Trawler zapadał się w otchłań czarnego, szalejącego morza niczym niezdarne zwierzę, które rozpaczliwie stara się wyrwać z niezgłębionego bagna. Fale wspinały się do gigantycznych wysokości, po czym zwalały nań swój druzgocący ciężar; w szalejącym wietrze biaława piana wyrzucona w nocne niebo zacinała kaskadami o pokład. Wokół słychać było jęk martwego bólu, jęk, jaki wydaje drewno trące o drewno, liny poskręcane i napięte do granic wytrzymałości. Zwierzę umierało.
Przez ryk morza i wiatru, przez nieożywione cierpienie statku przedarł się odgłos dwóch nagłych wystrzałów. Padły w nikle oświetlonej kabinie, która wznosiła się i opadała w rytm ruchów kadłuba. Z jej drzwi wybiegł chwiejnie mężczyzna. Jedną ręką chwycił się relingu, drugą przyciskał do brzucha.
Szedł za nim inny mężczyzna. Szedł ostrożnie, z jawnie wrogimi zamiarami. Stanął w drzwiach kabiny, zaparł się o futrynę, uniósł rewolwer i strzelił po raz trzeci, i czwarty.
Mężczyzna przy relingu wyrzucił gwałtownie ręce do góry, objął nimi głowę, a gdy uderzył weń czwarty pocisk, jego ciało naprężyło się niczym łuk. Dziób trawlera zapadł się naraz w dolinę między dwiema olbrzymimi falami. Ranny stracił równowagę, pochylił się w lewo, lecz nie mógł oderwać rąk od twarzy. Zaraz po tym statek wyprysnął nagle w niebo tak wysoko, że dziób i środkowa część kadłuba znalazły się nad powierzchnią wody i wówczas człowiek z rewolwerem strzelił po raz piąty. Chybił, bo silne tąpnięcie kadłuba rzuciło nim w głąb kabiny. Ranny krzyknął przeraźliwie, wymachując bezładnie ramionami, próbując znaleźć coś, co dałoby mu jakiekolwiek oparcie. Ale jego oczy zalane krwią i nieustającymi potokami spienionej wody nie widziały nic. Niczego też nie mógł się chwycić, chwycił więc tylko pustkę. Nogi ugięły się pod nim, załamały, pchnęło go w przód. Statek przechylił się ostro na zawietrzną i człowiek ze strzaskaną czaszką runął za burtę w oszalałe, czarne odmęty.
Czuł, że pogrąża się szybko w zimnej wodzie. Woda wchłaniała go, wsysała, obracała dookoła, by w końcu wypluć na powierzchnię. Zdołał nabrać w płuca jeden jedyny haust powietrza. Potem zanurzył się znowu.
Czuł też gorąco, dziwne, wilgotne gorąco w okolicach skroni. Tętniło w wodzie, która go otaczała, biło ogniem tam, gdzie żaden ogień płonąć nie powinien. Czuł i lodowate zimno. Pulsowało w jego brzuchu, nogach, w piersi i rozmywało się osobliwie w chłodzie morza. Rejestrował wrażenia i ulegał panice w miarę jak napływały. Postrzegał własne ciało. Wiedział, że obraca się i skręca, wiedział, że jego ręce i stopy tłuką wściekle wodę, zmagając się z wirującą otchłanią. Był w stanie czuć, myśleć, widzieć, rozpoznawać symptomy paniki, oceniać efekty walki z żywiołem. Co niezwykłe, czynił to z wewnętrznym spokojem, z opanowaniem obserwatora, bezstronnego obserwatora, który stojąc poza wydarzeniami, doświadcza ich, lecz w nic się nie angażuje.
A później napłynęła fala innej paniki. Napłynęła i zagłuszyła odczucia gorąca, zimna i niezaangażowanego postrzegania. Nie mógł ulec, nie mógł poddać się obojętności! Jeszcze nie teraz! Zaraz, za sekundę coś się wydarzy! Nie był pewien co, ale wiedział, że wydarzy się na pewno! I nie mogło go tam zabraknąć!
Paliło go w piersi, ale młócił wodę nogami, rozszarpywał ją rękami, wgryzając się w ścianę morza ponad nim. W końcu wypłynął na powierzchnię i zaczął walczyć z prądem, żeby utrzymać się na szczycie czarnej fali. W górę! W górę! Jeszcze!
Naraz monstrualna góra wody jakby złagodniała; znalazł się na jej grzbiecie, otoczony plamami piany i mroku. Nie działo się nic. Zakręć! Tam! Tam!
A jednak! Wybuch był potężny. Usłyszał go poprzez ryk morza i wichury, i to, co zobaczył, co usłyszał, otworzyło mu przedsionek spokoju. Niebo rozbłysło ognistym diademem, a z centrum świetlistej korony trysnęły strzępy przedmiotów wszystkich rozmiarów i kształtów; ciśnięte eksplozją, szybowały poprzez jasność i rozmywały się na granicy cienia.
Wygrał. Cokolwiek się tam zdarzyło, wygrał.
Nagle znów runął w dół, w otchłań. Poczuł, jak wodne masy miażdżą mu kark, jak chłodzą rozpalone do białości skronie, ogrzewają zlodowaciałe rany na brzuchu, na nogach i…
Jego pierś! Ogarnął ją paroksyzm bólu! Ktoś go uderzył! Cios był potworny, raptowny i niespodziewany; wstrząs nie do wytrzymania, i znów to wrażenie – zaraz coś się wydarzy! Zaraz! Nie! Zostawcie mnie. Dajcie mi spokój.
I znowu!
Uległ raz jeszcze. Znów zaczął młócić nogami wodę, znów szarpał ją rękami, aż trafił na gruby, pokryty smarem przedmiot kołyszący się na wodzie w rytm ruchów morza. Nie umiał powiedzieć, co to jest, lecz to coś istniało, mógł tego dotknąć, mógł się tego chwycić.
Trzymaj się! Trzymaj się tego, a dopłyniesz, gdzie spokój. Tam, gdzie cisza gęstego mroku… i spokój.
Promienie wczesnego słońca przebiły się przez delikatną mgłę na wschodnim niebie i zabłysły w spokojnych wodach Morza Śródziemnego. Szyper małej łodzi rybackiej siedział na rufie i ćmił gauloise’a; oczy miał nabiegłe krwią, ręce w ranach od lin, dziękował Bogu za widok gładkiego morza. Spojrzał w stronę otwartej kabiny; jego brat zwiększył obroty silnika, by nadgonić czas, kilkanaście metrów dalej jedyny członek załogi, jakiego zatrudniali, sprawdzał sieć. Śmiali się z czegoś. To dobrze. Zeszłej nocy nikomu nie było do śmiechu. Skąd ten sztorm? Prognozy z Marsylii nie zapowiadały sztormu, bo gdyby zapowiadały, szukaliby schronienia gdzieś na wybrzeżu. Chciał dotrzeć do łowisk o świcie, osiemdziesiąt kilometrów na południe od La-Seyne-sur-Mer, ale nie kosztem drogich napraw, a jakie naprawy nie są dzisiaj drogie? Również nie kosztem własnego życia, a zdarzało się ubiegłej nocy, że takie niebezpieczeństwo poważnie brał pod uwagę.
– Tu es fatigué, mon frère? – zawołał jego brat, szczerząc w uśmiechu zęby. – Vas te coucher! Je suis très capable!
– Jasne – odpowiedział, wyrzucając papierosa za burtę. Zsunął się na pokład przy końcu sieci. – Krótka drzemka nigdy nie zaszkodzi.
Dobrze mieć brata za sterem. Sternikiem łodzi należącej do rodziny winien być zawsze ktoś z rodziny. Choćby nawet taki złotousty braciszek, który gada jak literat w przeciwieństwie do niego, prostaka. Wariat! Ledwie rok na uniwersytecie, a już chciał zakładać compagnie! Z jedną jedyną łodzią, której młodość minęła lata temu! Wariat, i co mu przyszło z tych książek zeszłej nocy? Mało brakowało, a cała jego compagnie wykopyrtnęłaby się do góry dnem!
Zamknął oczy i zanurzył dłonie w wodzie omywającej pokład. Morska sól dobrze robi na rany; poharatał ręce, kiedy bezskutecznie próbował mocować ekwipunek w czasie sztormu.
– Patrzcie! Tam! – zawołał jego brat; najwidoczniej nie dane mu spać, a wszystko przez dziedzicznie dobry wzrok członków rodziny.
– Co znowu? – krzyknął.
– Na trawersie, na lewo od dziobu! Człowiek za burtą! Trzyma się czegoś! Chyba jakiejś deski albo czegoś takiego!
Szyper ujął koło sterowe, skręcił i wyłączywszy silnik, żeby zmniejszyć falę dziobową, podprowadził łódź z prawej strony rozbitka. Człowiek w wodzie wyglądał tak, jak gdyby najdelikatniejszy ruch mógł zepchnąć go z kawałka drewna, którego się trzymał. Jego dłonie były białe, zaciśnięte na krawędzi deski niczym zakrzywione szpony, lecz ciało miał bezwładne – tak bezwładne jak ciało topielca, co to pożegnał się już z tym światem.
– Zróbcie pętle na linach! – krzyknął szyper. – Opuśćcie mu je na nogi. Wolno, teraz wolniutko… Przesuńcie pętle na brzuch. Dobra. Ciągniemy. Ostrożnie…
– Nie chce puścić deski!
– Nachyl się do niego! Rozewrzyj mu palce! Może to pośmiertny skurcz.
– Nie, on żyje… Ledwo, ledwo, ale chyba żyje. Usta mu się poruszyły, tylko nie słychać, co mówi. I oczy też, ale wątpię, czy nas widzi.
– Puścił ręce!
– Dobra. Podnosimy go. Weź go za ramiona i wciągnij przez burtę. Ostrożnie!
– Święta Panienko! Spójrzcie na jego głowę! – krzyknął rybak. – Rozłupana na pół!
– Musiał roztrzaskać ją o tę deskę podczas sztormu – odezwał się brat szypra.
– Nie – zaprzeczył szyper, oglądając ranę. – To wygląda jak cięcie, ostre, czyste… Postrzał. Ktoś do niego strzelał.
– Pewien jesteś?
– Trafił nie tylko w głowę – odrzekł kapitan łodzi, omiatając wzrokiem ciało nieprzytomnego. – Płyniemy do Île de Port Noir, to najbliższa wyspa. Jest tam doktor w porcie.
– Ten Anglik?
– Tak, ciągle jeszcze przyjmuje.
– Kiedy może – dodał brat szypra – kiedy wińsko mu pozwala. Lepiej mu idzie ze zwierzątkami pacjentów niż z samymi pacjentami.
– Nie ma znaczenia. Ten tutaj wykituje, zanim dotrzemy do Île de Port Noir. Jeśli jakimś cudem wyżyje, obciążę go kosztami paliwa, i zapłaci za stracony połów. Przynieś apteczkę. Zabandażujemy mu głowę, choć nie na wiele to się zda.
– Patrzcie! – wykrzyknął rybak. – Spójrzcie na jego oczy!
– Oczy? Co z nimi? – zapytał brat szypra.
– Chwilę temu były szare, szare jak stalowe liny. A teraz są niebieskie.
– Słońce pojaśniało. – Szyper wzruszył ramionami. – Może robi jakieś sztuczki z twoimi oczami…? Co za różnica. W grobie wszystko jest czarne.
Urywane sygnały dźwiękowe kutrów rybackich mieszały się z nieustannym krzykiem mew; razem tworzyły typowe odgłosy portu. Późne popołudnie. Czerwona kula słońca stała na zachodzie, powietrze było nieruchome, buchające gorącem i wilgocią. Za pirsem, naprzeciwko portu, biegła brukowana uliczka upstrzona plamami białawych domków oddzielonych od siebie przerośniętą trawą, która strzelała w górę z zeschniętej ziemi i piachu. Z werand zostały jedynie połatane kraty i rozpadająca się sztukateria podtrzymywana naprędce ustawionymi słupkami. Wszystkie domki miały lata świetności dawno za sobą; minęły już wtedy, kiedy ich właściciele nieopatrznie uwierzyli, że Île de Port Noir może stać się jeszcze jednym kurortem Morza Śródziemnego. Ale Île de Port Noir sławy kurortu nigdy nie zyskał.
Wszystkie domy miały ścieżki wiodące ku ulicy, lecz ścieżka domku zamykającego cały rząd była wyraźnie mocniej wydeptana od pozostałych. Dom należał do Anglika, który przybył do Port Noir osiem lat temu. Dlaczego tu przybył? Nikt tego nie rozumiał i nikogo to nie obchodziło. Był lekarzem, a wioska potrzebowała lekarza i tyle. W jego rękach haki, igły i noże okazały się narzędziami zarówno umożliwiającymi rybakom dalszą egzystencję, jak i środkiem iście zabójczym. Jeśli ktoś wybrał się do le médecin w dobrym dniu, szwy wyglądały nieźle. Ale gdy z domu bił wyraźny fetor taniego wina i whisky, do lekarza szło się na własne ryzyko.
Ainsi soit-il! Na bezrybiu i rak ryba.
Lecz nie dzisiaj. Dzisiaj nikt nie kroczył wydeptaną ścieżką. Była niedziela, a wszyscy wiedzieli, że w każdą sobotę doktor urzyna się w pień we wsi, by zakończyć wieczór z pierwszą lepszą dziwką. Rzecz jasna, uwagi miejscowych nie uszło też i to, że rutyna kilku ostatnich sobót uległa zmianie i nikt jakoś doktora we wsi nie widział. Poza tym nie zmieniło się nic – butelki szkockiej wysyłano Anglikowi tak jak zawsze. Doktor po prostu nie wychodził z domu. Nie wychodził od czasu, gdy kuter rybacki z La Ciotat przywiózł tego obcego, tego trupa na przepustce.
Doktor Geoffrey Washburn obudził się nagle z podbródkiem wciśniętym w obojczyk. Odór własnego oddechu podrażnił mu nozdrza; nie było to przyjemne. Zamrugał oczami dochodząc do siebie, potem zerknął w stronę otwartych drzwi do sypialni. Czyżby znów wyrwał go z drzemki kolejny, niezrozumiały monolog pacjenta? Nie, wokół panowała cisza. Nawet mewy milczały litościwie, bo święty nastał dzień dla Île de Port Noir – żadne łodzie nie wchodziły do portu i ptaki nie narzekały na marne połowy.
Washburn spojrzał na pustą szklankę i na w połowie pustą butelkę whisky na stoliku obok fotela. Widoczny postęp. Każdej innej niedzieli uśmierzałby jak zwykle kaca, więc o tej porze i butelka, i szklanka byłyby już osuszone do dna. Uśmiechnął się do siebie i raz jeszcze pobłogosławił siostrzyczkę z Coventry, która co miesiąc słała mu pieniądze i umożliwiała tym samym zakup trunków. Dobra dziewczyna z tej Bess, dobra, chociaż Bogiem a prawdą mogła mu wysyłać znacznie więcej, niż wysyłała. Ale Washburn okazywał jej wdzięczność i za to, co dostawał. Kiedyś nadejdzie jednak dzień, kiedy skończy się i Bess, i pieniądze. Wtedy stan upojnego zapomnienia będzie musiał osiągać chlejąc najtańsze wińsko. Aż zatrze się wszelki ból. Na wieki.
Zaakceptował już taką ewentualność. Akceptował ją jeszcze trzy tygodnie i pięć dni temu, gdy jacyś obcy rybacy przywlekli pod jego drzwi na wpół martwego mężczyznę wyłowionego z morza. Rybacy kierowali się tylko litością; sam topielec mało ich obchodził. Bóg zrozumie i odpuści – rozbitek podziurawiony był kulami.
Rybacy nie wiedzieli jednak, że w ciało mężczyzny wtargnęło coś znacznie gorszego niż kule. W ciało i w umysł.
Zmęczony i wymizerowany doktor dźwignął się z fotela i podszedł chwiejnie do okna z widokiem na port. Podciągnął żaluzje, mrużąc przed słońcem oczy, a później zerknął w szczelinę i obserwował chwilę ruch na ulicy. Szukał źródła klekoczącego hałasu. To konny wóz, w nim rybacka rodzina na niedzielnej przejażdżce. Gdzież, u diabła, można jeszcze zobaczyć taki widok? Wówczas przypomniały mu się powozy i wspaniale obrządzone wałachy, które sunęły przez londyński Regent Park, ciesząc latem turystów. Roześmiał się głośno – co za porównanie! Śmiech trwał krótko i miejsce wesołości zajęło coś, co trzy tygodnie temu zdawało się nie do pomyślenia. Dawno już stracił nadzieję, że jeszcze ujrzy Anglię. Możliwe, że uda mu się straconą nadzieję odzyskać. Dzięki niedoszłemu topielcowi.
Jeżeli nie popełnił omyłki w diagnozie, sprawa rozstrzygnie się lada dzień, lada godzina, lada minuta. Rany na nogach, brzuchu i piersi były głębokie i groźne. Spowodowałyby śmierć, gdyby nie fakt, że pociski nadal tkwiły w ciele, wyjałowione, oczyszczone morską wodą. Ich wydobycie okazało się zadaniem względnie łatwym, bo wysterylizowana tkanka była rozmiękczona i w znakomitym stanie – nic tylko kroić. Za to rana czaszki stanowiła poważny problem. Nie dosyć, że została naruszona kość, to jeszcze lekkiemu wgnieceniu zdawały się ulec włókniste rejony wzgórza i hipokampa. Gdyby kula trafiła o milimetry w lewo lub prawo, położyłaby kres ich żywotnym funkcjom na zawsze. Ale nie trafiła i Washburn podjął decyzję. Rzucił wódkę na trzydzieści sześć godzin. Pił tyle wody i jadł tyle pokarmów bogatych w skrobię, ile tylko człowiek zdoła zjeść i wypić. Potem przeprowadził operację – najdelikatniejszą od czasu, kiedy wyrzucono go ze szpitala Macleans w Londynie. Milimetr po wleczącym się w nieskończoność milimetrze obmywał newralgiczny rejon włókien, później naciągnął i zaszył skórę wiedząc, że jeden błędny ruch pędzelka, igły czy kleszczy i pacjent umrze.
Washburn nie chciał, żeby pacjent umarł. Z wielu powodów. Z jednego w szczególności.
Kiedy skończył operację i stwierdził, że topielec wciąż daje oznaki życia, zajął się na powrót własnymi środkami oddziaływania chemicznego i psychicznego – butelką. Spił się i utrzymywał ten stan, lecz nie pozwolił, by urwał mu się film. Dokładnie wiedział, gdzie jest i co robi. Postęp, wyraźny postęp.
Lada dzień, lada godzina nieznajomy skupi na nim wzrok, lada dzień z jego ust popłyną zrozumiałe słowa. Lada chwila.
Najpierw padły słowa. Zabrzmiały w sypialni o brzasku, gdy od morza nadciągnęła chłodna bryza.
– Kto tu jest? Kto jest w tym pokoju?
Washburn wyprostował się, zsunął cicho nogi z łóżka i wolno wstał. Ważne, żeby nie uderzyć teraz w fałszywa nutę, nie hałasować, nie ruszyć się zbyt gwałtownie, bo pacjent mógł ulec psychicznej regresji. Przez kilka pierwszych minut należało zachowywać się ostrożnie i tak delikatnie, jak delikatna była operacja, która przeprowadził; tkwiący w nim mimo wszystko lekarz oczekiwał tego momentu.
– Przyjaciel – odrzekł cicho.
– Przyjaciel?
– Mówi pan po angielsku. Tak sądziłem. Zakładałem, że jest pan Amerykaninem albo Kanadyjczykiem. Pana stomatolog w każdym razie nie może być Anglikiem. Ani Francuzem. Jak pan się czuje?
– Nie wiem…
– Taki stan utrzyma się jeszcze trochę. Czy chce pan oddać stolec?
– Czy… co?
– Kupę, stary, czy chcesz zrobić kupę? Po to jest ten basen obok łóżka. Biały, na lewo. Oczywiście, jeśli człowiek zdąży załatwić się na czas.
– Przepraszam.
– Nie ma za co. To najzupełniej prawidłowa reakcja organizmu. Jestem lekarzem, twoim lekarzem. Nazywam się Geoffrey Washburn. A ty?
– Ja?
– Pytałem, jak ci na imię.
Nieznajomy poruszył głowa i zapatrzył się w białą ścianę, gdzie rysowały się ostre cienie wczesnego poranka. Później zwrócił niebieskie oczy na Washburna i powiedział:
– Nie wiem.
– O mój Boże…
– Mówiłem ci tyle razy: czas, potrzeba czasu. Jeśli będziesz z sobą walczył, jeśli będziesz się zamęczał, twój stan się pogorszy.
– Upiłeś się.
– Lekko. Ale to nie ma związku ze sprawą. Chcesz, spróbuję naprowadzić cię na właściwy trop. Tylko mnie dobrze słuchaj.
– Słuchałem już wiele razy.
– Nie, nie słuchałeś. Zamykasz się przede mną, tkwisz w jakimś szczelnym kokonie i osłaniasz nim swój umysł. Posłuchaj mnie jeszcze raz.
– Słucham.
– Kiedy byłeś w stanie śpiączki, długiej śpiączki, mówiłeś w trzech różnych językach: po angielsku, po francusku i w jakimś nosowym dialekcie, chyba orientalnym. Znaczy, że jesteś poliglotą i czujesz się znakomicie we wszystkich częściach świata. Myśl, pomyśl pod kątem geografii. W którym z tych języków czujesz się najlepiej?
– W angielskim, na pewno.
– Zgoda. W takim razie, który z nich wybitnie ci nie leży?
– Nie wiem.
– Twoje oczy są okrągłe, nie skośne. Powiedziałbym, że ten orientalny.
– Jasne.
– To dlaczego się nim posługujesz? Dobrze. Teraz myśl nad skojarzeniami. Spisałem sobie kilka słów. Słuchaj. Zanotowałem je fonetycznie: ma-kwa, tam-kwam, kii-sah. Jakie skojarzenia przychodzą ci do głowy?
– Żadne.
– Świetnie.
– Czego, do diabła, chcesz?
– Czegoś. Czegokolwiek.
– Spiłeś się.
– To już uzgodniliśmy. Tak, spiłem się. Spiłem się, ale też uratowałem twoje pieprzone życie. Pijany, nie pijany, jestem lekarzem. Kiedyś byłem nawet niezłym lekarzem.
– No i co się stało?
– A to co? Pacjent bada lekarza?
– Dlaczego nie?
Washburn umilkł na chwilę, patrząc w okno wychodzące na port.
– Upiłem się – odparł. – Powiedzieli, że zabiłem dwóch pacjentów na stole operacyjnym, bo byłem zalany. Z jednego trupa bym się może wywinął, z dwóch nie. Szybko dostrzegli związek, niech ich Bóg błogosławi. „Facetowi takiemu jak on nigdy nie dawajcie skalpela do łapy” – tak powiedzieli, tyle że ubrali to w ładne słówka.
– To było konieczne?
– Co było konieczne?
– Wódka.
– Tak, do cholery, tak – powiedział cicho Washburn, odwracając wzrok od okna. – Było i jest. A pacjentowi nie wolno oceniać postępowania lekarza.
– Przepraszam.
– Masz denerwujący nawyk przepraszania, takiego uroczystego przepraszania. Naturalnie to nie brzmi. Ani trochę nie wierzę, że jesteś typem faceta, który przeprasza.
– Więc wiesz o mnie coś, czego ja nie wiem.
– Tak. Dużo. I prawie nic z tego nie trzyma się kupy.
Mężczyzna pochylił się na krześle. Pod rozpiętą koszulą rysowało się prężne ciało i bandaże na piersi i brzuchu. Splótł ręce; miał silnie umięśnione, smukłe ramiona żłobione grubymi pręgami żył.
– Masz na myśli coś, o czym jeszcze nie rozmawialiśmy? – spytał.
– Tak.
– Chodzi o to, co mówiłem, kiedy byłem nieprzytomny?
– Nie, nie, cały ten bełkot już omawialiśmy. Języki, twoja znajomość geografii – wspominałeś miasta, o których nigdy albo prawie nigdy nie słyszałem – twoja obsesja na punkcie unikania nazw, nazw, które chcesz wypowiedzieć, lecz ich nie wypowiadasz, skłonność do konfrontacji – atak, odwrót, ukrycie się, ucieczka – wszystko cholernie gwałtowne, wściekłe, powiedziałbym niepowstrzymane. Często musiałem cię wiązać, żeby chronić rany. Ale o tym mówiliśmy. Jest jeszcze coś.
– Co masz na myśli? O co ci chodzi? Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?
– Bo dotyczy twojej fizys, twojej zewnętrznej skorupy, że tak powiem. Nie byłem pewien, jak to zniesiesz. Nawet teraz nie jestem tego pewien.
Człowiek bez imienia oparł się o krzesło. Jego czarne brwi tuż pod czupryną ciemnobrązowych włosów zeszły się w oznace irytacji.
– Nie potrzebuję teraz opinii lekarza – powiedział. – Mów, jestem gotowy, słucham. O co chodzi?
– Zacznijmy może od twojej głowy. Wygląda całkiem, całkiem, do przyjęcia. Zwłaszcza twarz.
– Twarz?
– Urodziłeś się z inną twarzą.
– Jak to?
– Chirurgia plastyczna. Silne szkło powiększające zawsze wykryje ślady. Zmienili cię, stary.
– Zmienili?
– Masz wydatny podbródek. Śmiem twierdzić, że kiedyś była na nim zmarszczka. Została usunięta. Kość policzkowa, na górze – policzki też masz wydatne; najpewniej wpływ krwi słowiańskiej sprzed pokoleń. Więc na policzku też są mikroskopijne ślady blizny chirurgicznej. Będę strzelał – tu usunięto ci jakieś znamię, pieprzyk. Nos masz angielski. Dawniej musiał być większy niż teraz; został delikatnie wymodelowany. Twoje rysy zostały złagodzone, wszystkie ostrości rozmyte. Rozumiesz, o czym mówię?
– Nie.
– Jesteś w miarę atrakcyjnym mężczyzną, ale twoja twarz wyróżnia się bardziej swoim rodzajem niż jakąś specyficzną cechą.
– Rodzajem…?
– Tak. Jesteś prototypem białego Anglosasa. Takiego, jakiego można codziennie zobaczyć na lepszych boiskach do krykieta, na kortach tenisowych, czy w barze „Mirabel”. Twarze tych ludzi są prawie nie do rozróżnienia, prawda? Wszystko na swoim miejscu, zęby proste, uszy przylegające płasko do głowy – nic nie zakłóca harmonii, każdy element współgra z innymi, a całość jest jak gdyby rozmiękczona.
– Jak to rozmiękczona?
– No, może „zepsuta” byłoby lepszym słowem. Twarz człowieka bardzo pewnego siebie, nawet aroganckiego, takiego, co to zawsze postawi na swoim.
– Chyba ciągle nie jestem pewien, co chcesz powiedzieć.
– Dobra, inaczej. Zmień kolor włosów, to zmienisz twarz. Zgoda, odnajdziesz ślady odbarwienia, poznasz coś niecoś po ich łamliwości, po rodzaju farby. Zacznij nosić okulary i zapuść wąsy, to staniesz się innym człowiekiem. Dałbym ci trzydzieści pięć, trzydzieści dziewięć lat, ale równie dobrze możesz być pięć lat starszy albo młodszy. – Washburn urwał, obserwując reakcje pacjenta i jakby wahał się, czy kontynuować wyjaśnienia. – Mówiąc o okularach… Pamiętasz nasze testy sprzed tygodnia? Te ćwiczenia?
– Oczywiście.
– Masz absolutnie normalny wzrok. Nie potrzebujesz okularów.
– Przecież ich nie noszę.
– W takim razie skąd ślady długotrwałego używania szkieł kontaktowych na siatkówkach i powiekach?
– Nie wiem. To nie ma sensu.
– Mogę zasugerować wyjaśnienie do przyjęcia?
– Chętnie posłucham.
– A jak ci się nie spodoba? – Washburn wrócił do okna i spojrzał nieobecnym wzrokiem na ulicę. – Niektóre rodzaje szkieł kontaktowych mają za zadanie zmieniać kolor oczu. Niektóre rodzaje oczu z kolei poddają się temu procesowi bardziej niż inne. Są to zwykle oczy szare albo z lekko niebieskawym odcieniem. Kolor twoich oczu to coś pośredniego między tymi barwami: raz są stalowoszare, w innym świetle niebieskie. Natura ci tutaj pomogła, bo zmiana nie była ani możliwa, ani konieczna.
– Konieczna do czego?
– Do zmiany wyglądu. Rzekłbym, do celów profesjonalnych. Wizy, paszporty, prawa jazdy – możesz je zmieniać do woli. Włosy: brązowe, blond, kasztanowe. Oczy: – oczu nie sfałszujesz – zielone, szare, niebieskie? I wszystko mieści się w tym jednym charakterystycznym rodzaju, gdzie twarze wydają się zamazane dzięki swojej powtarzalności.
Pacjent Washburna oparł się o krzesło, naprężył ramiona i wstrzymując oddech, wstał.
– A może idziesz w domysłach za daleko? Może cię ponosi?
– Są ślady, znaki. To są dowody.
– Dowody interpretowane przez ciebie z dużą dawką cynizmu. A załóżmy, że miałem jakiś wypadek. Pocerowali mnie i sprawę zabiegów chirurgicznych mamy z głowy, tak?
– Nie, to inny typ operacji. Farbowanie włosów, usuwanie znamion i pieprzyków nie należy do procesu rekonwalescencji.
– Skąd możesz wiedzieć?! – odparował ze złością mężczyzna. – Są różne wypadki, różne sposoby leczenia. Nie było ciebie przy tym i niczego nie możesz stwierdzić ze stuprocentową pewnością.
– Dobrze! Wściekaj się na mnie! Powinieneś się na mnie wściekać po dwakroć częściej, i kiedy się wściekasz, myśl. Kim byłeś? Kim jesteś?
– Handlowcem… Biznesmenem zatrudnionym w jakiejś międzynarodowej firmie specjalizującej się w handlu z krajami Dalekiego Wschodu. Na przykład to. Albo nauczycielem… języków obcych na jakimś uniwersytecie. Też możliwe.
– Dobra. Więc wybieraj: to albo to. Już!
– Nie… Nie mogę! – Oczy mężczyzny bez nazwiska mówiły, że znalazł się na krawędzi bezsilności.
– Bo sam w to nie wierzysz. Pokręcił głową.
– Nie. A ty?
– Ja też nie – odparł Washburn. – Mam ku temu określony powód. Zawody, które wymieniłeś, charakteryzują się raczej siedzącym trybem życia, a ty masz ciało człowieka nawykłego do fizycznego wysiłku. Nie, nie, nie wytrenowanego sportowca, nic z tych rzeczy, nie jesteś, jak mówią, atletą. Ale mięśnie masz sprężyste, ręce i ramiona silne, wyrobione. W innych okolicznościach powiedziałbym, że z ciebie robotnik przywykły do noszenia dużych ciężarów albo rybak o ciele ukształtowanym całodzienną harówką przy sieciach. Jednak zakres twojej wiedzy, śmiem powiedzieć, intelekt, wyklucza to wszystko.
– Dlaczego wciąż mam wrażenie, że do czegoś zmierzasz? Do czegoś innego…
– Dlatego, że pracowaliśmy razem przez kilka tygodni, pracowaliśmy wspólnie i pod stresem. Odkrywasz zasady gry.
– Więc mam rację?
– Tak. Musiałem sprawdzić, jak przyjmiesz to, co ci przed chwilą powiedziałem. O operacjach plastycznych, o włosach, szkłach kontaktowych.
– Zdałem egzamin?
– Z irytującym opanowaniem. Już pora. Nie ma sensu dłużej tego odkładać, i szczerze mówiąc, moja cierpliwość jest na wyczerpaniu. Chodź ze mną. – Washburn ruszył przodem do drzwi w tylnej ścianie pokoju, które wiodły do gabinetu zabiegowego. Wewnątrz poszedł w róg pokoju i zabrał stamtąd przestarzały rzutnik; oprawa grubego, okrągłego obiektywu była zardzewiała i popękana. – Przywieźli mi go wraz z dostawą z Marsylii – rzekł, ustawiając aparat na małym biurku; wetknął wtyczkę do gniazdka. – Trudno to nazwać sprzętem doskonałym, ale spełnia swoje zadanie. Zasłoń okna, dobrze?
Mężczyzna, który stracił pamięć, podszedł do okna i spuścił żaluzje; w gabinecie ściemniało. Washburn pstryknął przełącznikiem i na białej ścianie ukazał się jasny kwadrat. Potem wsunął za obiektyw maleńki skrawek celuloidowej taśmy.
Kwadrat na ścianie wypełnił się nagle powiększonymi literami.
GEMEINSCHAFT BANK
BAHNHOFSTRASSE. ZURICH.
ZERO-SIEDEM-SIEDEMNAŚCIE-DWANAŚCIE-ZERO-
CZTERNAŚCIE-DWADZIEŚCIA SZEŚĆ-ZERO
– Co to jest? – zapytał pacjent.
– Przypatrz się temu. Przestudiuj. Myśl.
– Chyba numer jakiegoś rachunku bankowego.
– Właśnie. Firmowy nadruk na górze – nazwa i adres – to bank. Liczby napisane słownie to nazwisko, ale traktowane będzie jak nazwisko dopiero wówczas, gdy zostaną napisane własnoręcznie przez właściciela rachunku. Rutynowe postępowanie.
– Skąd to masz?
– Od ciebie. Z ciebie. To maleńki negatyw wielkości, powiedziałbym, połowy szerokości trzydziestopięciomilimetrowego filmu. Był wszczepiony – chirurgicznie – tuż pod skórę nad twoim prawym biodrem. Liczby napisane są twoim własnym charakterem pisma; to twój podpis. Możesz nim otworzyć skarbiec w Zurychu.
Wybrali imię Jean-Pierre. Imię, które nie mogło nikogo ani zaskoczyć, ani obrazić – było tak samo pospolite jak każde inne w Port Noir.
Nadeszły też książki z Marsylii, sześć książek różnej wielkości i różnej grubości; cztery po angielsku, dwie po francusku. Zawierały teksty medyczne dotyczące obrażeń głowy i urazów poniesionych przez umysł. Widniały tam przekroje mózgu z setkami terminów medycznych; należało je przyswoić i zrozumieć. Płat potyliczny i płat skroniowy, kora i włóknista tkanka ciała modzelowatego, układ limbiczny, a w szczególności hipokamp i ciała suteczkowate, które wraz ze sklepieniem były nieodzowne dla funkcjonowania pamięci i procesów przypominania. Uszkodzone, powodowały amnezję.
Były tam również psychologiczne analizy stresu prowadzącego do psychozy reaktywnej lub afazji psychogennej, które mogły też skończyć się częściową albo całkowitą utratą pamięci. Amnezja.
Amnezja.
– Nie ma żadnych reguł – powiedział ciemnowłosy mężczyzna, przecierając oczy; lampa na stoliku dawała kiepskie światło. – Jak w geometrycznej układance – wszystkie kombinacje są możliwe. Urazy fizyczne, urazy psychiczne albo trochę tego, trochę tamtego. Skutki trwałe lub czasowe, całościowe albo częściowe. Żadnych reguł.
– Tak jest – odezwał się Washburn z drugiego końca pokoju; siedział na krześle i sączył whisky. – Ale myślę, że powoli dochodzimy do tego, co się wydarzyło. To znaczy, do tego, co sądzę, że się wydarzyło.
– Mianowicie? – spytał uprzejmie pacjent.
– Przed chwilą sam wszystko wydedukowałeś: „trochę tego, trochę tamtego”. Zmieniłbym jednak słowo „trochę” na „dużo”, jeszcze lepiej na „silny”. Silny wstrząs.
– Silny wstrząs?
– Tak, silny wstrząs całego organizmu, wstrząs fizyczny i psychiczny. Ciało i dusza – dwa pasma życia, dwie splecione ze sobą nicie bodźców.
– Ile ty dzisiaj wypiłeś?
– Mniej, niż myślisz. Nieważne. – Washburn wziął gruby plik ściśniętych klamrą notatek. – Oto historia twojego życia. Twojego nowego życia, pisana od dnia, kiedy się tutaj znalazłeś. Streśćmy ją. Rany fizyczne mówią, że sytuacja, w jakiej powstały, była silnie stresująca, psychicznie stresująca. Dalej. Spędziłeś przynajmniej dziewięć godzin w wodzie, co wywołało psychozę reaktywną, która z kolei utrwaliła urazy psychiczne. Ciemność, gwałtowny ruch, płuca chwytające minimum powietrza – to czynniki psychozogenne. Wszystko, co ją poprzedzało, co poprzedzało psychozę reaktywną, musiało zostać wymazane tak, żebyś mógł sobie jakoś poradzić z samym sobą, żebyś mógł przetrwać. Nadążasz za mną?
– Chyba tak. Moja głowa stawiała opór.
– Nie głowa – umysł. Zauważ różnicę; jest ważna. Wrócimy jeszcze do głowy, ale damy jej inną etykietkę: mózg.
– Dobrze: umysł, nie głowa, która tak naprawdę jest mózgiem.
– Otóż to. – Washburn przerzucił kciukiem spięte kartki notatek. – Spisałem kilkaset uwag. Mam tutaj i zapiski typowo medyczne – dawkowanie, czas, reakcje i temu podobne – ale głównie obserwacje dotyczą ciebie jako człowieka. Słów, jakich używasz, słów, na które reagujesz, zwrotów, które stosujesz świadomie i kiedy mówisz przez sen; są tu także fragmenty z twoich majaków, gdy byłeś nieprzytomny – o ile udało mi się zapisać je poprawnie. Jak mówisz, jak chodzisz, jak naprężasz mięśnie ciała, kiedy jesteś czymś zaskoczony lub gdy widzisz coś, co cię interesuje – to również tu mam. Wydajesz się nabity sprzecznościami. Tuż pod powierzchnią twojego „ja” czai się przemoc. Prawie zawsze ją kontrolujesz, ale ona tam jest i stale czyha. Jest też i zaduma, melancholia. Cierpisz z tego powodu, mimo to rzadko dajesz upust złości wywołanej bólem.
– Chyba zaraz dam – odezwał się Jean-Pierre. – Te słowa, zwroty, wyrażenia – ile razy to przerabialiśmy?
– I będziemy przerabiać dalej – przerwał mu lekarz – tak długo, jak długo twoje postępy będą widoczne.
– Nie zdawałem sobie sprawy, że zrobiłem jakieś postępy.
– Nie w tym sensie, że udało ci się przypomnieć, jak się nazywasz, czy jaki wykonywałeś zawód. Ale ciągle dowiadujemy się, w jakich sytuacjach czujesz się najlepiej, z czym sobie najlepiej radzisz, i to budzi lęk.
– Lęk?
– Pozwól, że dam ci przykład. – Washburn odłożył notatki i wstał. Podszedł do prymitywnie skleconego kredensu przy ścianie, otworzył szufladę i wydostał zeń duży automatyczny rewolwer. Człowiek, który nie wiedział, kim jest, znieruchomiał spięty. Washburn był na taką sytuację przygotowany. – Nigdy nim się nie posługiwałem – wyjaśnił – chyba nawet nie wiedziałbym, jak to się robi. Ale mieszkam ostatecznie w porcie. – Uśmiechnął się i nagle, bez ostrzeżenia, rzucił broń w stronę mężczyzny na krześle; ten chwycił ją w powietrzu chwytem pewnym, miękkim i płynnym. – Rozłóż go – rzekł Washburn. – Tak to się chyba mówi, prawda? – Co?
– Rozłóż go! No!
Pacjent doktora Washburna spojrzał na rewolwer, i naraz, w ciszy, jego dłonie i palce zaczęły wprawnie manipulować bronią. Nie minęło trzydzieści sekund i rewolwer był rozebrany na części. Mężczyzna podniósł wzrok.
– Rozumiesz? – spytał doktor. – Wśród innych umiejętności posiadasz niezwykłą znajomość broni palnej.
– Wojsko? – Jean-Pierre stał się znów czujny i spięty.
– W najwyższym stopniu nieprawdopodobne – odrzekł Washburn. – Pamiętasz, kiedy odzyskałeś przytomność i rozmawialiśmy po raz pierwszy, mówiliśmy o zębach, o twoim dentyście. Otóż zapewniam cię, że twój dentysta nie jest wojskowym, i, rzecz jasna, zabiegi chirurgiczne, jakie przechodziłeś, całkowicie wykluczają wszelkie powiązania z wojskiem.
– W takim razie co?
– Zostawmy to na chwilę i wróćmy do tego, co się wydarzyło. Zajmowaliśmy się umysłem, przypominasz sobie? Stresem psychicznym, psychozą reaktywną. Nie mózgiem, lecz napięciami psychicznymi. Czy wyrażam się jasno?
– Mów dalej.
– Kiedy ustępuje wstrząs, ustępuje napięcie. Proces trwa tak długo, dopóki istnieje zasadnicza potrzeba, ochrony psyche. W trakcie owego procesu odzyskasz swe zdolności i umiejętności. Przypomnisz sobie pewne wzorce zachowań i być może przyswoisz je w sposób niewymuszony, bazując na instynktownych reakcjach fasadowych. Ale luka pozostanie i obserwacje upewniają mnie, że nie da się jej wypełnić. – Washburn urwał i podszedł do krzesła. Zmęczony, usiadł, wziął szklankę i upił łyk; zamknął oczy.
– Dalej, mów dalej – szepnął bezimienny pacjent. Doktor uniósł powieki i spojrzał na swego rozmówcę.
– Wracamy teraz do głowy; tak nazwaliśmy mózg, mózg jako taki, mózg jako ciało fizycznie namacalne z tysiącami milionów komórek i części wzajemnie na siebie oddziaływujących. Czytałeś książki: sklepienie, układ limbiczny, włókna hipokampa i wzgórza, callosum, a w szczególności chirurgiczne techniki lobotomii. Minimalny uraz może spowodować dramatyczne zmiany. Tak stało się w twoim przypadku. Doznałeś urazu fizycznego. Jeżeli w jakiejś strukturze poprzestawia się części, struktura fizyczna całości ulega zmianie. – Washburn zamilkł po raz wtóry.
– I… – naciskał Jean-Pierre.
– Cofanie się napięć psychicznych spowoduje – już powoduje – że odzyskasz swoje umiejętności i zdolności. Lecz nie sądzę, byś kiedykolwiek był w stanie odnieść je do zdarzeń z przeszłości.
– Dlaczego? Dlaczego tak myślisz?
– Bo organiczne przewody uaktywniające i przekazujące wspomnienia zostały naruszone, fizycznie poprzestawiane do tego stopnia, że nie mogą funkcjonować tak jak kiedyś. Zostały zniszczone i nie odbudują ich żadne intencje ani starania.
Ciemnowłosy mężczyzna tkwił na krześle w bezruchu.
– Więc odpowiedzi trzeba szukać w Zurychu – rzekł w ciszy.
– Jeszcze nie. Nie jesteś na to przygotowany, jesteś zbyt osłabiony.
– Ale przygotuję się.
– Tak, na pewno.
Minęły tygodnie. Nadal trwały rozmowy i ćwiczenia, wciąż przybywało notatek; pacjent doktora Washburna wrócił do sił. Był słoneczny ranek dziewiętnastego tygodnia. Morze lśniło spokojną, gładka taflą. Tak jak zwykle o tej porze bezimienny mężczyzna skończył właśnie trening. Przez godzinę biegał wzdłuż nabrzeża i po okolicznych wzgórzach; stale zwiększał dystans, aż doszedł do prawie dwudziestu kilometrów dziennie przy coraz dłuższym kroku, coraz rzadszych odpoczynkach. Oddychając ciężko, siedział na krześle w sypialni, przy oknie; podkoszulek miał przesiąknięty potem. Wszedł tylnymi drzwiami i do sypialni dostał się z ciemnego korytarza, który omijał główny pokój domu Washburna. Tak było zręczniej, bo pokój ten służył jako poczekalnia, a doktor wciąż miał kilku pacjentów, którym łatał skaleczenia i głębsze rany. Siadywali tam w strachu zastanawiając się, w jakim stanie przyjmie ich rankiem le médecin. A le médecin trzymał się nawet nieźle. Co prawda wciąż chlał jak oszalały Kozak, ale z siodła nie pozwalał się wysadzić. Zachowywał się tak, jak gdyby w ciemnych zakamarkach niszczącego fatalizmu odnalazł iskierkę nadziei. Pacjent Washburna rozumiał wszystko – ta nadzieja wiązała się z bankiem na Bahnhofstrasse w Zurychu. Bahnhofstrasse… Dlaczego nazwa ulicy tak łatwo utkwiła mu w pamięci?…
Drzwi otworzyły się i do sypialni wpadł doktor. Uśmiechał się szeroko; na jego fartuchu czerwieniły się plamy krwi.
– Udało się! – zakrzyknął i więcej w tym było triumfu niż wyjaśnienia. – Powinienem otworzyć własne biuro werbunkowe i żyć z prowizji. Byłby przynajmniej stały dochód.
– O czym ty mówisz?
– Jak uzgodniliśmy, załatwiłem to, czego ci trzeba: musisz zadziałać wśród ludzi, sam. A dwie minuty temu monsieur Jean-Pierre-Bezimienny został korzystnie zatrudniony! Przynajmniej na tydzień.
– Myślałem, że nic z tego nie wyjdzie. Jakżeś to załatwił?
– Ha, miałem właśnie załatać zainfekowaną nogę niejakiego Claude’a Lamouche’a. Dałem mu do zrozumienia, że mój zapas środków znieczulających jest bardzo, ale to bardzo niewielki. Ubiliśmy interes. Ty byłeś monetą przetargową.
– Na tydzień?
– Nadasz się, to zatrzyma cię na dłużej. – Washburn zamilkł. – Ale to chyba nie takie ważne, co?
– Nie jestem pewien, czy aby to ma jakikolwiek sens. To i wszystko inne. Teraz. Miesiąc temu – może. Ale nie dzisiaj. Już ci mówiłem. Jestem gotowy. Chyba tego chciałeś. Mam spotkanie w Zurychu.
– A ja pragnę, żebyś na tym spotkaniu wypadł jak najlepiej. Moje pragnienia są niezmiernie egoistyczne, dlatego nie pozwolę na opieszałość i zaniedbywanie obowiązków.
– Jestem gotowy.
– Zewnętrznie tak. Ale uwierz mi, szalenie ważne jest, byś spędził dużo czasu na wodzie, również nocą. Nie w warunkach kontrolowanych, nie jako pasażer. Musisz poddać się względnie surowym wymaganiom morza. Rzekłbym, im surowsze wymagania, tym lepiej.
– Jeszcze jeden egzamin?
– Musisz poddać się każdemu, jaki tylko zdołam obmyślić w prymitywie Port Noir. Gdybym umiał wyczarować dla ciebie sztorm i maleńką katastrofę morską, to bym wyczarował. Z drugiej strony, ten Lamouche ma w sobie coś ze sztormu; to trudny człowiek. Opuchlizna zejdzie mu z nogi wcześniej czy później. Wtedy zacznie się ciebie czepiać. Inni też, bo będziesz któregoś z nich zastępował.
– Wielkie dzięki.
– Drobnostka. W ten sposób połączymy dwa stresy: przynajmniej jedna, może dwie noce na morzu, jeśli Lamouche będzie trzymał się planu – to załatwi nam sprawę wrogiego środowiska, które przyczyniło się do wywołania psychozy reaktywnej – oraz stawianie czoła złości i podejrzeniom ze strony otaczających cię ludzi – to z kolei jest namiastką pierwotnej sytuacji stresotwórczej.
– Dzięki raz jeszcze. A jak zechcą wyrzucić mnie za burtę? Test idealny, co? Tylko nie wiem, czy by się na coś przydał, gdybym poszedł na dno.
– Nie, nie, nic takiego się nie zdarzy, nie – rzekł szyderczo Washburn.
– Cieszę się, że jesteś tak pewny siebie. Też bym chciał.
– Możesz. Chroni cię moja obecność w Port Noir. Nie jestem ani Christianem Barnardem, ani Michaelem De Bakeyem, ale mieszkam w Port Noir i tubylcy oprócz mnie nie mają nikogo. Oni mnie potrzebują, nie zaryzykują utraty jedynego lekarza.
– Ale ty przecież chcesz wyjechać, i ja jestem twoim paszportem.
– Niepojęte są wyroki losu, mój drogi pacjencie, niepojęte. No, do rzeczy. Lamouche chce, żebyś stawił się w basenie portowym; masz otrzaskać się ze sprzętem. Wyruszacie jutro o czwartej rano. Zważ, ile korzyści przyniesie tydzień na morzu, i potraktuj ten rejs jako przejażdżkę.
Przejażdżka. Nikt nigdy nie doświadczył takiej przejażdżki. Szyprem brudnej, śmierdzącej tłuszczem łodzi był ordynarny i cuchnący Lamouche, który – gdyby zastępował kapitana Bligha w roku 1789 – wyrżnąłby zbuntowanych marynarzy „Bounty” w pień. Załogę stanowiła doborowa czwórka wyrzutków będących niechybnie jedynymi ludźmi w Port Noir, którzy znosili towarzystwo Lamouche’a. Piątym stałym członkiem załogi okazał się brat głównego sieciarza i nowy, imieniem Jean-Pierre, został o tym fakcie powiadomiony natychmiast, tuż po czwartej rano, gdy tylko wyszli z portu.
– Zabierasz chleb mojemu bratu! – syknął ze złością sieciarz, otaczając się kłębami dymu buchającego gwałtownie z nieruchomego papierosa w kąciku ust. – Wydzierasz żarcie z brzuchów jego dzieci!
– Zostanę tylko tydzień – zaprotestował Jean-Pierre; prościej, o ileż prościej byłoby spłacić bezrobotnego brata z miesięcznego zasiłku Washburna, ale lekarz i pacjent zdecydowali, że taka ugoda nie wchodzi w grę.
– Mam nadzieję, że poradzisz sobie przy sieciach!
Nie poradził.
W czasie następnych siedemdziesięciu dwóch godzin zdarzały się chwile, kiedy człowiek imieniem Jean-Pierre sądził, iż mimo wszystko umowa z Lamouche’em gwarantuje też i finansowe uregulowanie sprawy. Nawet nocą udręce nie było końca, zwłaszcza nocą. Zdawało się, że oczy rybaków nieustannie za nim wodzą, czuwają, by zaskoczyć go na krawędzi snu, gdy leżał na materacu rojącym się od robactwa.
– Hej, ty tam! Przejmij wachtę! Kumpel źle się czuje. Zastąpisz go.
– Wstawaj! Philippe pisze pamiętnik. Nie można mu przeszkadzać.
– Rusz dupę! W południe zerwałeś sieć. Nie będziemy płacić za twoją głupotę. Tak się zgodziliśmy. Dalej, napraw ją!
Sieci.
Jeśli na jednym skrzydle potrzeba było dwóch ludzi, on ich zastępował. Jeżeli pracował obok któregoś z nich, zdarzało się, że włoka nagle naprężała się i poluźniała. Wtedy musiał utrzymywać ciężar całego zaciągu, a często – o włos od upadku za burtę – lądował na okrężnicy, potrącony ramieniem sąsiada.
I ten Lamouche. Utykający maniak, mierzył każdy kilometr morza ilością ryb, które stracił. Głos miał skrzeczący jak zepsuta tuba z elektronicznym wzmacniaczem. Zwracał się do rybaków, poprzedzając ich nazwiska wulgarnym epitetem, co budziło w nowym narastającą wściekłość. Ale Lamouche’owi nie chodziło o Jean-Pierre’a. On tylko przekazywał Washburnowi wiadomość: „Nigdy więcej mi tego nie rób. Trzymaj się z dala od mojej łodzi i moich ryb”.
Zgodnie z planem Lamouche’a trzeciego dnia o zachodzie słońca mieli wrócić do Port Noir i rozładować łódź. Załoga miała mieć wolne do godziny czwartej następnego ranka, żeby wyspać się trochę, trochę połajdaczyć, schlać się, a przy odrobinie szczęścia połączyć z sobą wszystkie trzy przyjemności naraz. Na horyzoncie ukazał się ląd. Wtedy się zaczęło.
Główny sieciarz i jego pierwszy pomocnik akurat wybierali i układali sieci na środku kutra. Wielce niepożądany członek załogi – przezwali go „Jean-Pierre-Pijawka” – szorował deski szczotką na długim kiju. Dwaj pozostali rybacy wylewali na pokład kubły morskiej wody; lali ją tuż przed szczotkę i, rzecz jasna, o wiele częściej zdarzało im się zmoczyć Jean-Pierre’a niż to, co zmoczenia wymagało.
Któreś z kolei wiadro chlusnęło zawartością zbyt wysoko i woda natychmiast oślepiła pacjenta doktora Washburna. Jean-Pierre stracił równowagę. Ciężka szczotka ze szczeciną niczym stalowe pazury wypadła mu z rąk i obróciwszy się na sztorc, uderzyła w udo klęczącego sieciarza.
– Sacre diable!
– Je regrette – rzucił zdawkowo sprawca przestępstwa, wycierając oczy.
– Co jest, do diabła?! – wrzasnął sieciarz.
– Przepraszam, powiedziałem przepraszam – odparł Jean-Pierre. – Powiedz swoim przyjaciołom, żeby lali wodę na pokład, nie na mnie.
– Moi przyjaciele nie robią ze mnie ofiary własnej głupoty!
– Za to przed chwilą ze mnie taką ofiarę zrobili.
Sieciarz chwycił szczotkę za kij, wstał i wysunął ją w przód jak bagnet.
– Co? Chcesz się ze mną zabawić, Pijawko?
– Chętnie. Zaczynaj.
– Z przyjemnością, Pijawko. No to masz! – Sieciarz pchnął go szczotką. Ostra szczecina przebiła materiał koszuli i zadrapała pierś i brzuch Jean-Pierre’a.
Pacjent doktora Washburna nie wiedział, czy na jego reakcję wpłynęło podrażnienie blizn na zagojonych ranach, czy frustracja i złość rosnąca w nim od trzech dni ciągłych upokorzeń. Wiedział tylko, że musi na cios odpowiedzieć. A odpowiedź była bardziej zatrważająca, niż mógł ją sobie wyobrazić.
Chwycił kij prawą ręka i dźgnął nim w brzuch sieciarza. Szarpnął szczotką w momencie uderzenia, wyrzucając jednocześnie lewą nogę w górę i wbijając stopę w gardło tamtego.
– Tao! – Gardłowy szept wyrwał mu się z ust mimowolnie; nie wiedział, co oznacza.
Nim zdołał pomyśleć, wykonał obrót i tym razem jego prawa stopa rozcięła powietrze i jak taran uderzyła w lewa nerkę sieciarza.
– Cze-sah! – wyszeptał.
Sieciarz cofnął się, a później rzucił ku niemu z wściekłością spotęgowaną bólem, rozczapierzając szponiaste paluchy.
– Ty świńskie nasienie!
Jean-Pierre kucnął z wysuniętym do góry ramieniem. Przytrzymał lewą rękę tamtego, szarpnął nią do dołu, wyprostował się, pchnął ramię sieciarza od siebie, aż w końcu puścił je i wbił obcas buta w krzyż przeciwnika. Francuz runął na sieci i grzmotnął głową o ścianę okrężnicy.
– Mii-sah! – i znów nie zrozumiał własnego okrzyku.
Któryś z rybaków chwycił go z tyłu za szyję. Podopieczny Washburna uderzył pięścią w okolice jego miednicy, potem zgiął się wpół, przycisnąwszy łokieć napastnika do lewej strony gardła. Nachylił się jeszcze mocniej i kiedy nogi rybaka straciły kontakt z podłożem, Jean-Pierre cisnął nim daleko, na drugą stronę łodzi. Jego przeciwnik zamachał w powietrzu nogami, po czym utkwił szyją i twarzą między kołami pokładowego dźwigu.
Na Jean-Pierre’a runęło dwóch pozostałych ludzi Lamouche’a. Okładali go pięściami, kopali, a szyper kutra wywrzaskiwał bez przerwy:
– Le médecin! Rappelons le médecin! Doucement! Lekarza! Wezwijcie lekarza! Spokojnie!
Słowa ani trochę nie odpowiadały widokowi, który ujrzał. Pacjent Washburna zgiął w przegubie dłoń jednego z rybaków, wykręcając ją jednocześnie w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Zrobił to błyskawicznie, gwałtownie, i jego przeciwnik ryknął z bólu – ręka była złamana.
Jean-Pierre zacisnął teraz palce dłoni, wyrzucił ramiona w górę niczym młot kowalski i trafił mężczyznę ze zmiażdżonym nadgarstkiem prosto w gardło. Rybak przekoziołkował w powietrzu i zwalił się ciężko na pokład.
– Kwa-sah! – cichy okrzyk zabrzmiał w uszach Jean-Pierre’a jak dalekie echo.
Czwarty podopieczny Lamouche’a zrejterował, gapiąc się na szaleńca, który ledwo co na niego spojrzał.
Było po wszystkim. Trzech ludzi z załogi kutra straciło przytomność, ponosząc surową karę za to, co zrobili. Wątpliwe, czy którykolwiek z nich stawi się w basenie portowym następnego dnia o czwartej rano.
W głosie Lamouche’a dało się odczytać zarówno zdumienie, jak i ciężką urazę.
– Nie wiem, skąd się tutaj wziąłeś, ale z mojej łodzi pójdziesz precz.
Człowiek bez przeszłości zrozumiał nie zamierzoną ironię. On też nie wiedział, skąd się wziął.
– Teraz nie możesz tu zostać – powiedział Geoffrey Washburn, wchodząc do ciemnej sypialni. – Przysięgam, dawałem głowę, że będę w stanie zapobiec poważniejszemu atakowi na ciebie. Ale nie ochronię cię, kiedy już ich naraziłeś na szwank.
– Sprowokowali mnie.
– Do tego stopnia?! Ręka złamana w przegubie, rozległe rany darte na gardle i twarzy, rany wymagające szycia i rana czaszki u tego drugiego? Ciężki wstrząs mózgu i trudne do ustalenia uszkodzenie nerki? Nie wspominając już o kopnięciu w pachwinę, które spowodowało obrzęk jąder? Człowieku! Przesadziłeś jak diabli! Jeszcze trochę, a byś ich zabił!
– Oni zabiliby mnie, gdybym nie przesadził – Jean Pierre urwał, ale odezwał się ponownie, nim doktor mu przeszkodził. – Chyba musimy porozmawiać. Wydarzyło się sporo nowego, przypomniały mi się nowe słowa. Musimy porozmawiać.
– Musimy, ale nie możemy. Nie ma na to czasu. Trzeba, żebyś zaraz stąd wyjechał. Już poczyniłem pewne starania.
– Zaraz?
– Tak. Powiedziałem im, że jesteś we wsi, że się zapijasz. Ich rodziny będą cię szukać. Wszyscy, każdy braciszek osiłek, każdy co silniejszy kuzyn i krewniak. Wezmą noże, haki, może nawet kilka rewolwerów. Nie znajdą cię i wrócą tutaj, i nie ustąpią, dopóki cię nie chwycą.
– Z powodu mordobicia, którego nie zacząłem?
– Z powodu trzech rannych ludzi. Ty ich zraniłeś i stracą teraz co najmniej miesięczne zarobki. Jest jeszcze coś, coś nieporównywalnie ważniejszego.
– To znaczył
– Obraza. Obcy, człowiek spoza wyspy, udowodnił, że jest czymś więcej niż godnym przeciwnikiem nie dla jednego, ale dla trzech szanowanych rybaków z Port Noir.
– Szanowanych?!
– W sensie fizycznym. Ludzie uważają, że załoga Lamouche’a to najgorsza banda na wybrzeżu.
– Śmieszne.
– Nie dla nich. W grę wchodzi honor. Teraz szybko. Spakuj swoje rzeczy. Jest tu łódź z Marsylii. Kapitan zgodził się przeszmuglować ciebie na pokład i wyrzucić na morzu pół mili od La Ciotat.
Jean-Pierre wstrzymał oddech.
– Więc nadesza pora… – rzekł spokojnie.
– Tak, pora – odparł Washburn. – Chyba wiem, co zaprząta ci umysł. Poczucie bezradności, wrażenie, że zaczniesz dryfować i nie będzie już steru, który cię naprowadzi na kurs. Ja jestem twoim sterem i mnie zabraknie. Nic na to nie poradzimy. Ale wierz mi: nie jesteś bezradny, poradzisz sobie i odnajdziesz trop.
– W Zurychu – dodał Jean-Pierre.
– W Zurychu – zgodził się doktor. – Masz, trzymaj. Zapakowałem w ceratę trochę rzeczy. Przymocujesz to do pasa.
– Co to jest?
– Wszystkie pieniądze, jakimi dysponuję; coś około dwóch tysięcy franków. Niewiele, ale na początek jak znalazł, i mój paszport, chociaż wątpię, czy ci się przyda. Jesteśmy mniej więcej w tym samym wieku, a paszport był wystawiony osiem lat temu; ostatecznie ludzie się zmieniają. Nie pozwól, żeby ktoś go zbyt dokładnie oglądał. To tylko urzędowy papierek.
– Jak sobie bez niego poradzisz?
– Jeżeli się do mnie nie odezwiesz, nie będzie mi już nigdy potrzebny.
– Porządny z ciebie człowiek.
– Z ciebie chyba też, tak sądzę… O ile cię znam. Z drugiej strony nie znałem cię przedtem. Dlatego nie mogę za ciebie ręczyć. Chciałbym, ale nie mogę. W żaden sposób.
Oparty o reling, patrzył na oddalające się światła Île de Port Noir. Trawler zmierzał w aksamitny mrok. Prawie pięć miesięcy temu on także runął w czarną otchłań morza.
Teraz miał stawić czoło otchłani innej, nieznanej.
Nie widać było żadnych świateł i tylko zachodzący księżyc omywał nikłym blaskiem skaliste wybrzeże Francji. Znajdowali się niespełna dwieście metrów od brzegu. Trawler kołysał się łagodnie w zmiennych prądach zatoczki. Kapitan powiedział:
– Między tymi dwiema grupami skał jest mała plaża. – Wskazał kierunek ręką. – Krótka jest, ale trafisz, jeśli weźmiesz poprawkę na prawo. Możemy zdryfować najwyżej jeszcze dziesięć, piętnaście metrów i wysiadka. Za minutę, dwie…
– I tak zrobił pan więcej, niż oczekiwałem. Dziękuję.
– Nie trzeba, spłacam dług i tyle.
– Ten dług to ja?
– Ano, tak. Doktor z Port Noir połatał trzech ludzi z mojej załogi po tym piekle sprzed pięciu miesięcy. Nie ciebie jednego wtedy cerował.
– Po sztormie? Zna mnie pan?
– Leżałeś na stole blady jak śmierć, ale nie, nie znam cię i nie chcę cię znać. Akurat wtedy nie miałem pieniędzy; nic nie złowiliśmy. Doktor powiedział, że mogę zapłacić, kiedy nadejdą dla mnie lepsze czasy. Teraz płacę – tobą.
– Muszę zdobyć dokumenty – rzucił Jean-Pierre wyczuwając, że kapitan jest w stanie mu pomóc. – Muszę podrobić paszport.
– Nie ten adres, kolego – odparł szyper. – Obiecałem doktorowi, że wrzucę przesyłkę do morza na wysokości La Ciotat i na tym koniec.
– Nie obiecywałby pan tego, gdyby nie mógł pan załatwić i innych spraw, poważniejszych.
– Nie zabiorę cię do Marsylii. Nie będę ryzykował spotkania z łodziami patrolowymi. Oddziały Sûreté krążą po całym porcie, a ci od narkotyków to istni szaleńcy. Albo płacisz, albo bekasz dwadzieścia lat w ciupie.
– Co znaczy, że w Marsylii można zdobyć dokumenty, i że pan może mi pomóc.
– Tego nie powiedziałem.
– Powiedział pan. Muszę załatwić sobie papiery, a załatwić je można tam, dokąd nie chce mnie pan zabrać. Ale załatwić można. Sam pan to powiedział.
– Co powiedziałem?
– Że pogada pan ze mną w Marsylii, jeśli uda mi się tam dotrzeć bez pana. Niech mi pan tylko powie, gdzie mam się stawić.
Szyper trawlera wpatrywał się z uwagą w twarz swego pasażera; decyzja rodziła się z trudem, ale się rodziła.
– Na ulicy Sarrasin, w południowej części Starego Portu, jest taka kafejka, knajpa – „Le Bouc de Mer”. Będę tam dziś wieczorem między dziesiątą a jedenastą. Będzie trzeba płacić; część z góry.
– Ile?
– To sprawa między tobą i człowiekiem, z którym ją załatwisz.
– Ale mniej więcej. Muszę wiedzieć.
– Jeśli już masz jakieś papiery, wypadnie taniej. Bo jak nie, trzeba je ukraść.
– Mówiłem panu, mam. Szyper wzruszył ramionami.
– Tysiąc pięćset, dwa tysiące franków, i co? Tracimy czas?
Jean-Pierre myślał o pakieciku zawiniętym w ceratę i przytwierdzonym do pasa. Wkroczy do Marsylii jako bankrut, ale w kieszeni będzie miał sfałszowany paszport – paszport do Zurychu.
– Zgoda, jakoś sobie poradzę – odrzekł nie wiedząc, skąd wzięła się w jego głosie taka pewność siebie. – Zatem dzisiaj wieczorem.
Kapitan spojrzał w stronę mgliście oświetlonej linii wybrzeża.
– Dobra, dalej nie możemy dryfować – powiedział. – Teraz musisz radzić sobie sam. I pamiętaj, jeśli nie spotkamy się w Marsylii, nigdy mnie nie widziałeś, a ja nigdy nie widziałem ciebie; ludzie z mojej załogi też cię nie znają.
– Spotkamy się. „Le Bouc de Mer”, rue Sarrasin, południowa część Starego Portu.
– Z Bogiem. – Szyper dał znak sternikowi; na dole zadudniły silniki. – Jeszcze jedno – dodał. – Klientela w „Le Bouc” nie przepada za paryskim akcentem. Na twoim miejscu trochę bym go popsuł.
– Dzięki za radę – odparł Jean-Pierre. Przerzucił nogi za burtę i opuścił się do wody. Swój plecak trzymał wysoko i mocno pracował nogami, żeby utrzymać się na powierzchni. – Do zobaczenia wieczorem – dodał głośniej, spoglądając z dołu na czarny kadłub trawlera.
Ale przy relingu nie zobaczył już nikogo; kapitan odszedł. Jedynymi dźwiękami, jakie słyszał, był odgłos fal uderzających o drewno i stłumiony pomruk silników nabierających obrotów.
Teraz musisz radzić sobie sam…
Przeszył go dreszcz. Obrócił się w wodzie, kierując do brzegu. Nie zapomniał o poprawce na prawo i zmierzał ku grupie skał. Jeśli szyper wiedział, o czym mówi, prąd wody zaniesie go do niewidocznej plaży.
I zaniósł. Poczuł nagle, jak silny strumień ciągnie go w dół. Dotknął bosymi stopami piasku i z najwyższym trudem pokonał ostatnie trzydzieści metrów. Lecz płócienny chlebak był względnie suchy; wciąż trzymał go wysoko nad łamiącymi się falami.
Kilka minut później siedział na kępie dzikiej trawy; wysokie badyle gięły się w podmuchach morskiej bryzy, brzask wkraczał na nocne niebo. Słońce wzejdzie za godzinę, wtedy i on rozpocznie swoją wędrówkę.
Otworzył chlebak i wydostał zeń buty, grube skarpety, zwinięte ciasno spodnie i ciepłą, drelichową koszulę. Gdzieś, kiedyś, w przeszłości nauczył się pakować, wykorzystując miejsce do maksimum; chlebak zawierał o wiele więcej rzeczy, niż można by sądzić. Ale gdzie? Dlaczego? Po co? Pytaniom nie było końca.
Wstał i zdjął angielskie szorty, które darował mu Washburn. Rozpostarł je na trawie, by wyschły – nie mógł sobie pozwolić na luksus wyzbywania się czegokolwiek. Z podkoszulkiem postąpił tak samo.
Stojąc nago na wydmie, doznał uczucia dziwnego rozradowania zlewającego się z głuchym bólem idącym jak gdyby ze środka brzucha. Ten ból to strach, wiedział o tym. Radość także była zrozumiała.
Zdał swój pierwszy egzamin. Zawierzył instynktowi – może nie miał wyboru? – wyczuł, co trzeba mówić, jak reagować. Jeszcze godzinę temu nie wiedział, dokąd iść, a Zurych wydawał się tylko mglistym celem za granicami, które należało pokonać i za szpalerami bacznych oczu, które należało przekonać. Paszport Washburna był tak ewidentnie paszportem Washburna, że nawet najgłupszy celnik nie dałby się nabrać, i gdyby nawet zdołał jakoś dotrzeć do Szwajcarii, musiałby stamtąd od razu uciekać, z każdym krokiem powiększając szansę wpadki. Nie mógł sobie na to pozwolić. Nie, nie teraz, kiedy wciąż nasuwa się tyle pytań. Odpowiedzi są w Zurychu, ale nie będzie się tam przekradał. Dlatego zagadnął szypra łodzi rybackiej, żeby mu pomógł.
Nie jesteś bezradny. Poradzisz sobie…
Nim skończy się dzień, nawiąże kontakt – jakiś fachman sfałszuje paszport Washburna i otworzy mu granice. Pierwsze konkretne posunięcie, lecz zanim ono nastąpi, trzeba rozważyć kwestię pieniędzy. Dwa tysiące franków od doktora nie wystarczy; może ich nie starczyć nawet na sam paszport. Bo co z tego, że będzie mógł swobodnie podróżować, skoro nie ma na to środków? Pieniądze. Musi zdobyć pieniądze. Musi obmyślić jakiś sposób.
Strzepnął ubranie, które wydostał z plecaka, wciągnął je i włożył buty. Legł na piasku i zapatrzył się w niebo. Świtało. Rodził się nowy dzień. Rodził się nowy człowiek.
La Ciotat. Spacerował wąskimi uliczkami, zaglądając do sklepów wyłącznie po to, żeby porozmawiać ze sprzedawcami. Dziwne wrażenie być cząstką tłumu; nie anonimowym topielcem wyłowionym z morza, lecz cząstką tłumu. Pamiętał o radzie kapitana i gardłowo zniekształcał swoją francuszczyznę tak, by uchodzić za niegodnego uwagi przejezdnego.
Pieniądze.
W La Ciotat znajdowała się dzielnica zamieszkała widocznie przez bogatszą klientelę, i sklepy były tu czyściejsze, i towary droższe, ryby świeższe, a mięso krajano o wiele grubiej niż w miejskim centrum handlowym. Tutaj nawet warzywa lśniły w słońcu – wiele z nich egzotycznego pochodzenia, z północnej Afryki i Bliskiego Wschodu. Dzielnica ta miała w sobie coś z Paryża albo Nicei, tkwiła w drobnomieszczańskiej rutynie typowej dla małej, nabrzeżnej społeczności. Nieco z boku, odseparowana od ciągu sklepów wypielęgnowanym trawnikiem, stała mała restauracja, do której dochodziło się ścieżką wyłożoną płaskimi kamieniami.
Pieniądze.
Wstąpił do rzeźnika. Zauważył, że właściciel sklepu ocenił go krytycznie; jego spojrzenie nie było przyjazne. Obsługiwał właśnie małżeństwo w średnim wieku; sądząc po ich wymowie i sposobie bycia, musieli mieszkać gdzieś dalej, na przedmieściach. Wyrażali się dosadnie i szorstko, z wyraźną nutką pretensji w głosie.
– W zeszłym tygodniu cielęcina była ledwo znośna – stwierdziła kobieta. – Niech się pan stara, bo inaczej zmuszona będę zamawiać w Marsylii.
– A wczoraj wieczorem – dodał mężczyzna – markiz wspomniał, że kotlety z jagnięcia są o wiele, o wiele za cienkie. Powtarzam więc raz jeszcze: dokładnie cal i ćwiartka.
Rzeźnik westchnął, wzruszył ramionami, wyrecytował uniżenie przeprosiny, zapewnił, że się poprawi. Kobieta zwróciła się do swego towarzysza, ale jej głos nie zabrzmiał wcale łagodniej.
– Czekaj teraz na pakunki i weź je do samochodu. Będę w spożywczym. Tam się spotkamy.
– Oczywiście, moja droga.
Żona wyszła – gołębica w pogoni za następnymi ziarenkami konfliktu. Moment po tym jak zamknęła za sobą drzwi, mąż spojrzał na rzeźnika i jego zachowanie uległo niezwykłej przemianie: zniknęła gdzieś arogancja, na twarzy wykwitł szeroki uśmiech.
– Dzień jak co dzień, no nie, Marcel? – spytał, sięgając do kieszeni po papierosy.
– Zdarzały się lepsze, zdarzały i gorsze. Te kotlety naprawdę były za cienkie?
– Skąd! Przecież on sam nigdy nic nie mówi, bo nie jest w stanie! Za to ona czuje się lepiej, kiedy narzeka, sam wiesz, jak jest.
– Gdzie on teraz jest, ten nasz markiz de Kupagie?
– Obok, pijany jak bela. Czeka na dziwkę z Tulonu. Wpadnę po niego wieczorem i przemycę go do stajni, żeby markiza nie zauważyła. O tej porze będzie już tak zalany, że nie siądzie za kierownicą. Korzysta z pokoju Jean-Pierre’a, wiesz, tego nad kuchnią.
– Tak, obiło mi się o uszy.
Usłyszawszy imię „Jean-Pierre”, pacjent doktora Washburna odwrócił się od gabloty z drobiem. Zadziałał podświadomy odruch, lecz to wystarczyło, żeby rzeźnik przypomniał sobie o jego obecności.
– O co chodzi? Czego pan tu chce?
Nadszedł czas, żeby wyzbyć się gardłowej francuszczyzny.
– Przyjaciele z Nicei polecili mi pański sklep – odezwał się z akcentem, który licował bardziej z Quai d’Orsay niż z „Le Bouc de Mer”.
– Ach tak? – Rzeźnik jeszcze raz dokonał błyskawicznej oceny klienta; wśród ludzi, których obsługiwał, zwłaszcza tych młodszych, zdarzali się i tacy, co to woleli ubierać się na przekór swemu statusowi, a ostatnio pospolite baskijskie koszule były nawet w modzie. – Szanowny pan u nas pierwszy raz?
– Reperują mi łódź. Dzisiaj już nie dotrzemy do Marsylii
– Czy mogę czymś państwu służyć?
Jean-Pierre roześmiał się.
– O tak, chyba tak – naszemu mistrzowi patelni; zjawi się tutaj później. Niezbyt ufam jego zdolnościom, ale, na szczęście, ja też mam tu coś do powiedzenia.
Rzeźnik i jego znajomy również wybuchnęli śmiechem.
– Oczywiście, szanowny panie, oczywiście – rzekł właściciel sklepu.
– Wezmę z tuzin kaczuszek i, powiedzmy, osiemnaście chateaubriandów.
– Tak jest, proszę pana.
– Dziękuję. Wyślę naszego króla garnków bezpośrednio do pana. – Zwrócił się do mężczyzny w średnim wieku. – Przepraszam, przypadkowo słyszałem, o kim panowie rozmawiali. Nie, nie, proszę się nie niepokoić. Czy markiz to nie ten bałwan d’Ambois? Ktoś mi wspominał, że tutaj mieszka.
– Ach nie, proszę pana – odparł służący. – Nie znam markiza d’Ambois. Rozmawialiśmy o markizie de Chamford. Prawdziwy z niego dżentelmen, ale ma kłopoty. Nieudane małżeństwo, proszę pana. Bardzo nieudane, wszyscy o tym wiedzą.
– Chamford…? Chamford? Chyba go znam. Taki niski jegomość, prawda?
– Nie, proszę pana, przeciwnie, bardzo wysoki. Powiedziałbym, że pana wzrostu.
– Och, naprawdę?
Jako nowy roznosiciel produktów firmy „Roquevaire”, jeszcze niezbyt pewny terenu, Jean-Pierre zapoznał się z rozkładem schodów oraz wyjść z piętrowego budynku restauracji nader szybko. Na piętro można się było dostać albo schodami z kuchni, albo z małego foyer tuż przy głównym wejściu; tych ostatnich używali stali klienci korzystający z rozlokowanych na górze toalet. Znalazł też okno, przez które można było obserwować każdego, kto szedł po tych właśnie schodach; Jean-Pierre dawał głowę, że jeśli cierpliwie zaczeka, zobaczy przez nie kobietę i mężczyznę. Bez wątpienia udadzą się na górę osobno i zamiast do toalety wejdą do sypialni nad kuchnią. Pacjent doktora Washburna zastanawiał się, który z drogich samochodów parkujących na cichej uliczce należy do markiza de Chamford. Którykolwiek by należał, służący Chamforda, ten od rzeźnika, nie miał powodów do obaw – jego pan z pewnością nie siądzie za kółkiem.
Pieniądze.
Kobieta zjawiła się kilka minut przed pierwszą. Była ogorzałą blondyną z wielkim biustem wypychającym jedwabną bluzkę, z długimi, opalonymi nogami poruszającymi się wdzięcznie w rytm stukotu butów na wysokim obcasie, z udami i biodrami obciśniętymi białą spódniczką. Może i Chamford miał kłopoty, ale miał też gust.
Dwadzieścia minut później dostrzegł przez okno białą spódniczkę – kobieta szła na górę. Po niespełna sześćdziesięciu sekundach za szybą ukazała się sylwetka jej klienta: ciemne spodnie, kurtka, blada twarz, oczy czujnie wpatrzone w szczyt schodów. Jean-Pierre liczył upływające minuty. Miał nadzieję, że markiz de Chamford nie zapomniał zegarka.
Chwyciwszy chlebak za pasek, niósł go – o ile to tylko było możliwe – w sposób jak najmniej rzucający się w oczy. Wykładaną płaskimi kamieniami ścieżką zmierzał do restauracji. W środku, w foyer, skręcił w lewo i przepraszając jakiegoś starszego mężczyznę, który mozolił się na schodach, minął go, dotarł na piętro i znów skręcił w lewo, w długi korytarz urywający się na końcu budynku bezpośrednio nad kuchnią. Przeszedł obok toalet i znieruchomiał, oparty plecami o ścianę; odwróciwszy głowę czekał, aż staruszek dojdzie do ubikacji i pchnie drzwi, rozpinając jednocześnie rozporek.
Wtedy Jean-Pierre zadziałał prawie bez namysłu, instynktownie. Podniósł chlebak, umieścił go na środku drzwi, przytrzymał wyciągniętymi rękami, cofnął się i jednym płynnym ruchem uderzył ramieniem w płócienne zawiniątko. Błyskawicznie opuścił prawą rękę i gdy drzwi rozwarły się na oścież, chwycił za ich krawędź, by nie roztrzaskały się o ścianę. W restauracji na dole nikt nie usłyszał stłumionych odgłosów włamania.
– Nom de Dieu! – wrzasnęła kobieta. – Qui est là!
– Silence!
Markiz de Chamford sturlał się z nagiego ciała blondyny i zwalił jak długi z łóżka na podłogę. Mógłby występować w operze komicznej: wciąż miał na sobie wykrochmaloną koszulę, idealnie zawiązany krawat, a na nogach podkolanówki z czarnego jedwabiu – innych części garderoby na sobie nie miał. Kobieta okryła się kocem, robiąc co tylko możliwe, żeby rozładować niezręczną sytuację.
Jean-Pierre szybko wydawał rozkazy.
– Nie podnoście głosu. Nikomu nic się nie stanie, jeśli zrobicie to, co powiem.
– Moja żona ciebie wynajęła! – wybełkotał Chamford, nie będąc w stanie skupić rozbieganych oczu. – Ja dam ci więcej!
– Dobry początek – odrzekł pacjent doktora Washburna. – Proszę zdjąć koszulę i krawat. Skarpetki też. – Na ręku markiza zauważył złotą bransoletę. – I zegarek.
Kilka minut później był już przebrany. Ubranie markiza leżało nie całkiem idealnie, lecz nikt nie mógł kwestionować jakości materiału i niepowtarzalności kroju. Zdobył do tego zegarek – oryginalny Gérard Perrégaux – i portfel Chamforda z trzynastoma tysiącami franków; osadzone w czystym srebrze kluczyki od samochodu – z monogramem właściciela – także robiły wrażenie.
– Na miłość boską, daj mi choć swoje ubranie! – zażądał płaczliwie markiz; przez opary alkoholu zaczynała do niego docierać świadomość niewiarygodnie kłopotliwego położenia.
– Przykro mi, nie mogę – odparł Jean-Pierre, zbierając własne ubranie i szmatki blondyny.
– Nie możesz tego zrobić! To moje! – wrzasnęła.
– Uprzedzałem, proszę nie podnosić głosu.
– Dobrze już, dobrze – mówiła dalej – ale nie może pan przecież…
– Owszem, szanowna pani, mogę. – Rozejrzał się po sypialni; na stoliku przy oknie zobaczył telefon. Podszedł tam i wyrwał kabel z gniazdka. – Teraz nikt państwu nie przeszkodzi – dodał i wziął chlebak.
– Nie ujdzie ci to płazem! – warknął Chamford. – Złapią cię! Policja cię znajdzie!
– Policja? – spytał Jean-Pierre. – Naprawdę chce pan zawiadomić policję? Trzeba będzie spisać oficjalny protokół, podać okoliczności i tak dalej. Wcale nie jestem pewien, czy to taki dobry pomysł. Lepiej niech pan zaczeka na służącego; wpadnie tu przed wieczorem. Słyszałem, jak mówił, że przemyci pana do stajni i markiza o niczym się nie dowie. Biorąc pod uwagę wszystkie aspekty sprawy, szczerze radzę, żeby pan właśnie tak postąpił. Chyba stać pana na wymyślenie czegoś ciekawszego niż to, co zdarzyło się tutaj. Ja niczemu nie zaprzeczę.
Tajemniczy złodziej wyszedł i zamknął za sobą uszkodzone drzwi.
Nie jesteś bezradny. Poradzisz sobie.
Jak dotąd rzeczywiście dawał sobie radę i to napawało go niepokojem. Co powiedział Washburn…? Umiejętności i zdolności wrócą… lecz nie sądzę, byś kiedykolwiek był w stanie odnieść je do zdarzeń z własnej przeszłości. Przeszłość. Jaka przeszłość wykształciła w nim umiejętności, które sprawdziły się w ciągu minionych dwudziestu czterech godzin? Gdzie nauczył się walczyć nogami i palcami rak uderzającymi z siłą młota? Gdzie nauczył się ranić i przyprawiać kogoś o kalectwo? Skąd tak dokładnie wiedział, gdzie kierować ciosy? Kto uczył go, jak wywierać wpływ na ludzi z przestępczego światka, żeby skutecznie przełamać ich opór i zmusić do udzielenia mu pomocy? Jakim sposobem wychwytywał ukryte podteksty, bezgranicznie wierząc, że instynkt go nie zawodzi? Jakim cudem w przypadkowo podsłuchanej rozmowie w sklepie mięsnym natychmiast dostrzegł szansę zdobycia pieniędzy? Albo raczej – okazję do popełnienia zwykłego przestępstwa? Mój Boże, jakże mógł coś takiego zrobić?
Jeśli będziesz z sobą walczył, jeśli będziesz się zadręczał, twój stan się pogorszy.
Skoncentrował się na drodze i na wykładanej mahoniem desce rozdzielczej samochodu markiza de Chamford. Rozkład wskaźników i oprzyrządowania był mu obcy; w swej przeszłości nie miał zatem raczej do czynienia z takimi wozami. To coś nowego, tak przypuszczał.
Niespełna godzinę później przejechał most spinający szeroki kanał i już wiedział, że jest w Marsylii. Małe, pudełkowate domki z kamienia podobne skałom wystającym z wody, wąskie uliczki, murowane ściany – przedmieścia Starego Portu. Znał ten widok i jakby go nie znał. Daleko, na jednym ze wzgórz dostrzegł sylwetkę katedry z figurą Maryi Dziewicy rysującą się wyraźnie na szczycie strzelistej wieży. Notre-Dame-de-la-Garde. Więc znał tę nazwę, widok też znał, jednak go nie znał.
Chryste! Dość! Wystarczy!
Kilka minut później dotarł do pulsującego ruchem centrum i jechał zatłoczoną Cannebière wzdłuż rzędów drogich sklepów, w promieniach wysokiego słońca odbijających się w bezbrzeżnych tafiach ciemnego szkła po obu stronach jezdni, wzdłuż nie kończącego się szpaleru ulicznych kawiarenek. Skręcił w lewo, w stronę portu, mijając składy, magazyny, małe fabryczki i odgrodzone płotami parkingi z samochodami gotowymi do transportu towarów na północ do Saint-Etienne, Lyonu, Paryża czy na południe, do miast basenu Morza Śródziemnego.
Instynkt. Zawierz instynktowi. Nic nie mogło ujść jego uwagi. Każdy przedmiot należy wykorzystać; kamień ma wartość, o ile da się nim rzucić, samochód, jeśli ktoś go zechce kupić. Wybrał parking, gdzie stały pojazdy nowe i używane, ale drogie; zatrzymał jaguara przy krawężniku i wysiadł. Za płotem dojrzał mały warsztat, a w nim mechaników w kombinezonach, którzy snuli się ospale z narzędziami. Wszedł za ogrodzenie, trochę pokręcił się po terenie, aż zauważył mężczyznę, którego ubranie było wypłowiałe i upstrzone mnóstwem kieszonek na śruby, sztyfty i trzpienie. Instynkt kazał mu podejść do niego.
W niespełna dziesięć minut, przy minimum wyjaśnień, sprawa została załatwiona – po zeszlifowaniu numerów silnika jaguar miał przepaść gdzieś w północnej Afryce.
Kluczyki osadzone w srebrze, z monogramem, oddał za sześć tysięcy franków, co stanowiło jedną piątą ceny samochodu Chamforda. Potem złapał taksówkę i kazał się wieźć do lombardu, ale nie do renomowanego, gdzie zadawano by dużo pytań. Polecenie było jasne – to Marsylia. Trzydzieści minut później sprzedał złotego perrégauxa i za osiemset fraków nabył seiko. Zegarek był odporny na wstrząsy – praktyczność określa wartość.
Następny przystanek: niewielki dom towarowy w południowej części Cannebière. Z półek i wieszaków wybrał ubranie, zapłacił, dopasował je w przymierzalni i wyrzucił źle leżącą bluzę wraz ze spodniami.
Z wystawy na piętrze kupił miękką, skórzana walizkę i umieścił w niej chlebak oraz trochę zapasowej odzieży. Spojrzał na swój nowy czasomierz; dochodziła piąta. Pora rozejrzeć się za dobrym hotelem. Praktycznie biorąc, nie spał od kilku dni, a musiał odpocząć, nabrać sił przed spotkaniem na rue Sarrasin, w knajpie „Le Bouc de Mer”, gdzie poczyni przygotowania do innego, o wiele ważniejszego spotkania – tego w Zurychu.
Leżał na łóżku i gapił się w sufit, na którego gładkiej powierzchni tańczyły nieregularne refleksy ulicznych latarń. Noc nad Marsylią zapadła nagle, a wraz z ciemnością przyszło nieokreślone poczucie wolności, jak gdyby mrok był ogromnym, grubym pledem tłumiącym ostre światło słońca, które obnażało zbyt wiele i zbyt szybko, i znów dowiadywał się czegoś o sobie: nocą czuł się lepiej niż za dnia; niczym na wpół zagłodzony kot pewniej wychodził na żer w ciemności. Lecz odkrył w tym i sprzeczność, gdyż podczas długich miesięcy w Île de Port Noir łaknął słońca, chłonął je, z utęsknieniem czekał brzasku pragnąc, by dzień trwał wiecznie.
Coś się z nim działo, zmieniał się.
Coś się już wydarzyło. Za sobą miał doświadczenia, które zadawały kłam temu, że lepiej sobie radzi nocą. Nie dalej jak przed dwunastoma godzinami tkwił w łodzi rybackiej na morzu, mając przed oczyma cel podróży i ledwie dwa tysiące franków u pasa. Zgodnie z wywieszoną w hotelowym holu tabelą bieżących kursów dwa tysiące franków to mniej niż pięćset dolarów amerykańskich. Teraz dysponował paroma zestawami niezłych ubrań, leżał na łóżku w przyzwoitym hotelu, a w portfelu od Vuittona, należącym do markiza Chamforda, miał dwadzieścia trzy tysiące franków. Dwadzieścia trzy tysiące franków… To prawie sześć tysięcy dolarów.
Gdzie się narodził, że zdolny jest do takich rzeczy?!
Dość! Dość!
Rue Sarrasin była tak wiekowa, że w innym mieście uchodziłaby pewnie za trakt graniczny. Tymczasem ów szeroki, pokryty klinkierową nawierzchnią zaułek łączący ulice wybudowane stulecia później znajdował się w Marsylii, gdzie starożytność współistnieje ze starością, ale gdzie starożytność pospołu ze starością gryzie się z nowym. Rue Sarrasin miała nie więcej niż dwieście metrów długości – dwieście metrów zastygłych w czasie zatrzymanym między ścianami budynków nabrzeża, nie oświetlonych latarniami, chwytającymi w sidła napływające z portu mgły. Rue Sarrasin to ustronna uliczka sprzyjająca przelotnym spotkaniom tych, którzy swymi konszachtami woleli nie kłuć ludzi w oczy.
„Le Bouc de Mer” była jedynym źródłem światła i dźwięku. Knajpa mieściła się mniej więcej pośrodku alei, w dziewiętnastowiecznym budynku dawnego urzędu. Zburzono w nim wiele gabinetów, żeby ulokować tam duży bar i stoliki; wiele z nich zachowano, by umożliwić bywalcom mniej publiczne spotkania. Był to rodzaj wyzwania, jaki nadbrzeże rzucało zacisznym pokoikom, od jakich roiło się w restauracjach przy Cannebière; tyle tylko, że wierni swemu statusowi właściciele z rue Sarrasin nie instalowali w owych przybytkach drzwi, lecz zasłony.
Jean-Pierre manewrował między stolikami, przebijając się przez warstwy tytoniowego dymu, omijając słaniających się na nogach rybaków, pijanych żołnierzy i dziwki o czerwonych twarzach, które szukały tu łóżka na noc, a przy okazji kilku franków. Niby rozglądając się za kumplami z załogi, raz po raz odchylał zasłony gabinecików, aż znalazł kapitana łodzi. Obok niego za stołem siedział jeszcze ktoś: chudy mężczyzna o bladej twarzy, z oczami świdrującymi niczym ślepia łasicy.
– Siadaj – rzucił groźnie szyper. – Myślałem, że będziesz wcześniej.
– Powiedział pan między dziewiątą a jedenastą. Jest za kwadrans jedenasta.
– Kto późno przychodzi, ten stawia.
– Chętnie. Niech pan zamówi coś porządnego, jeśli coś takiego tu mają.
Chudy mężczyzna o bladej twarzy uśmiechnął się. Będzie dobrze.
I było. Sfałszowanie paszportu Washburna okazało się – jakżeby inaczej? – rzeczą najtrudniejszą pod słońcem, ale pietyzm, odpowiedni sprzęt i kunszt załatwią nawet to.
– Ile?
– Umiejętności i sprzęt są w cenie. Dwa i pół tysiąca franków.
– Kiedy go mogę odebrać?
– Kunszt i dokładność wymagają czasu. Za trzy, cztery dni. Najwcześniej, bo i tak mistrz będzie pracował pod wpływem wielkiego stresu. Skrzyczy mnie.
– Dołożę tysiąc franków, jeśli mistrz zdąży do jutra.
– Do dziesiątej rano – odrzekł szybko mężczyzna o bladej twarzy. – Jakoś przełknę jego obelgi.
– I ten tysiączek ekstra, co? – wtrącił się naburmuszony kapitan. – Coś ty wywiózł z Port Noir? Brylanty?
– Talent – powiedział Jean-Pierre i wierzył w to, choć tego nie rozumiał.
– Będzie tylko potrzebne zdjęcie – dodał bladolicy.
– W pasażu zrobiłem to – odpowiedział pacjent Washburna, wyjmując z kieszeni bluzy małą kwadratową fotografię. – Jestem pewien, że pański drogocenny sprzęt jakoś ją wyostrzy.
– Ładne ciuchy – rzucił szyper, oddając zdjęcie fałszerzowi.
– Tak, dobrze skrojone – zgodził się Jean-Pierre.
Uzgodnili miejsce porannego spotkania, zapłacili za whisky, kapitan odebrał ukradkiem pięćset franków – dobito targu. Klient opuścił gabinet i ruszył poprzez zatłoczony, buchający ochrypłymi głosami i dymem bar w stronę drzwi.
Stało się to tak nagle, tak szybko, tak zupełnie nieoczekiwanie, że nie było czasu na myślenie. Zadziałał odruchowo.
Zderzyli się gwałtownie i przypadkowo, ale oczy, które w nim utkwiły, najwyraźniej wiedziały, na kogo patrzą, bo szeroko rozwarte z niedowierzania, na granicy histerycznego przerażenia, zdawały się wychodzić z orbit.
– Nie! Boże, nie! To niemożliwe! – Mężczyzna odwrócił się i chciał wniknąć w tłum.
Jean-Pierre zrobił krok w przód i chwycił go za ramię.
– Zaczekaj!
Mężczyzna odwrócił się znowu, ujął nadgarstek Jean-Pierre’a między kciuk a wyprostowane palce dłoni i niczym widłami zrzucił rękę z ramienia.
– Przecież ty… Ty nie żyjesz! Jesteś trupem! Nie mogłeś przeżyć!
– Przeżyłem. Mów, co wiesz.
Twarz mężczyzny wykrzywiła maska obłąkanej wściekłości. Zmrużył oczy, otworzył usta wciągając głośno powietrze i odsłaniając żółtawe zęby, które połyskiwały jak zwierzęce kły. Nagle wyciągnął nóż, a szczęku otwieranego sprężyną ostrza nie zagłuszył nawet barowy zgiełk. Uzbrojona dłoń wystrzeliła do przodu; klinga niczym przedłużone ramię atakującego mierzyła w brzuch Jean-Pierre’a.
– Wykończę cię! – syknął nieznajomy.
Przedramię Jean-Pierre’a pomknęło ruchem wahadłowym w dół, odrzucając z drogi nóż. Obrócił się unosząc lewą nogę i obcasem buta trafił tamtego w biodro.
– Cze-sah! – mimowolny okrzyk go ogłuszył.
Mężczyzna runął do tyłu na trójkę pijących rybaków; nóż brzęknął o podłogę. Ludzie zauważyli broń, zbiegli się gapie, pięści i ręce rozdzieliły walczących.
– Won stąd!
– Kłócić się to nie tutaj!
– Nie chcemy tu glin, zalane sukinsyny!
Rozjuszona, ordynarna gwara marsylczyków niosła się ponad kakofonią dźwięków wypełniających „Le Bouc de Mer”. Bywalcy otoczyli Jean-Pierre’a, a on patrzył, jak jego niedoszły zabójca przebija się przez tłum w stronę wyjścia, trzymając ręce w pachwinie. Masywne drzwi otworzyły się na oścież i nieznany mężczyzna zniknął w ciemnościach na rue Sarrasin.
Ktoś, kto sądził, że pacjent doktora Washburna nie żyje, ktoś, kto pragnął jego śmierci, wiedział już, że Jean-Pierre ocalał.
Klasa turystyczna Caravelli Francuskich Linii Lotniczych lecącej do Zurychu wypełniona była do granic możliwości; na wąskich fotelach siedziało się tym mniej wygodnie, im mocniej dawały o sobie znać turbulencje powietrza rzucającego samolotem. Jakieś niemowlę wrzeszczało w ramionach matki, inne dzieci szlochały, tłumiąc w sobie okrzyki strachu; rodzice uśmiechali się uspokajająco, sztucznymi uśmiechami dodając sobie pewności, której nie czuli. Inni pasażerowie siedzieli cicho, niektórzy pili whisky, opróżniając jednakże szklaneczki szybciej niż zazwyczaj. Kilku z nich siliło się na śmiech z trudem dobywający się z zaciśniętych gardeł. Obłudni pozoranci – miast kamuflować, śmiech podkreślał tylko ich strach. Każdy przeżywał ciężki lot na swój sposób, lecz nikt nie zdołał uciec przed strachem. Człowiek zamknięty w stalowym cygarze trzydzieści tysięcy stóp nad ziemią ulegał mu łatwo, bo maszyna zaraz, za chwilę, mogła runąć w dół, pikując w przepaść z agonalnym rykiem silników. Narastaniu strachu towarzyszyły nieodłączne pytania: Jakie myśli cisną się wówczas do głowy? Jak się wtedy człowiek zachowuje?
Pacjent doktora Washburna chciał znaleźć na nie odpowiedź; czuł, że to ważne. Siedział przy oknie ze wzrokiem utkwionym w skrzydło samolotu i obserwował, jak powierzchnia olbrzymiej metalowej płaszczyzny drga, gnie się i wibruje pod wpływem brutalnych uderzeń wiatru. Strumienie powietrza zderzały się ze sobą, zmuszając stalowy produkt cywilizacji do uległości, ostrzegając mikrych śmiałków przed kaprysami przyrody, wobec których nie znaczyli nic. Odrobina ciśnienia ponad wytrzymałość tworzywa i skrzydło pęknie niczym kończyna oderwana żywcem od opływowego korpusu, odrzucona i rozszarpana wichurą. Nadwątlony nit – maszyna eksploduje i poszybuje bezwładnie w nicość.
Co by wówczas zrobił? O czym by myślał? Czy oprócz nieujarzmionego strachu przed śmiercią i pustką czułby coś jeszcze? Na tym winien się teraz skoncentrować, właśnie to wielokrotnie podkreślał Washburn w Port Noir. Przypomniały mu się słowa doktora.
Jeśli kiedykolwiek będziesz miał okazję przyjrzeć się sytuacji wywołującej stres – i oczywiście starczy ci czasu – postaraj się za wszelką cenę wyobrazić sobie w niej siebie. Daj się ponieść skojarzeniom, niech twój umysł wypełnią słowa i obrazy. W nich szukaj klucza.
Jean-Pierre spoglądał więc w okno, świadomie pragnąc ujawnić choćby cząstkę nieświadomości; wbił oczy w szaleństwo natury za szybą, analizował je i „starał się za wszelką cenę” usłyszeć słowa, ujrzeć obrazy.
Krystalizowały się, niespiesznie. Ciemność. Ryk wiatru – ciągle narastający, rozdzierający uszy aż do bólu. Głowa… Wichura chłostała lewą część twarzy, paliła skórę, zmusiła go do tego, by osłonił się ramieniem. Ramię… Lewe ramię. Lewa ręka była uniesiona, dłoń w rękawiczce zaciśnięta na równej metalowej krawędzi, a prawa na… taśmowym uchwycie. Trzymał za taśmowy uchwyt i na coś czekał. Na sygnał, na… migotanie światła, klepnięcie w plecy, może na oba sygnały jednocześnie. Sygnał. Nadszedł. Runął w dół. W mrok. W otchłań. Jego ciało porwane wiatrem, ciśnięte w czarne niebo, koziołkowało i obracało się. Skoczył. Skoczył ze… spadochronem!
– Etes-vous malade?
Obłąkany majak prysnął. Zdenerwowany pasażer siedzący obok dotknął jego lewego ramienia; ręka Jean-Pierre’a była uniesiona, palce dłoni rozczapierzone i zesztywniałe, jak gdyby stawiały czemuś opór. Prawa ręka wciśnięta głęboko w marynarkę biegła w poprzek piersi, a dłoń ściskała klapę, gniotąc materiał; z czoła ściekały mu strumyczki potu. A jednak! Udało się. Trwało ledwie jeden chory moment, ale nadeszło, przyszło.
– Pardon - powiedział, opuszczając ręce. – Un rêve – dodał, by coś rzec.
Pogoda odmieniła się i maszyna wyrównała lot. Uśmiechy na znękanych twarzach stewardes stały się na powrót szczere. Zaczęto znów obsługiwać pasażerów, a ci spoglądali, po sobie z lekkim zażenowaniem.
Pacjent doktora Washburna obserwował otoczenie, lecz widział niewiele. Był pochłonięty obrazami, które przed chwilą ujrzał oczyma duszy, dźwiękami, które słyszał z tak namacalną wyrazistością. Więc wyskoczył z samolotu… Nocą. Te sygnały – metalowa krawędź, taśmowy uchwyt – były niezmiernie istotne. Skakał ze spadochronem! Gdzie?! Po co?!
Przestań się zadręczać!
Żeby odegnać rozbuchane szaleństwo myśli, sięgnął do kieszeni na piersi, wydostał sfałszowany paszport i otworzył go. Jak się spodziewał, nazwisko „Washburn” pozostało nie zmienione; było nader pospolite i – jak zapewniał jego prawowity właściciel – nie trefne. Ale imię doktora, „Geoffrey R.”, uległo zmianie na „George P.”, a interlinie, odstępniki i opustki wykonano po mistrzowsku. Po mistrzowsku również podretuszowano fotografię i w niczym już nie przypominała tamtego zdjęcia z automatu, jakie zrobił w pasażu pod arkadami.
Oczywiście numery identyfikacyjne sfałszowano, a nowe dawały gwarancję, że nie wzbudzą czujności komputera podczas odprawy paszportowej, przynajmniej do chwili, gdy właściciel dokumentu okaże go urzędnikowi po raz pierwszy – później klient brał na siebie całą odpowiedzialność. Płaciło się więc i za kunszt wykonania, i za sprzęt, i za gwarancję, gdyż owa gwarancja wymagała rozlicznych koneksji w Interpolu i w urzędach imigracyjnych. Ludzie pracujący przy odprawie celnej, eksperci od komputerów, fachowcy zatrudnieni w całej europejskiej sieci granicznej – wszyscy dostawali regulaminowy haracz w zamian za bezcenne informacje i rzadko popełniali błędy. Kiedy – o ile w ogóle – je popełniali, ryzykowali utratę oka lub ręki, bo tacy już byli handlarze fałszywymi dokumentami.
„George P. Washburn”. Nie odpowiadało mu to nazwisko; człowiek, który nosił je w nie zmienionej formie, zbyt solidnie wprowadził go w psychologiczne podstawy techniki wolnych skojarzeń. „George P.” wygląda prawie jak „Geoffrey R.”, a Geoffrey R. to nieszczęśnik, ofiara nałogu wynikającego z konieczności ucieczki – ucieczki od własnego „ja”, od własnej tożsamości. Ucieczka była ostatnią rzeczą, jakiej Jean-Pierre chciał; życie jako takie miało dla niego mniejsze znaczenie niż odpowiedź na pytanie: kim był?
Czy aby na pewno?
Wszystko jedno. Klucz do zagadki spoczywał w Zurychu. W Zurychu…
– Mesdames et messieurs. Nous commençons notre descente vers l’aéroport de Zurich.
Znał nazwę hotelu: „Carillon du Lac”. Podał ją kierowcy taksówki bez chwili namysłu. Wyczytał ją gdzieś? Może w jednym z folderów reklamujących Zurych, które znalazł w pojemnych kieszeniach pasażerskiego fotela?
Nie, bo znał skądś wnętrze hotelowego foyer, bo ponure, ciemne, wypolerowane drewno boazerii nie było mu obce. I te ogromne tafle okien wychodzących na jezioro! Musiał tu kiedyś być, musiał kiedyś tu stać, tu, w miejscu, gdzie stał teraz – przed wykładaną marmurem ladą recepcji. Był tu kiedyś! Dawno!
Słowa recepcjonisty rozwiały wszelkie wątpliwości i spadły na Jean-Pierre’a jak grom.
– Miło znów pana widzieć, sir. Od pańskiej ostatniej wizyty minęło sporo czasu.
Minęło?! Sporo czasu?! Ile czasu?! Chryste, dlaczego nie zwraca się do mnie po nazwisku?! Nie znam cię! Sam siebie nie znam! Pomóż mi! Proszę, pomóż mi!
– No cóż… chyba tak – odrzekł. – Zechce pan coś dla mnie zrobić? Wywichnąłem rękę i trudno mi pisać. Proszę wypełnić za mnie kartę meldunkową; spróbuję ją jakimś cudem podpisać, dobrze? – Jean-Pierre wstrzymał oddech. Co będzie, jeśli ugrzeczniony recepcjonista za kontuarem poprosi go o powtórzenie nazwiska? Albo choćby o jego przeliterowanie?
– Oczywiście, proszę pana. – Recepcjonista obrócił kartę i zaczął pisać. – Czy zechce pan udać się do naszego lekarza?
– Może później, nie teraz.
Wciąż pisał. W końcu przestał, znów obrócił kartę i ułożył do podpisu.
Pan J. Bourne. Nowy Jork, USA.
Pacjent doktora Washburna wbił w nią oczy. Gapił się, osłupiały, zahipnotyzowany literkami. Zdobył wreszcie własne nazwisko – część nazwiska, mówiąc dokładniej. Zdobył też nazwę kraju i miasta, w którym mieszkał.
J. Bourne. Jon? James? Joseph? Jakie imię kryje się za literą „J”?! Czy tamten zechce, żeby podpisał się także imieniem? Nie. Podpisze się dokładnie tak, jak stało w karcie.
J. Bourne.
Starał się pisać nazwisko w sposób tak niewymuszony i naturalny, na jaki tylko było go stać. Dał umysłowi carte blanche i czekał, aż myśli i obrazy uwolnione sytuacją dotrą do jaźni. Do jaźni nie dotarło nic, ot, tyle tylko, że podpisywał się obcym nazwiskiem; nie odczuł żadnych sensacji.
– Zaniepokoiłem się, mein Herr – powiedział recepcjonista. – Już sądziłem, że może popełniłem gdzieś błąd. Mam za sobą bardzo pracowity tydzień, jeszcze bardziej pracowity dzień. Ale z drugiej strony, byłem pewien, że błędu nie zrobiłem.
A gdyby tak zrobił? Gdyby tak popełnił jakiś błąd? Pan J. Bourne z Nowego Jorku, USA, nie chciał nawet o tym myśleć.
– Zawsze wierzyłem w pańską pamięć, Herr… Stossel – odrzekł Bourne, rzuciwszy okiem na tabliczkę z nazwiskiem dyżurującego recepcjonisty wywieszoną na ścianie z lewej strony kontuaru; Stossel był zastępcą dyrektora hotelu „Carillon du Lac”.
– Bardzo pan uprzejmy, Herr Bourne. – Stossel skłonił się za ladą. – Oczywiście, wszelkie pana życzenia zostaną spełnione tak jak zwykle. Pamiętam je doskonale.
– Cieszę się. Z tym, że być może zmienię nieco obyczaje. Czegóż to ja od was ostatnio chciałem?
– Życzył pan sobie, żeby każdemu, kto do pana telefonuje lub kto o pana pyta w recepcji, mówić, że jest pan aktualnie nieobecny, po czym natychmiast o takim fakcie pana zawiadomić. Jedynym wyjątkiem jest pana firma z Nowego Jorku, Korporacja Treadstone-71 jeśli mnie pamięć nie myli…
Jeszcze jedna nazwa! Firma, którą może zlokalizować jednym telefonem międzynarodowym. Mglista łamigłówka zaczynała przybierać coraz konkretniejsze kształty. Wracało ożywienie.
– Tak, niech tak zostanie. Herr Stossel. Odpowiednio docenię pańskie kompetencje.
– Jesteśmy w Zurychu, sir – odparł skromnie i grzecznie, wzruszywszy lekko ramionami. – Był pan zawsze nadzwyczaj hojny, Herr Bourne… Vorwärts! Schnell!
Kiedy wchodził do windy za boyem hotelowym, czuł, że wyjaśniło się kilka spraw. Znał swoje nazwisko i rozumiał, dlaczego zastępca dyrektora „Carillon du Lac” tak szybko je sobie przypomniał. Wiedział, z jakiego kraju tu przyjeżdżał, z jakiego miasta, poznał też nazwę firmy, która go zatrudnia – w każdym razie firmy, która go kiedyś zatrudniała, i za każdym razem, kiedy odwiedzał Zurych, podejmował pewne środki ostrożności; miały go chronić przed niepożądanymi lub niespodziewanymi gośćmi. Tego właśnie nie umiał rozgryźć, bo albo organizuje się zabezpieczenie dokładne i szczelne, albo nie organizuje się go wcale. Gdzie szukać plusów ochrony tak dziurawej, tak łatwej do ominięcia? Uznał ją za amatorską, bezwartościowa, za dziecięcą zabawę w chowanego: Gdzie jestem? No? Spróbuj mnie znaleźć. Krzyknę i naprowadzę cię na moją kryjówkę, dobrze?
Amatorszczyzna, a jeśli w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin w ogóle się czegoś o sobie dowiedział, to tego, że jest zawodowcem. Jaki miał fach, nie miał pojęcia, lecz bez wątpienia był profesjonalistą.
Głos panienki z nowojorskiej informacji zanikał chwilami na linii, ale to, co mówiła, docierało do niego z irytującą wyrazistością i nieodwołalnością wyroku.
– Takiej firmy nie ma w spisach, proszę pana. Sprawdziłam najnowsze wykazy, nawet numery prywatne, i nie figuruje tam żadna korporacja „Treadstone”. Nie ma tam nawet nazwy podobnej do „Treadstone-71”.
– Może „71” zostało opuszczone, żeby…
– Nie, proszę pana, firma o takiej nazwie nie istnieje. Powtarzam, jeśli dysponuje pan nazwą pełniejszą, jeśli poda mi pan rodzaj działalności, jaką firma prowadzi, być może będę w stanie pomóc.
– Niestety, znam tylko tę nazwę, którą pani podałem: „Treadstone-71”. Nowy Jork.
– Dziwna nazwa, proszę pana. Jestem pewna, że gdyby była na naszych listach, nie miałabym absolutnie żadnych trudności, by ją odnaleźć. Bardzo mi przykro.
– Dziękuję i przepraszam za kłopot – powiedział J. Bourne, odkładając słuchawkę.
Nie widział sensu w przedłużaniu rozmowy. Nazwa firmy stanowiła jakiś kod, szyfr, klucz, który otwierał interesantowi drzwi do trudno dostępnego pana Bourne’a. Słowa „Treadstone-71” mogły być wypowiedziane przez każdego, niezależnie od miejsca, skąd telefonował. Dlatego najprawdopodobniej siedziba firmy była fikcyjna; zapewnienia panienki z nowojorskiej informacji oddalonej o wiele tysięcy kilometrów od Zurychu tylko potwierdzały jego spekulacje.
Pacjent doktora Washburna stanął przy sekretarzyku, gdzie leżał portfel od Louisa Vuittona i japoński zegarek. Portfel wsunął do kieszeni, zegarek nałożył na rękę. Spojrzał w lustro i cicho powiedział:
– Nazywasz się J. Bourne. Jesteś obywatelem Stanów Zjednoczonych, mieszkasz w Nowym Jorku. Całkiem możliwe, że liczby: zero-siedem-siedemnaście-dwanaścia-zero-czternaście-dwadzieścia sześć-zero są twoim być albo nie być.
Słońce świeciło jasno. Promienie sączyły się przez korony drzew na wytwornej Bahnhofstrasse, odbijały się od okien sklepów, rysując na ziemi wielkie, cieniste prostokąty tam, gdzie na swej drodze napotykały gmachy masywnych banków. Bahnhofstrasse to ulica, na której współżyły z sobą rzetelność i pieniądze, bezpieczeństwo i wyniosłość, zdecydowanie i odrobina frywolności. A J. Bourne, pacjent doktora Washburna, znał tę ulicę, znał jej domy, chadzał kiedyś tym samym chodnikiem.
Wszedł na Bürkliplatz, na skwer nad jeziorem. Dużo tam pomostów ciągnących się wzdłuż nabrzeża, wiele graniczących z nimi kolistych ogrodów, które w upale lata wybuchają girlandami kwiatów. Miał je przed oczyma wyobraźni, teraz zjawiły się, lecz obrazom nie towarzyszyły ani wspomnienia, ani konkretne myśli.
Zawrócił do Bahnhofstrasse. Instynkt mówił mu, że Gemeinschaft Bank mieści się w pobliskim budynku wyłożonym kamiennymi płytami zszarzałej bieli. Budynek stał po drugiej stronie ulicy i uprzednio Bourne celowo go ominął. Teraz zbliżył się do szeregu ciężkich, przeszklonych drzwi i pchnął środkowe. Otworzyły się bezgłośnie i wkroczył na posadzkę z brązowego marmuru. Tu także kiedyś był, choć tego wrażenia nie odbierał tak silnie jak innych. Ogarnęło go niejasne przeczucie, że banku Gemeinschaft należy raczej unikać.
Teraz było już na to za późno.
– Puis-je vous aider. monsieur? – Mężczyzna zadający pytanie miał czerwoną boutonnière, symbol władzy portiera: użył francuszczyzny, spojrzawszy na ubranie klienta. – Nawet podrzędny gnom zuryski umie być uważnym obserwatorem.
– Przychodzę w sprawie osobistej i poufnej – odpowiedział Bourne po angielsku i znów zaskoczyły go własne słowa wypowiedziane tak łatwo i naturalnie. Odezwał się po angielsku z dwóch powodów: chciał sprawdzić, jak zareaguje spostrzegawczy gnom stwierdziwszy błąd w sztuce obserwacji, a poza tym w ciągu najbliższej godziny pragnął uniknąć wszelkich nieporozumień językowych.
– Przepraszam pana, sir – rzekł portier i uniósł leciutko brwi, przyglądając się płaszczowi klienta. – Winda na lewo, drugie piętro. Nasz urzędnik będzie panu służył pomocą.
Wspomniany urzędnik okazał się człowiekiem w średnim wieku, z krótko przyciętymi włosami; na nosie miał rogowe okulary. Z nieruchomą twarzą, z oczyma bijącymi ciekawością, spytał:
– Czy prowadził pan już w naszym banku sprawy osobiste i poufne, sir?
– Tak.
– Pański podpis, proszę. – Urzędnik podał Bourne’owi firmowy blankiet z dwoma czarnymi liniami zbiegającymi się na środku kartki.
Bourne zrozumiał: nie chodziło o nazwisko. Firmowy nadruk na górze – nazwa i adres – to bank. Liczby napisane słownie to nazwisko, ale traktowane będzie jak nazwisko dopiero wówczas, gdy zostaną napisane przez właściciela rachunku. Rutynowe postępowanie. Washburn.
Bourne napisał liczby, rozluźniwszy dłoń tak, aby pisać swobodnie. Wręczył blankiet urzędnikowi, który spojrzał nań uważnie, wstał z krzesła i gestem ręki wskazał rząd wąskich drzwi z matowymi okienkami.
– Zechce pan poczekać w pokoju numer cztery, sir. Za chwilę ktoś pana obsłuży.
– W pokoju numer cztery?
– Czwarte drzwi po lewej stronie. Zamkną się automatycznie.
– Czy to konieczne?
Urzędnik spojrzał na niego z zaskoczeniem w oczach.
– Czy konieczne? Postępujemy zgodnie z pana własnym życzeniem, sir – powiedział grzecznie, choć pod warstewką uprzejmości kryły się nutki zdziwienia. – Jest pan właścicielem konta z trzyzerowym szyfrem. W Gemeinschaft panuje obyczaj, że właściciele takich kont uprzedzają nas o wizycie telefonicznie, tak abyśmy mogli udostępnić im na czas osobne wejście.
– Tak, wiem o tym – skłamał Bourne z obojętnością, której nie czuł. – Ale bardzo się śpieszyłem.
– Przekażę to Weryfikacji, proszę pana.
– Weryfikacji?! – Pan J. Bourne z Nowego Jorku nie potrafił się powstrzymać; w ustach urzędnika słowo „weryfikacja” zabrzmiało jak ostrzeżenie.
– Oddziałowi Weryfikacji Podpisów, sir. – Krótko ostrzyżony mężczyzna poprawił okulary; zrobił jednocześnie krok w stronę biurka, zawiesił dłoń tuż nad rzędem przełączników na blacie, a ruch ręki miał to zakamuflować. – Proponuję, by zaczekał pan w pokoju numer cztery.
Teraz propozycja nie była już propozycją, bardziej rozkazem rzuconym przez czujnego pretoriana.
– Czemu nie? Proszę im tylko powiedzieć, żeby się pośpieszyli, dobrze?
Bourne podszedł do czwartych drzwi, otworzył je i wszedł do środka. Drzwi zamknęły się za nim z charakterystycznym szczękiem zamka. Spojrzał na matową szybę. Szkło nie było zwykłym szkłem. Tuż pod powierzchnią dostrzegł misterną sieć cieniutkich drucików i wiedział, że gdyby pękło, bez wątpienia włączyłby się system alarmowy – znalazł się w pułapce bez wyjścia. Czekał, aż go wezwą.
Niewielki pokój urządzono ze smakiem: boazeria na ścianach, dwa skórzane fotele jeden obok drugiego, naprzeciwko mała sofa i kilka antycznych stoliczków. Dalej ujrzał inne drzwi, jakże różne od tych, którymi wchodził – lśniły szarym odcieniem stali. Na stoliczkach zobaczył świeże czasopisma i gazety w trzech wersjach językowych. Usiadł i wziął do ręki paryskie wydanie „Herald-Tribune”. Czytał drobny druk, lecz nie rozumiał, co czyta. Zaraz go poproszą, zaraz, za chwilę – jego rozgorączkowany umysł opracowywał strategię postępowania. Strategię nie podpartą żadnymi wspomnieniami z przeszłości, strategię wspomaganą instynktem.
W końcu stalowe drzwi rozwarły się i w progu stanął wysoki, szczupły mężczyzna o orlim nosie. Miał szare, nadzwyczaj starannie uczesane włosy i patrycjuszowską twarz człowieka chętnie służącego radą innemu patrycjuszowi, który znalazł się w kłopocie. Wyciągnął rękę. Używał wytwornej angielszczyzny, nieco przesłodzonej intonacją rodowitego Szwajcara.
– Jakże miło mi pana widzieć. Proszę wybaczyć zwłokę, jednakże sytuacja była nader komiczna, doprawdy…
– Ach tak…
– Zdaje się, że wystraszył pan naszego urzędnika, pana Koeniga. Niezbyt często właściciel konta z trzyzerowym szyfrem składa nam wizyty bez uprzedzenia, a to wytrąciło go z równowagi. Rozumie pan, wieloletnia rutyna: każde odstępstwo od utartego zwyczaju psuje mu dzień. Lecz z drugiej strony każde odstępstwo od rutyny czyni mój dzień bardziej przyjemnym. Nazywam się Walther Apfel. Proszę, pan będzie łaskaw.
Urzędnik zwolnił uścisk dłoni i wskazał Bourne’owi stalowe drzwi. Pomieszczenie, do którego weszli, miało kształt litery „V” i stanowiło przedłużenie pokoju-pułapki, gdzie Bourne czekał na wezwanie. Znów ciemna boazeria, ciężkie, wygodne meble i szerokie biurko ustawione przy jeszcze szerszym oknie wychodzącym na Bahnhofstrasse.
– Przykro mi, że go zdenerwowałem – odezwał się Bourne. – Wszystko przez brak czasu.
– Tak, wspominał o tym. – Apfel obszedł biurko dookoła i ruchem głowy wskazał skórzany fotel. – Proszę, zechce pan spocząć. Jedna, dwie formalności i natychmiast przystępujemy do interesów. – Usiedli i w tej samej chwili Apfel wziął z blatu białą kartkę na sztywnej podkładce. Wychylił się zza biurka i wręczył ją klientowi, i tym razem firmowy papier był poliniowany, lecz zamiast dwóch linii Bourne ujrzał linii dziesięć. Zaczynały się tuż pod nagłówkiem z nazwą banku, kończyły tuż nad dolną krawędzią kartki. – Pański podpis, proszę. Wystarczy, jeśli zechce pan podpisać się pięć razy.
– Nie bardzo rozumiem. Przed chwilą złożyłem już podpis.
– Tak, podpis jak najbardziej zadowalający, oczywiście, sir. Oddział Weryfikacji to potwierdził.
– Po cóż więc mam podpisywać się znowu?
– Podpis można wyćwiczyć do takiej perfekcji, że każda literka będzie do przyjęcia. Jednakże jego kilkakrotne powtórzenie uwidoczni odchylenia od normy, a czytnik grafologiczny natychmiast je wychwyci. Rzecz jasna, jeśli podpis nie jest autentyczny. Ale proszę się tym nie niepokoić. – Apfel uśmiechnął się i położył pióro na krawędzi biurka. – Szczerze mówiąc, jestem pewien, że to nie wchodzi w grę, lecz Herr Koenig nalega.
– Ostrożny z niego człowiek – rzekł Bourne.
Ujął pióro i zaczął pisać. Kończył właśnie czwarty podpis, kiedy bankier powiedział:
– To wystarczy. Reszta będzie tylko stratą czasu. – Wyciągnął rękę po podkładkę. – Oddział Weryfikacji stwierdził, że pański podpis mieści się absolutnie w granicach normy. Po otrzymaniu tego dokumentu prześlą tu pańskie dossier. – Wsunął kartkę w otwór metalowej kasetki po prawej stronie biurka i nacisnął guzik. Z kasetki błysnął promień ostrego światła. Błysnął i zgasł. – To urządzenie wysyła podpisy bezpośrednio do czytnika – mówił dalej Apfel. – Czytnik jest, oczywiście, odpowiednio zaprogramowany. Ale uważam, że w sumie to troszkę niemądre. Przecież nikt wiedzący o środkach ostrożności, jakie podejmujemy, nie zgodziłby się na składanie dodatkowych podpisów. To znaczy w przypadku, gdyby ktoś podszywał się pod autentycznego właściciela konta.
– Dlaczego nie? Skoro zaszedł już tak daleko, dlaczego miałby nie zaryzykować?
– W gabinecie znajdują się tylko jedne drzwi: jedno wejście, jedno wyjście. Musiał pan słyszeć trzask zamka w poczekalni.
– Tak, widziałem też drucianą siateczkę w szybie – odparł Bourne.
– Zatem już pan wszystko rozumie. Wystarczy stwierdzić, że mamy do czynienia z oszustem i oszust tkwi w pułapce.
– A gdyby miał broń?
– Pan jej nie ma.
– Nikt mnie nie obszukiwał.
– Winda pana obszukała. Dokładnie, z czterech stron. Gdyby był pan uzbrojony, dźwig stanąłby między pierwszym a drugim piętrem.
– Wszyscy tu jesteście ostrożni.
– Staramy się, proszę pana. – Zadzwonił telefon. Apfel podniósł słuchawkę. – Tak? Proszę wejść. – Zerknął na Bourne’a. – Są pańskie dokumenty.
– Szybko.
– Herr Koenig przygotował je znacznie wcześniej; czekał tylko na potwierdzenie danych z czytnika. – Apfel otworzył szufladę i wyjął pęk kluczy. – Jestem pewien, że Koenig jest rozczarowany. Był przekonany, że coś tu nie gra.
Stalowe drzwi otworzyły się i do pokoju wkroczył Herr Koenig z czarnym metalowym pojemnikiem w ręku. Umieścił go na biurku obok tacy, na której stała butelka perrier i dwie szklanki.
– Czy zadowolony pan z pobytu w Zurychu? – zapytał Apfel, by przerwać ciszę.
– O tak. Mam pokój z widokiem na jezioro. To ładny widok. Bardzo spokojny, odprężający.
– Wspaniale – powiedział bankier, napełniając wodą szklankę Bourne’a. Koenig wyszedł. Drzwi zamknęły się i Apfel wrócił do spraw ważnych. – Oto pańskie dokumenty, sir – mówił, dobierając odpowiedni klucz. – Czy mam otworzyć zamek, czy życzy pan sobie zrobić to osobiście?
– Tak, proszę, niech pan otworzy wieko. Bankier zerknął na Bourne’a znad pęku kluczy.
– Powiedziałem „zamek”, nie „wieko”, sir. Nie jestem do tego upoważniony, nie chciałbym również ponosić aż takiej odpowiedzialności.
– Dlaczego?
– Moje stanowisko nie upoważnia mnie do tego, bym znał pańskie personalia. A poznam je, jeśli znajdują się w kasecie.
– A gdybym zechciał dokonać jakichś operacji? Na przykład zrobić przelew, wysłać komuś pieniądze?
– Można to uczynić za pomocą podpisu numerycznego na formularzu pobrania.
– A jeśli zechcę przesłać pieniądze na moje nazwisko do innego banku, poza granice Szwajcarii?
– Wówczas, obawiam się, nazwisko będzie niezbędne. W tym wypadku będę miał zaszczyt poznać pana tożsamość i poniosę wszelką odpowiedzialność z tym związaną.
– Dobrze. Proszę otworzyć kasetę.
Apfel przekręcił klucz i uniósł wieko.
Pacjent doktora Washburna wstrzymał oddech, czując w głębi brzucha coraz ostrzejszy ból. Bankier wyjął plik dokumentów spiętych dużą klamrą do papieru i jego oczy powędrowały ku informacjom zapisanym po prawej stronie wierzchniej kartki. Nie zmienił wyrazu twarzy, jednak dolna warga drgnęła mu lekko, wyciągnęła się marszcząc kąciki ust. Wychylił się zza biurka i podał papiery Bourne’owi.
Pod firmowym nagłówkiem z nazwą banku widniały słowa wypisane na maszynie po angielsku, który musiał być językiem ojczystym klienta.
Konto: zero-siedem-siedemnaście-dwanaście-zero-czternaście-dwadzieścia sześć-zero
Nazwisko: Zastrzeżone przez właściciela. Używać tylko w procedurach prawnych.
Upoważnienia: Zapieczętowane w oddzielnej kopercie.
Bieżący stan depozytów: 11.850.000 franków.
Gapiąc się na kartkę, Bourne wolno wypuścił powietrze. Zdawało mu się, że był przygotowany na wszystko, jednak to, co ujrzał, przeraziło go bardziej niż wszystkie inne doświadczenia z ostatnich pięciu miesięcy. Licząc w przybliżeniu, wysokość konta przekraczała cztery miliony dolarów USA.
Cztery miliony dolarów!
Skąd?! Jakim sposobem?!
Starając się zapanować nad drżeniem rąk, przejrzał wyciągi z przelewów. Było ich bardzo dużo. Opiewały na zawrotne sumy – najmniejsza wynosiła trzysta tysięcy franków. Wpływały średnio co pięć, osiem tygodni i wpływać zaczęły dwadzieścia trzy miesiące temu. Spojrzał na wyciąg znajdujący się na samym spodzie kupki. Pierwsza i zarazem najwyższa wpłata – przelew z banku w Singapurze: dwa miliony siedemset tysięcy dolarów malezyjskich zamienionych na pięć milionów sto siedemdziesiąt pięć tysięcy franków szwajcarskich.
Pod ostatnim z wyciągów wyczuł kształt koperty o wiele mniejszej niż wierzchnia kartka. Uniósł papier. Brzegi koperty obramowane były czarną obwódką, pośrodku widniały słowa napisane na maszynie:
Dane personalne: Upoważnieni do wglądu – Właściciel.
Ograniczenia prawne: Upoważnieni do wglądu – Odpowiedzialny urzędnik;
Treadstone-71 Korporacja; Okaziciel z pisemnym upoważnieniem od Właściciela.
Wymagana weryfikacja podpisów.
– Chciałbym to sprawdzić – powiedział Bourne.
– Oczywiście, to pana własność – odparł Apfel. – Mogę jedynie zapewnić, że zawartość jest nietknięta.
Pacjent doktora Washburna ujął kopertę i odwrócił ją. Z tyłu, u zbiegu zakładek, widniał odcisk pieczęci banku Gemeinschaft; żadna z wypukłych łąkowych literek nie została naruszona. Rozdarł papier, wyjął kartonik i odczytał go.
Właściciel: Jason Charles Bourne.
Adres: Nie figuruje w wykazach.
Obywatelstwo: USA.
Jason Charles Bourne.
Jason.
Litera „J” to Jason! Nazywał się Jason Bourne. Słowo „Bourne” nie mówiło mu nic, „Jason” również, lecz kombinacja „Jason” i „Bourne” tak – klucz pasował do zamka. Takie nazwisko mógł zaakceptować, już je akceptował. Był Amerykaninem o nazwisku Jason Charles Bourne. A jednak… Jednak serce waliło mu w piersi jak opętane, w uszach słyszał narastający szum, ból promieniujący z głębi brzucha stawał się coraz ostrzejszy. Co się dzieje?! Skąd uczucie, że oto znów rzuca się w mroczną otchłań, w czarne odmęty?!
– Czy wszystko w porządku? – zapytał Walther Apfel.
Czy wszystko w porządku, Herr Bourne?
– Tak, jak najbardziej. Nazywam się Bourne. Jason Bourne.
Krzyczał? Mówił szeptem? Nie zdawał sobie z tego sprawy.
– Czuję się zaszczycony, panie Bourne. Pańska tożsamość nigdy nie zostanie ujawniona. Ma pan na to słowo urzędnika banku Gemeinschaft.
– Dziękuję. A teraz będę chyba musiał dokonać transferu większych kwot i poproszę pana o pomoc.
– Z największą przyjemnością, sir. Wyróżnieniem dla mnie jest służyć panu wszelką radą i pomocą. Uczynię to z radością.
Bourne sięgnął po szklankę z wodą mineralną.
Stalowe drzwi gabinetu Walthera Apfla zamknęły się za nim. Za kilka sekund opuści urządzony z gustem przedpokój, minie pokój Koeniga i wsiądzie do windy. Za kilka minut znajdzie się na Bahnhofstrasse. Ogarnięty strachem, w chaosie myśli, będzie nią szedł wiedząc, jak się nazywa, dysponując wielką sumą pieniędzy.
Udało się. Za życie, które uratował, doktor Geoffrey Washburn otrzyma zapłatę o wiele większą niż wartość tego życia. Do banku w Marsylii wysłano telegraficznie przekaz na sumę trzech milionów franków szwajcarskich. Pieniądze zdeponowano na zaszyfrowanym rachunku, tak żeby jedyny lekarz na Île de Port Noir mógł je odebrać bez konieczności ujawniania własnego nazwiska. Washburn musiał tylko udać się do Marsylii, wyrecytować ów szyfr i wziąć pieniądze. Bourne uśmiechnął się, wyobrażając sobie minę doktora, kiedy ten zerknie na wysokość konta. Ekscentryczny nałogowiec zadowoliłby się dziesięcioma, piętnastoma tysiącami funtów – a tu dostał ponad milion dolarów. Teraz albo rzuci picie, albo pogrąży się ostatecznie. Miał wybór. Jego. Własny.
Kolejna suma – cztery miliony franków – została przekazana na konto w paryskim banku przy rue Madeleine i zdeponowana na nazwisko Jasona C. Bourne’a. Pieniądze oraz karty z wzorami podpisów w trzech egzemplarzach wyekspediowano specjalnym kurierem obsługującym trasę Zurych-Paryż dwa razy w tygodniu. Herr Koenig zapewnił klienta, tudzież samego Herr Apfla, że dokumenty będą w Paryżu za trzy dni.
Ostatnia transakcja była już drobnostką – do gabinetu Walthera Apfla dostarczono sto tysięcy franków w banknotach o dużych nominałach, a Bourne parafował zlecenie wypłaty podpisem numerycznym.
W banku Gemeinschaft zostało jeszcze ponad trzy miliony franków szwajcarskich – cokolwiek by mówić, suma niebagatelna.
Jakim sposobem?! Dlaczego?! Skąd?!
Załatwienie całej sprawy trwało godzinę i dwadzieścia minut i tylko jeden dysonans zakłócił jej gładki przebieg. Jego sprawcą okazał się Herr Koenig. Zatelefonował i gdy Apfel wpuścił go do gabinetu, Herr Koenig podał zwierzchnikowi jakąś kopertę w czarnej obwódce.
– Une fiche – odezwał się po francusku, przybierając maskę uroczystej powagi wymieszanej z dozą skromnego triumfu.
Bankier otworzył dokument, wyjął karteczkę, przeczytał i oddał ją Koenigowi.
– Postąpić zgodnie z przyjętym trybem – odrzekł Koenig i wyszedł.
– Czy to dotyczyło mnie? – spytał wtedy Bourne.
– Tak, w sensie pobierania tak dużych kwot, Herr Bourne. To tylko nasze zarządzenie wewnętrzne. – Apfel uśmiechnął się uspokajająco.
Szczęknął zamek. Bourne otworzył drzwi z matową szybą i wkroczył do królestwa Herr Koeniga. Przez ten czas nadeszło dwóch innych klientów, którzy siedzieli teraz w przeciwnych rogach pokoju przyjęć. Ponieważ nie zaproszono ich do separatek, Bourne domyślił się, że żaden z nich nie jest właścicielem konta z trzyzerowym szyfrem. Zastanawiał się jeszcze, czy oni także musieli wypisywać długie ciągi liczb, ale w chwili, gdy stanął koło windy i nacisnął guzik, zastanawiać się przestał.
Kątem oka dostrzegł jakiś ruch – to Koenig skinął głową w stronę dwóch mężczyzn; ci wstali, kiedy drzwi windy zaczynały się otwierać. Bourne odwrócił się. Mężczyzna po prawej wyjął z kieszeni mały nadajnik i rzucił do mikrofonu parę szybkich słów.
Jego kolega z lewej strony miał rękę ukrytą za połą deszczowca. Wyciągnął ją i błysnął czarnym, automatycznym rewolwerem kalibru 38, na którego lufie lśnił długi, perforowany cylinder tłumika.
Obaj mężczyźni podchodzili do Bourne’a, a on cofał się w głąb pustej windy.
Rozpętało się piekło.
Winda zaczęła się zamykać. Mężczyzna z nadajnikiem był już w środku, a ręce tego drugiego tkwiły między sunącymi ku sobie skrzydłami drzwi; rewolwer w jego dłoni mierzył w głowę Bourne’a.
W nagłym odruchu przerażenia, Jason pochylił się w prawo, a później, bez żadnego ostrzeżenia, wykonał błyskawiczny obrót, uderzając jednocześnie stopą lewej nogi w uzbrojone ramię napastnika. Lufa rewolweru skoczyła w górę, mężczyzna zatoczył się, zachwiał i runął w tył, poza klatkę dźwigu. Nim drzwi zasunęły się ostatecznie, broń plunęła dwoma stłumionymi wystrzałami! Pociski utkwiły w grubym drewnie sufitu. Wciąż pochylony, Bourne wbił się barkiem w brzuch mężczyzny z nadajnikiem. Prawa ręką dźgnął go w pierś, lewą przygwoździł dłoń z aparatem, a potem cisnął nieznajomym o ścianę. Nadajnik poszybował krótkim łukiem, spadł i z głośniczka zabrzmiały słowa:
– Henri! Ça va? Maintenant, l’ascenseur?
W mózgu Jasona zamajaczył obraz innego Francuza, człowieka na pograniczu histerii, mężczyzny nie dającego wiary temu, co widzi – obraz niedoszłego zabójcy, który wybiegł z „Le Bouc de Mer” na mroczną rue Sarrasin mniej niż dwadzieścia cztery godziny temu. Marsylczyk nie zmarnował czasu. Wieści dotarły już do Zurychu – trup ożył. I żył. Zabić go!
Lewe ramię Bourne’a opasało od tyłu szyję Francuza w windzie, jego prawa ręka szarpnęła ucho mężczyzny.
– Ilu was jest? – rzucił po francusku. – Ilu czeka na dole? Gdzie?
– Sam się przekonasz, świnio!
Klatka dźwigu znajdowała się w połowie drogi do holu na parterze.
Jason zgiął Francuzowi kark, naderwał mu ucho i zmiażdżył twarz na ścianie windy. Francuz zawył, osunął się na podłogę, a Bourne przygniótł go do ziemi kolanem; natychmiast wyczuł kaburę rewolweru. Rozerwał mu płaszcz, sięgnął pod materiał i znalazł rewolwer o krótkiej lufie – teraz był już pewien, że ktoś wyłączył w windzie czujniki reagujące na obecność broni. Koenig! Będzie o nim pamiętał. Amnezja, nie amnezja, on Koeniga sobie zapamięta. Wbił rewolwer w rozwarte usta Francuza.
– Gadaj, bo odstrzelę ci potylicę!
Francuz jęknął gardłowo; Bourne cofnął broń i przytknął mu ją do policzka.
– Dwóch. Jeden na dole przy windach, drugi na chodniku, przy samochodzie.
– Przy jakim samochodzie?
– Przy peugeocie.
– Kolor! Jakiego koloru?
Winda zwalniała, lada chwila stanie.
– Brązowego.
– Facet w holu. Jak jest ubrany?
– Nie wiem…
Jason musnął lufą skroń leżącego.
– Lepiej sobie przypomnij!
– W płaszcz! W czarny płaszcz!
Klatka windy zatrzymała się. Bourne dźwignął Francuza na nogi. Drzwi otworzyły się. Z lewej stał mężczyzna w ciemnym deszczowcu; nosił dziwaczne okulary w złotej oprawie. Mężczyzna zrobił krok w przód. Jego oczy przesłonięte szkłami ogarnęły sytuację i dostrzegły krew na policzku Francuza. Uniósł dłoń schowaną w głębi szerokiej kieszeni płaszcza i naprowadził niewidoczną lufę rewolweru na cel z Marsylii.
Jason pchnął Francuza od siebie, w otwór drzwi. Usłyszał trzy szybkie, wyciszone tłumikiem strzały. Francuz krzyknął gardłowo, zasłonił się rękami w ostatnim proteście, wygiął w tył i upadł na marmurową posadzkę. Obok zabójcy w okularach jakaś kobieta zaniosła się przeraźliwym wrzaskiem. Dołączyli do niej inni i wrzeszczeli: „Ratunku! Policja!”, kierując wołanie do wszystkich i do nikogo.
Bourne wiedział, że nie może użyć broni, którą zabrał Francuzowi. Nie miała tłumika i huk wystrzałów natychmiast by go zdradził. Wsunął rewolwer do kieszeni płaszcza, ominął rozhisteryzowaną kobietę, złapał za ramiona windziarza w liberii, obrócił zdezorientowanym biedakiem wkoło i pchnął go w stronę mordercy w ciemnym deszczowcu.
Teraz puścił się biegiem ku szklanym drzwiom głównego wejścia. Panika w holu sięgała zenitu. Portier z czerwoną boutonnière, który zagadał do niego po francusku godzinę temu, krzyczał coś w słuchawkę telefonu. Umundurowany strażnik z pistoletem w dłoni miotał się w drzwiach, barykadując wyjście. Jego oczy błądziły nieprzytomnie po kłębiącym się chaotycznie tłumie, aż zatrzymały się na nim, na Jasonie – droga ucieczki była odcięta. Unikając wzroku strażnika, Bourne zwrócił się bezpośrednio do portiera przy telefonie.
– On nosi okulary w złotych oprawkach! – wrzasnął. – To on! Widziałem go!
– Co?! Kim pan jest?!
– Przyjacielem Walthera Apfla! Słuchaj pan! Ten człowiek nosi okulary w złotych oprawkach! I czarny płaszcz przeciwdeszczowy! Jest tam!
Biurokratyczna mentalność nie zmieniła się od stuleci – słyszy się nazwisko wyższego urzędnika i bez gadania wykonuje rozkazy.
– Herr Apfel! – Portier banku Gemeinschaft spojrzał na strażnika. – Słyszałeś?! On nosi okulary! Okulary w złotych oprawkach!
– Tak jest! – Strażnik rzucił się w tłum.
Jason wycofał się w stronę szklanych drzwi. Pchnął ich prawe skrzydło i zerknął na zewnątrz wiedząc, że musi szybko uciekać. Nie wiedział jednak, czy mężczyzna tkwiący na chodniku obok peugeota nie rozpozna go, i czy nie wpakuje mu kuli w łeb.
Strażnik minął zabójcę w ciemnym płaszczu, który szedł wolniej niż ludzie ogarnięci paniką, i który nie nosił już okularów. Minął go i zawrócił do wyjścia, do Bourne’a.
Na chodniku, w rosnącym zamieszaniu Jason znalazł sprzymierzeńca – gapie już się gromadzili. Policyjne wozy śmigały po Bahnhofstrasse, ich syreny zawodziły coraz głośniej. Otoczony zewsząd ludźmi, Bourne przeszedł kilka metrów w prawo, a potem wbił się w tłum ciekawskich, szukając schronienia przy witrynach sklepów, z dala od jezdni. Ciągle spoglądał w stronę krawężnika i dostrzegł wreszcie peugeota, dostrzegł mężczyznę z rękami ukrytymi złowieszczo w kieszeniach płaszcza; czuwał obok samochodu. Dziesięć, piętnaście sekund później do peugeota zbliżył się człowiek w ciemnym deszczowcu. Zbliżywszy się, założył na powrót okulary w złotych oprawkach i mrugał chwilę, przyzwyczajając wzrok do szkieł. Obaj mężczyźni zagadali coś do siebie, lustrując jednocześnie ulicę.
Bourne rozumiał ich konsternację. Przez oszklone drzwi banku udało mu się wyjść nie okazując paniki, wyjść i wmieszać się w tłum. Początkowo zamierzał biec, lecz z obawy przed zdemaskowaniem biec zaczął dopiero później, gdy znalazł się daleko od szklanych wrót Gemeinschaft. W ślady Bourne’a nie poszedł nikt inny, bo wszystkich pozostałych zatrzymano w środku, a kierowca peugeota nie skojarzył Jasona z człowiekiem przeznaczonym na odstrzał już w Marsylii – nie rozpoznał go!
Kiedy pierwszy wóz policyjny zajechał na miejsce zdarzenia, mężczyzna w złotych okularach zdjął płaszcz i wrzucił go przez okno do peugeota. Skinął na kierowcę, który wsiadł i przekręcił kluczyk w stacyjce. Morderca zdjął delikatnie szkła i zrobił coś, czego Jason zupełnie nie oczekiwał: zawrócił, szybkim krokiem ruszył w stronę szklanych drzwi i dołączył do policjantów, którzy akurat wbiegli do banku.
Bourne śledził wzrokiem peugeota; odjechawszy od krawężnika, samochód pomknął ulicą Bahnhofstrasse. Tłum gapiów zaczynał rzednąć, wielu ludzi jednak przepychało się do ciężkich drzwi, wyciągając szyje, stając na czubkach palców. Zaglądali do środka, dopóki w progu nie zjawił się policjant i nie odpędził ciekawskich domagając się, żeby zrobili przejście aż do krawężnika. Jeszcze na nich krzyczał, gdy zza północno-zachodniego rogu ulicy wyjechała karetka pogotowia. Ostrzegając ludzi, trąbiła wściekle sygnałem, wyła przenikliwie syreną na dachu, aż w końcu z trudem wcisnęła się w miejsce zwolnione przez peugeota. Jason nie mógł dłużej zwlekać. Musiał dostać się do hotelu, zabrać rzeczy i czym prędzej uciekać z Zurychu, uciekać ze Szwajcarii. Do Paryża.
Dlaczego do Paryża?! Dlaczego nalegał, żeby pieniądze wysłano właśnie do Paryża?! Nie zastanawiał się nad tym w gabinecie Apfla, gdy znieruchomiał zaszokowany nieprawdopodobnymi sumami, jakie mu tam okazano. Były tak olbrzymie, że nie umiał ich pojąć wyobraźnią, dlatego reagował odrętwieniem i wsłuchiwał się w szept instynktu. A instynkt wywołał skądś obraz Paryża. Tak, jak gdyby w Paryżu kryło się coś niezmiernie istotnego. Co?! Dlaczego?!
Znów nie miał czasu… W drzwiach banku zobaczył ludzi w białych kitlach. Dźwigali nosze. Na noszach spoczywało ciało z głową zakrytą – znak śmierci. Jason zrozumiał ów znak. Gdyby nie umiejętności, które nabył w niepojęty dla siebie sposób, właśnie on leżałby teraz na noszach.
Na rogu spostrzegł wolną taksówkę i ruszył ku niej biegiem. Trzeba uciekać z Zurychu. Trzeba uciekać, bo wieści z Marsylii już tu dotarły: trup zmartwychwstał. Jason Bourne żyje. Zabić go. Zabić Jasona Bourne’a!
Na litość boską – dlaczego?!
Miał nadzieję zastać w recepcji zastępcę dyrektora „Carillon du Lac”, ale nie zastał. Pomyślał więc, że właściwie wystarczy zostawić mu… jak to on się nazywa? Stossel? Tak, Stossel… zostawić mu krótki liścik. Nie musi przecież wyjaśniać, dlaczego tak nagle wyjeżdża, a pięćset franków to aż nadto za tych kilka godzin spędzonych w „Carillon du Lac”, wystarczą też jako wynagrodzenie za przysługę, o którą ma zamiar prosić Herr Stossla.
Kiedy wrócił do pokoju, wrzucił do walizki przybory do golenia, sprawdził, czy rewolwer zabrany Francuzowi jest w kieszeni płaszcza, i usiadł przy biurku, by napisać liścik. Zaadresował go: „Her Stossel, Zastępca Dyrektora”. Był w nim między innymi następujący ustęp, ustęp, który łatwo, zbyt łatwo wyszedł mu spod pióra: „…Pewnie niedługo skontaktuję się z Panem w sprawie listów, których oczekuję na ten adres. Mam nadzieję, że nie sprawi Panu zbytniego kłopotu dopilnowanie mojej poczty i odebranie jej w moim imieniu”.
Gdyby nadeszły jakieś wiadomości z tajemniczego Treadstone-71, chciałby je znać. I na pewno pozna, to przecież Zurych.
Włożył banknot pięciusetfrankowy w złożony arkusik papieru listowego i zakleił kopertę. Chwycił walizkę, wyszedł z pokoju i ruszył przez hol w stronę wind. Były ich cztery, nacisnął guzik i obejrzał się do tyłu przypominając sobie Gemeinschaft. Nie zobaczył jednak nikogo. Brzdęknął dzwonek i nad trzecią windą zapaliło się czerwone światło. Zjeżdżała w dół. Świetnie. Jak najszybciej musi się przecież dostać na lotnisko, musi opuścić Zurych i Szwajcarię. Wiadomość została doręczona.
Drzwi windy się otworzyły. Między dwoma mężczyznami stała kobieta o kasztanowych włosach. Przerwali rozmowę, skinęli głowami przybyszowi, zauważyli walizkę i odsunęli się trochę na bok; gdy drzwi się zamknęły, podjęli na nowo rozmowę. Byli dobrze po trzydziestce, mówili po francusku cicho i szybko. Kobieta spoglądała raz na jednego mężczyznę, raz na drugiego, to uśmiechała się, to nad czymś zastanawiała. Nie podejmowali ważnych decyzji. Na wpół poważna wymiana zdań przeplatana była śmiechem.
– Jutro po podsumowaniu konferencji jedziesz do domu? – spytał mężczyzna po lewej.
– Jeszcze nie wiem. Czekam na wiadomość z Ottawy – odparła kobieta. – Mam w Lyonie krewnych. Chciałabym ich odwiedzić.
– Niemożliwe – zaczął mężczyzna po prawej – by komitet organizacyjny znalazł dziesięć osób, które by się podjęły podsumowania w jeden dzień tej zakazanej konferencji. Wszyscy będziemy musieli tu jeszcze zostać na następny tydzień.
– Bruksela nie zgodzi się na to – zauważył z uśmiechem pierwszy. – Hotel zbyt drogo kosztuje.
– Przecież możesz się wyprowadzić do innego – powiedział drugi zerkając z ukosa na kobietę. – Przez cały czas czekamy, żebyś właśnie na to się zdecydowała, prawda?
– Wariat z ciebie – rzuciła kobieta. – Obaj zwariowaliście. Tak ja bym to podsumowała.
– Za to ty nie, Marie – stwierdził pierwszy. – To znaczy, ty nie zwariowałaś. Twój wczorajszy referat był wspaniały.
– Nic podobnego – zaoponowała. – Ot, taki sobie typowy, nudnawy referat.
– Skądże znowu! – oburzył się drugi. – Był znakomity, jakżeby mogło być inaczej. Wprawdzie nie rozumiałem ani słowa, ale w końcu jestem utalentowany w innych kierunkach.
– Wariat…
Winda zwalniała, znów odezwał się pierwszy:
– Usiądźmy w ostatnim rzędzie, i tak już się spóźniliśmy, a referat ma Bertinelli… chyba niewielki będzie z niego pożytek. Teorie intensyfikacji fluktuacji cyklicznych przestały być aktualne w chwili upadku fortuny Borgiów.
– Jeszcze wcześniej – zauważyła ze śmiechem kobieta o kasztanowych włosach. – Razem z systemem podatkowym Cezara. – A po chwili dodała: – Jeśli nie w czasie wojen punickich.
– A więc rzeczywiście siadamy w ostatnim rzędzie – stwierdził drugi podając ramię kobiecie. – Będziemy mogli się zdrzemnąć. On używa przeźroczy, więc będzie ciemno.
– Nie, idźcie sami, ja przyjdę za kilka minut. Naprawdę muszę wysłać parę telegramów, a nie mam zaufania do telefonistek, że czegoś nie pomylą.
Drzwi się otworzyły, trójka wyszła z windy. Dwaj mężczyźni ruszyli razem przez hol, kobieta w stronę recepcji. Bourne szedł za nią, podświadomie czytając tekst na trójkątnej tablicy stojącej kilka metrów dalej:
Witamy
Uczestników Szóstej Światowej Konferencji Ekonomistów
Program dzisiejszego dnia:
13.00 Pan James Frazier, poseł do parlamentu, Zjednoczone Królestwo, sala 12
18.00 dr Eugenio Bertinelli, Uniwersytet Mediolański, Włochy, sala 7
21.00 Obiad pożegnalny wydany przez przewodniczącego, sala przyjęć
– Pokój pięćset siedem. Telefonistka powiadomiła mnie, że jest telegram.
Mówi po angielsku. Kobieta o kasztanowych włosach, która stała teraz obok niego przy ladzie recepcji, mówi po angielsku. A więc Kanadyjka, bo przecież wspominała, że spodziewa się wiadomości z Ottawy.
Recepcjonista sprawdził przegródki na pocztę i wrócił z telegramem.
– Pani doktor St. Jacques? – spytał wyciągając kopertę w jej stronę.
– Tak, bardzo dziękuję. – Kobieta odwróciła się, by przeczytać telegram.
– Czym mogę panu służyć? – recepcjonista zwrócił się do Bourne’a.
– Chciałbym zostawić ten list dla Herr Stossla. – Położył na blacie firmową kopertę hotelu.
– Herr Stossel będzie dopiero o szóstej rano. Kończy pracę o szesnastej. Czy mogę w czymś pomóc?
– Nie, dziękuję. Proszę tylko dopilnować, żeby dostał mój list. – Nagle Jason uprzytomnił sobie, że to jednak Zurych, więc dodał: – To nic pilnego, ale mój list wymaga odpowiedzi. Rano więc skontaktuję się z Herr Stosslem.
– Ależ naturalnie, proszę pana.
Bourne chwycił walizkę i ruszył przez hol w stronę wyjścia. Rząd szerokich szklanych drzwi prowadził na kolisty podjazd, za którym widać było jezioro. Pod daszkiem osłaniającym wyjście, w świetle jego lamp stało kilka taksówek. Słońce już zaszło, nad Zurychem zapadała noc. Samoloty jednakże odlatują stąd w różne punkty Europy jeszcze dobrze po północy.
Nagle przystanął, wstrzymał oddech. Ogarnęło go coś w rodzaju paraliżu. Za szklanymi drzwiami zobaczył coś nieprawdopodobnego, nie wierzył własnym oczom. Na podjeździe, przed pierwszą taksówką zatrzymał się brązowy peugeot. Drzwi się otworzyły i wysiadł mężczyzna – morderca w czarnym deszczowcu i wąskich okularach w złotej oprawie. Przez drugie drzwi wysiadła następna postać. Nie był to jednak tamten kierowca czekający przy krawężniku Banhofstrasse na cel, którego nie rozpoznał, lecz inny płatny morderca, również w płaszczu o przepastnych kieszeniach wypchanych skuteczną bronią. Był to ten sam człowiek, który siedział w pokoju przyjęć na pierwszym piętrze banku Gemeinschaft, ten sam, który wyciągnął z kabury pod płaszczem rewolwer kalibru 38. Rewolwer z perforowanym cylindrem na lufie. On to stłumił huk dwóch strzałów wymierzonych w czaszkę ofiary, za którą mężczyzna wszedł do windy.
Jak? Jak udało im się go znaleźć?… Nagle Bourne coś sobie przypomniał i ogarnęły go mdłości. Takie to było niewinne, takie przypadkowe!
„Czy zadowolony pan z pobytu w Zurychu?”, spytał Walther Apfel, kiedy czekali, żeby Koenig odszedł i zostawił ich samych.
„O tak. Mam pokój z widokiem na jezioro. To ładny widok. Bardzo spokojny i odprężający”.
Koenig! To Koenig słyszał, jak on powiedział, że ma pokój z widokiem na jezioro. Ile było hoteli mających pokoje z oknami wychodzącymi na jezioro? Zwłaszcza takich, w których mógł się zatrzymać ktoś posiadający konto bankowe z szyfrem o trzech zerach. Dwa? Trzy?… Odgrzebał w pamięci nazwy: Carillon du Lac, Baur au Lac, Eden au Lac. Czy były jakieś inne? Nie przypominał sobie. Jak łatwo musieli dokonać eliminacji! Jak łatwo mu się wymknęły te słowa. Co za głupota!
Ani chwili czasu. Już za późno. Widział, co się dzieje za szklanymi drzwiami; mordercy, niestety, też. Zauważył go drugi. Wymienili kilka słów nad dachem peugeota, pierwszy poprawił okulary w złotej oprawie, obaj wsunęli ręce do ogromnych kieszeni, chwycili za niewidoczną broń. Podeszli razem do wejścia, rozdzielili się tam w ostatniej chwili i zajęli skrajne pozycje po obu stronach rzędu szklanych drzwi. Flanki obstawione, zasadzka gotowa – Bourne nie może wybiec na zewnątrz.
Czy oni uważają, że mogą wejść do zatłoczonego holu i tak po prostu zabić człowieka?
Oczywiście, że tak! Tłum i hałas to tylko ich sprzymierzeńcy. Oddanie tu dwóch, trzech, czterech wytłumionych strzałów z niewielkiej odległości to to samo co urządzenie zasadzki w biały dzień na ruchliwym placu – łatwo można uciec w ogólnym zamieszaniu.
Nie może pozwolić, by się zbliżyli! Cofnął się, w głowie miał gonitwę myśli, był w największym stopniu wzburzony. Jak mogą? Dlaczego wyobrażają sobie, że nie pobiegnie po ochronę, że nie zawoła policji? Odpowiedź jednak była jednoznaczna, podobnie paraliżująca jak pytanie. Mordercy wiedzieli na pewno o czymś, czego on może się tylko domyślać. Nie będzie szukał tego rodzaju ochrony, nie może szukać pomocy u policji. Jason Bourne musi unikać wszelkich przedstawicieli władz… Dlaczego? Czy jest poszukiwany?
Jezu Chryste, dlaczego?
Obaj wyciągnęli ręce, każdy z nich otworzył parę skrajnie usytuowanych drzwi, drugą rękę trzymając w kieszeni, zaciśniętą na metalu. Bourne odwrócił się: są windy, przejścia, korytarze, dach i piwnice – na pewno można się wydostać z hotelu na kilkanaście sposobów.
Czy naprawdę? Czy mordercy, którzy teraz przedzierają się przez tłum, wiedzą o czymś, czego on może się tylko domyślać? Czy w „Carillon du Lac” są tylko dwa lub trzy wyjścia? Ubezpieczani przez ludzi znajdujących się na zewnątrz, sami bez trudu zastawiają pułapkę, w której chcą wykończyć samotnego, uciekającego człowieka.
Samotny człowiek; samotny człowiek to łatwy cel. A gdyby nie był sam? Gdyby ktoś mu towarzyszył? Dwoje ludzi to co innego, bo druga osoba stanowi kamuflaż, zwłaszcza w tłumie, zwłaszcza w nocy, a teraz właśnie jest noc. Bezwzględni mordercy unikają zabijania niewłaściwych osób, nie z dobrego serca, lecz ze względów praktycznych – prawdziwy cel może uciec w zamieszaniu i panice, które powstają.
Czuł w kieszeni ciężar broni, ale sam fakt, że ją ma, był niewielkim pocieszeniem. Podobnie jak w banku – użycie jej, choćby tylko wyciągnięcie, demaskowało go. No, ale dobrze, że jest. Przesuwał się do tyłu, coraz bliżej środka holu, po czym skręcił bardziej w prawo, gdzie znajdowało się o wiele więcej ludzi. Była przedwieczorna pora, odbywała się międzynarodowa konferencja, robiono tysiące niezobowiązujących planów; między ludźmi z towarzystwa a światkiem kurtyzan wznosiła się bariera spojrzeń wyrażających już to aprobatę, już to naganę, wszędzie zaś tworzyły się grupki o przypadkowym składzie.
Pod ścianą znajdował się marmurowy blat, za którym urzędnik przeglądał kartki żółtego papieru pomagając sobie ołówkiem trzymanym jak pędzel. Telegramy. Przed blatem stało dwoje ludzi – starszy otyły mężczyzna i kobieta w ciemnoczerwonej sukni; pyszny kolor jedwabiu stanowił wspaniałe dopełnienie jej tycjanowskich włosów… Kasztanowych włosów. Była to ta sama kobieta, z którą jechał windą, ta, która żartowała na temat podatków Cezara i wojen punickich, a potem stała obok niego przy recepcji i prosiła o swój telegram.
Bourne obejrzał się. Mordercy dobrze sobie radzili w tłumie; przepraszali grzecznie, lecz stanowczo, przesuwając się coraz dalej – jeden po prawej, drugi po lewej, jakby brali Bourne’a w kleszcze. Dopóki mają go na oku, mogą go zmuszać do ucieczki na oślep, nie w jakimś obranym kierunku, a to może się źle skończyć, bo nagle znajdzie się w punkcie, z którego nie będzie wyjścia. A wtedy rozlegną się stłumione trzaski, na ich kieszeniach pojawią się czarne osmalone prochem dziury…
Dopóki mają go na oku.
„A więc siadamy w ostatnim rzędzie… Będziemy mogli się zdrzemnąć. On używa przeźroczy, więc będzie ciemno”.
Jason znów się odwrócił i spojrzał na kobietę o kasztanowych włosach. Skończyła już nadawać telegram i podziękowała urzędnikowi. Zdjęła przydymione okulary w rogowej oprawie i włożyła je do torebki. Nie znajdowała się dalej od Bourne’a niż jakieś trzy metry.
„…referat ma Bertinelli, chyba niewielki z niego będzie pożytek”.
Nie ma czasu, by podejmować przemyślane decyzje, trzeba się kierować intuicją. Bourne przełożył walizkę do lewej ręki, podszedł raptownie do kobiety przy marmurowym blacie i dotknął delikatnie jej łokcia, najspokojniej jak umiał.
– Pani jest doktor…?
– Słucham?
– Pani jest doktor…? – Puścił ją zakłopotany.
– St. Jacques – dokończyła, wymawiając pierwszą sylabę z francuska. – Ach, to pan jechał z nami windą.
– Nie zorientowałem się, że to pani – powiedział. – Mówiono mi, że pani będzie wiedziała, gdzie ma referat ten Bertinelli.
– Napisane jest to na tablicy. W sali siódmej.
– Niestety, nie wiem, gdzie to jest. Czy mogłaby mi pani pokazać? Spóźniłem się, a muszę z tego referatu zrobić notatki.
– Z referatu Bertinellego? Po co? Pracuje pan w marksistowskiej gazecie?
– Nie, pracuję dla niezależnego koncernu prasowego – odparł Jason zastanawiając się, skąd mu to wszystko przyszło do głowy. – Jestem przedstawicielem grupy dziennikarzy, reszta uważa, że nie warto tracić na niego czasu.
– Może i nie warto, ale należy go posłuchać. W tym, co mówi, jest kilka brutalnych prawd.
– Zgubiłem się, muszę więc odnaleźć te prawdy. Może mogłaby pani zwrócić mi na nie uwagę.
– Niestety nie. Pokażę panu, gdzie jest sala, ale potem muszę zatelefonować. – Zatrzasnęła torebkę.
– Tylko szybko. Proszę.
– Co? – Spojrzała na niego niezbyt życzliwie.
– Przepraszam, ale naprawdę się śpieszę. – Spojrzał w bok: mężczyźni byli ledwie siedem metrów dalej.
– Jest pan też naprawdę niegrzeczny – powiedziała zimno kobieta nazwiskiem St. Jacques.
– Bardzo proszę. – Powściągnął chęć popchnięcia jej naprzód, poza zaciskający się wokół nich krąg.
– Tędy.
Ruszyła przez hol w stronę szerokiego korytarza, który otwierał się z lewej strony za ścianą. Tłum w głębi holu przerzedzał się, nie było też wszystkiego widać jak na dłoni. Weszli do czegoś, co wyglądało jak obity aksamitem tunel z rozmieszczonymi po obu stronach ciemnoczerwonymi drzwiami, nad którymi paliły się podświetlone napisy: Sala konferencyjna nr 1, Sala konferencyjna nr 2. Na końcu korytarza były drzwi dwuskrzydłowe, przy których widniała tabliczka obwieszczająca złotymi literami, że to Sala Siódma.
– To tutaj – powiedziała Marie St. Jacques. – Niech pan uważa wchodząc, jest tam chyba ciemno. Bertinelli ilustruje referat przeźroczami.
– Jak w kinie – skomentował Bourne oglądając się do tyłu. W końcu korytarza zobaczył mężczyznę w złotych okularach, który lawirował między stojącymi i właśnie chciał ominąć jakąś rozmawiającą z ożywieniem trójkę. Wchodził w korytarz, a za nim jego towarzysz.
– …znaczna różnica. Siedzi pod sceną i celebruje. – Tylko częściowo usłyszał, co powiedziała St. Jacques.
– Co pani powiedziała? Pod sceną?
– No, właściwie pod podwyższeniem. Zazwyczaj wystawia się tam różne eksponaty.
– A więc muszą je jakoś wnosić – zauważył.
– Co takiego?
– Te eksponaty. Czy jest tam drugie wyjście? Drugie drzwi?
– Nie mam pojęcia, a teraz naprawdę muszę iść zadzwonić. Miłego spotkania z professore.
Odwróciła się. Postawił walizkę i chwycił kobietę za ramię.
– Proszę zabrać rękę. – Rzuciła mu piorunujące spojrzenie.
– Nie chciałem pani przestraszyć, ale nie mam wyboru – powiedział spokojnie, zerkając ponad jej ramieniem. Mordercy zwolnili kroku, pułapka była pewna, krąg się zamknął. – Musi pani ze mną wejść.
– Niech pan nie będzie śmieszny!
Zacisnął rękę na jej ramieniu i ustawił ją przed sobą. Wyciągnął rewolwer z kieszeni i ukrył go za tułowiem kobiety, by odlegli teraz o dziesięć metrów mężczyźni nie mogli go widzieć.
– Nie chcę strzelać, nie chcę pani zranić, ale jeśli będę zmuszony, zrobię i jedno, i drugie.
– Mój Boże…
– Cicho. Proszę tylko robić to, co mówię, a nic się pani nie stanie. Muszę się wydostać z tego hotelu i pani mi w tym pomoże. Kiedy już wyjdę, puszczę panią. Ale nie wcześniej. Chodźmy. Do środka.
– Nie może pan…
– Owszem, mogę. – Przytknął lufę do jej żołądka; ciemny jedwab zmarszczył się pod wpływem ucisku. Kobieta zamilkła z przerażenia, poddała się. – Chodźmy.
Stanął po jej lewej stronie, wciąż trzymając ją mocno za ramię, z rewolwerem w lewej ręce, przylegającym do jego piersi i przytkniętym do jej boku. Kobieta jak zahipnotyzowana wpatrywała się w broń; usta miała rozchylone, oddech urywany. Bourne otworzył drzwi, popychając ją przed sobą. Z korytarza dobiegło go wołanie:
– Schnell!
Stanęli w ciemnościach, już po chwili jednak salę przeszył snop białego światła oświetlając głowy publiczności siedzącej w rzędach. Na odległym ekranie ukazał się obraz. Był to wykres – linie tworzące siatkę miały numery, z lewego dolnego rogu ciągnęła się gruba, czarna, zygzakowata kreska, która przecinała ukośnie siatkę w stronę prawego górnego rogu. Z głośnika rozległ się głos o silnym obcym akcencie.
– Zauważcie państwo, że w roku siedemdziesiątym i siedemdziesiątym pierwszym, kiedy wprowadzono z własnej inicjatywy pewne ograniczenia w produkcji… powtarzam: wprowadzono z własnej inicjatywy… a wprowadziła je właśnie ta grupa zarządzająca przemysłem, kryzys ekonomiczny okazał się o wiele mniej głęboki niż w… proszę przeźrocze numer dwanaście… niż w systemie tak zwanej paternalistycznej regulacji rynku dokonywanej za pomocą interwencji ze strony rządu. Proszę następne przeźrocze.
W sali znów zrobiło się ciemno. Coś się stało z projektorem, nie pojawił się następny snop światła.
– Proszę przeźrocze numer dwanaście!
Jason popchnął kobietę naprzód, przed osoby stojące pod tylną ścianą za ostatnim rzędem krzeseł. Wypatrując czerwonego światełka, które mogło oznaczać ucieczkę, usiłował ocenić, jak duża jest sala. Nagle je zobaczył! Słabe czerwonawe światełko w oddali. Na ścianie, za ekranem. Z sali numer siedem były więc tylko dwa wyjścia. Muszą zatem przedostać się do tamtego w oddali. Na scenie.
– Marie! Ici! – doleciał ich szept z lewej strony, z miejsca w ostatnim rzędzie.
– Non, ma chérie! Je suis tout près. – Ten szept zaś wyszedł z ust ciemnej postaci mężczyzny, który stał bezpośrednio przed Marie St. Jacques i zagradzał jej drogę.
Bourne mocniej wcisnął broń między żebra kobiety, co było dla niej jednoznacznym sygnałem.
– Proszę nas przepuścić – powiedziała po francusku. – Proszę – wyszeptała wstrzymując oddech. Jason cieszył się, że nie było widać wyraźnie jej twarzy.
– Co to, moja droga? Ach, to ten twój telegram?
– Jestem starym przyjacielem – wyszeptał Bourne.
Nad coraz to głośniejszym szmerem głosów na widowni rozległo się wołanie:
– Czy mogę prosić przeźrocze numer dwanaście! Per cortesia!
– Musimy zobaczyć się z kimś na końcu tego rzędu – mówił dalej Jason oglądając się do tyłu.
Otworzyło się prawe skrzydło drzwi. Pośrodku pozostającej w ciemnościach twarzy błysnęły złote okulary odbijając blade światło z korytarza. Bourne pchnął dziewczynę przed jej osłupiałego znajomego; jego z kolei odtrącił pod ścianę i wyszeptał przeprosiny:
– Przepraszam, śpieszymy się!
– Ale jest pan niegrzeczny!
– Wiem o tym.
– Przeźrocze dwunaste. Che cosa! Impossibile!
Z projektora wystrzelił drżący snop światła – obsługa była zdenerwowana. Na ekranie pojawił się następny wykres. Jason i kobieta dotarli do bocznej ściany po przeciwnej stronie sali i ruszyli wąskim przejściem prowadzącym w stronę sceny. Pchnął kobietę w kąt i przyparł ją całym ciężarem ciała do ściany. Ich twarze niemal się dotykały.
– Będę krzyczała – szepnęła.
– Zacznę strzelać – ostrzegł.
Przyjrzał się postaciom opartym o ścianę. Obaj mordercy byli na sali, obaj rozglądali się ukradkiem jak zaniepokojone gryzonie, które usiłują wypatrzyć swój cel wśród rzędów twarzy.
Głos prelegenta zabrzmiał nagle wysokim tonem pękniętego dzwonu, napastliwa diatryba była krótka i ostra.
– Ecco! Adresuję to do wszystkich sceptyków obecnych tu dziś wieczorem… to znaczy, do większości zebranych… dowód statystyczny! Zasadniczo identyczny jak sto innych analiz, które przygotowałem. Pozostawcie rynek tym, którzy tam mieszkają. Zawsze pojawią się mniejsze nadużycia. Lecz stanowią one niewysoką cenę, jaką płaci się dla dobra ogółu.
Rozległy się wyrywkowe oklaski, dowód uznania ze strony zdecydowanej mniejszości. Bertinelli znów zaczął mówić normalnym tonem ciągnąc jednostajnie swój wywód. Szturchając długą pałeczką w ekran wskazywał punkty oczywiste – dla niego. Jason odchylił się do tyłu. W ostrym świetle projektora błysnęły złote okulary – noszący je morderca dotknął ramienia kolegi, ruchem głowy wskazał w lewo, tym samym dając mu znak, by kontynuował poszukiwania z lewej strony sali. On sam zajmie się prawą. Ruszył spełnić swoje zadanie. Złota oprawa okularów błysnęła jaśniej, gdy idąc bokiem wzdłuż szeregu stojących zaglądał we wszystkie twarze. Zaraz, za kilka sekund dotrze w kąt sali, dotrze do nich. Jasonowi pozostało tylko jedno, by go zatrzymać – strzelić. A jeśli ktoś stojący w rzędzie się poruszy albo jeśli kobieta, którą przyparł do ściany, wpadnie w panikę i go popchnie… albo jeśli z jakichś powodów on nie trafi mordercy, znajdzie się w pułapce. A jeśli nawet go trafi, w sali jest przecież drugi morderca, z pewnością wytrawny strzelec.
– Poproszę przeźrocze trzynaste. O to chodziło. Teraz!
Snop światła znikł, zapanowały ciemności. Bourne odciągnął kobietę od ściany i obracając ją z powrotem pchnął w to samo miejsce. Zbliżył twarz do jej twarzy.
– Jeśli pani piśnie, zabiję!
– Wierzę – szepnęła przerażona. – Jest pan obłąkany.
– Chodźmy!
Pchnął ją wąskim przejściem prowadzącym do sceny odległej o dwadzieścia kroków. Znów zajaśniało światło projektora. Chwycił dziewczynę za kark zmuszając, by uklękła, i sam ukląkł za nią. W ten sposób ukryli się przed mordercami za rzędami rozpartych w krzesłach osób. Mocniej zacisnął palce na jej ciele, dając tym sygnał, by posuwała się naprzód… powoli, na klęczkach, ale naprzód… Zrozumiała, ruszyła na kolanach, drżała.
– Wnioski wynikające z tej fazy są niezbite – krzyczał prelegent. – Motywu zysku nie da się oddzielić od inicjatyw produkcyjnych, lecz role przeciwieństw nigdy nie sprowadzają się do tych samych wymiarów. Według Sokratesa nierówność wartości jest stałą. Po prostu złoto to nie mosiądz ani żelazo. Kto spośród tu obecnych może zaprzeczyć? Poproszę przeźrocze czternaste!
Znów zapadły ciemności. Teraz!
Podciągnął kobietę, popchnął naprzód w stronę sceny. Od jej krawędzi dzielił ich metr.
– Che cosa? Co się dzieje? Poproszę przeźrocze czternaste!
Stało się! Projektor znów się zaciął i ponownie zapadły ciemności. Na scenie przed nimi żarzył się tylko czerwony napis nad wyjściem. Jason złapał gwałtownie dziewczynę za ramię.
– Niech pani wskoczy na scenę i biegnie do wyjścia! Jestem tuż za panią. Jeśli zatrzyma się pani albo krzyknie, strzelę.
– Na miłość boską, proszę mnie puścić!
– Jeszcze nie teraz. – Był zdeterminowany. Gdzieś tam było inne wyjście, przy którym jacyś mężczyźni czekają na cel z Marsylii. – Niech pani wskakuje. Już!
Marie St. Jacques wstała i pobiegła w stronę sceny. Bourne podsadził ją, sam też wskoczył i pomógł jej wstać.
Z projektora wystrzelił jasny snop światła, które zalało ekran i oświetliło scenę. Na widok dwóch postaci publiczność zaczęła wydawać okrzyki zdumienia, rozległy się drwiny i górujące nad wrzawą wołanie oburzonego Bertinelliego.
– Affronto! Insultante! Ecco, Comunisti!
Nagle rozległy się tez inne dźwięki – trzy ostre, śmiercionośne. Szczęk broni z tłumikiem. W listwie łuku proscenium powstała wyrwa, w której sterczały drzazgi. Jason szarpnął dziewczynę, by się pochyliła, i ciągnąc ja za sobą rzucił się naprzód w stronę wąskich, ciemnych kulis
– Da ist er!
– Der Projektionsapparat!
Te wrzaski rozległy się w przejściu przez środek sali. Światło projektora przesunęło się w prawo oświetlając kulisy, ale tylko częściowo, bo snop jedynie ślizgał się po pionowych skrzydłach, Które zasłaniały to, co było już poza sceną. Światło, cień, światło, cień. Na końcu kulis w głębi sceny było wyjście. Wysokie i szerokie metalowe drzwi zamknięte na ciężki rygiel.
Szkło rozprysło się, czerwone światełko zgasło – zdmuchnęła je kula wytrawnego strzelca. Nie miało to znaczenia: Jason dostatecznie wyraźnie widział połyskliwa mosiężną sztabę.
W sali wykładowej zapanowało istne piekło. Bourne chwycił dziewczynę za stanik sukni i pociągnął za kulisami w stronę drzwi. Usiłowała się opierać, lecz uderzył ja w twarz i pociągnął dalej Wreszcie stanęli pod sztabą.
Kule świsnęły nad głowami uderzając w ścianę po prawej, mordercy biegli przejściami w stronę sceny, by móc celniej mierzyć. Za kilka sekund ich dopadną, za kilka sekund następne kule czy kula dosięgną celu. Wiedział, że tamtym pozostało jeszcze dostatecznie dużo pocisków. Nie miał pojęcia, skąd to wie i dlaczego, ale wiedział. Potrafił sobie wyobrazić broń, z której strzelano, rozróżnić szczęk spustu, policzyć pociski.
Rąbnął przedramieniem w rygiel na drzwiach. Otworzyły się, a on rzucił się naprzód ciągnąc za sobą wierzgającą kobietę.
– Dość tego! – wrzasnęła. – Nie pójdę dalej! Jest pan szaleńcem! Przecież to były strzały.
Jason zatrzasnął kopniakiem wielkie metalowe drzwi.
– Wstawać!
– Nie!
Wymierzył jej cios w twarz grzbietem dłoni.
– Przykro mi, ale pójdzie pani ze mną. Wstawać! Dotrzymam słowa na zewnątrz. Tam panią puszczę.
Lecz dokąd właściwie ma teraz iść? Znajdowali się w następnym tunelu, tym razem nie wyłożonym dywanem, bez błyszczących drzwi, nad którymi paliłyby się napisy. Znajdowali się na zapleczu przypominającym nieco opuszczoną dekoratornię; podłoga była betonowa. Obok niego przy ścianie stały dwa wózki transportowe. Miał więc rację – dekoracje używane na scenie sali numer siedem dowożono tam na specjalnych transporterach, toteż drzwi musiały, być dostatecznie wysokie i szerokie, by mogły się w nich zmieścić duże elementy.
Racja, drzwi! Przecież powinien zabarykadować drzwi! Marie St. Jacques stała. Przytrzymał ją i jednocześnie chwycił za pierwszy wózek. Popychając go ramieniem i kolanem przesunął pod drzwi, aż trzasnął o ich metalową obudowę. Spojrzał w dół, pod grubą drewnianą platformę wózka – na kołach były blokady. Zablokował je obcasem na kole przednim i tylnym.
Kiedy wyciągnął nogę, by zablokować tył, dziewczyna obróciła się i usiłowała mu się wyrwać. Zsunął rękę po jej ramieniu i chwycił za nadgarstek, wykręcając jej dłoń. Krzyknęła, łzy napłynęły jej do oczu, usta zadrżały. Pociągnął ją za sobą, szarpnął w lewo i zaczął biec w stronę, w której jego zdaniem było tylne wyjście z hotelu – to znaczy miał nadzieję, że to właściwy kierunek. Bo tylko tam, właśnie tam przyda mu się ta kobieta, przez te kilka sekund, kiedy wychodzić będą na zewnątrz we dwoje, a nie on sam.
Nagle rozległo się gwałtowne walenie w drzwi – mordercy usiłowali je otworzyć, lecz barykada z wózka okazała się na to zbyt ciężka.
Szarpnął dziewczynę, by biegła z nim dalej betonowym korytarzem. Marie chciała mu się wyrwać; zaczęła kopać, wykręcać się we wszystkie strony, była na granicy histerii. Nie miał wyboru – chwycił ją za łokieć i z całej siły wbił kciuk w jego zagłębienie. Pod wpływem nagłego rozdzierającego bólu dziewczynie zabrakło tchu. Z oczu popłynęły jej łzy, wypuściła powietrze, zrezygnowała z walki, pozwoliła się ciągnąć dalej.
Dotarli do betonowych schodów. Cztery stopnie miały stalowe okucia, prowadziły w dół do żelaznych drzwi. Było to miejsce, w którym rozładowywano samochody dostawcze: za drzwiami znajdował się tylny parking hotelowy. Bourne pokonał więc już prawie wszystkie przeszkody. Teraz pozostawało tylko zachować pozory.
– Niech pani posłucha – powiedział do zesztywniałej z przerażenia kobiety. – Chce pani, żebym panią puścił?
– Och, Boże, tak, proszę!
– To niech pani robi dokładnie to, co każę. Zejdziemy tymi schodami i wyjdziemy na zewnątrz jak para absolutnie zwyczajnych ludzi pod koniec dnia pracy. Weźmie mnie pani pod ramię i powoli wyjdziemy, cicho rozmawiając. Pójdziemy w stronę samochodów w głębi parkingu, i oboje będziemy się śmiać… niezbyt głośno, po prostu swobodnie… jakbyśmy wspominali jakieś śmieszne historie, które się wydarzyły w ciągu dnia. Rozumie pani?
– Mnie przez ostatni kwadrans na pewno nie wydarzyło się nic zabawnego – odparła jednostajnie, ledwie słyszalnym szeptem.
– To niech pani udaje, że się wydarzyło. Może być tu na mnie zastawiona pułapka. A jeżeli nie, to wszystko mi jedno. Rozumie pani?
– Chyba złamał mi pan prawą rękę w nadgarstku.
– Nieprawda…
– I lewą rękę. I ramię. Nie mogę nimi ruszać. Wszystko mnie rwie.
– To dlatego, że nastąpił ucisk na zakończeniu nerwu. Przejdzie za kilka minut. Wszystko będzie dobrze.
– Bydlę z pana.
– Chcę żyć – powiedział. – Chodźmy. Niech pani pamięta: kiedy otworzę, drzwi, ma pani na mnie patrzeć i uśmiechać się. Teraz odrzucić głowę do tyłu i roześmiać się.
– Będzie to najtrudniejsza rzecz na świecie.
– Łatwiej się uśmiechnąć, niż umrzeć.
Wsunęła mu obolała rękę pod ramię. Zeszli kilka stopni w dół na podest, stanęli pod drzwiami. Otworzył je i wyszli – on z ręką w kieszeni płaszcza zaciśniętą na rewolwerze Francuza wodził badawczo wzrokiem po platformie wyładunkowej. Nad drzwiami była jedna żarówka w drucianej obudowie. Rzucała światło na betonowe schody po lewej, prowadzące na niżej położony chodnik. Bourne poprowadził zakładniczkę w ich stronę.
Wykonywała potulnie jego rozkazy, ale efekt tego był makabryczny. Kiedy schodzili po schodach, zobaczył w świetle żarówki jej przerażoną twarz, którą zwróciła w jego stronę. Wydatne usta miała rozchylone, wargi rozciągnięte w sztucznym, pełnym napięcia uśmiechu ukazującym białe zęby. Jej ciemne oczy wyglądały jak dwa młyńskie koła; czaił się w nich prymitywny strach. Zalane łzami policzki miała napięte, blade, zeszpecone czerwonymi plamami tam, gdzie ją uderzył. Patrzył na twarz wyrzeźbioną z kamienia, na maskę obramowaną ciemnorudymi włosami opadającymi na ramiona – wieczorny wiatr odwiewał je lekko do tyłu, jedynie one więc nie były nieruchome, cała twarz bowiem pozostawała maską.
Z gardła kobiety wydobył się stłumiony śmiech, żyły na jej długiej szyi nabrzmiały. Mogła w każdej chwili stracić przytomność, ale starał się o tym nie myśleć. Musiał się skoncentrować na otaczającej ich przestrzeni, żeby na wielkim, spowitym mrokiem parkingu nie przeoczyć najdrobniejszego poruszenia. Bez wątpienia, z najdalszych, nie oświetlonych miejsc na parkingu korzystali pracownicy hotelu. Zrobiło się prawie wpół do siódmej, a więc nocna zmiana na pewno była już pochłonięta obowiązkami. Wszędzie panował bezruch. Gładką czarną nawierzchnię przecinały rzędy cichych pojazdów – szeregi olbrzymich owadów – wpatrzonych w nicość setką szklistych reflektorów, oczami pozbawionymi wyrazu.
Zgrzyt. Metal zazgrzytał o metal. Odgłos ten doszedł Bourne’a z prawej strony, doleciał z samochodu w pobliskim rzędzie. Ale w którym? I z którego samochodu? Bourne odrzucił głowę do tyłu, niby w odpowiedzi na żart swojej towarzyszki, jednocześnie wędrując wzrokiem po szybach najbliższych samochodów. Nic… A może jednak coś? Tak, dostrzegł to, choć było takie małe, niemal niewidoczne… zdumiewające. Malutkie zielone kółeczko, ledwie rozmarzone zielone światełko. Przesuwało się… kiedy oni się przesuwali.
Zielone. Małe… światło? Nagle, gdzieś z zakamarków pamięci wypłynął i stanął Bourne’owi przed oczami obraz krzyża nitek. Jego oczy patrzyły na dwie cienkie przecinające się linie! Krzyknął! To noktowizor… reagująca na podczerwień luneta karabinu.
Skąd mordercy wiedzieli? Istniała na to nieskończona liczba odpowiedzi. W Gemeinschaft użyto przenośnego nadajnika, pewnie teraz też nim się posługiwano. Bourne miał na sobie płaszcz, a jego zakładniczka cienka jedwabną suknię, mimo że wieczór był chłodny. Żadna kobieta tak by nie wyszła.
Rzucił się w lewo, ukucnął, skoczył w stronę Marie waląc ją ramieniem w żołądek, aż zatoczyła się z powrotem w kierunku schodów. Rozległa się seria stłumionych wystrzałów, które siekły kamienie i asfalt wokół uciekających. Bourne dał nurka w prawo, przekoziołkował kilka razy po asfalcie i wyciągnął rewolwer z kieszeni płaszcza. Zebrał się w sobie, ułożył głową naprzód; podpierając lewą ręką prawy nadgarstek, wycelował broń w szybę, za którą tkwił karabin. Trzykrotnie wystrzelił.
Z ciemnej otwartej czeluści nieruchomego samochodu doleciał wrzask; który po chwili przemienił się w krzyk, następnie w ciężkie sapanie, aż w końcu wszystko ucichło. Bourne leżał bez ruchu czekając, nasłuchując, patrząc bacznie, gotów znów wystrzelić. Panowała cisza. Próbował wstać… ale nie dał rady. Coś jednak się stało. Ledwie się ruszał Nagle poczuł ból w całej klatce piersiowej: krew pulsowała mu tak gwałtownie, że pochylił się i oparł na rękach. Potrząsnął głową w nadziei, że zacznie wyraźniej widzieć, w nadziei, że ból ustąpi. Lewy bark, lewy bok pod żebrami, lewe ucho, miejsce nad kolanem poniżej biodra – tam odniósł kiedyś rany, z których przeszło miesiąc temu zdjęto mu szwy A więc naruszył sobie zrosty, naciągnął ścięgna i jeszcze nie w pełni sprawne mięśnie. O Chryste! Ale przecież musi wstać, musi dotrzeć do samochodu mordercy, wyciągnąć z niego trupa i uciec
Odrzucił głowę do tyłu skrzywił się z bólu, spojrzał na Marie. Właśnie wstawała powoli na nogi Najpierw przyklękła na jednym kolanie, oparła się o ścianę budynku hotelowego i zaczęła się dźwigać w górę. Za chwilę wstanie, potem pobiegnie. Ucieknie.
Na to nie może jej pozwolić! Przecież gdy ona wpadnie z wrzaskiem do hotelu, zbiegną się ludzie, niektórzy, by go obezwładnić, niektórzy, by zabić. Musi ja zatrzymać!
Wyciągnął się i zaczął turlać w lewo w zawrotnym tempie, jak manekin, nad którym stracono kontrolę. Zatrzymał się półtora metra od ściany, półtora metra od Marie. Podniósł broń i wycelował w jej głowę.
– Niech mi pani pomoże wstać – powiedział, sam wyczuwając napięcie w swoim głosie,
– Co?
– Słyszała pani! Proszę pomóc mi wstać.
– Mówił pan, że mnie teraz puści! Dał mi pan słowo!
– Muszę je cofnąć…
– Proszę, niech pan tego nie robi.
– Broń wycelowana jest w pani twarz. Podejdzie tu pani i pomoże mi wstać. W przeciwnym razie strzelę.
Wyciągnął trupa z samochodu, a kobiecie kazał usiąść za kierownicą. Sam otworzył tylne drzwi i wczołgał się na siedzenie, tak żeby nie było go widać.
– Niech pani jedzie – rozkazał. – Tam gdzie każę.
Kiedy sam znajdziesz się w trudnej sytuacji – i będziesz miał czas do namysłu – postępuj tak, jakbyś postępował na miejscu kogoś, kogo miałbyś okazję obserwować. Umysł twój musi się odprężyć, niech myśli i obrazy powstają w nim swobodnie. Spróbuj nie narzucać im żadnej dyscypliny. Bądź jak gąbka, skup się na wszystkim i na niczym. A wtedy mogą ci przyjść do głowy konkretne rozwiązania, mogą się uruchomić pewne pomysły zepchnięte w zakamarki mózgu, teraz przywołane jakby na skutek impulsu elektrycznego.
Bourne’owi, który próbował jakoś ulokować się na tylnym siedzeniu i chciał choć trochę się opanować, przypomniały się słowa Washburna. Zaczął masować sobie klatkę piersiowa, delikatnie pocierając obolałe mięśnie wokół starej rany. Wciąż odczuwał ból, ale już nie tak przejmujący jak przed kilkoma minutami.
– Nie może pan ot tak, po prostu kazać mi jechać! – krzyknęła Marie St. Jacques. – Nie wiem, dokąd jedziemy!
– Ja też nie – odparł Jason. Polecił jej jechać droga nad jeziorem, bo było ciemno i musiał mieć czas do namysłu. Gdyby tylko udało mu się udawać gąbkę.
– Ludzie będą mnie szukać! – wykrzyknęła.
– Mnie też szukają.
– Zmusił mnie pan wbrew mojej woli. Uderzył mnie pan, i to nie raz. – Powiedziała to trochę ciszej, usiłując się opanować – To jest porwanie, i napaść… a to poważne przestępstwa. Już się pan znalazł poza hotelem, a mówił pan, że tylko o to chodzi. Niech mnie pan puści, a nikomu mc nie powiem. Przyrzekam!
– To znaczy, da mi pani słowo?
– Tak!
– Ja też dałem pani słowo, a potem je cofnąłem. Pani mogłaby zrobić to samo.
– Nie jestem taka jak pan. Ja tego nie zrobię. Mnie nikt nie chce zabić! Och, Boże! Proszę mnie puścić!
– Niech pani jedzie dalej.
Jedno było dla niego jasne: mordercy widzieli, że pośpiesznie uciekając porzucił walizkę. A ona jednoznacznie świadczyła o tym, że jej właściciel zamierza wyjechać z Zurychu, i niewątpliwie ze Szwajcarii. Czyli że na pewno będą na niego czekali zarówno na dworcu kolejowym, jak i na lotnisku. Będą też poszukiwali samochodu tego faceta, którego Bourne zabił, a który najpierw chciał jego zabić.
Nie może więc jechać ani na lotnisko, ani na dworzec. Poza tym musi się pozbyć tego samochodu i znaleźć inny. Na szczęście, ma na to środki. Ma przy sobie sto tysięcy franków szwajcarskich i ponad szesnaście tysięcy francuskich – szwajcarskie w oprawie paszportu, francuskie w portfelu ukradzionym markizowi de Chambord. To o wiele więcej, niż trzeba zapłacić za przerzut do Paryża.
Dlaczego właśnie tam? To miasto działało jak magnes przyciągając go do siebie w niewytłumaczalny sposób.
Nie jesteś bezradny. Poradzisz sobie… kieruj się instynktem, oczywiście również rozsądkiem.
Do Paryża.
– Była pani już w Zurychu? – spytał swoją zakładniczkę.
– Nigdy.
– Chyba pani nie kłamie?
– Nie mam powodu, by panu kłamać! Proszę mi pozwolić się zatrzymać. Niech mnie pan puści!
– Jak dawno pani tu przyjechała?
– Tydzień temu. Konferencja trwała tydzień.
– Miała więc pani czas trochę się rozejrzeć, trochę pozwiedzać.
– Prawie nie wychodziłam z hotelu. Nie miałam czasu.
– Program konferencji, który widziałem na tablicy, nie wyglądał na specjalnie przeładowany. Tylko dwa referaty dziennie.
– Ale to były referaty specjalnie zaproszonych gości i rzeczywiście nie więcej niż dwa dziennie. Niemniej większość naszej pracy polegała na czymś innym, to znaczy na debatach… w niewielkich grupach. Dziesięcio-, piętnastoosobowych, uczestnicy z różnych krajów, o różnych zainteresowaniach.
– Pani jest z Kanady?
– Tak, pracuję dla rządu kanadyjskiego…
– Tytuł „doktor” nie oznacza więc, że jest pani lekarzem.
– Jestem ekonomistką. Z Uniwersytetu McGill. Ukończyłam Pembroke College w Oksfordzie.
– Jestem pełen podziwu.
Nagle jakby specjalnie piskliwym głosem powiedziała:
– Moi przełożeni oczekują mnie. Dziś wieczorem. Jeżeli się nie pokażę, będą zaniepokojeni. Na pewno zaczną poszukiwania i powiadomią policję.
– Rozumiem – powiedział. – Należy to przemyśleć. – Uświadomił sobie nagle, że mimo przerażenia i gwałtownych wydarzeń ostatniej pół godziny Marie St. Jacques nie wypuściła torebki z ręki. Pochylił się do przodu i krzywiąc z bólu, który gwałtownie się zaostrzył, rzekł: – Niech mi pani da swoją torebkę.
– Co? – Szybko zdjęła rękę z kierownicy i chwyciła torebkę, na próżno usiłując ją zatrzymać.
– Niech pani dalej prowadzi, pani doktor – powiedział sięgając prawą ręką nad oparciem, wbijając palce w skórę torby i zabierając ją na swoje siedzenie. Potem rozparł się wygodnie.
– Nie ma pan prawa… – urwała, zdając sobie sprawę z tego, na ile bezsensowna jest ta uwaga.
– Wiem o tym – odparł.
Otworzył torebkę, włączył boczną lampkę i przysunął się bliżej światła, by obejrzeć zawartość. Jak można było oczekiwać po właścicielce w torbie panował idealny porządek. Paszport, portfel, portmonetka, klucze, a w tylnej kieszeni posegregowane notatki i listy. Szukał konkretnego, mianowicie tego w żółtej kopercie, wręczonej kobiecie przez recepcjonistę hotelu „Carillon du Lac”. Znalazł go, otworzył kopertę i wyjął złożony arkusz papieru. Był to telegram z Ottawy.
Codzienne sprawozdania pierwszorzędne. Urlop udzielony. Spotkamy się na lotnisku w środę 26. Numer lotu podaj telefonicznie lub telegraficznie. W Lyonie koniecznie bądź w Beau Meuniere. Wspaniała kuchnia.
Całuję Peter
Jason włożył telegram z powrotem do torebki. Zobaczył w niej małe reklamowe zapałki w białej błyszczącej oprawce z ozdobnym zakrętasem. Wyjął je i przeczytał napis. „Kronehalle”. Restauracja… Restauracja. Coś go zaniepokoiło. Jeszcze nie wiedział co, ale było to coś, co dotyczyło restauracji. Zatrzymał zapałki, zamknął torebkę, pochylił się i rzucił ją na przednie siedzenie.
– Tylko to chciałem zobaczyć – powiedział sadowiąc się z powrotem w kącie i przyglądając zapałkom. – Chyba wspominała pani coś o „kilku słowach z Ottawy” A wiec otrzymała je pani. Do dwudziestego szóstego jest ponad tydzień.
– Bardzo proszę…
Prośba zabrzmiała jak błaganie o pomoc. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale nie mógł na nią odpowiedzieć we właściwy sposób. Będzie potrzebował tej kobiety jeszcze przez jakąś godzinę, potrzebował tak, jak kulawy potrzebuje kuli, albo ujmując to trafniej: jak człowiek, który nie może sam prowadzić samochodu, potrzebuje kierowcy. Lecz nie tego samochodu.
– Niech pani zawróci – rozkazał. – Do hotelu „Carillon”.
– Do… hotelu?
– Tak – rzucił wpatrując się w zapałki, które wciąż obracał w palcach w świetle lampki. – Potrzebny nam jest nowy samochód.
– Nam? Nie, nie zrobi pan tego. Nie pojadę ani… – znów przerwała w połowie zdania, w połowie myśli. Najwyraźniej przyszła jej do głowy inna myśl. W milczeniu kręciła zawzięcie kierownicą, aż samochód zawrócił na ciemnej drodze nad jeziorem. Nacisnęła pedał gazu tak mocno, że samochód pomknął jak strzała; koła nagle zawirowały z zawrotną szybkością. Zaraz potem, mocno trzymając kierownicę, usiłowała się opanować.
Bourne podniósł wzrok znad zapałek i spojrzał na tył jej głowy, na długie ciemnorude włosy, połyskujące w świetle. Wyjął rewolwer z kieszeni i ponownie pochylił się w jej stronę. Uniósł broń nad jej ramię i przytknął lufę do policzka.
– Niech pani uważnie mnie posłucha. Zrobi pani dokładnie to, co każę. Będzie się pani trzymała mojego boku, a ja w kieszeni będę miał ten rewolwer, wycelowany dokładnie w pani żołądek, podobnie jak teraz w pani głowę. Jak pani widziała, walczę o życie i nie zawaham się pociągnąć za spust. Niech pani traktuje to poważnie.
– Rozumiem – szepnęła w odpowiedzi. Oddychała przez rozchylone usta, była przerażona.
Jason odjął lufę od policzka kobiety uważając, że dostatecznie ją przekonał.
Był zadowolony, lecz zarazem odczuwał bunt.
Umyst twój musi się odprężyć… Zapałki. O co chodzi z tymi zapałkami? To nie chodzi o zapałki, lecz o coś, co wiąże się z restauracją, nie z „Kronehalle”, ale w ogóle z restauracją. Potężne belki, światło świec, czarne… czarne trójkąty na zewnątrz. Biały kamień i czarne trójkąty. Trzy?… Trzy czarne trójkąty.
Ktoś tam jest… w restauracji z trzema trójkątami od frontu. Obraz był taki wyraźny, taki żywy… i taki niepokojący. O co chodzi? Czy takie miejsce w ogóle istnieje?
Mogą ci przyjść do głowy konkretne rozwiązania, mogą się uruchomić pewne pomysły…
Czy to dzieje się teraz? O Chryste, nie wytrzymam tego!
W odległości kilkuset metrów widać było światła „Carillon du Lac”. Bourne nie przemyślał dokładnie swoich ruchów; działał opierając się na dwóch przypuszczeniach. Po pierwsze, zakładał, że mordercy nie pozostań w hotelu. Z drugiej strony jednak nie miał zamiaru wpaść w zastawioną przez siebie samego pułapkę. Znał dwóch morderców, ale jeżeli są tam teraz jacyś inni, na pewno ich nie rozpozna.
Główny parking położony był za kolistym podjazdem, po lewej stronie hotelu.
– Niech pani zwolni – rozkazał. – I skręci w pierwszą w lewo.
– To jest tylko wyjazd – zaprotestowała pełnym napięcia głosem – Wjedziemy pod prąd.
– Ale nikt akurat nie wyjeżdża. No, śmiało! Niech pani wjedzie na parking i zatrzyma się tam, gdzie nie ma latarni.
Nikt nie zwracał na nich uwagi, a to dzięki scenie, jaka się rozgrywała przed zadaszonym wejściem do hotelu. Na kolistym podjeździe stały cztery samochody policyjne z sygnałami świetlnymi na dachach. Ich pulsujące światło stwarzało dookoła atmosferę sytuacji krytycznej. Wśród tłumu podekscytowanych gości hotelowych Jason dostrzegł umundurowanych funkcjonariuszy. Zadawali pytania, odpowiadali na pytania zgromadzonych, sprawdzali tożsamość gości, którzy odjeżdżali, odprowadzani do samochodów przez pracowników hotelu w czarnych garniturach.
Marie St. Jacques przejechała przez parking docierając do jego nie oświetlonej części i zatrzymała się na otwartej przestrzeni po prawej stronie. Wyłączyła silnik i siedziała bez ruchu patrząc przed siebie.
– Niech pani uważa – powiedział Bourne opuszczając szybę w samochodzie – i robi wszystko powoli. Proszę otworzyć drzwi i wysiąść, stanąć przy moich i pomóc mi przy wysiadaniu. Niech pani pamięta, szyba jest opuszczona, a ja trzymam broń. Dzieli nas tylko kilkadziesiąt centymetrów, nie mogę więc chybić.
Zastosowała się do jego poleceń; poruszała się jak przerażony robot. Jason przytrzymał się ramy okna, podciągnął i wysunął na zewnątrz. Przerzucił ciężar ciała z jednej nogi na druga i stwierdził, że łatwiej jest mu się poruszać. Mógł chodzić Niezbyt sprawnie, bo kulał, ale mógł.
– Co ma pan zamiar zrobić? – zapytała jak gdyby bojąc się usłyszeć jego odpowiedź.
– Czekać. Prędzej czy później ktoś tu podjedzie i zaparkuje samochód. Niezależnie od tego, co się wydarzyło w hotelu, jest teraz pora kolacji. Ludzie dokonali rezerwacji, umówili się na spotkania, z których wiele to spotkania w interesach. Na pewno nie zmienią planów.
– A kiedy rzeczywiście zatrzyma się tu jakiś samochód, jak go pan zajmie? – Zamilkła, po czym sama sobie odpowiedziała: – Och. Boże, pan chce zabić kierowcę tego samochodu.
Chwycił ją za ramię. Tuż obok widział jej przerażoną, biała jak kreda twarz. Musi mieć władzę nad ta kobieta utrzymując ja w ciągłym strachu, ale nie może przeholować, bo ona wpadnie w histerię.
– Zabiję, jeżeli będę musiał, ale chyba nie będzie to konieczne. Samochody odprowadza tu obsługa parkingu. Kluczyki zostawiają zazwyczaj albo za osłoną przeciwsłoneczną, albo pod fotelem. To ułatwia sprawę.
Na kolistym podjeździe wystrzeliły z ciemności światła reflektorów. Podjeżdżał szybko mały samochód coupé, prowadzony najwyraźniej przez kogoś z obsługi parkingu Jechał wprost na nich. Bourne zaniepokoił się, ale widok wolnej przestrzeni obok rozwiał jego obawy. Reflektory świeciły wydobywając ich z ukrycia.
Zarezerwowany stolik… W restauracji. Jason podjął decyzję: skorzysta z okazji.
Z samochodu wysiadł chłopak z obsługi i położył kluczyki pod fotelem. Przechodząc na tył samochodu spojrzał na nich i skinął głową. Nie bez zaciekawienia. Bourne odezwał się po francusku:
– Hej, młody człowieku! Może mógłby nam pan pomóc?
– Słucham, proszę pana. – Chłopak zbliżył się do nich z wahaniem, ostrożnie. Najwyraźniej był pod wrażeniem wydarzeń w hotelu.
– Nie czuję się zbyt dobrze, wypiłem trochę za dużo tego waszego wspaniałego szwajcarskiego wina.
– Zdarza się, proszę pana. – Chłopak uśmiechnął się z ulgą.
– Moja żona była zdania, że zanim ruszę do miasta, lepiej zaczerpnąć trochę świeżego powietrza.
– To dobry pomysł, proszę pana.
– Czy tam w środku ciągle takie zamieszanie? Miałem wrażenie, że policjant nas nie wypuści, chyba że na własnym mundurze zobaczy dowód, jak bardzo mi niedobrze.
– Tak, proszę pana, okropne zamieszanie. Wszędzie policja… Ale polecono nam nie rozmawiać na ten temat.
– To zrozumiałe. Chcę pana tylko o coś zapytać, bo mamy problem. Mój współpracownik przyleciał dziś po południu i umówiliśmy się w restauracji, ale zapomniałem jej nazwy. Znam ją, nie pamiętam jednak, gdzie się znajduje ani jak się nazywa. Pamiętam tylko, że od frontu są tam takie trzy dziwaczne kształty… jakby coś w rodzaju ozdoby. Chyba to trójkąty.
– Ach, to restauracja „Drei Alpenhäuser”, proszę pana. To znaczy „Trzy Alpejskie Chaty”. Mieści się na bocznej uliczce odchodzącej od Falkenstrasse.
– Tak, niewątpliwie to o nią chodzi! A żeby tam dojechać, musimy… – Bourne przeciągał słowa, jak ktoś, kto po wypiciu zbyt dużej ilości wina usiłuje się skoncentrować.
– Wyjeżdżając stąd należy skręcić w lewo. Potem jechać z sześć kilometrów Uto Quai aż do dużego molo i tam skręcić w prawo. Ta ulica doprowadzi państwa do Falkenstrasse. A kiedy już miniecie państwo Seefeld, bez trudu traficie na uliczkę z restauracją. Na rogu jest szyld.
– Dziękuję bardzo. Czy będzie pan tutaj, kiedy wrócimy za kilka godzin?
– Pracuję dziś do drugiej rano, proszę pana.
– Świetnie. Poszukam więc pana i w bardziej konkretny sposób wyrażę swoją wdzięczność.
– Dziękuję panu. Czy mam panu pomóc stąd wyjechać?
– Nie, dziękuję, już dostatecznie pan nam pomógł. Powinienem jeszcze trochę pospacerować.
Chłopak zasalutował i ruszył w stronę hotelu. Jason kuśtykając poprowadził Marie do małego coupé.
– Niech się pani pośpieszy. Kluczyki są pod fotelem.
– A co pan zrobi, jeżeli nas zatrzymają? Ten chłopak zobaczy, że odjeżdżamy nie swoim samochodem. Będzie wiedział, że go ukradliśmy!
– Wątpię. Jeżeli zaraz ruszymy, niczego nie zauważy; ledwie zdąży zmieszać się z tłumem.
– A jeżeli zauważy?
– Wtedy wszystko zależy od pani. Mam nadzieję, że umie pani szybko jeździć – powiedział Bourne popychając ją w stronę drzwi. – Niech pani wsiada.
Chłopak z obsługi skręcił za róg, nagle przyśpieszając kroku! Jason wyciągnął rewolwer i pokuśtykał szybko obchodząc maskę samochodu; oparł się o nią i wycelował broń w przednią szybę. Otworzył drzwi od strony miejsca pasażera i wsiadł.
– Do jasnej cholery! Powiedziałem, żeby pani wzięła kluczyki.
– Dobrze… nie potrafię teraz myśleć.
– To niech się pani postara!
– Och, Boże… – Sięgnęła pod fotel i zaczęła obmacywać wykładzinę na podłodze, aż w końcu natrafiła na małe skórzane etui.
– Niech pani włączy silnik, ale nie cofa samochodu, dopóki nie powiem.
Czekał, bo wydawało mu się, że na kolistym podjeździe pojawią się za chwilę światła reflektorów. Myślał, iż chłopak przyśpieszył nagle kroku dlatego, że zobaczył tam jakiś samochód, którym powinien się zająć i odstawić go na parking. Reflektory jednak się nie pokazały, czyli że chłopak musiał mieć inny powód do pośpiechu. Dwoje nieznanych ludzi na parkingu.
– Niech pani rusza. Szybko. Chcę stąd wyjechać.
Marie wrzuciła wsteczny bieg i po paru sekundach wyjeżdżali już na ulicę prowadzącą nad jeziorem. Nagle na łuku drogi przed nimi pojawiła się taksówka.
– Zwolnić – rozkazał.
Wstrzymał oddech, zerknął przez przeciwległe okno na to, co się dzieje przed wejściem do hotelu. Już rozumiał, dlaczego chłopak nagle zaczął prawie biec. Otóż przed hotelem wybuchła sprzeczka między policja a grupą gości. Musieli oni ustawić się w kolejce, żeby przed odjazdem policja sprawdziła ich tożsamość. Z tego powodu wszyscy spóźnią się na umówione spotkania, nic więc dziwnego, że ci niewinni ludzie wpadli w gniew.
– Jedźmy – rzucił Jason znów krzywiąc się z bólu, który przeszył mu klatkę piersiową. – Jesteśmy czyści.
Wrażenie było obezwładniające, dziwne i niesamowite. Trzy trójkąty wyglądały dokładnie tak, jak je sobie wyobrażał: grube ciemne belki tworzyły coś w rodzaju płaskorzeźby na tle białego kamienia. Trzy identyczne trójkąty wyobrażały jakby dachy chat w dolinie zasypanej tak głębokim śniegiem, że niższych partii budynków nie było widać. Nad trzema wierzchołkami widniała nazwa restauracji wypisana gotyckim pismem. „Drei Alpenhäuser”. Pod belką tworzącą podstawę środkowego trójkąta było wejście – dwuskrzydłowe drzwi sklepione łukiem, z masywnymi kutymi pierścieniami z żelaza, typową ozdobą alpejskich zaników.
Okoliczne budynki z cegły stojące po obu stronach wąskiej uliczki były odrestaurowanymi zabytkami, świadectwem długiej historii Zurychu i Europy. Uliczkę zamknięto dla ruchu samochodowego; widać było na niej jedynie eleganckie powozy konne, z ubranymi w cylindry stangretami na wysokich kozłach. Wszędzie świeciły lampy gazowe. Jest to uliczka pełna śladów zapomnianych wspomnień, pomyślał mężczyzna, który nie miał żadnych wspomnień.
A jednak to nieprawda, jedno wspomnienie było żywe i niepokojące. Trzy ciemne trójkąty, ciężkie belki i światło świec. Miał rację. To wspomnienie Zurychu. Lecz z innego życia.
– Jesteśmy na miejscu – powiedziała kobieta.
– Wiem.
– Niech pan mi powie, co robić! – krzyknęła. – Właśnie mijamy tę uliczkę.
– Proszę jechać co następnej przecznicy i skręcić w lewo. Potem objechać cały kwartał i dopiero wtedy tu zatrzymać.
– Dlaczego?
– Sam chciałbym wiedzieć.
– Co?
– No więc dlatego, że tak powiedziałem.
Ktoś tam jest… w restauracji. Dlaczego nie pojawiają się inne obrazy? Inny obraz. Twarz.
Dwa razy przejechali mijając restaurację. Weszły do niej osobno dwie pary i czworo innych ludzi. Wyszedł jeden mężczyzna i skierował się w stronę Falkenstrasse. Sądząc po samochodach zaparkowanych przy krawężniku, w restauracji była umiarkowana liczba gości. Zwiększy się za dwie godziny, jako że większość woli jeść wieczorny posiłek raczej koło wpół do jedenastej niż o ósmej. Nie było sensu dłużej zwlekać Nic więcej nie przyszło Bourne’owi do głowy. Mógł tylko siedzieć i obserwować mając nadzieję, że coś mu się nasunie. Coś. No bo jednak, coś się nasunęło. Zapałki przywołały obraz z rzeczywistości. W tej rzeczywistości kryje się jakaś prawda, którą musi odkryć.
– Niech pani się zatrzyma przed ostatnim samochodem. Wrócimy tam pieszo.
Marie wykonała rozkaz w milczeniu, nie komentując go ani nie wyrażając protestu. Jason spojrzał na nią, bo jej reakcja była zbyt potulna, inna niż poprzednie. Zrozumiał. Dostała nauczkę. Niezależnie od tego, co się mogło wydarzyć w „Drei Alpenhäuser”, potrzebował tej kobiety aż do końca. Musi wywieźć go z Zurychu.
Samochód zatrzymał się, opony zaszurały o krawężnik. Wyłączyła silnik i zaczęła wyjmować kluczyki – powolnym, zbyt powolnym ruchem. Wyciągnął rękę i chwycił ją za nadgarstek. Kobieta patrzyła na niego w mroku, wstrzymując oddech. Przesunął palce po jej ręce, aż natrafił na etui z kluczykami.
– Wezmę je – powiedział.
– Naturalnie – odparła trzymając z boku lewą rękę w jakiś nienaturalny sposób, opartą o tapicerkę drzwi.
– Niech pani wysiada i stanie przy masce – rozkazał. – Tylko bez głupstw.
– Po co miałabym robić głupstwa? Przecież by mnie pan zabił.
– No dobrze. – Sięgnął do klamki udając, że jest mu trudno ją nacisnąć. Odwrócił głowę od kobiety i otworzył gwałtownie drzwi.
Nagle rozległ się szelest jedwabiu, powietrze wtargnęło do samochodu bardziej raptownie. Drzwi od strony Marie otworzyły się z hukiem, już prawie wysiadła na ulice. Lecz Bourne był na to przygotowany, wiedział swoje. Odwrócił się gwałtownie, wyciągnął lewe ramię, zacisnął dłoń jak kleszcze na jedwabiu jej sukni między łopatkami. Wciągnął kobietę z powrotem do środka i chwytając ją za włosy szarpnął do siebie, tak że dotykała głową jego piersi, twarz mając odwrócona ku górze, tuż przy jego twarzy,
– Już więcej tego nie zrobię – załkała; łzy pociekły jej z oczu. – Przysięgam, że nic takiego już nie zrobię.
Sięgnął ręką do jej drzwi, zatrzasnął je i patrzył na nią bacznie, usiłując zrozumieć własną reakcję. Pół godziny temu w innym samochodzie, kiedy przyłożył Marie lufę do policzka grożąc, że w razie niebezpieczeństwa ją zabije, ogarnęło go uczucie mdłości. Teraz jednak nic podobnego nie odczuwał – tą jawnie przeprowadzoną akcją kobieta przekroczyła granicę. Stała się wrogiem, zagrożeniem. W razie konieczności potrafiłby ją zabić, zabić z zimna krwią, bo ze względów praktycznych byłoby to jedynym wyjściem.
– Niech pan coś powie – szepnęła. Ciałem jej wstrząsnął dreszcz, ciemny jedwab sukni napinał się na falujących piersiach, oddech miała ciężki. Chwyciła się za nadgarstek chcąc zapanować nad sobą i po chwili trochę się uspokoiła. W końcu znów się odezwała, tym razem nie szeptem, jej głos brzmiał monotonnie: – Powiedziałam, że już tego nie zrobię, i dotrzymam słowa.
– Niestety, wiem, że znów będzie pani próbowała – odpowiedział spokojnie. – Przyjdzie taka chwila, kiedy pomyśli pani, że tym razem może się udać, i wtedy spróbuje pani. Ale niech mi pani wierzy, jak mówię, że to się pani nie uda. Przy następnej próbie zabiję panią. Nie chciałbym zabić, bo można by tego uniknąć, naprawdę można. Ale jeżeli zacznie mi pani zagrażać… a próba ucieczki to właśnie dla mnie zagrożenie… będę musiał się bronić.
Wyraził prawdę tak, jak ją rozumiał. U podstaw decyzji leżały powody podobnie zdumiewająco nieskomplikowane dla niego, jak proste okazało się podjęcie samej decyzji. Zabicie stanowiło kwestię wyłącznie praktyczną.
– Mówił pan, że mnie puści – odezwała się. – Ale kiedy?
– Kiedy będę bezpieczny. Kiedy już nie będzie miało znaczenia to, co pani powie czy zrobi.
– A kiedy to nastąpi?
– Mniej więcej za godzinę. Kiedy wyjedziemy z Zurychu i będę już w drodze dokądś. Ale pani nie będzie wiedziała, dokąd pojadę ani jak.
– Dlaczego miałabym panu wierzyć?
– Nic mnie to nie obchodzi, czy pani wierzy, czy nie. – Puścił ją. – Niech się pani pozbiera. Wytrze oczy i uczesze się. Zaraz wchodzimy do restauracji.
– A co tam jest?
– Sam chciałbym to wiedzieć – odparł zerkając przez tylną szybę na drzwi „Drei Alpenhäuser”.
– Już pan to mówił.
Spojrzał na nią, na szeroko otwarte brązowe oczy, które szukały jego wzroku. Szukały w przerażeniu i oszołomieniu.
– Wiem. Niech się pani pośpieszy.
Wysoki sufit alpejskiej restauracji był belkowany, drewniane stoły i krzesła wyglądały masywnie, pod ścianami mieściły się gabinety, a salę oświetlało światło świec. Wędrował po niej akordeonista grając bawarską Musik, której stłumione, przebijające się przez szum głosów tony tworzyły specjalną atmosferę.
Bourne znał tę dużą salę: belki i świece wryły mu się w pamięć, podobnie jak dźwięki muzyki. Był tu w innym życiu. Teraz, stanęli w niewielkim foyer przed stanowiskiem maitre d’hótel, który im się ukłonił.
– Haben Se einen Platz reserviert, mein Herr?
– Jeżeli pyta pan o to, czy mam zarezerwowany stolik, to obawiam się, że nie. Ale ktoś mi bardzo polecał tę restaurację. Mam więc nadzieję, że znajdzie pan dla nas jakieś miejsca. Jeżeli to możliwe, chciałbym dostać, gabinet.
– Ależ oczywiście, proszę pana. Jeszcze jest wcześnie, nie mamy kompletu. Proszę tędy.
Zaprowadził ich do gabinetu zajmującego najbliższy narożnik. Na środku stołu stała migocąca świeca. Zaproponował im ten najbliższy gabinet, bo zauważył, że mężczyzna kuleje i wspiera się na ramieniu kobiety. Jason dał ruchem głowy znak Marie, żeby usiadła, po czym sam wsunął się za stół i usiadł naprzeciwko niej.
– Niech się pani przesunie pod ścianę – rozkazał, kiedy maitre d’hôtel odszedł. – Niech pani pamięta, że w kieszeni mam rewolwer i wystarczy, bym podniósł stopę, a znajdzie się pani w sytuacji bez wyjścia,
– Mówiłam, że nie będę próbowała nic robić.
– Mam nadzieję, że dotrzyma pani słowa. Proszę zamówić drinka, nie mamy czasu na jedzenie.
– I tak nic bym nie przełknęła. – Znów chwyciła się za nadgarstek. Widać było, jak drży jej ręka. – Ale dlaczego nie mamy czasu? Na co pan czeka?
– Nie wiem.
– Dlaczego wciąż to pan powtarza? Wciąż tylko „nie wiem” albo „sam chciałbym to wiedzieć”. Po co tu przyjechaliśmy?
– Bo już tu kiedyś byłem.
– To żadna odpowiedź!
– Nie ma powodu, bym pani odpowiadał.
Podszedł kelner. Marie zamówiła wino, a Bourne szkocką, bo czuł, że musi się napić czegoś mocniejszego. Rozejrzał się po restauracji usiłując się skupić „na wszystkim i na niczym”. Jak gąbka. Ale znalazł tylko nic. W umyśle jego nie pojawił się żaden obraz, ani jedna myśl nie wypełniła pustki w głowie. Nic.
Aż nagle po przeciwnej stronie sali zobaczył twarz. Szeroką twarz, duża głowę, otyłe ciało oparte o ścianę w ostatnim gabinecie, tuż przy zamkniętych drzwiach. Tęgi mężczyzna pozostawał w mroku swojego stanowiska obserwacyjnego, jak gdyby mrok był jego zabezpieczeniem, a nie oświetlona część podłogi jego sanktuarium. Wzrok miał wbity w Jasona, a w jego oczach malował się w takim samym stopniu strach co niedowierzanie. Bourne nie znał tej twarzy, ale jej właściciel wiedział, kim on jest. Grubas podniósł palce do ust, wytarł ich kąciki i zaczął przenosić wzrok z jednego gościa na drugiego. Tak lustrował stolik po stoliku. Dopiero potem rozpoczął najwyraźniej bolesną wędrówkę przez salę do gabinetu Jasona i Marie.
– Idzie tu do nas jakiś mężczyzna – rzucił Jason nad płomykiem świecy. – To tęgi facet, boi się. Niech się pani nie odzywa Niezależnie od tego, co będzie mówił, proszę trzymać język za zębami, i nie patrzeć na niego. Niech pani podniesie głowę i oprze się swobodnie na łokciu, i patrzy na ścianę, nie na niego.
Kobieta ściągnęła brwi i podniosła prawą rękę do twarzy. Palce jej drżały. Usta ułożyły się tak, jakby chciała o coś spytać, ale nie powiedziała ani słowa. Jason jednak odpowiedział na to nie zadane pytanie.
– Dla pani własnego dobra. Po co miałby panią później rozpoznać.
Grubas wyłonił się zza krawędzi gabinetu. Bourne zdmuchnął świecę, przez co przy stoliku zrobiło się dość ciemno. Tamten spojrzał na niego z góry i odezwał się niskim, pełnym napięcia głosem.
– Lieber Gott! Po co pan tu przyszedł? Co takiego zrobiłem, że stawia mnie pan w takiej sytuacji?
– Jak pan wie, smakuje mi tutejsza kuchnia.
– Czy jest pan wyzuty z wszelkich uczuć? Mam rodzinę: żonę i dzieci. Zrobiłem tylko to, co mi kazano. Dałem panu kopertę, nie zaglądałem do niej, więc nic nie wiem!
– I zapłacono panu za to, prawda? – spytał wiedziony instynktem Jason.
– Tak, ale nic nie powiedziałem. Nigdy się nie spotkaliśmy, nie podałem nikomu pańskiego rysopisu. Z nikim nie rozmawiałem!
– To dlaczego pan się boi? Jestem przecież zwykłym gościem, który czeka, żeby zamówić obiad.
– Błagam niech pan stad wyjdzie.
– Denerwuje mnie pan. I proszę mi lepiej powiedzieć, o co chodzi. Grubas podniósł rękę do twarzy i znów wytarł palcami kropelki potu, które zrosiły mu skórę wokół ust. Przechylił głowę, zerknął na drzwi i ponownie zwrócił się do Bourne’a:
– Może inni coś powiedzieli, może inni wiedza, kim pan jest. Ja już swoje oberwałem od policji, która oczywiście przyjdzie prosto do mnie.
Marie St. Jacques straciła panowanie nad sobą. Spojrzała na Jasona.
– Policja… To była policja – wymknęło jej się.
Bourne przeszył ją pełnym wściekłości wzrokiem, po czym zwrócił się ponownie do zdenerwowanego grubasa:
– Mówi pan, że policja wyrządzi krzywdę pańskiej żonie i dzieciom?
– Nie bezpośrednio, jak sam pan dobrze wie. Ale przez to, że będzie się mną interesowała, inni nie dadzą mi spokoju. Ani mojej rodzinie. Ilu ludzi pana szuka, rnein Herr? I kim oni są? Ja nie potrzebuję panu na to odpowiadać. Nie cofną się przed niczym… śmierć żony czy dziecka to dla nich drobiazg. Proszę… Zaklinam pana na moje życie, niech pan stąd wyjdzie. Nic nikomu nie mówiłem.
– Przesadza pan. – Jason podniósł drinka do ust, dając tym samym znak, że chce zakończyć rozmowę.
– W imię Boże, niech pan tego nie robi! – Mężczyzna pochylił się chwytając za krawędź stołu. – Chce pan, bym udowodnił, że milczałem. Oto dowód: wiadomość rozpowszechniła „Verbrecherwelt”. Wszyscy posiadający jakiekolwiek informacje powinni dzwonić pod numer wskazany przez policję w Zurychu. Utrzymane to zostanie w najgłębszej tajemnicy. Co do tego „Verbrecherwelt” nie będzie kłamać. Wyznaczono wysokie nagrody, policja kilku krajów prześle na nie fundusze przez Interpol. Dawne zatargi z prawem rozpatrzone zostaną w nowym świetle. – Konspirator wyprostował się, znów wytarł usta, jego potężna postać górowała nad stołem. – Taki człowiek jak ja mógłby wiele zyskać na lepszych stosunkach z policją. A jednak nic nie zrobiłem. Mimo gwarancji zachowania ścisłej tajemnicy nic nie zrobiłem!
– A inni? Niech mi pan powie prawdę, bo i tak się dowiem, czy pan kłamał.
– Znam tylko Chernaka. To jedyny facet, z którym rozmawiałem, przyznający się do tego, że pana w ogóle widział. Ale pan o tym wie. To przez niego przekazano mi kopertę. On nie zdradzi się słowem.
– A gdzie jest teraz Chernak?
– Tam gdzie zawsze. W swoim mieszkaniu przy Löwenstrasse.
– Nigdy tam nie byłem. Pod którym numerem?
– Nigdy pan nie był?… – Grubas zamilkł, usta mu się ściągnęły, w oczach pojawił się strach. – Czy pan mnie sprawdza?
– Niech pan odpowie na pytanie.
– Pod trzydziestym siódmym. Zna pan ten adres równie dobrze jak ja.
– No więc rzeczywiście sprawdzam pana. Kto dał kopertę Chernakowi?
Mężczyzna zamarł; jego problematyczna uczciwość została wystawiona na próbę.
– Nie mam pojęcia, i nigdy się nie dowiem.
– Nie był pan ciekaw?
– Oczywiście że nie. Kozioł nie pcha się z własnej woli do kryjówki wilka.
– Kozły stąpają pewnie po ziemi i mają doskonały węch.
– Ale są ostrożne, mein Herr. Bo wilk jest szybszy, zdecydowanie bardziej agresywny. Skończyłoby się na jednym polowaniu. Dla kozła ostatnim.
– Co było w kopercie?
– Już mówiłem, że jej nie otwierałem.
– Ale wie pan, co w niej było.
– Myślę, że pieniądze.
– Myśli pan?
– No więc dobrze, pieniądze. Dużo pieniędzy. Jeżeli coś się nie zgadzało, ja nie miałem z tym nic wspólnego. A teraz proszę, niech pan stąd wyjdzie!
– Na co były te pieniądze?
Tłuścioch patrzył z góry na Bourne’a głośno sapiąc; na jego policzkach błyszczały kropelki potu.
– Zadaje mi pan katusze, mein Herr, ale ja je zniosę. Można to nazwać odwaga nic nie znaczącego kozła, któremu udało się przeżyć. Czytam codziennie gazety. W trzech językach. Pół roku temu zabito człowieka. O jego śmierci donosiły na pierwszych stronach wszystkie gazety.
Okrążywszy kwartał uliczek wyjechali na Falkenstrasse i skręcili w stronę Limmat Quai i kościoła Grossmünster. Löwenstrasse położona była po drugiej stronie rzeki, w zachodniej części miasta. Najszybciej można się było tam dostać przez most Münster i Nuscheierstrasse. Jak się dowiedzieli od pary wchodzącej do „Drei Alpenhäuser”, ulice te przecinały się.
Marie St. Jacques milczała zaciskając dłonie na kierownicy tak samo mocno, jak podczas dramatycznych wydarzeń w hotelu „Carillon” ściskała pasek torebki. Najwidoczniej pomagało jej to zachować zdrowa zmysły. Bourne spojrzał na nią ze zrozumieniem.
„…zabito człowieka! O jego śmierci donosiły na pierwszych stronach wszystkie gazety”.
Jasonowi Bourne’owi zapłacono za zamordowanie jakiegoś człowieka, a Policja w kilku krajach przesłała przez Interpol fundusze mające skłonić do mówienia opornych informatorów, żeby rozszerzyć pole poszukiwań. Co oznaczało, że tamten człowiek został zabity…
„Ilu ludzi pana szuka, mein Herr? I kim oni są?… Nie cofną się przed niczym. Śmierć żony czy dziecka to dla nich drobiazg!”
Kim oni są? A wiec to nie policja, lecz jacyś inni ludzie.
Na nocnym niebie rysowały się bliźniacze wieże kościoła Grossmünster; światła reflektorów wydobywały tajemnicze cienie. Jason patrzył na starą budowlę – znał ją, podobnie jak wiele innych, a jednocześnie wcale nie znał. Widział ją już kiedyś, a mimo to patrzył na nią jak gdyby po raz pierwszy w życiu.
„Znam tylko Chernaka… To przez niego przekazano mi kopertę… Löwenstrasse trzydzieści siedem. Zna pan ten adres równie dobrze jak ja”.
Znał ten adres? Czy to możliwe?
Przedostawszy się przez most wjechali w ruchliwe ulice nowszej części miasta. Panował tam tłok. Na każdym skrzyżowaniu samochody szły o lepsze z pieszymi. Czerwone i zielone światła zachowywały się całkiem nieobliczalnie; czasem mijała wieczność, nim światło się zmieniło. Bourne usiłował skupić się na wszystkim… i na niczym. Pomału objawiały mu się zarysy prawdy; jeden tajemniczy kształt wyłaniał się po drugim, a każdy wydawał się bardziej zaskakujący od poprzedniego. Bourne wcale nie był pewien, czy jego umysł cokolwiek jeszcze zdoła wchłonąć.
– Sie! Fräulein. Ihre Scheinwerfer! Und Sie signalisieren. Unrechter Weg!
Podniósł wzrok. Świdrujący ból ścisnął mu żołądek. Obok nich zatrzymał się samochód policyjny. Policjant krzyczał coś przez otwarte okno. Wszystko stało się nagle jasne. Jasona ogarnęła furia. Ta St. Jacques zobaczyła w bocznym lusterku wóz policyjny, po czym zgasiła reflektory i włączyła lewy kierunkowskaz, sygnalizując skręt w lewo, w ulicę jednokierunkową, choć znak na skrzyżowaniu wyraźnie wskazywał, że w tym miejscu wolno skręcać tylko w prawo. Skręcając w lewo i to tuż przed maską samochodu policyjnego, popełniłaby kilka wykroczeń naraz – byłaby wśród nich jazda bez świateł, a może nawet umyślne zderzenie z innym samochodem. Zostaliby zatrzymani, a kobieta miałaby okazję, żeby narobić wrzasku.
Bourne błyskawicznie włączył reflektory i przechylając się nad kolanami dziewczyny zgasił kierunkowskaz; drugą ręką chwycił ją mocno za ramię, dokładnie w tym samym miejscu co przedtem.
– Zabiję panią, pani doktor – rzekł cicho, po czym krzyknął przez okno do policjanta:
– Przepraszam! Jesteśmy trochę skołowani, jak to turyści! Mieliśmy zamiar skręcić w następną przecznicę!
Policjant znajdował się niewiele ponad pół metra od Marie St. Jacques; nie odrywał wzroku od jej twarzy, wyraźnie zdumiony brakiem jakiejkolwiek reakcji ze strony kobiety.
Na skrzyżowaniu zmieniło się światło.
– Niech pani rusza, ale pomału. Żadnych głupstw – powiedział Jason. Przez zamknięte okno machnął ręką do policjanta. – Raz jeszcze przepraszam! – wrzasnął.
Policjant wzruszył ramionami i odwrócił się do kolegi, wznawiając przerwaną rozmowę.
– Kiedy ja naprawdę byłam skołowana – powiedziała dziewczyna. Jej łagodny głos zadrżał. – Tyle tu samochodów… O Boże, złamał mi pan rękę!… Łajdak!
Bourne puścił ją, zaniepokojony jej wybuchem gniewu. Wolał, kiedy się bała.
– Nie myśli chyba pani, że w to uwierzę? – spytał.
– W to, że złamał mi pan rękę?
– Że była pani skołowana.
– Mówił pan, że niedługo mamy skręcać w lewo, więc myślałam tylko o tym, żeby skręcić.
– Na drugi raz niech pani patrzy, co się dzieje na jezdni. – Odsunął się, ale nie spuszczał wzroku z jej twarzy.
– Pan naprawdę zachowuje się jak zwierzę – szepnęła, zamykając na chwilę oczy. Natychmiast je otworzyła, znów ogarnięta trwogą.
Wjechali w Löwenstrasse. Była to szeroka ulica, przy której stały niskie domki z cegły i masywnych belek, wciśnięte między okazy nowoczesnej architektury z gładkiego betonu i szkła. Pełne uroku dziewiętnastowieczne kamieniczki bynajmniej nie traciły w zestawieniu z funkcjonalną nijakością współczesnych budynków. Jason bacznie śledził numery domów: osiemdziesiąt ileś, a dalej coraz niższe numery. Z każdą chwilą rosła liczba starych kamieniczek, natomiast nowoczesne wieżowce mieszkalne stawały się coraz rzadsze, aż wreszcie cała ulica wróciła w zamierzchłe czasy. Teraz ciągnął się wzdłuż niej już tylko szereg schludnych, dwupiętrowych kamieniczek. Ich dachy i okna obramowane były drewnem. Kamienne schodki z poręczami prowadziły do drzwi ukrytych w niszach, omywanych światłem powozowych latarni. Bourne rozpoznał obraz, którego nie mógł znikąd pamiętać. Nie to jednak go zdumiało, lecz co innego; ten szereg domów przywołał inną scenę – bardzo wyraziste wspomnienie innego szeregu kamienic, podobnych w zarysie, a jednak dziwnie odmiennych. Tamte były zniszczone, starsze, bynajmniej nie tak schludne i zadbane… miały popękane szyby w oknach, a z uszkodzonych poręczy sterczało poszczerbione żelazo. Gdzieś dalej, w innej dzielnicy… Zurychu – tak, bo przecież byli właśnie w Zurychu. W niewielkiej dzielnicy, do której prawie nigdy nie zaglądali ludzie nie będący jej stałymi mieszkańcami, i która pozostała w tyle za resztą miasta, ale nie zachowała staroświeckiego wdzięku.
– Steppdeckstrasse – powiedział sam do siebie, skupiwszy się na obrazie, który ukazał mu się we wspomnieniu. Widział drzwi pokryte resztkami czerwonej farby, tak ciemnej, jak jedwabna suknia kobiety siedzącej obok niego. – Pensjonat… na Steppdeckstrasse.
– Co? – spytała z niepokojem Marie St. Jacques. Najwidoczniej odniosła jego słowa do siebie i wpadła w panikę.
– Nic. – Przestał przyglądać się jej sukience i wyjrzał przez okno. – Tam jest numer trzydzieści siedem – powiedział, wskazując piąty dom w rzędzie. – Niech pani zatrzyma samochód.
Wysiadł pierwszy, a jej kazał przesunąć się na siedzeniu i także wysiąść prawymi drzwiami. Rozruszał nogi na próbę i wziął od niej kluczyki.
– Może pan chodzić – powiedziała dziewczyna. – A skoro tak, to mógłby pan także prowadzić samochód.
– Pewnie mógłbym.
– No to proszę mnie puścić! Zrobiłam wszystko, czego pan ode mnie żądał.
– Jeszcze jeden drobiazg.
– Nikomu nic nie powiem. Czy pan tego nie rozumie? Jest pan ostatnim człowiekiem, którego chciałabym jeszcze raz oglądać na oczy, ostatnim, z jakim chciałabym mieć w jakikolwiek sposób do czynienia. Nie chcę być świadkiem na rozprawie, nie chcę mieć nic wspólnego z policją, nie chcę zeznawać, nic z tych rzeczy! Nie chcę nawet otrzeć się o to, o co pan się ociera! Boję się śmiertelnie… a mój strach gwarantuje panu bezpieczeństwo, nie rozumie pan? Niech pan mnie puści, proszę.
– Nie mogę.
– Pan mi nie wierzy.
– To bez znaczenia. Pani jest mi potrzebna.
– Do czego?
– Musi mi pani pomóc załatwić pewną sprawę, to zupełne głupstwo. Nie mam prawa jazdy. Bez prawa jazdy nie można wynająć samochodu, a ja muszę go mieć.
– Przecież ma pan ten, którym przyjechaliśmy.
– Wystarczy najwyżej na godzinę. Niedługo ktoś wyjdzie z „Carillon du Lac” i zacznie go szukać. Wszystkie radiowozy dostaną opis tego samochodu.
Spojrzała na niego. W jej błyszczących oczach malowała się śmiertelna trwoga.
– Nie chcę tam iść z panem. Słyszałam, co mówił ten człowiek, w restauracji, jeżeli usłyszę coś jeszcze, pan mnie zabije.
– To, co pani dotąd usłyszała, jest dla mnie równie pozbawione sensu jak dla pani, a może nawet bardziej. Chodźmy!
Ujął ją za ramię, drugą ręka opierając się o poręcz, żeby w miarę możności oszczędzić sobie bólu przy wchodzeniu po schodach.
Kobieta patrzyła na niego wzrokiem, w którym osłupienie mieszało się ze strachem.
Pod drugą skrzynką na listy widniało nazwisko M. Chernak, a niżej dzwonek. Bourne nie dotknął go, lecz nacisnął sąsiednie cztery W ciągu paru sekund rozległa się kakofonia głosów, dobywających się z głośniczków zakrytych ażurowymi płytkami. Głosy te, mówiące szwajcarską niemczyzną, dopytywały, kto dzwoni. Jeden z lokatorów nie odezwał się, lecz od razu nacisnął brzęczyk otwierający drzwi. Jason wszedł, popychając przed sobą Marie St. Jacques.
Pchnął ją pod ścianę i odczekał chwilę. Z góry dobiegał odgłos otwieranych drzwi, a potem kroków, zmierzających w stronę schodów.
– Wer ist da?
– Johann?
– Wie bitte?
Cisza, a po chwili słowa wypowiedziane zirytowanym tonem. Znów kroki. Drzwi się zamknęły. M. Chernak mieszkał na pierwszym piętrze, pod numerem 2C. Bourne ujął dziewczynę za ramię, dokuśtykał wraz z nią do schodów i zaczął mozolną wspinaczkę. Kobieta oczywiście miała rację. Byłoby znacznie lepiej, gdyby poszedł bez niej, ale nic nie mógł na to poradzić – naprawdę potrzebował jej pomocy.
Podczas tygodni spędzonych w Port Noir studiował mapy samochodowe – do Lucerny była najwyżej godzina jazdy, a do Berna dwie i pół godziny, może trzy. Mógł pojechać do któregoś z tych dwóch miast, wysadzić dziewczynę po drodze w jakimś odludnym miejscu i zniknąć. Była to wyłącznie kwestia koordynacji wszystkich posunięć. Miał dość pieniędzy, żeby wyrobić sobie odpowiednie kontakty. Potrzebował tylko kanału, którym mógłby wydostać się z Zurychu, a właśnie ona była takim kanałem.
Przed wyjazdem musiał jednak poznać prawdę. Musiał porozmawiać z człowiekiem, który nazywał się…
M. Chernak. Nazwisko to wypisane było na prawo od dzwonka u drzwi. Jason stanął obok nich, pociągając za sobą kobietę.
– Mówi pani po niemiecku? – spytał.
– Nie.
– Niech pani nie kłamie.
– Mówię prawdę.
Bourne rozejrzał się po krótkim korytarzu. Pomyślał chwilę.
– Proszę zadzwonić – powiedział. – Jeżeli drzwi się otworzą, niech pani po prostu stanie w progu. Jeżeli nikt nie otworzy, tylko odezwie się ze środka, proszę powiedzieć, że ma pani wiadomość – pilną wiadomość – od przyjaciela z „Drei Alpenhäuser”.
– A jeśli ten ktoś powie, żebym wsunęła kartkę pod drzwi?
Jason spojrzał na nią.
– Bardzo dobrze – stwierdził.
– Po prostu nie chcę więcej przemocy – powiedziała. – Nie chcę już nic wiedzieć, niczego oglądać. Chcę tylko…
– Wiem – przerwał. – Wrócić do podatków Cezara i wojen punickich. Jeżeli każą pani włożyć kartkę pod drzwi, proszę powiedzieć, że wiadomość jest ustna i może ja pani przekazać tylko komuś, kto będzie odpowiadał znanemu pani rysopisowi.
– A jeśli spyta o ten rysopis? – spytała lodowatym tonem. Zmysł analityczny na moment wziął górę nad strachem.
– Głowa pracuje, pani doktor – powiedział Jason.
– Jestem po prostu dokładna. Boję się. Już przecież panu mówiłam. Co mam zrobić, jeśli każą mi podać rysopis?
– Niech ich pani pośle do diabła i powie, że kto inny przekaże wiadomość. Potem ma pani iść w stronę schodów.
Podeszła do drzwi i nacisnęła dzwonek. Z wnętrza dobiegł jakiś dziwny odgłos. Chrobot – coraz głośniejszy, równomierny. Po chwili dźwięk umilkł, rozległ się natomiast donośny głos.
– Was ist los?
– Niestety, nie mówię po niemiecku – powiedziała kobieta.
– Englisch. O co chodzi? Kim pani jest?
– Mam pilną wiadomość od przyjaciela z „Drei Alpenhäuser”.
– Proszę wsunąć kartkę pod drzwi.
– To niemożliwe. Nie dano mi nic na piśmie. Muszę osobiście powtórzyć wiadomość człowiekowi, którego wygląd mi opisano.
– To chyba nic trudnego – odparł głos. Szczęknął zamek i drzwi otworzyły się. Bourne odsunął się od ściany i stanął w progu.
– Pan zwariował! – krzykną! mężczyzna mający zamiast nóg dwa kikuty. Siedział na wózku inwalidzkim. – Proszę wyjść! Proszę się stąd wynosić!
– Nie mam ochoty więcej tego słuchać – powiedział Jason, wciągając dziewczynę do mieszkania i zamykając drzwi.
Nietrudno było namówić Marie St. Jacques, żeby podczas rozmowy obu mężczyzn pozostała w niewielkiej alkowie. Posłuchała z ochotą. Beznogi Chernak bliski był paniki. Jego wyniszczona twarz przybrała kolor kredy. Kaleka miał brudne, szpakowate włosy, zmierzwione na czole i karku.
– Czego pan ode mnie chce? – spytał. – Przy ostatniej transakcji przysiągł pan, że to już naprawdę ostatnia! Nic więcej nie mogę zrobić. Nie mogę ryzykować. Byli u mnie posłańcy. Mimo zachowania wszelkiej ostrożności, mimo tylu ogniw pośrednich jednak i tu dotarli! Jeżeli któryś zostawi jeden adres w niewłaściwym miejscu, będzie po mnie!
– Jak na to, ile musiał pan ryzykować, nie jest z panem aż tak źle – powiedział Bourne stojąc przed kaleką. Gorączkowo zastanawiał się nad jakimś słowem czy zdaniem, które mogłoby uruchomić potok informacji. Przypomniał sobie o kopercie. „Jeżeli coś się nie zgadzało, ja nie miałem z tym nic wspólnego”. Grubas z „Drei Alpenhäuser”.
– To tylko drobne korzyści w porównaniu z ryzykiem, jakie podjąłem – odparł Chernak, kręcąc głową. Pierś mu falowała. Kikuty nóg wysunięte poza krawędź wózka poruszały się obrzydliwie w tę i z powrotem. – Zanim pojawił się pan w moim życiu, byłem zadowolony, miałem powody do zadowolenia, mein Herr, bo byłem naprawdę drobną płotką. Stary żołnierz, który zdołał jakoś dotrzeć do Zurychu – ofiara wybuchu, kaleka, do niczego niezdatny, posiadający jedynie pewne informacje, których zatajenie skąpo opłacali dawni koledzy. Był to przyzwoity dochód, niewielki, ale wystarczający. A potem pan mnie odnalazł…
– Jestem wzruszony… – przerwał mu Jason. – Porozmawiajmy o kopercie, tej, którą przekazał pan naszemu wspólnemu znajomemu z „Drei Alpenhäuser”. Kto ją panu dał?
– Posłaniec. Któż by inny?
– Skąd ta koperta pochodziła?
– Nie mam pojęcia. Przyszła w pudełku, tak jak wszystkie. Rozpakowałem ją i posłałem dalej. Przecież sam pan chciał, żebym tak zrobił. Mówił pan, że już nie może pan tu przychodzić.
– Ale pan ją otworzył – rzekł Bourne z naciskiem.
– Ależ skąd!
– A gdybym panu powiedział, że zginęła pewna suma.
– Odpowiedziałbym, że nie została wypłacona. Nie było jej w kopercie! – Kaleka podniósł głos. – Ale ja panu nie wierzę. Gdyby było tak, jak pan mówi, nie przyjąłby pan zlecenia. Ale pan przyjął to zlecenie. Więc po co pan teraz przyszedł?
Bo muszę poznać prawdę. Bo już wariuję. Widzę i słyszę rzeczy, których nie rozumiem. Jestem sprawnym, zaradnym… warzywem! Pomocy!
Bourne odsunął się od wózka. Bez żadnego konkretnego zamiaru podszedł do półki z książkami, na której stało parę fotografii opartych o ścianę. Wyjaśniały one przeszłość człowieka, którego Jason miał za plecami. Żołnierze niemieccy z owczarkami na smyczach, stojący grupami obok baraków ogrodzonych drutem kolczastym…
I przed bramą z takiegoż drutu, nad którą wisiała tablica z napisem, częściowo widocznym na zdjęciu. DACH…
Dachau.
Człowiek za jego plecami. Wykonał jakiś ruch? Jason odwrócił się: kaleka trzymał rękę w płóciennej torbie, przymocowanej do wózka; oczy mu płonęły, wyniszczoną twarz ściągnął grymas. Szybko wyjął z torby rękę, w której trzymał rewolwer o krótkiej lufie; zanim Bourne zdążył sięgnąć po broń, inwalida wystrzelił. Strzały padły jeden po drugim. Lodowaty ból przeszył głowę, a potem lewe ramię Jasona – o Boże! Dał nura w prawo, wykonując piruet na dywanie, pchnął w stronę kaleki ciężką lampę stojącą na podłodze, znowu wykonał skręt, aż znalazł się z tyłu za wózkiem. Przykucnął i skoczył przed siebie, wpierając prawy bark w plecy kaleki. Ten wypadł z wózka na podłogę. Bourne sięgnął do kieszeni po broń.
– Zapłacą mi za twojego trupa! – wrzeszczał Chernak, wijąc się na podłodze. Próbował przyjąć pozycje, z której mógłby oddać celny strzał. – Nie poślesz mnie do grobu! Ja pierwszy ciebie w nim zobaczę! Carlos zapłaci! Jak Boga kocham, zapłaci!
Jason rzucił się w lewo i strzelił. Chernakowi głowa odskoczyła do tyłu, a z gardła trysnęła krew. Nie żył.
Zza drzwi alkowy dobiegł krzyk. Narastał – głuchy, przeciągły skowyt, w którym przeplatały się lęk i odraza. Krzyk kobiety… ależ oczywiście, kobieta! Jego zakładniczka – ta, dzięki której miał się wydostać z Zurychu! O Chryste – na niczym nie może skoncentrować wzroku! Skroń przeszywa mu potworny ból!
Nie docierało do jego świadomości, że ból rozrywa mu czaszkę. Stopniowo odzyskał wzrok. Zobaczył otwarte drzwi łazienki, a za nimi ręczniki, umywalkę i szafkę z lustrem. Wbiegł do łazienki i szarpnął lustro z taką siłą, ze wyskoczyło z zawiasów, gruchnęło na podłogę i rozprysło się w drobny mak. Półki. Paczki gazy, plastry i… niczego więcej nie zdążył chwycić. Musiał się czym prędzej wynieść z tego mieszkania. Strzały. Huk wystrzałów mógł kogoś zaalarmować. Bourne wiedział, że musi się stąd wydostać – zabrać zakładniczkę i uciekać! Alkowa, alkowa. Gdzież ona jest?
Krzyk, zawodzenie… trzeba iść za tym dźwiękiem! Dotarł do drzwi i otworzył je kopniakiem. Kobieta… zakładniczka – jakżeż ona ma na imię, do diabła? – stała pod ścianą. Twarz miała zalaną łzami, usta rozchylone. Jason wbiegł do alkowy, złapał kobietę za rękę w przegubie i pociągnął za sobą.
– Mój Boże, zabiłeś go! – krzyczała kobieta. – Starca bez…
– Zamknij się! – krzyknął. – Pchnął ją w stronę drzwi, otworzył je i wypchnął kobietę za próg. Widział zamazane sylwetki w drzwiach mieszkań, przy poręczach, w korytarzach. Wszyscy zaczęli biegać, pojawiać się i znikać. Słyszał trzask zamykanych raptownie drzwi, krzyki. Lewą ręką chwycił kobietę za ramię. Kiedy zacisnął dłoń, ostry ból przeszył mu łopatkę. Popchnął kobietę w stronę klatki schodowej i zmusił, żeby z nim zeszła. Opierał się na niej, w prawej ręce trzymając broń.
Dowlekli się do sieni i do masywnych drzwi.
– Otwieraj! – rozkazał. Posłuchała. Minąwszy rząd skrzynek na listy doszli do drzwi frontowych. Puścił ją na chwilę. Sam otworzył drzwi i wyjrzał na ulicę, nasłuchując ryku syren, wycia karetek. Cisza.
– Chodź! – powiedział, ciągnąc ją w dół po kamiennych stopniach i dalej na chodnik. – Sięgnął do kieszeni krzywiąc się z bólu i wyjął kluczyki do samochodu. – Wsiadaj!
W samochodzie rozpakował gazę i przytknął cały zwój do skroni. Gaza zaczęła wchłaniać strużkę krwi. Z głębi świadomości Jasona wyłoniło się poczucie dziwnej ulgi. A wiec to tylko draśnięcie. Wpadł w panikę, gdy kula trafiła go w głowę, ale pocisk na szczęście nie wniknął do wnętrza czaszki. Nie, nie wniknął. Nie miały więc powtórzyć się męczarnie, jakie znosił w Port Noir.
– Ruszaj, do cholery! Musimy się stad wynosić!
– Dokąd? Nie powiedział pan, dokąd jechać. – Kobieta nie krzyczała. Przeciwnie – była całkiem spokojna. Dziwnie spokojna. Patrzyła na niego… ale czy rzeczywiście na niego?
Znów zaczynało mu się kręcić w głowie. Wszystko zamazywało się przed oczami.
– Steppdeckstrasse…
Usłyszał to słowo, lecz nie był pewien, kto je wymówił. Jeszcze raz ujrzał w myślach drzwi pokryte ciemnoczerwoną farbą, popękane szyby… poszczerbione żelazo.
– Steppdeckstrasse – powtórzył.
Co się działo? Czemu silnik nie zapalił? Czemu samochód nie ruszył z miejsca? Czy ona nie słyszy, co się do niej mówi?
Dotychczas oczy miał zamknięte. Teraz je otworzył. Rewolwer! Broń leżała na jego kolanach. Położył ją tam, kiedy przykładał sobie bandaż do skroni… dziewczyna uderzała ręka w rewolwer, raz po raz! Broń spadła z hukiem na podłogę. Sięgnął, żeby ją podnieść, a wtedy kobieta popchnęła go tak, że głową uderzył w okno. Otworzyła drzwi z lewej strony, wyskoczyła na chodnik i rzuciła się do ucieczki. Z każdą chwilą coraz bardziej się oddalała! Jego zakładniczka – ta, dzięki której miał opuścić miasto, uciekała chodnikiem Löwenstrasse!
Nie mógł pozostać w samochodzie, nie ośmieliłby się go prowadzić. Była to stalowa pułapka, która ściągnęłaby na niego uwagę otoczenia. Schował broń do kieszeni, w której miał już zwój plastra, i chwycił gazę; zacisnął ją w lewej pięści, gotów natychmiast przyłożyć sobie opatrunek do skroni, gdyby krew znów popłynęła. Wysiadł z samochodu i pokuśtykał chodnikiem, starając się iść jak najszybciej.
Prędzej czy później musiał przecież dotrzeć do jakiegoś rogu ulicy, a potem do taksówki. Steppdeckstrasse.
Marie St. Jacques biegła środkiem szerokiej, opustoszałej ulicy, przecinając kolejne kręgi światła padającego z latarń. Machając rękami bezskutecznie usiłowała zatrzymać któryś z samochodów pędzących Löwenstrasse. Ilekroć omywało ją światło reflektorów jakiegoś nadjeżdżającego z tyłu pojazdu, odwracała się ku niemu twarzą i podnosiła ręce w błagalnym geście, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Samochody przyspieszały i mijały ją. Bądź co bądź działo się to w Zurychu, a Löwenstrasse nocą każdemu wydawała się za szeroka, za ciemna, położona za blisko wyludnionego parku i rzeki Sihl.
Mężczyźni jadący którymś z kolejnych aut zwrócili jednak na nią uwagę. Kierowca zgasił reflektory, z daleka zauważywszy kobietę. Zwrócił się do swego towarzysza, mówiąc szwajcarską niemczyzną:
– To może być ona. Chernak mieszka niedaleko stąd, na tej samej ulicy.
– Hamuj. Niech podejdzie. Miała być ubrana w jedwabną… tak, to ona.
– Upewnijmy się, nim zawiadomimy resztę.
Wysiedli z samochodu. Pasażer dyskretnie obszedł maskę, żeby stanąć po tej samej stronie co kierowca. Obaj mieli na sobie urzędowe garnitury w konserwatywnym stylu. Ich twarze przybrały wyraz uprzejmy, zarazem jednak poważny i rzeczowy. Kobieta, ogarnięta paniką, podeszła do nich. Mężczyźni szybkim krokiem wyszli na środek jezdni.
– Fräulein! Was ist los? – zawołał kierowca.
– Na pomoc! – krzyknęła Marie St. Jacques. – Nie… nie mówię po niemiecku. Nicht sprechen. Proszę wezwać policję… Polizei!
Towarzysz kierowcy przemówił autorytatywnym tonem, który natychmiast ją uspokoił.
– My właśnie jesteśmy z policji – rzekł po angielsku. – Züriche Sicherheit. Z początku nie byliśmy pewni. To pani jest tą kobietą z „Carillon du Lac”?
– Tak! – zawołała. – Ten człowiek nie chciał mnie puścić! Wciąż mnie bił i straszył bronią! To było straszne!
– Gdzie on się teraz znajduje?
– Jest ranny. Dostał postrzał. Uciekłam z samochodu… on w nim siedział, kiedy uciekałam! – wskazała za siebie, w głąb Löwenstrasse. – O, tam. Chyba dwie przecznice stąd. Gdzieś w połowie drogi między drugą a trzecią. Coupé, szare coupé. Jest uzbrojony.
– My też jesteśmy uzbrojeni, proszę pani – powiedział kierowca. – Proszę iść z nami. Niech pani usiądzie na tylnym siedzeniu. Nic a nic pani nie grozi. Będziemy bardzo ostrożni. No, proszę nie zwlekać.
Powoli, ze zgaszonymi światłami podjechali do szarego coupé. Nie było w nim nikogo. Natomiast na chodniku i kamiennych schodkach domu z numerem 37 stali ludzie rozmawiając z ożywieniem. Towarzysz kierowcy zwrócił się do przerażonej kobiety, która wcisnęła się w kąt tylnego siedzenia.
– Tu mieszka niejaki Chernak. Czy tamten coś o nim mówił? Czy wspominał, że się do niego wybiera?
– Ależ on tam był. Zmusił mnie, żebym z nim poszła! Zabił Chernaka! Zabił tego starego kalekę!
– Radioapparat! Schnell! – powiedział mężczyzna do kierowcy, chwytając mikrofon umocowany na tablicy rozdzielczej. Samochód skoczył do przodu. Kobieta uczepiła się oburącz oparcia przedniego fotela.
– Co panowie robią najlepszego? Przecież tam zabito człowieka!
– A my musimy znaleźć zabójcę – odparł kierowca. – Sama pani powiedziała, że jest ranny. Może nie zdążył zbytnio się oddalić. Nasz samochód wygląda jak zwykłe auto cywilne. Może gdzieś zauważymy mordercę. Oczywiście zaczekamy, aż pojawią się ludzie z brygady śledczej, ale my mamy zupełnie inne obowiązki niż oni.
Samochód zwolnił, po czym podjechał do krawężnika i zatrzymał się o paręset metrów od domu z numerem 37 na Löwenstrasse.
Podczas gdy kierowca tłumaczył dziewczynie, na czym polegają ich obowiązki służbowe, siedzący obok niego mężczyzna mówił coś do mikrofonu. Z głośnika na tablicy rozdzielczej dobiegły trzaski, a potem słowa:
– Aufenthalt, Zwanzig Minuten.
– Nasz szef wkrótce tu przyjedzie – powiedział sąsiad kierowcy. – Mamy tu na niego czekać. Chce z panią rozmawiać.
Marie St. Jacques oparła się plecami, zamknęła oczy i odetchnęła głęboko.
– O, Boże! Z jaką rozkoszą wypiłabym kieliszek!
Kierowca roześmiał się i skinął głową, dając znak swemu towarzyszowi. Ten wyjął z kieszeni w drzwiach niedużą butelkę i z uśmiechem podał ją kobiecie.
– Nie jesteśmy zbyt wytworni. Nie mamy kieliszków ani kubków, dysponujemy natomiast koniakiem. Oczywiście tylko w celach leczniczych, do użycia w nagłych wypadkach. Teraz chyba zdarzył się właśnie taki wypadek. Proszę uprzejmie.
Marie St. Jacques odwzajemniła uśmiech i przyjęła z rąk mężczyzny butelkę.
– Bardzo panowie są mili. Nawet sobie nie wyobrażacie, jaka jestem wdzięczna. Jeśli kiedykolwiek przyjedziecie panowie do Kanady, przyrządzę najlepszą potrawę według francuskiego przepisu, jaką tylko można zjeść w prowincji Ontario.
– Dziękuję pani – powiedział kierowca.
Bourne uważnie oglądał bandaż na swym ramieniu. Mrużąc oczy wpatrywał się w mętne odbicie w brudnym, umazanym lustrze, czekając, aż wzrok przystosuje się do słabego światła w niechlujnym pokoju. Nie pomylił się co do Steppdeckstrasse. Obraz czerwonych drzwi z resztkami czerwonej farby dokładnie odpowiadał rzeczywistości. Podobnie jak popękane szyby okienne i zardzewiałe poręcze. Nie zadawano mu żadnych pytań, kiedy wynajmował pokój, choć było widać, że jest ranny. Niemniej jednak Vermieter powiedział przyjmując od niego pieniądze:
– Gdyby to było coś poważniejszego, dałoby się znaleźć lekarza, który potrafi trzymać język za zębami.
– Dam panu znać – odparł Bourne.
Rana nie była aż tak poważna: musi wystarczyć plaster, dopóki nie znajdzie lekarza, na którym można by polegać bardziej niż na tym, co prowadzi potajemną praktykę na Steppdeckstrasse.
Jeśli w wyniku jakiejś trudnej sytuacji doznasz obrażeń, musisz zdawać sobie sprawę, że mogą one mieć charakter nie tylko fizyczny, lecz również psychiczny. Możesz odczuwać rzeczywistą odrazę wobec bólu i obrażeń cielesnych. Nie podejmuj ryzyka, lecz o ile czas ci na to pozwoli, postaraj się przystosować do sytuacji. Nie wpadaj w panikę…
Bourne uległ jednak panice; ogarniał go jak gdyby częściowy paraliż. Choć rana w ramieniu i draśnięcie na skroni były rzeczywiste i sprawiały mu prawdziwy ból, żadne z tych obrażeń nie wydawało się na tyle poważne, żeby go unieruchomić. Nie mógł poruszać się tak szybko, jakby sobie życzył, ani z tą siła, o której wiedział, że ją ma, był jednak w stanie panować nad swymi ruchami. Sygnały przebiegające między mózgiem a mięśniami były odbierane i nadawane; cały organizm mógł więc normalnie funkcjonować.
Funkcjonowałby jeszcze lepiej, gdyby Bourne trochę odpoczął. Ponieważ nie miał teraz żadnego sposobu na wydostanie się z Zurychu, musiał wstać na długo przed świtem, żeby rozejrzeć się za jakimś innym kanałem, który pozwoli mu wymknąć się z miasta. Vermieter ze Steppdeckstrasse lubi pieniądze. Za godzinę lub coś koło tego Jason zbudzi niechlujnego kamienicznika.
Bourne ostrożnie położył się na zapadniętym łóżku. Oparłszy głowę na poduszce wpatrywał się w gołą żarówkę pod sufitem, starając się nie słyszeć słów; chciał trochę wypocząć. Ale mimo wszystko słowa zabrzmiały, napełniając mu uszy łoskotem przypominającym dudnienie kotłów.
„Zabito człowieka…”
„Ale pan przyjął to zlecenie…”
Odwrócił się do ściany i zamknął oczy, wznosząc barierę między sobą a słowami. Wtedy pojawiły się inne słowa; Bourne siadł raptownie, pot wystąpił mu na czoło.
„Zapłacą mi za twojego trupa!… Carlos zapłaci! Jak Boga kocham, zapłaci!”
Carlos.
Wielka limuzyna wjechała przed coupé i zatrzymała się przy krawężniku. Z tyłu przed dom z numerem 37 na Löwenstrasse kwadrans temu zajechał samochód policyjny, a przed niespełna pięcioma minutami – karetka pogotowia. Na chodniku w pobliżu klatki schodowej tłoczyli się mieszkańcy okolicznych domów, ale fala największego podniecenia już opadła. Ktoś poniósł śmierć nocą, ktoś został zabity w tej spokojnej części Löwenstrasse. Wszyscy byli w najwyższym stopniu zaniepokojeni: to, co stało się pod numerem 37, mogło powtórzyć się pod numerem 40 lub 53. Świat ogarniało szaleństwo i nawet Zurych zaczynał mu ulegać.
– Przyjechał szef. Czy możemy panią do niego zaprowadzić?
Towarzysz kierowcy wysiadł z samochodu i otworzył drzwiczki przed Marie St. Jacques.
– Oczywiście.
Wysiadła z auta i poczuła na ramieniu rękę mężczyzny. Był to dotyk o wiele delikatniejszy od chwytu zwierzęcia, które przedtem przystawiało jej do policzka lufę rewolweru. Zadrżała na samo wspomnienie. Oboje podeszli do limuzyny od tyłu. Kobieta wsiadła. Oparła się wygodnie i spojrzała na swego sąsiada. Nagle zaparło jej dech; zastygła w bezruchu, jak gdyby sparaliżowana. Siedzący obok niej mężczyzna samym swym widokiem przypomniał jej chwile grozy.
Światło latarni ulicznej odbijało się od złotej oprawki jego okularów.
– To pan!… Był pan wtedy w hotelu, wśród tamtych!
Skinął głową ze znużeniem. Jego zmęczenie rzucało się w oczy.
– Zgadza się. Jesteśmy oddziałem specjalnym policji miejskiej. Przede wszystkim muszę panią zapewnić, że podczas wydarzeń w „Carillon du Lac” ani przez chwilę nie zagrażało pani niebezpieczeństwo z naszej strony. Jesteśmy dobrze wyszkolonymi snajperami. Nie padł ani jeden strzał, który mógłby wyrządzić pani krzywdę, a z oddania kilku zrezygnowano, ponieważ znajdowała się pani zbyt blisko człowieka, którego mieliśmy na muszce.
Spokojny, autorytatywny ton mężczyzny przywrócił jej spokój. Szok minął.
– Jestem panu za to wdzięczna – powiedziała.
– Nie wymagało to zbyt wielkich uzdolnień – odparł. – O ile dobrze zrozumiałem, ostatnio widziała go pani, kiedy oboje siedzieliście w samochodzie, który stoi za nami.
– Tak. Był ranny.
– Ciężko?
– Na tyle, że bełkotał coś bez związku. Przykładał sobie do skroni bandaż i miał pokrwawione ramię, to znaczy płaszcz. Kim on jest?
– Nazwiska są tu bez znaczenia. Ten człowiek ma ich wiele, ale jak zdążyła pani się przekonać, jest mordercą. Okrutnym mordercą. Trzeba go powstrzymać, zanim znów kogoś zabije. Tropimy go już od kilku lat. My i policje wielu innych krajów. Teraz trafia nam się okazja, jakiej nikt dotąd nie miał. Wiemy, że przebywa w Zurychu i że jest ranny. Nie mógł zostać w tej dzielnicy, ale jak daleko zdołał uciec? Czy mówił coś o tym, jak zamierza wydostać się z miasta?
– Miał zamiar wynająć samochód. Chyba na moje nazwisko. Nie ma prawa jazdy.
– Okłamał panią. Zawsze ma przy sobie najrozmaitsze fałszywe dokumenty. Była pani dla niego zakładniczką jednorazowego użytku. Proszę mi powtórzyć wszystko, co pani powiedział, od samego początku. Dokąd pani z nim jeździła, z kim się spotkał – wszystko co pani przychodzi na myśl.
– Jest taka restauracja, „Drei Alpenhäuser”. Był tam olbrzymi grubas, który śmiertelnie się bał… – Marie St. Jacques opowiadała wszystko, co była w stanie sobie przypomnieć. Oficer policji przerywał jej co pewien czas, zadając dodatkowe pytania w związku z jakimś zdaniem lub czyjąś reakcją, bądź też nagłą decyzją mordercy. Raz po raz zdejmował okulary w złotej oprawie i przecierał je w roztargnieniu, ściskając oprawkę palcami, jakby chciał w ten sposób zapanować nad rozdrażnieniem. Wypytywał kobietę przez prawie dwadzieścia pięć minut, po czym podjął decyzję.
– „Drei Alpenhäuser”. Schnell! – powiedział do kierowcy, a następnie zwrócił się do Marie St. Jacques:
– Wykorzystamy przeciwko niemu jego własne słowa. Umyślnie tak bełkotał. Wie znacznie więcej, niż powiedział przy stole.
– Bełkotał… – wymówiła to słowo półgłosem, przypomniawszy sobie, w jakim sensie sama go użyła. – Steppdeck… Steppdeckstrasse. Popękana szyba, pokoje.
– Co?
– „Pensjonat na Steppdeckstrasse”. Tak właśnie powiedział. Wszystko działo się błyskawicznie, ale jestem pewna, że dobrze usłyszałam. W ostatniej chwili, nim wyskoczyłam z samochodu, jeszcze raz powtórzył tę nazwę. Steppdeckstrasse.
– Der Alte ist verrückt. Steppdeckstrasse gibt es! - powiedział kierowca.
– Nie rozumiem – powiedziała Marie St. Jacques.
– To zaniedbana dzielnica, nie nadążająca za naszą epoką – wyjaśnił oficer. – Dawniej były tam fabryki włókiennicze. Bezpieczna przystań dla ludzi, którym niezbyt się powiodło… i różnych innych. Los! – powiedział do kierowcy.
Samochód ruszył.
Zaskrzypiało. Gdzieś na korytarzu. Jak strzał, którego echo przechodzi w ostrą frazę końcową, dźwięk przenikliwy, zamierający w dali. Bourne otworzył oczy.
Schody. Obskurna klatka schodowa. Ktoś wchodzi po schodach. Nagle przystanął, świadom hałasu, jaki pod jego ciężarem wydaje spaczone, popękane drewno. Zwykły gość ze Steppdeckstrasse nie miałby takich skrupułów.
Cisza.
Skrzypienie. Teraz bliżej. Zaryzykował. Najważniejsze to synchronizacja, i szybkość, bo szybkość to bezpieczeństwo. Jason zerwał się z łóżka, sięgnął po rewolwer, który miał przy głowie, i przylgnął do ściany koło drzwi. Przykucnął słysząc kroki – kroki jednego człowieka, który już nie dbał o hałas, chciał tylko dotrzeć do celu. Bourne nie miał wątpliwości, co to znaczy; nie mylił się.
Drzwi rozwarły się z hukiem; Jason odbił je z powrotem, a następnie rzucił się na nie całym ciężarem, przygważdżając intruza do framugi i ciosami w żołądek, piersi i ramię wgniatając w uskok ściany. Przyciągnął drzwi i wkręcił duży palec prawej stopy w gardło napastnika, jednocześnie lewą ręką łapiąc go za jasne włosy i jednym szarpnięciem wciągając do pokoju. Dłoń mężczyzny zwiotczała, broń wypadła na podłogę – był to rewolwer z długą lufą i tłumikiem.
Jason zamknął drzwi nasłuchując odgłosów na schodach. Cisza. Spojrzał na nieprzytomnego mężczyznę. Złodziej? Morderca? Co to za jeden?
Policja? Czyżby Vermieter pensjonatu złamał kodeks Steppdeckstrasse dla nagrody? Bourne odwrócił intruza i wyjął mu portfel. Druga natura kazała mu zabrać pieniądze, choć wiedział, że to śmieszne; znalazł przy nim niewiele. Obejrzał różne karty kredytowe i prawo jazdy; uśmiechnął się, ale wkrótce jego uśmiech znikł. Nie było w tym nic zabawnego – karty kredytowe wystawione na różne nazwiska, a nazwisko na prawie jazdy nie pasowało do żadnej z nich. Nieprzytomny mężczyzna nie był policjantem.
Był to profesjonalista, który przyszedł na Steppdeckstrasse zabić Jasona. Ktoś go wynajął. Ale kto? Kto mógł wiedzieć, że on tutaj jest?
Czyżby ta kobieta? Czy wspomniał o Steppdeckstrasse, kiedy patrzył na rząd schludnych domków szukając numeru 37?… Nie, to nie ona; mógł wprawdzie coś powiedzieć, ale ona by i tak nie zrozumiała, A nawet gdyby, to zamiast zawodowego mordercy w jego pokoju byłaby policja otaczająca kordonem te ruderę.
Wyobraźnia Bourne’a przywołała obraz stojącego przy stole i spływającego potem wielkiego tłustego mężczyzny. Ten sam mężczyzna ocierając pot ze swoich wydatnych warg mówił o „odwadze nic nie znaczącego kozła, któremu udało się przeżyć”. Czyżby to był przykład jego techniki pozostawania przy życiu? Czy on wiedział o Steppdeckstrasse? Czy znał zwyczaje gościa, którego widok tak go przeraził? Czy był w tym obskurnym pensjonacie? Dostarczył tu kopertę?
Jason złapał się za głowę i zamknął oczy. Dlaczego nie mogę sobie przypomnieć? Kiedy ustąpi ta mgła? I czy w ogóle kiedykolwiek ustąpi?
Przestań się zadręczać…
Otworzył oczy i skoncentrował wzrok na leżącym blondynie. Mało nie wybuchnął śmiechem – miał w ręku wizę wyjazdowa z Zurychu i zamiast się cieszyć, tracił czas zadręczając się. Schował portfel mordercy do kieszeni wtykając go za portfel markiza de Chambord, podniósł broń, wsunął ją za pasek, a następnie zawlókł nieprzytomną postać na łóżko.
W chwilę potem mężczyzna został przywiązany do wygniecionego materaca i zakneblowany kawałkiem podartego prześcieradła, którym Jason owiązał mu twarz. Nie ruszy się z miejsca przez kilka godzin, a za kilka godzin Jasona już nie będzie w Zurychu, i to wszystko dzięki uprzejmości spoconego tłuściocha.
Jason spał w ubraniu, więc nie było co pakować, nie miał nic do zabrania poza płaszczem. Włożył go na siebie i wypróbował nogę – trochę późno. W podnieceniu ostatnich kilku minut zupełnie zapomniał o bólu; ale ból pozostał, tak jak i utykanie, choć ani jedno, ani drugie nie uniemożliwiało mu poruszania się. Z ramieniem było nieco gorzej – ogarniał je jak gdyby powolny paraliż: koniecznie musi iść do lekarza. A głowa… o głowie wolał nie myśleć.
Wyszedł na słabo oświetlony korytarz, zamknął za sobą drzwi i stał bez ruchu nasłuchując. Z góry doszedł go wybuch śmiechu; Jason przylgnął plecami do ściany, z bronią w pogotowiu. Śmiech ucichł – był to śmiech pijaka, bezsensowny, głupkowaty.
Pokuśtykał do schodów i trzymając się poręczy zaczął schodzić na dół. Znajdował się na najwyższym piętrze trzypiętrowego budynku – poprosił o najwyżej położony pokój, ponieważ instynktownie przywołał na pamięć „wysoki poziom”. Dlaczego mu to przyszło do głowy? I co to miało znaczyć w kontekście wynajęcia obskurnego pokoju na jedna noc? Kryjówki?
Dość tego!
Znalazł się na podeście pierwszego piętra, cały czas schodząc przy akompaniamencie skrzypienia drewnianych stopni. Gdyby Vermieter wyszedł teraz ze swojego mieszkania na parterze, żeby zaspokoić ciekawość, byłaby to na wiele godzin ostatnia potrzeba, jaką by zaspokoił.
Hałas. Szelest. Krótkie otarcie się delikatnej tkaniny o szorstką powierzchnię. Materiału o drewno. Ktoś się ukrywał na krótkim odcinku korytarza pomiędzy końcem jednych schodów a początkiem drugich. Nie zakłócając rytmu swego kroku wpatrzył się w mrok: w ścianie po prawej stronie było troje drzwi we wnękach, tak samo jak piętro wyżej. W jednej z tych wnęk…
Zrobił jeszcze krok. Nie w pierwszej, pierwsza była pusta, i nie w ostatniej – korytarz kończył się ślepo, nie było tam miejsca na jakikolwiek ruch. A więc druga z kolei, tak, drugie drzwi. Z tej wnęki można było rzucić się naprzód, w lewo czy w prawo, albo pchnąć niczego nie podejrzewającą ofiarę, tak żeby wywinęła kozła przez poręcz i spadła ze schodów.
Bourne skręcił w prawo, przekładając rewolwer do lewej ręki, a prawą sięgając do paska po pistolet z tłumikiem. Dwa kroki przed wnęką wycelował automat, który trzymał w lewej ręce w mrok i jednocześnie obrócił się stając plecami do ściany.
– Was?… – Pojawiło się ramię. Jason wypalił – kula rozerwała dłoń. – Ach! – Postać wychyliła się w szoku, niezdolna złożyć się do strzału. Bourne strzelił ponownie trafiając mężczyznę w udo: ranny padł na ziemię, wijąc się i kuląc. Jason zbliżył się o krok i przyklęknął przyduszając mu piersi kolanem i przykładając broń do głowy. Odezwał się szeptem:
– Czy tam na dole jest jeszcze ktoś?
– Nein! – odparł mężczyzna krzywiąc się z bólu. – Zwei… tylko nas dwóch. Zapłacili nam.
– Kto wam zapłacił?
– Wiesz kto.
– Mężczyzna imieniem Carlos?
– Nie odpowiem. Możesz mnie zabić.
– Skąd wiedzieliście, że tu jestem?
– Chernak.
– On nie żyje.
– Teraz. Ale wczoraj żył. Do Zurychu dotarła wiadomość, że żyjesz. Sprawdziliśmy każdego… wszędzie. Chernak wiedział.
Bourne zagrał.
– Łżesz! – Wcisnął mężczyźnie lufę pistoletu w szyję. – Nigdy nie mówiłem Chernakowi o Steppdeckstrasse.
Mężczyzna znów się skrzywił, odginając szyję do tyłu.
– Może nie musiałeś. Ta hitlerowska świnia miała wszędzie swoich kapusiów. Dlaczego Steppdeckstrasse miałaby być wyjątkiem? Tylko on cię potrafił opisać. Nikt inny.
– Owszem, mężczyzna z „Drei Alpenhäuser”.
– Nigdy nie słyszeliśmy o takim mężczyźnie.
– Co to za „my”?
Facet przełknął ślinę i jego wargi rozciągnęły się w grymasie bólu.
– Biznesmeni… tylko biznesmeni.
– A twój zawód to zabijanie, co?
– Nie powinienem z tobą gadać. Ale nein. Mieliśmy cię wziąć, nie zabijać.
– Dokąd?
– Mieli nam powiedzieć przez radio. Na częstotliwości samochodowej.
– Wspaniale – rzekł Jason bezbarwnym głosem. – Jesteś nie tylko kiepski, ale jeszcze usłużny. Gdzie masz samochód?
– Przed domem.
– Dawaj kluczyki! – Bourne pomyślał, że samochód zidentyfikuje po radiu.
Mężczyzna usiłował się opierać. Odepchnął kolano Bourne’a i zaczął się turlać w stronę ściany.
– Nein!
– Nie masz wyboru. – Jason walnął go kolbą pistoletu w głowę. Szwajcar stracił przytomność.
Bourne znalazł kluczyki – były trzy w skórzanym etui – zabrał mu broń i schował do kieszeni. Była mniejsza niż pistolet Bourne’a i nie miała tłumika, co nadawało wiarygodności zapewnieniom mężczyzny, że mieli Jasona wziąć żywego. Blondyn na górze spełniał rolę czujki i dlatego w razie konieczności postrzelenia ofiary musiał mieć broń z tłumikiem. Głośny strzał mógłby spowodować komplikacje. Szwajcar na pierwszym piętrze go ubezpieczał – jego broń była głównie na postrach.
Ale wobec tego dlaczego pozostał na pierwszym piętrze? Dlaczego nie poszedł za kolegą? Nie czekał na korytarzu? Coś tu nie grało, trudno to było wytłumaczyć względami taktycznymi, ale nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Na ulicy stał samochód, a Jason miał kluczyki.
Nic nie można przegapić. Trzeci rewolwer.
Podniósł się z trudem i znalazł automat, który zabrał Francuzowi w windzie w Gemeinschaft Bank. Uniósł lewą nogawkę spodni i wsunął broń za elastyczną skarpetkę. Tam była bezpieczna.
Zatrzymał się na chwilę, żeby nabrać tchu i złapać równowagę, a następnie ruszył, w stronę schodów, świadom bólu w lewym ramieniu, który coraz szybciej rozchodził się paraliżującą falą. Bodźce przesyłane przez mózg do członków były coraz mniej klarowne. Prosił Boga, żeby tylko mógł prowadzić samochód.
Na piątym stopniu zatrzymał się nagle nasłuchując, tak jak nasłuchiwał zaledwie minutę temu, jakichś odgłosów z ukrycia; szelestu materiału, cichego wciągnięcia powietrza. Cisza. Ranny mężczyzna mógł być nieporadny w sprawach taktycznych, ale powiedział prawdę. Jason pospieszył na dół. Opuści Zurych – jakoś – i znajdzie lekarza – gdzieś.
Bez trudu znalazł samochód. Wyróżniał się na tle nędznych samochodów właściwych dla tej ulicy. Wielki, dobrze utrzymany, z wypukłością w miejscu, gdzie antena była przynitowana do maski bagażnika. Jason podszedł od strony fotela kierowcy i przejechał ręką dokoła szyby przedniej i lewego przedniego błotnika, żeby sprawdzić, czy nie ma alarmu – nie było.
Przekręcił kluczyk, a następnie otworzył drzwi wstrzymując oddech – a nuż się pomylił co do alarmu; nie pomylił się. Siadł za kierownicą, usadowił się wygodnie, szczęśliwy, że wóz ma automatyczną skrzynię biegów. Duży rewolwer za paskiem ograniczał mu ruchy. Położył go na siedzeniu obok siebie i sięgnął do stacyjki zakładając, że kluczyk, którym otworzył drzwi, jest właściwy.
Nie był. Spróbował następnego, ale i ten nie pasował. Uznał, że to kluczyk od bagażnika. A więc ten trzeci.
Ale czy rzeczywiście? Z uporem dźgał otwór, ale kluczyk nie chciał wejść; jeszcze raz spróbował drugiego – blokada, i znów pierwszy kluczyk. Żaden jednak nie pasował do stacyjki! A może sygnały wysyłane z mózgu do ręki, do palców, były fałszywe, może koordynacja ruchów niedoskonała? Do diabła! Spróbuj jeszcze raz!
Z jego lewej strony zabłysło ostre światło, rażąc w oczy, oślepiając. Sięgnął do broni, ale wtedy drugi promień światła strzelił z prawej strony. Drzwi otworzyły się gwałtownie i ciężka latarka z całą siłą wylądowała na dłoni Jasona; czyjaś ręka wzięła z siedzenia broń.
– Wyłaź! – rozkaz dobiegł z lewej, Bourne poczuł na szyi ucisk lufy.
Wysiadł z samochodu, przed oczami miał tysiące białych rozjarzonych kół. Kiedy powoli odzyskiwał zdolność widzenia, pierwszą rzeczą, jaką dostrzegł, była para kółek. Złotych kółek – okulary mordercy, który go ścigał przez całą noc. Mężczyzna odezwał się:
– Podobno według praw fizyki każdemu działaniu towarzyszy równe mu, skierowane przeciwnie – przeciwdziałanie. Zachowanie pewnych ludzi w określonych okolicznościach jest równie łatwe do przewidzenia. W przypadku kogoś takiego jak ty wystarczy rzucić rękawicę – i powiedzieć każdemu z uczestników, co ma mówić, jeśli ulegnie w walce. A jeśli nie ulegnie, to znaczy, że cię mamy. O ile natomiast ulegnie, to zostałeś wyprowadzony w pole, a twoja uśpiona czujność daje ci fałszywe poczucie sukcesu.
– To wielkie ryzyko – powiedział Jason – dla uczestników pojedynku.
– Są wysoko płatni. No i jeszcze jedno: oczywiście nie ma mowy o żadnych gwarancjach, a jednak jakaś gwarancja jest. Enigmatyczny Bourne nie zabija bez wyboru. Nie z delikatności oczywiście, ale z przyczyn znacznie bardziej praktycznych. Ludzie pamiętają, jeśli zostaną oszczędzeni – to przenika do armii wroga. Wyrafinowana taktyka partyzancka zastosowana w warunkach skomplikowanego pola bitwy. Wyrazy uznania.
– Kretyn. – To było wszystko, na co Jason potrafił się zdobyć. – Ale obaj twoi ludzie żyją, jeśli ci o to chodzi.
W polu widzenia Bourne’a pojawiła się następna postać – wyłoniła się z cienia budynku, prowadzona przez niskiego, krępego mężczyznę. Była to kobieta – Marie St. Jacques.
– To on – powiedziała cicho nie spuszczając wzroku.
– Boże… – Bourne z niedowierzaniem potrząsnął głową. – Jak to możliwe, pani doktor? – zapytał podnosząc głos. – Czy ktoś obserwował mój pokój w „Carillonie”? Czy winda była specjalnie zaprogramowana, a inne unieruchomione? Pani jest bardzo przekonywająca. A ja myślałem, że pani wpadnie na wóz policyjny.
– Jak się okazało – odparła – nie było takiej potrzeby. To jest policja.
Jason spojrzał na stojącego przed nim mordercę; mężczyzna poprawiał sobie właśnie okulary w złotej oprawie.
– Wyrazy uznania – powiedział Bourne.
– Nie ma o czym mówić – odparł morderca. – Po prostu były odpowiednie warunki. Sam je zresztą stworzyłeś.
– Co dalej? Tamten facet powiedział, że mają mnie nie zabijać, tylko wziąć.
– Zapomniałeś o jednym: że on miał powiedziane, co ma mówić. – Szwajcar przerwał. – A więc to tak wyglądasz. W ciągu ostatnich dwóch czy trzech lat wielu z nas się nad tym zastanawiało. Aleśmy sobie łamali głowę! A ile było na ten temat sprzeczek… Jest wysoki, nie, średniego wzrostu. Blondyn, nie, ma czarne włosy. Naturalnie oczy niebieskie, ależ skąd, to jasne, że ma piwne oczy. Ostre rysy – nic podobnego, zupełnie pospolita twarz, nie do odróżnienia w tłumie. Ale nie przypisywali Ci nic zwykłego. Wszystko w tobie było niezwykłe.
Twoje rysy zostały złagodzone, wszystkie ostrości rozmyte. Zmień kolor włosów, to zmienisz twarz… Niektóre rodzaje szkieł kontaktowych mają za zadanie zmienić kolor oczu… Zacznij nosić okulary, to staniesz się innym człowiekiem. Wizy, paszporty… możesz je zmieniać do woli.
A więc to o to chodziło. Teraz wszystko pasowało. Może nie na wszystkie pytania uzyskał odpowiedzi, ale w każdym razie dowiedział się więcej, niż chciał usłyszeć.
– Skończmy już z tym – powiedziała Marie St. Jacques robiąc krok do przodu. – Podpiszę, co mam podpisać – w pańskim biurze, jak się spodziewam, i zaraz wracam do hotelu. Chyba nie muszę mówić, co przeszłam tej nocy.
Szwajcar spojrzał na nią przez swoje okulary w złotej oprawce. Krępy mężczyzna, który wyprowadził Marie z cienia, wziął ją pod rękę. Popatrzyła najpierw na obu mężczyzn, a następnie na trzymającą ją rękę.
I dopiero potem na Bourne’a. Zaparło jej dech – poraziło ją straszliwe skojarzenie. Oczy mało nie wyszły jej z orbit.
– Puśćcie ja – odezwał się Jason. – Ona jest w drodze do Kanady: Nigdy jej więcej nie zobaczycie.
– Bądź rozsądny, Bourne. Przecież ona nas widziała. Obaj jesteśmy profesjonalistami, ostatecznie obowiązują chyba jakieś reguły. – Mężczyzna błyskawicznie podbił Bourne’owi brodę lufą, a następnie Jason poczuł jej ucisk na gardle. Facet obmacał go, znalazł broń w kieszeni, wyjął. – Tak przypuszczałem – powiedział i zwrócił się do krępego mężczyzny. – Weź ją do tego drugiego wozu. Limmat.
Bourne zamarł. Zamierzają zabić Marie St. Jacques i wrzucić jej ciało do rzeki Limmat.
– Chwileczkę. – Jason zrobił krok do przodu, ale nadział się szyją na lufę, która rzuciła go na maskę samochodu. – Jesteś głupi! Ona pracuje dla rządu kanadyjskiego. Za chwilę będzie ich tu w Zurychu pełno.
– Ciebie chyba głowa o to nie boli. Ciebie tu nie będzie.
– Bo to niepotrzebna strata! – wykrzyknął Bourne. – Jesteśmy zawodowcami, już zapomniałeś?
– Nudzisz mnie. – Morderca zwrócił się do krępego mężczyzny: – Machen Się mal los! Der Guisan Quai.
– Drzyj się wniebogłosy! – krzyknął Jason. – Wrzeszcz! Nie przestawaj ani na chwilę.
Spróbowała krzyknąć, ale paraliżujący cios w gardło położył kres jej wysiłkom. Upadła na chodnik, a jej przyszły kat powlókł ją w stronę niewielkiego czarnego samochodu nieokreślonej marki.
– To dopiero było głupie – rzekł morderca wpatrując się w twarz Bourne’a przez swoje złote okulary. – W ten sposób po prostu przyspieszasz to, co i tak nieuchronne. Z drugiej strony tylko nam ułatwiłeś sytuację. Mogę zluzować jednego człowieka, który zajmie się naszymi rannymi. Strasznie to wszystko brzmi po wojskowemu, co? Prawdziwe pole bitwy. – Zwrócił się do mężczyzny z latarką: – Daj sygnał Johannowi, żeby szedł tam do budynku. Wrócimy po nich później.
Facet dwukrotnie zapalił i zgasił latarkę. Czwarty mężczyzna, który otworzył skazanej drzwi samochodu, skinął głową. Marie St. Jacques została wrzucona na tylne siedzenie, a drzwi samochodu dokładnie zamknięte. Mężczyzna imieniem Johann ruszył ku betonowym stopniom, kiwając teraz głową w stronę tego, który miał wykonać wyrok.
Jasonowi zrobiło się niedobrze, kiedy widział, jak mały samochód na pełnym gazie oddala się od krawężnika, a jego pogięty, błyszczący zderzak znika w mrocznej perspektywie Steppdeckstrasse. A w tym samochodzie kobieta, którą po raz pierwszy w życiu zobaczył dopiero trzy godziny temu. Zabił ją.
– Widzę, że nie cierpisz na brak żołnierzy – powiedział.
– Gdyby się znalazło i stu ludzi, którym mógłbym zaufać, zapłaciłbym im z ochotą. Jak to się mówi, jak cię widzą, tak cię piszą.
– A gdybym tak ja zapłacił tobie; byłeś w banku, wiesz, że mam forsę.
– Prawdopodobnie miliony, ale ja bym nie tknął banknotu frankowego.
– Dlaczego? Boisz się?
– Jasne. Bogactwo jest proporcjonalne do czasu, w jakim możesz z niego korzystać. Ja bym nie miał nawet pięciu minut. – Morderca zwrócił się do swego podwładnego: – Weź go do samochodu, i rozbierz. Chcę mieć jego zdjęcie nago – zanim nas opuści i potem. Znajdziesz przy nim kupę forsy; niech przy nim zostanie. Ja poprowadzę. – Spojrzał na Bourne’a. – Carlos weźmie pierwszą odbitkę. A ja nie mam wątpliwości, że resztę dobrze sprzedam na wolnym rynku. Pisma ilustrowane płacą bajońskie sumy.
– A dlaczego niby Carlos miałby ci wierzyć? Dlaczego ktokolwiek miałby ci wierzyć? Przecież nikt nie wie, jak ja naprawdę wyglądam.
– Zabezpieczyłem się – odparł Szwajcar – wystarczająco. Dwóch bankierów z Zurychu zidentyfikuje cię jako Jasona Bourne’a. Tego samego Jasona Bourne’a, który spełnił najsurowsze warunki, jakimi prawo szwajcarskie obwarowało dostęp do konta specjalnego. To wystarczy. – Tym razem zwrócił się do bandziora: – Pospiesz no się, prędzej! Mam jeszcze nadać depesze, i odebrać od wierzycieli pieniądze.
Potężne ramię ujęło szyję Bourne’a w żelazne imadło, a pchnięcie lufą w plecy zalało jego klatkę piersiową falą bólu, kiedy wciągano go do samochodu. Mężczyzna, który się nim zajmował, był zawodowcem; nawet gdyby Jason nie był ranny, nie mógłby marzyć o wyrwaniu mu się. Sprawność fachowca nie zadowoliła jednak szefa tej akcji. Usiadł za kierownicą i wydał następne polecenie:
– Połam mu palce.
Na chwilę ucisk potężnego ramienia pozbawił Jasona tchu, podczas gdy lufa pistoletu raz po raz spadała na jego dłoń – dłonie. Bourne instynktownie lewą ręką osłonił prawą. Kiedy trysnęła krew, splótł palce tak, żeby przeciekła i na prawą rękę. Zdławił krzyk – uchwyt zelżał i wtedy Bourne wrzasnął:
– Moje ręce! Połamaliście mi ręce!
– Gut.
Ale dłonie Jasona nie były połamane. Lewa wprawdzie została zmasakrowana w stopniu praktycznie uniemożliwiającym posługiwanie się nią, ale nie prawa. Poruszył palcami w mroku; prawa ręka była w porządku.
Samochód mknął jakiś czas Steppdeckstrasse, a następnie skręcił w boczną ulicę kierując się na południe. Jason jęcząc opadł na oparcie siedzenia. Bandzior zaczął go szarpać za ubranie, rozdarł mu koszulę, zerwał pasek. Jeszcze kilka sekund i będzie do pasa nagi, a paszport, papiery, karty kredytowe i pieniądze, jednym słowem wszystko, co niezbędne do tego, żeby mógł się wydostać z Zurychu, zostanie mu zabrane. Teraz albo nigdy. Wrzasnął.
– Moja noga! Moja cholerna noga! – I rzucił się do przodu, jednocześnie prawą ręką rozpaczliwie manipulując w ciemności i macając wewnątrz nogawki spodni. Jest. Kolba automatu.
– Nein! - ryknął facet za kierownicą. – Uważaj na niego! – Wiedział; wiedział instynktownie.
Ale było już za późno. Bourne trzymał broń w ciemności przy podłodze, gdy potężny żołnierz go pchnął. Jason poleciał do tyłu trzymając automat na poziomie pasa, wycelowany prosto w pierś napastnika.
Strzelił dwa razy; mężczyzna wygiął się do tyłu. Jason poprawił – tym razem cel miał pewny. Mężczyzna, z kulą w sercu, zwalił się na składane siedzenie.
– Rzuć to! – wrzasnął Bourne, przekładając automat przez oparcie fotela kierowcy i wciskając mu wylot lufy w nasadę czaszki. – Rzuć to!
Kierowca rzucił broń, oddychając nierówno.
– Pogadamy – powiedział ujmując kierownicę. – Obaj jesteśmy zawodowcami. Pogadamy. – Wielka limuzyna wyrwała do przodu nabierając szybkości, w miarę jak kierowca cisnął gaz.
– Wolniej!
– Co ty na to? – Samochód przyspieszył. Widzieli przed sobą światła pojazdów; opuszczali rejon Steppdeckstrasse i wjeżdżali w bardziej ruchliwą dzielnicę miasta. – Chcesz się wydostać z Zurychu i ja cię mogę z Zurychu wywieźć. Beze mnie ci się nie uda.
Wystarczy, że skręcę kierownicę i walnę w krawężnik. Nie mam nic do stracenia, Herr Bourne. Wszędzie tu dokoła jest pełno policji. Nie sądzę, żebyś miał ochotę na spotkanie z policją.
– Pogadamy – skłamał Jason. Wszystko zależało od synchronizacji, precyzyjnej, co do ułamka sekundy. Dwóch zabójców w pędzącej pułapce. Żaden z nich nie zasługiwał na zaufanie, i obaj o tym wiedzieli. Jeden wykorzysta te pół sekundy, które drugi straci. Zawodowcy. – Noga na hamulec!
– Rzuć broń na siedzenie koło mnie.
Jason wypuścił automat z ręki. Upadł na broń mordercy wydając brzęk, kiedy ciężki metal zetknął się z metalem.
– Załatwione.
Kierowca zdjął nogę z pedału gazu i przeniósł ją na pedał hamulca. Najpierw powoli zwiększał nacisk, a potem zaczął pompować, tak że wielka limuzyna kilka razy zakołysała się w tył i w przód. Naciski na hamulec stały się coraz wyraźniejsze; Bourne zrozumiał – była to strategia kierowcy – wyważanie szans życia i śmierci.
Strzałka szybkościomierza przesunęła się w lewo: trzydzieści kilometrów, osiemnaście, dziewięć kilometrów. Już się prawie zatrzymali, był to właśnie ten moment, owe ekstra pół sekundy na dodatkowy ruch – na ocenę szans, szansy na życie.
Jason złapał mężczyznę za szyję, ścisnął go za gardło i podniósł z siedzenia, a następnie lewą zakrwawioną dłonią przejechał mu po oczach. Potem poluzował ucisk na gardle mężczyzny i prawą ręką sięgnął po broń. Złapał za kolbę odpychając jednocześnie rękę mężczyzny; morderca wrzasnął, niemal oślepiony, nie mogąc dosięgnąć broni. Jason rzucił się na piersi przeciwnika, przyparł go do drzwi, lewym łokciem przygniatając mu gardło i krwawiącą lewą dłonią łapiąc za kierownicę. Spojrzał przez szybę i skręcił w prawo kierując samochód w stertę śmieci na chodniku.
Samochód zarył się w kupie odpadków – jak wielki, leniwy owad wpełzał w śmieci, swoim wyglądem zadając kłam aktom gwałtu, jakie się dokonywały w jego skorupie.
Mężczyzna wyrwał się spod Jasona i przeturlał na siedzeniu. Jason trzymał automat w ręce szukając palcami spustu – znalazł go. Zgiął rękę w przegubie i wypalił.
Niedoszły zabójca zwiotczał, a na jego czole ukazał się ciemnoczerwony otwór.
Na ulicy przechodnie spieszyli ku wypadkowi, spowodowanemu, jak zapewne uznali, karygodną lekkomyślnością. Jason cisnął trupa w poprzek siedzenia, a sam usiadł za kierownicą. Wrzucił wsteczny bieg, niezdarnie wymanewrował samochód ze śmieci, przez krawężnik na ulicę. Opuścił szybę i do nadbiegających niedoszłych wybawicieli krzyknął:
– Przepraszam bardzo! Wszystko w porządku! Po prostu trochę za dużo wypiłem!
Grupa zainteresowanych rozeszła się szybko – jedni gestami przywoływali Bourne’a do porządku, inni wracali do pozostawionych partnerów. Jason oddychał głęboko usiłując opanować mimowolne drżenie, które ogarnęło całe jego ciało. Wrzucił jedynkę: samochód skoczył do przodu. Z pamięci, która mu nie dopisywała, usiłował odtworzyć obraz Zurychu.
Orientował się z grubsza, gdzie jest – gdzie był – a co ważniejsze, dokładnie wiedział, jak się ma Guisan Quai do Limmat.
Machen Sie mal los! Der Guisan Quai!
Marie St. Jacques miała zostać zamordowana na Guisan Quai, a jej ciało wrzucone do Limmat. Było tylko jedno miejsce, w którym Guisan i Limmat się spotykały, a mianowicie ujście rzeki do Jeziora Zuryskiego od strony zachodniej. Gdzieś na pustym parkingu albo w opustoszałym ogrodzie z widokiem na wodę krępy, niski mężczyzna miał na rozkaz martwego pracodawcy dokonać egzekucji. Być może do tej pory zdążył już oddać strzał albo zatopić nóż po rękojeść – tego Jason nie mógł wiedzieć, ale musiał sprawdzić. Obojętne, kim czy też czym był, nie mógł ot tak po prostu sobie odejść.
Jako profesjonalista czuł jednak, że przede wszystkim powinien zboczyć w szeroką, ciemną aleję, którą miał przed sobą. Wiózł w samochodzie dwa trupy; stanowiły one ryzyko i obciążenie, które nie sposób było zlekceważyć. Cenne sekundy, które poświęci na pozbycie się niewygodnego ładunku, oszczędzą mu może spotkania z policjantem, który zaglądając do samochodu przez szybę zobaczyłby śmierć.
Ocenił to na trzydzieści dwie sekundy; wywleczenie z samochodu jego niedoszłych zabójców zajęło mu niespełna minutę. Kiedy utykając obchodził maskę samochodu zmierzając ku drzwiom, jeszcze raz na nich spojrzał. Leżeli koło siebie nieprzyzwoicie powykręcani pod obskurnym murem z cegieł. W ciemności.
Usiadł za kierownicą i wycofał samochód z alei.
Der Guisan Quai!
Dojechał do skrzyżowania i stanął na światłach. Światła. Po lewej stronie, kilka przecznic na wschód, widział światła wznoszące się łagodnym łukiem ku mrocznemu niebu. Most! Rzeka Limmat! Kiedy zapaliło się zielone światło, wykonał skręt w lewo.
Ponownie znalazł się na Bahnhofstrasse; po kilku minutach dotarł do General Guisan Ufer. Szeroka aleja biegła najpierw wzdłuż jeziora, a następnie rzeki. Wkrótce po lewej ręce dojrzał ciemne zarysy parku, latem stanowiącego raj dla spacerowiczów, teraz jednak całkiem wyludnionego i pogrążonego w mroku. Minął wjazd dla samochodów; nad białą nawierzchnią drogi wisiał ciężki łańcuch przymocowany do dwóch kamiennych słupków. Po chwili minął drugi wjazd, również zagrodzony łańcuchem, niby dokładnie taki sam, a jednak… Bourne zatrzymał samochód i rozejrzał się uważnie; podniósł leżącą na siedzeniu latarkę, którą zabrał swojemu niedoszłemu zabójcy, i włączył ją kierując snop światła na łańcuch. O co mogło chodzić? Co było nie tak?
Nie chodziło o łańcuch, lecz o to, co znajdowało się pod nim, na białej nawierzchni utrzymywanej w idealnej czystości przez służby parkowe. Widniały na niej ślady opon, wyraźnie nie pasujące do panującego wokół porządku. Latem nie zwróciłby na nie uwagi, ale teraz rzucały się w oczy. Miał wrażenie, jakby brudy ze Steppdeckstrasse przywędrowały aż tu.
Zgasił latarkę i odłożył ją na siedzenie. Nagle dojmujące pieczenie w rozbitej lewej ręce zlało się z koszmarnym bólem promieniującym z ramienia; Bourne wiedział, że musi starać się o nim zapomnieć, i w miarę możliwości zatamować krwawienie. Koszulę miał podartą; szarpnął za połę i oderwał kawałek materiału, którym owinął lewą dłoń, zaciągając supeł zębami i palcami prawej ręki. Więcej już nic nie mógł zrobić.
Sięgnął po pistolet, własność swojego niedoszłego zabójcy, i sprawdził magazynek. Był pełen. Odczekał, aż przejadą dwa zbliżające się samochody, następnie wyłączył reflektory i zawrócił; zatrzymał wóz tuż przy łańcuchu. Wysiadł, odruchowo sprawdzając, czy może stać na rannej nodze, po czym dokuśtykał do najbliższego słupka i z zamocowanego do niego stalowego kółka zdjął hak. Opuścił łańcuch na ziemię, najciszej jak potrafił, i wrócił do samochodu.
Wrzucił bieg, leciutko nacisnął na pedał gazu i wolno wjechał na rozległy, nie oświetlony parking; biała nawierzchnia skończyła się przechodząc w czarny asfalt, który sprawiał, że panujący wokół mrok wydawał się jeszcze gęstszy. Mniej więcej w odległości dwustu metrów biegła ciemna, prosta linia falochronu osłaniającego brzeg przed naporem wpadającej do Jeziora Zuryskiego rzeki Limmat. Dalej Jason widział światła statków kołyszących się majestatycznie na wodzie, a za nimi nieruchome światła Starego Miasta oraz niewyraźny blask reflektorów palących się na ciemnych przystaniach. Ogarniał to wszystko wzrokiem, ale horyzont go nie interesował – to, czego szukał, musiało znajdować się gdzieś w pobliżu.
Na prawo. Tak, na prawo. Ciemny kształt, ciemniejszy od falochronu, czarna plama na tle nieco jaśniejszej czerni, niewyraźna, ledwo dostrzegalna, ale jednak prawdziwa, w odległości stu metrów… teraz już dziewięćdziesięciu… osiemdziesięciu pięciu… Jason zgasił silnik i zatrzymał wóz. Siedział bez ruchu, wyglądając przez otwarte okno i usiłując dojrzeć coś więcej. Wiedział, że wiatr wiejący znad wody zagłuszył warkot jego silnika.
Jakiś dźwięk. Krzyk. Niski, stłumiony… krzyk przerażenia. Potem mocne pacnięcie, jakby odgłos ciosu, po nim drugie i trzecie. Znów krzyk, urwany w połowie, niosący się echem wśród ciszy.
Bourne wysiadł bezszelestnie z samochodu, z pistoletem w prawej ręce, z latarką w zakrwawionej i obolałej lewej, po czym najciszej jak umiał zaczął się skradać, kuśtykając, w stronę majaczącego niewyraźnie czarnego kształtu.
Najpierw dostrzegł to, co widział wówczas, kiedy niewielki czarny wóz znikał w mroku Steppdeckstrasse: błyszczący, pogięty zderzak, który lśnił teraz w blasku księżyca.
Cztery szybkie pacnięcia, odgłosy uderzeń dłoni o gołe ciało, odgłosy razów zadawanych w dzikim szale, i następujące po nich okrzyki przerażenia. Okrzyki natychmiast tłumione, przechodzące w ciche jęki, odgłosy szamotaniny – to wszystko dochodziło z wnętrza wozu!
Jason pochylił się najniżej jak mógł i okrążywszy tył samochodu zakradł się do prawego bocznego okna. Powoli wyprostował się i używając głosu jako straszaka, ryknął w całej siły, jednocześnie kierując do środka potężny snop światła.
– Jeszcze jeden ruch i strzelam!
Widok, jaki ujrzał, napełnił go odrazą i wściekłością. Marie St. Jacques leżała na wpół obnażona, ubranie miała podarte na strzępy. Ręce napastnika niczym szpony wbijały się w jej nagie ciało, ugniatały jej piersi, rozchylały uda. Z rozporka wystawał członek; przed wykonaniem wyroku śmierci zabójca dopuszczał się aktu ostatecznej zniewagi.
– Wyłaź, ty skurwysynu!
Nagle szyba pękła na drobne kawałki. Gwałciciel w mig pojął, że Bourne nie użyje pistoletu z obawy przed zabiciem dziewczyny; zsunął się więc ze swojej ofiary, mocno waląc obcasem w okno. Szkło rozprysło się, ostre odłamki posypały się prosto w twarz Jasona. Zamknął oczy i odsunął się w tył.
Drzwi samochodu otworzyły się gwałtownie i rozległ się wystrzał, któremu towarzyszył krótki, oślepiający błysk. Rozdzierający ból przeszył prawy bok Bourne’a. Kula rozerwała płaszcz i resztki koszuli, na którą trysnęła krew. Bourne pociągnął za spust, choć zamroczony ledwie widział toczącego się po ziemi zbira. Ponownie wystrzelił – kula trafiła w asfaltową nawierzchnię; zbir turlając się i czołgając, znikł mu z pola widzenia, chroniąc się w najczarniejszym mroku.
Jason wiedział, że zginie, jeśli nie ruszy się z miejsca. Powłócząc nogą, czym prędzej rzucił się w stronę otwartych drzwi samochodu i skrył się za nimi.
– Nie wychodź! – krzyknął do Marie St. Jacques, która w popłochu usiłowała wydostać się na zewnątrz. – Do jasnej cholery, nie ruszaj się!
Huk wystrzału; kula trafiła w drzwi pojazdu, i wtem nad krawędzią falochronu zamajaczyła sylwetka biegnącej postaci. Bourne oddał dwa strzały i poczuł satysfakcję, kiedy w oddali usłyszał jęk. Zranił napastnika; nie zabił go, ale przynajmniej wróg będzie teraz mniej sprawny niż przed minutą.
Światła. Przyćmione światła… kwadratowe, jakby w ramkach!
Skąd się wzięły? Co znaczyły? Spojrzał w lewo i zobaczył coś, czego nie dostrzegł wcześniej. Mały, murowany budynek przy falochronie. Stróżówka. Wewnątrz zapalono światło; ktoś usłyszał strzały.
– Was ist! Ist da jemand?
W oświetlonych drzwiach pojawiła się postać starego, zgarbionego człowieka. Po chwili silny błysk jego latarki przeciął ciemności tam, gdzie mrok był najgęstszy. Bourne odwrócił głowę z nadzieją, że może światło padnie na napastnika.
I padło. Stał pochylony przy falochronie. Jason wyprostował się i pociągnął za spust. Na dźwięk wystrzału starzec ze stróżówki skierował latarkę w stronę pojazdu. Teraz Bourne stanowił idealny cel. Z ciemności rozległy się dwa strzały: jedna kula odbiła się od listwy biegnącej wzdłuż okna. Rykoszet trafił Jasona w szyję, trysnęła krew.
Odgłos biegnących kroków. Wróg pędził w stronę stróżówki, skąd dochodziło światło.
– Nein!
Dobiegł. Rzucił się na postać w drzwiach, otaczając ją ramieniem i unieruchamiając niczym w klatce. Latarka zgasła. W świetle padającym z okna Jason widział, że zabójca ciągnie starca w mrok, używając go jako tarczy.
Z bronią daremnie wycelowaną nad maską samochodu Bourne patrzył za nim, dopóki jeszcze rozróżniał kształty. Czuł się bezradny i pozbawiony sił.
Usłyszał ostatni strzał, a po nim chrapliwy jęk i znów odgłos biegnących nóg. Kat wykonał wyrok śmierci, nie na skazanej kobiecie, lecz na niewinnym starcu, i teraz uciekał.
Bourne nie mógł już biec, ból wreszcie zmógł go do końca: wszystko wirowało mu przed oczami, zgasł jego instynkt przetrwania. Osunął się na asfalt. Pogrążył się w pustce, nic go nie obchodziło.
To nieważne kim jest. Nieważne.
Marie St. Jacques wyczołgała się z samochodu, przytrzymując swoje podarte ubranie: każdy jej ruch świadczył o szoku, jaki przeżyła. Spojrzała na Jasona i w jej oczach pojawił się wyraz zaskoczenia, strachu i dezorientacji.
– Niech pani ucieka – szepnął Jason mając nadzieję, że go słyszy. – Tam dalej stoi mój wóz, kluczyki są w środku. Niech pani ucieka. On może tu wrócić z innymi.
– Pan wrócił po mnie – powiedziała tonem bezbrzeżnego zdumienia.
– Uciekaj, kobieto! Wsiadaj do samochodu i zmykaj stąd czym prędzej! Gdyby ktoś próbował, cię zatrzymać, rozjedź go. Musisz dotrzeć na policję… do prawdziwych glin, w mundurach… – W gardle go paliło, a wnętrzności przenikał mu dojmujący chłód. Ogień i lód; już kiedyś doświadczył takiego uczucia. Gdzie to było?
– Uratował mi pan życie… – ciągnęła dalej tym samym tonem; miał wrażenie, że jej słowa same unoszą się w powietrzu. – Wrócił pan po mnie. Wrócił tu po mnie… i uratował mi życie.
– Niech pani nie robi ze mnie bohatera.
Nie o panią mi chodziło, pani doktor. Moje zachowanie było odruchowa reakcją na stres, podyktowaną przez instynkt zrodzony z zapomnianych wspomnień. Widzi pani? Umiem to wytłumaczyć… ale nic mnie już nie obchodzi. Co za ból… o mój Boże, co za ból…
– Był pan wolny. Mógł uciec, ale nie zrobił tego. Wrócił pan po mnie.
Słyszał jej głos poprzez warstwy bólu. Otworzył oczy i to, co zobaczył, wydało mu się całkiem pozbawione sensu, równie bezsensowne jak ból, który go przeszywał. Kobieta klęczała tuż obok niego, dotykała jego głowy, jego twarzy. Przestań! Nie ruszaj! Zostaw mnie!
– Dlaczego? – to był jej głos, nie jego.
Kobieta zadała mu pytanie. Czy nic nie rozumiała? Nie mógł jej odpowiedzieć.
Co ona robi? Oderwała od sukienki kawałek materiału i owinęła mu wokół szyi; po chwili oderwała drugi, większy. Poluzowała mu pasek u spodni i zaczęła wsuwać cienką, miękką tkaninę na jego rozpalone prawe biodro.
– Wcale nie chodziło o panią. – Odnalazł właściwe słowa i szybko je wypowiedział. Pragnął spokoju, jaki niesie z sobą ciemność; już kiedyś go pragnął, ale nie pamiętał kiedy. Zdawał sobie jednak sprawę, że znajdzie go dopiero wówczas, gdy zostanie sam. – Tamten facet… On mnie widział. Mógł mnie rozpoznać. Chodziło o niego. Wróciłem po to, żeby go wykończyć. Niech sobie pani idzie!
– Nie on jeden pana widział – odparła jakby z przekorą. – Nie wierzę panu.
– Ależ mówię prawdę!
Wstała, a po chwili znikła. Odeszła! Wreszcie go zostawiła! Wkrótce ogarnie go spokój, pogrąży się w ciemnej, wzburzonej wodzie, która zmyje z niego ból. Oparł głowę o samochód i zaczął odpływać wraz ze swymi myślami.
Jakiś hałas przerwał ciszę. Miarowy, denerwujący warkot silnika. Przeszkadzał mu, zakłócał spokój fal, na których się kołysał. Nagle poczuł na ramieniu czyjąś rękę, potem drugą; delikatnie usiłowały go podnieść.
– Proszę – odezwał się głos. – Niech pan spróbuje wstać.
– Puść! – krzyknął tonem rozkazującym, ale rozkaz nie został spełniony. Ogarnął go gniew; rozkazy powinno się wykonywać!… Ale nie zawsze, szepnął jakiś wewnętrzny głos. Znów wiał wiatr, ale nie tu, w Zurychu, tylko gdzieś indziej, wysoko na nocnym niebie. Nagle ujrzał jakiś znak, błysk światła i ciśnięty przez potężną nową falę poderwał się na nogi.
– Świetnie. Bardzo proszę – powiedział irytujący głos, który lekceważył jego rozkazy. – A teraz proszę podnieść nogę. No, do góry! O tak. Znakomicie. A teraz niech pan wsunie się do środka i usiądzie… powoli… bardzo dobrze.
Leciał… spadał z czarnego jak smoła nieba. A potem lot się zakończył, wszystko się skończyło i zapanowała cisza; słyszał tylko własny oddech… i kroki, tak, słyszał też kroki… a potem odgłos zatrzaskiwanych drzwi… i miarowy, denerwujący warkot, który rozlegał się gdzieś pod nim, przed nim… wszędzie.
Ruch, kołysanie się. Stracił równowagę i ponownie zaczął spadać, lecz wtem ktoś go przytrzymał, czyjeś ciało było przy jego ciele, czyjaś ręka dotykała jego dłoni, zmuszała go, żeby się położył. Poczuł chłód na twarzy, a po chwili nie czuł już nic. Znów unosił się na wodzie; fale były teraz łagodniejsze, mrok pełny.
Gdzieś nad sobą, niezbyt daleko, słyszał głosy. W świetle padającym z lamp przedmioty powoli zaczynały nabierać ostrości. Leżał w dość obszernym pokoju, na wąskim łóżku, przykryty kocami. Na drugim końcu pomieszczenia zobaczył dwie osoby, mężczyznę w płaszczu i kobietę… w białej bluzce i rudawej spódnicy… rudawej tak jak jej włosy…
Marie St. Jacques? Tak, to była ona; stała przy drzwiach i rozmawiała z mężczyzną, który w lewej ręce trzymał skórzaną walizeczkę. Mówili po francusku.
– Najważniejszy jest wypoczynek – powiedział mężczyzna. – Jeśli zdecydują się państwo wcześniej wyjechać, szwy może usunąć każdy. Sądzę, że mniej więcej za tydzień można je będzie zdjąć.
– Dziękuję, panie doktorze.
– To ja dziękuję. Była pani nad wyraz hojna. A teraz muszę iść. Może znów się zobaczymy, a może już nie.
Otworzył drzwi; kiedy wyszedł, kobieta zasunęła zasuwę, po czym odwróciła się i spostrzegła, że Bourne się jej przygląda. Ostrożnie, wolnym krokiem, zbliżyła się do łóżka…
– Słyszy mnie pan? – spytała. Skinął głowa.
– Jest pan ranny – rzekła. – Ciężko ranny. Musi pan poleżeć kilka dni, wtedy obejdzie się bez szpitala. Ten człowiek, który tu był przed chwilą, to, jak się pan zapewne domyśla, lekarz. Zapłaciłam mu z pieniędzy, które miał pan przy sobie: znacznie więcej niż normalnie się płaci lekarzowi, ale powiedziano mi, że można mu zaufać. Zresztą to był pański pomysł. Przez cała drogę powtarzał pan; że trzeba znaleźć lekarza, który za odpowiednią zapłatą będzie trzymał język za zębami. Miał pan rację. Znalezienie go poszło dość łatwo.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał. Usłyszał swój głos, cichy i słaby, ale wyraźny.
– W Lenzburg; to taka mała wioska trzydzieści pięć kilometrów od Zurychu. Lekarz mieszka w pobliskim miasteczku, w Wohlen. Wpadnie do pana za tydzień, o ile pan tu jeszcze będzie.
– A jak… – Usiłował się podnieść, ale zabrakło mu sił. Kobieta położyła rękę na jego ramieniu, nakazując mu, żeby się nie ruszał.
– Opowiem panu wszystko i może wówczas znajdzie pan odpowiedź na swoje pytania… przynajmniej taką mam nadzieję, bo jeśli nie, to obawiam się, że nie będę umiała panu pomóc. – Stała bez ruchu, przyglądając mu się; po chwili opanowanym głosem mówiła dalej. – Jakiś bydlak mnie gwałcił, potem zgodnie z poleceniem miał mnie zabić. Nie było dla mnie żadnego ratunku. Na Steppdeckstrasse próbował ich pan powstrzymać, a kiedy to się panu nie udało, kazał mi pan krzyczeć, wrzeszczeć na całe gardło. Nic więcej nie mógł pan zrobić, a wołając do mnie, żebym krzyczała, ryzykował pan własne życie. Później uwolnił się pan… Nie wiem jak, ale wiem, że choć został pan ciężko ranny, wrócił pan, żeby mnie odszukać.
– Jego, nie panią – przerwał jej Jason.
– Już mi pan to mówił i moja odpowiedź brzmi tak samo jak poprzednio: nie wierzę panu. Nie dlatego, że kiepski z pana łgarz, ale dlatego, że nie zgadza się to z faktami. W pracy mam do czynienia ze statystyką, panie Washburn, panie Bourne, czy jak tam panu. Szanuję dane, potrafię też wyłapać najmniejsze nieścisłości. Tego mnie nauczono. Dwaj mężczyźni weszli za panem do tamtego budynku i sama słyszałam, jak pan mówi, że obaj żyją. Oni też mogliby pana rozpoznać. Podobnie jak właściciel „Drei Alpenhäuser”. Takie są fakty i wie pan o nich równie dobrze jak ja… Nie, pan wrócił po mnie. Wrócił pan i uratował mi życie.
– Niech pani mówi dalej – poprosił trochę już silniejszym głosem. – Co było potem?
– Potem podjęłam decyzję, najtrudniejszą decyzję w moim życiu. Wydaje mi się, że taką decyzję może podjąć tylko osoba, która była o krok od straszliwej śmierci i która zawdzięcza życie innemu człowiekowi. Postanowiłam panu pomóc… Poświęcić choć kilka godzin, ale pomóc panu w wydostaniu się z miasta.
– Dlaczego nie pojechała pani na policję?
– Chciałam; sama nie wiem, dlaczego tego nie zrobiłam. Może z powodu gwałtu, naprawdę nie wiem. Jestem z panem szczera. Mówi się, że gwałt to najstraszniejsza rzecz, jaka może spotkać kobietę. Teraz wiem, że to prawda. Kiedy pan wrzasnął na tego drania, usłyszałam w pańskim głosie wściekłość i obrzydzenie. Choćbym bardzo chciała, do końca życia nie zapomnę tego, co mi się przydarzyło.
– Dlaczego nie pojechała pani na policję? – powtórzył.
– Ten człowiek w „Drei Alpenhäuser” powiedział, że policja pana szuka. Że podano numer telefonu, pod który należy dzwonić, gdyby się pana widziało. – Na moment zamilkła. – Nie mogłam pana oddać w ręce policji. Nie po tym, co pan dla mnie zrobił.
– Mimo że wiedziała pani, kim jestem?
– Wiedziałam tylko to, co usłyszałam, a to, co usłyszałam, nijak nie przystawało do obrazu rannego człowieka, który uratował mi życie narażając własne.
– Niezbyt mądre rozumowanie.
– Myli się pan, panie… Bourne, prawda? Tak on pana nazwał… Potrafię bardzo mądrze rozumować.
– Uderzyłem panią. Groziłem śmiercią.
– Gdybym była na pana miejscu i jakieś typy próbowałyby mnie zabić, to jeśli dałabym radę, postąpiłabym dokładnie tak samo…
– Więc wywiozła mnie pani z Zurychu…
– Ale nie od razu. Przez pół godziny jeździłam bez celu, musiałam się uspokoić, podjąć decyzję. Jestem osobą działającą metodycznie.
– Zaczynam to dostrzegać.
– Byłam roztrzęsiona, w opłakanym stanie. Potrzebne mi było jakieś ubranie, szczotka do włosów, kosmetyki. Nie mogłam się nikomu pokazać na oczy. Zatrzymałam się przy budce telefonicznej nad rzeką, nikt nie kręcił się w pobliżu, więc wysiadłam i zadzwoniłam do hotelu…
– Z kim pani rozmawiała? Z tym Francuzem? Z Belgiem?
– Nie. Oni byli na odczycie Bertinellego i pomyślałam sobie, że jeśli rozpoznali mnie wtedy na scenie, to na pewno podali moje nazwisko policji. Rozmawiałam z kobietą, która jest członkiem naszej delegacji. Nie poszła na odczyt, bo nie cierpi Bertinellego. To moja przyjaciółka, pracujemy razem od kilku lat. Powiedziałam jej, żeby się nie przejmowała, jeśli cokolwiek dziwnego o mnie usłyszy. Że nic mi nie jest, a jeśli ktoś zacznie o mnie wypytywać, niech powie, że spędzam wieczór… a gdyby co, to nawet noc… ze znajomym. Że po prostu wyszłam wcześniej z odczytu.
– Istotnie, działa pani bardzo metodycznie.
– Tak. – Pozwoliła sobie na lekki uśmiech. – Poprosiłam, żeby poszła do mojego pokoju… mieszkamy na tym samym piętrze, i pokojówka, która pracuje na nocną zmianę, wie, że się przyjaźnimy… więc poprosiłam, by tam poszła i jeśli nikogo w pokoju nie będzie, to żeby spakowała mi do walizki trochę ciuchów i kosmetyków. Powiedziałam, że zadzwonię do niej za pięć minut.
– I co, bez protestu zastosowała się do pani poleceń?
– Mówiłam panu, że to moja przyjaciółka. Wiedziała, że nic mi nie jest… byłam może podekscytowana, ale to nie powód do obaw. Prosiłam ją tylko o drobną przysługę. – Na moment zamilkła. – Pewnie myślała, że mówię prawdę.
– Co dalej?
– Zadzwoniłam; miała już moje rzeczy, spakowane.
– Czyli panowie delegaci nie zawiadomili policji. W przeciwnym razie pokój byłby zamknięty i pod obserwacją.
– Może, nie wiem. Jeśli zawiadomili później, to policja przesłuchała moją znajomą, a ona powiedziała im to, co usłyszała ode mnie.
– No dobrze, znajoma z pani rzeczami była w hotelu, a pani nad rzeką. W jaki sposób…
– To było łatwe. Trochę jak z kiepskiego romansu, ale łatwe. Powiedziała pokojówce, że chcę uniknąć spotkania z pewnym facetem z hotelu, bo umówiłam się z innym na mieście, że potrzebuję torby ze zmiana bielizny, że czekam w samochodzie przy rzece i czy nie wie, jak można by mi tę torbę dostarczyć… Przywiózł ją kelner, który właśnie skończył służbę.
– Nie zdziwił go pani wygląd?
– Nie miał okazji mi się przyjrzeć. Bagażnik otworzyłam wcześniej, a później nie ruszając się z samochodu poprosiłam, żeby wrzucił tam torbę. Na kole zapasowym zostawiłam banknot dziesięciofrankowy.
– Jest pani kobietą nie tylko działającą metodycznie, ale i bardzo niezwykłą.
– Przesadza pan.
– A jak znalazła pani lekarza?
– Zapytałam konsjerża… tak się tu na nich mówi, prawda? Zanim ruszyliśmy w drogę, okryłam pana najlepiej jak mogłam, zatamowałam krwawienie na tyle, na ile to było możliwe. Jak większość osób znam podstawowe zasady udzielania pierwszej pomocy. Musiałam pana częściowo rozebrać; właśnie wtedy trafiłam na plik pieniędzy, jaki miał pan przy sobie i zrozumiałam, o co panu chodziło z lekarzem, który trzymałby język za zębami. Mój Boże, ma pan dziesiątki tysięcy dolarów. Znam tutejszy kurs wymiany.
– To tylko drobna część.
– Słucham?
– Nie, nic. – Znów usiłował się podnieść i znów okazało się to dla niego zbyt dużym wysiłkiem. – Nie boi się mnie pani? I tego, co pani zrobiła?
– Boję się. Ale wiem, co pan zrobił dla mnie.
– Na pani miejscu nie byłbym taki ufny.
– Pan chyba nie do końca zdaje sobie sprawę z własnego położenia. Jest pan nadal bardzo osłabiony, a ja mam broń. Poza tym jest pan całkiem nagi.
– Całkiem?
– Całkiem. Wyrzuciłam wszystko, nawet pańskie slipy. Wyglądałby pan dość zabawnie biegnąc po ulicy w samym pasku na pieniądze.
Mimo bólu Bourne roześmiał się, przypominając sobie markiza de Chambord w La Ciotat.
– Bardzo metodycznie pani działa.
– Owszem.
– I co teraz?
– Zapisałam panu nazwisko lekarza i opłaciłam pokój na tydzień. Konsjerż będzie przynosił panu posiłki, w południe otrzyma pan pierwszy. Ja wyjadę za kilka godzin; dochodzi już szósta, niedługo powinno się rozwidnić. Wrócę do hotelu po resztę swoich rzeczy i po bilet lotniczy i postaram się nikomu nie pisnąć o panu słówka.
– A jeśli to będzie niemożliwe? Jeśli ktoś panią rozpoznał?
– Zaprzeczę wszystkiemu. Było ciemno. W sali wybuchła panika.
– Rozumuje pani teraz niezbyt metodycznie, a już na pewno nie tak metodycznie, jak będzie to robiła policja szwajcarska. Mam lepszy pomysł. Niech pani zadzwoni do przyjaciółki z prośbą, żeby spakowała wszystkie pani bagaże i zapłaciła za hotel. Potem niech pani weźmie ode mnie pieniądze, ile pani chce, i wsiądzie w pierwszy samolot lecący do Kanady. Łatwiej zaprzeczać na odległość.
Spojrzała na niego w milczeniu i skinęła głową.
– To bardzo kusząca propozycja.
– I bardzo rozsądna.
Przyglądała mu się jeszcze przez chwilę, a jej oczy zdradzały napięcie, jakie coraz silniej w niej narastało. Wreszcie odwróciła się od łóżka i podeszła do okna, spoglądając w kierunku pierwszych promieni wschodzącego słońca. Obserwował twarz Marie, na którą spływało blade, żółtawe światło poranka, czuł jej zdenerwowanie i wiedział, skąd się brało. Nie mógł kobiecie w niczym pomóc; wybawiona od strachu, od potwornego poniżenia, jakiego żaden mężczyzna nigdy nie zrozumie, od śmierci, robiła to, co uważała za słuszne. A swoim postępowaniem łamała wszelkie prawo.
Odwróciła się gwałtownie od okna, oczy jej płonęły.
– Kim pan jest?
– Słyszała pani, co mówili.
– Ale co innego widziałam! Co innego czuję!
– Proszę nie szukać usprawiedliwień dla swoich czynów. Postąpiła pani tak, a nie inaczej. Nie wnikajmy w pobudki, dajmy temu spokój.
Spokój. Boże, dlaczego nie zostawiła mnie pani w spokoju? Czułbym teraz tylko pustkę. A tak, odzyskam wkrótce siły i znów będę musiał walczyć, znów stawić wszystkiemu czoło.
Nagle stanęła w nogach łóżka, z bronią w ręce. Wycelowała pistolet w Jasona; głos jej drżał.
– Chce pan, żebym zmieniła zdanie? Żebym zadzwoniła na policję i podała im ten adres?
– Jeszcze kilka godzin temu powiedziałbym, że tak. Ale teraz nie potrafię się na to zdobyć.
– Więc kim pan jest?
– Podobno nazywam się Bourne. Jason Charles Bourne.
– Co to znaczy „podobno”?
Spojrzał na pistolet, na ciemny wylot lufy. Nie pozostało nic innego, jak wyznać prawdę… taką, jaką zdołał poznać.
– Co to znaczy? – powtórzył jej pytanie. – Wie pani o mnie prawie tyle co ja sam.
– Nie rozumiem.
– Dobrze, opowiem pani swoją historię. Może poczuje się pani lepiej. Może gorzej. Nie mam pojęcia. Ale opowiem pani, bo to wszystko, co wiem.
Opuściła pistolet.
– Słucham.
– Moje życie zaczęło się pięć miesięcy temu na Île de Port Nor, niewielkiej wysepce na Morzu Śródziemnym…
Słońce sięgało już koron rosnących przed domem drzew, a jego promienie prześwitujące między targanymi wiatrem gałęziami rzucały na ściany świetliste, nieregularne plamy, kiedy Bourne, całkiem wyczerpany, opadł z powrotem na poduszkę. Skończył swoją opowieść; nie miał już nic do dodania.
Marie, z podkurczonymi pod siebie nogami, siedziała w głębokim, obitym skórą fotelu po drugiej stronie pokoju; na stoliku obok leżał pistolet i paczka papierosów. Kobieta siedziała niemal bez ruchu, ze spojrzeniem utkwionym w Jasonie; nawet kiedy paliła, jej oczy ani razu nie przesunęły się po pokoju, ani razu nie oderwały od twarzy mężczyzny. Słuchała go z uwagą analityka, który szacuje dane, ocenia fakty.
– Ciągle pan to powtarzał – powiedziała cicho, kolejne słowa wymawiając bardzo powoli: – „Nie mam pojęcia”… „Sam chciałbym to wiedzieć”. Często wpatrywał się pan w coś tak intensywnie, że ogarniał mnie lęk. Kiedy pytałam pana, o co chodzi, co pan dalej zamierza, znów padała ta sama odpowiedz: „Nie mam pojęcia”. Mój Boże, to straszne, co pan przeżył… i nadal przeżywa.
– Po tym, jak z panią postąpiłem, pani mi jeszcze współczuje?
– To dwie całkiem różne sprawy – odparła marszcząc w zadumie czoło.
– Różne?
– Wywodzące się z jednego źródła, lecz rozwijające się niezależnie od siebie… bywają takie absurdy w ekonomii… Wtedy na Löwenstrasse, zanim poszliśmy do mieszkania Chernaka, błagałam, żeby pan mnie z sobą nie zabierał. Byłam pewna, że jeśli cokolwiek więcej usłyszę, zabije mnie pan. I wówczas powiedział pan najdziwniejszą rzecz pod słońcem: „To, co pani dotąd usłyszała, jest dla mnie równie pozbawione sensu jak dla pani, a może nawet bardziej…” Pomyślałam sobie, że nie jest pan przy zdrowych zmysłach.
– Amnezja jest pewną formą obłędu. Zdrowy człowiek ma pamięć. Ja nic nie pamiętam.
– Dlaczego się pan nie przyznał, że Chernak chciał pana zabić?
– Nie było czasu na wyjaśnienia i nie wydawało mi się to istotne.
– Może panu nie… ale dla mnie miało to znaczenie.
– Dlaczego?
– Dlatego, że żywiłam nadzieję, że nie będzie pan pierwszy strzelał do kogoś, kto nie próbuje pana zabić.
– Ależ próbował. Zostałem ranny.
– Nie znałam kolejności wypadków; nie powiedział mi pan o tym.
– Nie rozumiem…
Marie zapaliła papierosa.
– To trudno wytłumaczyć, ale przez cały ten czas, kiedy byłam pańską zakładniczką, nawet wówczas, kiedy mnie pan uderzył czy ciągnął za sobą przytykając mi broń do brzucha, do głowy, bałam się, piekielnie się bałam, ale widziałam coś w pańskich oczach… jakby pewne wahanie, niechęć… Nie umiem tego lepiej określić.
– No dobrze, ale do czego pani zmierza?
– Nie jestem pewna. Przypominam sobie również inną scenę, kiedy siedzieliśmy przy stoliku w „Drei Alpenhäuser”. Na widok tego grubasa, który szedł w naszą stronę, kazał mi pan przysunąć się do ściany i zasłonić ręką twarz. „Dla pani własnego dobra. Po co miałby panią później rozpoznać”.
– No właśnie, po co.
– „Dla pani własnego dobra”. Morderca psychopata nie myśli tymi kategoriami. Przypominałam sobie te słowa i to dziwne spojrzenie w pańskich oczach… żeby nie zwariować.
– Wciąż nie rozumiem, do czego pani zmierza.
– Ten człowiek w okularach w złotej oprawie, który udawał policjanta, powiedział, że jest pan okrutnym mordercą i że trzeba pana powstrzymać, zanim pan znów kogoś zabije. Gdyby nie ta historia z Chernakiem, nie uwierzyłabym mu. Ani w to, że jest policjantem, ani w to, że pan jest mordercą. Policjanci inaczej się zachowują, nie strzelają w ciemnych uliczkach pełnych ludzi. Pan po prostu starał się… i nadal stara… ocalić własną skórę, ale na pewno nie jest pan mordercą.
Bourne podniósł rękę.
– Pani wybaczy, ale mam wrażenie, że pani ocena sytuacji wynika z nieuzasadnionego poczucia wdzięczności. Twierdzi pani, że szanuje fakty. W porządku, spójrzmy na fakty. Słyszała pani, co o mnie mówili; bez względu na to, co pani sądzi i czuje, liczą się tamte słowa. Jedno jest pewne: otrzymywałem wypchane pieniędzmi koperty, żeby wykonać konkretne zlecenia, i chyba jest to dość oczywiste, o jakiego typu zlecenia mogło chodzić. Mam konto z szyfrem numerycznym w Gemeinschaft Bank, a na nim ponad cztery miliony dolarów. Skąd się wzięło tyle forsy? W jaki sposób taki człowiek jak ja, umiejący posługiwać się bronią, dochodzi do tak wielkiej fortuny? – Wpatrywał się w sufit; ból powracał, a wraz z nim uczucie beznadziejności. – To są fakty, droga pani. Pora się pożegnać.
Marie wstała z fotela i zgasiła papierosa, następnie podniosła ze stolika pistolet i podeszła do łóżka.
– Czy nie sądzi pan, że zbyt pochopnie pan się potępia?
– Szanuję fakty.
– A zatem jeśli to, co pan mówi, jest prawdą, również i mnie czeka pewne konkretne zadanie do spełnienia… jako praworządny i prawomyślny obywatel powinnam zadzwonić na policję i donieść, gdzie się pan ukrywa.
Uniosła wyżej pistolet. Bourne odwrócił głowę.
– Myślałem, że…
– Że co? – przerwała mu. – Przecież uważa się pan za zbira, z którym jak najszybciej należałoby skończyć, nieprawdaż? Leży pan tu, mówiąc o sobie z taką ostatecznością, a jednocześnie chyba rozczulając się nad sobą i licząc na moje… – jak to pan określił? – nieuzasadnione poczucie wdzięczności, tak? Powiem panu coś. Nie jestem idiotką. Gdybym choć przez chwilę wierzyła w to, co o panu mówią inni, nie byłoby mnie tu; pana też nie. Fakty nie poparte dowodami nie są faktami. Pan nie przedstawił mi żadnych faktów, tylko konkluzje, wnioski, jakie pan wyciągnął na podstawie słów ludzi, których sam pan uważa za śmieci.
– I na podstawie tajemniczego konta z czterema milionami dolarów. Proszę o nim nie zapominać.
– Jakżebym mogła? Uchodzę za geniusza od spraw finansowych. Nie wiem, czy ucieszy się pan, kiedy pozna rzeczywisty powód, dla którego założono panu to konto, ale przynajmniej jest ono zaopatrzone w klauzulę nadającą wszystkiemu w miarę normalny charakter. Zgodnie z nią każdy upoważniony dyrektor korporacji Tread coś tam może mieć w nie wgląd, a przypuszczalnie nawet naruszyć jego zawartość. Płatni mordercy nie miewają takich kont.
– Co z tego, że nazwa korporacji figuruje w klauzuli, skoro nie znalazłem jej w żadnej książce telefonicznej?
– W książce telefonicznej? Ależ pan naiwny… Wracajmy jednak do przerwanego wątku. To jak, mam dzwonić na policję czy nie?
– Zna pani moją odpowiedź. Wolałbym nie, ale nie mogę pani powstrzymać.
Opuściła pistolet.
– W porządku, nie zadzwonię. Z tego samego powodu, dla którego pan wolałby, żebym nie dzwoniła. Oboje nie wierzymy, że jest pan tym, za kogo tamci pana uważają.
– Więc w co pani wierzy?
– Nie wiem, nie jestem pewna. Wiem tylko to, że siedem godzin temu leżało na mnie wstrętne bydlę; czułam na sobie jego usta, ręce, i byłam przekonana, że za chwilę zginę, i że przyszedł mi na ratunek człowiek, który zamiast uciekać, wrócił po mnie, narażając własne życie. Chyba po prostu wierzę w tego człowieka.
– A jeśli się pani myli?
– Jeśli się mylę, to znaczy, że popełniam wielki błąd.
– Dziękuję. Gdzie są moje pieniądze?
– Na biurku. W portfelu, obok paszportu. Wsunęłam tam również kartkę z nazwiskiem lekarza i opłacony rachunek za pokój.
– Mogłaby mi je pani podać? To są franki szwajcarskie.
– Wiem. – Wręczyła mu portfel. – Konsjerż dostał trzysta za pokój i dwieście za nazwisko lekarza. Honorarium lekarza wyniosło czterysta pięćdziesiąt, dodałam mu sto pięćdziesiąt za zachowanie dyskrecji. W sumie wydałam tysiąc sto franków.
– Nie musi się pani wyliczać.
– Ale chcę. Co pan zamierza?
– Dać pani pieniądze na powrót do Kanady.
– Chodziło mi o to, co pan później zamierza.
– Zobaczę, jak się będę czuł. Myślę, że za odpowiednią zapłatą konsjerż kupi mi jakieś ubranie. Dam sobie radę.
Wyjął z portfela plik banknotów o wysokich nominałach i wręczył je kobiecie.
– Ależ to ponad pięćdziesiąt tysięcy franków.
– Wiele pani wycierpiała.
Spojrzała na pieniądze, a potem na pistolet, który wciąż trzymała w lewej ręce.
– Nie wezmę ich – oświadczyła, kładąc broń na stoliku nocnym.
– Jak to?
Odwróciła się w stronę fotela; siadając popatrzyła na mężczyznę.
– Chcę panu pomóc.
– Ale pani nie…
– Proszę – przerwała mu -…proszę mnie o nic teraz nie pytać, i przez chwilę nic do mnie nie mówić.