego wymiaru, nie umiem się poruszyć. Spojrzała na ręce i nogi i zauważyła, że są zupełnie blade, jakby odpłynęła z nich krew.

Och, Ed…

I jeszcze Tim Randolph. Jeden z najlepszych drugich pilotów, jakich udało im się znaleźć, a dobrzy pierwsi oficerowie byli prawdziwą rzadkością. Przed oczami stanęła jej okrągła twarz Tima, który przypominał młodego Eda. Z niewiadomego powodu wiecznie się uśmiechał. Czujny i posłuszny, ale stanowczy, nawet Percey wydawał krótkie i rzeczowe rozkazy, kiedy dowodził samolotem.

– Powinnaś napić się kawy – orzekł Hale, idąc do kuchni. – Zrobię ci podwójne cappuccino z pianką.

Często żartowali sobie na temat wymyślnych odmian kawy. Oboje czuli się prawdziwymi pilotami, pili więc tylko maxwell house albo folgersa.

Lecz dzisiaj Hale nie miał na myśli kawy. Chciał jej delikatnie powiedzieć: odstaw flaszkę. Percey zrozumiała aluzję. Zakorkowała piersiówkę i ze stukiem postawiła na stoliku.

– Dobrze, dobrze.

Wstała i zaczęła chodzić po salonie. Zerknęła na swoje odbicie w lustrze. Drobna kwadratowa twarz z zadartym nosem. Czarne włosy uparcie zwijające się w ciasne loki. (W czasach burzliwej młodości, w chwili rozpaczy, ścięła włosy na króciutkiego jeżyka. Żeby im wszystkim pokazać. Niestety ów akt buntu dostarczył uroczym koleżankom ze szkoły Lee w Richmond jedynie nowych argumentów przeciw niej). Percey była drobna i miała błyszczące czarne oczy, które zdaniem jej matki były jej największym atutem. Czyli jedynym. I to atutem, który mężczyźni mieli gdzieś.

Szare cienie pod oczami i beznadziejnie matowa skóra – skóra nałogowej palaczki, pamiątka po latach, gdy wypalała dwie paczki marlboro dziennie. Nakłute płatki uszu dawno już zarosły.

Wyjrzała przez okno na ulicę, która biegła za drzewami. Zatrzymała wzrok na jadących samochodach i nagle poczuła jakiś nieuchwytny niepokój.

Dlaczego? Skąd to dziwne doznanie?

Po chwili rozległ się dzwonek u drzwi i niepokój zniknął.

Percey otworzyła i ujrzała stojących na progu dwóch rosłych policjantów.

– Pani Clay?

– Tak.

– Departament Policji Nowego Jorku – przedstawili się, pokazując legitymacje. – Przyjechaliśmy, żeby pani pilnować, dopóki nie sprawdzimy, co naprawdę stało się z pani mężem.

– Proszę wejść – powiedziała. – Jest u mnie Brit Hale.

– Pan Hale? – spytał jeden z gliniarzy. – Jest tu? To dobrze. Wysłaliśmy do niego kilku funkcjonariuszy z Westchester.

Spojrzała ponad ramieniem policjantów na ulicę i wtedy ją olśniło. Wyminęła gliniarzy i wyszła na werandę.

– Wolelibyśmy, żeby została pani w środku, pani Clay…

Wpatrywała się w ulicę. Co to było?

Wreszcie zrozumiała.

– Powinniście o czymś wiedzieć – powiedziała do policjantów. – Czarna furgonetka.

– Czarna…?

– Czarna furgonetka. Stała na ulicy.

Jeden z nich wyciągnął notatnik.

– Proszę opowiedzieć o tym coś więcej.


– Czekaj – powiedział Rhyme.

Lon Sellitto przerwał opowiadanie.

Rhyme usłyszał odgłos kroków na schodach, ani lekkich, ani ciężkich. Wiedział, kto nadchodzi. Nie musiał się domyślać. Wiele razy słyszał ten rytm.

W drzwiach pojawiła się Amelia Sachs. Jej piękna twarz była otoczona długimi rudymi włosami. Rhyme zobaczył, jak dziewczyna przez chwilę się zawahała, po czym wkroczyła do pokoju. Miała na sobie granatowy mundur patrolowy; do regulaminowego stroju brakowało tylko czapki i krawata. W dłoni trzymała plastikową torbę z napisem „Jefferson Market”.

Na jej widok Jerry Banks rozpromienił się w uśmiechu. Jego oczy wyrażały szczery zachwyt i uwielbienie – co wcale nie było dziwne, gdyż niewielu funkcjonariuszy miało za sobą, jak Amelia Sachs, karierę modelki. Piękna policjantka nie odwzajemniła zachwyconego spojrzenia młodego detektywa, który sam był przystojnym chłopcem, mimo niedokładnie ogolonej twarzy i sterczącego niesfornie kosmyka włosów, a teraz zdawał się pogodzony z tym, że ulokował uczucia dość nieszczęśliwie.

– Cześć, Jerry – powiedziała. Sellittowi skinęła głową z szacunkiem. (Był porucznikiem i prawdziwą legendą wydziału zabójstw. Sachs pochodziła z rodziny policyjnej i szacunku dla przełożonych uczyła się nie tylko na akademii, ale i przy rodzinnym stole).

– Wyglądasz na zmęczoną – zauważył Sellitto.

– Nie spałam – odparła. – Szukałam piasku. – Z reklamówki wydobyła kilkanaście małych woreczków. – Zbierałam próbki.

– Świetnie – odezwał się Rhyme. – Ale to już historia. Mamy nowy przydział.

– Nowy?

– Ktoś się zjawił w mieście. Musimy go złapać.

– Kto?

– Zabójca – rzekł Sellitto.

– Zawodowiec? – spytała Sachs. – Mafia?

– Profesjonalista, zgadza się – potwierdził Rhyme. – O związkach z mafią nic nie wiemy. – Mafia była największym dostawcą płatnych morderców w kraju.

– Wolny strzelec – wyjaśnił Rhyme. – Nazywamy go Tańczącym Trumniarzem.

Sachs uniosła brew zaczerwienioną od drapania paznokciem.

– Dlaczego?

– Tylko jedna ofiara widziała go z bliska i udało się jej pożyć jeszcze tak długo, że zdążyła podać nam pewne szczegóły. Morderca ma – a w każdym razie miał – tatuaż na ramieniu: na tle trumny z zakapturzoną śmiercią tańczy ludzka postać.

– Należałoby to umieścić w raporcie wśród „Znaków szczególnych” – powiedziała z lekką drwiną. – Co jeszcze o nim wiecie?

– Biały mężczyzna, około trzydziestki. To wszystko.

– Próbowaliście określić pochodzenie tatuażu? – zapytała Sachs.

– Oczywiście – odparł cierpko Rhyme. – Na samym końcu świata. – W tym określeniu nie było cienia przesady. Żaden departament policji w żadnym większym mieście świata nie miał jakichkolwiek danych na temat podobnego tatuażu.

– Wybaczą panowie – i pani – rzekł Thom. – Mam coś do zrobienia. – Rozmowa urwała się, kiedy młody człowiek zaczął obracać ciałem swego szefa. Pomagało to oczyścić płuca. Osoby o sparaliżowanych kończynach często personifikują niektóre części swojego ciała; nabierają do nich specyficznego stosunku. Kilka lat temu, po wypadku podczas zabezpieczania miejsca zbrodni, w wyniku którego Rhyme doznał uszkodzenia kręgosłupa, ręce i nogi stały się jego największymi wrogami; poświęcał wiele energii, próbując zmusić je do posłuszeństwa. To one jednak bezapelacyjnie triumfowały, pozostając nieczułe jak kłody drewna. Potem Rhyme musiał stawić czoło skurczom bezlitośnie wstrząsającym jego ciałem. Starał się je powstrzymać. I w końcu ustały – ale chyba bez jego udziału. Nie mógł więc przypisać sobie zwycięstwa, ale przyjął kapitulację. Później podjął kolejne wyzwanie i zaczął się zmagać z płucami. Po roku rehabilitacji mógł już samodzielnie oddychać, bez sztucznego płuca i rurki w tchawicy. Było to jego jedyne zwycięstwo nad nieposłusznym ciałem, choć zaczynał żywić ponure podejrzenie, że płuca tylko czekają na okazję do rewanżu. Był przekonany, że za rok czy dwa umrze na zapalenie albo rozedmę płuc.

Lincoln Rhyme nie miał nic przeciwko śmierci. Lecz śmierć miała tyle twarzy; stanowczo wolał jakąś przyjemniejszą drogę zejścia z tego świata niż uduszenie.

– Jest jakiś trop? Ostatnie miejsce zbrodni? – zapytała Sachs.

– Ostatnio pojawił się w okolicach Waszyngtonu – rzekł Sellitto z brooklyńskim akcentem. – I tyle. Nie wiemy nic więcej. Oczywiście od czasu do czasu czegoś się o nim dowiadujemy. Częściej od nas słyszy o nim Dellray, dzięki swoim tajnym informatorom. Wydaje się, że Trumniarz to dziesięć różnych osób. Zmienia kształt uszu, robi sobie operacje plastyczne, wszczepy silikonowe. Dodaje blizny, usuwa je, przybiera i traci na wadze. Raz obdarł ze skóry zwłoki ofiary – skóry z rąk używał jak rękawiczek, próbując innymi odciskami palców zrobić w konia ludzi ze wsparcia dochodzeniowego.

– Mnie nie oszukał – przypomniał mu Rhyme.

Mimo to wciąż chodzi na wolności, pomyślał z goryczą.

– Wszystko dokładnie planuje – ciągnął detektyw. – Używa podstępów, odwraca uwagę na wszelkie możliwe sposoby i dopiero wtedy wkracza. Załatwia sprawę. A potem po sobie sprząta jak jakiś pieprzony czyścioch. – Sellitto urwał, dziwnie wzburzony jak na człowieka, który zarabia na życie łapaniem morderców.

Rhyme utkwił spojrzenie za oknem, nie potwierdzając enigmatycznych słów swego byłego partnera. Podjął przerwany przez niego wątek.

– Ta historia ze zdejmowaniem skóry z rąk była ostatnim dziełem Trumniarza w Nowym Jorku. Jakieś pięć, sześć lat temu. Wynajął go wtedy jeden bankier z Wall Street, żeby pozbyć się wspólnika. Czysta, perfekcyjna robota. Moja grupa zaczęła przeczesywać teren, chodząc według siatki. Ktoś wyciągnął z kosza na śmieci zwitek papieru. Wtedy nastąpiła detonacja ładunku tetraazotanu pentaerytrytu. Około ośmiu uncji, wzbogacony benzyną. Zginęli obaj technicy, a praktycznie wszystkie ślady uległy zniszczeniu.

– Przykro mi – powiedziała Sachs. Zaległa niezręczna cisza. Sachs była jego uczennicą i partnerem od ponad roku – stała się też jego przyjaciółką. Od czasu do czasu nawet tu nocowała, śpiąc na kanapie albo, jak niewinna siostrzyczka, u boku Rhyme’a w jego półtonowym łóżku leczniczym „Clinitron”. Rozmowy między nimi ograniczały się jednak do tematów związanych z kryminalistyką, a Rhyme na dobranoc opowiadał jej bajki o ścigających swe ofiary seryjnych zabójcach i zwinnych jak koty włamywaczach. Zwykle omijali sprawy osobiste. Sachs ograniczyła się więc do krótkiego: – To musiało być trudne.

Rhyme skwitował jej wymuszone współczucie nieznacznym ruchem głowy. Wpatrywał się w puste ściany. Długi czas w całym pokoju wisiały plakaty. Od dawna już ich nie było, lecz Rhyme zaczął się bawić w „połącz kropki”, próbując na podstawie pozostałych śladów odtworzyć poprzedni wygląd ścian. Uzyskał nieregularny kształt gwiazdy. Równocześnie czuł bezsilną rozpacz, gdy w pamięci przesuwały mu się okropne obrazy eksplozji i płonących ciał jego ludzi.

– Ten człowiek, od którego Trumniarz dostał zlecenie, był skłonny go wydać? – zapytała Sachs.

– Był skłonny, oczywiście. Ale niewiele miał do powiedzenia. Dostarczył pieniądze do umówionego miejsca razem z pisemnym zleceniem. Nie było żadnego przelewu drogą elektroniczną, żadnych numerów konta. Nigdy nie spotkali się osobiście. – Rhyme głęboko zaczerpnął tchu. – Najgorsze było jednak to, że bankier, który zlecił zabójstwo, zmienił zdanie. Puściły mu nerwy. Ale nie miał jak skontaktować się z Trumniarzem. Zresztą to i tak nie miało znaczenia. Trumniarz oświadczył mu wprost: „Odwołanie nie wchodzi w grę”.

Sellitto krótko wprowadził Sachs w szczegóły sprawy Phillipa Hansena, informując ją o świadkach, którzy widzieli jego lot o północy, i o zamachu w Chicago.

– Kim są pozostali świadkowie? – zapytała.

– Percey Clay, żona tego Carneya, który wczoraj zginął w samolocie. Jest prezesem ich firmy, Hudson Air Charters. Jej mąż był wiceprezesem. Trzeci świadek to Britton Hale, pilot, który u nich pracował. Wysłałem do nich ochronę.

– Wezwałem Mela Coopera – powiedział Rhyme. – Będzie pracował w laboratorium na dole. Sprawa Hansena jest zadaniem grupy specjalnej, więc od federalnych weźmiemy Freda Dellraya. Gdy będzie trzeba, da nam agentów i zdobędzie pozwolenie na umieszczenie tej Clay i Hale’a w jednym z ich bezpiecznych domów.

Potem Sellitto coś powiedział, ale Lincolnowi Rhyme’owi stanęło przed oczami żywe wspomnienie tamtych wydarzeń i na chwilę przestał słuchać. Znów ujrzał biuro, w którym Trumniarz pięć lat temu podłożył bombę.

Przypomniał sobie: kosz na śmieci wybuchł jak czarna róża. Zapach ładunku – duszący, chemiczny odór, w niczym nieprzypominający dymu płonącego drewna. Powolne zwęglanie się drewna, które po wszystkim przypominało krokodylową skórę. Osmalone ciała techników w płomieniach przybrały postawy walczących bokserów.

Z tych przerażających wizji wyrwał go odgłos faksu. Jeny Banks wyszarpnął z maszyny pierwszą kartkę.

– Raport z zabezpieczenia miejsca katastrofy lotniczej – oznajmił.

Rhyme ożywił się.

– Do pracy, chłopcy i dziewczynki!


Zmyć, zmyć to.

Żołnierzu, ręce już czyste?

Melduję, że za chwilę będą.

Krótko obcięty, barczysty mężczyzna po trzydziestce stał przed umywalką w barze przy Lexington Avenue, pochłonięty swoim zajęciem.

Szoruj, szoruj, szoruj…

Przerwał i wyjrzał z toalety. Nikogo nie zaciekawił fakt, że tkwi tu już od dziesięciu minut.

Wrócił do szorowania.

Stephen Kall obejrzał skórę wokół paznokci i duże czerwone kostki dłoni.

Wyglądają na czyste, już czyste. Nie ma robaków. Ani jednego.

Czuł się świetnie, wjeżdżając czarną furgonetką na podziemny parking. Stephen zabrał z samochodu potrzebne narzędzia i wyszedł z powrotem na ulicę, wtapiając się w tłum. Pracował już kilka razy w Nowym Jorku, mimo to nigdy się nie przyzwyczaił do tylu ludzi; na ulicy musiały ich być tysiące.

Przez to miasto się kulę.

Przez to miasto czuję się zarobaczony.

Potem wstąpił do tej toalety, żeby się wyszorować.

Żołnierzu, jeszcze nie skończyłeś? Masz dwa cele do wyeliminowania.

Melduję, że już prawie koniec. Zanim będę kontynuował działania, muszę usunąć najmniejszy ślad.

Och, na litość boską…

Na ręce chlusnęła gorąca woda. Szorował szczoteczką, którą nosił w plastikowej torebce. Z pojemnika tryskało różowe mydło w płynie. Szorował dalej.

Wreszcie obejrzał zaczerwienione dłonie i osuszył je strumieniem gorącego powietrza z suszarki. Nie używał ręczników, dzięki czemu nie pozostawały zdradzieckie włókna.

I nie widać było żadnych robaków.

Dziś Stephen miał na sobie strój maskujący, ale nie był to ani oliwkowobrązowy mundur, ani beżowy, taki jak nosiło wojsko podczas operacji Pustynna Burza. Był ubrany w dżinsy, parę reeboków, koszulę roboczą i szarą wiatrówkę upstrzoną plamami farby. Na pasku wisiał telefon komórkowy i długa taśma miernicza. Wyglądał jak zwykły manhattański robotnik i wybrał ten strój, by nikogo nie dziwiły rękawice, jakie nosił mimo ciepłej wiosennej pogody.

Wyszedł z baru.

Wciąż mnóstwo ludzi. Ale ręce miał już czyste i przestał się kulić.

Przystanął na rogu, by spojrzeć w głąb ulicy na dom, w którym mieszkali Mąż i Żona, ale teraz tylko Żona, bo Mąż został rozerwany na milion małych kawałeczków nad ziemią.

Dwoje świadków jeszcze żyło i oboje musieli zginąć, zanim w poniedziałek rano zbierze się sąd przysięgłych. Rzucił okiem na masywny stalowy zegarek. Wpół do dziesiątej rano, sobota.

Żołnierzu, wystarczy czasu na oboje?

Teraz może nie na oboje, ale melduję, że mam jeszcze czterdzieści osiem godzin. To więcej niż dość, żeby zlokalizować i zneutralizować obydwa cele.

Żołnierzu, czy potrafisz sprostać temu wyzwaniu?

Melduję, że żyję dla wyzwań.

Przed domem stał tylko jeden wóz policyjny. Tak jak się spodziewał.

W porządku, znamy już strefę rażenia przed domem, w środku jeszcze nie…

Rozejrzał się po ulicy i ruszył dalej, czując, jak swędzą go wyszorowane dłonie. Plecak ważył blisko sześćdziesiąt funtów, ale Stephen prawie tego nie czuł. Jego ciało składało się przede wszystkim z mięśni.

Idąc, wyobraził sobie, że jest stąd. Anonimowy przechodzień. Nie myślał o sobie jako o Stephenie ani panu Kallu, ani Toddzie Johnsonie czy Stanie Bledsoe, ani o nikim noszącym jedno z kilkudziesięciu przybranych nazwisk, jakich używał w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Prawdziwe nazwisko było jak zapomniany przyrząd gimnastyczny, rdzewiejący gdzieś na podwórku, który wprawdzie istniał, ale go się nie zauważało.

Skręcił gwałtownie do budynku znajdującego się naprzeciw domu Żony. Pchnął drzwi wejściowe i ze środka wyjrzał na zewnątrz, wpatrując się w duże okna frontowe, częściowo zasłonięte kwitnącymi gałęziami derenia. Nałożył specjalne żółte okulary strzeleckie i oślepiający blask odbity od szyby zniknął. Zobaczył poruszające się wewnątrz postacie. Jeden… nie, dwóch gliniarzy. Człowiek stojący plecami do okna. Może Przyjaciel, ostatni świadek, którego miał zabić. I… tak! Żona też tu była. Niska. Pospolita. Chłopięca. Ubrana w białą bluzkę. Dobry cel.

Odeszła w głąb domu.

Stephen pochylił się i rozpiął plecak.

Rozdział czwarty

Przeniesiono go na wózek Storm Arrow w pozycji siedzącej.

Potem Rhyme przejął kierowanie wózkiem, ściskając w ustach plastikową słomkę pneumatycznego sterowania. Wjechał do małej windy – za jej drzwiami znajdował się kiedyś zwykły schowek – i po chwili znalazł się na parterze.

W roku 1890, kiedy zbudowano dom, pomieszczenie, w którym znalazł się teraz Lincoln Rhyme, było salonikiem przylegającym do jadalni. Gipsowo-drewniana konstrukcja, sufitowa sztukateria zdobna w burbońskie lilie, łukowo sklepione wnęki i solidne dębowe deski podłogi trzymały się razem niczym zespawana stal. Jednak architekt byłby przerażony, gdyby zobaczył, że Rhyme kazał zburzyć ścianę rozdzielającą pokoje, a w pozostałych ścianach wybić wielkie dziury, by przeprowadzić dodatkowe przewody elektryczne. Połączone pokoje stanowiły teraz zabałaganioną przestrzeń, w której nie było szkła od Tiffany’ego ani nastrojowych pejzaży George’a Innessa, ale dzieła nieco innej sztuki: probówki do oznaczania gęstości, komputery, mikroskopy optyczne, mikroskopy sprzężone, chromatograf gazowy ze spektrometrem masowym, źródło zmiennego światła PoliLight, ramki dymne do wywoływania odcisków linii papilarnych. Na widocznym miejscu w kącie stał bardzo drogi elektronowy mikroskop skaningowy, połączony z urządzeniem rozpraszającym promienie rentgenowskie. Oczywiście były tu także pospolite narzędzia laboratoryjne wykorzystywane w kryminalistyce: gogle, lateksowe rękawice odporne na działanie środków żrących, zlewki, śrubokręty i kleszcze, łyżeczki do badań zwłok, szczypce, skalpele, zaciski do języka, tampony bawełniane, słoiczki, plastikowe torebki, tace do badań, sondy. Kilkanaście par chińskich pałeczek (Rhyme kazał asystentom brać dowody rzeczowe pałeczkami, tak jak chińszczyznę u Ming Wa). Rhyme podjechał lśniącym czerwonym wózkiem do stołu. Thom umieścił na jego głowie mikrofon i włączył komputer.

Chwilę potem w drzwiach stanęli Sellitto i Banks, a za nimi pojawił się przybyły przed chwilą człowiek. Był wysoki i długonogi, o skórze ciemnej jak mahoń. Miał na sobie zielony garnitur i wściekle żółtą koszulę.

– Witaj, Fred.

– Cześć, Lincoln.

– Hej. – Wchodząc do pokoju, Sachs skinęła Fredowi Dellrayowi głową. Wybaczyła mu już, że nie tak dawno ją aresztował – mała sprzeczka między policją a federalnymi – i teraz tę wysoką, piękną policjantkę i wysokiego agenta-dziwaka łączyła nić zagadkowej sympatii. Rhyme doszedł do przekonania, że oboje są gliniarzami od ludzi (on sam uważał się za gliniarza od dowodów). Dellray nie dowierzał badaniom kryminalistycznym, podobnie jak Rhyme nie dowierzał zeznaniom świadków. Natomiast była policjantka ze służby patrolowej, Sachs – cóż, Rhyme nie mógł zmienić jej naturalnych skłonności, ale postanowił zmusić ją, by odłożyła swój talent na półkę i została najlepszym specem kryminalistycznym w Nowym Jorku, a może w całym kraju. Mogła z łatwością osiągnąć ten cel, nawet jeśli sama nie zdawała sobie z tego sprawy.

Dellray przemierzył długim krokiem pokój, zatrzymał się pod oknem i skrzyżował kościste ramiona. Nikt – nie wyłączając Rhyme’a – nie potrafił rozgryźć agenta. Mieszkał sam w małym mieszkaniu na Brooklynie, uwielbiał literaturę piękną i filozofię, a jeszcze bardziej lubił grać w bilard w obskurnych barach. Freda Dellraya, kiedyś najjaśniej błyszczącą gwiazdę wśród tajniaków FBI, jeszcze od czasu do czasu określano dawnym przezwiskiem „Kameleon” – nadanym mu w uznaniu niesamowitych zdolności przeistaczania się w osobę, którą miał udawać podczas misji. Miał na koncie ponad tysiąc aresztowań. Zbyt długo jednak działał jako tajny agent i „przesilił się”, jak mówiono w żargonie federalnych. W każdej chwili groziła mu śmierć, gdyby rozpoznał go jakiś dealer narkotyków czy boss mafii. Bardzo niechętnie zgodził się więc przejść do pracy administracyjnej i został szefem innych agentów i tajnych informatorów.

– Chłopcy powiedzieli, że macie coś nowego o Trumniarzu – mruknął Dellray, z akcentem nie tyle murzyńskim, ile… Dellrayowskim. Język, jakim się posługiwał, był w dużej mierze, podobnie jak jego życie, efektem improwizacji.

– Jakieś wieści o Tonym? – spytał Rhyme.

– O moim chłopaku, co zaginął? – rzekł Dellray, krzywiąc gniewnie twarz. – Ani słowa.

Tony Panelli, agent, który kilka dni temu zniknął sprzed budynku FBI, zostawił żonę, szarego forda z włączonym silnikiem i trochę ziaren tajemniczego piasku – gładkich asteroid, które miały udzielić odpowiedzi, lecz dotychczas zawzięcie milczały.

– Kiedy będziemy mieli Trumniarza – powiedział Rhyme – wrócimy do tego z Amelią. Na całego, obiecuję.

Dellray ze złością prztyknął w papierosa zatkniętego za uchem.

– Trumniarz… cholera jasna. Lepiej tym razem dobierzcie mu się do dupy. Cholera.

– A co z wczorajszym zamachem? – odezwała się Sachs. – Mamy jakieś szczegóły?

Sellitto poszperał w pliku faksów i własnych odręcznych notatek. Po chwili uniósł głowę.

– Ed Carney wystartował z lotniska Mamaroneck wczoraj około dziewiętnastej piętnaście. Firma – Hudson Air – zajmuje się czarterem. Przewożą ładunki, zorganizowane grupy pasażerów i tak dalej. Samoloty mają w leasingu. Właśnie podpisali nowy kontrakt na przewóz organów do przeszczepów na linii Środkowy Zachód-Wschodnie Wybrzeże. W dzisiejszych czasach w transporcie tego rodzaju jest spora konkurencja.

– Krwiożercza – rzekł Banks i tylko on skwitował własny dowcip uśmiechem.

– Klientem Hudson Air była firma Amer-Med z siedzibą w Somers – ciągnął Sellitto. – Obsługuje sieć klinik komercyjnych. Carney miał bardzo napięty rozkład lotów. Najpierw leciał do Chicago, potem do Saint Louis, Memphis, Lexington i Cleveland, przystanek w Erie w Pensylwanii i rano powrót do domu.

– Mieli pasażerów? – spytał Rhyme.

– Całych nie – odparł Sellitto. – Nie, tylko ładunek organów. Wcześniej wszystko przebiegało zgodnie z planem. Potem, po dziesięciu minutach krążenia nad O’Hare, wybuchła bomba. Rozerwała samolot na strzępy. Zginął Carney i drugi pilot. Na ziemi zostały ranne cztery osoby. Nawiasem mówiąc, żona Carneya zamierzała lecieć razem z nim, ale zachorowała i musiała zrezygnować.

– Jest raport z Rady Bezpieczeństwa Transportu? – zapytał Rhyme. – Nie, pewnie jeszcze nie ma.

– Raport będzie dopiero za dwa, trzy dni.

– Nie możemy czekać tyle czasu! – jęknął głośno Rhyme. – Muszę go mieć teraz!

Na jego szyi widać było różową bliznę po rurce aparatu. Rhyme sam odzwyczaił się od sztucznego płuca i teraz oddychał na całego. Lincoln Rhyme był sparaliżowanym człowiekiem, który umiał wzdychać, kaszleć i krzyczeć jak marynarz.

– Muszę wszystko wiedzieć o bombie.

– Zadzwonię do kumpla w Chicago – powiedział Dellray. – Jest mi coś winien. Powiem mu co i jak, i niech nam przyśle wszystko, co mają, migiem.

Rhyme skinął głową i zastanowił się nad tym, co mówił Sellitto.

– Dobra, mamy dwa miejsca zbrodni. Lotnisko w Chicago. Tam już za późno na cokolwiek, Sachs. Zapaprane jak diabli. Możemy mieć tylko nadzieję, że ludzie z Chicago przynajmniej zrobili to porządnie. Drugie miejsce to lotnisko w Mamaroneck – gdzie Trumniarz podłożył bombę.

– Skąd wiadomo, że zrobił to na lotnisku? – spytała Sachs. Zwinęła swoje olśniewające rude włosy w węzeł i upięła je na czubku głowy. Takie wspaniałe pukle stanowiły niebezpieczeństwo przy oględzinach miejsca zbrodni; mogły zanieczyścić dowody. Sachs chodziła więc do pracy uzbrojona w glocka 9 i kilkanaście spinek do włosów.

– Słusznie, Sachs. – Uwielbiał, kiedy ubiegała jego myśli. – Nie wiadomo i nie dowiemy się, dopóki nie stwierdzimy, gdzie podłożono bombę. Mogła być w ładunku, w bagażu podręcznym, w dzbanku z kawą.

Albo w koszu na śmieci, pomyślał ponuro, znów przypominając sobie eksplozję przy Wall Street.

– Chcę dostać jak najszybciej każdy najdrobniejszy kawałek tej bomby. Musimy ją mieć – rzekł Rhyme.

– Linc – powiedział wolno Sellitto. – W momencie wybuchu samolot był milę nad ziemią. Pomyśl, w jakim promieniu rozrzuciło szczątki.

– Nic mnie to nie obchodzi – odparł Rhyme, czując ból mięśni karku. – Ciągle ich szukają?

Miejsca katastrof lotniczych przeszukiwały miejscowe służby, ale śledztwo należało do federalnych, więc Fred Dellray zadzwonił do agenta specjalnego FBI w Chicago.

– Powiedz mu, że musimy otrzymać każdą drobinę ze śladami ładunku. Choćby nanogramową. Chcę mieć tę bombę.

Dellray przekazał jego słowa przez telefon. Po chwili pokręcił głową.

– Skończyli już zabezpieczanie śladów.

– Co? – krzyknął Rhyme. – Po dwunastu godzinach? To kpiny. Karygodne!

– Musieli udostępnić ulice. Powiedział…

– Wozy strażackie! – zawołał Rhyme.

– Co?

– Każdy wóz strażacki, karetka, radiowóz… wszystkie pojazdy, które były na miejscu wypadku. Trzeba oskrobać opony.

Pociągła, ciemna twarz Dellraya wpatrywała się w niego.

– Chcesz to powtórzyć? Mojemu byłemu dobremu koledze? – Podsunął mu słuchawkę.

Rhyme zignorował gest i powiedział do Dellraya:

– Opony wozów ratowniczych to jedno z najlepszych źródeł dowodów rzeczowych w zanieczyszczonych miejscach zbrodni. To one przyjeżdżają pierwsze, zwykle mają nowe opony z głębokim bieżnikiem i prawdopodobnie nie jadą nigdzie indziej, tylko na miejsce wypadku i z powrotem. Chcę, żeby oskrobali opony i przysłali mi ślady.

Dellray zdołał wymóc na ludziach z Chicago obietnicę, że zeskrobią materiał z tylu wozów, z ilu się da.

– Nie „z ilu się da” – zawołał Rhyme. – Ze wszystkich!

Dellray przewrócił oczami i przekazał jego słowa, po czym odłożył słuchawkę.

Nagle Rhyme krzyknął:

– Thom! Thom, gdzie jesteś?

W chwilę później w drzwiach ukazał się zdyszany asystent.

– Robię pranie.

– Daj spokój z praniem. Musimy zrobić plan. Pisz, pisz…

– Co mam pisać, Lincoln? Gdzie?

– Na tablicy, tej dużej. – Rhyme spojrzał na Sellitta. – Kiedy zbiera się sąd przysięgłych?

– W poniedziałek o dziewiątej.

– Prokurator będzie chciał, żeby przyjechali wcześniej… przywiozą ich między szóstą a siódmą. – Rzucił okiem na zegar ścienny. Była dziesiąta rano, sobota.

– Mamy dokładnie czterdzieści pięć godzin. Thom, pisz: „Czterdzieści pięć godzin – godzina pierwsza”.

Chłopak zawahał się.

– Pisz!

Napisał.

Rhyme spojrzał po twarzach obecnych. Popatrywali na siebie niepewnie, Sachs miała sceptyczną minę. Uniosła dłoń i bezwiednie podrapała się w głowę.

– Sądzicie, że przesadzam? – zapytał. – Czy waszym zdaniem nie powinniśmy nieustannie o tym pamiętać?

Przez chwilę wszyscy milczeli. W końcu odezwał się Sellitto:

– Linc, chyba nic się przez ten czas nie stanie.

– Ależ stanie się – powiedział Rhyme, patrząc na sokoła, który bez wysiłku wzbił się nad Central Park. – Do siódmej rano w poniedziałek albo będziemy mieli Trumniarza, albo zginą pozostali świadkowie. Nie ma innej możliwości.

Ciężką ciszę, jaka zapadła po tych słowach, przerwał dźwięk telefonu komórkowego Banksa. Detektyw słuchał przez minutę, po czym uniósł wzrok.

– Jest coś.

– Co? – spytał Rhyme.

– Dzwonili opiekunowie pani Clay i drugiego świadka, Brittona Hale’a.

– Co z nimi?

– Są u niej w domu. Pani Clay twierdzi, że przez kilka dni na ulicy przed domem parkowała czarna furgonetka, której nigdy wcześniej nie widziała. Z rejestracją z innego stanu.

– Zapamiętała numery? Wie, z jakiego stanu?

– Nie – odrzekł Banks. – Powiedziała, że wieczorem, gdy jej mąż pojechał na lotnisko, samochód zniknął.

Sellitto spojrzał na niego uważniej. Rhyme ponaglił go ruchem głowy.

– I?

– Dziś rano samochód znowu stał pod domem. Teraz go nie ma. Mówiła…

– O, Boże – szepnął Rhyme.

– O co chodzi? – spytał Banks.

– Centrala! – krzyknął specjalista od kryminalistyki. – Dzwoń do centrali! Natychmiast!


Przed domem Żony zatrzymała się taksówka.

Wysiadła z niej starsza kobieta, która niepewnie podeszła do drzwi.

Stephen obserwował ją czujnie.

Żołnierzu, czy to łatwy strzał?

Melduję, że dla strzelca żaden strzał nie jest łatwy. Każdy wymaga maksymalnego skupienia i wysiłku. Ale potrafię oddać strzał, który spowoduje śmiertelną ranę. Melduję, że z obydwu celów zrobię miazgę.

Kobieta weszła po schodach i zniknęła w korytarzu. Chwilę potem Stephen zobaczył jej sylwetkę w oknie salonu Żony. Dostrzegł też błysk białej tkaniny – bluzka Żony. Kobiety uścisnęły się. Do pokoju weszła jeszcze jakaś postać. Gliniarz? Postać odwróciła się. Nie, to był Przyjaciel.

Obydwa cele, pomyślał podniecony Stephen, trzydzieści jardów od niego.

Starsza kobieta – matka albo teściowa – stała przed Żoną i rozmawiała z nią. Obie miały spuszczone głowy.

Jego ulubiony model 40 został w furgonetce. Nie będzie jednak potrzebował karabinu snajperskiego, wystarczy beretta z długą lufą. Wspaniała broń. Stara, poobijana, ale praktyczna. W przeciwieństwie do innych najemników i zawodowców, Stephen nie traktował swojej broni jak fetyszu. Gdyby najlepszym narzędziem zabicia ofiary był kamień, użyłby kamienia.

Ocenił cel, obliczając kąt, prawdopodobne zniekształcenie wywołane przez szyby i odchylenie linii strzału. Starsza kobieta odsunęła się od Żony i stanęła na wprost szyby.

Żołnierzu, jaki jest plan akcji?

Strzeli przez okno i trafi w górną część ciała starszej kobiety. Ta upadnie. Żona instynktownie pochyli się nad nią i stanie się łatwym celem. Przyjaciel też wbiegnie do pokoju i będzie jak na dłoni.

A co z glinami?

Niewielkie ryzyko. Policjanci z patroli w najlepszym razie byli średnimi strzelcami i prawdopodobnie nigdy jeszcze nie używali broni na służbie. Na pewno wpadną w panikę.

Korytarz, w którym stał, był nadal pusty.

Stephen odciągnął suwadło, ustawił pojedynczy strzał i położył palec na spuście. Otworzył drzwi, blokując je nogą, po czym rozejrzał się po ulicy.

Nikogo.

Oddychaj, żołnierzu. Oddychaj, oddychaj, oddychaj…

Położył karabin w dłoni. Kolba spoczywała w drugiej odzianej w rękawiczkę ręce. Niedostrzegalnym, płynnym ruchem zaczął naciskać spust.

Oddychaj, oddychaj.

Wpatrując się w starszą kobietę, zupełnie zapomniał o spuście, celowaniu, zapomniał o pieniądzach, jakie zarobi, zapomniał o całym wszechświecie. Po prostu trzymał nieruchomą jak skała broń, rozluźnił ręce i czekał, aż karabin sam wypali.

Rozdział piąty

45 godzin – godzina pierwsza


Starsza kobieta ociera łzy, Żona stoi za nią z założonymi rękami.

Już po nich, już…

Żołnierzu!

Stephen zamarł. Rozluźnił palec leżący na spuście.

Światła!

Migające światła cicho, ale bardzo szybko zbliżały się ulicą. Błyskające koguty na dachu policyjnego radiowozu. Potem jeszcze dwa samochody, następnie kilkanaście i karetka pogotowia podskakująca na wybojach. Jadąc z obu końców ulicy, kierowały się w stronę domu Żony.

Zabezpiecz broń, żołnierzu.

Stephen opuścił karabin i cofnął się w głąb mrocznego korytarza.

Policjanci potężną falą wysypali się z wozów. Rozbiegli się po chodniku, przyglądając się domom i spoglądając w górę na dachy. Gwałtownie otworzyli drzwi do domu Żony i wpadli do środka, tłukąc jakieś szkło.

Pięciu funkcjonariuszy brygady specjalnej, w pełnym uzbrojeniu, rozstawiło się wzdłuż krawężnika, zajmując dokładnie te pozycje, które należało zająć; ich oczy rozglądały się czujnie, a palce lekko obejmowały czarne spusty pistoletów. Jeśli policjanci z patroli byli kimś w rodzaju trochę lepszych funkcjonariuszy drogówki, to trudno znaleźć drugich takich żołnierzy jak ludzie z nowojorskiej brygady specjalnej. Żona i Przyjaciel zniknęli, prawdopodobnie leżeli na podłodze. Starszej pani też nie było widać.

Nadjechały kolejne samochody, parkowały na chodniku.

Stephen Kall znów się kulił. Czuł się zarobaczony. Spociły mu się dłonie, więc zacisnął je w pięści, by pot wsiąkł w tkaninę rękawiczek.

Odwrót, żołnierzu…

Wyważył śrubokrętem zamek wewnętrznych drzwi, wcisnął się do środka i z pochyloną głową, szybkim krokiem, ale nie biegiem, skierował się do tylnego wyjścia, które prowadziło na alejkę obok domu. Nikt go nie widział, więc po chwili wyśliznął się na zewnątrz. Szybko dotarł na Lexington Avenue i przedzierając się przez tłum przechodniów, zaczął iść w stronę podziemnego parkingu, gdzie zaparkował furgonetkę.

Spojrzał przed siebie.

Melduję, że mam kłopoty.

Więcej glin.

Zamknęli Lexington Avenue trzy przecznice dalej i zacieśniali kordon wokół domu, zatrzymując samochody, przyglądając się przechodniom, chodząc od drzwi do drzwi i oświetlając latarkami wnętrza zaparkowanych aut. Stephen zobaczył dwóch gliniarzy, którzy ściskając w drżących dłoniach glocki, kazali jakiemuś człowiekowi wysiąść z wozu i zaczęli szukać czegoś pod kocami na tylnym siedzeniu. Stephen zaniepokoił się, bo mężczyzna był mniej więcej w jego wieku.

Budynek, gdzie zaparkował furgonetkę, znajdował się na terenie otoczonym przez policję. Gdyby chciał stąd wyjechać, na pewno by go zatrzymali. Kordon gliniarzy zbliżał się. Stephen zszedł na podziemny parking i otworzył drzwi furgonetki. Szybko się przebrał – zrzucił strój robotnika i włożył niebieskie dżinsy, buty robocze (bez charakterystycznego protektora), czarną koszulkę, ciemnozieloną kurtkę (bez napisów) i czapkę baseballową (bez żadnych znaczków klubowych). W plecaku miał laptop, kilka telefonów komórkowych, parę sztuk małej broni ręcznej oraz amunicję. Wziął więcej pocisków, lornetkę, noktowizor, narzędzia, kilka paczek materiałów wybuchowych i detonatory. Wszystkie zapasy spakował do dużego plecaka.

Model 40 spoczywał w pudle po gitarze basowej Fendera. Stephen zabrał pudło z tylnej części furgonetki i położył obok plecaka na podłodze. Zastanawiał się, co zrobić z samochodem. Nie dotykał żadnej części wozu bez rękawiczek, a w środku nie znajdowało się nic, co mogłoby zdradzić jego tożsamość. Zresztą dogde był kradziony i Stephen usunął znak identyfikacyjny z deski rozdzielczej i wszystkie ukryte znaki. Tablice rejestracyjne zrobił sam. Zamierzał prędzej czy później porzucić samochód i dokończyć zadanie bez pojazdu. Postanowił to zrobić teraz. Nakrył kanciastego dodge’a brezentową plandeką, nożem przebił opony, aby wyglądało, że furgonetka stoi tu od kilku miesięcy. Następnie ruszył do windy, która zawiozła go do budynku.

Na ulicy znów wśliznął się w tłum. Policjanci byli wszędzie. Skóra mu ścierpła. Jakby obeszły ją robaki; była wilgotna. Wstąpił do budki telefonicznej i udawał, że dzwoni, pochylając głowę nad obudową aparatu. Poczuł strużki potu spływające po czole, pod pachami. Myślał: są wszędzie. Szukają go, patrzą na niego. Z samochodów. Z ulicy.

Z okien…

Znów wróciło tamto wspomnienie…

Twarz w oknie.

Głęboko nabrał powietrza.

Twarz w oknie.

To było niedawno. Stephen został wynajęty do zadania w Waszyngtonie. Miał zabić pracownika Kongresu sprzedającego tajne informacje wojskowe jakiemuś – jak przypuszczał – konkurentowi człowieka, który wynajął Stephena. Człowiek z Kongresu, co zrozumiałe, bał się panicznie i ukrywał w strzeżonym domu w Alexandrii w Wirginii. Stephen odszukał go i zdołał dotrzeć do miejsca, skąd mógł oddać celny strzał, choć piekielnie trudny.

Jedna szansa, jeden strzał…

Czekał na niego cztery godziny, a kiedy ofiara wreszcie przyjechała i rzuciła się do drzwi, zdołał oddać pojedynczy strzał. Wydawało mu się, że celny, ale człowiek zniknął na dziedzińcu domu i Stephen stracił go z oczu.

Posłuchaj, chłopcze. Słuchasz?

Tak jest.

Tropisz każdy ranny cel i kończysz zadanie. Za śladami krwi musisz iść choćby do piekła i z powrotem.

Ale…

Nie ma żadnego ale. Upewniasz się, że obiekt nie żyje. Rozumiesz? Musisz to zrobić.

Tak jest.

Stephen przelazł przez ceglany murek na dziedziniec. Znalazł ciało ofiary leżące na brukowanej alejce, obok fontanny w kształcie koziej głowy. Strzał okazał się śmiertelny.

Ale potem zdarzyło się coś dziwnego. Coś, od czego Stephen zadrżał, a niewiele rzeczy w życiu przyprawiało go o drżenie. Może to był tylko przypadek, może człowiek tak upadł albo tak trafiła go kula. Wyglądało, jakby ktoś celowo wyciągnął mu ze spodni koszulę i podwinął ją, ukazując małą ranę wlotową tuż nad mostkiem.

Stephen obrócił się na pięcie, szukając tajemniczej osoby. Nie, w pobliżu nie było nikogo.

Tak w każdym razie z początku pomyślał.

Potem spojrzał na drugą stronę dziedzińca. Znajdowała się tam stara wozownia o brudnych oknach, którą od tyłu oświetlał blask zachodzącego słońca. Za jednym z zakurzonych okien dostrzegł – lub wydawało mu się, że dostrzegł – twarz, która mu się przyglądała. Nie widział wyraźnie, czy jest to mężczyzna, czy kobieta. Człowiek w oknie w ogóle nie wyglądał na przestraszonego. Nie cofnął się w głąb budynku ani nie próbował uciekać.

Świadek, zostawiłeś świadka, żołnierzu!

Melduję, że natychmiast wyeliminuję niebezpieczeństwo rozpoznania.

Gdy jednak wpadł do wozowni, w środku nie znalazł nikogo.

Odwrót, żołnierzu…

Stephen stał w pustym budynku, którego okna wychodziły na oblany ostrym światłem zachodzącego słońca dziedziniec i jak szaleniec zataczał kółka w miejscu.

Kto to był? Co tu robił? Może był tylko wytworem jego wyobraźni? Podobnie jak ojczymowi Stephena zdawało się, że w gniazdach jastrzębi na dębach Wirginii Zachodniej widzi snajperów.

Twarz w oknie patrzyła na niego w sposób, w jaki czasem przyglądał mu się ojczym – nieruchomym, badawczym spojrzeniem. Stephen przypomniał sobie, co wtedy myślał młody Stephen: Spieprzyłem? Poradziłem sobie? Co on o mnie myśli?

Nie mógł dłużej czekać, więc wrócił do hotelu w Waszyngtonie.

Stephen odniósł już ranę postrzałową, był pobity i zraniony nożem. Nic jednak nie wstrząsnęło nim tak, jak tamto wydarzenie w Alexandrii. Ani razu nie prześladowały go twarze ofiar, żywe lub martwe. Lecz ta twarz w oknie była jak pełznący po nodze robak.

Skulił się…

I dokładnie tak samo czuł się teraz, widząc zbliżające się z obu końców Lexington tyraliery policjantów. Samochody trąbiły, kierowcy się niecierpliwili. Lecz gliniarze, na nic nie zważając, uparcie kontynuowali poszukiwania. Lada minuta mogli go zauważyć – atletycznie zbudowanego, samotnego białego mężczyznę z pudłem od gitary, w którym mógł nosić najlepszy na świecie karabin snajperski.

Jego oczy spoczęły na ciemnych i brudnych oknach wychodzących na ulicę.

Modlił się, by nie zobaczyć wyglądającej z nich twarzy.

Żołnierzu, o czym ty mówisz, do kurwy nędzy?

Melduję, że…

Przeprowadzić rozpoznanie.

Tak jest.

Do jego nozdrzy doszedł gorzki zapach spalenizny.

Odwrócił się i stwierdził, że stoi przed lokalem Starbucksa. Wszedł do środka, przez chwilę udawał, że studiuje menu, podczas gdy w rzeczywistości obserwował klientów.

Przy jednym stoliku, na wątłym i niewygodnym krzesełku siedziała samotnie dość pulchna kobieta. Czytała czasopismo, trzymając w dłoni spory kubek herbaty. Była przysadzista, miała niewiele ponad trzydzieści lat, szeroką twarz i pokaźny nos. Lesbijka…?

Nie, chyba jednak nie. Studiując numer „Vogue’a”, miała w oczach raczej zawiść niż pożądanie.

Stephen kupił herbatkę ziołową, z rumianku. Wziął kubek i zaczął iść w stronę stolika pod oknem. Kiedy mijał grubą kobietę, kubek wyśliznął mu się z dłoni, lądując na drugim krześle, a gorąca herbata rozprysła się po całej podłodze. Kobieta odruchowo cofnęła się, z zaskoczeniem spoglądając na przerażoną minę Stephena.

– Boże drogi – wyszeptał. – Tak mi przykro! – Złapał garść serwetek. – Mam nadzieję, że pani nie oparzyłem!


Percey Clay uwolniła się z rąk młodego detektywa, który przycisnął ją do podłogi.

Matka Eda, Joan Carney, leżała kilka stóp dalej, a na jej twarzy malowały się szok i zaskoczenie.

Brit Hale stał, ale przyciśnięty do ściany przez dwóch gliniarzy. Wyglądało, jak gdyby go aresztowali.

– Przepraszam, pani Clay – rzekł jeden z policjantów. – My właśnie…

– Co się dzieje? – pytał szczerze zdumiony Brit. W przeciwieństwie do Eda, Rona Talbota i samej Percey nie miał wcześniej do czynienia z armią i nie brał udziału w żadnej walce. Był jednak nieustraszony. Nigdy nie nosił tradycyjnych koszul pilotów, białych z krótkimi rękawami, ale z długimi, aby ukryć ciemne blizny po oparzeniach, pamiątkę po wypadku sprzed kilku lat, kiedy wszedł do płonącej cessny 150, by uratować pilota i pasażera. Lecz takie rzeczy jak przestępstwo i celowe czynienie zła były mu zupełnie obce.

– Dostaliśmy telefon od grupy specjalnej – wyjaśnił detektyw. – Ich zdaniem człowiek, który zabił pana Carneya, wrócił. Prawdopodobnie ze względu na państwa oboje. Pan Rhyme sądzi, że to zabójca był kierowcą czarnej furgonetki, którą dziś pani widziała.

– Ci ludzie mieli nas pilnować – warknęła Percey, wskazując głową dwóch wcześniej przybyłych policjantów.

– Jezu – mruknął Hale, wyglądając przez okno. – Pod domem jest chyba ze dwudziestu gliniarzy.

– Proszę nie podchodzić do okna – polecił mu stanowczym głosem detektyw. – On może siedzieć na dachu. Miejsce nie jest jeszcze bezpieczne.

Percey usłyszała tupot nóg na schodach.

– Na dachu? – powtórzyła cierpko. – A może przebija tunel do piwnicy? – Otoczyła ramieniem panią Carney. – Nic ci nie jest, mamo?

– Co się dzieje, o co chodzi?

– Mogą być państwo w niebezpieczeństwie – powiedział policjant. – Pani nie – dodał, zwracając się do matki Eda. – Ale pani Clay i pan Hale. Dlatego że są świadkami w pewnej sprawie. Mamy zabezpieczyć teren i oddać ich grupie specjalnej.

– Rozmawiali z nim już? – spytał Hale.

– Jeszcze nie wiadomo, kto to jest.

– Mam na myśli człowieka, przeciw któremu mamy zeznawać – odrzekł Brit. – Hansena.

Świat Hale’a był światem logiki. Światem ludzi rozsądnych. Maszyn, cyfr i układów hydraulicznych. Jego trzy małżeństwa zakończyły się niepowodzeniem, ponieważ największe uczucie żywił do aerodynamiki, a najlepiej czuł się w kabinie pilotów, gdzie niepodzielnie rządziła logika. Hale odgarnął z czoła włosy i rzekł:

– Wystarczy go zapytać. Powie wam, gdzie jest zabójca. Przecież to on go wynajął.

– Nie sądzę, żeby to było takie proste.

W drzwiach pojawił się jeszcze jeden policjant i zameldował:

– Ulica bezpieczna.

– Zechcą państwo iść z nami. Oboje.

– A co z matką Eda?

– Mieszka pani w okolicy? – zapytał policjant.

– Nie. Zatrzymałam się u siostry – odrzekła pani Carney. – W Saddle River.

– Odwieziemy tam panią i wystawimy przed domem kogoś z policji New Jersey. Pani nie ma związków z tą sprawą, więc jestem pewien, że nie ma powodów do niepokoju.

– Och, Percey.

Kobiety padły sobie w objęcia.

– Wszystko będzie dobrze, mamo. – Percey z trudem powstrzymywała łzy.

– Nie, nie będzie – powiedziała wątła kobieta. – Nigdy już nie będzie dobrze…

Funkcjonariusz zaprowadził ją do radiowozu.

Percey patrzyła, jak samochód odjeżdża, a potem zapytała policjanta stojącego obok:

– Dokąd jedziemy?

– Na spotkanie z Lincolnem Rhyme’em.

Inny gliniarz rzekł:

– Wyjdziemy z domu razem, będą państwo szli między dwoma funkcjonariuszami. Proszę trzymać głowy opuszczone i nie podnosić ich pod żadnym pozorem. Idziemy do tamtej furgonetki, drugiej, widzą państwo? W samochodzie proszę nie wyglądać przez okna i zapiąć pasy. Będziemy jechać dość szybko. Jakieś pytania?

Percey otworzyła piersiówkę i pociągnęła łyk burbona.

– Tak. Kto to jest Lincoln Rhyme?


– Pani ją uszyła? Sama?

– Tak – powiedziała kobieta, obciągając wyszywaną kamizelkę, która podobnie jak spódnica w kratę była odrobinę za duża, aby zamaskować jej obfitą figurę. Ścieg przypominał pierścienie na ciele dżdżownic. Wzdrygnął się z obrzydzeniem.

Mimo to uśmiechnął się i powiedział:

– Zdumiewające. – Wcześniej starł rozlaną herbatę i przeprosił ją jak dżentelmen, którego od czasu do czasu umiał udawać jego ojczym.

Zapytał, czy może się przysiąść do jej stolika.

– Hm, chyba tak – rzekła zawstydzona, chowając „Vogue’a” do płóciennej torby, jak gdyby było to pisemko pornograficzne.

– Ach, przy okazji – powiedział Stephen. – Nazywam się Sam Levine.

Na dźwięk tego nazwiska przyjrzała się nieufnie jego aryjskim rysom.

– Przeważnie wystarcza Sammie – dodał. – Tylko kiedy coś przeskrobię, mama nazywa mnie Samuelem. – Zachichotał.

– Będę cię nazywać „przyjacielem” – oznajmiła. – Jestem Sheila Horowitz.

Zerknął za okno, aby umknąć zetknięcia z wilgotną dłonią, zakończoną miękkimi robakami.

– Miło mi – rzekł, odwracając się do niej z powrotem i popijając nową herbatkę. Miała ohydny smak. Sheila zauważyła, że jej dwa kwadratowe paznokcie są brudne. Zaczęła dyskretnie usuwać zza nich czarny osad.

– To mnie uspokaja – wyjaśniła. – Szycie. Mam starego singera, jeszcze z tych czarnych. Dostałam od dziadków. – Próbowała przygładzić błyszczące, krótkie włosy, żałując zapewne w duchu, że ich dziś nie umyła; właśnie dziś.

– Nie znam już żadnych dziewczyn, które by szyły – powiedział Stephen. – Kiedyś, w college’u, chodziłem z jedną, która sama szyła sobie prawie wszystko. Byłem pod wrażeniem.

– W Nowym Jorku nikt, ale to nikt sobie sam nie szyje. – Uśmiechnęła się szyderczo.

– Moja matka potrafiła szyć całymi godzinami – rzekł Stephen. – Każdy szew musiał być idealny. Naprawdę idealny. Równiutki, długości jednej trzydziestej drugiej cala. – Mówił prawdę. – Do dziś mam rzeczy, które mi uszyła. Może to głupie, ale trzymam je właśnie dlatego, że ona je zrobiła. – Teraz kłamał.

Stephen wciąż słyszał dźwięk singera dochodzący z małego, dusznego pokoiku matki. Dzień i noc. Każdy szew jak należy, trzydziesta druga część cala. Dlaczego? Bo to ważne! Linijka, pas, kurek karabinu…

– Większości facetów szycie nic nie obchodzi – powiedziała Sheila Horowitz, akcentując drugie słowo, co pozwalało się domyślać, jak wygląda jej życie. – Chcą, żeby dziewczyny uprawiały sport albo znały się na filmach. Ja też uprawiam sport – dodała szybko. – Jeżdżę na nartach, założę się, że nie tak dobrze jak ty. Lubię chodzić do kina. Na niektóre filmy.

– Wcale nie jeżdżę na nartach – powiedział Stephen. – Nie przepadam za sportem. – Wyjrzał na ulicę. Gliniarze byli wszędzie. Zaglądali do każdego samochodu. Mrowie niebieskich robaków…

Melduję, że nie rozumiem, po co prowadzą tę ofensywę.

Żołnierzu, twoje zadanie nie polega na rozumieniu. Masz przeprowadzić rozpoznanie, ocenić sytuację, zmylić wroga, odizolować i wyeliminować cel. Oto twoje jedyne zadanie.

– Słucham? – rzekł, nie usłyszawszy, co powiedziała Sheila.

– Mówiłam, żebyś się nie zgrywał. Musiałabym ćwiczyć kilka miesięcy, żeby być w takiej formie jak ty. Zamierzam zapisać się do klubu tenisowego. Tylko że mam kłopoty z kręgosłupem. Ale naprawdę chcę to zrobić.

Stephen się roześmiał.

– Wiesz, mam dość tych dziewczyn o chorym wyglądzie. Wszystkie są takie blade i chude. Gdybyś wzięła taką dziewczynę z telewizji i przeniosła w średniowiecze, na pewno król wezwałby nadwornego medyka, a ten by mu powiedział: „Biedactwo umiera, najjaśniejszy panie”.

Sheila spojrzała na niego zaskoczona, a po chwili ryknęła gromkim śmiechem, ukazując uzębienie w rozpaczliwym stanie. Żart dał jej pretekst, by położyć dłoń na jego ramieniu.

Stephen poczuł, jak pięć ciastowa tych robaków ugniata mu skórę, i z trudem opanował mdłości.

– Mój tata – powiedziała – był zawodowym wojskowym i dużo podróżował. Mówił mi, że w innych krajach uważają, iż amerykańskie dziewczyny są chude.

– Był żołnierzem? – zapytał z uśmiechem Sam Sammie Samuel Levine.

– Pułkownikiem.

– Aha…

Za dużo szczęścia? – pomyślał. Nie.

– Ja też jestem w wojsku. Mam stopień sierżanta.

– Naprawdę? Gdzie stacjonujesz?

– Jednostka specjalna, w New Jersey. – Dziewczyna na pewno wie, że o jednostkę specjalną nie należy pytać. – Cieszę się, że masz żołnierza w rodzinie. Czasami nie mówię ludziom, co naprawdę robię. Uważają, że to niezbyt fajne zajęcie. Zwłaszcza tutaj, w Nowym Jorku.

– Nie przejmuj się tym. Dla mnie to bardzo fajne. – Pokazała futerał na gitarę. – Jesteś też muzykiem?

– Niezupełnie. Jestem wolontariuszem w domu dziennej opieki. Uczę dzieciaki muzyki. Bas świetnie się do tego nadaje.

Spojrzał za okno. Błyskające światła. Niebiesko-biało. Przemknął radiowóz.

Przysunęła swoje krzesło bliżej i Stephena owionął obrzydliwy zapach. Znowu się skulił, widząc w wyobraźni, jak spomiędzy jej tłustych włosów wypełza robactwo. O mało nie zwymiotował. Przeprosił ją na chwilę i poszedł do toalety, gdzie przez trzy minuty szorował ręce. Kiedy wrócił, zauważył dwie rzeczy: rozpięty górny guzik bluzki Sheili i z tysiąc kocich włosów na plecach jej kamizelki. Według Stephena koty były niczym więcej jak tylko czworonogimi robakami.

Spojrzał na ulicę i stwierdził, że kordon policjantów jest coraz bliżej knajpki. Zerknął na zegarek i powiedział:

– Zaraz muszę odebrać kota od weterynarza, jest…

– Masz kota? Jak ma na imię? – Pochyliła się nad stolikiem.

– Kumpel.

Jej oczy rozbłysły.

– Och, jak ślicznie. Masz jego zdjęcie?

Pieprzonego kota?

– Przy sobie nie. – Westchnął z żalem.

– Biedniutki Kumpel zachorował?

– Nie, jest na badaniach kontrolnych.

– Och, to dobrze. Musisz uważać na te robaki.

– Co? – spytał z nagłym niepokojem.

– No wiesz, zwierzaki łapią różne świństwa.

– Ach, no jasne.

– Hm, jeżeli będziesz miły, przyjacielu – powiedziała śpiewnie Sheila – może przedstawię cię Garfieldowi, Andrei i Essie. Essie naprawdę nazywa się Esmeralda, ale nigdy się z tym nie umiała pogodzić.

– Fantastyczne – rzekł, oglądając zdjęcia, które Sheila wyciągnęła z portfela. – Strasznie chciałbym je poznać.

– Wiesz – zaczęła szybko. – Mieszkam tylko trzy przecznice stąd.

– Mam pomysł. – Stephen rozpromienił się. – Może pozwolisz mi zostawić u siebie ten majdan i poznam twoje maleństwa. A potem pomożesz mi odebrać Kumpla.

– Suuuper – odrzekła Sheila.

– Chodźmy.

Na ulicy powiedziała do niego:

– O, ależ tu policji. Co się dzieje?

– Nie wiem. – Stephen zarzucił plecak na ramię. Coś zadźwięczało metalicznie. Może granat stuknął w berettę.

– Co tam masz?

– Instrumenty dla dzieciaków.

– Aha, takie trójkąty?

– Tak, coś w tym rodzaju.

– Chcesz, żebym poniosła gitarę?

– A mogłabyś?

– Jasne. Nic mi się nie stanie.

Wzięła pudło fendera, potem ujęła pod ramię Stephena i poszli, mijając grupkę gliniarzy, zdających się nie dostrzegać pary zakochanych. Zniknęli w głębi ulicy, śmiejąc się i rozmawiając o swoich uroczych kotach.

Rozdział szósty

45 godzin – godzina pierwsza


W drzwiach pokoju Lincolna Rhyme’a ukazał się Thom, wprowadzając jakiegoś człowieka.

Szczupły, pięćdziesięciokilkuletni, krótko ostrzyżony mężczyzna. Kapitan Bo Haumann, szef jednostki szybkiego reagowania w Departamencie Policji Nowego Jorku – brygady antyterrorystycznej. Siwy i muskularny Haumann wyglądał jak srogi sierżant od musztry, którym zresztą był kiedyś w wojsku. Mówił powoli i zwięźle, patrząc rozmówcy prosto w oczy, bez cienia uśmiechu. Podczas akcji ubrany w kamizelkę kuloodporną i hełm, zwykle jako jeden z pierwszych wchodził do zabarykadowanych budynków.

– To naprawdę on? – spytał kapitan. – Trumniarz?

– Tak słyszeliśmy – odparł Sellitto.

Krótka chwila milczenia była bardziej wymowna niż głębokie westchnienie. Potem siwowłosy policjant powiedział:

– Dam wam dwa zespoły trzydzieści dwa E.

Funkcjonariusze 32-E, nazywani tak od numeru pokoju, który zajmowali w centrali policji, stanowili tajemnicę poliszynela. Oficjalna nazwa brzmiała Oddział do Zadań Specjalnych, a należeli do niego byli żołnierze, bezustannie szkoleni w całej procedurze działań rozpoznawczych – a także w ataku, strzelaniu i odbijaniu zakładników. Nie było ich wielu. Mimo reputacji miasta, w Nowym Jorku zdarzało się bardzo mało sytuacji, w których oddział mógł się wykazać swymi umiejętnościami, a negocjatorom – uważanym za najlepszych w kraju – zwykle udawało się rozwiązać kryzys i uwolnić zakładników bez uciekania się do użycia siły. Jeśli Haumann przeznaczy do sprawy Trumniarza dwa zespoły, czyli dziesięciu ludzi, będzie to prawie cała grupa 32-E.

W chwilę później do pokoju wszedł drobny, łysiejący mężczyzna w niemodnych okularach. Mel Cooper był najlepszym specjalistą od kryminalistyki w wydziale wsparcia dochodzeniowego, którym kiedyś kierował Rhyme. Nigdy nie zabezpieczał miejsca zbrodni, nie aresztował żadnego sprawcy, prawdopodobnie zapomniał, jak się obchodzić z pistoletem, który z konieczności nosił zawieszony na pasku. Ulubionym miejscem na świecie, z którego Cooper najchętniej nigdzie by się nie ruszał, był taboret w laboratorium – nade wszystko Mel lubił gapić się w mikroskop i analizować odciski linii papilarnych (lubił też parkiet w sali balowej, gdzie jako niezrównany tancerz zgarnął kilka nagród w konkursach tanga).

– Detektywie – rzekł Cooper, zwracając się do Rhyme’a jak dawniej, gdy przeszedł do nowojorskiej policji z departamentu Albany. – Myślałem, że mam pracować nad piaskiem. Podobno chodzi o Trumniarza. – Jest tylko jedno miejsce, gdzie plotka roznosi się prędzej niż na ulicach, pomyślał Rhyme – departament policji. – Tym razem będziemy go mieli, Lincoln. Będziemy.

Podczas gdy Banks relacjonował nowo przybyłym sytuację, Rhyme mimowolnie uniósł wzrok. Ujrzał stojącą w drzwiach laboratorium kobietę. Ciemne oczy badawczo lustrowały pokój. Nie zdradzała ani śladu lęku czy niepokoju.

– Pani Clay? – zapytał.

Skinęła głową. Obok niej stanął szczupły mężczyzna. Rhyme domyślił się, że to Britton Hale.

– Proszę wejść – powiedział Rhyme.

Wkroczyła na środek pokoju, zerknęła na Rhyme’a, potem na sprzęt pod ścianą i stojącego obok Mela Coopera.

– Percey – powiedziała. – Proszę mi mówić Percey. To pan jest Lincoln Rhyme?

– Zgadza się. Przykro mi z powodu pani męża.

Skwitowała to krótkim skinieniem głowy. Współczucie widocznie ją krępowało.

Tak jak mnie, pomyślał Rhyme.

– Pan Hale? – spytał stojącego obok Percey mężczyznę.

Tykowaty pilot kiwnął głową i podszedł, by podać mu rękę, ale zauważył, że ramiona Rhyme’a są przypięte do wózka.

– Och – bąknął zarumieniony i cofnął się.

Rhyme przedstawił im resztę grupy, wszystkich poza Amelią Sachs, która na jego usilne prośby poszła na górę zmienić mundur na parę dżinsów i bluzę, wiszące w szafce Rhyme’a. Wyjaśnił jej, że Trumniarz często zabija lub rani policjantów, by odwrócić uwagę od właściwego celu; dlatego chciał, żeby wyglądała jak cywil.

Percey wydobyła z kieszeni spodni srebrną piersiówkę i pociągnęła łyczek. Pije alkohol – Rhyme poczuł woń drogiego burbona – jakby to było lekarstwo.

Zdradzony przez własne ciało, Rhyme rzadko zwracał uwagę na cechy fizyczne innych, poza ofiarami i sprawcami. Trudno jednak było przejść obojętnie obok Percey Clay. Miała niewiele ponad pięć stóp wzrostu. Mimo to promieniowała z niej jakaś intensywna energia. Jej czarne jak noc oczy były zniewalające. Dopiero po chwili wpatrywania się można było zauważyć, że ma niezbyt piękną twarz – drobną i kwadratową twarz chłopczycy. Splątane czarne, kędzierzawe włosy były krótko przycięte, choć Rhyme miał wrażenie, że dłuższe lepiej by maskowały kanciastość jej rysów. Nie przybierała maniery charakterystycznej dla niskich ludzi – którzy brali się pod boki, krzyżowali ramiona na piersi, wymachiwali rękami na wysokości ust. Rhyme zdał sobie sprawę, że Percey jest niemal tak oszczędna w gestach jak on.

Nagle przyszło mu na myśl, że ta kobieta przypomina Cygankę.

Zorientował się, że ona też mu się przygląda. I reaguje na jego ułomność inaczej niż inni. Zwykle ludzie, którzy widzieli go po raz pierwszy, z przyklejonym do twarzy głupkowatym uśmiechem czerwienili się jak burak, wbijając spojrzenie w czoło Rhyme’a, by przypadkiem nie patrzeć na jego sparaliżowane ciało. A Percey rzuciła okiem na jego twarz – o harmonijnie wykrojonych ustach i nosie Toma Cruise’a, twarz, która ujmowała mu nieco z jego czterdziestu kilku lat – i przelotnie zerknęła na nieruchome nogi, ręce i tułów. Zaraz potem jej uwagę przykuł sprzęt – błyszczący wózek, sterownik pneumatyczny, słuchawki z mikrofonem i komputer.

Do pokoju wszedł Thom i podszedł do Rhyme’a, aby zmierzyć mu ciśnienie.

– Nie teraz – powiedział mu jego szef.

– Ależ teraz.

– Nie.

– Cicho – odrzekł Thom i nie zważając na nic, zmierzył mu ciśnienie. Zdjął stetoskop. – Nieźle. Ale jesteś zmęczony, za dużo pracowałeś. Powinieneś odpocząć.

– Odejdź – mruknął Rhyme. Odwrócił wózek do Percey Clay. Ze względu na jego kalectwo, goście, uważając go za niepełną istotę ludzką, często sądzili, że nie rozumie, co do niego mówią; dlatego mówili powoli, a nawet zwracali się do niego za pośrednictwem Thoma. Percey odezwała się swobodnie, zyskując sobie u niego dodatkowe punkty.

– Sądzi pan, że Britowi i mnie grozi jakieś niebezpieczeństwo?

– Ależ tak. Bardzo poważne.

Weszła Sachs, spoglądając na Rhyme’a i Percey.

Lincoln dokonał prezentacji.

– Amelia? – spytała Percey. – Ma pani na imię Amelia?

Sachs skinęła głową.

Percey uśmiechnęła się nieznacznie. Odwracając głowę, posłała uśmiech Rhyme’owi.

– Nie dostałam tak na imię na cześć tej… lotniczki – powiedziała Sachs, przypominając sobie zapewne, że Percey jest pilotem. – Tylko siostry mojego dziadka. Ta Amelia Earhart była jakimś bohaterem?

– Nie – odrzekła Percey. – Niezupełnie. To tylko zbieg okoliczności.

– Dacie jej ochronę, prawda? – odezwał się Hale, wskazując Percey. – Całodobową?

– Jasna sprawa – powiedział Dellray.

– To dobrze – zawyrokował Hale. – Jeszcze jedna rzecz. Pomyślałem sobie, że powinniście pogadać z tym facetem. Phillipem Hansenem.

– Pogadać? – zdziwił się Rhyme.

– Z Hansenem? – spytał Sellitto. – Jasne. Ale gość wszystkiemu zaprzecza i nic nam nie powie. – Spojrzał na Rhyme’a. – Przesłuchiwali go bliźniacy. – Ponownie zwrócił się do Hale’a. – Nasi najlepsi ludzie. Ale nie mieli szczęścia. Na razie milczy jak grób.

– Nie można go zastraszyć… czy coś w tym rodzaju?

– Hm, nie – odparł detektyw. – Nie sądzę.

– Nieważne – powiedział Rhyme. – I tak Hansen nie może nam nic powiedzieć. Trumniarz nigdy nie spotyka się osobiście ze swoimi klientami i nigdy im nie mówi, jak wykona zlecenie.

– Trumniarz? – spytała Percey.

– Tak nazywamy mordercę. Tańczący Trumniarz.

– Tańczący Trumniarz? – Percey parsknęła krótkim śmiechem, jak gdyby ten pseudonim coś jej mówił. Nie powiedziała jednak nic więcej.

– Trochę koszmarne – rzekł niepewnie Hale, jakby gliniarze nie powinni nadawać przestępcom makabrycznych przezwisk. Rhyme podzielał opinię Hale’a.

Percey spojrzała Rhyme’owi w oczy, niemal tak czarne jak jej.

– Co się panu stało? Postrzał?

Sachs i Hale drgnęli na tak brutalnie postawione pytanie, lecz Rhyme nie widział w tym nic niestosownego. Lubił ludzi podobnych do siebie – którzy nie przywiązywali specjalnej wagi do form, jeśli nie było trzeba. Odrzekł spokojnie:

– Zabezpieczałem miejsce zbrodni, na budowie. Spadła na mnie belka, mam złamany kark.

– Jak ten aktor. Christopher Reeve.

– Tak.

– To musiał być dla niego cios – powiedział Hale. – Ale jaka odwaga. Widziałem go w telewizji. Gdyby mnie się to przydarzyło, chybabym się zabił.

Rhyme zerknął na Sachs, która pochwyciła jego spojrzenie.

– Potrzebujemy pani pomocy – zwrócił się do Percey. – Musimy ustalić, jak umieścił bombę na pokładzie samolotu. Nie domyśla się pani, jak to się mogło stać?

– Nie – odparła Percey i spojrzała na Hale’a, który przecząco pokręcił głową.

– Czy przed startem samolotu nie widziała pani w pobliżu kogoś nieznajomego?

– Wczoraj wieczorem źle się poczułam – odparła Percey. – Nawet nie pojechałam na lotnisko.

– Ja byłem na północy, na rybach – rzekł Hale. – Miałem wolne. Późno wróciłem do domu.

– Gdzie dokładnie znajdował się samolot przed startem?

– W naszym hangarze. Wyposażaliśmy go do nowego czarteru. Trzeba było wyjąć fotele, zainstalować specjalne półki z gniazdami wysokiej mocy – do urządzeń chłodzących. Wie pan, jakiego rodzaju ładunek przewoziliśmy?

– Organy – rzekł Rhyme. – Ludzkie narządy. Dzielicie hangar z jakąś inną firmą?

– Nie, należy tylko do nas. No, właściwie to go wynajmujemy.

– Łatwo się dostać do środka? – spytał Sellitto.

– Zwykle jest zamknięty, jeśli nie ma nikogo, ale przez ostatnie kilka dni ekipa pracowała przy learze dwadzieścia cztery godziny na dobę.

– Dobrze ich znacie? – zapytał Sellitto.

– Są dla nas jak rodzina – obruszył się Hale.

Sellitto spojrzał wymownie na Banksa. Rhyme sądził, że zdaniem detektywa członkowie rodziny są zawsze pierwszymi podejrzanymi w sprawach morderstw.

– W każdym razie sprawdzimy wszystkich, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu.

– Sally Anne kieruje naszym biurem, proszę zwrócić się do niej po listę nazwisk.

– Trzeba będzie zaplombować hangar – powiedział Rhyme. – I nie wolno nikogo tam wpuszczać.

Percey pokręciła głową.

– Nie możemy…

– Zaplombować – powtórzył. – I nikt, ale to nikt nie może wejść do środka.

– Ale…

– Musimy – uciął krótko Rhyme.

– Będziemy mieli przestój. – Percey spojrzała na Hale’a. – „Foxtrot Bravo”?

Brit wzruszył ramionami.

– Ron mówił, że to potrwa co najmniej cały dzień.

Percey westchnęła.

– Tylko learjet, którym leciał Ed, był przystosowany do przewozu tego ładunku. Jutro wieczorem mamy w rozkładzie następny lot. Trzeba będzie pracować non stop, żeby przygotować inny samolot. Nie możemy zamknąć hangaru.

– Przykro mi – rzekł Rhyme. – Ale nie ma innego wyjścia.

Percey posłała mu zaskoczone spojrzenie.

– A kim pan jest, żeby mi mówić, co mam robić?

– Kimś, kto stara się ocalić pani życie – odparował Rhyme.

– Nie mogę ryzykować utraty tego kontraktu.

– Zaraz, zaraz, droga pani – wtrącił się Dellray. – Pani nie rozumie, kim jest morderca…

– Zabił mojego męża – odparła lodowatym głosem. – Doskonale rozumiem. Ale nikt mnie nie zmusi, żebym straciła pracę.

Sachs położyła dłonie na biodrach.

– Chwileczkę. Jeśli ktokolwiek potrafi uratować pani skórę, to na pewno Lincoln Rhyme. Nie można się upierać bez sensu.

Rhyme uznał, że musi przerwać kłótnię. Zapytał spokojnie:

– Da nam pani godzinę na przeszukanie hangaru?

– Godzinę? – Percey zaczęła się zastanawiać.

Sachs wybuchnęła śmiechem i obróciła zdumione oczy na szefa.

– Przeszukać hangar w godzinę? Daj spokój, Rhyme. – Jej twarz mówiła: Ja cię bronię, a ty wyjeżdżasz mi z czymś takim? Czyją trzymasz stronę?

Niektórzy wysyłali na miejsce zbrodni cały zespół ludzi. Rhyme jednak upierał się, żeby Amelia Sachs pracowała sama, tak jak kiedyś on. Jedna osoba potrafiła się skoncentrować w stopniu nieosiągalnym dla kogoś pracującego w towarzystwie innych. Godzina wydawała się niezwykle krótkim czasem, jak na tak duży teren i jednego człowieka. Rhyme doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale nie odpowiedział na niemy wyrzut Amelii. Nie spuszczał oczu z Percey.

– Godzina? – powtórzyła. – No, dobrze. Jakoś to przeżyję.

– Rhyme – zaprotestowała Sachs. – Muszę mieć więcej czasu.

– Przecież jesteś najlepsza, Amelio – oświadczył z uśmiechem. Co oznaczało, że decyzja już zapadła.

– Kto z lotniska może nam pomóc? – zwrócił się Rhyme do Percey.

– Ron Talbot. Jest wspólnikiem w firmie i szefem technicznym.

Sachs zapisała nazwisko w notesie.

– Mam już iść? – zapytała.

– Nie – odrzekł Rhyme. – Zaczekaj, aż będziemy mieli bombę z Chicago. Będę potrzebował twojej pomocy przy analizie.

– Mam tylko godzinę – powiedziała poirytowana. – Zapomniałeś?

– Musisz zaczekać – mruknął. Potem zapytał Freda Dellraya: – Co z bezpiecznym domem?

– Według życzenia. Spodoba się pani – powiedział agent do Percey. – Na Manhattanie. Dolary z pani podatków nie idą na marne. Pilnujemy za nie świadków w najbardziej ekskluzywnych apartamentach. Trzeba będzie tylko wziąć kogoś z miejskiej. Kogoś, kto zna Trumniarza i wie, do czego jest zdolny.

Wtedy Jerry Banks uniósł głowę, zastanawiając się, dlaczego wszyscy na niego patrzą.

– Co? – zapytał. – Co? – Na próżno usiłował przygładzić niesforny kosmyk.


Stephen Kall, który mówił jak żołnierz i strzelał z broni wojskowej, w rzeczywistości nigdy nie służył w armii.

Mimo to powiedział do Sheili Horowitz:

– Jestem dumny z tradycji wojskowych w mojej rodzinie. Naprawdę.

– Niektórzy uważają…

– Nie – przerwał jej. – Niektórzy nie szanują za to człowieka. Ale to ich sprawa.

– Ich sprawa – powtórzyła jak echo Sheila.

– Ładnie tu. – Rozejrzał się po dziurze, którą wypełniały tanie meble z przeceny.

– Dziękuję ci, przyjacielu. Hm, chciałbyś się jakby czegoś napić? Oj, znowu to powiedziałam. Mama zawsze mi dokucza. Oglądam za dużo telewizji. Jakby, jakby, jakby. Wstyd.

O czym ona, do cholery, mówi?

– Sama tu mieszkasz? – zapytał z uprzejmą ciekawością.

– Tak, z trójką tych wariatów. Nie wiem, gdzie się schowały. Słodkie urwisy. – Sheila nerwowo skubała brzeg kamizelki. A ponieważ wcześniej nie odpowiedział, ponowiła pytanie: – No więc? Chcesz coś do picia?

– Jasne.

Zobaczył okrytą czapą kurzu butelkę wina, która stała na lodówce. Na specjalną okazję. Czy to dziś?

Chyba jednak nie. Sheila wyciągnęła dietetycznego peppera.

Podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. Tu glin nie było. I dwa kroki do stacji metra. Mieszkanie znajdowało się na drugim piętrze, a kraty w oknach z tyłu budynku były otwarte, więc w razie potrzeby mógł zejść schodami przeciwpożarowymi i zniknąć w tłumie, który niezależnie od pory dnia przelewał się przez Lexington Avenue…

Sheila miała telefon i komputer. Świetnie.

Rzucił okiem na wiszący na ścianie kalendarz – obrazki z aniołami. Gdzieniegdzie kilka notatek, ale na weekend nie było żadnych zapisków.

– Słuchaj, Sheila, czy… – Urwał, pokręcił głową i zamilkł.

– Co?

– No, właściwie… Wiem, że to trochę głupie. Tak nagle i w ogóle. Zastanawiam się, czy masz jakieś plany na kilka najbliższych dni.

Odrzekła ostrożnie:

– Hm, miałam odwiedzić mamę.

Rozczarowany Stephen zmarszczył czoło.

– Niedobrze. Widzisz, mam taki domek w Cape May…

– Na wybrzeżu Jersey!

– Zgadza się. I jadę tam…

– Jak już odbierzesz Kumpla?

Kto to, kurwa, jest Kumpel?

Aha, kot.

– Tak. Gdybyś nie miała nic specjalnego do roboty, może miałabyś ochotę tam pojechać.

– A ty…

– Będzie tam moja mama i parę jej przyjaciółek.

– No, ojej, sama nie wiem.

– Mogłabyś zadzwonić do mamy i powiedzieć jej, że w ten weekend będzie sobie musiała poradzić bez ciebie?

– Nie muszę wcale dzwonić. Jeżeli nie przyjadę, nic wielkiego się nie stanie. Umawiałyśmy się, że może przyjadę, a może nie.

A więc kłamała. Miała wolny weekend. Przez parę dni nikt nie zauważy jej nieobecności.

Obok niego skoczył kot i trącił go nosem w twarz. Stephen wyobraził sobie, jak tysiące robaków obłazi mu całe ciało. Wyobraził sobie, jak robaki kłębią się we włosach Sheili. Miękkie robaki jej palców. Poczuł, że zaczyna nienawidzić tej kobiety. Miał ochotę wrzasnąć.

– O, przywitaj się z naszym nowym przyjacielem, Andrea. Polubiła cię, Sam.

Wstał i rozejrzał się po mieszkaniu. Myślał: Pamiętaj, chłopcze, wszystkim można zabić. Niektóre rzeczy zabijają szybko, inne powoli. Ale każda może zabić.

– Słuchaj – powiedział. – Masz jakąś szeroką taśmę klejącą?

– Hm, a po co ci? – Zaczęła gorączkowo myśleć. – Po co?

– Do instrumentów, które mam w torbie. Muszę skleić jeden bębenek.

– Jasne, gdzieś tu powinna być. – Poszła do przedpokoju. – Często wysyłam ciotkom różne paczki i zawsze mam rolkę taśmy. Nigdy nie pamiętam, czy ją kupiłam i kupuję nową, a potem mam całe tony taśmy. No powiedz, czy nie jestem głupia?

Nie odpowiedział, ponieważ rozglądał się po kuchni, uznając, że to najlepsze miejsce w całym mieszkaniu.

– Proszę. – Z uśmiechem rzuciła mu rolkę taśmy.

Zdenerwował się, bo nie zdążył nałożyć rękawiczek. Wiedział, że na taśmie zostawił odciski palców. Zadrżał z wściekłości. Kiedy zobaczył, że Sheila nadal uśmiecha się, mówiąc: – Dobry chwyt, przyjacielu – wtedy zamiast niej ujrzał wielkiego robaka, który zbliżał się coraz bardziej. Odłożył taśmę i nałożył rękawiczki.

– Po ci rękawiczki? Zimno ci? Co ty…?

Nie zwracając na nią uwagi, otworzył lodówkę i począł ją opróżniać.

Sheila cofnęła się w stronę pokoju. Jej radosny uśmiech przybladł.

– Jesteś… głodny?

Zaczął wyjmować półki.

Ich spojrzenia skrzyżowały się na ułamek sekundy i nagle z głębi gardła Sheili dobyło się słabe:

– Eeeeeeeeeee.

Stephen dopadł tłustego robaka w połowie drogi do drzwi.

Szybko czy powoli?

Zawlókł ją z powrotem do kuchni. W pobliże lodówki.

Rozdział siódmy

45 godzin – godzina druga


Parami.

Percey Clay, która z wyróżnieniem ukończyła inżynierię, zdobyła dyplom mechanika konstrukcji i silników lotniczych i wszystkie licencje, jakie Federalny Urząd Lotnictwa mógł nadać pilotowi – nie miała głowy do przesądów.

Mimo to, kiedy jechała pancerną furgonetką przez Central Park do bezpiecznego domu federalnego położonego w centrum miasta, myślała o starym powiedzeniu, które przesądni podróżnicy powtarzali niczym ponurą mantrę. Wypadki chodzą parami.

Tragedie też.

Najpierw Ed. A teraz druga rzecz. Percey rozmawiała przez telefon komórkowy z Ronem Talbotem z biura Hudson Air.

Siedziała z opuszczoną głową, wciśnięta między Brita Hale’a a młodego detektywa, Jerry’ego Banksa. Hale przyglądał się jej, a Banks czujnie spoglądał przez okno na samochody, przechodniów i drzewa.

– Amer-Med zgodził się dać nam jeszcze jedną szansę. – Oddech Talbota niepokojąco świszczał. Ron był jednym z najlepszych pilotów, jakich Percey znała, lecz od lat nie siedział za sterami – został „uziemiony” ze względu na stan zdrowia. Zdaniem Percey była to krzycząco niesprawiedliwa kara za grzech nadużywania trunków, papierosów i jedzenia (głównie dlatego, że sama miała na sumieniu podobne występki). – Powiedzieli, że mogą zerwać kontrakt. Ich zdaniem bomby to nie siła wyższa. Nie możemy tłumaczyć w ten sposób zawalenia zadania.

– Ale zgodzili się na jutrzejszy lot.

Chwila ciszy.

– Tak, zgodzili się.

– Daj spokój, Ron – syknęła. – Mnie nie musisz wciskać kitu. – Usłyszała, jak zapala kolejnego papierosa. Wielki, wiecznie otoczony kłębami dymu Talbot – od którego wyłudzała camele, gdy usiłowała rzucić palenie – często zapominał zmienić ubranie albo się ogolić. I nie umiał przekazywać złych wiadomości.

– Chodzi o „Foxtrota Bravo” – powiedział z ociąganiem.

– Co z nim?

N695FB był learjetem 35A Percey Clay. Nie wynikało to jednak wcale z dokumentów. Według prawa dwusilnikowy odrzutowiec był dzierżawiony przez spółkę holdingową Clay-Carney Dwa, przedsiębiorstwo w całości kontrolowane przez Hudson Air Charters Ltd., od firmy Morgan Air Leasing, która z kolei dzierżawiła go od firmy z Delaware, Transport Solutions, zależnej od spółki holdingowej La Jolla Dwa. Ten bizantyjski system zależności był całkiem legalny i dość powszechnie stosowany, ponieważ w takim układzie samoloty i wypadki lotnicze były niewyobrażalnie kosztowne.

Jednak wszyscy w Hudson Air Charters wiedzieli, że N695 „Foxtrot Bravo” był samolotem Percey. Wylatała na nim kilka tysięcy godzin. Był jej pupilkiem. Jej dzieckiem. Podczas wielu nocy, gdy nie było Eda, myśl o samolocie pozwalała jej lepiej znosić samotność. Cudowna maszyna mogła lecieć na wysokości czterdziestu pięciu stóp z prędkością czterystu sześćdziesięciu węzłów – czyli ponad pięćset mil na godzinę. Sama Percey wiedziała, że samolot potrafi lecieć wyżej i szybciej, lecz była to tajemnica, której nigdy nie zdradziła Morgan Air Leasing ani La Jolli, ani Transport Solutions, ani Urzędowi Lotnictwa.

Wreszcie Talbot powiedział:

– Wyposażenie go będzie bardziej skomplikowane, niż myślałem.

– Mów dalej.

– No dobrze – poddał się w końcu. – Stu się zwolnił.

Stu Marquard, ich główny mechanik.

– Co?!

– Ten sukinsyn po prostu się zwolnił. Właściwie jeszcze nie – ciągnął Talbot. – Dzwonił, że zachorował, ale zabrzmiało to tak śmiesznie, że musiałem popytać u paru osób. On przechodzi do Sikorsky’ego. Już go zresztą przyjęli.

Percey oniemiała.

To był ich największy problem. Odrzutowe learjety 35A były fabrycznie wyposażone w osiem miejsc pasażerskich. Aby przystosować samolot do przewozu ładunku dla Amer-Medu, trzeba było wymontować siedzenia, zainstalować amortyzowane i chłodzone przegrody i dodatkowe gniazda połączone z alternatorami. W sumie sporo pracy przy układzie elektrycznym i konstrukcji samolotu.

Stu Marquard był jednym z najlepszych mechaników. Leara Eda przygotował w rekordowym czasie. Percey nie miała pojęcia, jak bez niego uda im się zdążyć przed jutrzejszym lotem.

– Co jest, Percey? – spytał Hale, widząc grymas na jej twarzy.

– Stu odszedł – szepnęła.

Potrząsnął głową, nie rozumiejąc, o co chodzi.

– Skąd odszedł? Dokąd?

– Z firmy – wyjaśniła przybitym głosem. – Rzucił robotę. Idzie pracować do pieprzonych helikopterów.

Hale spojrzał na nią wstrząśnięty.

– Dzisiaj?

Skinęła głową.

– Przestraszył się, Percey – ciągnął Talbot. – Ludzie już wiedzą, że to była bomba. Gliny nic nie mówią, ale i tak wszyscy wiedzą, co się stało. Są zdenerwowani. Rozmawiałem z Johnem Ringle’em…

– Z Johnnym? – Młodym pilotem przyjętym w zeszłym roku. – On też odchodzi?

– Pytał tylko, czy zamkniemy na jakiś czas interes. Dopóki wszystko się nie uspokoi.

– Nie, nie zamykamy – powiedziała stanowczo. – I nie odwołujemy żadnego z zaplanowanych lotów. Firma działa jak zwykle. A jeżeli ktoś jeszcze zadzwoni z wiadomością, że zachorował, wyrzuć go.

– Percey…

Talbot sprawiał wrażenie surowego, ale wszyscy wiedzieli, że w rzeczywistości jest naiwniakiem o gołębim sercu.

– No dobrze – dodała ostro. – W takim razie ja ich wyrzucę.

– Słuchaj, przy twoim „Foxtrocie Bravo” większość roboty mogę zrobić sam – powiedział Talbot, posiadacz dyplomu mechanika konstrukcji lotniczych.

– Zrób, co tylko się da. Postaraj się jednak znaleźć innego mechanika – odparła. – Pogadamy później.

Wyłączyła telefon.

– Nie wierzę – rzekł skonsternowany Hale. – Zwolnił się.

Z kolei Percey była wściekła. Ludzie wyskakiwali w locie – najgorszy z możliwych grzechów. Firma umierała. A ona nie miała pojęcia, jak ją ratować.

Percey Clay nie posiadła małpiej zręczności w kierowaniu przedsiębiorstwem.

Małpia zręczność…

Pierwszy raz użył tego sformułowania w stosunku do niej lotnik marynarki, admirał, gdy latała na myśliwcu. Miał na myśli jej nieprzeciętny talent urodzonego pilota, zdolności, których nie sposób było nikogo nauczyć.

Jeśli chodziło o latanie, Percey rzeczywiście była małpio zręczna. Niezależnie od typu samolotu, wszystko jedno, czy już na nim latała, czy nie, bez względu na pogodę, widoczność ziemi, dzień czy noc. Prowadziła samolot perfekcyjnie i sadzała go w magicznym punkcie, który był celem pilotów – dokładnie „tysiąc za numerami” – tysiąc stóp od białych oznaczeń początku pasa startowego. Szybowce, dwupłaty, herculesy, boeingi 737, migi – w każdej kabinie czuła się równie pewnie.

Jednak Percey Rachael Clay umiała się wykazać małpią zręcznością tylko za sterami samolotu.

Nie potrafiła sobie radzić z rodziną. Jej ojciec, pracujący w branży tytoniowej, od lat z nią nie rozmawiał – właściwie ją wydziedziczył – kiedy rzuciła jego alma mater, Uniwersytet Wirginii, żeby wstąpić do szkoły lotniczej. (Choć Percey sama mu mówiła, że wyjazd z Charlottesville jest nieunikniony – po sześciu tygodniach pierwszego semestru znokautowała przewodniczącą żeńskiego koła studenckiego, po tym jak koścista blondynka teatralnym szeptem rzuciła uwagę, że ta podobna do trolla dziewczyna powinna się znaleźć w szkole rolniczej, a nie w szeregach zacnego bractwa).

Naturalnie nie posiadła też małpiej zręczności w dyplomacji. Biegłość w pilotowaniu wielkich tomcatów budziła respekt, ale nie mogła usprawiedliwić jej nieszczęsnego zwyczaju szczerego wyrażania swoich myśli, podczas gdy inni nie puszczali pary z ust na pewne tematy.

Wreszcie nie umiała dobrze rządzić firmą, której była prezesem. Nie mieściło jej się w głowie, że mimo nawału pracy Hudson Air stoi na krawędzi bankructwa. Tak jak Ed, Brit Hale i inni piloci, Percey pracowała bez przerwy (jednym z powodów, dla których unikała regularnych linii lotniczych, było idiotyczne zarządzenie Federalnego Urzędu Lotnictwa, że piloci nie powinni latać więcej niż osiemdziesiąt godzin miesięcznie). Dlaczego więc ciągle byli bez grosza? Gdyby nie przyciągający klientów urok Eda i kuglarskie zdolności Talbota, który zrzędząc, zmniejszał wydatki i mydlił oczy wierzycielom, nie przetrwaliby ostatnich dwóch lat.

W zeszłym miesiącu firma mało nie splajtowała, ale na szczęście Edowi udało się zdobyć kontrakt z Amer-Medem. Sieć szpitali zarabiała niewiarygodne pieniądze na transplantacjach, które, jak dowiedziała się Percey, nie kończyły się na operacjach przeszczepu serc i nerek. Największy problem stanowiło dostarczenie organu do właściwego biorcy zaledwie w ciągu kilku godzin od momentu pobrania. Często narządy przewożono samolotami rejsowymi (w chłodziarkach umieszczonych w kabinie pilotów), lecz wszystko zależało od rozkładu lotów i tras linii handlowych. Hudson Air nie miał podobnych ograniczeń. Firma zgodziła się przeznaczyć jeden samolot na obsługę kontraktu z Amer-Medem. Trasa przebiegała przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, przez Wschodnie Wybrzeże i Środkowy Zachód, z lądowaniem w sześciu czy ośmiu miejscach, do których trzeba było dostarczyć organy. Gwarantowali każdą dostawę, bez względu na deszcz, śnieg, gwałtowne zmiany wiatru, widoczność – dopóki lotnisko było otwarte i można było latać, Hudson Air dostarczał ładunek na czas.

Pierwszy miesiąc miał być okresem próbnym. Gdyby wszystko przebiegło pomyślnie, podpisaliby osiemnastomiesięczny kontrakt, dzięki któremu firma mogłaby ocaleć.

Widocznie Ronowi udało się jakoś zaczarować klienta, by dał im jeszcze jedną szansę, lecz gdyby „Foxtrot Bravo” nie był gotowy na jutro… Percey nie chciała nawet myśleć o takiej możliwości.

Jadąc policyjnym wozem przez Central Park, Percey Clay przyglądała się pierwszej wiosennej zieleni. Ed uwielbiał park i często tu biegał. Dwukrotnie okrążał staw, po czym wracał do domu mokry, ze zlepionymi w strąki szpakowatymi włosami. A ja? Percey zaśmiała się ze smutkiem. Siedziała w domu zatopiona po uszy w rejestrze nawigacyjnym albo podręczniku naprawy silników turbinowych dwuprzepływowych, z papierosem albo szklaneczką wild turkey. Ed dźgał ją kościstym palcem między żebra i z uśmiechem pytał, ile niezdrowych rzeczy umie robić jednocześnie. I gdy oboje wybuchali śmiechem, zawsze ukradkiem upijał kilka łyczków burbona.

Potem przypomniała sobie, jak się pochylał i całował ją w ramię. Kiedy się kochali, wtulony w jej ciało właśnie tam opierał twarz i Percey Clay wierzyła, że w miejscu, gdzie szyja łączyła się z jej delikatnymi ramionami, była piękna. Przynajmniej tam.

Ed…

Wszystkie gwiazdy wieczoru…

Jej oczy znów wypełniły się łzami. Spojrzała w szare niebo. Wyglądało groźnie. Oceniła pułap chmur na tysiąc pięćset stóp, wiatr 090, piętnaście węzłów. Gwałtowne zmiany kierunku. Poprawiła się na siedzeniu. Palce Brita Hale’a zaciskały się mocno na jej przedramieniu. Jerry Banks o czymś gadał. Nie słuchała go.

Percey Clay podjęła decyzję. Ponownie włączyła telefon.

Rozdział ósmy

45 godzin – godzina trzecia


Zawyła syrena.

Kiedy nadjeżdżał samochód, Lincoln Rhyme spodziewał się, że za moment usłyszy efekt Dopplera. Jednak tuż pod jego domem syrena wydała krótki dźwięk i zamilkła. Chwilę później Thom wpuścił do laboratorium młodego człowieka. Modnie przystrzyżony policjant stanowy z Illinois był ubrany w niebieski mundur, który pewnie jeszcze wczoraj wyglądał nieskazitelnie, lecz teraz był pognieciony i poplamiony sadzą i błotem. Mężczyzna niedawno chyba przejechał po twarzy golarką elektryczną, ale zdołał tylko lekko naruszyć ciemny zarost, który kontrastował z jego cienkimi, żółtawymi włosami. W rękach trzymał dwie duże płócienne torby i brązową teczkę. Jego widok sprawił Rhyme’owi większą radość niż widok jakiejkolwiek z osób, które spotkał w ciągu ostatniego tygodnia.

– Bomba! – krzyknął. – Mamy bombę!

Policjant zdumiał się, ujrzawszy to nieco osobliwe grono stróżów prawa, potem zaniemówił, kiedy Cooper wyrwał mu torby, a Sellitto skrobnął podpis na pokwitowaniu i karcie przejęcia dowodu w sprawie, po czym wcisnął mu oba dokumenty z powrotem do ręki.

– Dzięki, do zobaczenia – wymamrotał detektyw, odwracając się.

Thom uśmiechnął się uprzejmie do funkcjonariusza i wyprowadził go z pokoju.

– No dalej, Sachs – zawołał Rhyme. – Co tak stoisz! Zobacz, co tam mamy.

Posłała mu zimny uśmiech i podeszła do stołu Coopera, gdzie technik ostrożnie rozkładał zawartość toreb.

O co jej dzisiaj chodziło? Godzina to mnóstwo czasu na przeszukanie hangaru, jeżeli tym się przejmowała. Ale lubił, kiedy była odrobinę poirytowana. On sam zawsze funkcjonował najlepiej właśnie w takim stanie.

– Dobrze, Thom, pomożesz nam. Tablica. Trzeba zrobić listę dowodów. Pierwszy „nagłówek” MZ jeden.

– MZ?

– Miejsce zbrodni – wyjaśnił ostrym tonem Rhyme. – Co jeszcze? MZ jeden, Chicago.

Jeszcze niedawno Rhyme robił listę dowodów w sprawie na odwrocie sfatygowanego plakatu z Metropolitan Museum. Dziś miał sprzęt najnowszej generacji – kilka zamontowanych na ścianie ścieralnych tablic i kredę, której zapach przywodził mu na myśl wilgotne wiosenne dni spędzone w szkole na Środkowym Zachodzie, kiedy wyczekiwał lekcji przedmiotów ścisłych, a z pogardą odnosił się do dyktand i angielskiego.

Asystent posłał szefowi pełne wyrzutu spojrzenie, wziął kredę, strzepnął jakiś pyłek ze swego szałowego krawata i spodni zaprasowanych na ostry jak brzytwa kant, po czym zaczął pisać.

– Co tam mamy, Mel? Sachs, pomóż mu.

Zaczęli wypakowywać plastikowe torebki i słoiczki z popiołem, kawałkami metalu i włókien oraz drobinami plastyku. Zebrali zawartość na porcelanowych płytkach. Ludzie, którzy przeczesywali miejsce katastrofy – jeżeli dorównywali wszystkim uczniom Rhyme’a – aby oddzielić drobiny ładunku od szczątków samolotu, musieli używać zamontowanych na wałkach magnesów, specjalnych odkurzaczy i kilku przesiewaczy o gęstych sitach.

Rhyme, ekspert w większości dziedzin kryminalistyki, był autorytetem w kwestii bomb. Nie interesował się nimi specjalnie, dopóki Trumniarz nie podłożył swojej małej paczuszki w koszu biura przy Wall Street, gdzie zginęli dwaj technicy.

Wówczas postanowił nauczyć się wszystkiego na temat materiałów wybuchowych. Przeprowadzał badania z jednostką pirotechniczną FBI, jedną z najmniejszych – ale najbardziej elitarnych – komórek biura, w laboratorium federalnym, którego ekipa składała się z czternastu agentów i techników. Ich zadaniem nie było odnajdywanie amatorskich ładunków wybuchowych, jak nazywano w branży bomby, ani ich rozbrajanie. Analizowali ładunki i miejsca, w których je podkładano, tropili i klasyfikowali konstruktorów bomb i ich uczniów (w pewnych kręgach produkcję bomb uważano za sztukę i uczniowie musieli ciężko pracować, by pod okiem znanych konstruktorów opanować technologię ich wytwarzania).

Sachs grzebała w torbach.

– Bomba nie niszczy się sama?

– Nic nigdy nie ulega zniszczeniu, Sachs. Pamiętaj o tym. – Choć gdy podjechał na wózku do stołu i przyjrzał się bliżej resztkom, przyznał: – Rzeczywiście kiepsko to wygląda. Widzisz te kawałeczki? Kupkę aluminium po lewej? Metal jest strzaskany, a nie wygięty. To oznacza, że ładunek miał wysoką kruszność.

– Wysoką co? – zapytał Sellitto.

– Kruszność. Współczynnik detonacji – wyjaśnił Rhyme. – Mimo to od sześćdziesięciu do dziewięćdziesięciu procent bomb przetrzymuje wybuch. Oczywiście, nie sam ładunek. Ale zawsze zostanie tyle, żeby móc go zidentyfikować. O, mamy tu sporo materiału.

– Sporo? – Dellray parsknął śmiechem. – To gorzej niż złożyć do kupy abecadło, co z pieca spadło.

– Przecież nie to mamy zrobić, Fred – odparł żywo Rhyme. – Musimy tylko złapać tego sukinsyna, który je z pieca zrzucił. – Podjechał bliżej stołu. – Jak to wygląda, Mel? Bateria, przewód, detonator zegarowy. Co jeszcze? Może kawałki pojemnika albo opakowania?

Walizki przyczyniły się do wykrycia większej liczby zamachowców niż zapalniki i mechanizmy czasowe. Nie mówiło się o tym głośno, lecz często bagaż, do którego nikt się nie przyznawał, linie lotnicze przekazywały FBI, a specjaliści federalni detonowali go, aby na podstawie skutków eksplozji opracować standardy do badań kryminalistycznych. Po zamachu bombowym w locie 103 linii Pan Am FBI zidentyfikowało sprawców nie dzięki badaniu ładunku, ale przez to, że ukryli bombę w radiu Toshiba, które leżało w walizce Samsonite razem z ubraniami. Ubrania doprowadziły agentów do sklepu w Sliemie na Malcie, a sprzedawca zidentyfikował agenta libijskiego wywiadu jako osobę, która kupiła u niego te rzeczy.

Cooper pokręcił jednak przecząco głową.

– Nic z miejsca detonacji poza elementami bomby.

– Czyli ładunek nie był w walizce ani torbie – zamyślił się Rhyme. – Ciekawe, Jak on, u diabła, podrzucił to na pokład? I gdzie? Lon, przeczytaj mi raport z Chicago.

– Trudno określić dokładną lokalizację wybuchu – czytał Sellitto – ze względu na rozległy pożar i zniszczenie samolotu. Ładunek prawdopodobnie umieszczono pod spodem, za kabiną pilotów.

– Pod spodem i za. Ciekawe, czy jest tam luk bagażowy. Może… – Rhyme zamilkł. Głowa poruszała mu się tam i z powrotem, gdy przyglądał się torebkom z dowodami. – Chwila! – krzyknął. – Mel, daj mi popatrzeć na te kawałeczki metalu. Trzecia torebka od lewej. Aluminium. Włóż to pod mikroskop.

Cooper połączył już wcześniej wyjście wideo swojego mikroskopu z komputerem Rhyme’a. Rhyme widział więc na ekranie to co Cooper. Technik położył na płytkach maleńkie drobiny metalu i wsunął pod soczewki.

W chwilę potem Rhyme powiedział do mikrofonu:

– Kursor w dół. Kliknij dwa razy.

Obraz na monitorze powiększył się.

– Zobacz! Poszycie samolotu zostało wepchnięte do środka.

– Do środka? – zdziwiła się Sachs. – To znaczy, że bomba była na zewnątrz?

– Chyba tak. Co o tym sądzisz, Mel?

– Masz rację. Łby nitów są wgięte do środka. Wybuch nastąpił na zewnątrz, to jasne.

– Może rakieta? – podsunął Dellray. – Ziemia-powietrze?

Czytając raport, Sellitto powiedział:

– Na ekranie radaru nie odnotowano żadnych punktów odpowiadających pociskom rakietowym.

Rhyme pokręcił głową.

– Nie, wszystko wskazuje na bombę.

– Ale na zewnątrz? – spytał niedowierzająco Sellitto. – Nigdy o czymś takim nie słyszałem.

– Mam wyjaśnienie – zawołał Cooper. Technik w okularach powiększających i uzbrojony w ceramiczny próbnik przeglądał kawałeczki metalu z szybkością kowboja przeliczającego krowy w stadzie. – Fragmenty metalu żelaznego. Magnesy. Nie przylegają do aluminiowego poszycia, ale pod spodem jest stal. Znalazłem drobiny żywicy epoksydowej. Bomba była przytwierdzona do kadłuba magnesami, dopóki nie chwycił klej.

– Spójrz na ślady fal uderzeniowych na epoksydzie – zauważył Rhyme. – Klej nie zdążył stężeć, czyli podłożył bombę niedługo przed startem samolotu.

– Można określić rodzaj epoksydu?

– Nie. To popularna mieszanka, dostępna wszędzie.

– Nie ma nadziei na odciski palców? Powiedz prawdę, Mel.

Odpowiedzią był krótki sceptyczny śmiech. Mimo to Cooper począł sprawdzać kawałki, używając pióra świetlnego, lecz nie było widać nic prócz resztek ładunku.

– Nic.

– Chcę to powąchać – oświadczył Rhyme.

– Powąchać? – zapytała Sachs.

– Przy takiej kruszności możemy mieć pewność, że to materiał kruszący. Chcę wiedzieć dokładnie jaki.

Wielu zamachowców używało materiałów miotających – substancji, które szybko się spalały, lecz nie eksplodowały, dopóki nie umieszczono ich na przykład w rurze albo pojemniku. Najpowszechniej używanym materiałem tego typu był proch. Materiały kruszące – jak plastyk albo trotyl – wybuchają w naturalny sposób i nie trzeba ich do niczego pakować. Były drogie i trudne do zdobycia. Rodzaj i źródło pochodzenia ładunku mogło wiele powiedzieć o tożsamości zamachowca.

Sachs przyniosła torebkę do wózka Rhyme’a i otworzyła. Mocno pociągnął nosem.

– RDX – powiedział, natychmiast rozpoznając tę woń.

– To by się zgadzało z siłą kruszącą – rzekł Cooper. – Jak sądzisz, C-3 czy C-4? – zapytał.

RDX był głównym składnikiem tych dwu plastycznych materiałów wybuchowych używanych przez wojsko; cywil mógł wejść w ich posiadanie tylko nielegalnie.

– C-3 nie – odparł Rhyme, ponownie wąchając pozostałości materiału, jak gdyby to było markowe Bordeaux. – Nie ma słodkiego zapachu… W każdym razie nie tak wyraźnego. Dziwne, czuję coś jeszcze… Mel, sprawdź to w chromatografie.

Technik wprowadził próbkę do chromatografu gazowego sprzężonego ze spektrometrem masowym. Maszyna rozkładała związek na pierwiastki, które potem identyfikowała. Mogła analizować próbki o masie milionowej części grama, a kiedy określiła ich skład, sprawdzała informacje w bazie danych, by odnaleźć nazwę własną substancji.

Cooper przyjrzał się wynikom.

– Masz rację, Lincoln. To RDX. Do tego olej i ciekawostka – jakaś skrobia.

– Skrobia! – zawołał Rhyme. – To właśnie poczułem. Mączka guar.

Cooper roześmiał się, albowiem w tej samej chwili na ekranie komputera pojawiła się ta nazwa.

– Skąd wiedziałeś?

– Bo to wojskowy dynamit.

– Nie ma tu nitrogliceryny – zaprotestował Cooper. – Czyli aktywnego składnika dynamitu.

– Nie, to nie jest prawdziwy dynamit – powiedział Rhyme. – Mieszanka RDX, trotylu, oleju silnikowego i mączki guar. Często się tego nie spotyka.

– Materiał wojskowy? – odezwał się Sellitto. – Wskazuje na Hansena.

– Owszem.

Technik umieścił próbkę na stoliku mikroskopu. Obraz z mikroskopu ukazał się równocześnie na monitorze Rhyme’a. Jakieś kawałki włókien, przewody, skrawki, odłamki i pył.

Przypomniał mu się podobny widok sprzed roku, choć widziany w zupełnie innych okolicznościach. W ciężkim mosiężnym kalejdoskopie, który kupił na urodziny przyjaciółce. Claire Tripper była piękną i elegancką kobietą. Rhyme znalazł ten kalejdoskop w sklepie w SoHo. Oboje spędzili wieczór przy butelce merlota, próbując odgadnąć, jakie egzotyczne kryształy i kamienie tworzą niesamowite obrazy, które widzieli w okularze. Wreszcie Claire, której ciekawość naukowa dorównywała ciekawości Rhyme’a, odkręciła tylną część rury i wysypała jej zawartość na stół. Wybuchnęli śmiechem. W środku były tylko skrawki metalu, drewniane wiórki, złamany spinacz biurowy, wyrwane kawałeczki żółtych stron książki telefonicznej, pinezki.

Rhyme odłożył na bok wspomnienie i skupił się na przedmiotach, które widział na ekranie. Kawałek szarego woskowanego papieru, w który opakowany był wojskowy dynamit. Włókna – sztuczny jedwab i bawełna – z przewodu detonacyjnego, którym Trumniarz obwiązał dynamit, by się nie pokruszył. Kawałek aluminium i cienkiego kolorowego przewodu odchodzącego ze spłonki elektrycznej. Kolejny, większy kawałek przewodu i fragment elektrody węglowej z baterii, rozmiarów gumki do wycierania.

– Zegar! – zawołał Rhyme. – Pokaż mi zegar.

Cooper wziął ze stołu małą plastykową torebkę.

W środku tkwiło nieruchome, zimne serce bomby.

Urządzenie prawie zupełnie zachowało swój pierwotny kształt, co zdziwiło Rhyme’a. Aha, twoja pierwsza wpadka, powiedział w duchu do Trumniarza. Większość zamachowców opakowywała materiałem wybuchowym układ detonujący, by zniszczyć wszelkie ślady. Ale Trumniarz przypadkowo umieścił mechanizm czasowy za grubą stalową krawędzią metalowej obudowy, w której tkwiła bomba. Krawędź osłoniła mechanizm przed siłą wybuchu.

Rhyme poczuł ukłucie w szyi, gdy się wyciągnął, by jak najlepiej przyjrzeć się powyginanej tarczy zegara.

Cooper przypatrzył się urządzeniu.

– Mam numer modelu i producenta.

– Sprawdź wszystko w spisie federalnym.

Archiwum materiałów wybuchowych FBI było największą i najbardziej szczegółową bazą danych o urządzeniach wybuchowych na świecie. Zawierało informacje na temat wszystkich bomb, jakie znaleziono na terenie Stanów Zjednoczonych, a także związane z wieloma z nich dowody. Niektóre pozycje w archiwum były już historyczne i sięgały roku 1920.

Cooper zaczął stukać w klawiaturę komputera. Po pięciu sekundach modem zaczął działać przy akompaniamencie świstów i trzasków.

Kilka chwil później ich prośba została spełniona.

– Niedobrze – powiedział mężczyzna z łysiną, krzywiąc się odrobinę, co u technika było wyrazem ogromnych emocji. – Bomba nie ma żadnych wspólnych cech z typami w archiwum.

Niemal wszyscy zamachowcy konstruują bomby według określonego schematu – uczą się technologii i ściśle się jej trzymają. (Zważywszy na naturę materiałów, lepiej z nimi nie eksperymentować). Gdyby elementy bomby Trumniarza pasowały do jakiegoś amatorskiego ładunku, który podłożono na przykład na Florydzie czy w Kalifornii, zespół mógłby zebrać dodatkowe ślady z tamtych miejsc, które być może doprowadziłyby do miejsca pobytu Trumniarza. Z praktyki wynikało, że jeżeli dwie bomby mają przynajmniej cztery wspólne cechy konstrukcyjne – a różnią się na przykład tym, że przewody w jednej są lutowane, w drugiej sklejone taśmą albo w jednej jest analogowy, a w drugiej cyfrowy mechanizm zegarowy – to prawdopodobnie zostały wyprodukowane przez tę samą osobę lub pod jej nadzorem. Bomba podłożona przez Trumniarza kilka lat temu na Wall Street była zupełnie inna niż ta. Rhyme wiedział jednak, że tamta miała inny cel. Zadaniem bomby przy Wall Street było utrudnienie śledztwa; ta miała rozerwać na części wielki samolot. Rhyme niewiele wiedział o Tańczącym Trumniarzu, ale był pewien, że bardzo starannie dobiera narzędzia do wykonania zadania.

– Gorzej? – zapytał Rhyme, przyglądając się minie wpatrzonego w monitor Coopera.

– Zegar.

Rhyme westchnął. Zrozumiał.

– Ile ich wyprodukowano?

– Korporacja Daiwana z Seulu w zeszłym roku sprzedała ich sto czterdzieści dwa tysiące sztuk. Sklepom detalicznym, kontrahentom, posiadaczom licencji. Nie mają żadnego kodu, żeby sprawdzić, gdzie które trafiły.

– Świetnie. Po prostu świetnie.

Cooper czytał pozostałe informacje z ekranu.

– Hm, ludzie z archiwum twierdzą, że bardzo ich zainteresowała nasza bomba i mają nadzieję, że dodamy ją do ich bazy danych.

– Rzeczywiście, to nasz najważniejszy cel – rzekł zgryźliwie Rhyme.

Mięśnie jego ramienia nagle złapał kurcz, więc musiał oprzeć głowę o zagłówek wózka. Przez kilka minut głęboko oddychał, dopóki dotkliwy ból nie zelżał, a potem nie ustąpił. Sachs, która jedyna to zauważyła, chciała do niego podejść, lecz pokręcił głową, mówiąc:

– Ile widzisz przewodów, Mel?

– Wygląda na to, że były tylko dwa.

– Wielokanałowe czy światłowody?

– Nie, po prostu zwykły drut.

– Jakiś bocznik?

– Nie ma.

Bocznik był osobnym przewodem, który zamykał obwód, gdyby przy próbie rozbrojenia bomby odcięto przewód od baterii albo zegara. Wszystkie bardziej wyrafinowane bomby miały boczniki.

– To chyba dobra wiadomość, nie? – powiedział Sellitto. – Wskazuje na to, że przestaje uważać.

Jednak Rhyme był przekonany, że jest wręcz odwrotnie.

– Nie sądzę, Lon. Jednym celem bocznika jest utrudnienie rozbrojenia. Skoro nie zamontował bocznika, musiał być pewien, że nikt nie znajdzie bomby, która wybuchnie tak, jak sobie zaplanował – w powietrzu.

– Nasz chłopak musiał się zetknąć z jakimiś ludźmi, żeby zrobić coś takiego – zauważył Dellray, spoglądając na składniki bomby. – Mam informatorów, co wiedzą to i owo o dostawcach bomb.

Fred Dellray również musiał się nauczyć o bombach więcej, niż wcześniej zamierzał. Jego wieloletni partner i przyjaciel, Toby Doolittle, parę lat temu znalazł się na parterze budynku federalnego w Oklahoma City. Zginął na miejscu w wyniku eksplozji amatorskiej bomby z nawozów sztucznych.

Lecz Rhyme pokręcił głową.

– Wszystko zrobiono z rzeczy, które można kupić w każdym sklepie, Fred. Z wyjątkiem materiału wybuchowego i przewodu detonatora. Prawdopodobnie dostał to od Hansena. Niech to szlag, przecież Trumniarz mógł wszystko dostać w sklepie dla radioamatorów.

– Co? – spytała zdumiona Sachs.

– A tak – powiedział Cooper. I dodał: – My nazywamy to sklepem „Wszystko dla bombiarzy”.

Rhyme podjechał wózkiem bliżej kawałka stalowej obudowy, skręconego jak zmięty papier i patrzył w niego przez dłuższą chwilę.

Potem uniósł wzrok, spoglądając w sufit.

– Ale dlaczego przykleił ją na zewnątrz? – rozmyślał na głos. – Percey mówiła, że zawsze kręci się tam dużo ludzi. A pilot nie obchodzi samolotu przed samym startem, nie ogląda kół czy czegoś takiego?

– Chyba tak – rzekł Sellitto.

– Dlaczego Ed Carney ani drugi pilot tego nie zauważyli?

– Dlatego – odezwała się nagle Sachs – że Trumniarz nie mógł podłożyć bomby, dopóki nie wiedział na pewno, kto będzie w samolocie.

Rhyme odwrócił wózek i podjechał do niej.

– Tak jest, Sachs! Najpierw obserwował. Gdy zobaczył, jak Carney wsiada na pokład, wiedział, że ma przynajmniej jedną z ofiar. Podłożył więc bombę po tym, jak piloci wsiedli, a przed startem samolotu. Musisz się dowiedzieć gdzie, Sachs. I przeszukać to miejsce. Ruszaj.

– Mam tylko godzinę… teraz już nawet mniej – powiedziała ze spokojem Amelia Sachs, idąc w stronę drzwi.

– Jeszcze jedno – zatrzymał ją Rhyme.

Przystanęła.

– Trumniarz jest trochę inny od wszystkich, którymi się dotychczas zajmowałaś. – Jak miał jej to wyjaśnić? – To, co widać, niekoniecznie jest tym, czym się wydaje.

Uniosła pytająco brew. Do rzeczy.

– Pewnie go nie ma na lotnisku Ale jeżeli zobaczysz, że ktoś na ciebie rusza… strzelaj pierwsza.

– Co? – wybuchnęła śmiechem.

– Najpierw martw się o siebie, potem o miejsce, które masz przeszukać.

– Zamierzam tylko zabezpieczać miejsce – powiedziała już od drzwi. – Nie będzie się mną przejmował.

– Posłuchaj, Amelio…

Lecz odpowiedział mu jedynie odgłos oddalających się kroków. Znajoma sekwencja dźwięków: głuchy tupot na dębowych deskach, potem ciche kroki na perskim dywanie, wreszcie stukot na marmurze korytarza. Na koniec, jak finałowy akord, trzaśniecie frontowych drzwi.

Rozdział dziewiąty

45 godzin – godzina trzecia


Najlepsi żołnierze to cierpliwi żołnierze.

Melduję, że będę o tym pamiętał.

Stephen Kall siedział przy stole w kuchni Sheili, zastanawiając się, do jakiego stopnia nie cierpi Essie, wyliniałego kota, czy czymkolwiek to stworzenie było, i słuchając długiej rozmowy nagranej na magnetofon. Z początku chciał znaleźć i pozabijać wszystkie koty, ale zauważył, że od czasu do czasu wydają z siebie przeraźliwe wycie. Jeśli sąsiedzi byli przyzwyczajeni do tego odgłosu, nagła cisza w mieszkaniu Sheili Horowitz mogłaby nasunąć pewne podejrzenia.

Cierpliwości… patrzył na kręcącą się szpulkę kasety. Słuchał.

Dwadzieścia minut później usłyszał z taśmy to, co chciał usłyszeć. Uśmiechnął się. Świetnie. Wziął swój ulubiony model 40 schowany w futerale po gitarze, gdzie broń miała wygodnie jak dziecko w kołysce, a potem podszedł do lodówki. Przekrzywił głowę, nasłuchując. Hałasy ustały. Lodówka już się nie trzęsła. Poczuł ulgę, przestał się kulić, skóra przestała mu cierpnąć, gdy myślał o uwięzionym w środku robaku, teraz już zimnym i nieruchomym. Mógł bezpiecznie wyjść. Podniósł plecak i opuścił tonące w półmroku mieszkanie, wypełnione ostrym zapachem kotów, zostawiając zakurzoną butelkę wina i miliony obrzydliwych robaków.


W teren.

Amelia Sachs jechała przez tunel z wiosennych drzew, mając po jednej stronie skały, a po drugiej niewysoki klif. Jak okiem sięgnąć, na tle zieleni wybuchały żółte kwiaty forsycji.

Sachs była dziewczyną z miasta, urodzoną w szpitalu na Brooklynie i przez całe życie mieszkała w tej dzielnicy. Dla niej kontakt z naturą to były wyjazdy do Prospect Park w niedziele, a na co dzień wieczorne wypady do lasów Long Island, gdzie chowała swego zwinnego czarnego dodge’a chargera przed patrolami, które polowały na nią i podobnych rajdowców amatorów.

Teraz, za kółkiem wozu wydziału wsparcia dochodzeniowego – dużego kombi wykorzystywanego przez ekipę zabezpieczającą miejsca zbrodni – wcisnęła gaz, gwałtownie skręciła w lewo i wyprzedziła furgonetkę, której tylna szyba była ozdobiona podobizną Garfielda, odwróconą do góry nogami. Potem wjechała w boczną drogę, prowadzącą w głąb okręgu Westchester.

Zdjęła jedną dłoń z kierownicy i nerwowym ruchem podrapała się w głowę. Po chwili, wciskając gaz do dechy, wpadła miedzy budynki przedmieścia, obskurne sklepiki i tanie kafejki.

Myślała o bombach, o Percey Clay.

I o Lincolnie Rhymie.

Dzisiaj wyglądał, jakby coś się w nim zmieniło. Coś ważnego. Pracowali razem już od roku, od kiedy siłą odsunął ją od upragnionego zadania w wydziale spraw publicznych, żeby pomogła mu schwytać seryjnego porywacza. W tym czasie Sachs przeżywała kryzys życiowy – sprawa poszła źle, a skandal korupcyjny w departamencie pozbawił ją złudzeń do tego stopnia, że zaczęła rozważać odejście ze służby. Jednak Rhyme nie pozwolił jej tego zrobić. Tak po prostu. Mimo że był tylko cywilnym konsultantem, udało mu się załatwić jej przeniesienie do wydziału wsparcia dochodzeniowego. Z początku protestowała, ale wkrótce przestała udawać niechęć; naprawdę pokochała tę pracę. Uwielbiała też pracować z Rhyme’em, którego przenikliwa inteligencja dodawała jej energii, onieśmielała, ale była też – do czego Sachs nie przyznawała się przed nikim – cholernie pociągająca.

Co nie znaczy, że umiała zrozumieć go do końca. Lincoln Rhyme był ostrożnym graczem i nie pokazywał jej kart.

Strzelaj pierwsza…

O co mu chodziło? Na miejscu zbrodni użycie broni jest ostatecznością, jeżeli – naprawdę nie można tego uniknąć. Strzał mógł zanieczyścić teren węglem, siarką, rtęcią, antymonem, ołowiem, miedzią i arsenem, a emisja gazów groziła zniszczeniem kluczowych dowodów. Rhyme sam opowiadał jej o tym, jak musiał zastrzelić sprawcę ukrywającego się na miejscu zbrodni i najbardziej zmartwił się tym, że strzał zepsuł większość mikrośladów. (A gdy Sachs w nadziei, że wreszcie udało się jej pomyśleć szybciej niż on, powiedziała: „Przecież to i tak nie miało znaczenia. Stuknąłeś sprawcę, nie?”, Rhyme odparł zgryźliwie: „A jeżeli miał wspólników, hm? Co wtedy?”).

Cóż takiego różniło Tańczącego Trumniarza od innych, poza idiotycznym przydomkiem i faktem, że był odrobinę sprytniejszy od typowego żołnierza mafii czy płatnego mordercy?

Przeszukać hangar w godzinę? Sachs wydawało się, że zgodził się na to tylko ze względu na Percey. Zupełnie do niego niepodobne. Rhyme potrafił nie wpuszczać nikogo na miejsce zbrodni przez kilka dni, jeżeli uznał to za konieczne.

Dręczyły ją te pytania, a nie cierpiała pytań bez odpowiedzi.

Nie miała już jednak czasu na rozważania. Skręciła w szeroką bramę lotniska Mamaroneck, położonego na skraju lasu w okręgu Westchester na północ od Manhattanu. Panował tu duży ruch. Przy liniach lotniczych pracowały firmy usługowe – United Express, American Eagle – lecz większość samolotów nie miała żadnych oznaczeń, zapewne ze względów bezpieczeństwa.

Przy wjeździe stało kilku policjantów ze stanowej, sprawdzając dokumenty wszystkim wchodzącym. W pierwszej chwili nie rozpoznali rudowłosej piękności, kiedy zatrzymała wóz – była ubrana po cywilnemu, w dżinsy, kurtkę i czapkę baseballową. Zaraz jednak machnęli ręką, zezwalając na wjazd. Kierując się tablicami informacyjnymi, znalazła szary budynek Hudson Air Charters, który stał na końcu rzędu terminali linii lotniczych.

Zaparkowała przed wejściem i wyskoczyła z samochodu. Przedstawiła się dwóm policjantom trzymającym straż przy hangarze, w którym stał lśniący srebrem samolot. Ucieszyła się, że miejscowa policja ogrodziła taśmą hangar i płytę przy wjeździe. Zaniepokoiły ją jednak rozmiary miejsca, które miała przeszukać.

Godzina? Mogła tu spędzić cały dzień.

Wielkie dzięki, Rhyme.

Pobiegła do biura.

Znajdowało się tu kilkanaście osób zbitych w małe grupki, kobiety i mężczyźni, niektórzy ubrani w garnitury, inni w kombinezony robocze. Większość z nich miała po dwadzieścia-trzydzieści kilka lat. Sachs pomyślała, że do wczoraj pewnie wszyscy tryskali entuzjazmem właściwym młodym ludziom. Teraz twarze zdradzały smutek, który w widoczny sposób ich postarzał.

– Czy jest tu Ron Talbot? – zapytała, pokazując srebrną odznakę.

Podeszła do niej najstarsza osoba w biurze – pięćdziesięciokilkuletnia kobieta z trwałą ondulacją, ubrana w paskudną sukienkę.

– Jestem Sally Anne McCay – przedstawiła się. – Kieruję biurem. Jak się czuje Percey?

– Dobrze – odrzekła ostrożnie Sachs. – Gdzie jest pan Talbot?

Z pokoju obok wyszła trzydziestokilkuletnia brunetka w pogniecionej niebieskiej sukience i otoczyła ramieniem Sally Anne. Starsza kobieta ścisnęła jej rękę.

– Lauren, dobrze się czujesz?

Na zapuchniętej twarzy Lauren wciąż malował się szok. Zapytała Sachs:

– Wiadomo już, co się stało?

– Właśnie zaczynamy śledztwo… Gdzie znajdę pana Talbota?

Ocierając łzy, Sally Anne pokazała oczyma gabinet w rogu. Sachs podeszła do drzwi. W środku siedział zwalisty mężczyzna; jego podbródek okrywał zarost, a siwa czupryna była nieuczesana. Ślęczał nad wydrukami komputerowymi, oddychając ciężko. Uniósł znad papierów ponure spojrzenie. Wyglądało na to, że on też wcześniej płakał.

– Sierżant Amelia Sachs z Departamentu Policji Nowego Jorku – powiedziała.

Skinął głową.

– Macie go już? – zapytał, spoglądając za okno, jak gdyby spodziewał się ujrzeć wzlatującego w niebo ducha Eda Carneya. Zaraz jednak popatrzył na nią. – Zabójcę?

– Trzeba sprawdzić kilka tropów. – Amelia Sachs, gliniarz w drugim pokoleniu, do perfekcji opanowała sztukę udzielania wymijających odpowiedzi.

W drzwiach stanęła Lauren.

– Nie mogę uwierzyć, że już go nie ma – wykrztusiła głosem drgającym od smutku. – Kto mógł zrobić coś takiego? Kto?

Pełniąc służbę patrolową, Sachs często przekazywała złe nowiny najbliższym osobom ofiary. Nigdy się jednak nie przyzwyczaiła do rozpaczy, którą słyszała w głosach rodziny i przyjaciół zmarłego.

– Lauren – Sally Anne wzięła ją pod ramię – Lauren, lepiej idź do domu.

– Nie! Nie chcę wracać do domu. Chcę wiedzieć, kto to zrobił! Och, Ed…

Wchodząc do gabinetu Talbota, Sachs powiedziała:

– Musi mi pan pomóc. Zdaje się, że zabójca umieścił bombę na zewnątrz samolotu, pod kabiną pilotów. Musimy się dowiedzieć gdzie.

– Na zewnątrz? – Talbot zmarszczył brwi. – Jak?

– Przytwierdził magnesami i przykleił. Klej nie zdążył dobrze stężeć, wniosek więc z tego taki, że zrobił to na krótko przed startem.

Talbot kiwnął głową.

– Zrobię, co będę mógł.

Pokazała wiszący u pasa walkie-talkie.

– Połączę się z moim szefem, który jest na Manhattanie. Zadamy panu kilka pytań. – Włączyła motorolę i nałożyła słuchawkę z mikrofonem.

– Rhyme? Jestem na miejscu. Słyszysz mnie?

Choć używali specjalnej częstotliwości operacyjnej i zgodnie z procedurą ustaloną przez Departament Łączności powinni zacząć od rytualnego wywołania i wymiany kodów cyfrowych, Sachs i Rhyme rzadko przejmowali się żargonem radiowym. Dziś też go zlekceważyli. W słuchawce odezwał się głos Rhyme’a, przekazany przez Bóg wie ile satelitów.

– Słyszę. Długo jechałaś.

Nie przeginaj, Rhyme.

Zwróciła się do Talbota:

– Gdzie był samolot, zanim wystartował? Powiedzmy, godzinę, godzinę i kwadrans przed startem?

– W hangarze – odparł Talbot.

– Sądzi pan, że zabójca mógł się tam dostać? Już po tym… jak wy to nazywacie? Po inspekcji pilota?

– Po przeglądzie. Przypuszczam, że to możliwe.

– Ależ cały czas są tam jacyś ludzie – odezwała się Lauren, atak szlochu minął i kobieta otarła już twarz. Uspokoiła się, a rozpacz w jej oczach zastąpił wyraz determinacji.

– Można spytać panią o nazwisko?

– Lauren Simmons.

– Lauren jest zastępcą kierownika technicznego – rzekł Talbot. – Pracuje ze mną.

– Całą dobę razem ze Stu – ciągnęła Lauren – naszym głównym mechanikiem… naszym byłym głównym mechanikiem… pracowaliśmy nad wyposażeniem samolotu. Gdyby ktoś kręcił się w pobliżu, na pewno byśmy go zauważyli.

– Czyli – powiedziała Sachs – podłożył bombę dopiero wtedy, gdy samolot wyjechał z hangaru.

– Chronologicznie! – wrzasnął w słuchawce głos Rhyme’a. – Gdzie był samolot pomiędzy wyjazdem z hangaru i startem?

Sachs przekazała jego pytanie, a Talbot i Lauren zaprowadzili ją do sali konferencyjnej. W pomieszczeniu były mapy, rozkłady lotów, setki książek, notatników i stosy papierów. Lauren rozwinęła dużą mapę lotniska. Widniały na niej numery i symbole, których Sachs nie rozumiała, choć budynki i drogi rozrysowano dość czytelnie.

– Żaden samolot nie może przesunąć się nawet o cal – tłumaczył szorstkim barytonem Talbot – bez pozwolenia kontroli naziemnej. „Charlie Juliet” był…

– Co? „Charlie”…?

– To numer samolotu. Nazywamy wszystkie ostatnimi literami numeru rejestracyjnego. Widzi pani numer na kadłubie? Tamten miał CJ, więc nazywaliśmy go „Charlie Juliet”. Stał w hangarze, tutaj… – Stuknął palcem w mapę. – Zakończyliśmy załadunek…

– Kiedy? – odezwał się Rhyme tak głośno, że Sachs nie zdziwiłaby się, gdyby Talbot usłyszał jego pytanie. – Musimy znać dokładny czas!

Rejestr pokładowy „Charlie Juliet” spalił się na popiół, a taśmy Federalnego Urzędu Lotnictwa z zapisem czasu nie poddano jeszcze transkrypcji. Lauren zaczęła przeglądać wewnętrzne zapisy firmy.

– Wieża pozwoliła im kołować o dziewiętnastej szesnaście. O dziewiętnastej trzydzieści zgłosili gotowość do startu.

Rhyme wszystko słyszał.

– Czternaście minut. Zapytaj ich, czy w tym czasie samolot zatrzymał się gdzieś poza zasięgiem ich wzroku.

Sachs posłusznie przekazała pytanie i Lauren odrzekła:

– Prawdopodobnie tu. – Pokazała na mapie.

Wąski pas drogi do kołowania, długości około dwustu stóp. Od reszty lotniska odgradzał go rząd hangarów. Kończył się skrzyżowaniem z pasem startowym.

– O, na dodatek ślepy punkt KL.

– Zgadza się – przytaknął Talbot, jak gdyby było to coś ważnego.

– Przetłumacz! – zatrzeszczał w słuchawce Rhyme.

– Czyli? – spytała Sachs.

– Poza zasięgiem widoczności z wieży kontroli lotów – wyjaśniła Lauren. – Ślepy punkt.

– Tak! – odezwał się głos w słuchawce. – Dobra, Sachs. Zabezpiecz i przeszukaj. Hangar zwolnij.

– Nie będziemy wchodzić do hangaru – oznajmiła Talbotowi. – Chcę jednak zamknąć tę drogę do kołowania. Może pan dać znać wieży? Żeby skierowali ruch inną drogą?

– Chyba mogę – rzekł z powątpiewaniem. – Nie spodoba im się to.

– Jeżeli będą jakieś kłopoty, proszę zadzwonić do Thomasa Perkinsa – powiedziała Sachs. – Jest szefem biura FBI na Manhattanie. Zwróci się bezpośrednio do Federalnego Urzędu Lotnictwa.

– Do Urzędu? W Waszyngtonie? – spytała Lauren.

– Właśnie tego.

Talbot uśmiechnął się blado.

– Dobrze.

Sachs ruszyła w kierunku drzwi, przystanęła i spojrzała na zatłoczoną płytę lotniska.

– Mam samochód – powiedziała do Talbota. – Czy jeżdżąc po lotnisku, trzeba robić coś szczególnego?

– Tak – odparł. – Niech pani stara się nie zderzyć z żadnym samolotem.

Загрузка...