CZĘŚĆ III

23

Dziesięć minut przed trzecią w nocy Bourne podszedł do recepcji w „Auberge du Coin”; Marie udała się prosto do wyjścia. Nie zobaczył na ladzie gazet i aż odetchnął z ulgą. Nocny recepcjonista należał do tego samego gatunku co jego kolega w centrum Paryża. Był to łysiejący, krępy mężczyzna, który siedział rozparty w krześle z przymrużonymi oczyma i rękami założonymi przed sobą. Dla niego noc ciągnęła się w nieskończoność, przygniatając go swoim ciężarem. Ale tę noc, pomyślał Bourne, długo będzie pamiętał – i to niezależnie od zniszczeń dokonanych w pokoju na górze, które odkryją dopiero rano. Recepcjonista na nocnej zmianie w Montrouge powinien mieć swój środek lokomocji.

– Dzwoniłem właśnie do Rouen – oznajmił Jason kładąc ręce na ladzie. Sprawiał wrażenie poirytowanego człowieka, któremu nieoczekiwany splot wydarzeń pokrzyżował życiowe plany. – Muszę natychmiast wyjechać i chcę wynająć samochód.

– Czemu nie – parsknął facet wstając opieszale z krzesła. – Co by pan wolał: złotą karocę czy latający dywan?

– Co pan powiedział?

– Wynajmujemy pokoje, a nie samochody.

– Muszę być w Rouen przed świtem.

– Niemożliwe. Chyba żeby pan znalazł jakiegoś szalonego taksówkarza, który by pana o tej porze wziął.

– Wydaje mi się, że pan nie rozumie. Mogę mieć duże przykrości, jeżeli nie zjawię się w biurze o ósmej. Jestem gotów hojnie wynagrodzić…

– No to jest pan w kłopocie.

– Jestem pewien, że znajdzie się tu ktoś, kto chętnie pożyczy mi samochód powiedzmy za… tysiąc, no, tysiąc pięćset franków.

– Tysiąc… tysiąc pięćset, mówi pan? – Oczy otworzył tak szeroko, że aż napięła się wokół nich skóra.

– Gotówką?

– Oczywiście. Moja znajoma odstawi go jutro wieczorem…

– Nie ma pośpiechu, proszę pana.

– Słucham? Sądzę, że znajdzie się jakaś taksówka. Za dyskrecję jestem gotów zapłacić.

– Nie wiem, skąd o tej porze wziąć taksówkę – przerwał mu gorączkowo recepcjonista. – Moje renault nie jest już takie nowe, no i może… no, nie jest to najszybsza maszyna, ale to całkiem wygodny i drogi samochód…

Kameleon ponownie zmienił barwę i ponownie został wzięty za kogoś innego. Ale on sam dobrze wiedział, kim jest i co z tego wynika.


Świt. Pierwsze promienie słońca nie wpadały przez okno jakiegoś przytulnego pokoiku w wiejskiej gospodzie, przebijając się przez misterną siatkę liści i rzucając niewyraźne wzory na tapetę. Zamiast tego nieśmiałe promienie padające ze wschodu malowały aureolę nad francuskim krajobrazem pól i wzgórz St. Germain-en-Laye. Siedzieli w małym samochodzie zaparkowanym przy pustej bocznej drodze i tylko papierosowy dym unosił się z uchylonych okien.

Trzy tygodnie wcześniej w Szwajcarii rozpoczął swoją opowieść mniej więcej tak: Moje życie zaczęło się sześć miesięcy temu na małej wyspie na Morzu Śródziemnym, zwanej Île de Port Noir.

Teraz rozpoczął spokojnym stwierdzeniem: Jestem znany jako Kain.

Opowiedział wszystko, co pamiętał, nie opuszczając niczego, opisując okrutne obrazy, które eksplodowały w jego umyśle podczas rozmowy z Jacqueline Lavier w restauracji z kandelabrami w Argenteuil. Nazwiska, zdarzenia, miasta… zabójstwa.

„Meduza”.

– Wszystko się zgadzało. Nie zdarzyło się nic takiego, o czym bym nie wiedział, co nie tkwiłoby gdzieś w zakamarkach mojego mózgu, tylko czekając, żeby się ujawnić. Bo to była prawda.

– To była prawda – powtórzyła Marie. Przyjrzał jej się uważnie.

– Pomyliliśmy się, nie widzisz?

– Możliwe. Ale mieliśmy i rację. Ty miałeś rację i ja też.

– Ale co do czego?

– Co do ciebie. Powtarzam to jeszcze raz, spokojnie i logicznie. Ofiarowałeś swoje życie za moje, zanim mnie poznałeś: takiej decyzji nie mógłby podjąć człowiek, którego opisałeś. Jeżeli on nawet istniał, to już go nie ma. – Patrzyła na niego błagalnym wzrokiem, choć nie podnosiła głosu. – Sam powiedziałeś, Jasonie. „To, czego człowiek nie pamięta, nie istnieje. Dla niego”. Może właśnie coś takiego ci się przydarzyło. Nie potrafisz się od tego uwolnić?

Bourne przytaknął; nadeszła ta okrutna chwila,

– Tak, ale sam. Bez ciebie.

Marie zaciągnęła się papierosem obserwując go. Drżała jej ręka.

– Rozumiem. A zatem taka jest twoja decyzja?

– Musi taka być.

– Znikniesz wspaniałomyślnie, żeby mnie nie zbrukać?

– Muszę.

– Bardzo dziękuję, ale powiedz mi, cóż ty sobie wyobrażasz do cholery, że niby kim jesteś?

– Co?

– Do diabła, myślisz, że kim ty jesteś?

– Jestem człowiekiem, którego zwą Kain. Poszukują mnie rządy, policja, od Azji aż po Europę. Jacyś ludzie z Waszyngtonu chcą mnie zabić, bo uważają, że za dużo wiem. Zabójca o nazwisku Carlos chciałby mi przestrzelić gardło za to, co mu zrobiłem. Zastanów się przez chwilę. Jak myślisz, długo jeszcze mogę uciekać, zanim ktoś z tych oddziałów mnie wytropi, osaczy i zabije? Czy tak chcesz zakończyć swoje życie?

– Wielki Boże, nie! – krzyknęła Marie, ale wyraźnie już myślała o czymś innym w swojej skłonnej do analizy główce. – Zamierzam gnić w szwajcarskim więzieniu przez pięćdziesiąt lat albo zginąć na szubienicy za czyny, których w Zurychu nie popełniłam!

– Mam sposób, żeby wyjaśnić Zurych. Już się nad tym zastanawiałem, potrafię to zrobić.

– Jak? – Zdusiła papierosa w popielniczce.

– Na miłość boską, czy to ma znaczenie? Złożę zeznania. Oddam się w ręce policji, jeszcze nie wiem jak, ale potrafię to zrobić! Złożę twoje życie ponownie w całość. Muszę!

– Tylko nie w ten sposób.

– Dlaczego nie?

Marie dotknęła jego twarzy przemawiając miękkim głosem, z którego wyparowała nagła obcość.

– Ponieważ właśnie ci udowodniłam, że mam rację. Nawet skazaniec, przekonany o swojej winie, powinien to dostrzec. Człowiek, który nazywa się Kain, nigdy by nie zrobił tego, co ty teraz chcesz zrobić. Dla nikogo.

– Ja jestem Kainem!

– Nawet gdyby mnie zmuszono do uwierzenia, że nim byłeś, to już nie jesteś.

– Ostateczna rehabilitacja? Lobotomia na własne życzenie? Utrata pamięci? Tak się przypadkowo składa, że to prawda, ale to nie powstrzyma tych, którzy mnie szukają. Nie powstrzyma to jego… ich od pociągnięcia za spust.

– I to jest najgorsze, ale ja się temu nie poddam.

– A więc odrzucasz fakty.

– Mam na myśli dwa fakty, które ty lekceważysz. Ja nie potrafię. Będę z nimi żyła do końca moich dni, ponieważ na mnie ciąży cała odpowiedzialność. Zabito dwóch ludzi w ten sam brutalny sposób, gdyż stanęli pomiędzy tobą a wiadomością, którą chciano ci przesiać. Przeze mnie.

– Sama widziałaś wiadomość Corbeliera. Ile miała dziur? Dziesięć? Piętnaście?

– Posłużono się nimi. Słyszałeś co mówił przez telefon, i ja też. Nie kłamał; próbował nam pomóc. Jeżeli nie tobie, to na pewno mnie.

– To jest… możliwe.

– Wszystko jest możliwe! Nie znam odpowiedzi, Jasonie, widzę tylko rzeczy, które do niczego nie pasują, rzeczy, których nie da się wyjaśnić – a które powinny zostać wyjaśnione. Przez cały ten czas ani razu nie przejawiałeś najmniejszej chęci czy potrzeby bycia tym kimś, za kogo się podajesz! W ten sposób taki człowiek nie może istnieć. Ty byś nie mógł nim być.

– Ale jestem.

– Posłuchaj mnie. Jesteś mi bardzo bliski, kochanie, i może mnie to zaślepiło, przyznaję. Ale znam też siebie. Nie jestem dziecięciem-kwiatem o niewinnych oczach; widziałam już swoje w życiu i tym, którzy mi się podobają, przyglądam się bardzo długo i dokładnie. Na potwierdzenie tego, co myślę o człowieku, zawsze przywołuję swoje własne wartości; a są to prawdziwe wartości. Moje, niczyje inne. – Przerwała na chwilę i odsunęła się od niego. – Obserwowałam torturowanego człowieka, przez samego siebie i przez innych, i on nawet nie krzyknął. Ty krzyczysz w sobie i nie obciążasz nikogo poza sobą. Dociekasz tylko, zgłębiasz, próbujesz zrozumieć. A tak, mój przyjacielu, nie rozumuje wyrachowany morderca ani nie robi tego, co już dla mnie zrobiłeś i co jeszcze chcesz zrobić. Nie wiem, kim byłeś przedtem ani jakie popełniłeś zbrodnie, ale nie są one takie, jak sądzisz albo jak inni próbują ci wmówić. A to z kolei każe mi się odwoływać do wartości, o których mówiłam. Znam siebie. Nie mogłabym kochać takiego mężczyzny, za jakiego się podajesz. Kocham mężczyznę, którym, jak wierzę, jesteś. Przed chwilą jeszcze raz to potwierdziłeś. Żaden morderca nie uczyniłby takiej propozycji, jak ty przed chwilą. A ta propozycja, szanowny panie, zostaje odrzucona.

– Jesteś przeklętą idiotką! – wybuchnął Jason. – Ja mogę ci pomóc, a ty mi nie! Zostaw mi coś, na Boga!

– Nigdy! Nie w ten sposób! – Nagle Marie przerwała. Zastygła z rozchylonymi ustami. – Chyba właśnie to zrobiłam – wyszeptała.

– Co zrobiłaś? – zapytał gniewnie Bourne.

– Dałam coś nam obojgu. – Znowu na niego patrzyła. – Właśnie to powiedziałam, coś, co istniało od dawna. „Co inni próbują ci wmówić…”

– O czym ty, do diabła, mówisz?

– O twoich zbrodniach, które inni próbują ci wmówić.

– Ależ one istnieją. Ja je popełniłem.

– Poczekaj chwilę. Przypuśćmy, że istnieją, ale nie zostały przez ciebie popełnione? Przypuśćmy, że dowody zostały sfabrykowane tak umiejętnie, jak te przeciwko mnie w Zurychu, ale kto inny jest sprawcą? Jasonie, przecież nie wiesz, kiedy utraciłeś pamięć.

– Port Noir.

– Tam zacząłeś ją odzyskiwać, a nie tracić. Przed Port Noir; to może dużo wyjaśnić. To może wyjaśnić ciebie, tę sprzeczność między tobą a człowiekiem, za którego cię uważają.

– Mylisz się. Nic nie wyjaśni wspomnień, obrazów, które do mnie wracają.

– Może pamiętasz tylko to, co ci bez przerwy powtarzano – sugerowała Marie. – W kółko, w kółko i w kółko. Aż nie zostało nic innego. Fotografie, nagrania, bodźce wzrokowe i słuchowe.

– Opisujesz chodzącego i funkcjonującego, ale bezwolnego faceta, którego odmóżdżono. To nie ja.

Wpatrywała się w niego i łagodnie mówiła.

– Opisuję inteligentnego, bardzo chorego człowieka, którego przeszłość odpowiadała w jakiś sposób życzeniom innych. Nawet nie wiesz, jak łatwo kogoś takiego znaleźć. Pełno ich w szpitalach, prywatnych sanatoriach i wojskowych lecznicach. – Przerwała, by zaraz szybko mówić dalej. – Ten artykuł w gazecie powiedział jeszcze inną prawdę. Umiem stosunkowo sprawnie obsługiwać komputery, to nieodzowne w mojej pracy. Gdybym szukała przykładu składającego się z odosobnionych faktów, wiedziałabym, jak to zrobić. Odwrotnie, jeżeli ktoś szukałby faceta cierpiącego na amnezję, który w przeszłości wyuczył się wielu umiejętności, języków, cech charakterystycznych dla różnych ras, to bank informacji medycznych mógłby wskazać odpowiednich kandydatów. Bóg jeden wie, niewielu w twoim przypadku; może tylko paru, może jednego. Ale oni szukali tylko jednego człowieka, bo tylko jednego potrzebowali.

Bourne spojrzał na krajobraz próbując wyważyć stalowe drzwi swojego umysłu, by odnaleźć coś na kształt nadziei, którą ona miała.

– To, co mówisz, oznacza jedynie, że jestem reprodukcją iluzji – powiedział bezbarwnie.

– Taki jest efekt końcowy, ale nie to chcę powiedzieć. Chcę powiedzieć, że istnieje możliwość, że tobą manipulowano. Użyto cię. Wyjaśniałoby to wiele. – Dotknęła jego ręki. – Mówiłeś mi, że czasami coś się chce z ciebie wydostać, że rozsadza ci głowę.

– Słowa… miejsca, nazwy… wyzwalają reakcje.

– Jasonie, a może one wyzwalają fałszywe reakcje? Rzeczy, które powtarzano ci bez końca, ale nie możesz ich przeżyć na nowo. Nie możesz ich zrozumieć, bo nie należą do ciebie.

– Wątpię w to. Wiedziałem, co potrafię zrobić. Robiłem to już przedtem.

– Może robiłeś to z innych powodów?… A niech cię! Walczę o swoje życie! O moje i twoje życie!… No dobrze! Możesz myśleć i czuć. Ale myśl teraz, czuj teraz! Spójrz na mnie i powiedz szczerze, że zajrzałeś w głąb siebie, w głąb swoich myśli i uczuć, i wiesz bez cienia wątpliwości, że jesteś zabójcą zwanym Kainem! Jeżeli potrafisz tak zrobić, ale tak naprawdę, to jedźmy do Zurychu, weź całą winę na siebie i wynoś się z mojego życia! Ale jeżeli nie potrafisz, to zostań ze mną i daj sobie pomóc, i kochaj mnie, na miłość boską. Kochaj mnie, Jasonie.

Bourne wziął jej dłoń, mocno ją ścisnął, jakby uspokajał rozzłoszczone, trzęsące się dziecko.

– To nie jest sprawa czucia czy myślenia. Widziałem zlecenia wpłat na moje konto w Gemeinschaft; sięgają daleko wstecz. Odpowiadają wszystkiemu, czego się nauczyłem.

– Ale to konto, te wpłaty mogły zostać sfabrykowane wczoraj albo w zeszłym tygodniu, albo sześć miesięcy temu! Wszystko, co słyszałeś i czytałeś o sobie, może być częścią planu stworzonego przez tych, którzy chcą, byś udawał Kaina! Nie jesteś Kainem, ale oni chcą, żebyś się za niego uważał! Istnieje jednak ktoś, kto wie, że nie jesteś Kainem i próbuje ci powiedzieć… mam na to dowód. Mój ukochany żyje, ale dwóch przyjaciół straciło życie, bo znaleźli się pomiędzy tobą a tym, który przesyła ci wiadomość, który próbuje cię ocalić. Zostali zabici przez tych samych ludzi, którzy ciebie chcieli poświęcić Carlosowi w miejsce Kaina… Sam wcześniej powiedziałeś, że wszystko się zgadza. Nie wszystko, Jasonie, ale to na pewno! Wyjaśnia ciebie.

– Pustą skorupę, która nawet nie ma wspomnień, chociaż jej się wydaje, że powinna je mieć? Wypełnioną miotającymi się wewnątrz demonami tworzącymi istne piekło? Jaka to miła perspektywa.

– To nie demony, kochanie. To części ciebie – złe, wściekłe, wrzeszczące, że chcą wyjść, bo nie pasują do skorupy, którą im wyznaczyłeś.

– A jeśli rozwalę tę skorupę, to co znajdę?

– Wiele rzeczy. Jedne dobre, drugie złe, i wiele takich, które trzeba inaczej potraktować. Ale Kaina nie znajdziesz, obiecuję. Wierzę w ciebie, kochanie. Proszę, nie poddawaj się.

Nie zbliżał się do niej, jakby między nimi wyrosła szklana ściana.

– A jeżeli się mylimy? Mimo wszystko się mylimy? Co wtedy?

– Porzuć mnie. Albo zabij. Jest mi to obojętne.

– Kocham cię.

– Wiem. Dlatego się nie boję.

– W biurze Lavier znalazłem dwa telefony. Pierwszy był do Zurychu, a drugi paryski. Przy odrobinie szczęścia zaprowadzą mnie do tego numeru, którego szukam.

– Nowy Jork? Treadstone?

– Tak. Tam jest odpowiedź. Jeżeli nie jestem Kainem, to ktoś pod tym numerem wie, kim jestem.


Pojechali z powrotem do Paryża, rozumując, że w tłumie wielkiego miasta będą mniej rzucali się w oczy niż w odludnej wiejskiej gospodzie. Blondyn w okularach w rogowej oprawie i uderzająco piękna, acz poważna kobieta, nie umalowana, z włosami związanymi z tyłu jak pilna studentka z Sorbony, nie wyróżniali się na Montmartrze. Wynajęli pokój w „Terrasse” na rue de Maistre, wpisując się jako małżeństwo z Brukseli.

W pokoju stali przez chwilę nie wypowiadając zbędnych słów, by wyrazić to, co widzieli i czuli. Złączyli się w uścisku, odgradzając się od obrzydliwego świata, który odmawiał im spokoju, który zmuszał ich do balansowania na napiętych, równolegle biegnących linach wysoko nad ciemną przepaścią; jeżeli któreś z nich spadnie, to pociągnie za sobą drugie.

Bourne nie potrafił w tym momencie zmienić skóry. Byłaby fałszywa, czego przecież nie chciał.

– Musimy odpocząć – powiedział. – Potrzebujemy trochę snu. Czeka nas długi dzień.

Kochali się spokojnie i długo, rozkoszując się ciepłym, przyjemnie rozkołysanym łóżkiem. Zdarzyła się chwila, taka głupia, a zarazem zabawna, kiedy musieli zmienić pozycję. Śmiali się cicho, jakby nieco zażenowani, ale ta mała pochwała głupoty wzmogła jeszcze ich wzajemną głęboka więź. Po chwili zaspokojenia uścisnęli się mocniej, wreszcie przekonani o konieczności usunięcia wszystkich okropnych odgłosów i okrutnych widoków mrocznego świata, który miotał nimi we wszystkie strony. Udało im się wyrwać z tego zaklętego kręgu i zanurzyć w lepszym świecie, w którym słońce i błękit zastąpiły ciemność. Rzucili się w tę stronę gorączkowo, gwałtownie, znajdując w tym świecie spełnienie.

Wyczerpani usnęli ze splecionymi dłońmi.

Bourne obudził się pierwszy na odgłos klaksonów i silników samochodów dochodzący z paryskiej ulicy. Spojrzał na zegarek; było dziesięć po pierwszej. Przespali niemal pięć godzin, z pewnością mniej, niż potrzebowali, ale musieli się tym zadowolić. Mieli przed sobą jakże długi dzień. Jeszcze nie był pewien, co będą robić; znał tylko dwa numery telefonów, które musiały doprowadzić go do trzeciego. W Nowym Jorku.

Odwrócił się do Marie; oddychała miarowo, jej twarz przy jego twarzy, usta przy jego ustach – kochana i piękna. Pocałował ją, a ona obróciła się do niego nie otwierając oczu.

– Jesteś żabą, a ja zamienię cię w księcia – odezwała się zaspanym głosem. – A może jest odwrotnie?

– Nie na dzisiaj to porównanie, choć może jest i trafne.

– W takim razie będziesz musiał pozostać żabą. No, poskacz trochę, mała żabko. Popisz się przede mną.

– Nie ma po co. Skaczę tylko wtedy, gdy dostanę muchy.

– Żaby jedzą muchy? Ano chyba tak. Jakie to obrzydliwe.

– Rusz się, otwórz oczy. Oboje musimy zacząć skakać. Rozpoczynamy polowanie.

– Polowanie? Na co?

– Na mnie.


Z budki telefonicznej na rue Lafayette zamówili rozmowę z numerem w Zurychu na nazwisko niejakiego pana Briggsa. Bourne przypuszczał, że Jacqueline Lavier nie zwlekając rozesłała alarmy; jeden z pewnością dotarł do Zurychu.

Jason wyszedł z budki, kiedy usłyszał sygnał połączenia ze Szwajcarią, i wręczył słuchawkę Marie. Wiedziała już, co mówić.

Niczego jednak nie zdołała powiedzieć. Odezwała się telefonistka z centrali międzynarodowej.

– Bardzo nam przykro, ale nie ma już numeru, który został zamówiony.

– Ale ja dzwoniłam parę dni temu – wtrąciła Marie. – To wyjątkowa sytuacja, proszę pani. Może podano inny numer?

– Ten telefon jest wyłączony, proszę pani. Nie zostawiono żadnej informacji.

– Może w takim razie otrzymałam zły numer? Sprawa jest bardzo pilna. Czy może mi pani powiedzieć, kto miał ten numer?

– Przykro mi, ale to niemożliwe.

– Ale już mówiłam, że to pilne. Czy mogę rozmawiać z pani zwierzchnikiem?

– On pani też nie będzie mógł pomóc. Ten numer jest zastrzeżony. Do widzenia.

Przerwano połączenie.

– Rozłączono nas – powiedziała.

– Trochę za długo to trwało, do cholery – stwierdził Bourne lustrując dokładnie ulicę. – Zmywajmy się stąd.

– Sądzisz, że mogli nas namierzyć? W Paryżu? W budce na ulicy?

– W trzy minuty są w stanie ustalić numer i odnaleźć dzielnicę. W cztery potrafią zawęzić teren do dwunastu ulic.

– Skąd to wiesz?

– Gdybym mógł ci to powiedzieć! Idziemy!

– Jasonie, a może poczekamy gdzieś obok? I będziemy obserwować?

– Nie, bo nie wiemy, co, a oni wiedzą. Mają do dyspozycji zdjęcia; uruchomią swoich ludzi na całym terenie.

– Ale ja wyglądam inaczej niż na zdjęciu w gazetach.

– Nie ty, tylko ja! Chodźmy!

Szli szybko w tłumie zmierzającym w różne strony, aż doszli do bulwaru Malesherbes o dziesięć ulic dalej i znaleźli budkę telefoniczną należącą do innej dzielnicy. Tym razem nie potrzebowali pomocy telefonistki; numer znajdował się w Paryżu. Marie weszła do środka z drobnymi w dłoni i nakręciła numer; wiedziała, co mówić.

Jednakże słowa, które usłyszała, napełniły ją zdumieniem:

– Rezydencja generała Villiersa. Dzień dobry… Halo? Halo?

Przez chwilę Marie nie potrafiła wykrztusić słowa. Wpatrywała się tylko w słuchawkę.

– Bardzo przepraszam – wyszeptała – pomyłka. – Odwiesiła słuchawkę.

– Co się stało? – spytał Bourne otwierając szklane drzwi. – O co chodzi? Kto to był?

– To nie ma sensu – powiedziała. – Połączyłam się właśnie z domem jednego z najbardziej szanowanych i najpotężniejszych ludzi we Francji.

24

– André François Villiers – powtórzyła Marie zapalając papierosa. Wrócili do swojego pokoju w „Terrasse”, żeby uporządkować fakty i przetrawić tę zaskakującą wiadomość. – Absolwent St. Cyr, bohater drugiej wojny światowej, legenda ruchu oporu i, do momentu wojny w Algierii, pewny następca de Gaulle’a. Jasonie, związek takiego człowieka z Carlosem jest po prostu niemożliwy

– Związek istnieje, wierz mi.

– To jest zbyt nieprawdopodobne. Villiers to potomek rodu sięgającego siedemnastego stulecia, duma Francji. Dziś jest posłem do Zgromadzenia Narodowego, politycznie na prawo od Charlemagne’a, zgadzam się, ale jednocześnie człowiek prawy, stary wojskowy, z zasadami. Zupełnie jakbyś łączył Douglasa MacArthura z gangsterem z mafii. To nie ma sensu.

– Więc go poszukajmy. Dlaczego odszedł od de Gaulle’a?

– Przez Algierię. Na początku lat sześćdziesiątych Villiers należał do OAS, organizacji algierskich pułkowników pod dowództwem Salana. Występowali przeciwko układowi z Evian, który przyznawał niepodległość Algierii, uważając, że kraj ten słusznie należy się Francji.

– Szaleni pułkownicy z Algierii – powiedział machinalnie Bourne, nie wiedząc, dlaczego i skąd mu to przyszło do głowy.

– Coś ci to mówi?

– Na pewno, tylko nie wiem co.

– Zastanów się – nalegała Marie. – Czemu „szaleni pułkownicy” mieliby ci coś mówić? Co ci pierwsze przychodzi na myśl? Szybko!

Jason patrzył na nią bezradnie, a potem przypomniał sobie:

– Bombardowania… infiltracja. Prowokatorzy. Rozpracuj ich; znajdź mechanizmy.

– Dlaczego?

– Nie wiem.

– Czy podejmujesz decyzje na podstawie tego, czego się nauczyłeś?

– Chyba tak.

– Jakie decyzje? O czym decydujesz?

– O zakłóceniach?

– Co to oznacza? Jakie zakłócenia?

– Nie wiem! Nie umiem myśleć!

– W porządku… w porządku. Wrócimy do tego innym razem.

– Nie mamy czasu. Wracajmy do Villiersa. Po Algierii, co dalej?

– Doszło do połowicznego pogodzenia się z de Gaulie’em; Villiers nie był nigdy bezpośrednio zamieszany w terroryzm; jego akta wojskowe pozostały czyste. Wrócił do Francji – a witano go doprawdy szczerze – jako bojownik o przegraną, ale słuszną sprawę. Objął ponownie dowództwo, awansując do rangi generała, zanim wdał się w politykę.

– Jest więc aktywny politycznie?

– Raczej jako mówca. Jako mąż stanu. W dalszym ciągu jest zawziętym militarystą i wszczyna boje o utraconą potęgę wojskową Francji.

– Howard Leland – powiedział Jason. – Oto powiązanie z Carlosem.

– Jak to? Dlaczego?

– Lelanda zamordowano, bo wtrącał się w politykę zbrojeniową i eksport broni Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Nic nam więcej nie trzeba.

– Wydaje się to nieprawdopodobne, taki człowiek… – Marie zawiesiła głos, aż nagle coś sobie przypomniała. – Zamordowano mu syna. Jakaś sprawa polityczna, z pięć czy sześć lat temu.

– Opowiedz mi.

– Jego samochód eksplodował na rue du Bac. Trąbiono o tym we wszystkich gazetach. Był aktywny politycznie, podobnie jak tatuś jako konserwatysta, i na każdym kroku walczył z socjalistami i komunistami. W roli młodego członka parlamentu blokował wydatki rządowe jak tylko mógł, ale w zasadzie zdobył sobie popularność. Po prostu czarujący arystokrata.

– Kto go zabił?

– Przypuszczam, że fanatycy komunistyczni; udało mu się przyblokować pewną ustawę, która faworyzowała ekstremalne skrzydło lewicy. Po jego śmierci opozycja się rozsypała i ustawę uchwalono. Wielu sądzi, że stary dlatego odszedł z wojska i kandydował do Zgromadzenia Narodowego… To właśnie jest tak nieprawdopodobne, tak sprzeczne. W końcu zamordowano mu syna; wydawać by się mogło, że nie zgodziłby się współpracować z zawodowym mordercą.

– Jest jeszcze coś. Powiedziałaś, że powitano go w Paryżu, gdyż nigdy bezpośrednio nie był zamieszany w terroryzm…

– Jeżeli nawet był – wtrąciła – to skrzętnie to zatuszowano. Tutaj toleruje się wzniosłe cele, a na sprawy polityczne i łóżkowe przymyka się oczy. A on jest prawdziwym bohaterem, nie zapominaj!

– A ty nie zapominaj, że jak raz zostanie się terrorystą, to już zawsze się nim jest.

– Nie zgadzam się z tym. Ludzie się zmieniają.

– Ale nie we wszystkim. Żaden terrorysta nie zapomina o swoich sukcesach; jest z nich zawsze dumny.

– Skąd ty to wiesz?

– Nie chciałbym teraz tego mówić.

– Więc lepiej tego nie rób.

– Jestem pewien, że mam rację co do tego Villiersa. Dopadnę go. – Bourne podszedł do nocnego stolika i wziął książkę telefoniczną. – Zobaczymy, czy jest w spisie, czy też ma numer zastrzeżony. Muszę wiedzieć, gdzie mieszka.

– Nie dopuszczą cię do niego. Jeżeli to on jest łącznikiem Carlosa, to jest pilnowany. Zabiją cię na miejscu; pamiętaj, że mają twoje zdjęcie.

– Nic im to nie da. Nie będę tym, którego szukają… O, jest. Villiers, A. F., Parc Monceau.

– Ciągle nie mogę w to uwierzyć. Sama świadomość, że dzwoni do takiego człowieka, musiała wywołać szok u tej Lavier.

– Albo tak ją przerazić, że była gotowa zrobić wszystko, co się jej każe.

– Czy nie wydaje ci się to dziwne, że podano jej ten numer?

– Nie w tych okolicznościach. Carlos chce, żeby jego trutnie wiedziały, że nie ma żartów. On chce złapać Kaina.

Marie podniosła się.

– Jason? Co to jest truteń?

Bourne spojrzał na nią.

– Nie wiem… Ktoś, kto ślepo służy drugiemu.

– Ślepo? Nie widząc?

– Nie wiedząc. Myśli, że robi jedną rzecz, a tymczasem wykonuje coś zupełnie innego.

– Nie rozumiem.

– Powiedzmy, że każę ci obserwować, czy nie pojawi się pewien samochód na rogu jakiejś ulicy. Samochód nie pojawia się, ale fakt, że ty tam stoisz, mówi komuś innemu, że wydarzyło się coś zupełnie innego.

– Arytmetycznie jest to wiadomość nie do odgadnięcia.

– Tak, chyba masz rację.

– Coś takiego właśnie wydarzyło się w Zurychu. Walter Apfel był trutniem. Puścił do prasy tę historię z kradzieżą nie wiedząc, co w rzeczywistości mówi.

– A co mówił?

– Zgaduję, że sygnalizowano ci, żebyś się z kimś skontaktował.

– Treadstone-71 – powiedział Jason. – Czyli jesteśmy z powrotem przy Villiersie. Carlos odnalazł mnie w Zurychu przez Gemeinschaft. Oznacza to, że wiedział o Treadstone; przypuszczam, że Villiers też wie. A jeżeli nie, to istnieje szansa, żeby go zmusić do zdobycia wiadomości na ten temat.

– Jak?

– Przez jego nazwisko. Jeżeli jest taki ważny, jak mówisz, to musi je sobie bardzo cenić. Honor Francji zamieszany w świństwa w rodzaju Carlosa może wywołać pożądany efekt. Postraszę go policją i dziennikarzami.

– On po prostu zaprzeczy. Powie, że to oszczerstwo.

– Niech spróbuje. To nie oszczerstwo. W biurze Lavier był numer jego telefonu. Poza tym jego zaprzeczenia znajdą się na tej samej stronie co jego nekrolog.

– Pozostaje ci jedynie dostać się do niego.

– Dostanę się. Nie zapominaj, że jestem kameleonem.


Wysadzana drzewami ulica w Parc Monceau wydawała mu się znajoma, ale chodziło raczej o samą atmosferę, a nie przekonanie, że już kiedyś tu był. Dwa rzędy dobrze utrzymanych domów, błyszczące drzwi i okna, lśniące poręcze, wyszorowane schody, oświetlone pokoje ozdobione pnącymi roślinami. Królował tu pieniądz zasobnej dzielnicy miasta. Parc Monceau przypominała mu inna ulicę, na której kiedyś był, i o której wiedział, że miała jakieś znaczenie.

O dziewiętnastej trzydzieści pięć, w ten zimny, acz jasny marcowy wieczór, pojawił się na ulicy kameleon ubrany stosownie do okazji. Włosy blond schował pod czapką, szyję ukrył za podniesionym kołnierzem kurtki, typowej dla posłańca, która na plecach ma napis firmowy reklamujący jakieś towary. Przez ramię przerzucił prawie pustą juchtową torbę, zupełnie jakby kończył już pracę. Zatrzyma się jeszcze dwa lub trzy razy, a może cztery czy pięć, jeżeli uzna to za konieczne; przekona się o tym za chwilę. Koperty, które roznosił, nie były tak naprawdę firmowymi przesyłkami, lecz zwykłymi broszurami reklamującymi rozkosze Bâteau Mouche, dostępnymi w hotelu. Wybierał na chybił trafił domy w pobliżu rezydencji generała Villiersa i wrzucał broszury do skrzynek na listy. Oczy jego szukały pewnych szczegółów, ale rejestrowały wszystko, co widziały. Jakie środki bezpieczeństwa stosował Villiers? Kto pilnował generała, ilu ludzi?

Był przekonany o tym, że zobaczy ludzi w samochodach lub przed domem, ze zdziwieniem więc odkrył, iż nie ma nikogo. André François Villiers, militarysta, rzecznik swojej sprawy i główny kontakt Carlosa nie miał żadnej zewnętrznej ochrony. Jeżeli był strzeżony, to wyłącznie wewnątrz domu. Zważywszy na ogrom jego zbrodni, Villiers zachowywał się lekkomyślnie lub wręcz głupio.

Jason wszedł po schodach sąsiedniej rezydencji, oddalonej jedynie o niespełna sześć metrów od drzwi Villiersa. Wrzucając broszurę do skrzynki spojrzał jednocześnie w górę na okna Villiersa, szukając jakiejś twarzy czy postaci. Nikogo nie zobaczył.

Nagle otworzyły się drzwi odległe o sześć metrów. Bourne przykucnął i wsunął rękę pod kurtkę dotykając pistoletu. Pomyślał, że to on jest głupcem; ktoś bardziej od niego spostrzegawczy go zauważył. Ale słowa, które usłyszał, świadczyły o czymś innym. W drzwiach rozmawiała para w średnim wieku – pokojówka w fartuszku i mężczyzna w ciemnej marynarce.

– Pamiętaj o wyczyszczeniu popielniczek – przypominała kobieta. – Wiesz, jak on nie lubi brudnych popielniczek.

– Jeździł dzisiaj po południu – odpowiedział mężczyzna. – Czyli muszą być pełne.

– Wyczyść je w garażu, masz czas. Zejdzie na dół za jakieś dziesięć minut. W Nanterre ma być dopiero o ósmej trzydzieści.

Mężczyzna kiwnął głową i podniósł kołnierz marynarki schodząc po schodach.

– Dziesięć minut – powtórzył bezwiednie.

Drzwi zamknęły się i ulicę zaległa cisza. Jason wstał, oparł rękę na poręczy i obserwował mężczyznę oddalającego się chodnikiem. Nie był pewien, gdzie jest Nanterre, ale wiedział, że leży na peryferiach Paryża. Jeżeli Villiers pojedzie tam sam, to nie ma sensu odwlekać konfrontacji.

Bourne poprawił na ramieniu pasek od torby i szybko zszedł po schodach skręcając na chodniku w lewo. Dziesięć minut.


Jason obserwował przez szybę samochodu, jak drzwi otwierają się i staje w nich generał André François Villiers. Był to mężczyzna średniego wzrostu, o szerokiej klatce piersiowej; zbliżał się pewnie do siedemdziesiątki albo lekko ją przekroczył. Nie miał kapelusza, dlatego widać było krótko przystrzyżone, siwe włosy i starannie wypielęgnowaną, białą bródkę. Jego ruchy zdradzały wojskowego – wypiętą piersią atakował otoczenie, a krocząc obalał nie istniejące przeszkody.

Bourne wpatrywał się w niego jak urzeczony, zastanawiając się, jakie szaleństwo popchnęło takiego człowieka w zbrodnicze objęcia Carlosa. Jakiekolwiek istniały przyczyny, musiały być bardzo poważne – ten mężczyzna nie traktował życia lekko. Czyniło go to niebezpiecznym, głównie ze względu na szacunek i posłuchanie u rządu.

Villiers odwrócił się i powiedział coś do służącej, spoglądając jednocześnie na zegarek. Kobieta przytaknęła i zamknęła drzwi, a generał zszedł żwawo po schodach i okrążył maskę dużej limuzyny, żeby znaleźć się po stronie miejsca kierowcy. Otworzył drzwi i wsiadł do środka, po czym uruchomił silnik i wolno wyprowadził samochód na środek ulicy. Jason odczekał, aż limuzyna dojedzie do rogu i skręci w prawo; wtedy ruszył swoim renault, dodał gazu i dotarł do przecznicy w chwili, gdy Villiers znowu skręcał w prawo o przecznicę dalej na wschód.

W zbieżności wypadków istnieje pewna ironia albo omen, gdyby dawać wiarę takim rzeczom. Trasa, którą wybrał generał Villiers, by dojechać do położonego na przedmieściach Nanterre, wiodła przez boczną drogę, niemal identyczną do tej w St. Germain-en-Laye, gdzie dwanaście godzin temu Marie błagała Jasona, żeby nie poświęcał ani swojego, ani jej życia. Tym razem pastwiska i pola przechodzące w łagodne pagórki nie tonęły w porannym słońcu, lecz oblewały je zimne, białe promienie księżyca. Bourne pomyślał, że ten odcinek pustej drogi będzie idealnym miejscem na spotkanie powracającego generała.

Jason nie miał kłopotu z utrzymywaniem odległości około czterystu metrów i dlatego ze zdziwieniem stwierdził, że niemal dogonił starego żołnierza. Villiers zwolnił nagle i skręcił w boczną, wysypaną żwirem drogę, która biegła przez las do oświetlonego reflektorami parkingu. Mignął mu przed oczami napis wiszący na wysokim słupie na dwóch łańcuchach. „L’Arbalète”. Generał spotykał się z kimś na obiedzie w ustronnej restauracyjce nie na przedmieściach Paryża, ale w pobliżu Nanterre. Na wsi.

Bourne minął wjazd i zatrzymał się na poboczu w ten sposób, by prawą stronę samochodu zakrywały krzaki. Musiał wszystko przemyśleć… musiał się uspokoić. Ogień płonął w jego głowie; wzmagał się, rozprzestrzeniał. Przepełniała go bez reszty myśl o tej niezwykłej okazji.

Biorąc pod uwagę niekorzystne wydarzenia – olbrzymią kompromitację, na jaką naraził się wczoraj Carlos w motelu w Montrouge – istniało duże prawdopodobieństwo, że André Villiors został wezwany do tej ustronnej restauracyjki na nadzwyczajne spotkanie. Może nawet z samym Carlosem. W takim przypadku teren będzie strzeżony, a człowiek, którego zdjęcie rozdano wszystkim wartownikom zostanie zastrzelony natychmiast po rozpoznaniu. Z drugiej strony, okazja zobaczenia najbliższego współpracownika Carlosa czy nawet samego Carlosa może się już więcej nie powtórzyć. Musi dostać się do „L’Arbalète”. Jakiś wewnętrzny przymus kazał mu podjąć to ryzyko. Każde ryzyko! Cóż za szaleństwo! On chyba tracił zmysły. Ale czy człowiek nie obciążony żadną pamięcią może je zachować? Carlos. Znajdź Carlosa! Wielkie nieba, dlaczego?

Dotknął pistoletu za paskiem; siedział mocno. Wysiadł i włożył płaszcz przykrywając kurtkę z napisem na plecach. Wziął z siedzenia kapelusz z wąskim rondem, którego miękki filc, opuszczony na boki, powinien dobrze zakryć włosy. Próbował sobie przypomnieć, czy miał na nosie te okulary w rogowej oprawie, kiedy robiono mu zdjęcie w Argenteuil. Nie, nie miał, zdjął je – siedział wtedy przy stole i głowa pękała mu od bólu, spowodowanego słowami o przeszłości tak dobrze znanej, i jednocześnie zbyt przerażającej, by jej stawić czoło. Pomacał się po kieszeni koszuli; miał na wszelki wypadek okulary. Zatrzasnął drzwiczki i wszedł w las.

Jasność bijąca od reflektorów przed restauracją prześwitywała przez drzewa i w miarę jak podchodził, stawała się ostrzejsza, gdyż zasłaniało ją coraz mniej drzew. Bourne wyszedł na skraj małego lasku i znalazł się przed żwirowanym parkingiem. Zobaczył restaurację zbudowana w wiejskim stylu. Wzdłuż dłuższego jej boku biegł rząd małych okien, za którymi migotały płomyki świec oświetlające postacie gości. Przesunął potem wzrok w kierunku piętra rozciągającego się tylko do połowy budynku i przechodzącego dalej w otwarty taras. Część jadalna wyglądała podobnie do dolnej. Rząd okien, może nieco większych, również oświetlały świece. Widać było przesuwające się postacie, które różniły się nieco od gości na dole.

Byli to sami mężczyźni. Nie siedzieli, lecz stali lub poruszali się wolno ze szklankami w dłoniach, a nad ich głowami unosiły się kłęby papierosowego dymu. Z trudem przyszłoby mu określenie ich liczby – więcej niż dziesięciu, mniej niż dwudziestu, coś koło tego.

Pojawił się i on; podchodził to do jednej grupy, to do drugiej, świecił biała brodą, raz po raz zasłaniany przez postacie przechodzące bliżej okna. Generał Villiers rzeczywiście przyjechał do Nanterre na naradę i wszystko wskazywało na to, że była to narada poświęcona nie przewidzianym wypadkom ostatnich czterdziestu ośmiu godzin, wypadkom, które pozostawiły przy życiu człowieka zwanego Kainem.

Wszystko wskazuje na to… czy wszystko? A gdzie ochrona? Ilu ich jest i gdzie są rozstawieni? Trzymając się skraju lasu, Bourne przesuwał się bokiem w kierunku wejścia do restauracji, naginając bezszelestnie gałęzie i stąpając lekko po trawie. Zastygł w bezruchu, szukając wzrokiem ludzi ukrytych w krzakach lub w cieniu budynku. Nikogo nie dostrzegł i wrócił tą samą drogą, tym razem zapuszczając się na tyły restauracji.

Otworzyły się drzwi zalewając ciemność ostrym światłem, i ukazał się w nich mężczyzna w białej marynarce. Stał przez chwilę i osłaniał dłońmi ogień, próbując zapalić papierosa. Bourne spojrzał w lewo, w prawo, w górę, na taras; nikt się nie pojawił. Strażnik ustawiony na tym terenie zaniepokoiłby się nagłym rozbłyskiem światła trzy metry poniżej miejsca, gdzie odbywała się narada. Nikogo zatem na zewnątrz nie było. Ochrona, tak jak i w domu Villiersa na Parc Monceau, zapewne znajdowała się w środku.

W drzwiach pojawił się drugi mężczyzna, także w białej marynarce, ale w czapce szefa kuchni na głowie. Głos jego brzmiał ostro, z gardłowymi naleciałościami dialektu gaskońskiego.

– Ty sobie tu odpoczywasz, a my harujemy! Taca z tortami jest prawie pusta. Napełnij ja. No już, ty skurwielu!

Człowiek od ciastek odwrócił się i wzruszył ramionami; zdusił papierosa i wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi. Światło zniknęło, pozostał jedynie blask księżyca, który wystarczająco oświetlał taras. Nikt na nim nie stał, żaden strażnik nie pilnował podwójnych drzwi prowadzących do środka.

Carlos. Znajdź Carlosa. Złap Carlosa w pułapkę. Kain to Charlie, a Delta to Kain.

Bourne ocenił odległość i przeszkody. Stał nie dalej niż dwanaście metrów od tyłu budynku i ze trzy lub cztery metry poniżej balustrady otaczającej taras. Z dwóch wentylatorów w zewnętrznej ścianie wydobywała się para, a obok nich biegła rynna sięgająca balustrady. Jeżeli udałoby mu się wspiąć po rynnie i zaczepić nogą o dolny wentylator, dosięgnąłby balustrady i wdrapał się na taras. Nie mógł jednak zrobić tego w płaszczu. Zdjął go więc, ułożył u swoich stóp, na górze umieścił kapelusz i przykrył wszystko liśćmi. Podszedł do skraju lasu i jak najciszej przebiegł po żwirze do rynny.

Szarpnął w ciemności za porowaty metal; siedział mocno. Wyciągnął ręce jak najwyżej w górę, podskoczył obejmując rękami rurę i jednocześnie przebierając szybko nogami, aż lewa noga znalazła się na wysokości otworu. Uchwycony rynny, wsunął nogę w wyłom i podciągnął się wyżej. Znajdował się o jakieś pół metra od balustrady; już tylko jeden ruch dzielił go od tarasu.

Drzwi pod nim otworzyły się z trzaskiem i smuga światła strzeliła po żwirze prosto w las. Wypadła na zewnątrz postać z trudem utrzymująca równowagę, a za nią wrzeszcząc wyleciał szef w białej czapce.

– Ty zasrańcu! Jesteś pijany i tyle! Piłeś przez całą tę gównianą noc! Ciasta rozwalone na podłodze w jadalni… wszystko do góry nogami! Wynoś się, nie dostaniesz ani jednego su!

Drzwi zamknęły się z hukiem, zasuwa zatrzasnęła nieodwołalnie. Jason trzymał się rynny, bolały go ręce i kostki, po czole spływały mu strugi potu. Mężczyzna w dole zachwiał się wykonując prawą ręką nieprzyzwoite gesty pod adresem szefa, którego już nie było. Jego zamglone oczy przesunęły się w górę po ścianie, zatrzymując się na twarzy Bourne’a. Jason wstrzymał oddech, kiedy napotkał jego spojrzenie; mężczyzna wpatrywał się w niego, potem zamrugał i znowu się gapił. Potrząsając głową zamknął oczy, następnie otworzył je szeroko, rejestrując widok, którego nie był całkiem pewien. Wycofał się, idąc to bokiem, to przodem, widocznie bowiem uznał zjawę na ścianie za rezultat wycieńczającej pracy. Zniknął za rogiem budynku, wyraźnie zadowolony z tego, że zlekceważył ten żart, który objawił się jego oczom.

Bourne odetchnął z ulgą i rozluźnił nieco ciało, opierając się przy tym mocniej o ścianę. Ale trwało to jedynie chwilę; ból w kostce przeniósł się do stopy powodując skurcz. Wyprężył się, chwytając prawą ręką za balustradę, a lewą odrywając od rynny, by dołączyć ją do prawej. Naciskając kafelki kolanami, podciągnął się wolno w górę, aż jego głowa ukazała się nad tarasem, całkowicie pustym. Bourne zaczepił się prawą nogą o krawędź, prawą ręką sięgnął do poręczy, złapał równowagę i już był po drugiej stronie balustrady.

Znalazł się na tarasie, który używano w miesiącach wiosennych i letnich; na wyłożonej kaflami podłodze mogło się zmieścić z dziesięć do piętnastu stolików. Pośrodku ściany odgradzającej część zabudowaną od tarasu znajdowały się podwójne drzwi, które widział z lasu. Postacie wewnątrz nie poruszały się, zupełnie jakby skamieniały, i przez sekundę Jason zastanawiał się, czy przypadkiem nie ogłoszono alarmu – może czekano już na niego? Zamarł na chwilę z ręką na pistolecie; nic się nie wydarzyło. Trzymając się cienia podszedł do ściany. Przywarł plecami do drewna i przesuwał się wolno w kierunku drzwi, aż jego palce dotknęły framugi. Powoli unosił głowę w kierunku szyby, żeby zajrzeć do środka.

To, co zobaczył, wprawiło go w osłupienie, ale nie przestraszyło. Mężczyźni uformowali się w szeregi – trzy szeregi, po czterech w każdym – i stali naprzeciw André Villiersa, który do nich przemawiał. Razem trzynastu mężczyzn, w tym dwunastu w postawie na baczność. Byli to starzy ludzie, starzy żołnierze. Nie mieli na sobie mundurów; zamiast tego powpinali w klapy wstęgi w barwach oddziałów, w których służyli, a także odznaczenia za męstwo i dystynkcje wojskowe. Towarzyszyła temu pewna niepowtarzalna atmosfera. Byli to mężczyźni nawykli do wydawania rozkazów – przyzwyczajeni do władzy. Ich twarze i oczy, a także sposób, w jaki słuchali, wyrażały respekt, ale nie ślepy; wyraźnie każdy z nich miał swoje zdanie. Mimo ich podeszłego wieku w pokoju wyczuwało się siłę. Olbrzymią siłę. I to właśnie było przerażające. Jeżeli ci ludzie należeli do Carlosa, to macki tego zabójcy nie tylko sięgały daleko, ale były także niezwykle niebezpieczne. Nie stali tu zwykli mężczyźni, lecz zaprawieni w boju żołnierze. Bourne pomyślał sobie, że jeśli jego osąd jest trafny, to w tym pokoju zgromadzili się ludzie o wielkim doświadczeniu i szerokich wpływach.

Szaleni pułkownicy z Algierii, cóż z nich zostało? Mężczyźni żyjący pamięcią o Francji, która już nie istnieje, o świecie, którego nie ma i który w ich mniemaniu został zastąpiony żałosną, nieudolną namiastką. Tacy ludzie gotowi byli sprzymierzyć się z Carlosem, choćby tylko dla tajemnej władzy, którą im dawał. Uderzaj. Atakuj. Zabij. Decyzje o życiu i śmierci, niegdyś ich chleb powszedni, wyzwoliły w nich teraz siłę mogącą służyć sprawom, których nie chcieli uznać za przegrane. Terrorysta pozostanie na zawsze terrorystą; zabójstwo jest podstawą terroru.

Generał podniósł głos; Jason usiłował usłyszeć słowa przez szybę. Stawały się coraz wyraźniejsze.

– … odczują naszą obecność, zrozumieją nasz cel. Jednoczy nas wspólna sprawa, której nigdy nie porzucimy; jeszcze nas usłyszą! Pamiętamy o tych, którzy oddali życie dla chwały Francji, o naszych towarzyszach walki. Zmusimy naszą ukochaną ojczyznę, by pamiętała, i w imię tej pamięci pozostała silna, żeby nie była niczyim lokajem! Nasi przeciwnicy poznają nasz gniew. W tym też jesteśmy zgodni. Modlimy się do Wszechmogącego, by ci, którzy odeszli przed nami, zaznali spokoju, bo nam nie jest on dany… panowie. Uczcijmy naszą Panią. Naszą Francję.

Rozległ się szmer ogólnego aplauzu, lecz starzy żołnierze wciąż stali na baczność. Następnie cichy głos odśpiewał solo pięć słów, a przy szóstym towarzyszył mu już chór.

Allons, enfants de la patrie,

Le jour de gloire est arrivé…


Bourne aż się odwrócił, ten widok bowiem i odgłos dochodzący z sali budziły w nim niesmak. Spustoszenie w imię sławy; śmierć poległych towarzyszy domaga się dalszej śmierci – takie są ich pragnienia. A jeśli ma to oznaczać pakt z Carlosem, niech i tak będzie!

Dlaczego był taki wzburzony? Czemu ogarnęło go nagłe uczucie gniewu i bezsilności? Co wyzwoliło obrzydzenie, które czuje tak silnie? Zdał sobie sprawę z tego, że nienawidzi takich ludzi, jak André Villiers, że nimi gardzi. Ci starzy mężczyźni wywoływali wojny, kradnąc życie młodym… i najmłodszym.

Czemu znowu błądził wśród tajemnic? Dlaczego odczuwał taki ból? Nie ma już czasu na pytania ani siły, by się nimi dręczyć. Musi usunąć je ze swojego umysłu i skupić się na André François Villiersie, rycerzu i władcy, którego cele należały do przeszłości, ale pakt z zabójcą wołał o śmierć dziś.

Przyciśnie generała. Złamie go. Dowie się wszystkiego, a potem najpewniej go zabije. Ludzie w rodzaju Villiersa kradną życie młodym i najmłodszym. Nie zasługują, by żyć. Błądzę znowu w swoim labiryncie, którego ściany nabite są kolcami. O Boże, jak one kłują.

Jason przesadził w ciemności balustradę i cały obolały zsunął się po rynnie. O bólu należało zapomnieć. Musi dotrzeć do opustoszałej drogi oświetlonej księżycem i złapać nosiciela śmierci.

25

Bourne czekał w renault, nie gasząc silnika, dwieście metrów na wschód od wejścia do restauracji, gotów ruszyć, gdy tylko zobaczy wyjeżdżającego Villiersa. Kilku innych uczestników spotkania już odjechało, każdy oddzielnie. Spiskowcy nie afiszują się ze swoimi powiązaniami, a ci starzy mężczyźni byli spiskowcami w najściślejszym znaczeniu tego słowa. Zamienili wszystkie zdobyte przez siebie honory na współpracę z groźnym mordercą i jego skrytobójczą organizacją.

Wiek i fanatyzm pozbawiły ich rozumu, tak samo jak oni przez lata pozbawiali życia innych… młodych i najmłodszych.

Co to jest? Dlaczego mnie nie opuszcza? Coś strasznego, co tkwi głęboko w środku próbując się wydostać na zewnątrz, próbując, myślę, mnie zabić. Przenika mnie strach i poczucie winy… ale nie wiem, z jakiego powodu i czego tak bardzo się boję. Dlaczego ci wysuszeni starcy wywołują we mnie uczucia strachu i winy… i taki wstręt?

Byli śmiercią. Wojną. Na ziemi, na niebie. Z nieba… z nieba. Pomóż mi, Marie. Na Boga, pomóż mi!

Wreszcie wyjeżdżał. Reflektory wynurzyły się z alei; czarna karoseria limuzyny zalśniła w świetle latarni. Jason wyjechał z cienia nie włączając świateł. Dojechał tak aż do pierwszego zakrętu, przy którym włączył reflektory i nacisnął do końca pedał gazu. Do wiejskiego pustkowia było mniej więcej trzy kilometry; musiał dotrzeć tam szybko.

Było dziesięć po jedenastej i, jak trzy godziny temu, sięgające wzgórz pola skąpane były w poświacie marcowego księżyca, który znajdował się teraz dokładnie na środku nieba. Jason dotarł na miejsce; udało się. Pobocze było szerokie i graniczyło z pastwiskiem; dwa samochody mogły tu spokojnie stanąć. Następne zadanie to zatrzymać Villiersa. Generał był stary, lecz nie zniedołężniały; jeśli taktyka Jasona wzbudzi jego podejrzenia, może zjechać na trawę i uciec. Wszystko zależało od tego, czy Jason potrafi zachować się dość przekonywająco i w pełni wykorzystać moment zaskoczenia.

Bourne zawrócił, poczekał, aż w oddali ukażą się światła wozu Villiersa, a wtedy nagle nacisnął na gaz i ruszył do przodu, kręcąc gwałtownie kierownica raz w lewo, raz w prawo. Samochód tańczył na drodze, jakby siedzący w nim kierowca stracił nad nim panowanie i nie dawał rady jechać prosto, lecz mimo to przyspieszał.

Villiers nie miał wyboru; zwolnił, kiedy Jason w szaleńczym tempie zbliżał się do niego. Gdy do zderzenia obu samochodów brakowało nie więcej niż siedem metrów, Bourne nagle skręcił kierownicę w lewo i równocześnie nacisnął na hamulec, wprowadzając samochód w kontrolowany poślizg. Zapiszczały opony. Kiedy samochód zatrzymał się, Jason zaczął krzyczeć przez otwarte okno. Jego nieartykułowane wrzaski mogły wskazywać, że jest ranny lub pijany, ale na pewno niegroźny. Jason uderzył ręka o ramę okna i zamilkł, kuląc się na siedzeniu, z pistoletem przygotowanym na kolanach.

Kiedy usłyszał, że drzwi od limuzyny Villiersa otworzyły się, podniósł głowę znad kierownicy. Starzec nie miał broni i chyba nic nie podejrzewał; po prostu był zadowolony, że udało mu się uniknąć wypadku. Przeciął światła reflektorów, podszedł do lewego okna renault i zdenerwowany zaczął zadawać pytania rozkazującym tonem oficerów z Saint Cyr.

– Co to ma znaczyć? Co pan wyrabia? Nic się panu nie stało? Ręce generała zacisnęły się na dolnej krawędzi okna.

– Mnie nie, ale panu tak – odpowiedział Bourne po angielsku, podnosząc pistolet.

– Co?… – wykrztusił starzec, prostując się. – Kim pan jest i co to ma znaczyć?

Jason wysiadł z renault, gestykulując lewą ręką ponad wyciągnięta lufą broni.

– Cieszę się, że mówi pan biegle po angielsku. Proszę wrócić do samochodu i zjechać na bok.

– A jeśli odmówię?

– Zabiję pana. Niewiele trzeba, żeby mnie sprowokować.

– Wykonujesz rozkazy Czerwonych Brygad czy paryskiej sekcji Baader-Meinhof?

– Bo co? Mógłby pan je odwołać, gdyby tak było?

– Pluję na nich. I na ciebie.

– Nikt nigdy nie wątpił w pańską odwagę, generale. Proszę wrócić do samochodu.

– Tu nie chodzi o odwagę – powiedział Villiers, nie ruszając się z miejsca. – To kwestia logiki. Zabicie mnie czy porwanie nic wam nie da. Moi współpracownicy i rodzina otrzymali ode mnie jasne polecenia, jak mają się zachować w takiej sytuacji. Izrael ma całkowita rację. Nie może być żadnych negocjacji z terrorystami. Więc strzelaj, śmieciu, albo won!

Jason przypatrywał się staremu żołnierzowi, nagle głęboko zachwiany w swej pewności, daleki jednak od tego, by dać się nabrać. W tych wściekłych, wpatrzonych w niego oczach musi pojawić się prawda. Jedno imię unurzane w błocie połączone z drugim, obsypanym najwyższymi odznaczeniami Francji może sprowokować inny rodzaj wybuchu. To pojawi się w oczach.

– Tam, w restauracji, powiedział pan, że Francja nie może być niczyim lokajem. Tymczasem francuski generał nim został. Generał André Villiers, łącznik Carlosa… Kontakt Carlosa, żołnierz Carlosa, jego lokaj.

Wyraz oczu generała zmienił się, ale nie tak, jak oczekiwał tego Jason. Do wściekłości doszły nagle nie szok czy histeria, ale głęboka, bezkompromisowa odraza i nienawiść. Dłoń Villiersa uniosła się błyskawicznie w górę i zakreślając szeroki łuk trafiła Bourne’a w twarz – uderzenie było mocne, celne i bolesne. Po pierwszym policzku nastąpił drugi, jeszcze brutalniejszy, jeszcze bardziej znieważający. Jason zachwiał się pod siłą ciosu. Starzec przybliżył się, na tyle, na ile pozwalał mu wyciągnięty pistolet, ale nieustraszony, nieporuszony jego widokiem, zapamiętały w swojej furii tłukł zaciekle przeciwnika.

– Świnia! Plugawa, wstrętna świnia! Gnój!

– Bo cię zastrzelę! Zabiję! Przestań! – Przyparty plecami do dachu renault Bourne nie mógł jednak pociągnąć za spust. Starzec dalej nacierał, wciąż wywijał rękami, zadawał kolejne razy.

– Zabij mnie, jeśli potrafisz, jeśli się ośmielisz! Ty gnido, ty śmieciu! Jason rzucił pistolet na ziemię i podniósł ręce, żeby osłonić się przed atakiem Villiersa. Lewą ręką chwycił prawy przegub starca, a prawą złapał spadające z siłą miecza jego lewe przedramię; wykręcił mu gwałtownie obie ręce, przyciągnął ku sobie i zmusił, by się zatrzymał. Ich twarze dzieliło zaledwie kilkanaście centymetrów. Klatka piersiowa starca falowała jak po ogromnym wysiłku.

– Chcesz powiedzieć, że nie jesteś człowiekiem Carlosa? Zaprzeczasz temu?

Villiers szarpnął się do przodu, napierając na Bourne’a swoim potężnym torsem, próbując uwolnić się z jego uścisku.

– Gardzę tobą, ty bydlaku!

– Do jasnej cholery, tak czy nie?

Starzec napluł Bourne’owi w twarz; jego oczy, w których jeszcze przed chwilą gorzał ogień, zamgliły się i naszły łzami.

– Carlos zabił mi syna – wyszeptał. – Zabił mojego jedynego syna na rue du Bac. Mój syn stracił życie, kiedy pięć lasek dynamitu wyleciało w powietrze na rue du Bac.

Jason powoli rozluźnił uścisk. Wciąż oddychając ciężko zwrócił się do Villiersa najspokojniej jak umiał:

– Niech pan wjedzie na pastwisko i na mnie zaczeka. Musimy porozmawiać, generale. Stało się coś, o czym pan nie wie i dobrze by było, gdybyśmy obaj dowiedzieli się, o co w tym chodzi.


– Nigdy! Niemożliwe! To bzdura!

– To fakt – powiedział Bourne. Siedział obok Villiersa na przednim siedzeniu jego samochodu.

– To jakaś nieprawdopodobna pomyłka! Pan nie wie, co mówi!

– To nie jest pomyłka i wiem, co mówię, ponieważ sam znalazłem ten numer. Pański numer. Świetna przykrywka. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie łączył pana z Carlosem, zwłaszcza ze względu na śmierć pańskiego syna. Czy to jest pewne, że sprzątnął go Carlos?

– Sprzątnął? Wolałbym, żeby się pan inaczej wyrażał, monsieur.

– Przepraszam. Nie chciałem pana urazić.

– Czy jest pewne? W Sûreté są o tym przekonani. Wywiad wojskowy i Interpol też nie ma wątpliwości. Czytałem raporty.

– Co w nich było?

– Przypuszcza się, że Carlos oddał przysługę swoim radykalnym przyjaciołom z dawnych czasów. Pozwolił nawet, żeby sobie przypisali ten czyn. To było zabójstwo na tle politycznym. Śmierć mojego syna miała być przestrogą dla innych, którzy przeciwstawiali się fanatykom.

– Fanatykom?

– Lewicowi ekstremiści chcieli wejść w koalicję z socjalistami, składali im obietnice, których nie zamierzali dotrzymać. Mój syn przejrzał i ujawnił ich plany, po czym podjął działania legislacyjne, żeby zablokować sojusz. Dlatego musiał zginąć.

– Czy to z tego powodu odszedł pan z wojska i stanął do wyborów?

– Tak, i zrobiłem to bez chwili wahania. Przyjęło się, że po śmierci ojca syn kontynuuje jego pracę… – Starzec przerwał; światło księżyca padało na jego zmęczona twarz. – W tym wypadku dziedzictwem ojca było prowadzenie dalej pracy syna. On nie był żołnierzem, ja zaś nie jestem politykiem, ale broń i materiały wybuchowe nie są mi obce. To ja ukształtowałem jego ideały, jego poglądy odzwierciedlały moje; mój syn zginął za nasze przekonania. Decyzja była więc dla mnie oczywista. Będę prezentował nasze ideały na arenie politycznej i niech wrogowie mojego syna walczą ze mną. Żołnierz nie boi się walki.

– Rozumiem, że niejeden żołnierz.

– Co pan ma na myśli?

– Tych mężczyzn w restauracji. Wyglądali, jakby dowodzili połową wojsk we Francji.

– Bo i dowodzili, monsieur. Kiedyś nazywano ich młodymi gniewnymi dowódcami z Saint Cyr. Republika grzęzła w korupcji, nieudolność paraliżowała armię. Linia Maginota była żartem. Podczas wojny zostali przywódcami ruchu oporu; walczyli ze Szwabami i rządem Vichy w Europie i Afryce.

– Co robią teraz?

– Większość to emeryci, wielu z nich dręczą wspomnienia przeszłości. Modlą się do Najświętszej Panienki, żeby historia się nie powtórzyła. Ale coraz częściej widzą znowu to samo. Wojsko zostało zepchnięte na boczny tor. Komuniści i socjaliści w Zgromadzeniu Narodowym robią wszystko, żeby osłabić siły militarne Francji. Cele Moskwy nie zmieniają się, choć mijają dziesięciolecia. A tymczasem wolne społeczeństwo dojrzało do infiltracji. Gdy proces ten raz się rozpocznie, będzie zachodził tak długo, aż nasze społeczeństwo zostanie ukształtowane dokładnie według sowieckiego modelu. Spiskowcy są wszędzie; trzeba z nimi walczyć.

– Niektórzy powiedzieliby, że pańskie poglądy brzmią dość radykalnie.

– Dlaczego? Walka? Ojczyzna? Honor? Czy te pojęcia są dla pana anachroniczne?

– Nie. Ale wyobrażam sobie, jak wiele zła można wyrządzić w ich imieniu.

– Nasze poglądy się różnią, ale nie zamierzam pana przekonywać.

Pytał pan o moich przyjaciół, więc odpowiedziałem. A teraz, proszę, przejdźmy do tych pańskich nieprawdopodobnych rewelacji. To obrzydliwe insynuacje. Pan nie wie, co znaczy stracić syna, wiedzieć, że został zamordowany.

Powraca ból i nie wiem dlaczego. Ból i pustka, pustka w niebie… z nieba. Śmierć na niebie, z nieba. Jezu, boli. Ale co? I dlaczego?

– Bardzo panu współczuję – powiedział Jason zaciskając ręce, by powstrzymać ich nagłe drżenie. – Ale wszystko tu pasuje.

– Wręcz przeciwnie! Jak pan stwierdził, nikt przy zdrowych zmysłach nie łączyłby mnie z działalnością tej świni, Carlosa, a już na pewno nie on sam. To ryzyko, którego ten bandzior by nie podjął. To nie do pomyślenia.

– Właśnie. To jest nie do pomyślenia i dlatego został pan wykorzystany. Pański dom jest doskonałym punktem przekazywania jego poleceń.

– Niemożliwe! Jak?

– Ktoś, kto ma dostęp do pańskiego telefonu, jest w bezpośrednim kontakcie z Carlosem. Używa się szyfrów, wypowiada określone słowa. Prawdopodobnie dzieje się to, kiedy nie ma pana w domu, a może nawet kiedy pan jest. Czy pan sam odbiera telefony?

Villiers zamyślił się.

– Właściwie nie. Nie, kiedy ktoś dzwoni na ten numer. Zbyt wielu ludzi muszę unikać, dlatego mam drugi telefon ze ściśle zastrzeżonym numerem.

– Więc kto odbiera telefony?

– Zwykle służąca lub jej mąż, który pełni obowiązki kamerdynera i szofera. Był jeszcze moim kierowcą w wojsku: Oprócz nich, oczywiście, moja żona albo sekretarz, który często pracuje w moim domu; był moim adiutantem przez dwadzieścia lat.

– Kto jeszcze?

– To już wszyscy.

– Kucharka?

– Nie mamy żadnej na stałe; angażujemy kogoś, tylko kiedy wydajemy przyjęcie. Z nazwiskiem Villiersa wiąże się więcej chwały niż pieniędzy.

– Sprzątaczka?

– Dwie. Przychodzą dwa razy w tygodniu, ale nie zawsze są to te same.

– Powinien pan zwrócić większą uwagę na szofera i adiutanta.

– To absurdalne! Ich lojalność jest poza wszelkimi podejrzeniami.

– Podobnie myślał Cezar o Brutusie.

– Pan nie mówi poważnie…

– Mówię cholernie poważnie, i lepiej by było, gdyby mi pan uwierzył. Wszystko, co powiedziałem, jest prawdą.

– W takim razie nie powiedział mi pan wiele. Nie znam nawet pańskiego nazwiska.

– Nie jest ważne. Poznanie go mogłoby panu tylko zaszkodzić.

– Dlaczego?

– Dlatego, że szansa pomyłki jest minimalna. Właściwie w ogóle nie istnieje.

Villiers zaczął kiwać głową, tak jak czynią to starzy mężczyźni, gdy przetrawiają w sobie słowa, które wprawiły ich w osłupienie. Jego poorana zmarszczkami twarz poruszała się miarowo w świetle księżyca.

– Mężczyzna bez nazwiska zastawia na mnie w nocy pułapkę na drodze, trzyma mnie na muszce i obrzuca ohydnymi oskarżeniami – wysuwa zarzut tak plugawy, że mam ochotę go zabić – i oczekuje ode mnie, że uwierzę mu na słowo. Słowo człowieka bez nazwiska, o obcej mi twarzy, którego jedyną poręką ma być zapewnienie, że ściga go Carlos. Niech mi pan powie, dlaczego mam panu wierzyć?

– Ponieważ nie miałbym żadnego powodu, żeby przyjść do pana, gdybym sam nie wierzył w to, co mówię.

Villiers popatrzył na Jasona.

– Nie, jest lepszy powód. Przed chwilą darował mi pan życie. Odrzucił pan broń, nie wystrzelił. A mógł pan to łatwo zrobić. Tymczasem wolał pan błagać mnie o rozmowę.

– Nie wydaje mi się, żebym aż błagał.

– Błaganie było w pańskich oczach, młody człowieku. Prawda zawsze jest w oczach, i często w głosie, ale trzeba słuchać uważnie. Można upozorować pokorę, ale nie złość. Jest albo prawdziwa, albo sztuczna. Twoja złość była prawdziwa… tak jak i moja. – Starzec wskazał na małe renault stojące dziesięć metrów z tyłu. – Niech pan jedzie za mną do Parc Monceau. Dokończymy rozmowę w moim gabinecie. Daję głowę, że myli się pan co do obu moich ludzi, lecz, jak sam pan powiedział, Cezara zaślepiło jego przywiązanie. Nie chcę, żeby to samo było ze mną.

– Jeśli wejdę do pana domu i ktoś mnie rozpozna, jestem trupem. Pan też.

– Mój sekretarz wyszedł zaraz po siedemnastej, a szofer idzie do siebie nie później niż o dziesiątej oglądać swoją ukochaną telewizję. Pan zaczeka na zewnątrz, podczas gdy ja wejdę do środka i sprawdzę. Jeśli wszystko okaże się w porządku, zawołam pana; jeśli nie, wyjdę na zewnątrz i odjadę. Pan pojedzie za mną. Zatrzymam się gdzieś i tam dokończymy rozmowę.

Kiedy Villiers mówił, Jason przyglądał się mu uważnie.

– Dlaczego chce pan, bym wrócił za panem do Parc Monceau?

– A gdzie? Wierzę w szok niespodziewanej konfrontacji. Jeden z pańskich podejrzanych leży w łóżku w pokoju na piętrze i ogląda telewizję. Ale jest i drugi powód. Chcę, żeby moja żona usłyszała, co pan ma do powiedzenia. To wierna towarzyszka starego żołnierza; jest wyczulona na rzeczy, które często umykają uwagi innych. Nauczyłem się polegać na jej przenikliwości. Gdy usłyszy pana historię, może rozpozna jakąś dziwną prawidłowość w zachowaniu któregoś z nich.

Bourne nie mógł przemilczeć swoich obaw.

– Ja zastawiłem na pana pułapkę udając niezrównoważonego kierowcę; teraz pan może mi się odpłacić. Skąd mogę wiedzieć, czy nie zastawia pan na mnie sideł?

Starzec odpowiedział bez wahania.

– Daję panu słowo francuskiego generała, i to powinno panu wystarczyć. Jeśli nie, zabieraj pan pistolet i wysiadaj.

– Wystarczy mi – oświadczył Bourne. – Nie dlatego, że jest to słowo generała, ale dlatego, że jest to słowo człowieka, którego syn zginął z ręki Carlosa na rue du Bac.


Droga powrotna do Paryża wydawała się Jasonowi dużo dłuższa niż jazda w przeciwną stronę. Znowu walczył z obrazami, obrazami, które powodowały, że oblewał go zimny pot. I ból, zaczynający się w skroniach, promieniujący w dół, do piersi, zaciskający się wokół żołądka – ostre ukłucia przeszywały go tak, że z trudem powstrzymywał się od krzyku.

Śmierć na niebie… z nieba. Nie mrok, ale oślepiające słońce. Nie wiatry, które ciskają moje ciało w jeszcze głębszy mrok, ale cisza i fetor dżungli… i brzegi rzeki. Cisza, po której słychać skrzek ptaków i wycie maszyn. Ptaki… maszyny… pikujące w dół, spadające z nieba w oślepiającym słońcu. Wybuchy. Śmierć. Młodych i najmłodszych.

Przestań! Trzymaj kierownicę. Skoncentruj się na drodze, byle nie myśleć! Myślenie sprawia ból, a ty nie wiesz dlaczego.

Wjechali na ocienioną drzewami ulicę w Parc Monceau. Villiers, trzydzieści metrów z przodu, bezskutecznie szukał miejsca do zaparkowania. Pusta jeszcze kilka godzin temu ulica była kompletnie zastawiona wozami. Wreszcie wypatrzył wolne miejsce naprzeciwko swojego domu, dość spore, żeby pomieścić oba samochody. Wystawił rękę przez okno, dając Jasonowi znak, żeby zaparkował za nim.

I wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Wzrok Jasona przyciągnęło światło w otwartych drzwiach domu; źrenice nagle znieruchomiały na stojących tam postaciach. Rozpoznanie jednej z nich było tak zaskakujące i tak niespodziewane, że zanim zorientował się, co robi, jego ręka mimowolnie sięgnęła do pasa po broń.

Czy mimo wszystko został wciągnięty w pułapkę? Czy słowo francuskiego generała było nic niewarte?

Villiers wciąż zajęty był parkowaniem. Bourne obrócił się na siedzeniu, rozglądając się na wszystkie strony; nikt się nie zbliżał, znikąd nie próbowano go osaczyć. To nie była pułapka. Tu chodziło o coś innego; o coś, co miało związek ze sprawami dziejącymi się bez wiedzy starego żołnierza.

Po drugiej stronie ulicy, u szczytu schodów prowadzących do domu Villiersa, stała bowiem młoda atrakcyjna kobieta. Pomagając sobie małymi, niespokojnymi gestami tłumaczyła coś szybko stojącemu na najwyższym stopniu mężczyźnie, ten zaś potakiwał głową. Mężczyzną tym był szpakowaty, dystyngowany telefonista obsługujący centralkę w „Les Classiques”. Człowiek, którego twarz tak dobrze była znana Jasonowi, a której jednak nie znał. Twarz, która przywoływała inne obrazy… obrazy tak gwałtowne i tak bolesne jak te, które dręczyły go przez ostatnie pół godziny jazdy renault.

Ale była pewna różnica. Ta twarz przywoływała ciemność, nocny porywisty wiatr, następujące po sobie wybuchy i terkot karabinów maszynowych niosący się echem w setkach tuneli w dżungli.

Bourne oderwał wzrok od drzwi i przez przednią szybę spojrzał na Villiersa. Generał wyłączył już światła i szykował się do opuszczenia wozu. Jason puścił sprzęgło; renault potoczył się do przodu, uderzając lekko zderzakiem samochód Villiersa. Generał podskoczył na siedzeniu.

Bourne wyłączył reflektory i włączył lampkę wewnątrz samochodu.

Dwukrotnie podniósł i opuścił rękę – dłonią skierowana do dołu dając znak generałowi, by nie ruszał się z miejsca. Kiedy Villiers skinął głową, Jason zgasił lampkę.

Znów spojrzał na drzwi. Mężczyzna zszedł o stopień niżej i stanął, jakby zatrzymało go coś, co powiedziała kobieta; Bourne mógł teraz przyjrzeć się jej dokładnie.

Wyglądała na trzydzieści kilka lat. Była wysoka i postawna, o kształtnej sylwetce. Stylowo obcięte, krótkie, czarne włosy okalały brązową od słońca twarz. Krągłość piersi uwydatniał cienki, ściśle przylegający do ciała materiał długiej sukni, której biel dodatkowo podkreślała opaleniznę skóry. Villiers nie wspomniał o niej; nie była więc jednym z domowników, lecz gościem. Wiedziała, kiedy przyjść do domu starca. To pasowało do strategii długiego łańcucha łączników i oznaczało, że w domu Villiersa musiała mieć swojego człowieka. Starzec niewątpliwie ją znał, ale czy dobrze? Odpowiedź brzmiała: na pewno niewystarczająco.

Siwowłosy telefonista po raz ostatni skinął głowa, zbiegł ze schodów i odszedł szybko w głąb ulicy. Drzwi zamknęły się; opustoszałe schody i błyszczące czarne drzwi z mosiężną klamką lśniły w świetle latarni.

Dlaczego te schody i drzwi coś mu przypominały? Obrazy. Nierzeczywista rzeczywistość.

Bourne wysiadł z samochodu, bacznie obserwując okna, wypatrując poruszenia się kotary; w wyglądzie domu nie było jednak nic podejrzanego. Podszedł szybko do samochodu Villiersa, okno kierowcy było opuszczone, twarz generała zwrócona ku górze, jego gęste brwi uniesione w wyrazie zdziwienia.

– Co, na miłość boską, pan wyczynia? – zapytał.

– Tam, przed pańskim domem – powiedział Jason kucając na chodniku. – Czy widział pan to, co ja widziałem?

– Tak mi się wydaje. Bo co?

– Kim była ta kobieta? Czy pan ją zna?

– Jasne. Przecież to moja żona.

– Pańska żona? – Na twarzy Bourne’a odmalowało się zdumienie. – Wydawało mi się, że pan powiedział… Wydawało mi się, że pan nazwał ją wierną starą towarzyszką. Chciał pan, żeby mnie wysłuchała, bo z biegiem lat nauczył się pan cenić przenikliwość jej sądów, jej zdolność widzenia tego, co zwykle umyka uwagi innych. Tak pan mówił.

– Niedokładnie tak. Powiedziałem, że to wierna towarzyszka starego żołnierza, i naprawdę cenię jej sądy. Ale jest moją drugą żoną – moją dużo młodszą, drugą żoną – choć tak samo mi oddaną jak pierwsza, która zmarła osiem lat temu.

– O Boże…

– Niech pana nie szokuje nasza różnica wieku. Moja żona wydaje się dumna i szczęśliwa, że jest drugą Madame Villiers. Bardzo mi pomaga w pracy w Zgromadzeniu Narodowym.

– Przykro mi – wyszeptał Bourne. – Chryste, tak mi przykro.

– Dlaczego? Że wziął ją pan za kogoś innego? To często się zdarza. Moja żona jest szałową dziewczyną. Jestem z niej bardzo dumny.

Kiedy Jason wyprostował się, Villiers otworzył drzwi samochodu.

– Niech pan tu zaczeka – rzekł. – Wejdę do środka i sprawdzę, czy wszystko jest w porządku. Jeśli tak, otworzę drzwi i skinę na pana. Jeśli nie, wrócę do samochodu i pojedziemy dalej.

Bourne stał bez ruchu przed Villiersem, blokując mu drogę.

– Generale, muszę pana o coś spytać. Nie wiem, jak to zrobić, ale muszę. Powiedziałem panu, że znalazłem pański numer w punkcie kontaktowym używanym przez Carlosa. Nie powiedziałem panu, gdzie się ten punkt znajduje, a jedynie, że moje odkrycie potwierdzone zostało przez kogoś, kto przyznał się, że przekazuje wiadomości łącznikom Carlosa i je od nich odbiera. – Bourne nabrał tchu; jego oczy na krótko spoczęły na drzwiach po drugiej stronie ulicy. – Teraz muszę pana o coś spytać; proszę głęboko się zastanowić, zanim mi pan odpowie. Czy pańska żona ubiera się w sklepie „Les Classiques”?

– Na Saint-Honoré?

– Tak.

– Tak się składa, że wiem. Nie, nie ubiera się tam.

– Czy jest pan pewien?

– Jak najbardziej. Nigdy nie widziałem rachunku z tego sklepu, a poza tym sama mówiła mi kiedyś, jak bardzo nie podobają się jej tamtejsze kroje. Moja żona świetnie się zna na sprawach mody.

– O Jezu!

– Co?

– Generale, nie mogę wejść do tego domu. Bez względu na to, co pan zastanie, nie mogę tam wejść.

– Dlaczego nie? Co pan mówi?

– Ten mężczyzna na schodach, który rozmawiał z pańską żoną, jest z punktu kontaktowego Carlosa: z „Les Classiques”. Jest jego łącznikiem.

Krew odpłynęła z twarzy André Villiersa. Odwrócił się i spojrzał na częściowo przesłonięta drzewami fasadę swojego domu, na czarne błyszczące drzwi i mosiężną klamkę połyskującą w świetle latarni.


Żebrak o twarzy noszącej ślady po ospie podrapał się po kilkudniowym zaroście, zdjął z głowy zniszczony beret i pchnąwszy mosiężne drzwi wszedł do małego kościółka w Neuilly-sur-Seine.

Powłócząc nogami dotarł do końca prawej nawy, ścigany niechętnymi spojrzeniami dwóch księży. Obaj klerycy byli poruszeni; Neuilly-sur-Seine należało do bogatych parafii i miłosierdzie miłosierdziem, ale zamożni parafianie mieli prawo oczekiwać, iż – ze względu na ich samopoczucie – zostanie utrzymany pewien poziom. Ten stary rozczochrany obdartus nijak tu nie pasował.

Żebrak zgiął się, jakby chciał uklęknąć przed bocznym ołtarzem, ale potem usiadł w drugim rzędzie ławek, przeżegnał się i pochylił do przodu, zniżając głowę jak podczas modlitwy; równocześnie prawą dłonią podciągnął lewy rękaw płaszcza. Na przegubie miał zegarek, zupełnie nie pasujący do całego jego wyglądu. Był to drogi zegarek elektroniczny z wielkimi cyframi i wyraźnym czytnikiem. Za żadne skarby by się z nim nie rozstał, ponieważ dostał go od Carlosa. Kiedyś starzec spóźnił się na spowiedź dwadzieścia pięć minut, czym spowodował podenerwowanie swego dobroczyńcy; jego jedynym usprawiedliwieniem było to, że nie ma dokładnego zegarka. Podczas następnego spotkania Carlos wsunął prezent pod skraj ażurowej zasłonki oddzielającej grzesznika od kapłana.

Zegarek wskazywał – co do minuty – porę spotkania. Żebrak podniósł się i zbliżył do konfesjonału po prawej stronie. Rozchylił zasłonę i wszedł do środka.

Angelus Domini.

Angelus Domini, dziecię Boże. – Zza czarnego materiału wydobył się chrapliwy szept. – Czy twoje dni upływają w dostatku?

– Uczyniono je dostatnimi…

– W porządku – przerwała zakapturzona postać. – Jakie masz dla mnie wieści? Moja cierpliwość wyczerpuje się. Płacę tysiące, setki tysięcy za nieudolność i niepowodzenia. Co się stało w Montrogue? Kto odpowiada za kłamstwa, które wyszły z ambasady na alei Montaigne? Kto dał im wiarę?

– „Auburge du Coin” była pułapką, ale nie chodziło o zabicie nikogo. Prawdziwego celu nie znamy. Jeśli attaché Corbellier faktycznie powtarzał kłamstwa, nasi są przekonani, że czynił to nieświadomie. Ta kobieta go nabrała.

– To Kain go nabrał. Bourne dociera do różnych ludzi i przekazuje im fałszywe informacje, żeby ich zdemaskować lub potwierdzić swoje podejrzenia. Ale dlaczego? I dla kogo działa? Wiemy, kim jest, ale wiemy również, że nic nie przekazuje do Waszyngtonu. Odmawia skontaktowania się z centralą.

– Żeby spróbować na to odpowiedzieć, musiałbym cofnąć się o wiele lat wstecz. Możliwe, że Kain nie chce, by jego przełożeni mu przeszkadzali. W amerykańskim wywiadzie jest wielu niezdecydowanych autokratów, którzy w dodatku rzadko wymieniają się informacjami. W latach zimnej wojny robiono duże pieniądze sprzedając jednej agencji te same informacje po trzy, cztery razy. Może Kain czeka, aż ci na górze przestaną zastanawiać się nad różnymi strategiami i przyjmą jeden kierunek działania.

– Widzę, stary przyjacielu, że wiek nie osłabił twoich umiejętności rozumowania. Dlatego właśnie chciałem się z tobą widzieć.

– A może rzeczywiście walczy teraz przeciwko swoim? – ciągnął żebrak. – Nie byłby pierwszym, który tak postąpił.

– Myślę, że to niemożliwe, ale mniejsza o to. Najważniejsze, że tamci wierzą w tę wersję. Mnich nie żyje, inni z Treadstone też nie. Waszyngton jest przekonany, że to właśnie Kain ich wykończył.

– Mnich? – powtórzył żebrak. – Imię z przeszłości. Działał w Berlinie i w Wiedniu. Znaliśmy go dobrze, ale na szczęście z daleka. To właśnie jest odpowiedź na twoje pytanie, Carlosie. Styl pracy Mnicha polegał zawsze na ograniczeniu do minimum liczby pracowników. Działał tak, jakby jego najbliższe otoczenie było zinfiltrowane, przekupione. Na pewno kazał Kainowi składać meldunki sobie bezpośrednio. To tłumaczyłoby zdenerwowanie Waszyngtonu i sześć miesięcy milczenia.

– Czy także ciszę u nas? Przez te sześć miesięcy nie było o nim ani słowa, nie wykonał żadnego ruchu.

– Jest wiele możliwości. Choroba. Wyczerpanie. Powrót do Stanów na dodatkowe szkolenie. A może chęć wprowadzenia zamętu w szeregach przeciwnika? Mnich zawsze miał w zanadrzu wiele różnych sztuczek.

– A jednak przed śmiercią powiedział swojemu współpracownikowi, że nie wie, co się stało. Że nie jest nawet pewien, czy ten człowiek to Kain.

– Co to za współpracownik?

– Facet nazwiskiem Gillette. Był naszą wtyczką, ale Abbott nie mógł tego wiedzieć.

– To mi nasuwa inne wyjaśnienie. Mnich miał niebywały instynkt, jeśli chodzi o takich ludzi. Mówiło się w Wiedniu, że Dawid Abbott nie zaufałby Chrystusowi na pustkowiu, tylko pobiegłby szukać piekarni.

– Niewykluczone. Twoje słowa przynoszą mi ulgę. Szukasz odpowiedzi, które innym nie przyszłyby do głowy.

– Miałem dużo więcej doświadczenia. Byłem kiedyś kimś. Niestety, przesrałem pieniądze.

– Nadal to robisz.

– Jestem rozrzutnikiem: cóż innego mogę ci powiedzieć?

– Z pewnością jeszcze coś.

– Bystry jesteś, Carlosie. Szkoda, że nie znaliśmy się w dawnych czasach.

– Teraz jesteś zarozumiały.

– Zarozumiały byłem zawsze. Obaj wiemy, że w każdej chwili możesz pozbawić mnie życia. Skoro tego nie robisz, muszę być dla ciebie cenny, i to nie tylko ze względu na moje doświadczenie.

– Co jeszcze masz mi do powiedzenia?

– Moja informacja może nie ma dużej wartości, ale zawsze to coś. Włożyłem przyzwoite ubranie i spędziłem dzień w „Auberge du Coin”. Pracuje tam pewien otyły gość – przesłuchiwany i zwolniony przez Sûreté – którego oczy poruszały się zbyt niespokojnie i który za bardzo się pocił. Pogawędziłem z nim trochę, pokazując mu oficjalną legitymację NATO, jaką wyrobiłem sobie na początku lat pięćdziesiątych. Wygląda na to, że o trzeciej rano pożyczył swój samochód blondynowi w towarzystwie kobiety. Rysopis odpowiada fotografii z Argenteuil.

– Pożyczył?

– Tak twierdzi. Samochód miał być zwrócony przez kobietę w ciągu jednego lub dwóch dni.

– Nigdy go nie zobaczy.

– Oczywiście, że nie. Ale nasuwa się pytanie. Dlaczego Kain zdecydował się zdobyć samochód w taki sposób?

– Żeby uciec jak najdalej i najszybciej jak się da.

– Jeśli tak, to moja informacja jest bezwartościowa – powiedział żebrak. – Ale istnieje przecież tyle sposobów, by podróżować szybciej, jednocześnie mniej zwracając na siebie uwagę, i nie musiałby zdawać się na chciwego recepcjonistę, zachłannego sknerę, który za parę franków chętnie doniósłby na niego do Sûreté. Lub powiadomił kogokolwiek innego.

– Do czego zmierzasz?

– Moim zdaniem Bourne zdobył samochód po to, żeby śledzić kogoś tutaj, w Paryżu. Żeby nie kręcić się po miejscach publicznych, gdzie ktoś może go przyuważyć, żeby nie wynajmować samochodu w firmach wynajmu, które mogą być kontrolowane, ani nie uganiać się jak szalony za nieuchwytnymi taksówkami. Zamiast tego wystarczy zwykła zmiana tablic rejestracyjnych i nikt nie zwróci uwagi na niepozorne czarne renault przemieszczające się zatłoczonymi ulicami. Gdzie należałoby zacząć poszukiwania?

Postać poruszyła się.

– Od tej Lavier z „Les Classiques” – powiedział morderca. – I od każdego, kto tam pracuje, a kogo Kain podejrzewa. To jedyne miejsce, od którego może zacząć. Jeśli oni będą śledzeni, w ciągu dni – może nawet godzin – wpadniemy na trop czarnego renault i schwytamy Kaina. Czy masz dokładny opis samochodu?

– Co do trzech wgnieceń na lewym zderzaku.

– Dobrze. Przekaż to starcom. Niech przeczeszą ulice, garaże, parkingi. Ten, kto znajdzie samochód, już nigdy więcej nie będzie musiał pracować.

– Skoro już mówimy o tych sprawach…

Między sztywny brzeg zasłony a granatowy aksamit, którym obita była rama, wsunęła się koperta.

– Jeśli sprawdzi się twoja teoria, uważaj to za zaliczkę.

– Sprawdzi się, Carlosie.

– Skąd ta pewność?

– Ponieważ Kain robi to, co ty byś robił i co ja bym robił w dawnych czasach. Zasługuje na szacunek.

– Na śmierć – powiedział morderca. – Zachodzi pewna czasowa symetria. Za kilka dni będzie 25 marca. 25 marca 1968 roku Jason Bourne został zastrzelony w dżungli Tam Quan. Teraz, prawie co do dnia, ale lata później, inny Jason Bourne jest ścigany: zarówno my, jak i Amerykanie nie możemy doczekać się, kiedy będzie martwy. Ciekawe, kto z nas tym razem pociągnie za spust.

– Czy to ma jakieś znaczenie?

– Chcę go załatwić sam – szepnęła postać. – Naraził mi się udając kogoś, kim nie jest. Powiedz starcom, że jeśli go znajdą, niech przekażą informację do Parc Monceau, ale niech nic nie robią. Chcę, żeby 25 marca był żywy. Tego dnia sam wykonam na nim wyrok i dostarczę jego ciało Amerykanom.

– Natychmiast wszystko przekażę.

Angelus Domini, dziecię Boże.

Angelus Domini – odpowiedział żebrak.

26

Stary żołnierz szedł w milczeniu obok młodszego od siebie mężczyzny zatopioną w księżycowym świetle ścieżką w Lasku Bulońskim. Żaden się nie odzywał, bo już zbyt wiele było słów, wyznań, powątpiewania, zaprzeczeń i potwierdzeń. Villiers musiał wszystko przemyśleć i zanalizować, przyjąć lub z oburzeniem odrzucić to, co usłyszał. Jego życie byłoby o wiele łatwiejsze do zniesienia, gdyby mógł z gniewem odparować cios, obnażyć kłamstwo i odzyskać spokój ducha. Ale nie mógł tego uczynić, jeśli nie chciał sam sobie zaszkodzić; był żołnierzem i uniki nie leżały w jego naturze.

W tym młodym człowieku dostrzegł zbyt wiele prawdy. Była w jego oczach, głosie, w każdym geście, którym prosił o zrozumienie. Ten człowiek bez nazwiska nie kłamał. Najgorsza zdrada wkradła się do domu Villiersa. To wyjaśniało tyle różnych spraw, w które przedtem nie miał odwagi wniknąć. Zbierało mu się na płacz.

Człowiek pozbawiony pamięci nie musiał wiele zmieniać ani wymyślać; kameleon nie był potrzebny. Jego opowieść trafiała do przekonania, gdyż najistotniejsza jej część opierała się na faktach. Musiał odnaleźć Carlosa, ustalić, co ten morderca wie; nie mógłby żyć spokojnie, gdyby mu się to nie udało. Nie było mowy o Marie St. Jacques ani o Île de Port Noir, ani też wiadomości przesłanej przez nieznana osobę czy osoby. Nie mówili również o chodzącej pustej skorupie, co mogłaby być albo i nie być tym kimś, którym on jest lub nie jest – on, który nawet nie ma pewności, czy okruchy wspomnień, jakie mu zostały, naprawdę są jego własnymi wspomnieniami. O niczym takim nie rozmawiali.

Zamiast tego ujawnił ze szczegółami wszystko, co wiedział o mordercy znanym jako Carlos. Ta wiedza była tak rozległa, że w trakcie opowiadania Villiers patrzył na niego ze zdziwieniem, rozpoznając informacje, które musiały być ściśle tajne. Szokowały go nowe, przerażające fakty, zgodne z kilkunastoma istniejącymi teoriami, ale nigdy przedtem nie przedstawione mu tak jasno. Ze względu na syna generał uzyskał dostęp do najtajniejszych dokumentów dotyczących Carlosa, jakie znajdowały się w jego kraju, lecz żaden z nich nie zawierał tylu faktów, ile znał ten młodszy od generała mężczyzna.

– Tamta kobieta, z którą rozmawiał pan w Argenteuil, ta, która telefonuje do mojego domu, która przyznała się panu, że jest łączniczką…

– Ona nazywa się Lavier – przerwał Bourne. Generał zatrzymał się.

– Dziękuję… Ona pana przejrzała, poleciła, by pana sfotografowano.

– Tak.

– Przedtem nie mieli fotografii?

– Nie.

– A więc kiedy pan poluje na Carlosa, to on z kolei poluje na pana. Ale pan nie ma fotografii; zna pan tylko dwójkę łączników, z których jeden był u mnie w domu.

– Tak.

– I rozmawiał z moją żoną.

– Tak.

Starszy pan odwrócił się. Zaczął się okres milczenia.


Dotarli do końca ścieżki, gdzie znajdowało się maleńkie jezioro. Na brzegu wysypano biały żwir, co trzy, cztery metry stały ławki, które otaczały taflę wody niczym warta honorowa przy grobowcu pokrytym czarnym marmurem. Podeszli do drugiej ławki. Villiers przerwał milczenie.

– Chciałbym usiąść – powiedział. – Z wiekiem człowiek opada z sił. Często mnie to krępuje.

– Nie powinno – odparł Bourne, siadając przy nim.

– Nie powinno – zgodził się generał – ale tak jest. – Na chwilę przestał mówić, potem spokojnie dodał: – Często, kiedy jestem w towarzystwie żony.

– Nie musi pan tego mówić – powiedział Jason.

– Źle mnie pan zrozumiał – starszy mężczyzna odwrócił się w stronę młodszego. – Nie mam na myśli łóżka. Po prostu czasem dochodzę do wniosku, że trzeba zmniejszyć aktywność – wcześniej opuścić jakieś przyjęcie, wyjechać na weekend nad Morze Śródziemne albo zrezygnować z kilkudniowego wypadu na narty do Gstaad.

– Chyba nie całkiem dobrze pana zrozumiałem.

– Moja żona i ja często spędzamy czas osobno. Pod wieloma względami żyjemy dość niezależnie od siebie; i to, co robi druga strona, jest dla każdego z nas źródłem satysfakcji.

– Wciąż nie rozumiem.

– Czy chce pan. żebym był jeszcze bardziej zażenowany? – spytał Villiers. – Kiedy starszy mężczyzna znajduje olśniewającą młodą kobietę, gotową iść z nim przez życie, pewne rzeczy są zrozumiałe same przez się, inne natomiast już nie tak łatwo. Jest oczywiście stabilizacja finansowa i w moim przypadku życie w jakiejś mierze publiczne. Dobra doczesne, wstęp do wielkiego świata, łatwe zawieranie przyjaźni ze sławnymi ludźmi – wszystko to jest bardzo naturalne. W zamian za te rzeczy wprowadza człowiek do domu piękna towarzyszkę życia, chwali się nią wśród równych sobie – jakby dalej jest się mężczyzną, że tak powiem. Ale zawsze ma się wątpliwości.

Stary żołnierz na chwilę przerwał; nie było mu łatwo wyrzucić z siebie to, co miał do powiedzenia.

– Czy znajdzie sobie kochanka? – mówił cicho dalej. – Czy tęskni do młodszego, silniejszego ciała, bardziej odpowiadającego jej ciału? Jeśli tak jest, to człowiek może się z tym pogodzić – nawet przyjąć to z ulgą, jak sądzę… w Bogu pokładając nadzieję, że będzie dość rozsądna, by zachować dyskrecję. Zdradzony przez żonę polityk szybciej traci poparcie wyborców niż ktoś, kto czasem się upije, bo to oznacza, że już nad niczym nie panuje… Są też inne zmartwienia. Czy ona nie zhańbi jogo nazwiska? Czy nie zdemaskuje publicznie przeciwnika, którego człowiek stara się przeciągnąć na swoja stronę? Takie skłonności mają młode kobiety, można sobie jednak z tym poradzić, to część ryzyka ponoszonego przy tej wymianie… Ale kryje się tu również jedno takie podejrzenie, którego – jeśli się potwierdza- nie sposób ścierpieć. A mianowicie: czy nie realizuje ona jakiegoś planu? Od początku.

– Więc pan to wyczuwał? – zapytał spokojnie Jason.

– Uczucia to nie rzeczywistość! – odrzekł z pasją stary żołnierz. – Przy obserwacji pola bitwy nie ma na nie miejsca.

– Dlaczego w takim razie mówi mi pan o tym?

Głowa Villiersa odgięła się do tyłu, potem opadła do przodu; wpatrywał się w tafię wody.

– Być może istnieje jakieś proste wyjaśnienie tego, co obaj dzisiaj widzieliśmy. Modlę się, żeby tak było, i dam jej wszelkie szansę, by go dostarczyła. – Starszy pan znowu przerwał. – Ale w głębi serca wiem, że nie istnieje. Wiedziałem to już wtedy, gdy opowiedział mi pan o „Les Classiques”. Spojrzałem na drzwi mojego domu po drugiej stronie ulicy i nagle boleśnie uświadomiłem sobie pewne rzeczy. Przez ostatnie dwie godziny grałem role adwokata diabła, nie ma sensu tego ciągnąć. Zanim pojawiła się ta kobieta, żył mój syn.

– Ale powiedział pan, że ma pan zaufanie do jej sądów. Że bardzo panu pomaga.

– To prawda. Widzi pan, ja chciałem jej ufać, rozpaczliwie chciałem jej ufać. Przekonać siebie samego, że ma się rację, to najłatwiejsza rzecz na świecie. A kiedy człowiek się starzeje, przychodzi to jeszcze łatwiej.

– Co pan sobie uświadomił?

– Właśnie pomoc, jaką mi służyła, właśnie zaufanie, jakim ją obdarzałem, – Villiers odwrócił się i spojrzał na Jasona. – Pan posiada nadzwyczajną wiedzę na temat Carlosa. Przestudiowałem tamte akta dokładniej niż ktokolwiek, bo oddałbym więcej niż ktokolwiek za to, by doczekać się jego schwytania i egzekucji, i ja sam chciałbym odegrać rolę plutonu egzekucyjnego. Choć tamte akta są pękate, nie zawierają nawet w przybliżeniu tyle, ile pan wie. A jednak pan koncentruje się wyłącznie na jego morderstwach, jego sposobach zabijania. Przeoczył pan druga stronę Carlosa. On nie tylko sprzedaje swój pistolet, on sprzedaje tajemnice państwowe.

– Wiem o tym – odrzekł Bourne. – Ta strona…

– Na przykład – mówił dalej generał, jakby nie usłyszał słów Jasona – ja mam dostęp do tajnych dokumentów dotyczących bezpieczeństwa wojskowego i nuklearnego Francji. Jest może pięć innych osób – wszystkie poza wszelkimi podejrzeniami – które również mają do nich dostęp. A mimo to z niesamowitą regularnością przekonujemy się, że Moskwa dowiedziała się tego, Waszyngton tamtego, Pekin jeszcze czegoś innego.

– Rozmawiał pan o tych sprawach z żoną? – spytał zaskoczony Bourne.

– Oczywiście nie. Ilekroć przywożę takie papiery do domu, składam je w skrytce w moim gabinecie. Nikt nie ma prawa wchodzić do tego pokoju pod moją nieobecność. Prócz mnie jest tylko jedna osoba, która ma klucz, jedyna, która wie, gdzie się włącza alarm. Moja żona.

– To wydaje się tak samo niebezpieczne, jak rozmowa o tych materiałach, i jedno, i drugie ktoś mógłby od niej wydobyć siłą.

– Był pewien powód. Jestem w takim wieku, w którym niespodziewane zdarzenia są na porządku dziennym – odsyłam pana do nekrologów w gazetach. Gdyby mi się coś przytrafiło, ona wie, że powinna zatelefonować do Brevet Militaire, zejść na dół do mojego gabinetu i pozostać przy tej skrytce do czasu przybycia personelu zabezpieczającego.

– Czy nie mogłaby po prostu pozostać przy drzwiach?

– Mężczyznom w moim wieku zdarza się, że umierają przy biurku. – Villiers zamknął oczy. – Przez cały czas to była ona. Jedyny dom, jedyne miejsce, którego nikt nie uważał za możliwe.

– Jest pan pewny?

– Bardziej, niż ośmielam się sam przed sobą przyznać. Ona była tą stroną, która nalegała na małżeństwo. Ja nieraz wskazywałem na różnicę wieku między nami, ale ona nie chciała słuchać. Twierdziła, że liczą się lata spędzone razem, a nie te, które oddzielają nasze daty urodzenia. Zaproponowała, że podpisze zgodę na rezygnację z wszelkich roszczeń do majątku Villiersów, a ja oczywiście nie chciałem o tym słyszeć, bo był to dowód jej przywiązania do mnie. Powiedzenie: „Stary głupiec to kompletny głupiec” nie kłamie… A jednak zawsze pojawiały się wątpliwości: przy okazji wyjazdów, niespodziewanych rozstań.

– Niespodziewanych?

– Ona interesuje się wieloma sprawami, które stale pochłaniają jej uwagę. Muzeum francusko-szwajcarskie w Grenoble, galeria w Amsterdamie, pomnik bohaterów ruchu oporu w Boulogne-sur-Mer, jakaś idiotyczna konferencja oceanografów w Marsylii. Z powodu tej ostatniej mocno się posprzeczaliśmy. Potrzebna mi była w Paryżu; chodziło o obowiązki dyplomatyczne. Musiałem wziąć udział w kilku spotkaniach i chciałem, żeby mi towarzyszyła. Nie została. Sprawiało to takie wrażenie, jakby w danym czasie kazano jej znaleźć się tu, tam, jeszcze gdzieś.

Grenoble – blisko granicy szwajcarskiej, godzina drogi z Zurychu. Amsterdam. Boulogne-sur-Mer nad Kanałem, godzina drogi z Londynu. Marsylia… Carlos.

– Kiedy odbywała się ta konferencja w Marsylii? – spytał Jason.

– W sierpniu ubiegłego roku. Pod koniec miesiąca.

– 24 sierpnia o siedemnastej w marsylskiej dzielnicy portowej został zamordowany ambasador Howard Leland.

– Tak, wiem – odparł Villiers. – Mówił pan już o tym. Szkoda mi tego człowieka, ale nie jego poglądów. – Stary żołnierz przerwał i spojrzał na Bourne’a. – Mój Boże – wyszeptał. – Ona na pewno była z nim. Carlos wezwał ją i ona przyjechała do niego. Wykonała rozkaz.

– Nigdy nie podejrzewałem aż tyle – powiedział Jason. – Przysięgam panu, że uważałem ją za pośredniczkę, nieświadomą, pośredniczkę. Nigdy nie podejrzewałem aż tyle.

Nagle z gardła starszego mężczyzny wydobył się krzyk – przejmujący, pełen udręki i nienawiści. Schował twarz w dłoniach, jego widoczna w świetle księżyca głowa jeszcze raz odgięła się do tyłu – i rozpłakał się.

Bourne nie ruszał się; nic nie mógł zrobić.

– Przykro mi – powiedział. Generał odzyskał panowanie nad sobą.

– Mnie też – odparł na koniec. – Przepraszam.

– Nie ma za co.

– Myślę, że jest za co. Nie będziemy o tym dalej mówić. Zrobię to, co trzeba zrobić.

– To znaczy?

Stary żołnierz siedział wyprostowany na ławce, z zaciętym wyrazem twarzy.

– Jak może pan pytać?

– Muszę o to zapytać.

– To, co zrobiła, niczym się nie różni od zabicia mojego dziecka, które nie ona urodziła. Udawała, że pamięć o nim jest jej droga. Jednak jednak była i jest współwinna popełnionego na nim mordu, i przez cały czas dopuszczała się drugiej zdrady, wobec kraju, któremu ja całe życie służę.

– Zamierza pan ją zabić?

– Mam zamiar ją zabić. Wyjawi mi prawdę i umrze.

– Ona wyprze się wszystkiego, co jej pan zarzuci.

– Nie sądzę.

– To szaleństwo!

– Młody człowieku, już ponad pięćdziesiąt lat ścigam i zwalczam wrogów Francji, nawet jeśli są Francuzami. Prawda zostanie wypowiedziana.

– Jak pan sobie wyobraża jej zachowanie? Sadzi pan, że będzie siedzieć i słuchać pana, ze spokojem przyznając się do winy?

– Ona niczego nie zrobi spokojnie. Ale przyzna się, i to chętnie.

– Dlaczego miałaby to zrobić?

– Ponieważ kiedy ją oskarżę, będzie miała okazję do zabicia mnie. Gdy podejmie taką próbę, będę miał swoje wyjaśnienie, prawda?

– Zdecydowałby się pan na to ryzyko?

– Muszę się na nie zdecydować.

– Przypuśćmy, że ona nie podejmie owej próby, nie będzie próbowała pana zabić?

– To stanowiłoby inne wyjaśnienie – rzekł Villiers. – W tym nieprawdopodobnym przypadku na pańskim miejscu rozglądałbym się na boki, monsieur. – Pokręcił głową. – Ale tak nie będzie. Obaj o tym wiemy, tylko ja widzę to o wiele wyraźniej niż pan.

– Proszę mnie posłuchać – obstawał przy swoim Jason. – Mówi pan, że wcześniej liczył się pański syn. Proszę o nim pomyśleć! Niech pan ściga właściwego mordercę, a nie wspólniczkę. Ona zraniła pana bardzo boleśnie, ale on bardziej. Niech pan schwyta człowieka, który zabił pańskiego syna! W końcu będzie pan miał oboje w ręku. Niech pan jej nie atakuje; jeszcze nie teraz! Proszę to, co pan wie, wykorzystać przeciwko Carlosowi. Niech pan poluje na niego razem ze mną. Nikt jeszcze nie był tak blisko celu.

– Prosi pan o więcej, niż mogę ofiarować – powiedział starszy pan.

– Nie byłoby tak, gdyby pomyślał pan o swoim synu. Jeśli myśli pan o sobie, to tak jest! Ale niechże pan pomyśli o rue du Bac!

– Pan jest zbyt okrutny, monsieur.

– Mam rację i pan o tym wie.

Wysoko na nocnym niebie przepłynęła chmura, na krótko przesłaniając światło księżyca. Było całkiem ciemno; Jason zadrżał. Stary żołnierz zaczął mówić z rezygnacją w głosie:

– Tak, ma pan rację – stwierdził. – Jest pan zbyt okrutny i ma pan zbyt wiele racji. Unieszkodliwić trzeba mordercę, a nie tę dziwkę. Jak będziemy razem działać? Razem polować?

Bourne na chwilę zamknął oczy – z uczuciem ulgi.

– Niech pan nic nie robi. Carlos szuka mnie pewnie po całym Paryżu. Zabijałem jego ludzi, wykryłem jeden z lokali, nawiązałem kontakt. Za bardzo się do niego zbliżyłem. O ile obaj się nie mylimy, to pański telefon będzie… dzwonić coraz częściej. Zatroszczę się o to.

– Jak?

– Przycisnę niektórych pracowników „Les Classiques”. Kilka sprzedawczyń, tę Lavier, może Bergerona i na pewno tamtego człowieka z centralki telefonicznej. Oni będą mówić. Ja też. Pański telefon będzie wciąż zajęty.

– Ale co ze mną? Co ja mam robić?

– Niech pan siedzi w domu. Niech pan mówi, że źle się pan czuje. A ile razy zadzwoni telefon, proszę być w pobliżu tego, kto podniesie słuchawkę. Proszę słuchać rozmowy, próbować złapać szyfry, wypytywać służbę o to, co jej mówiono. Mógłby pan nawet podsłuchiwać. Jeśli pan coś usłyszy, to dobrze, ale prawdopodobnie nic pan nie usłyszy. Ten, kto będzie dzwonił, będzie wiedział, że pan tam jest. A jednak utrudni pan przekazanie informacji, i w zależności od tego, jakie miejsce zajmuje pańska żona…

– Ta dziwka – wtrącił stary żołnierz.

– …w hierarchii Carlosa, być może uda się nam nawet zmusić go do ujawnienia się.

– Jeszcze raz pytam: jak?

– Jego łączność będzie zakłócona. Pewna, niezawodna pośredniczka natknie się na przeszkody. On będzie domagał się spotkania z pańską żoną.

– Wątpliwe, czy podałby swoje miejsce pobytu.

– Jej musi to powiedzieć!

Bourne urwał, przyszła mu do głowy nowa myśl.

– Jeśli zakłócenie okaże się dostatecznie kłopotliwe, to dojdzie do tej jednej rozmowy telefonicznej albo owa osoba, której pan nie zna, przyjdzie do domu i wkrótce po tym żona powie panu, że musi gdzieś wyjechać. Kiedy to nastąpi, niech pan nalega, by zostawiła numer, pod którym będzie można się z nią skontaktować. Niech pan się tego stanowczo domaga: pan nie próbuje jej zatrzymać, ale musi mieć możność skontaktowania się z nią. Niech jej pan powie cokolwiek – wykorzystując układ, jaki ona sama stworzyła – na przykład, że chodzi o bardzo poufną sprawę wojskową, o której nie może pan rozmawiać bez zgody władz. Potem będzie pan chciał to z nią przedyskutować, zanim wyrobi pan sobie własny pogląd. Ona może dać się na to złapać.

– Czemu to ma służyć?

– Ona powie panu, gdzie będzie. Może, gdzie będzie Carlos. A jeśli nie Carlos, to zapewne inni, stojący bliżej niego… Wtedy skontaktuje się pan ze mną. Podam panu nazwę hotelu i numer pokoju. Nazwisko w książce meldunkowej nie ma znaczenia, niech się pan tym nie przejmuje.

– Dlaczego nie podaje mi pan swojego prawdziwego nazwiska?

– Bo gdy by je pan kiedykolwiek wymienił – świadomie czy nieświadomie – musiałby pan umrzeć.

– Sklerozy nie mam.

– Nie, nie ma pan. Ale jest pan człowiekiem bardzo dotkliwie zranionym. Chyba najdotkliwiej jak można. Pan może ryzykować życiem, ale ja nie zamierzam.

– Jest pan dziwnym człowiekiem, monsieur.

– Tak… Gdyby mnie nie było, kiedy pan zadzwoni, to słuchawkę podniesie pewna kobieta. Ona będzie wiedziała, gdzie jestem. Ustalimy tryb przekazywania informacji.

– Kobieta? – generał chciał się wycofać. – Nic pan nie mówił o żadnej kobiecie ani też o nikim innym.

– Nikogo innego nie ma. Gdyby nie ona, już bym nie żył. Carlos poluje na nas oboje; próbował nas oboje zabić.

– Czy ona wie o moim istnieniu?

– Tak. Właśnie ona powiedziała, że to nie może być prawda. Że pan nie mógłby być związany z Carlosem. Ja sądziłem, że tak.

– Może ją kiedyś poznam.

– Mało prawdopodobne. Dopóki Carlos nie zostanie schwytany – o ile można go schwytać – nikt nie powinien nas widzieć w pańskim towarzystwie. Akurat nie w pańskim. Później – jeśli będzie jakieś „później” – być może nie będzie pan chciał być widziany w naszym towarzystwie. W moim. Jestem z panem szczery.

– Rozumiem to i doceniam. W każdym razie proszę tej kobiecie podziękować w moim imieniu. Proszę jej podziękować za to, że myślała, iż nie mógłbym pracować dla Carlosa.

Bourne skinął głową.

– Czy ma pan pewność, że pańska prywatna linia nie jest na podsłuchu?

– Absolutną. Jest regularnie sprawdzana, tak jak wszystkie aparaty, które pozostają w gestii Brevet.

– Kiedy będzie się pan spodziewał; że zadzwonię, to proszę samemu podnieść słuchawkę i dwa razy odchrząknąć. Wtedy poznam, że to pan. Gdyby z jakichś względów nie mógł pan rozmawiać, to niech pan powie, żebym rano zatelefonował do pańskiej sekretarki. Zadzwonię jeszcze raz za dziesięć minut. Jaki to numer?

Villiers podał mu go.

– Pański hotel? – zapytał generał.

– „Terrasse”. Rue de Maistre, Montmartre. Pokój czterysta dwadzieścia.

– Kiedy pan zacznie?

– Jak tylko będzie to możliwe. Dziś w południe.

– Niech pan będzie jak stado wilków – powiedział stary żołnierz, pochylając się do przodu, niczym dowódca wydający instrukcje swoim oficerom. – Niech pan szybko atakuje.

27

– Ona była taka czarująca, doprawdy muszę zrobić jej jakąś przyjemność – wykrzykiwała Marie do telefonu emfatyczną francuszczyzną. – I temu uroczemu młodemu mężczyźnie; on mi tyle pomógł. Mówię panu, ta sukienka to był succès fou! Taka jestem im wdzięczna.

– Pani opis, madame – odpowiedział kulturalny mężczyzna z centralki telefonicznej „Les Classiques” – upewnia mnie, że chodzi pani o Janine i Claude’a.

– Tak, oczywiście, Janine i Claude, teraz sobie przypominam. Prześlę obojgu bileciki z wyrazami wdzięczności. Czy zna pan może ich nazwiska? Chodzi mi o to, że byłoby bardzo niegrzecznie zaadresować koperty tylko imionami „Janine” i „Claude”. Przypominałoby to listy do służby, nie sądzi pan? Czy mógłby pan zapytać Jacqueline?

– To zbyteczne, madame. Ja je znam. I pozwoli pani, że zauważę, iż jest pani nie tylko łaskawa, ale i delikatna. Janine Dolbert i Claude Oréale.

– Janine Dolbert i Claude Oréale – powtórzyła Marie, patrząc na Jasona. – Janine jest żoną tego sympatycznego pianisty, prawda?

– Nie wydaje mi się, by Mademoiselle Dolbert była czyjąkolwiek żoną.

– Oczywiście. Pomyliłam ją z kimś.

– Jeśli pani pozwoli, madame, nie dosłyszałem pani nazwiska.

– Że też o tym zapomniałam? – Marie odsunęła aparat i zaczęła mówić głośniej: – Wróciłeś, kochanie, i to tak wcześnie! Wspaniale. Rozmawiam z tymi przemiłymi ludźmi z „Les Classiques”… Tak, zaraz, mój drogi. – Przybliżyła mikrofon do ust: – Ogromnie dziękuję. Był pan naprawdę bardzo uprzejmy.

Odłożyła słuchawkę.

– Jeśli kiedyś zdecydujesz się porzucić ekonomię – powiedział Jason, który zagłębił się w paryskiej książce telefonicznej – to zajmij się sprzedawaniem czegoś. Kupiłem każde twoje słowo.

– Czy opisy były dokładne?

– Co do joty. To z tym pianistą świetnie zagrałaś.

– Uświadomiłam sobie, że jeżeli ona jest mężatką, to telefon figuruje na nazwisko męża…

– Nie – przerwał Bourne. – Jest tutaj. Dolbert, Janine, rue Losserand. – Zanotował adres. – Oréale, z O na początku, prawda? Nie Au?

– Chyba tak. – Marie zapaliła papierosa. – Naprawdę wybierasz się do nich do domu?

Bourne przytaknął.

– Gdybym pojechał po nich na Saint-Honoré, zauważyliby to ludzie Carlosa.

– Co z resztą? Lavier, Bergeron, ten ktoś z centralki?

– Jutro. Dzisiaj zajmuję się wzburzaniem fal.

– Czym?

– Chcę ich wszystkich nakłonić do mówienia. Żeby biegali tu i tam, mówiąc rzeczy, których nie powinni by mówić. Jeszcze przed zamknięciem cały sklep będzie poinformowany dzięki tej Dolbert i Oréale’owi. Z tą dwójką skontaktuję się dzisiaj wieczorem, a oni zatelefonują do pani Lavier i tego faceta z centralki. Po pierwszym uderzeniu fali nastąpi drugie. Telefon generała rozdzwoni się dziś po południu. Do rana powinna zapanować całkowita panika.

– Dwa pytania – odezwała się Marie, która wstała z brzegu łóżka i podeszła do niego. – Jak zamierzasz wydostać dwoje pracowników z „Les Classiqes” w godzinach pracy? I do kogo chcesz dotrzeć dziś wieczorem?

– Nikt nie żyje w bezruchu – odrzekł Bourne, spoglądając na zegarek. – Zwłaszcza w haute couture. Teraz jest jedenasta piętnaście; koło południa dojadę do mieszkania tej Dolbert i poproszę konsjerża, żeby zadzwonił do niej do pracy. On jej powie, żeby natychmiast wracała do domu. Pojawił się pewien nie cierpiący zwłoki, jak najbardziej osobisty problem i byłoby dobrze, gdyby się nim zajęła.

– Jaki problem?

– Nie wiem, ale któż ich nie ma?

– To samo zrobisz z Oréale’em?

– Prawdopodobnie odniesie to nawet lepszy skutek.

– Jesteś okropny, Jasonie.

– Jestem śmiertelnie poważny – rzekł Bourne, znowu wodząc palcem po kolumnie nazwisk. – Jest tutaj. Oréale, Claude Giselle. Bez objaśnień. Rue Racine. Dotrę do niego koło trzeciej; kiedy z nim załatwię sprawę, on popędzi z powrotem na Saint-Honoré i rozkrzyczy się.

– Co z pozostałą dwójką? Kto to jest?

– Uzyskam ich nazwiska od Oréale’a albo od tej Dolbert, albo od obojga. Nie wiedząc o tym, pomogą mi wywołać drugie uderzenie fali.


Jason stał we wnęce pod drzwiami domu na rue Losserand. Dzieliło go pięć metrów od wejścia do niewielkiej kamienicy, w której mieszkała Janine Dolbert – gdzie nieco wcześniej stropiony i dość otyły konsjerż przysłużył się nieznajomemu, wysławiającemu się elegancko mężczyźnie, telefonując do Mademoiselle Dolbert do pracy i mówiąc jej, że już dwa razy zjawił się jakiś pan, który przyjeżdżał limuzyną z kierowcą i pytał o nią. Teraz znowu przyjechał, co konsjerż ma zrobić?

Zajechała niewielka czarna taksówka i dosłownie wyskoczyła z niej podekscytowana, trupio blada Janine Dolbert. Jason ruszył się szybko spod drzwi i dopadł ją na chodniku, tuż przy wejściu.

– To nie trwało długo – odezwał się, ujmując ją za łokieć. – Jakże się cieszę, że panią znowu widzę. Bardzo mi pani wtedy pomogła.

Janine Dolbert patrzyła na niego z otwartymi ustami – bo go rozpoznała i była zdziwiona.

– Pan? Ten Amerykanin – powiedziała po angielsku. – Pan Briggs, prawda? Czy to pan jest tym, który…?

– Zwolniłem kierowcę na godzinę. Chciałem zobaczyć się z panią prywatnie.

– Ze mną? Jakąż mógłby pan mieć do mnie sprawę?

– Nie wie pani? Dlaczego więc spieszyła się pani tutaj?

Jej wielkie oczy, poniżej krótko obciętych włosów, spotkały się z jego oczami; na słońcu cerę miała jeszcze bledszą.

– Więc jest pan z firmy Azura? – spytała badawczym tonem.

– Być może. – Bourne nieco mocniej przytrzymał jej łokieć. – Co dalej?

– Dostarczyłam to, co obiecałam. Niczego więcej nie będzie, tak się umówiliśmy.

– Jest pani tego pewna?

– Niech pan się nie zachowuje idiotycznie! Nie zna pan paryskiej couture. Ktoś wścieknie się na kogoś innego i zacznie robić przykre uwagi w pana własnym atelier. Jakie dziwne odstępstwa! A kiedy zostanie pokazana moda na jesień i pan zademonstruje połowę projektów Bergerona wcześniej niż on sam, to jak długo pańskim zdaniem będę mogła pozostać w „Les Classiques”? Jestem dziewczyną numer dwa u pani Lavier, jedną z niewielu osób, które mają wstęp do jej biura. Lepiej, żebyście się o mnie zatroszczyli, tak jak pan obiecał. Dając mi pracę w jednym z waszym zakładów w Los Angeles.

– Przejdźmy się – zaproponował Jason, lekko ją popychając. – Pomyliła mnie pani z kimś, Janine. Nigdy nie słyszałem o firmie Azura i zupełnie mnie nie interesują kradzione projekty – chyba że takie wiadomości mogą okazać się pożyteczne.

– O Boże!…

– Niech pani idzie dalej – Bourne chwycił ją za rękę. – Mówiłem, że chcę z panią porozmawiać.

– O czym? Czego pan ode mnie chce? Jak się pan dowiedział mojego nazwiska?

Teraz szybko wyrzucała z siebie słowa, kolejne zdania zachodziły na siebie.

– Wcześniej wyszłam na lunch i muszę zaraz wracać, mamy dziś dużo pracy. Proszę puścić, boli mnie ręka.

– Przepraszam.

– To, co mówiłam, to były głupstwa. Kłamstwo. Doszły nas jakieś słuchy w atelier; sprawdzałam pana. Tak, sprawdzałam pana!

– Mówi pani bardzo przekonująco. Przyjmuję to.

– Jestem lojalna wobec „Les Classiques”. Zawsze byłam lojalna.

– To piękna cecha, Janine. Podziwiam lojalność. Mówiłem to niedawno temu… jakże on się nazywa?… temu sympatycznemu facetowi z centralki. Jak on się nazywa? Zapomniałem.

– Philippe – odrzekła dziewczyna z działu sprzedaży, wystraszona i usłużna. – Philippe d’Anjou.

– O właśnie. Dziękuję.

Dotarli do wąskiej brukowanej drogi między dwoma budynkami. Jason skierował ją tam.

– Wejdźmy tutaj na chwilę, tak żebyśmy oddalili się od ulicy. Proszę się nie martwić, nie spóźni się pani. Zabiorę pani tylko pięć minut.

Zrobili dziesięć kroków w głąb tego wąskiego prześwitu. Bourne zatrzymał się. Janine Dolbert oparła się o ceglany mur.

– Papierosa? – zapytał wyjmując z kieszeni paczkę.

– Tak, dziękuję.

Podał jej ogień zauważając, że trzęsie się jej ręka.

– Teraz lepiej?

– Tak… Nie, właściwie nie. Czego pan chce, Monsieur Briggs?

– Zacznijmy od tego, że nie nazywam się Briggs, ale to pani chyba wie.

– Nie wiem. Dlaczego miałabym wiedzieć?

– Byłem pewny, że dziewczyna numer jeden u pani Lavier powiedziała pani o tym.

– Monique?

– Proszę posługiwać się nazwiskami. Chodzi o dokładność.

– A więc Brieile – odparła Janine, nie wiadomo dlaczego wzruszając ramionami. – Czy ona pana zna?

– Dlaczego jej pani o to nie zapyta?

– Jak pan sobie życzy. O co chodzi, monsieur?

Jason pokręcił głową.

– Naprawdę pani nie wie? Trzy czwarte pracowników „Les Classiques” współpracuje z nami, a z jedną z najinteligentniejszych osób nawet się nie skontaktowano. Oczywiście jest to możliwe, że ktoś uznał, iż nie można ryzykować wciągając, w to panią; to się zdarza.

– Co się zdarza? Jakie ryzyko? Kim pan jest?

– Teraz nie ma na to czasu. Tamci mogą pani resztę dopowiedzieć. Jestem tutaj dlatego, że nigdy nie otrzymywaliśmy od pani raportów, a przecież przez cały dzień rozmawia pani z ważnymi klientami.

– Bardzo proszę wyrażać się jaśniej, monsieur.

– Powiedzmy, że reprezentuję pewną grupę ludzi – Amerykanów, Francuzów, Anglików, Holendrów – będących na tropie mordercy, który zabijał przywódców politycznych i wyższych wojskowych w każdym z naszych krajów.

– Zabijał? Wojskowych, polityków… – Janine rozdziawiła usta; popiół z papierosa spadł na jej wyprężoną dłoń. – O co tu chodzi? O czym pan mówi? Nigdy o czymś takim nie słyszałam!

– Mogę panią tylko przeprosić – powiedział cicho i szczerze Bourne. – Kontakt z panią należało nawiązać kilka tygodni temu. To błąd tego człowieka, który był przedtem na moim miejscu. Przykro mi; dla pani to jest na pewno szok.

– Tak, to szok, monsieur – wyszeptała dziewczyna. Jej wklęsłe ciało było napięte; na tle ceglanego muru przypominała wyprostowaną i wymalowaną trzcinę. – Mówi pan o rzeczach dla mnie niepojętych.

– Ale teraz ja już rozumiem – przerwał Jason. – Z pani ust o nikim ani słowa. Teraz to jest jasne.

– Nie dla mnie.

– Jesteśmy na tropie Carlosa. Mordercy znanego pod pseudonimem Carlos.

– Carlos? – Panna Dolbert upuściła papierosa; była zupełnie zaszokowana.

– On jest jednym z waszych najczęstszych klientów, wszystko na to wskazuje. W grę wchodzi już tylko osiem osób. Zasadzka powinna się udać w któryś z najbliższych dni i zabezpieczamy się na wszelkie sposoby.

– Zabezpieczacie się…?

– Zawsze istnieje niebezpieczeństwo wzięcia zakładników, wszyscy to wiemy. Przewidujemy strzelaninę, ale będzie ona ograniczona do minimum. Podstawowy problem to sam Carlos. On poprzysiągł, że nie da się wziąć żywcem; chodzi po ulicach podłączony do ładunków wybuchowych o sile tysiącfuntowej bomby. Ale poradzimy sobie i z tym. Nasi strzelcy wyborowi będą na miejscu; jeden celny strzał w głowę i sprawa załatwiona.

Un coup de feu…

Nagle Bourne spojrzał na zegarek.

– Zabrałem pani dość czasu. Musi pani wracać do zakładu, a ja na mój punkt obserwacyjny. Proszę pamiętać, jeśli mnie pani zobaczy na zewnątrz, to nie zna mnie pani. Jeśli wejdę do „Les Classiques”, to proszę mnie traktować jak bogatego klienta. Chyba że dostrzeże pani klienta, który wyda się pani tym, o którego nam chodzi; wtedy proszę mi o tym niezwłocznie powiedzieć… Jeszcze raz przepraszam za wszystko. Nastąpiła przerwa w łączności i tyle. To się zdarza.

Une rupture…

Jason przytaknął, obrócił się na pięcie i szybko ruszył przejściem między budynkami w stronę ulicy. Zatrzymał się i obejrzał na Janine Dolbert. Stała bez ruchu pod ścianą; w jej rozumieniu elegancki świat haute couture nagle wypadł z orbity.


Philippe d’Anjou. To nazwisko nic mu nie mówiło, ale Bourne nie potrafił się opanować. Wciąż je po cichu powtarzał, próbując wywołać pewien obraz… bo twarz siwowłosego operatora centralki nasuwała takie nagłe obrazy ciemności i przebłysk światła. Philippe d’Anjou. Nic. Zupełnie nic. A jednak coś kiedyś było, coś, co powodowało u Jasona skurcz żołądka, napięcie i sztywność mięśni, zawężony kadr czyjegoś ciała… z powodu ciemności.

Siedział przy oknie od ulicy blisko drzwi kafejki na rue Racine, gotów wstać i wyjść w chwili, gdy zobaczy, że pod drzwiami starego domu po przeciwnej stronie zjawił się Claude Oréale. Jego pokój znajdował się na czwartym piętrze, w mieszkaniu, które dzielił z dwoma innymi młodymi mężczyznami; dojść tam można było tylko po wysłużonych, stromych schodach. Bourne przewidywał, że Oréale nie będzie spokojnie szedł, gdy się faktycznie pojawi.

Claude Oréale, który podczas rozmowy z Jacqueline Lavier na innych schodach, na Saint-Honoré, wykazywał takie zdenerwowanie, został bowiem przez swoją bezzębną gospodynię ponaglony przez telefon, by we własnej nędznej osobie szybko wrócił na rue Racine i położył kres wrzaskom i rozbijaniu mebli, jakie odbywało się w jego mieszkaniu. Albo zrobi z tym koniec, albo też zostaną wezwani żandarmi; ma dziesięć minut na to, żeby się zjawić.

Dokonał tego w ciągu ośmiu minut. Jego szczupłą sylwetkę, opakowaną w garnitur od Pierre’a Cardina – którego poły łopotały na wietrze – widziano biegnącą po chodniku od wyjścia z metra dwie przecznice na południe. Unikał zderzeń ze zręcznością byłego biegacza wyczynowego wytrenowanego w Ballet Russe. Jego cienka szyja wystawała na kilkanaście centymetrów przed tors w kamizelce, a długie ciemne włosy opadały grzywą w dół. Dotarł do wejścia i chwycił się poręczy, po czym skokami pokonał schody i zanurzył się w mroku korytarza.

Jason wyszedł pospiesznie z kafejki i przebiegł przez ulicę. Wewnątrz domu dopadł do starych schodów i ruszył w górę po nadwerężonych stopniach. Z trzeciego piętra dochodziło go łomotanie w drzwi.

Ouvrez. Ouvrez! Vite, nom de Dieu!…

Oréale urwał, cisza w środku była może bardziej przerażająca niż cokolwiek innego.

Bourne pokonał resztę stopni, aż wreszcie dostrzegł Oréale’a między prętami poręczy a podłogą. Kruche ciało pracownika domu mody było przyciśnięte do drzwi – ręce po bokach, palce rozcapierzone, ucho przyłożone do drewna, twarz zaczerwieniona. Jason zaczął krzyczeć gardłową urzędniczą francuszczyzną, raptownie się ukazując.

– Sûreté! Niech pan zostanie dokładnie tam, gdzie pan stoi, młody człowieku. Oszczędźmy sobie nieprzyjemności. Obserwowaliśmy pana i pańskich przyjaciół. Wiadomo nam o tej ciemni.

– Nie! – wrzasnął Oréale. – Ja z tym nie mam nic wspólnego, przysięgam!… Ciemnia?

Bourne uniósł rękę.

– Proszę się uspokoić. Niech pan tak nie krzyczy!

Bourne szybko przechylił się przez poręcz i popatrzył w dół.

– Mnie nie może pan w to mieszać! – krzyczał dalej pracownik „Les Classiques”. – Ja nie jestem w nic zamieszany! Tyle razy im radziłem, żeby się tego wszystkiego pozbyli! Któregoś dnia sami się wykończą. Narkotyki są dla idiotów!… Mój Boże, tam jest cicho. Oni chyba nie żyją!

Jason wyprostował się, odszedł od poręczy i z uniesionymi dłońmi zbliżył się do Oréale’a.

– Mówiłem, żeby się pan zamknął – wyszeptał nieprzyjemnym tonem. – Niech pan tam wejdzie i uspokoi się. To wszystko było dla zmylenia tej starej dziwki na dole.

Oréale stał jak przykuty do miejsca; jego panika przeszła na krótko w lekką histerię.

– Co?!

– Klucz pan ma – powiedział Bourne. – Niech pan otworzy i wejdzie…

– Są zaryglowane – odparł Oréale. – O tej porze zawsze są zaryglowane.

– Cholerny durniu, musieliśmy do pana jakoś dotrzeć! Musieliśmy sprowadzić pana tutaj tak, żeby nikt nie wiedział dlaczego. Proszę otworzyć te drzwi. Szybko!

Jak wystraszony królik, którym właściwie był, Claude Oréale zaczął grzebać w kieszeni i znalazł klucz. Otworzył drzwi i pchnął je do środka jak człowiek wchodzący do piwnicy pełnej pokiereszowanych zwłok. Bourne wepchnął go przez próg, wszedł i zamknął drzwi.

Widoczna stąd część mieszkania wyraźnie odstawała od reszty domu. Przestronny salon zastawiony był lśniącymi, drogimi meblami; mnóstwo czerwonych i żółtych aksamitnych poduszek leżało na kanapach, krzesłach i podłodze. Wyglądał prawie jak buduar – rezerwat luksusu wśród ruin.

– Tylko pięć minut – stwierdził Jason. – Nie mam czasu na nic oprócz rozmowy o interesach.

– O interesach? – spytał Oréale z wyrazem przerażenia na twarzy. – Ta… ta ciemnia? Jaka ciemnia?

– Niech pan o tym zapomni. Uruchomił pan coś lepszego.

– Jakie znowu interesy?

– Dostaliśmy wiadomość z Zurychu i chcemy, żeby przekazał ją pan swojej przyjaciółce, pani Lavier.

– Madame Jacqueline? Moja przyjaciółka?

– Nie mamy zaufania do telefonów.

– Jakich telefonów? Wiadomość? Jaka wiadomość?!

– Carlos ma rację.

– Carlos? Carlos, a jak dalej?

– Ten morderca.

Claude Oréale wrzasnął. Podniósł rękę do ust, ugryzł się w palec wskazujący i wrzasnął.

– Co pan mówi?!

– Niech się pan uspokoi!

– Dlaczego pan mnie to mówi?

– Pan jest osobą numer pięć. Liczymy na pana.

– Osobą numer pięć? Do czego?

– Która może pomóc Carlosowi wymknąć się z sieci. Oni szykują zasadzkę. Jutro, pojutrze, może dzień później. Niech on się trzyma z daleka; musi trzymać się z daleka. Oni otoczą sklep, co trzy metry strzelec wyborowy. Ogień krzyżowy będzie morderczy; jeśli on pozostanie w środku, to może dojść do masakry. Zginiecie. Wszyscy co do jednego.

Oréale znowu się rozkrzyczał; palec miał zaczerwieniony.

– Niech pan przestanie! Nie wiem, o czym pan mówi! Pan jest jakimś maniakiem i nie chcę już słyszeć ani słowa – nic nie słyszałem. Carlos, ogień krzyżowy… masakra! Boże, ja się duszę… potrzebuję powietrza!

– Dostanie pan pieniądze. Przypuszczam, że dużo. Pani Lavier będzie panu wdzięczna. D’Anjou też.

– D’Anjou! On mnie nie znosi! Nazywa mnie pawiem, obraża mnie przy każdej okazji.

– To oczywiście maska. A naprawdę bardzo pana lubi, może bardziej, niż by pan przypuszczał. On ma numer szósty.

– O jakie numery tu chodzi! Niech pan przestanie mówić o numerach!

– A jak inaczej moglibyśmy was odróżnić, przydzielać zadania? Nie możemy używać nazwisk.

– Kto nie może?

– My wszyscy, którzy pracujemy dla Carlosa.

Od krzyku Oréale’a mogły pęknąć bębenki, a z jego palca ściekała krew.

– Nie będę tego słuchał! Jestem damskim krawcem, artystą!

– Pan jest osobą numer pięć. Zrobi pan dokładnie to, co zlecimy albo nigdy więcej nie zobaczy pan swojego miłosnego gniazdka.

– Oooch!

– Niech pan przestanie krzyczeć! Rozumiemy was; wiemy, że wszyscy żyjecie w napięciu. Nawiasem mówiąc, nie ufamy księgowemu.

– Trignonowi?

– Posługujemy się tylko imionami. Chodzi o dyskrecję.

– W takim razie: Pierre’owi. On jest wstrętny. Potrąca za rozmowy telefoniczne.

– Sądzimy, że on pracuje dla Interpolu.

– Dla Interpolu?

– Jeśli tak jest, to wszyscy możecie spędzić dziesięć lat w więzieniu. A pan zostałby pożarty żywcem.

– Oooch!

– Niech się pan zamknie! Proszę tylko przekazać Bergeronowi, co podejrzewamy. Niech pan uważa na Trignona, szczególnie przez najbliższe dwa dni. Jeśli on z jakiegoś powodu opuści sklep, to niech pan ma się na baczności. Może to oznaczać, że pętla się zaciska. – Bourne doszedł do drzwi trzymając rękę w kieszeni. – Muszę wracać i pan też. Niech pan opowie osobom z numerami od jednego do sześciu wszystko, co panu mówiłem. Te wiadomości powinny koniecznie się rozejść.

Oréale znowu wrzasnął i znowu histerycznie.

– Numery! Ciągle tylko te numery! Co za numer! Ja jestem artystą, a nie numerem!

– Straci pan twarz, jeśli nie wróci pan tam tak szybko, jak przyjechał pan tutaj. Proszę dotrzeć do pani Lavier, do d’Anjou i Bergerona. Jak najprędzej. A potem do innych.

– Jakich innych?

– Niech pan spyta numer dwa.

– Dwa?

– Dolbert. Janine Dolbert?

– Janine? Ona też?

– Tak. Ona ma numer dwa.

Pracownik „Les Classiques” uniósł gwałtownie ręce w daremnym proteście.

– To czyste wariactwo! Nic z tego nie ma sensu!

– Pańskie życie ma sens, Claude – odrzekł prostymi słowami Jason. – Niech pan je szanuje… Zaczekam po drugiej stronie ulicy. Proszę wyjść stąd dokładnie za trzy minuty, i niech pan nie korzysta z telefonu, tylko zaraz stąd wyjdzie i wróci do „Les Classiques”. Jeśli po trzech minutach pan tu jeszcze będzie, będę musiał wrócić.

Wyjął rękę z kieszeni. Trzymał w niej pistolet.

Oréale zrobił głęboki wydech, na widok broni jego twarz zrobiła się trupio blada.

Bourne wyszedł zamykając za sobą drzwi.


Zadzwonił telefon stojący na nocnym stoliku. Marie popatrzyła na zegarek – była ósma piętnaście. Przez chwilę czuła nagły strach. Jason mówił, że zadzwoni o dziewiątej. Opuścił „Terrasse” po zapadnięciu zmroku, koło siódmej, żeby spotkać sprzedawczynię nazwiskiem Monique Brielle. Plan był ścisły i mógł zostać zakłócony tylko w razie niebezpieczeństwa. Czy coś się wydarzyło?

– Czy to pokój czterysta dwadzieścia? – spytał ktoś niskim męskim głosem.

Marie odczuła ulgę; tym mężczyzną okazał się André Villiers. Generał dzwonił późnym popołudniem, by powiedzieć Jasonowi, że całe „Les Classiques” wpadło w panikę; jego żonę proszono do telefonu aż sześciokrotnie w ciągu półtorej godziny. Jednak ani razu nie udało mu się usłyszeć niczego istotnego; gdy tylko podnosił słuchawkę, poważną rozmowę zastępowały niewinne żarty.

– Tak – powiedziała Marie. – To pokój czterysta dwadzieścia.

– Proszę mi wybaczyć, jeszcze ze sobą nie rozmawialiśmy.

– Wiem, kim pan jest.

– I ja wiem o pani istnieniu. Czy pozwoli pani, że podziękuję?

– Rozumiem. Nie ma za co.

– Do rzeczy. Telefonuję z mojego gabinetu i do tej linii nie ma oczywiście żadnego podłączenia. Proszę powiedzieć naszemu wspólnemu znajomemu, że kryzys nabrał przyspieszenia. Moja żona nie wychodzi ze swojego pokoju pod pretekstem mdłości, ale najwidoczniej nie jest aż tak chora, by nie odpowiadać na telefony. Tak samo jak przedtem kilkakrotnie podnosiłem słuchawkę i przekonywałem się tylko, że oni są przygotowani na wszelkie zakłócenia Za każdym razem dość niegrzecznie przepraszałem mówiąc, że spodziewam się telefonów. Prawdę powiedziawszy, nie jestem wcale pewny, czy mojej żonie trafiło to do przekonania, ale ona oczywiście nie może sobie pozwolić na dopytywanie się. Będę stanowczy, mademoiselle. Między nami narasta niewypowiedziany konflikt, który pod powierzchnią jest gwałtowny. Oby Bóg dał mi siłę na to.

– Ja mogę tylko prosić pana, by pamiętał pan o celu – wtrąciła Marie. – Niech pan pamięta o synu.

– Tak – odparł spokojnie starszy pan. – Mój syn. I ta dziwka, która udaje, że szanuje jego pamięć… Przepraszam.

– Nie szkodzi. Przekażę to, co pan mi opowiedział, naszemu znajomemu. On zadzwoni w ciągu najbliższej godziny.

– Proszę mnie wysłuchać – przerwał Villiers. – Mam więcej do powiedzenia. Dlatego musiałem się z panią skontaktować. Dwa razy, kiedy moja żona rozmawiała przez telefon, głosy jej rozmówców nie były mi obce. Ten drugi rozpoznałem; natychmiast przypomniała mi się czyjaś twarz. On obsługuje centralkę na Saint-Honoré.

– Znamy jego nazwisko. A w pierwszym przypadku?

– To było dziwne. Głosu nie rozpoznałem, nie kojarzyła mi się z nim niczyja twarz, ale rozumiałem, dlaczego go słyszę. Był to niecodzienny głos, ni to szept, ni to komenderowanie, echo głosu. Uderzyło mnie to komenderowanie właśnie. Widzi pani, ten głos nie prowadził z moją żoną rozmowy, on wydawał rozkaz. Oczywiście w chwili kiedy ja znalazłem się na linii, zmienił się; był to uzgodniony zawczasu sygnał do szybkiego pożegnania, ale wrażenie pozostało. To wrażenie, nawet ten ton, zna dobrze każdy wojskowy; taki jest żołnierski sposób wyrażania emfazy. Czy mówię zrozumiale?

– Chyba tak – odpowiedziała spokojnie Marie, która uświadomiła sobie, że jeśli starszy pan faktycznie daje do zrozumienia to, co ona odgadywała po jego słowach, wówczas napięcie, w jakim on się znajduje, musi być nie do zniesienia.

– Zapewniam panią, mademoiselle – stwierdził generał – to była ta świnia, ten morderca.

Villiers przestał mówić, słyszała tylko jego oddech. Następne słowa przychodziły mu z trudem; ten silny mężczyzna był bliski płaczu.

– On… wydawał polecenia… mojej… żonie. – Staremu żołnierzowi łamał się głos. – Proszę mi wybaczyć to, co niewybaczalne. Nie mam prawa pani obciążać.

– Ma pan pełne prawo do tego – odparła Marie, nagle zaniepokojona. – To, co się dzieje, jest dla pana straszliwie bolesne i tym gorsze, że nie ma pan z kim porozmawiać.

– Rozmawiam z panią, mademoiselle. Nie powinienem, ale rozmawiam.

– Chciałabym, żebyśmy mogli kontynuować rozmowę. Chciałabym też, żeby któreś z nas mogło być przy panu. Ale to niemożliwe i ja wiem, że pan to rozumie. Niech pan postara się wytrwać. Ogromnie ważne jest, by nie skojarzono pana z naszym znajomym. Mogłoby to pana kosztować utratę życia.

– Wydaje mi się, że już je straciłem.

C’est ridicule! - powiedziała ostrym tonem Marie; był to zamierzony policzek. – Vous êtes soldat! Arrêtez!

Ahh, une institutrice parle à lélève en retard. Vous avez raison.

On dit que vous êtes un géant. Je le crois.

Na linii zapanowało milczenie. Marie wstrzymała oddech. Kiedy Villiers się odezwał, odetchnęła.

– Nasz wspólny znajomy ma dużo szczęścia. Pani jest nadzwyczajna kobietą.

– Bynajmniej. Po prostu chcę, żeby mój przyjaciel do mnie wrócił. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego.

– Być może nie ma. Ale i ja chciałbym być pani przyjacielem. Przypomniała pani bardzo staremu człowiekowi, kim i czym jest. Dziękuję pani po raz drugi.

– Nie ma za co… przyjacielu.

Marie odłożyła słuchawkę, do głębi poruszona i nie mniej zmartwiona. Nie była pewna, czy Villiers sprosta temu, co przyniosą najbliższe dwadzieścia cztery godziny, a jeśli nie sprosta, to morderca dowie się, jak głęboko spenetrowano jego aparat. Rozkaże wówczas wszystkim łącznikom z „Les Classiques”, żeby uciekli z Paryża i zniknęli. Albo dojdzie do rzezi na Saint-Honoré, która będzie miała taki sam skutek.

Jeśliby jedno albo drugie faktycznie nastąpiło, to nie byłoby żadnych odpowiedzi, żadnego adresu w Nowym Jorku, żadna wiadomość nie zostałaby rozszyfrowana i nie zostałby też odnaleziony jej nadawca. Mężczyzna, którego ona kocha, znalazłby się znowu w swoim labiryncie, i odszedłby od niej.

28

Bourne zobaczył ją na rogu ulicy w świetle latarń i reflektorów przejeżdżających samochodów. Szła w stronę małego hotelu, w którym mieszkała. Monique Brielie, dziewczyna numer jeden u Jacqueline Lavier, była mocniejszą, bardziej muskularną wersją Janine Dolbert. Przypomniał sobie, że widział ją w sklepie. Cechowała ją pewność siebie, a ruchy zdradzały siłę i wiarę w swoje możliwości. Bardzo opanowana. Jason rozumiał, dlaczego jest dziewczyną numer jeden u Lavier. Ich spotkanie będzie krótkie, wiadomość zaskakująca, a pogróżka wyraźna. Najwyższy czas na następne uderzenie fali. Stał bez ruchu czekając, aż dziewczyna się oddali. Jej obcasy stukały jak buty wojskowe. Na ulicy nie było ani zbyt tłoczno, ani pusto; w pobliżu przechodziło może pięć osób. Trzeba będzie ją zatrzymać i rozmawiać tak, żeby nikt nie usłyszał tych kilku słów, które musi jej przekazać, bo są zbyt niebezpieczne. Dogonił ją zaledwie dziesięć metrów od wejścia do hotelu i zrównał z nią krok.

– Musi pani skontaktować się natychmiast z Lavier – powiedział po francusku, patrząc prosto przed siebie.

– Słucham? Co pan powiedział? Kim pan jest, monsieur?

– Niech się pani nie zatrzymuje! Proszę iść dalej! Nie wchodzić do środka!

– Skąd pan wie, że tu mieszkam?

– Mało jest rzeczy, których nie wiemy.

– A jeżeli wejdę do hotelu… w środku jest portier…

– Proszę pamiętać, że jest także Lavier – przerwał jej Bourne. – Straci pani pracę i nie znajdzie drugiej na Saint-Honoré. A jak się obawiam, będzie to pani najmniejszy problem.

– Kim pan jest?

– Nie jestem wrogiem. – Jason spojrzał na dziewczynę. – Ale niech mnie pani nie zmusza, abym nim został.

– Więc to pan jest tym Amerykaninem, o którym mówiła Janine! I Claude Oréale!

– Carlos – dodał Bourne.

– Carlos? Co za obłęd?! Przez całe popołudnie nic tylko Carlos! I numery! Każdy ma numer, o którym nigdy przedtem nie słyszał. Rozmowy o zasadzkach, ludzie z bronią! To istny obłęd!

– Zgadza się. Niech pani idzie dalej! Bardzo proszę! Dla pani własnego dobra.

Szła już mniej pewnym krokiem. Poruszała się sztywno jak marionetka niepewna swych sznurków.

– Jacqueline Lavier rozmawiała z nami o tym. – Jej głos zdradzał napięcie. – Powiedziała, że to wszystko nie ma sensu, że to… że pan chce zniszczyć „Les Classiques”, że pewnie zapłaciła panu za to inna firma!

– A co innego mogła powiedzieć?

– Jest pan wynajętym prowokatorem! Powiedziała nam prawdę!

– A czy powiedziała wam także, żebyście zachowali dyskrecję? Żebyście nie mówili nikomu ani słowa?

– Oczywiście!

– A przede wszystkim – ciągnął Jason, jakby jej nie słyszał – żebyście nie kontaktowali się z policją, co w tej sytuacji wydawałoby się najrozsądniejszym wyjściem. Może nawet jedynym.

– Tak, oczywiście…

– To wcale nie jest takie oczywiste – powiedział Bourne. – Ja wam tylko przekazuję informację. Jestem łącznikiem, pionkiem niewiele większym od pani. Nie przyszedłem pani przekonywać, ale przekazać informację. Sprawdzamy Dolbert; otrzymała od nas fałszywą wiadomość.

– Janine?… – Zdumieniu Monique Brielle towarzyszyła coraz większa dezorientacja. – Mówiła nieprawdopodobne rzeczy! Równie nieprawdopodobne jak histeryczne krzyki Claude’a, jak to, co mówili Claude. Ale to, co ona powiedziała, było sprzeczne z jego wersją.

– Wiemy o tym, to celowa robota. Jest w kontakcie z Azurem.

– Z firma Azura?

– Niech ją pani sprawdzi jutro. Powie jej o tym.

– Ale o czym?

– Po prostu proszę to zrobić. To może mieć pewien związek.

– Z czym?

– Z zasadzką. Azur może pracować dla Interpolu.

– Interpol? Zasadzki? Ten sam obłęd! Nikt nie będzie wiedział, o czym pan mówi!

– Lavier wie. Musi pani skontaktować się z nią natychmiast. – Doszli do następnej ulicy i Jason wziął ją za ramię. – Zostawię panią tu na rogu. Proszę wracać do hotelu i zadzwonić do Jacqueline. Niech pani jej powie, że sprawa jest o wiele poważniejsza, niż myśleliśmy. Wszystko się wali. Najgorzej, że ktoś przeszedł na ich stronę. Nikt z branży handlowej, ktoś znacznie wyżej, ktoś, kto wie wszystko.

– Przeszedł na ich stronę? Co to znaczy?

– W „Les Classiques” jest zdrajca. Proszę jej powiedzieć, żeby uważała. Na każdego. Inaczej może się to źle skończyć dla nas wszystkich.

Bourne puścił jej rękę. Zszedł z krawężnika, przeciął jezdnię. Znalazł bramę i szybko się w niej schował. Przysunął twarz do muru i wyjrzał. Monique Brielle zawróciła i szybko wracała do hotelu. Zaczęła się panika. Pora zadzwonić do Marie.


– Martwię się, Jasonie. Już się prawie załamał. Mało brakowało, a rozpłakałby się przez telefon. Co będzie, kiedy ją zobaczy? Musi to bardzo przeżywać.

– Da sobie radę – powiedział Bourne, przyglądając się ruchowi na Champs Élysées ze szklanej budki. Żałował, że nie zna lepiej André Villiersa. – Jeżeli nie, to zginie przeze mnie. Nie chciałbym mieć go na sumieniu, ale to ja go do tego namówiłem. Powinienem był dopaść ją sam i trzymać moją głupią gębę na kłódkę.

– Musiałeś tak zrobić. Widziałeś na schodach d’Anjou i nie dostałbyś się do środka.

– Mogłem coś wymyślić. Obydwoje wiemy, że pomysłów mi nie brakuje; mam ich aż nadto.

– Ale tylko w ten sposób coś osiągniesz! Wywołując panikę zmuszasz tych, którzy pracują dla Carlosa, by się zdemaskowali. Będą musieli jakoś powstrzymać panikę, a sam mówiłeś, że Jacqueline Lavier do tego nie wystarczy. Jasonie, gdy go zobaczysz, będziesz wiedział, że to on. Dostaniesz go! Na pewno!

– Mam nadzieję, mam nadzieję. Dokładnie wiem, co robię, ale czasami… – Bourne zamilkł. Nie chciał o tym mówić, ale musiał. – Mam mętlik w głowie. Jakbym się rozpadał na dwie cholerne części. Jedna mówi: ratuj się. Druga na moje nieszczęście woła: ścigaj Carlosa.

– I robisz to przez cały czas, prawda? – powiedziała łagodnie Marie.

– Carlos nic mnie nie obchodzi! – wrzasnął Jason ocierając pot z czoła. Czuł, że jest mu zimno. – Można oszaleć – dodał, nie wiedząc do końca, czy powiedział te słowa na głos, czy w myśli. Znów się zaczyna. Wszystko istnieje i jednocześnie nie istnieje. Niebo nad Champs Élysées ściemniało. Wokół budki telefonicznej zapanowały ciemności. Przedtem wszystko było jasne i oślepiające. Nie zimne, lecz gorące. Pełne skrzeczących ptaków i kawałków metalu, wydających przeraźliwe odgłosy.

– Jasonie!

– Co?

– Wracaj. Wracaj, kochanie, bardzo proszę.

– Dlaczego?

– Jesteś zmęczony. Musisz odpocząć.

– Muszę pójść do Trignona. Pierre’a Trignona, tego księgowego.

– Odłóż to do jutra. Można z tym poczekać do jutra.

– Nie. Nie jestem generałem, żeby czekać do jutra.

Co mówi? Generałowie. Oddziały. Ludzie wpadają na siebie w panice. Ale to jest wyjście. Jedyne wyjście. Kameleon jest… prowokatorem.

– Posłuchaj – rzekła Marie nie dając za wygraną. – Coś się z tobą dzieje. To zdarzało się już przedtem, obydwoje o tym wiemy, kochanie, i wiemy także, że kiedy to się dzieje, musisz wszystko zostawić. Wracaj do hotelu, Jasonie. Proszę.

Bourne zamknął oczy. Pot wysychał, zamiast zgrzytania słyszał znów hałas z ulicy. Widział gwiazdy na zimnym nocnym niebie, znikło oślepiające słońce i nieznośny upał. Wszystko znikło.

– Czuję się dobrze. Naprawdę, wszystko w porządku. Miałem po prostu parę złych chwil.

– Jasonie – Marie mówiła wolno zmuszając go do słuchania. – Co je wywołało?

– Nie wiem.

– Widziałeś się z tą kobietą, z Brielle. Czy powiedziała ci coś? Coś, co nasunęło ci jakieś skojarzenia?

– Nie jestem pewien. Byłem zbyt pochłonięty tym, co mam jej powiedzieć.

– Zastanów się, kochanie, proszę!

Bourne zamknął oczy próbując sobie przypomnieć. Czy rzeczywiście? Czy zostało coś powiedziane mimochodem lub tak szybko, że umknęło jego uwagi?

– Nazwała mnie prowokatorem – powiedział Jason nie rozumiejąc, dlaczego powtarza to słowo. – Ale w gruncie rzeczy jestem prowokatorem, prawda? Tym się właśnie zajmuję.

– Tak – powiedziała Marie.

– Muszę się brać do roboty – ciągnął Bourne. – Trignon mieszka zaledwie parę domów stąd. Chcę się z nim spotkać przed dziesiątą.

– Uważaj na siebie – powiedziała Marie, a jej głos wydawał się nieobecny.

– Będę uważał. Kocham cię.

– Wierzę w ciebie – powiedziała Marie St. Jacques.


Była to cicha uliczka, specyficzna dla centrum Paryża – połączenie sklepów i domów mieszkalnych – tętniąca życiem w ciągu dnia, pustoszejąca wieczorem.

Jason znalazł się przed budynkiem, w którym, według książki telefonicznej, powinien mieszkać Pierre Trignon. Wszedł do schludnego foyer. W blasku przyćmionych świateł widać było po prawej stronie rząd mosiężnych skrzynek na listy. Pod każdą z nich umieszczono mały czarny mikrofon z gatunku takich, do których trzeba mówić głośno i wyraźnie, żeby zostać zrozumianym. Jason przesunął palcem wzdłuż nazwisk umieszczonych pod otworami skrzynek. M. Pierre Trignon. App. 42. Dwukrotnie przycisnął mały, czarny guzik. Po dziesięciu sekundach usłyszał trzask.

– Słucham?

– Czy mogę mówić z panem Trignonem?

– Słucham?

– Telegram, proszę pana. Nie chcę zostawiać roweru.

– Telegram? Do mnie?

Pierre Trignon nie należał do ludzi często otrzymujących telegramy, co zdradzał jego zdumiony głos. Dalsze słowa były prawie niezrozumiałe, ale wzburzony głos kobiety, z którą rozmawiał, pozwalał domyślać się, że dla Trignona telegram był zapowiedzią nieszczęścia.

Bourne czekał przed prowadzącymi na schody drzwiami z matowego szkła. Po kilku sekundach usłyszał tupot nóg. Coraz głośniejszy, w miarę jak mężczyzna, najpewniej Trignon, zbiegał na dół. Drzwi otworzyły się z impetem i do skrzynek na listy podszedł łysiejący, korpulentny mężczyzna w białej opiętej koszuli, z wrzynającymi się w ciało, niepotrzebnymi szelkami. Podszedł do rzędu skrzynek, zatrzymując się przed numerem czterdzieści dwa.

– Monsieur Trignon?

Korpulentny mężczyzna odwrócił się gwałtownie. Jego pucołowata twarz wyrażała bezradność.

– Telegram. Jest do mnie telegram! – zawołał. – Czy przyniósł mi pan telegram?

– Przepraszam za podstęp, panie Trignon, ale to dla pańskiego dobra. Pomyślałem, że nie chciałby pan być przesłuchiwany w obecności żony i rodziny.

– Przesłuchiwany?! – wykrzyknął księgowy. Jego pełne, wypukłe wargi wykrzywił grymas, oczy wyrażały przerażenie. – Mnie? W jakiej sprawie? Co to ma znaczyć? Co pan robi w moim domu? Jestem porządnym obywatelem!

– Czy pracuje pan na Saint-Honoré? W firmie o nazwie „Les Classiques”?

– Tak. Kim pan jest?

– Proszę ze mną, mój służbowy wóz stoi przed domem.

– Przed domem? Proszę ze mną?… Nie mam marynarki ani płaszcza! A moja żona? Czeka na górze na telegram. Telegram!

– Będzie pan jej mógł wysłać telegram. A teraz pozwoli pan ze mną. Zajmuję się tym od rana i chciałbym to już mieć za sobą.

– Bardzo proszę – zaprotestował Trignon. – Wolałbym zostać w domu. Mówił pan, że ma do mnie jakieś pytania. Niech więc pan pyta i pozwoli mi wrócić na górę. Nie chcę jechać do pańskiego biura.

– Tylko kilka minut – powiedział Jason.

– Zadzwonię do żony i powiem jej, że to pomyłka i że telegram jest do starego Graveta z pierwszego piętra, który niedowidzi. Zrozumie.

Madame Trignon nie zrozumiała, ale jej piskliwe wątpliwości rozwiał jeszcze piskliwszy Monsieur Trignon.

– No widzi pan – powiedział księgowy odchodząc od skrzynki na listy. Rzadkie kosmyki na jego łysej głowie zlepiał pot. – Nie musimy nigdzie jeździć. Co znaczy tych parę minut wobec wieczności? Program w telewizji powtórzą za miesiąc lub dwa… A teraz niech mi pan powie o co, na miłość boską, chodzi? Moje księgi rachunkowe są bez zarzutu! Nie mogę ręczyć, oczywiście, za rachunkowość. To osobny dział. Prawdę mówiąc nigdy nie lubiłem człowieka, który tam pracuje. Dużo klnie, wie pan, co mam na myśli. No, ale kimże jestem, by sądzić innych. – Trignon rozłożył ręce i wykrzywił twarz w usłużnym uśmiechu.

– Przede wszystkim – powiedział Bourne nie zważając na zapewnienia – proszę nie wyjeżdżać z Paryża, Jeżeli z jakichś powodów osobistych czy zawodowych będzie pan musiał wyjechać, proszę nas wcześniej zawiadomić, ale i tak nie dostanie pan zezwolenia.

– Pan oczywiście żartuje?

– Oczywiście, że nie.

– Nie mam teraz żadnych powodów, by wyjeżdżać z Paryża, nie mam także na wyjazd pieniędzy, ale to śmieszne, że mi się tego zabrania! Co ja takiego zrobiłem?

– Rano nasz wydział skonfiskuje pańskie księgi rachunkowe. Niech pan będzie na to przygotowany.

– Skonfiskuje… Z jakiego powodu? Na co mam być przygotowany?

– Chodzi o wypłaty dla tak zwanych dostawców, których faktury są sfałszowane. Towar nigdy nie został wysłany, zresztą nigdy nie miał być wysłany – wypłaty natomiast przesłano do banku w Zurychu.

– Zurych? Nie wiem, o czym pan mówi! Nie wystawiałem żadnych czeków do Zurychu.

– Wiemy, że nie bezpośrednio. Lecz jakże łatwo było wam wystawić je na nie istniejące firmy, wypłacić pieniądze, po czym wysłać je do Szwajcarii.

– Każda faktura jest podpisywana przez Madame Lavier! Sam niczego nie wypłacam!

Jason zamilkł marszcząc brwi.

– Teraz pan raczy żartować – powiedział.

– Słowo daję! Takie u nas obowiązują zasady. Proszę zapytać kogo pan chce! „Les Classiques” nie zapłaci ani su bez upoważnienia samej madame.

– Chce pan powiedzieć, że otrzymuje pan polecenia bezpośrednio od niej.

– Ależ oczywiście!

– A od kogo ona dostaje polecenia?

Trignon uśmiechnął się szeroko.

– Powiadają, że od Boga, jeżeli nie odwrotnie. To oczywiście dowcip, proszę pana.

– Wierzę, że potrafi pan być bardziej poważny. Kto jest rzeczywistym właścicielem „Les Classiques”?

– Spółka. Pani Lavier ma wielu bogatych przyjaciół; zainwestowali w jej zdolności, i oczywiście w talent René Bergerona.

– Czy ci inwestorzy często się spotykają? Czy decydują o polityce firmy? Może wskazują inne firmy, z którymi należy robić interesy?

– Nie mam pojęcia. Oczywiście każdy ma przyjaciół.

– Prawdopodobnie zajęliśmy się niewłaściwymi ludźmi – przerwał mu Bourne. – Być może ktoś tylko posługuje się panem i Lavier, bo bezpośrednio zajmujecie się bieżącymi finansami.

– Posługuje się, po co?

– Żeby przemycić pieniądze do Zurychu. Na konto jednego z najniebezpieczniejszych morderców w Europie.

Trignon zadrżał, oparł się plecami o ścianę, jego duży brzuch zafalował.

– O czym u licha pan mówi?

– Radzę się przygotować. Szczególnie panu. To pan wystawiał czeki.

– Ale tylko za zgodą!

– Czy kiedykolwiek sprawdzał pan towar w oparciu o fakturę?

– To nie należy do moich obowiązków!

– Więc w gruncie rzeczy wystawiał pan rachunki za dostawy, których pan nigdy nie widział.

– Nigdy ich nie oglądam! Wyłącznie podpisane faktury. Wypłacam tylko na tej podstawie!

– Więc lepiej niech pan odnajdzie wszystkie faktury. Radziłbym, żeby dokopał się pan z Madame Lavier do każdego upoważnienia w waszych rachunkach. Ponieważ obydwoje, a szczególnie pan, jesteście podejrzani.

– Podejrzani? O co?

– Z braku lepszego paragrafu o współudział w wielokrotnym morderstwie.

– Wielokrotnym?

– Morderstwie. Konto w Zurychu należy do przestępcy znanego jako Carlos, Pan, panie Trignon, i pana obecna pracodawczyni, Madame Jacqueline Lavier, jesteście bezpośrednio zamieszani w opłacanie najbardziej poszukiwanego mordercy w Europie, Iljicza Ramireza Sancheza. Alias Carlosa.

– Ooooo… – Trignon osunął się na podłogę, jego oczy wyrażały przerażenie, a nabrzmiała twarz wykrzywiał grymas. – Przez całe popołudnie… – wyszeptał – ludzie biegali tam i z powrotem, prowadzili nerwowe rozmowy na korytarzach, patrzyli na mnie dziwnie, omijali moje biuro, odwracali głowy. O Boże!

– Na pana miejscu nie traciłbym ani chwili. Wkrótce nadejdzie ranek, a z nim być może najtrudniejszy dzień w pana życiu. – Jason podszedł do drzwi wejściowych i stanął trzymając rękę na klamce. – Nie do mnie należy udzielanie panu rad, ale na pańskim miejscu niezwłocznie skontaktowałbym się z Madame Lavier. Zacznijcie przygotowywać wspólną obronę, bo może tylko to wam pozostanie. Niewykluczone, że czeka was publiczny proces.

Kameleon otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz; twarz owiało mu zimne nocne powietrze.

Znajdź Carlosa. Złap Carlosa w pułapkę. Kain to Charlie, a Delta to Kain.

Źle!

Znajdź numer w Nowym Jorku. Znajdź Treadstone. Odczytaj wiadomość. Odszukaj nadawcę.

Odszukaj Jasona Bourne’a.


Słońce wdzierało się przez witraże, gdy ogolony, starszy mężczyzna w staroświeckim garniturze przemierzał w pośpiechu nawę boczną kościoła w Neuilly-sur-Seine. Obserwujący go wysoki ksiądz stał obok rzędu świec nowennowych. Twarz starego mężczyzny wydawała mu się znajoma. Przez chwilę miał wrażenie, że widział go poprzedniego dnia, ale nie był pewien. Przyszedł tu wczoraj obdarty żebrak, mniej więcej tego samego wzrostu, tej samej… Nie, ten człowiek ma wyglansowane do połysku buty, jego siwe włosy są porządnie uczesane, a ubranie, choć niemodne, jest w dobrym gatunku.

Angelus Domini – powiedział mężczyzna, rozsuwając kotarę w konfesjonale.

– Wystarczy! – szepnęła ukryta za drugą zasłoną postać. – Czego się dowiedziałeś na Saint-Honoré?

– Niewiele, szanuję jednak jego metody.

– Czy stosuje w ogóle jakieś metody?

– Raczej rzadko. Wybiera ludzi, którzy nie mają o niczym pojęcia i wprowadza przez nich zamęt. Nie radziłbym już żadnej działalności w „ Les Classiques”.

– Oczywiście – zgodziła się ukryta za zasłoną postać. – Ale do czego on zmierza?

– Poza wprowadzeniem zamętu? – zapytał mężczyzna. – Moim zdaniem chce wzbudzić wzajemną nieufność wśród tych, którzy coś wiedzą. Brielle się wygadała. Amerykanin kazał jej przekazać Lavier, że mają w swym gronie „zdrajcę”, co jest wierutnym kłamstwem. Kto z nich by się odważył? Wczorajsza noc była zwariowana, jak pan wie. Główny księgowy, Trignon, oszalał. Czekał do drugiej nad ranem przed domem Lavier, dosłownie rzucił się na nią, gdy wróciła z hotelu od Brielle. Wrzeszczał i płakał na ulicy.

– Nie lepiej zachowywała się sama Lavier. Z trudnością panowała nad sobą, gdy dzwoniła do Parc Monceau, a przykazano jej, żeby tego nigdy nie robiła. Nikomu nie wolno tam dzwonić… nigdy więcej. Nigdy!

– Otrzymaliśmy twoje polecenie. Ci z nas, którzy znają ten numer, już go zapomnieli.

– Lepiej byłoby dla was, gdyby tak stało się w istocie. – Niewidoczna postać poruszyła się nagle, zasłona zafalowała. – Oczywiście chce wzbudzić nieufność. Osiągnie to wywołując ogólny zamęt. Nie ma teraz co do tego wątpliwości. Dotrze do naszych ludzi, będzie starał się wydostać od nich informacje, a kiedy z jednym się nie uda, odda go w ręce Amerykanów i zajmie się następnym. Ale kontakty będzie nawiązywał sam. Nakazuje mu to jego umysł. Jest opętanym szaleńcem.

– Możliwe – odparł mężczyzna – lecz także fachowcem. Dopilnuje, żeby nazwiska trafiły do jego zwierzchników, w razie gdyby mu się coś przytrafiło. Tak więc niezależnie od tego, czy dostaniesz go, czy nie, oni i tak będą złapani.

– Raczej martwi – powiedział morderca. – Ale nie Bergeron. Jest zbyt cenny. Powiedz mu, żeby jechał do Aten; będzie wiedział gdzie.

– Czy mam rozumieć, że teraz ja będę pełnił rolę Parc Monceau?

– To niemożliwe. Na razie jednak przekazuj moje polecenia każdemu, kogo one dotyczą.

– A pierwszą osobą, z którą mam się spotkać, jest Bergeron. Do Aten.

– Tak.

– Więc los Lavier i tego z kolonii, d’Anjou, jest przesądzony?

– Owszem, przesądzony. Płotki rzadko uchodzą z życiem, więc i oni nie ujdą. Możesz przekazać jeszcze jedną wiadomość tym, którzy przejmą robotę Lavier i d’Anjou. Powiedz, że będę ich obserwował cały czas. Nie może być żadnych błędów.

Starszy mężczyzna milczał, dając tym samym znać, że prosi o uwagę.

– Na koniec zostawiłem, Carlosie, najlepszą wiadomość. Półtorej godziny temu na parkingu na Montmartrze znaleziono renault. Zostało postawione ubiegłej nocy.

W ciszy, jaka zapadła, mężczyzna słyszał powolny oddech siedzącej za zasłoną postaci.

– Rozumiem, że podjąłeś odpowiednie kroki, żeby je obserwowano i śledzono, nawet w tej chwili.

Niedawny żebrak roześmiał się cicho.

– Zgodnie z twoimi ostatnimi poleceniami pozwoliłem sobie zatrudnić przyjaciela, który ma dobry samochód. On z kolei zatrudnił trzech swoich znajomych i siedzą teraz przed parkingiem zmieniając się co sześć godzin. O niczym oczywiście nie wiedzą, poza tym, że mają śledzić ten samochód o każdej porze dnia i nocy…

– Nie zawodzisz mnie.

– Nie mogę sobie na to pozwolić… A ponieważ Parc Monceau już dla nas nie istnieje, nie mogłem im podać innego telefonu poza swoim, który jest, jak wiesz, w walącej się kafejce w Dzielnicy Łacińskiej. W dawnych dobrych czasach przyjaźniłem się z jej właścicielem. Mogę do niego dzwonić co pięć minut i odbierać wiadomości, nigdy nie ma nic przeciwko temu. Wiem, skąd wziął pieniądze, żeby utrzymać swój interes i kogo musiał zabić, żeby je zdobyć.

– Dobrze zrobiłeś, jesteś dla mnie cenny.

– Jestem także w kłopocie, Carlosie. Jak mogę się z tobą skontaktować, skoro nikomu nie wolno dzwonić do Parc Monceau? W razie gdy będę musiał. Powiedzmy, na przykład, w sprawie renault.

– Tak, rozumiem. Ale czy zdajesz sobie sprawę, na jakie niebezpieczeństwo się narażasz?

– Wolałbym tego uniknąć. Mam tylko nadzieję, że kiedy to się już skończy i Kain będzie martwy, nie zapomnisz o moich zasługach i zamiast mnie zabijać, zmienisz po prostu numer.

– Rzeczywiście umiesz przewidywać.

– W dawnych czasach tylko dzięki temu mogłem przeżyć.

Morderca wyszeptał siedem cyfr.

– Jesteś jedynym żyjącym człowiekiem, który zna ten numer. Nie można go oczywiście zlokalizować.

– Naturalnie. Zresztą kto mógłby podejrzewać, że zna go stary żebrak?

– Z każdą godziną zbliża się do jednej z kilku pułapek. Dostaniemy Kaina w swoje ręce, a ciało tego oszusta rzucimy zdumionym politykom, którzy go stworzyli. Liczyli na niezwykłą osobowość i nie zawiedli się. W końcu był jedynie marionetką przeznaczoną na straty. Nie wiedział o tym tylko on.


Bourne odebrał telefon.

– Słucham?

– Pokój czterysta dwadzieścia?

– Proszę mówić, generale.

– Telefony się skończyły. Nikt się już z nią nie kontaktuje, przynajmniej nie przez telefon.

– Co pan chce przez to powiedzieć?

– Nasza służba wyszła i telefon dzwonił dwa razy. W obydwu wypadkach żona poprosiła, żebym odebrał. Rzeczywiście nie była w stanie tego zrobić.

– Kto dzwonił?

– Aptekarz w sprawie recepty i dziennikarz proszący o wywiad. Nie mogła wiedzieć, kto dzwoni.

– Czy nie miał pan wrażenia, że próbuje pana zmylić, prosząc, by pan odbierał telefony?

Villiers zawiesił głos, w jego odpowiedzi wyczuwało się złość.

– Tak, i wyraźnie nie starała się być zbyt subtelna, wspominając, że może wyjść na lunch. Powiedziała, że ma zarezerwowany stolik w „Georges Cinq” i że mogę się z nią tam skontaktować, jeżeli w ogóle zdecyduje się pójść.

– Jeśli się mimo wszystko wybierze, chcę dotrzeć tam pierwszy.

– Dam panu znać.

– Mówił pan, że już nie kontaktują się z nią przez telefon. „Przynajmniej nie przez telefon”, tak się pan chyba wyraził. Co chciał pan przez to powiedzieć?

– Tak. Pół godziny temu do naszego domu przyszła kobieta. Moja żona nie chciała jej przyjąć, ale w końcu to zrobiła. Widziałem jej twarz tylko przez chwilę w saloniku, ale to wystarczyło. Była przerażona.

– Niech pan ją opisze.

Villiers zrobił to.

– Jacqueline Lavier – powiedział Jason.

– Tak też pomyślałem. Jej wygląd zdradzał, że plan się udał. Widać było, że nie spała. Idąc z nią do biblioteki, żona wyjaśniła, że to dawna przyjaciółka przeżywająca kryzys małżeński. Głupie kłamstwo: w jej wieku nie przeżywa się już kryzysów, można tylko pogodzić się z losem lub odejść.

– Nie rozumiem, dlaczego przyszła do pańskiego domu. Zbyt duże ryzyko. To wszystko nie trzyma się kupy… chyba że zrobiła to na własną rękę, wiedząc, iż nie będzie dalszych telefonów.

– To samo pomyślałem – powiedział generał. – Poczułem wtedy, że muszę zaczerpnąć powietrza i wyjść na mały spacer po okolicy. Towarzyszył mi mój adiutant. Wie pan, zgrzybiały starzec odbywający swój spacerek dla zdrowia pod czujnym okiem eskorty. Ale moje oczy także były czujne. Śledzono Lavier. Cztery domy dalej w samochodzie z nadajnikiem siedziało dwóch obcych mężczyzn. Nie byli stąd. Można to było poznać po ich twarzach, po tym, jak obserwowali dom.

– Skąd pan wie, że nie przyjechała z nimi?

– Mieszkamy na spokojnej ulicy. Kiedy przyszła Lavier, piłem właśnie herbatę w saloniku i słyszałem, jak wbiega po schodach. Podszedłem do okna i zdążyłem zobaczyć odjeżdżającą taksówkę. Przyjechała taksówką, a więc była śledzona.

– Kiedy wyszła?

– Jeszcze jest. A ci ludzie wciąż tkwią przed domem.

– Jaki mają samochód?

– Citroën. Szary. Trzy pierwsze litery na tablicy rejestracyjnej to N.Y.R.

– Ptaszki wyfrunęły. Śledzą swojego człowieka. Skąd są?

– Słucham? Co pan powiedział?

Jason potrząsnął głową.

– Nie jestem pewien. Nieważne… Spróbuję dotrzeć do pana, zanim Lavier wyjdzie. Niech pan zrobi wszystko, co w pańskiej mocy, żeby mi pomóc. Proszę przeszkadzać żonie, powiedzieć, że musi pan z nią chwilę porozmawiać. Niech pan nalega, żeby jej „dawna przyjaciółka” została; niech pan mówi, cokolwiek panu przyjdzie do głowy, proszę tylko zatrzymać ją za wszelką cenę.

– Zrobię, co się tylko da.

Bourne odłożył słuchawkę i spojrzał na Marie, stojącą przy oknie na drugim końcu pokoju.

– Udało się. Przestają sobie ufać. Lavier pojechała do Parc Monceau i była śledzona. Zaczynają podejrzewać swoich ludzi.

– Ptaszki wyfrunęły – powiedziała Marie. – Co miałeś na myśli?

– Nie wiem; nieważne. Szkoda czasu.

– Myślę, że to ważne, Jasome.

– Nie teraz. – Bourne podszedł do krzesła, na które rzucił swój płaszcz i kapelusz. Ubrał się szybko, podszedł do biurka, otworzył szufladę i wyjął broń. Przyglądał jej się przez chwilę w zamyśleniu. Pojawiły się wspomnienia, przeszłość, która była dla niego zamkniętą całością i która jednocześnie ciągle trwała. Zurych. Bahnhofstrasse i „Carillon du Lac”; „Drei Alpenhauer” i Löwenstrasse, brudny pensjonat na Steppdeckstrasse i Guisan Quai. To wszystko symbolizowała broń. Kiedyś o mało nie pozbawiła go życia w Zurychu.

Ale jest teraz w Paryżu i wszystko, co się zaczęło w Zurychu, wciąż trwa.

Znajdź Carlosa. Złap Carlosa w pułapkę. Kain to Charlie, a Delta to Kain.

Źle! Do diabła, źle!

Znajdź Treadstone! Odczytaj wiadomość! Odszukaj właściwego człowieka!

29

Jason siedział wciśnięty w kąt na tylnym siedzeniu, gdy taksówka podjechała pod dom Villiersa w Parc Monceau. Uważnie przyglądał się samochodom stojącym wzdłuż krawężnika; nie zauważył ani szarego citroëna, ani tablicy rejestracyjnej z literami N.Y.R.

Był za to Villiers. Stary żołnierz stał samotnie na chodniku cztery domy dalej.

Dwóch mężczyzn… w samochodzie cztery domy dalej.

Villiers czekał teraz w miejscu, gdzie niedawno stał samochód; był to znak.

– Proszę się zatrzymać – powiedział Bourne do kierowcy. – Zapytam tego człowieka. – Opuścił szybę i wychylił głowę.

– Mówmy po angielsku – powiedział Villiers podchodząc do taksówki; zachowywał się jak człowiek zaczepiony przez nieznajomego.

– Co się stało? – spytał Jason.

– Nie udało mi się ich zatrzymać.

– Ich?

– Moja żona wyszła z Lavier. Pozostałem jednak nieugięty. Powiedziałem jej, żeby się spodziewała mojego telefonu w „Georges Cinq”, bo mam niezwykle ważną sprawę i potrzebuję jej rady.

– Co odpowiedziała?

– Że nie jest pewna, czy będzie w „Georges Cinq”, bo jej przyjaciółka chce się koniecznie zobaczyć z księdzem w Neuilly-sur-Seine, w kościele pod wezwaniem Najświętszego Sakramentu. Dodała, że czuje się w obowiązku jej towarzyszyć.

– Czy pan protestował?

– Usilnie, i po raz pierwszy, odkąd jesteśmy razem, wyraziła moje myśli. Powiedziała: „Jeżeli chcesz mnie sprawdzić, André, dlaczego nie zadzwonisz na plebanię? Jestem pewna, że ktoś mnie zauważy i poprosi do telefonu”. Czy próbowała mnie wybadać?

Bourne starał się zebrać myśli.

– Możliwe. Ktoś tam na nią zwróci uwagę, już ona się o to postara. Ale fakt, że poproszą ją do telefonu, może mieć jeszcze inne znaczenie. O której wyszły?

– Niecałe pięć minut temu. Pojechali za nimi ci w citroënie.

– Czy wzięły pana samochód?

– Nie. Moja żona zamówiła taksówkę.

– Jadę tam – rzekł Jason.

– Przewidziałem to – powiedział Villiers. – Znalazłem adres tego kościoła.


Bourne rzucił pięćdziesięciofrankowy banknot na oparcie przedniego siedzenia. Kierowca pochwycił go szybko.

– Zależy mi bardzo, żeby być w Neuilly-sur-Seine jak najszybciej – powiedział Jason. – W kościele pod wezwaniem Najświętszego Sakramentu. Wie pan, gdzie to jest?

– Ależ oczywiście, proszę pana. To najpiękniejszy kościół w dzielnicy.

– Jak mnie pan tam szybko zawiezie, dołożę następne pięćdziesiąt franków.

– Polecimy jak na skrzydłach aniołów!

I rzeczywiście polecieli, narażając na szwank większość napotkanych po drodze pojazdów.

– Już widać wieże Najświętszego Sakramentu – powiedział dzielny kierowca dwanaście minut później, pokazując przez przednią szybę trzy strzeliste wieże z kamienia. – Jeszcze minuta lub dwie, jeżeli pozwolą ci idioci, których powinno się usunąć z jezdni…

– Niech pan zwolni – przerwał Bourne, skupiając swą uwagę nie na wieżach kościoła, lecz na samochodzie, od którego dzieliło ich kilka pojazdów. Zobaczył go, gdy brali zakręt; szary citroën z dwoma mężczyznami na przednich siedzeniach.

Stanęli na światłach, samochody się zatrzymały. Jason rzucił drugi pięćdziesięciofrankowy banknot na siedzenie i otworzył drzwiczki.

– Zaraz wracam. Kiedy światła się zmienią, niech pan jedzie wolno naprzód. Wskoczę w biegu.

Bourne wysiadł i lawirował między samochodami, aż zobaczył litery N.Y.R. i po nich numer 768, który już teraz nie miał dla niego znaczenia. Taksówkarz zapracował na swoje pieniądze.

Światła się zmieniły i sznur pojazdów ruszył chwiejnie naprzód niczym wydłużony owad rozciągający swój opancerzony odwłok. Taksówka zbliżyła się wolno. Jason otworzył drzwiczki i wskoczył do środka.

– Dobra robota – powiedział.

– Nie bardzo wiem, o co chodzi.

– Sprawa sercowa. Trzeba złapać zdrajcę na gorącym uczynku.

– W kościele? Świat zmienia się dla mnie za szybko.

– Ale z ruchem ulicznym pan sobie radzi – powiedział Bourne. Podjechali do ostatniego zakrętu przed kościołem Najświętszego Sakramentu. Bourne nie widział dobrze pasażerów citroëna, mimo że dzielił ich tylko jeden samochód. Citroën zniknął za rogiem. Coś nie dawało Jasonowi spokoju. Obecność tych ludzi za bardzo rzucała się w oczy. Tak jakby żołnierze Carlosa chcieli, żeby śledzony wiedział o ich obecności.

Ależ to oczywiste! W taksówce oprócz Jacqueline Lavier była Madame Villiers. I ludziom w citroënie zależało, żeby żona Villiersa wiedziała, że jadą za nimi.

– Oto i Najświętszy Sakrament – powiedział kierowca wjeżdżając na ulicę, gdzie wśród wypielęgnowanych trawników, tu i ówdzie ozdobionych rzeźbami i pociętych kamiennymi ścieżkami, wznosił się wspaniały kościół z okresu późnego średniowiecza. – Co teraz?

– Niech pan się zatrzyma w tym miejscu – polecił Jason, wskazując wolne miejsce w rzędzie zaparkowanych samochodów.

Taksówka z żoną Villiersa i Lavier stanęła przed ścieżką niedaleko posągu świętego. Pierwsza wysiadła żona Villiersa, bardzo atrakcyjna kobieta, i podała rękę Jacqueline Lavier. Lavier była szara na twarzy. Miała duże okulary przeciwsłoneczne w pomarańczowych oprawkach i białą torebkę, straciła jednak swą wcześniejszą elegancję. Korona przetykanych siwizną włosów opadała teraz prostymi, luźnymi kosmykami po bokach trupio bladej twarzy. Miała na sobie podarte pończochy. Bourne’a dzieliło od niej co najmniej sto metrów, a mimo to wydawało się, że słyszy jej krótki, urywany oddech. Lavier straciła całą swoją wyniosłość, jej ruchy stały się niepewne.

Szary citroën posuwał się za taksówką i stanął przy krawężniku. Nikt nie wysiadł, tylko z bagażnika zaczął się wysuwać metalowy pręcik, na którym pobłyskiwały promienie słońca. Uruchomili antenę i zaczęli przekazywać zaszyfrowaną wiadomość. Jason czuł się jak zahipnotyzowany, lecz nie tym, co się działo i co było mu dobrze znane. Nurtowało go coś innego. Nie wiadomo skąd pojawiły się słowa:

Delta do Almanacha, Delta do Almanacha. Nie będzie odpowiedzi. Potwierdź, bracie.

Almanach do Delty. Wykonać według rozkazu. Wycofaj się, wycofaj. Akcja skończona.

Delta do Almanacha. To ty jesteś skończony, bracie. Odpieprz się. Delta się wyłącza, sprzęt zostanie zniszczony. Bez odbioru.

Nagle otoczyły go ciemności, znikło słońce. W miejsce strzelistych wież kościoła pojawiły się czarne, nieregularne kształty liści drgające pod opalizującym światłem chmur. Wszystko się poruszało, wszystko się poruszało, on też musiał się poruszać. Bezruch oznaczał śmierć. Rusz się! Na miłość boską, rusz się!

I wykończ ich. Po kolei. Podczołgaj się bliżej; pokonaj strach – ogromny strach – i zmniejsz ich liczbę. Zmniejsz liczbę! Mnich wyraził się jasno. Nóż, drut, kolano, pięść; znasz narzędzia zniszczenia. Narzędzia śmierci.

Dla komputera śmierć jest daną statystyczna. Dla ciebie oznacza przetrwanie.

Mnich.

Mnich?

Znów pojawiło się słońce, oślepiając go na chwilę. Stał na chodniku i wpatrywał się w szarego citroëna zaparkowanego sto metrów dalej. Trudno było jednak cokolwiek zobaczyć; dlaczego tak trudno? Mgiełka, mgła… już nie ciemność, lecz nieprzenikniona mgła. Było mu gorąco, nie, było mu zimno. Zimno! Podniósł gwałtownie głowę, świadomy nagle tego, gdzie jest i co robi. Twarz miał przyciśniętą do szyby, zmatowiała od jego oddechu.

– Nie będzie mnie przez kilka minut – powiedział do kierowcy. – Proszę tu zaczekać.

– Będę czekał choćby i cały dzień, jeśli pan sobie tego zażyczy.

Jason postawił kołnierz płaszcza, nasunął kapelusz i założył okulary w rogowych oprawkach. Ruszył w stronę kiosku z dewocjonaliami. Idąc obok jakiegoś małżeństwa zbliżył się do lady i stanął za matką z dzieckiem. Widział stąd dokładnie szarego citroëna; taksówka zamówiona do Parc Monceau już odjechała, odesłała ją żona Villiersa. Bourne’owi wydało się to dziwne, gdyż w tej okolicy trudno było o taksówki.

Trzy minuty później powód okazał się zrozumiały… i niepokojący. Od strony kościoła zbliżała się szybko żona Villiersa. Jej posągowa postać przyciągała pełne podziwu spojrzenia przechodniów. Podeszła prosto do samochodu, powiedziała coś do mężczyzn siedzących z przodu i otworzyła tylne drzwi.

Torebka. Biała torebka! Żona Villiersa miała torebkę, którą zaledwie kilka minut temu ściskała kurczowo Jacqueline Lavier. Wsiadła na tylne siedzenie citroëna zatrzaskując drzwiczki. Uruchomiono silnik i rozległo się głośne kichnięcie – sygnał szybkiego, nagłego ruszania. W miarę jak samochód się oddalał, błyszczący metalowy pręcik anteny chował się, stając się coraz krótszy. Gdzie była Jacqueline Lavier? Dlaczego dała swoją torebkę żonie Villiersa? Bourne ruszył z miejsca, instynkt jednak kazał mu stanąć. Pułapka? Skoro śledzono Lavier, to może ci, którzy ją śledzili, byli również obserwowani – i to nie tylko przez niego.

Rozglądał się po ulicy, patrząc uważnie na przechodniów, przypatrując się wszystkim samochodom, kierowcom i pasażerom. Szukał twarzy, która wydawałaby się obca tej ulicy, tak jak zdaniem Villiersa ci dwaj mężczyźni w citroënie byli obcy okolicy Parc Monceau.

Ruch uliczny płynął nieprzerwanie; żadnych ukradkowych spojrzeń, rąk ukrytych w za dużych kieszeniach. Był przesadnie ostrożny – w Neuilly-sur-Seine nie zastawiono na niego pułapki. Odszedł od kiosku i ruszył w stronę kościoła.

Nagle stanął jak wryty. Z kościoła wychodził ksiądz w czarnej sutannie, sztywnej białej koloratce i czarnym kapeluszu, który częściowo zakrywał mu twarz. Widział go już kiedyś, i to nie w zamierzchłej przeszłości, lecz całkiem niedawno. Zaledwie parę tygodni temu… a może dni… lub godzin. Gdzie to było? Gdzie? Znał go! Ten chód, ten charakterystyczny ruch głowy, te szerokie ramiona, które zdawały się unosić w miejscu nad płynnymi ruchami ciała. Ten człowiek miał wtedy broń. Gdzie to było?!

W Zurychu? W „Carillon du Lac”? Dwaj mężczyźni przedzierający się przez tłum w tym samym kierunku, sprzedający śmierć. Jeden miał okulary w złotych oprawkach, ale to nie on. Tamten był martwy. Może to ten drugi z „Carillon du Lac”? Lub gwałciciel z Guisan Quai? Wydające niesamowite odgłosy zwierzę o dzikim oszalałym wzroku. Czy to on? A może to jeszcze ktoś inny? Człowiek w ciemnym ubraniu na mrocznym korytarzu w „Auberge du Coin”, gdzie światło z klatki schodowej oświetlało pułapkę. Pułapkę, w którą tamten dał się zwabić i strzelał w ciemności do kształtów, sadząc, iż należały one do ludzi. Czy to właśnie on? Tego Bourne nie wiedział, pewien był tylko, że kiedyś już widział tego człowieka, w innej jednak roli.

Morderca w czarnej sutannie doszedł do końca kamiennej ścieżki; kiedy skręcał na prawo przy cokole figury świętego, twarz oświetliły mu lekko promienie słońca. Jason zamarł bez ruchu. Skóra! Skóra mordercy była ciemna, lecz nie na skutek opalenizny, miał taką od urodzenia. Była to skóra mieszkańca basenu Morza Śródziemnego; jej odcień ustalił się wiele pokoleń temu, kiedy to jego przodkowie żyli wraz z protoplastami ludów śródziemnomorskich, którzy przybyli zza mórz i z różnych zakątków świata.

Bourne stał jak przykuty do miejsca, zdumiony poczuciem własnej nieomylności. Patrzył na Iljicza Rarnireza Sancheza.

Znajdź Carlosa. Złap Carlosa w pułapkę. Kain to Charlie, a Delia to Kain.

Jason rozchylił szybko poły płaszcza, prawa dłoń zacisnęła się na broni zatkniętej za pasek. Zaczął biec chodnikiem, wpadał na plecy i piersi przechodniów, popchnął ulicznego sprzedawcę, potrącił żebraka, który grzebał w resztkach drutu… Żebrak! Bourne odwrócił się w porę, by zobaczyć lufę rewolweru wyłaniającą się z obszernego płaszcza i połyskującą w promieniach słońca. Żebrak miał broń! Chuda ręka uniosła rewolwer, który znieruchomiał jak jego wzrok. Jason rzucił się w kierunku jezdni i schował za mały samochód. Nad sobą i wokół siebie słyszał świst kuł, które przeszyły powietrze z przeraźliwą ostatecznością. Niewidoczni ludzie na chodniku wydawali okrzyki przerażenia i bólu. Bourne dał nurka między dwa samochody i przebiegł przez jezdnię na drugą stronę ulicy. Żebrak uciekał, stary mężczyzna o oczach jak stal pędził w tłum, w anonimowość.

Znajdź Carlosa. Złap Carlosa w pułapkę. Kain…!

Jason znów odwrócił się szybko i zaczął biec naprzód, usuwając wszystko ze swej drogi. Przystanął bez tchu w piersi, czuł rosnący gniew i zamęt, skronie rozsadzało mu bolesne pulsowanie. Gdzie on jest? Gdzie jest Carlos? Wtem go zobaczył – morderca usiadł za kierownicą dużej, czarnej limuzyny. Bourne z powrotem wbiegł na jezdnię, wpadając na maski i bagażniki samochodów, gdy szaleńczo przepychał się do Carlosa. Nagle drogę zablokowały mu dwa samochody, które się ze sobą zderzyły. Oparł ręce na błyszczącej chromowej atrapie i przeskoczył przez przylegające do siebie zderzaki. Ponownie się zatrzymał; jego oczy wyrażały ból. Wiedział, że dalszy pościg nie ma sensu. Spóźnił się. Duży czarny samochód znalazł lukę i Iljicz Ramirez Sanchez zdołał uciec.

Jason wrócił na chodnik. Wszędzie migotały wyjące syreny policyjne. Kilku przechodniów zostało postrzelonych przez uzbrojonego żebraka, byli ranni i zabici.

Lavier! Bourne znów zaczął biec, tym razem do kościoła Najświętszego Sakramentu. Dotarł do ścieżki, której strzegł święty z kamienia, i gwałtownie skręcił w lewo, pędząc w stronę zdobionych łukiem rzeźbionych drzwi i marmurowych schodów. Wbiegł po nich szybko i wszedł do gotyckiego kościoła. Na wprost ujrzał migocące świece; przez witraże u góry ciemnych, kamiennych murów wpadały promienie kolorowego światła. Podszedł do nawy głównej, bacznie przyglądając się wiernym; szukał przetykanych siwizną włosów i trupio bladej, przypominającej maskę twarzy. Nigdzie nie było siadu Lavier, nie wyszła jednak z kościoła. Jason odwrócił się i spojrzał w kierunku ołtarza – zobaczył wysokiego księdza, który powoli szedł wzdłuż rzędu świec. Bourne przecisnął się bokiem przez wyłożone poduszkami ławki. Znalazł się na przodzie prawej nawy i zaszedł mu drogę.

– Przepraszam, proszę księdza – powiedział – ale wydaje mi się, że kogoś tu zgubiłem.

– Nikt nie może zginąć w domu Bożym – odpowiedział z uśmiechem kapłan.

– Może nie w sensie duchowym, lecz jeżeli nie znajdę ciała, nie będę mógł przekazać ważnej wiadomości. Moja znajoma jest pilnie potrzebna w miejscu pracy. Czy ksiądz stoi tu od dawna?

– Witam tych z mojej owczarni, którzy potrzebują pomocy. Tak. Jestem tu od blisko godziny.

– Parę minut temu weszły do kościoła dwie kobiety. Jedna z nich wysoka, bardzo atrakcyjna, miała na sobie jasny płaszcz i prawdopodobnie ciemną chustkę. Druga, już starsza pani, była niższa i wyraźnie w nie najlepszym zdrowiu. Czy przypadkiem nie widział ich ksiądz?

Ksiądz skinął głową.

– Tak. Na twarzy starszej kobiety malował się smutek, była blada i przygnębiona.

– Czy ksiądz wie, dokąd poszła? Bo rozumiem, że jej młodsza przyjaciółka już wyszła z kościoła.

– Oddana przyjaciółka, jeśli wolno mi dodać. Zaprowadziła to biedactwo do spowiedzi i pomogła jej wejść do konfesjonału. Oczyszczenie duszy daje nam ogromną siłę w chwilach rozpaczy…

– Do spowiedzi?

– Tak, drugi konfesjonał od prawej. A dodam, że ma litościwego spowiednika. Gości u nas ksiądz z archidiecezji w Barcelonie. Jest niezwykłym człowiekiem, szkoda, że to jego ostatni dzień. Wraca do Hiszpanii. – Ksiądz zmarszczył brwi. – Dziwne, ale wydaje mi się, że parę minut temu widziałem, jak ksiądz Manuel wychodzi. Myślę, że zastąpiono go na chwilę. Nieważne, nasza pani jest w dobrych rękach.

– Jestem tego pewien – powiedział Bourne. – Dziękuję. Poczekam na nią.

Jason szedł w stronę rzędu konfesjonałów, mając wzrok utkwiony w drugim, gdzie wystający skrawek białego materiału świadczył o tym, że konfesjonał jest zajęty, a dusza oczyszczana. Usiadł w pierwszej ławce, po czym ukląkł i pochylił głowę, odwracając ją lekko, tak by widzieć tył kościoła. Ksiądz stał w wejściu pochłonięty zamieszaniem na ulicy. Na zewnątrz słychać było wycie zbliżających się syren.

Bourne wstał i podszedł do drugiego konfesjonału. Odsunął zasłonę i zajrzał do środka. Zobaczył to, czego się spodziewał. Tylko metoda była inna.

Jacqueline Lavier me żyła. Jej ciało osunęło się do przodu i przekręciło na bok, opierając się na stalli konfesjonału; twarz przypominająca maskę zwrócona była ku górze, a szeroko otwarte oczy wpatrywały się martwo w sufit. Płaszcz miała rozpięty, a sukienkę przesiąkniętą krwią. Narzędzie zbrodni stanowił długi, cienki nóż do papieru, tkwiący powyżej lewej piersi. Jej palce obejmowały rękojeść, kolor lakieru na paznokciach był taki sam, jak kolor krwi.

U jej stóp leżała torebka – nie ta, którą dziesięć minut temu ściskała kurczowo w rękach, lecz modna torba od Yves St.-Laurenta, oznaczona ozdobnymi inicjałami wytłoczonymi na materiale, będącymi znakiem firmowym domu mody. Powód tego był oczywisty dla Jasona. Torba zawierała list wyjaśniający to tragiczne samobójstwo – nadwrażliwa kobieta, tak bardzo przejęta żalem, odebrała sobie życie, gdy szukała przebaczenia w oczach Boga. Carlos był dokładny, nieprawdopodobnie dokładny. Bourne zasunął zasłonę i wyszedł z konfesjonału. Gdzieś wysoko z wieży rozdzwoniły się wspaniale dzwony na poranny Anioł Pański.


Taksówka krążyła bez celu po ulicach Neuilly-sur-Seine. Jason siedział na tylnym siedzeniu; jego umysł pracował na przyśpieszonych obrotach.

Dalsze czekanie nie miało sensu, a nawet groziło śmiercią. Zmienił się plan gry, bo sytuacja uległa zmianie, stała się niebywale groźna. Śledzono Jacqueline Lavier, a następnie ją zabito. Jej śmierć była nieunikniona, lecz zakłóciła pewien porządek. Nastąpiła za wcześnie; Lavier była jeszcze przydatna. Nagle wszystko stało się dla Bourne’a jasne. Zabito ją nie dlatego, że zdradziła Carlosa, lecz z powodu nieposłuszeństwa. Poszła do Parc Monceau i to był jej niewybaczalny błąd.

Bourne wiedział o jeszcze jednym łączniku Carlosa; był nim siwowłosy telefonista z centralki „Les Classiques”. Nazywał się Philipe d’Anjou. Jego twarz kojarzyła mu się z przemocą i ciemnością pełną niesamowitych błysków i dźwięków. Tkwił w przeszłości Bourne’a, tego Jason był pewien, i dlatego właśnie musiał postępować ostrożnie. Nie wiedział, z kim mu się ten człowiek kojarzy. Jest jednak łącznikiem Carlosa i podobnie jak Lavier będzie śledzony. Posłuży jako kolejna przynęta do kolejnej pułapki, a później stanie się ofiarą.

Czy było tylko tych dwoje? Czy są inni? A skromny urzędnik o twarzy bez wyrazu? Może nie jest urzędnikiem, lecz kimś zupełnie innym? Albo dostawcą, który spędza całe godziny na Saint-Honoré oficjalnie załatwiając sprawy firmy, być może tkwi tam z innego, ważniejszego powodu? A ona? Albo też ten masywnie zbudowany projektant, René Bergeron, którego ruchy były tak szybkie i płynne?

Nagle Bourne zesztywniał, oparł głowę o tylne siedzenie. Powróciło nagle niedawne zdarzenie. Bergeron. Skóra o ciemnym odcieniu, szerokie ramiona podkreślone opiętymi, podwiniętymi rękawami… ramiona unoszące się w miejscu nad zwężającym się torsem i silne nogi, które poruszały się ze zwierzęcą, kocią szybkością.

Jak to możliwe? Czy inne domysły były jedynie złudzeniem, jak fragmenty twarzy, które już kiedyś widział i wyobrażał sobie jako twarz Carlosa? Czy morderca – nie znany swoim łącznikom – jest w samym środku swojego gangu, kontrolując i decydując o każdym kroku? Czy to Bergeron?

Musi natychmiast znaleźć telefon. Natychmiast! Każda stracona minuta oddala go od odpowiedzi, a zbyt wiele takich minut oznacza, że w ogóle do niej nie dotrze. Nie może jednak sam zadzwonić; wydarzenia nastąpiły zbyt szybko, swoje obserwacje musi zatrzymać dla siebie.

– Niech pan się zatrzyma przy najbliższej budce telefonicznej – polecił kierowcy, który wciąż był wstrząśnięty zajściem przy kościele Najświętszego Sakramentu.

– Jak pan sobie życzy. Ale proszę mieć na względzie, że minął już czas, kiedy powinienem zgłosić się do bazy. I to dawno temu.

– Rozumiem.

– Jest telefon!

– Dobrze. Proszę podjechać.

Czerwona budka, której rzucające się w oczy szyby błyszczały w słońcu, przypominała duży dom dla lalek; w środku czuć było moczem. Bourne nakręcił numer „Terrasse”, wrzucił monety i poprosił o połączenie z pokojem czterysta dwadzieścia. Marie podniosła słuchawkę.

– Co się stało?

– Nie mam czasu na wyjaśnienia. Chcę, żebyś zadzwoniła do „Les Classiques” i poprosiła do telefonu René Bergerona. D’Anjou będzie prawdopodobnie w centralce. Wymyśl sobie jakieś nazwisko i powiedz mu, że od około pół godziny próbujesz się skontaktować z Bergeronem korzystając z prywatnego numeru Lavier. Wyjaśnij, że masz pilną sprawę i musisz koniecznie z nim rozmawiać.

– A co mam powiedzieć, gdy Bergeron odbierze telefon?

– Nie sądzę, żeby to zrobił, ale gdyby tak się stało, odłóż po prostu słuchawkę. Jeżeli natomiast d’Anjou znów się włączy, zapytaj go, kiedy możesz się skontaktować z Bergeronem. Zadzwonię do ciebie za trzy minuty.

– Kochanie, czy wszystko w porządku?

– Doznałem głębokiego przeżycia religijnego. Opowiem ci o nim później.

Jason nie odrywał wzroku od zegarka; delikatna wskazówka sekundnika poruszała się przeraźliwie wolno. Po trzydziestu sekundach sam zaczął odliczać czas, przyjmując, że serce odbijające się echem w krtani uderza mniej więcej co dwie i pół sekundy. Zaczął nakręcać numer, gdy zostało mu dziesięć sekund, w czwartej sekundzie włożył monety i odezwał się do telefonistki w „Terrasse” pięć sekund po czasie. Marie podniosła słuchawkę, gdy tylko zadzwonił telefon.

– Co się stało? – zapytał. – Myślałem, że może jeszcze rozmawiasz.

– Rozmowa trwała bardzo krótko. Myślę, że d’Anjou był ostrożny. Być może ma listę nazwisk osób, którym podano prywatny numer. Nie wiem. W jego głosie słyszałam rezerwę i wahanie.

– Co powiedział?

– Że Monsieur Bergeron poszukuje tkanin nad Morzem Śródziemnym. Wyjechał dziś rano i spodziewają się go dopiero za kilka tygodni.

– Zdaje się, że dopiero co widziałem go tysiąc kilometrów od Morza Śródziemnego.

– Gdzie?

– W kościele. To był Bergeron. Udzielił rozgrzeszenia końcem bardzo ostrego narzędzia.

– O czym ty mówisz?

– Lavier nie żyje.

– O Boże! Co zamierzasz zrobić?

– Porozmawiać z człowiekiem, którego chyba już spotkałem. Jeżeli ma trochę oleju w głowie, to mnie posłucha. Jego los jest przesądzony.

30

– D’Anjou.

– Delta? Zastanawiałem się, kiedy… Wiesz, twój głos poznałbym wszędzie.

Wymówił je! Wreszcie ktoś je wymówił! Imię będące dla niego wszystkim i niczym jednocześnie! D’Anjou znał je. Philippe d’Anjou należał do jego nie pamiętanej przeszłości. Delta. Kain to Charlie, a Delta to Kain! Delta. Delta! Skądś znał tego człowieka, on zaś z pewnością znał odpowiedź! Alfa, Bravo, Charlie, Delta, Echo, Fokstrot…

„Meduza”!

– „Meduza” – wypowiedział cicho słowo, które łomotało mu głowie.

– Słuchaj, Delta, Paryż to nie Tam Quan. Nic już nie jesteśmy sobie winni. Nie spodziewaj się rewanżu. Mamy teraz różnych pracodawców.

– Jacqueline Lavier nie żyje. Jakieś niecałe pół godziny temu została zabita przez Carlosa w Neuilly-sur-Seine.

– Dobra, dobra. Dwie godziny temu wyjechała z Francji. Sama do mnie telefonowała z Orly. Zamierzała przyłączyć się do Monsieur Bergerona…

– I razem pewnie mieli kupować tkaniny nad Morzem Śródziemnym – nie wytrzymał Jason.

– Ta kobieta, która pytała o René…, tak właśnie myślałem – mruknął po chwili przerwy d’Anjou. – To jednak niczego nie zmienia. Rozmawiałem z nią. Dzwoniła z Orly.

– Ktoś jej kazał tak powiedzieć. Jaki miała głos?

– Była zdenerwowana, o czym powinieneś wiedzieć najlepiej. Strasznie namieszałeś, Delta. Czy Kain. Czy jak się teraz nazywasz. Czuła się nieswojo, to jasne. Dlatego właśnie postanowiła wyrwać się na trochę.

– Dlatego właśnie nie żyje. Teraz kolej na ciebie.

– Ta ostatnia doba była ciebie godna. A to nie jest.

– Śledzili ją. Ciebie też śledzą. Cały czas mają cię na oku.

– Jeśli nawet, to dla mojego bezpieczeństwa.

– Więc dlaczego Lavier zginęła?

– Nie wierzę ci.

– Czy popełniłaby samobójstwo?

– Absolutnie nie.

– Zadzwoń do kościoła pod wezwaniem Najświętszego Sakramentu w Neuilly-sur-Seine. Spytaj o kobietę, która w czasie spowiedzi popełniła samobójstwo. Niczym nie ryzykujesz. Zatelefonuję do ciebie później.

Odwiesiwszy słuchawkę, Bourne opuścił budkę. Zszedł z krawężnika, by złapać taksówkę. Drugi raz zadzwoni do d’Anjou jakieś dziesięć domów dalej. Niełatwo uśpić czujność człowieka z „Meduzy”, więc tymczasem nie wolno dopuścić, żeby elektroniczne urządzenia dokonały ogólnej chociażby lokalizacji aparatu, którym się posługiwał.

Delta? Twój głos poznałbym wszędzie… Paryż to nie Tam Quan… Tam Quan, Tam Quan! Kain to Charlie, a Delta to Kain. „Meduza”!

Przestań. Nie myśl o czym… nie powinieneś. Skup się na tym, co jest. Na tej chwili. Na sobie. Nie na tym kimś, o którym mówią tamci – nawet nie na tym, za którego się uważasz. Po prostu na teraźniejszości. Na człowieku, który zna odpowiedzi na twoje pytania.

Pracujemy dla różnych pracodawców…

To jest klucz.

Powiedz mi! Na litość boską, powiedz mi! Kim on jest? Kto jest moim pracodawcą, d’Anjou?

Taksówka zahamowała ocierając się niemal o jego kolana. Jason otworzył drzwiczki, wsunął się do środka.

– Place Vendóme – zażądał, wiedząc, że to niedaleko Saint-Honoré. By urzeczywistnić plan, który właśnie zrodził się w jego głowie, musiał się tam znaleźć. Przewagę swą powinien wykorzystać podwójnie. Spróbuje przekonać d’Anjou, że ci, co go śledzą, zamierzają go zabić. Tamci z kolei nie mogą wiedzieć, że ich też ktoś śledzi.

Na Vendôme panował jak zwykle dziki tłok. Bourne dojrzał na rogu budkę telefoniczną. Wysiadł z taksówki, wszedł do budki, nakręcił numer „Les Classiques”; od rozmowy, którą odbył z Neuilly-sur-Sei1 minęło dokładnie czternaście minut.

– D’Anjou?

– Wszystko, czego się dowiedziałem, to to, że jakaś kobieta podczas spowiedzi targnęła się na życie.

– Tylko mi nie mów, że się tym zadowoliłeś… „Meduzyjczyk” nie poprzestałby na czymś takim.

– Poczekaj, wyłączę na chwilę centralkę. – W słuchawce na jakieś cztery sekundy zapanowała cisza, po czym ponownie odezwał się głos d’Anjou: – Kobieta w średnim wieku, siwa, wytwornie ubrana, torebka od St. Laurenta. Jedna z dziesięciu tysięcy mieszkanek Paryża. Skąd mam wiedzieć, czy którejś nie zwabiłeś i nie zamordowałeś, by mieć pretekst do tej rozmowy?

– O, na pewno i zatargałem ją do kościoła niby jakąś piętę, a krew kapiąca z jej rany znaczyła ślad na kamiennej posadzce. Miej rozum, d’Anjou. Zacznijmy od tego, co oczywiste. Skąd miałaby mieć tę torebkę, skoro nosiła białą torbę ze skóry? Nie reklamowałaby chyba konkurencji?

– Co utwierdza mnie w moim przekonaniu. To nie była Jacqueline Lavier.

– Co tym bardziej utwierdza mnie w moim przekonaniu. Dokumenty w torebce opiewały na kogoś innego. Ciało zostanie odebrane możliwie jak najszybciej i nikt nie przyczepi się do „Les Classiques”.

– Bo ty tak mówisz?

– Nie, bo jest to metoda, którą Carlos posłużył się w pięciu znanych mi zabójstwach. – Faktycznie były mu znane. To go przerażało. – Ktoś ponosi zagadkową śmierć z rąk nieznanych sprawców. Policja początkowo myśli, że to taki a taki, a kiedy wreszcie dojdzie, kim był naprawdę, Carlos zawiera już kontrakt w innym kraju. Śmierć Lavier była odmianą tej metody i tyle.

– Gadanie, Delta. Zwykle niewiele mówiłeś, ale jeśli już się zdecydowałeś, było to tylko gadanie.

– Gdybyś mógł być na Saint-Honoré za trzy, cztery tygodnie – niestety, to nierealne – to miałbyś okazję zobaczyć koniec tej historii. Upadek samolotu, zniknięcie łodzi na Morzu Śródziemnym. Ciała spalone lub zaginione. Ofiary jednakże zidentyfikowane. Lavier i Bergeron. Tyle że tylko jedno z nich będzie naprawdę martwe. Madame Lavier. Bo Monsieur Bergeron cieszy się specjalnymi względami, o czym pewnie nie wiesz. Bergeron wróci do interesu. A co do ciebie, to powiększysz statystykę nieszczęśliwych wypadków.

– A ty?

– Zgodnie z tym planem też umrę. Liczą, że pomożesz im mnie dostać.

– Logiczne. Obaj byliśmy w „Meduzie” i oni o tym wiedzą. Carlos wie. Liczą, że mnie rozpoznasz.

– A ty mnie?

D’Adjou milczał chwilę.

– Tak – odrzekł. – Jak ci już powiedziałem, pracujemy teraz dla różnych szefów.

– O czym właśnie chciałbym z tobą porozmawiać.

– O czym tu rozmawiać, Delta? Ale przez pamięć o przeszłości, o tym, co zrobiłeś dla nas w Tam Quan, posłuchaj rady „meduzyjczyka”. Jeśli nie wyniesiesz się zaraz z Paryża, to uważaj się za trupa, zgodnie z tym, co powiedziałeś przed chwilą.

– Nie mogę.

– Powinieneś. Gdybym miał taką możliwość, sam pociągnąłbym za spust i pozwolił, żeby mi dobrze za to zapłacili.

– Daję ci więc taką możliwość.

– Wybacz, że uznam to za absurd.

– Bo nie wiesz, czego chcę czy też ile jestem skłonny zaryzykować, żeby to dostać.

– Tak, ty nie liczysz się z ryzykiem. To twoi wrogowie faktycznie znajdą się w niebezpieczeństwie. Znam cię, Delta… Muszę już wracać do centralki. Życzyłbym ci udanego polowania, gdyby nie to, że…

Musiał sięgnąć po ostatnia broń, posłużyć się jedyną groźbą zdolną powstrzymać d’Anjou od odłożenia słuchawki.

– Do kogo zwracasz się po instrukcje, skoro Parc Monceau został wyeliminowany?

Cisza w słuchawce świadczyła o napięciu, jakie zapanowało po drugiej stronie.

– Coś ty powiedział? – wyszeptał w końcu d’Anjou.

– Dlatego ją zabito, prawda? I dlatego ciebie też zabiją. Poszła do Parc Monceau i zginęła. Ty również odwiedzałeś Parc Monceau i też zginiesz. Byłbyś dla Carlosa ciężarem; po prostu za dużo wiesz. Miałby narażać na niebezpieczeństwo taki układ? Posłuży się tobą, ażeby mnie zwabić w pułapkę, po czym cię zabije i stworzy od nowa „Les Classiques”. A tak między nami „meduzyjczykami”, dalej mi nie wierzysz?

Teraz milczenie trwało dłużej i było jakby intensywniejsze niż przedtem. Najwyraźniej stary „meduzyjczyk” potrzebował czasu, żeby odpowiedzieć sobie na kilka pytań.

– Czego chcesz ode mnie? Poza mną samym? Powinieneś wiedzieć, że zakładnicy się nie liczą. Prowokujesz mnie, zaskakujesz mnie tym, czego się dowiedziałeś. Żywy czy martwy – nie przydam ci się; więc czego chcesz?

– Informacji. Jeśli je posiadasz; w nocy opuszczę Paryż i ani ty, ani Carlos nigdy już o mnie nie usłyszycie.

– Jakich informacji?

– Skłamiesz, jeżeli spytam teraz. Ja w każdym razie bym skłamał. Ale kiedy się spotkamy, powiesz mi prawdę.

– Z drutem owiniętym wokół szyi?

– Wśród ludzi?

– Jak to wśród ludzi? W biały dzień?

– Za godzinę. Przed wejściem do Luwru. Przy schodach. Obok postoju taksówek.

– Luwr? Ludzie? Informacje, które zadowolą cię na tyle, że wyjedziesz?… Nie spodziewasz się chyba, że zechcę rozmawiać z tobą o moim pracodawcy?

– Nie o twoim. O moim.

– O Treadstone?

Wiedział! Philippe d’Anjou znał odpowiedź! Spokojnie. W żadnym wypadku nie wolno okazywać zdenerwowania.

– Siedemdziesiąt jeden – uzupełnił Jason. – Jedno proste pytanie i znikam. Jeśli udzielisz mi odpowiedzi – ale prawdziwej – dostaniesz ode mnie coś w zamian.

– A cóż ja mógłbym dostać od ciebie? Z wyjątkiem ciebie samego?

– Informację, która pozwoli ci przeżyć. Nie ma gwarancji, ale uwierz w to, co ci powiem, bo bez tego nie przeżyjesz. Pamiętaj, Parc Monceau, d’Anjou.

Znowu milczenie. Bourne widział oczyma wyobraźni, jak siwowłosy „meduzyjczyk” wpatruje się w tablicę centralki telefonicznej, nazwa zaś zamożnej dzielnicy Paryża coraz to głośniej rozbrzmiewa mu w uszach. Z Parc Monceau wiało śmiercią, o czym d’Anjou wiedział równie dobrze, jak o tym, że kobietą zabitą w Neuilly-sur-Seine była Jacqueline Lavier.

– I co mogłoby być tą informacją? – spytał d’Anjou.

– Nazwisko twego pracodawcy. Razem z przekonywającym dowodem, oddane w zaklejonej kopercie adwokatowi, stanowiłyby gwarancję twego życia. Gdyby miało się ono skończyć w jakiś nienaturalny sposób, choćby nawet w nieszczęśliwym wypadku, adwokat otworzy kopertę i ujawni jej zawartość. To twoje zabezpieczenie, d’Anjou.

– Rozumiem – odparł cicho „meduzyjczyk”. – Ale mówisz, że śledzą mnie, chodzą za mną.

– Zabezpiecz się – powiedział Jason. – Powiedz im prawdę. Znasz numer, pod który trzeba zadzwonić, nie?

– Znam, stary – w głosie starca zabrzmiała nutka zdumienia.

– Dotrzyj do niego, powtórz mu, co ci powiedziałem… ale oczywiście nie o wymianie. Powiedz, że skontaktowałem się z tobą, bo chcę się spotkać. Że to nastąpi za godzinę pod Luwrem. Powiedz mu prawdę.

– Postradałeś zmysły.

– Wiem, co robię.

– Kiedyś wiedziałeś… Zastawiasz na siebie pułapkę, przygotowujesz sobie własną egzekucję.

– W którym razie zostaniesz hojnie wynagrodzony.

– Albo załatwiony, jeśli jest tak, jak twierdzisz.

– Przekonajmy się o tym. Skontaktuję się z tobą nie w ten, to w inny sposób, masz na to moje słowo. Mają moje fotografie, więc będą wiedzieli, kiedy to nastąpi. Lepsza sytuacja, nad którą się panuje, od tej, która wymknęła się spod kontroli.

– Teraz słyszę Deltę – stwierdził d’Anjou. – Nie zastawia na siebie pułapki, nie maszeruje przed plutonem egzekucyjnym, nie prosi o opaskę na oczy.

– Nie, nie prosi – przyznał Delta. – Nie masz wyboru, d’Anjou. Za godzinę. Przed Luwrem.


Niezawodność pułapki leży w jej zasadniczej prostocie. Odwrotna pułapka, z natury rzeczy bardziej skomplikowana, musi być przeprowadzona jeszcze prościej i sprawniej.

Te słowa przyszły mu do głowy, gdy czekał na taksówkę na Saint-Honoré, u wylotu ulicy wiodącej do „Les Classiques”. Udając amerykańskiego turystę, którego żona udała się na zakupy do sklepów z haute couture, poprosił kierowcę, żeby okrążył ze dwa razy cały ciąg budynków. Dostrzeże ją, gdy w końcu wynurzy się z któregoś magazynu.

Dostrzegł, owszem, ale ludzi Carlosa. Gumowa nakładka wieńcząca czubek anteny na czarnym sedanie stanowiła zarówno dowód, jak i ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem. Gdyby dało się jakoś ją skrócić, z miejsca poczułby się lepiej, jednakże nie było na to sposobu. Pozostawała mylna informacja. Jason musi się jakoś postarać, by w ciągu następnych czterdziestu pięciu minut nadano przez to radio mylną informację. Ukryty na tylnym siedzeniu taksówki przyjrzał się dokładnie dwóm mężczyznom w aucie po przeciwnej stronie ulicy. Jeśli różnili się czymś od setki podobnych mężczyzn na Saint-Honoré, to tylko tym, że nie rozmawiali ze sobą.

Na chodniku pojawił się Philippe d’Anjou w szarym kapeluszu na siwych włosach. Omiótł spojrzeniem ulicę, z czego Bourne wywnioskował, że były „meduzyjczyk” zapewnił sobie obstawę. Zadzwonił pod umówiony numer, wyjawił swe zaskakujące informacje, mógł więc sądzić, że samochód z ludźmi już czeka, by za nim pojechać.

Do krawężnika podjechała, zapewne zamówiona telefonicznie, taksówka. D’Anjou powiedział coś do kierowcy i wsiadł. Po przeciwnej stronie ulicy wysunęła się złowrogo ze swego gniazda antena; polowanie się rozpoczęło.

Sedan ruszył za taksówką d’Anjou. Jason tylko na to czekał. Pochylił się do kierowcy i powiedział z udanym zirytowaniem:

– Na śmierć zapomniałem, że rano miał być Luwr, a zakupy dopiero po południu. Boże, toż jestem spóźniony już pół godziny. Proszę zawieźć mnie pod Luwr.

Mais oui, monsieur, le Louvre.

Podczas krótkiego przejazdu do zwróconej ku Sekwanie monumentalnej fasadzie Luwru taksówka Jasona dwa razy wyprzedzała czarnego sedana i natychmiast zostawała w tyle. Dzięki tym zbliżeniom Bourne zobaczył to, co go interesowało. Mężczyzna obok kierowcy mówił coś raz po raz do trzymanego w dłoni mikrofonu. Carlos widać chciał mieć pewność, że potrzask nie stracił kolców: pozostali jego ludzie obstawiali już teren egzekucji.

Znaleźli się przed ogromnym wejściem do muzeum.

– Proszę stanąć za tamtymi taksówkami – polecił Jason.

– One czekają na klientów, monsieur. Ja mam klienta, pan jest moim klientem. Zawiozę pana do…

– Proszę robić to, co każę – przerwał mu Bourne i rzucił pięćdziesiąt franków na przednie siedzenie.

Taksówkarz skierował samochód do kolejki. Czarny sedan znajdował się w odległości dwudziestu metrów na prawo od nich; mężczyzna z mikrofonem odwrócił się i patrzył przez tylną lewą szybę. Jason poszedł za jego spojrzeniem. Jak mógł się spodziewać, kilkadziesiąt metrów w kierunku zachodnim, na otwartej dużej przestrzeni stał szary samochód, ten sam, który towarzyszył Jacqueline Lavier i żonie Villiersa w ich drodze do kościoła pod wezwaniem Najświętszego Sakramentu, a potem tę drugą, gdy doprowadziła już pierwszą do jej ostatniej spowiedzi, wywiózł pośpiesznie z Neuilly-sur-Seine. Bourne zobaczył, że antena na tamtym samochodzie opuszcza się. A po prawej stronie żołnierz Carlosa nie trzymał już mikrofonu i antena na czarnym sedanie też się chowała; łączność została nawiązana, kontakt wzrokowy – potwierdzony. Czterech mężczyzn. To właśnie byli siepacze Carlosa.

Bourne powiódł wzrokiem po mrowiu ludzkim przed wejściem do Luwru i wyłowił z niego natychmiast eleganckiego d’Anjou, który rozglądając się nerwowo spacerował w tę i z powrotem wzdłuż wielkiego bloku z białego granitu okalającego z lewa marmurowe schody.

Teraz! Nadszedł czas nadania mylnej informacji.

– Niech pan rusza – polecił kierowcy.

– Słucham?

– Dostanie pan dwieście franków, jeśli zrobi pan to, co każę. Niech pan ruszy i dojedzie do początku kolejki, po czym niech pan skręci dwa razy w lewo i wróci do tamtego wjazdu.

– Nie rozumiem, monsieur!

– Nie musi pan. Trzysta franków.

Samochód skręcił w prawo, zrównał się z początkiem kolejki, gdzie taksówkarz zakręcił ostro, kierując samochód w stronę rzędu zaparkowanych pojazdów. Bourne tymczasem wyszarpnął zza paska pistolet, wsadził go między kolana i sprawdził tłumik dokręcając go mocno.

– Dokąd życzy pan sobie jechać? – spytał zaskoczony taksówkarz, gdy znaleźli się na podjeździe prowadzącym z powrotem do Luwru.

– Niech pan zwolni! – zażądał Jason. – Widzi pan ten duży szary samochód przed nami, skierowany ku wejściu od strony Sekwany?

– Ależ oczywiście.

– Niech pan objedzie go wolno z prawej strony. – Bourne przesunął się na lewe siedzenie, opuścił szybę, cofnął głowę i pistolet. Ujawni się, ale dopiero za kilka sekund.

Gdy taksówka zrównała się z maską sedana, kierowca znowu zakręcił. Auta znalazły się równolegle do siebie. Jason wystawił głowę i pistolet. Wycelowawszy w tylną szybę szarego samochodu oddał pięć strzałów, rozbijając szkło i wprawiając w zaskoczenie tamtych, którzy zaczęli wołać coś do siebie, zsuwając się jednocześnie na podłogę przed przednim siedzeniem. Ale zdążyli go jeszcze zobaczyć. To było tą mylną informacją.

– Uciekamy! – wrzasnął Bourne do przerażonego taksówkarza, rzucając trzysta franków na przednie siedzenie i wciskając swój miękki pilśniowy kapelusz w tylne okienko. Taksówka pomknęła ku kamiennej bramie Luwru.

Teraz.

Jason przeturlał się na siedzeniu, otworzył drzwi samochodu i wypadł, na chodnik wykrzykując ostatnią instrukcję dla szofera:

– Uciekaj, jeśli ci życie miłe!

Silnik zawył, kierowca wrzasnął, taksówka pomknęła jak szalona. Dając nura między dwa zaparkowane samochody, Bourne zniknął z pola widzenia szaremu sedanowi. Uniósł się trochę i popatrzył przez szyby auta, za którym się skrył. Ludzie Carlosa byli zawodowcami i nie tracili czasu na zbędne dochodzenia. Widzieli taksówkę z charakterystyczną dużą kabiną, a w niej umykał ich cel. Ten za kierownicą uruchomił silnik i ruszył gwałtownie, jego towarzysz sięgnął po mikrofon; antena wyjeżdżała już ze swego schowka. Padły rozkazy dla sedana stojącego bliżej szarych kamiennych stopni. Pędząca taksówka wpadła w ulicę nad Sekwaną, duży szary wóz tuż za nią. Kiedy go mijali, Jason wyczytał z ich twarzy, o czym myśleli. Wiedzieli, gdzie jest Kain, pułapka zatrzasnęła się, otrzymanie zapłaty było kwestią minut.

Odwrotna pułapka, z natury rzeczy bardziej skomplikowana, musi być przeprowadzona prościej i sprawniej…

Kwestia minut… Dla niego kwestia sekund, jeśli wszystko potoczy się po jego myśli. D’Anjou! Ten kontakt odegrał już swoją rolę – niewielką, ale jednak – i można go było poświęcić, tak samo jak Jacqueline Lavier.

Bourne wybiegł spomiędzy samochodów w stronę czarnego sedana; dzieliło go od niego najwyżej pięćdziesiąt metrów. Tamtych dwóch widział dokładnie; wpatrywali się nieruchomo w d’Anjou, który wciąż spacerował przed marmurowymi schodami. Jeden celny strzał oddany przez któregoś z nich i d’Anjou zabierze do grobu tajemnicę Treadstone-71. Jason przyśpieszył kroku, sięgając pod płaszcz po swój ciężki pistolet.

Siepacze Carlosa byli już w zasięgu metrów; śpieszyli się teraz – wyrok musi być wykonany prędko, zanim ofiara zorientuje się, co się święci.

– „Meduza”! – ryknął Bourne, nie wiedząc, dlaczego nie krzyknął d’Anjou. – „Meduza”! „Meduza”!

D’Anjou gwałtownie odwrócił głowę; na jego twarzy odmalowało się przerażenie. Kierowca czarnego sedana odwrócił się i wymierzył broń w Jasona, jego kompan wziął na cel byłego „meduzyjczyka”, d’Anjou. Bourne dał nura w prawo, wyciągając pistolet. Trzymając go oburącz wystrzelił przed siebie i trafił, bo mężczyzna celujący w d’Anjou wygiął się do tyłu, jak gdyby nagle zesztywniały mu nogi, po czym runął na bruk. Nad Jasonem rozerwały się dwa pociski, kule przebiły metal za jego głową. Bourne poturlał się w lewo, złapał oburącz pistolet i wycelował w kierowcę sedana. Dwukrotnie pociągnął za spust; tamten krzyknął i osunął się; jego twarz zalała się krwią.

Ludzi przed Luwrem ogarnęła panika. Zrobił się rwetes, rodzice zaczęli osłaniać dzieci, inni rzucili się schodami ku ogromnym drzwiom, uniemożliwiając strażnikom muzeum wydostanie się na zewnątrz.

Bourne wstał, rozglądając się za d’Anjou. Starszy pan zdołał ukryć się za blokiem białego granitu, zza którego teraz wyczołgiwała się zabawnie jego duża wystraszona postać. Schowawszy pistolet za pasek, Jason skoczył w rozhisteryzowany tłum i rozpychając zdenerwowanych ludzi, torował sobie drogę do człowieka, który mógł udzielić mu odpowiedzi. Treadstone! Treadstone!

Dotarł wreszcie do siwowłosego „meduzyjczyka”.

– Wstawaj! – rozkazał. – Zmywamy się stąd!

– Delta! To był człowiek Carlosa! Znam go, używałem go! A tu chciał mnie zabić!

– Wiem. Chodź! Prędko! Zaraz zjawią się tu inni; będą nas szukać. Ruszaj się!

Kątem oka Bourne dojrzał coś ciemnego. Odwrócił się, instynktownie popychając d’Anjou na ziemię i w tym momencie śmignęły obok nich cztery pociski wystrzelone z pistoletu przez czarną postać stojącą nie opodal taksówek. Posypały się odłamki granitu i marmuru. To był on! Szerokie, barczyste ramiona odcinające się od tła, wąskie biodra podkreślone krojem szytego na miarę czarnego garnituru… smagła twarz przysłonięta biała jedwabną chustką poniżej czarnego kapelusza z wąskim rondem. Carlos!

Znajdź Carlosa! Złap Carlosa w pułapkę! Kain to Charlie, a Delta to Kain!

Nie, źle!

Znajdź Treadstone! Odczytaj wiadomość! Odszukaj właściwego człowieka! Odszukaj Jasona Bourne’a!

Czuł, że odchodzi od zmysłów! Zamazane obrazy z przeszłości nakładały się na tę straszną rzeczywistość doprowadzając go do obłędu. Jakieś drzwi w jego głowie to się otwierały, to zamykały, uchylały się niespodziewanie i zatrzaskiwały z hałasem; na chwilę zapalało się jakieś światło, po czym zapadała ciemność. Poczuł znowu w skroniach ostre, bolesne pulsowanie. Ruszył w stronę mężczyzny w czarnym garniturze i białej jedwabnej apaszce na twarzy. Nagle zobaczył jego oczy i otwór lufy – trzy ciemne pociski leciały ku niemu, jak trzy czarne promienie z lasera. Bergeron?… Czyżby to był Bergeron? Czyżby? A Zurych… a… Nie ma czasu!

Pochylił się w lewo, po czym uskoczył w prawo, poza linię strzału. Pociski trafiły po kolei w kamień, wzniecając grad odłamków. Wczołgawszy się pod zaparkowany samochód, Jason zobaczył między kołami uciekającego człowieka. Pulsowanie w skroniach ustało, lecz ból trwał. Jason wypełznął spod samochodu, wstał i pobiegł w stronę marmurowych schodów.

I cóż najlepszego zrobił? D’Anjou zniknął! Jak mógł do tego dopuścić? Odwrotna pułapka to nie pułapka! Jego strategia obróciła się przeciw niemu, doprowadzając do tego, że jedyny człowiek, który mógł mu coś wyjaśnić, uciekł. Śledził ludzi Carlosa, a ludzie Carlosa śledzili jego! Od Saint-Honoré. Wszystko na nic; jakaś chorobliwa niemoc owładnęła jego ciałem.

I wtedy usłyszał słowa dobiegające zza pobliskiego samochodu. Ostrożnie wyłonił się zza niego Philippe d’Anjou.

– Tam Quari jest bliżej, niż by się wydawało. Dokąd pójdziemy, Delta? Nie możemy tu zostać.


Siedzieli za przepierzeniem w zatłoczonej kafejce przy rue Visage, wąskiej uliczce na tyłach Montmartre’u. Pijąc powoli podwójną brandy, d’Anjou mówił niskim, zadumanym głosem.

– Wyjadę znów do Azji. Do Singapuru, Hongkongu albo może na Seszele. Francja nigdy mi nie służyła, a teraz to już całkiem.

– Może nie będziesz musiał – odparł Bourne, pociągając łyk whisky i czując, jak ciepły płyn rozpływa się szybko po ciele, dając mu krótkie ukojenie. – Naprawdę tak uważam. Powiedz mi to, co chcę wiedzieć, a ja wyjawię ci… – przerwał, bo ogarnęły go wątpliwości; nie, jednak powie. – Wyjawię ci, kim jest Carlos.

– Nie jestem tym specjalnie zainteresowany – odrzekł były „meduzyjczyk” patrząc na Jasona uważnie. – Powiem ci, co będę mógł. Czemu miałbym cokolwiek ukrywać? Oczywiście, na policję nie pójdę, ale gdybym wiedział coś, co ułatwiłoby ci schwytanie Carlosa, to świat stałby się dla mnie bezpieczniejszy, nieprawdaż? Wolałbym jednak nie być zamieszany w to osobiście.

– Nie jesteś nawet ciekaw?

– Co najwyżej akademicko, bo wyraz twojej twarzy mówi mi, że mnie zaskoczysz. Stawiaj więc swoje pytania, a potem wpraw mnie w zdumienie.

– Będziesz zaskoczony.

Bez żadnego uprzedzenia d’Anjou powiedział cicho:

– Bergeron?

Jason zamarł; przyglądał mu się w milczeniu. D’Anjou kontynuował.

– Wiele razy o tym myślałem. Ilekroć rozmawialiśmy ze sobą, patrzyłem na niego i zastanawiałem się, czy to on. Ale za każdym razem oddalałem od siebie tę myśl.

– Dlaczego? – przerwał mu Bourne, nie przyznając jednak „meduzyjczykowi”, że trafił w sedno.

– Widzisz, pewności nie mam, ale czuję, że to nie tak. Być może dlatego, że o Carlosie dowiedziałem się najwięcej właśnie od René Bergerona. Ma fioła na jego punkcie; pracuje dla niego od dawna i szczyci się jego zaufaniem. Jedyne, co mnie zastanawia, to to, dlaczego aż tyle o nim mówi?

– Może to ego Carlosa przemawia przez tego, którego udaje?

– Niewykluczone, ale z kolei nie zgadzałoby się z nadzwyczajnymi środkami ostrożności podejmowanymi przez Carlosa, z tym nieprzeniknionym w ścisłym tego słowa znaczeniu murem, jakim się otoczył. Pewności nie mam, oczywiście, ale nie chce mi się wierzyć, żeby to mógł być Bergeron.

– Ty wymieniłeś to nazwisko, nie ja.

D’Anjou uśmiechnął się.

– Nie masz czego się obawiać, Delta. Słucham twoich pytań.

– Ja też myślałem, że to Bergeron. Przepraszam.

– Nie przepraszaj, bo to może być on. Powiedziałem ci, że nic mnie to nie obchodzi. Za kilka dni będę się uganiał w Azji za frankami, dolarami czy jenami. My, „meduzyjczycy”, należeliśmy do zaradnych, nie?

Jason nie bardzo wiedział, dlaczego nagle stanęła mu przed oczyma mizerna twarz André Villiersa. Obiecał sobie, że dowie się dla niego wszystkiego, czego będzie mógł. Taka okazja mogła się już nie powtórzyć.

– A na czym polega rola żony Villiersa?

D’Anjou uniósł brwi.

– Angélique? – spytał. – Sam przecież powiedziałeś o Parc Monceau, nieprawdaż? Skąd?…

– Szczegóły nie są teraz ważne.

– Na pewno nie dla mnie – zgodził się „meduzyjczyk”.

– Co z nią? – naciskał Bourne.

– Przyjrzałeś się jej z bliska? – spytał d’Anjou. – Jej cerze?

– Z dość bliska. Opalona. Bardzo wysoka i bardzo opalona.

– Dba o to, żeby jej ciało było zawsze opalone. Riwiera, wyspy greckie, Costa del Sol, Gstaad; nie występuje inaczej niż z brązową opalenizną.

– Do twarzy jej z nią.

– Tak, a zarazem jest to sprytny kamuflaż. Pozwala ukryć prawdziwy kolor skóry. Jej nie zagraża jesienna lub zimowa bladość na twarzy, ramionach, czy bardzo długich nogach. Jej skóra ma zawsze atrakcyjny odcień. Z pomocą St. Tropez, Costa Brava, Alp lub bez.

– O czym ty mówisz?

– O tym, że wprawdzie wszyscy biorą ją za paryżankę, zachwycająca Angélique Villiers, paryżanką nie jest. Jest Hiszpanką. Ściślej mówiąc, Wenezuelką.

– Sanchez – wyszeptał Bourne. – Iljicz Ramirez Sanchez.

– Tak. Nieliczni wtajemniczeni mówią, że jest bliską kuzynką Carlosa i kochanką od czternastego roku życia. Mówią też – ci wtajemniczeni – że poza nim samym, jest jedyną osobą, na której mu zależy.

– A Villiers jest nieświadomym niczego trutniem?

– Słowo „meduzyjczyka”, Delta? Rzeczywiście. – D’Anjou skinął głową. – Villiers to truteń. Carlos nadzwyczaj sprytnie podłączył się do wielu bardzo tajnych organów rządu francuskiego, a nawet do komórki zajmującej się jego sprawą,

– Nadzwyczaj sprytnie – powtórzył Jason, coś sobie nagle przypominając. – Nieprawdopodobne.

– Właśnie.

Bourne pochylił się ku d’Anjou.

– A teraz Treadstone – powiedział ściskając przed sobą oburącz szklankę. – Powiedz mi coś o Treadstone-71.

– Co mógłbym tobie powiedzieć?

– To, o czym wiedzą. O czym wie Carlos.

– Czy ja mam o tym pojęcie? Dochodzi do mnie czasem to i owo, składam to do kupy, ale o zdanie pytają mnie co najwyżej w sprawach „Meduzy”, jeszcze rzadziej mi się zwierzają.

Jason z trudem się opanował, żeby nie zasypać go pytaniami o „Meduzę”, Deltę, Tam Quan, nocne wichury, ciemność i błyski, oślepiające go, ilekroć słyszał te słowa. Czuł, że tak należy; pewne rzeczy trzeba było przyjąć na wiarę, a sprawę utraty pamięci pominąć, nie zdradzać się z tym. Pierwszeństwo miał Treadstone. Treadstone-71.

– Co do ciebie doszło? Co ci się udało z tego złożyć?

– To, co do mnie dochodziło, nie zawsze do siebie pasowało. Ale pewne rzeczy były dla mnie oczywiste.

– Na przykład jakie?

– Jak cię zobaczyłem, od razu się domyśliłem. Oto Delta wziął dobrze płatną robotę dla Amerykanów. Kolejną dobrze płatna robotę, ale chyba inną niż poprzednie.

– Wyrażaj się jaśniej, dobrze?

– Dziesięć lat temu poszła plotka z Sajgonu, że zimny Delta bierze największą forsę ze wszystkich „meduzyjczyków”. W moich oczach byłeś najlepszy, więc mnie to nie dziwiło. Za to, co robisz obecnie, z pewnością wytargowałeś więcej.

– To znaczy? Co mówią?

– Co wiedzą? To, czego dowiedzieli się w Nowym Jorku. Mówiono mi, że Mnich potwierdził to przed śmiercią. Zresztą, wszystko na to wskazywało od samego początku.

Bourne skupił się na szklance, omijając spojrzenie d’Anjou. Mnich. Mnich, Nie pytaj. Mnich nie żyje i nie ma znaczenia, kim i czym był. Nie liczy się już.

– Powtarzam pytanie – powiedział Jason. – Czym według nich się zajmuję?

– Wiesz, Delta, to przecież ja wyjeżdżam. Nie ma sensu…

– Proszę – przerwał mu Bourne.

– No dobrze. Zgodziłeś się być tym Kainem. Tym mitycznym mordercą mającym na swym koncie mnóstwo fikcyjnych, całkowicie zmyślonych kontraktów, co potwierdzają wszystkie dostępne źródła. Celem jest rzucenie wyzwania Carlosowi, „bezustanne podrywanie jego autorytetu” – jak to ujął Bergeron, obniżenie jego ceny, rozprzestrzenianie pogłosek o jego słabości i twojej nad nim wyższości. W efekcie chodzi o wywabienie Carlosa z nory i schwytanie go. Na tym polega twoja umowa z Amerykanami.

Promienie jego własnego, osobistego słońca wdarły się w ciemne kąty umysłu Jasona. Gdzieś w oddali uchylały się jakieś drzwi, ale wciąż były zbyt daleko i za mało otwarte. Jednakże tam, gdzie dotąd była wyłącznie ciemność, trochę pojaśniało.

– A tymi Amerykanami są… – Bourne nie dokończył zdania gore pragnąc, żeby uczynił to za niego d’Anjou.

– Zgadza się – powiedział „meduzyjczyk”. – Treadstone-71. Największa komórka wywiadu amerykańskiego po Wydziale Operacji Konsularnych Departamentu Stanu. Zorganizowana przez twórcę „Meduzy”. Przez Dawida Abbotta.

– Mnicha – dodał cicho Jason, instynktownie. W oddali jakieś inne drzwi nieco się uchyliły.

– Oczywiście. Komuż innemu powierzyłby on rolę Kaina, jeśli nie znanemu jako Delta „meduzyjczykowi”? Powiedziałem ci, że jak tylko cię ujrzałem, domyśliłem się wszystkiego.

– Rolę… – Bourne przerwał; promienie słoneczne nabierały jasności, ciepła, ale nie oślepiały.

D’Anjou pochylił się ku niemu.

– Właśnie w tym punkcie to, co usłyszałem, nie pasuje mi do całości. Nie chciało mi się wierzyć, żeby były to prawdziwe powody, dla których, jak mi powiedziano, Jason Bourne przyjął tę robotę.

– Co mówiono? Co słyszałeś?

– Że jesteś oficerem wywiadu amerykańskiego, w dodatku wojskowym. Wyobrażasz sobie? Ty, Delta? Gość żywiący pogardę do tylu rzeczy, a najbardziej do wszystkiego, co amerykańskie. Powiedziałem Bergeronowi, że to odpada, ale nie wiem, czy mi uwierzył.

– Co mu powiedziałeś?

– To, co myślałem i co dalej myślę. Że nie idzie tu o forsę – żadne pieniądze nie zmusiłyby cię do zrobienia tego – że musi to być coś innego. Sądzę, że kierowało tobą to, co tamtymi, gdy dziesięć lat temu wstępowali do „Meduzy”. Zacząć od nowa, odzyskać coś, co się miało przedtem, a co zostało człowiekowi odebrane. Może się mylę, może nie, ale nie oczekuję od ciebie potwierdzenia.

– Niewykluczone, że masz rację – rzekł Jason wstrzymując oddech; poczuł ulgę, gdy chłodny powiew rozpędził mgłę. To brzmiało sensownie. Wysłano do niego wiadomość. To mogło być to. Odczytaj wiadomość! Odszukaj nadawcę! Treadstone!

– Co prowadzi nas z powrotem – ciągnął d’Anjou – do plotek na temat Delty. Kim był? Czym był? Ten wykształcony, milkliwy facet, który w dżungli potrafił przeobrażać się w śmiercionośną broń. Wymagał od siebie i od innych znoszenia nieludzkich cierpień, w dodatku bez powodu. Nigdy nie mogliśmy tego pojąć.

– Nikt od was tego nie wymagał. Czy jest jeszcze coś, co mógłbyś mi powiedzieć?… Czy znają dokładnie umiejscowienie Treadstone?

– Oczywiście. Powiedział mi o tym Bergeron. Rezydencja w Nowym Jorku na Wschodniej Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy. Pod sto czterdziestym. Czy nie tak?

– Być może… jeszcze coś?

– To, o czym, rzecz jasna, wiesz. Ta strategia, której, muszę przyznać, nie rozumiem.

– To znaczy?

– Że Amerykanie myślą, iż przeszedłeś na drugą stronę. A mówiąc dokładniej chcą, aby Carlos myślał, że ty przeszedłeś na drugą stronę.

– Dlaczego? – Był już blisko. To tu!

– Chodzi o ten długi okres ciszy, dokładnie sześć miesięcy. Co zbiegło się z ustaniem aktywności Kaina. Do tego doszła skradziona forsa, ale bardziej znacząca była ta cisza.

Jest. Wiadomość. Cisza. Miesiące spędzone w Port Noir. To szaleństwo w Zurychu, zwariowane wydarzenia w Paryżu. Nikt nie ma pojęcia, co się naprawdę stało! Każą mu się ujawnić. Wyjść na powierzchnię. Miałaś rację, Marie, najdroższa, najukochańsza moja. Miałaś rację od samego początku.

– I to już wszystko? – spytał Bourne, usiłując zapanować nad niecierpliwością w głosie, bo najbardziej ze wszystkiego pragnął teraz wrócić do Marie.

– Wszystko, o czym wiedzą, ale zechciej wzięć pod uwagę, że nigdy mi dużo nie mówili. Wzięli mnie ze względu na to, że byłem w „Meduzie” – bo dowiedzieli się, że Kain też do niej należał – lecz nigdy nie dopuszczali mnie blisko Carlosa.

– Byłeś dostatecznie blisko. Dzięki. – Jason położył na stoliku kilka banknotów i zaczął zbierać się do wyjścia.

– Jest jeszcze jedno – powiedział d’Anjou. – Nie wiem, czy ma to jeszcze jakieś znaczenie, ale oni wiedza, że nie nazywasz się Jason Bourne.

– Co takiego?

– Dwudziestego piątego marca. Czyżbyś zapomniał, Delta? To już za dwa dni, a ta data jest okropnie ważna dla Carlosa. Wydał odpowiednie rozkazy. Dwudziestego piątego chce mieć twoje zwłoki. Tego samego dnia zamierza dostarczyć je Amerykanom.

– O czym ty mówisz?

– 25 marca 1968 roku został stracony w Tam Quan Jason Bourne. Ty to zrobiłeś.

31

Kiedy otworzyła mu drzwi, stał w nich przez chwilę, wpatrzony w wędrujące po jego twarzy jej duże brązowe oczy, w których malował się strach pomieszany z ciekawością. Wiedziała. Nie to, jaka jest ta odpowiedź, ale że istnieje i że on wrócił, by ją oznajmić. Wszedł do pokoju, ona zamknęła drzwi.

– A więc stało się – powiedziała.

– Stało się. – Bourne odwrócił się i wyciągnął do niej ręce. Podeszła, objęli się w milczeniu, które mówiło więcej niż jakiekolwiek słowa. – Miałaś rację – wyszeptał w końcu dotykając wargami jej miękkich włosów. – Pozostało jeszcze wiele spraw nie wyjaśnionych, może na zawsze, ale ty miałaś rację. Nie jestem Kainem, nie ma żadnego Kaina, nigdy nie było. Mówią o kimś, kto nigdy nie istniał. Został wymyślony, żeby wywabić Carlosa. Ja go udaję. Członek „Meduzy” o imieniu Delta zgodził się udawać nie istniejącego Kaina, i ja nim jestem.

Odsunęła się, nie puszczając go z objęć.

– „Kain to Charlie…” – powiedziała cicho.

– A Delta to Kain – dokończył Jason. – Mówiłem to?

Marie przytaknęła.

– Tak, kiedyś w Szwajcarii wykrzykiwałeś to przez sen. Ale nigdy nie wymieniałeś Carlosa, tylko Kaina i…Deltę. Powiedziałam ci o tym rano, ale ty milczałeś. Popatrzyłeś tylko przez okno.

– Bo nic nie rozumiałem. Dalej nie rozumiem, przyjmuję jedynie do wiadomości. Wyjaśnia to bardzo wiele.

– Prowokator. – Znowu pokiwała głową. – Ten jakiś szyfr, którym się posługujesz, dziwne wyrażenia, skojarzenia. Ale czemu? Dlaczego ty?

– „Żeby zacząć od nowa”. Tak powiedział.

– Kto?

– D’Anjou.

– Ten, którego widziałeś na schodach w Parc Monceau? Ten, który obsługiwał centralkę telefoniczną?

– Należał do „Meduzy”. Znałem go.

– Co ci powiedział?

Bourne powtórzył wszystko. Na twarzy Marie pojawiła się ulga, którą sam też odczuwał. Jej oczy zalśniły blaskiem, szyja zaczęła pulsować, a z gardła wyrywał się radosny okrzyk. Widać było, że nie może się doczekać, kiedy skończy, by móc go znów przytulić.

– Jasonie! – zawołała, obejmując dłońmi jego twarz. – Najdroższy, mój najdroższy! Mój przyjaciel wrócił do mnie. My to wszystko wiedzieliśmy, przeczuwaliśmy!

– Niezupełnie wszystko – odparł dotykając jej policzka. – Dla ciebie jestem Jasonem, dla siebie Bourne’em, bo tak mnie nazwano. Używam go, ale to nie jest moje nazwisko.

– Zmyślone?

– Nie, on istniał. Mówią, że zabiłem go w miejscu o nazwie Tam Quan.

Zsunęła dłonie z twarzy na jego ramiona, nie puszczając go jednak od siebie.

– Musiała być jakaś przyczyna.

– Wierzę, że była. Ale nie wiem. Może dlatego chciałem zacząć od nowa.

– To nie ma znaczenia – stwierdziła, zabierając ręce. – To stało się dawno, dziesięć lat temu. Teraz chodzi tylko o to, żebyś odnalazł ludzi z Treadstone, bo oni cię szukają.

– Podobno Amerykanie sądzą, że przeszedłem na druga stronę. Tak mówi d’Anjou. Przez sześć miesięcy nie otrzymali ode mnie żadnej wiadomości, aż z konta w Zurychu zniknęły miliony. Pewnie uważają mnie za swoją najkosztowniejszą pomyłkę.

– Możesz wyjaśnić, co się stało. Nie zerwałeś umowy świadomie; zresztą i tak nie mógłbyś robić tego dalej. To już niemożliwe. Nie pamiętasz szkolenia, jakie przeszedłeś. Zostały ci tylko jakieś jego fragmenty – obrazy i zdania, których nie potrafisz do niczego odnieść. Ludzie, których przypuszczalnie powinieneś znać, są ci obcy. Pamiętasz tylko jakieś twarze bez nazwisk, nie wiedząc, gdzie się ich spodziewać i do kogo należą.

Bourne zdjął płaszcz i wyciągnął zza paska pistolet. Przyjrzał się uważnie tłumikowi – brzydkiemu, perforowanemu przedłużeniu lufy, dzięki któremu huk wystrzału stawał się podobny do odgłosu splunięcia. Poczuł do niego obrzydzenie. Podszedł do biurka, schował broń i wsunął z hałasem szufladę. Nie zdejmując dłoni z gałki, przeniósł wzrok na lustro, skąd patrzyła na niego twarz bez imienia.

– I cóż bym im powiedział? – spytał. – Tu Jason Bourne. Wiem oczywiście, że się tak nie nazywam, bo Jasona Bourne’a sam zabiłem, jednakże wy mnie tak nazwaliście… Przepraszam panów bardzo, ale w drodze do Marsylii zdarzyła mi się przygoda. Straciłem coś – o, na to nie ma ceny – to tylko moja pamięć. Zdaje się, że mamy ze sobą jakąś umowę, ale nie pamiętam jaką, z wyjątkiem paru głupich zdań w rodzaju „Znajdź Carlosa!” i „Złap Carlosa!” oraz coś o tym, że Delta to Kain, Kain zaś zastępuje Charliego, a z kolei Charlie to sam Carlos. I dlatego mogłoby się wam wydawać, że ja pamiętam. Niewykluczone, że myślicie sobie: „Mamy tego drania. Wsadźmy go na parędziesiąt lat do jakiejś klatki. Już nie chodzi o to, że nas tak nabrał, ale o to koszmarne zamieszanie, jakie spowodował”. – Bourne odwrócił się do Marie. – Nie żartuję. Co im powiem?

– Prawdę – odrzekła. – Uwierzą ci. Wysłali do ciebie wiadomość; próbują dotrzeć do ciebie. A co do tych sześciu miesięcy, to wyślij telegram do Washburna w Port Noir. Prowadził dziennik twojej choroby – obszerny, szczegółowy dziennik.

– Pewnie by nie odpowiedział. Umówiliśmy się, że za złożenie mnie do kupy otrzyma trzecią część pieniędzy z konta w Zurychu, do którego sam nie miał dostępu. Wysłałem mu ponad milion amerykańskich dolarów.

– I co, nie zechciałby ci już pomóc?

Jason chwilę milczał.

– Nie wiem, czy on może pomóc sam sobie. Ma własne kłopoty; jest alkoholikiem. Nie pijakiem, lecz najgorszego rodzaju alkoholikiem. Zdaje sobie z tego sprawę i jest zadowolony. Jak długo może żyć mając milion dolarów? Jak długo ci przybrzeżni piraci pozwolą mu żyć, dowiedziawszy się o forsie?

– Tak czy inaczej możesz udowodnić, że tam byłeś. Przez sześć miesięcy przebywałeś w odosobnieniu, chory. Nie kontaktowałeś się absolutnie z nikim.

– Jak przekonać o tym tych z Treadstone? Z ich punktu widzenia jestem chodzącym magazynem tajemnic państwowych. Inaczej nie zrobiłbym tego, co zrobiłem. Skąd mają mieć pewność, że nie rozmawiałem z nieodpowiednimi ludźmi?

– Powiedz im, żeby wysłali kogoś do Port Noir.

– Żeby spotkał się z niemymi spojrzeniami, milczeniem? Uciekłem z wyspy w nocy, a połowa tych przybrzeżnych czaiła się na mnie z drągami. Jeśli któryś z nich obłupił Washburna, to skojarzy fakty i da nogę.

– Jasonie, nie rozumiem, do czego zmierzasz? Masz swoją odpowiedź; odpowiedź, której szukałeś od chwili, gdy otworzyłeś oczy tamtego poranka w Port Noir. O co ci jeszcze chodzi?

– Po prostu muszę być ostrożny. „Wszystko można, lecz z ostrożna!” – odrzekł z irytacją. – „Jacku, skacz jak pasikonik, to cię płomień nie dogoni! Skacz jak kangur, skacz jak pchła, groźny jęzor świeca ma!” I co powiesz o mojej pamięci, hę?! – wykrzyknął i umilkł.

Marie przeszła przez pokój i stanęła przed nim.

– Doskonała. Ale nie o to chodzi, prawda? Nie chodzi o ostrożność.

Jason pokręcił głową.

– Nie – odparł. – Odczuwałem strach przy każdym kolejnym kroku; przerażało mnie to, czego się dowiadywałem. A teraz, zbliżając się do końca, boję się, jak jeszcze nigdy do tej pory. Skoro nie jestem Jasonem Bourne’em, to kim jestem? Co ja zostawiłem za sobą? Nie pomyślałaś nigdy o tym?

– Wielokrotnie, kochanie. Na swój sposób jestem przerażona bardziej od ciebie. Ale przecież nie zatrzymamy się. Modlę się o to do Boga, wiedząc jednocześnie, że nic już nas nie powstrzyma.


Attaché Ambasady Amerykańskiej przy Avenue Gabriel wszedł do biura pierwszego sekretarza i starannie zamknął drzwi. Mężczyzna siedzący za biurkiem uniósł wzrok.

– Czy pan jest pewien, że to on?

– Jestem pewien tylko tego, że użył właściwego szyfru – stwierdził attaché i zbliżył się do biurka trzymając obramowaną na czerwono tekturkę. – Oto identyfikator – powiedział podając ją pierwszemu sekretarzowi. – Sprawdziłem wszystkie podane przez niego słowa i jeśli mamy się na tym opierać, musimy uznać jego autentyczność.

Mężczyzna za biurkiem przyjrzał się tekturce.

– Kiedy powołał się na Treadstone?

– Jak mu oświadczyłem, że to ja decyduję o tym, czy i kiedy zostanie skontaktowany z kimś z wywiadu amerykańskiego. Najwyraźniej sądził, że spadnę z krzesła słysząc, że nazywa się Jason Bourne. Kiedy spytałem, czym mogę mu służyć, miał minę, jakby chciał się na mnie rzucić.

– I nie powiedział, żeby sprawdzić jego identyfikator?

– Czekałem na to, lecz daremnie. Ktoś, czyja krótka charakterystyka brzmi: „Doświadczony oficer liniowy. Niewykluczona dezercja lub przetrzymanie przez wroga”, powinien użyć słowa „identyfikator” i wszystko byłoby w porządku. Ale nie użył.

– Więc może nie jest autentyczny?

– Cała reszta się jednak zgadza. Powiedział, że od sześciu miesięcy jest poszukiwany przez D. C. Wtedy to właśnie wymienił Treadstone. Oświadczył, że należy do Treadstone, jakby sprawdzał, jakie wrażenie to wywrze. Prosił, żebym przekazał słowa szyfrowe „Delta”, „Kain” i „Meduza”. Dwa pierwsze występują w identyfikatorze, sprawdziłem… nie wiem, co oznacza „Meduza”.

– Ja w ogóle nie wiem o niczym – rzekł pierwszy sekretarz ambasady – oprócz tego, że mam to natychmiast puścić w obieg, przeczyścić łączność z Langley i przygotować sterylny kanał dla niejakiego Conklina. Słyszałem już o nim: mówią, że to kawał drania, któremu dziesięć albo dwanaście lat temu odstrzelili w Wietnamie stopę. Naciska różne guziki w Firmie. A że przetrzymał wszystkie czystki, z pewnością woleliby, żeby nie latał po ulicach i nie wrzeszczał, że rozgląda się za pracą. Albo za dziennikarzem.

– Jak pan myśli, kim jest ten Bourne? – spytał attaché. – Przez osiem lat od wyjazdu ze Stanów nie widziałem, żeby polowali na kogoś tak zawzięcie i chaotycznie jednocześnie.

– Ktoś, na kim szalenie im zależy. – Pierwszy sekretarz wstał od biurka. – Dziękuję panu za to. Powtórzę D. C., jak dobrze pan sobie ze wszystkim poradził. Jaki jest plan? Sądzę, że nie podał mu pan numeru telefonu?

– W żadnym wypadku. Chciał się zgłosić ponownie za piętnaście minut, ale zachowałem się jak prawdziwy urzędas. Kazałem mu przyjść za jakąś godzinę. To wypada po piątej, a ponieważ zamierzam wyjść wówczas na obiad, zyskamy jeszcze do dwóch godzin.

– Sam nie wiem… nie wolno nam go zgubić. Najlepiej niech Conklin zadecyduje. On to rozgrywa. Bez jego upoważnienia do Bourne’a nie wolno się nikomu zbliżyć.


Aleksander Conklin siedział przy biurku w swym pomalowanym na biało biurze w Langley, w stanie Wirginia i słuchał relacji pracownika ambasady w Paryżu. To był Delta, bez wątpienia. Powołanie się na „Meduzę” było dowodem, bo nikt poza Deltą nie mógł znać tej nazwy. Drań! Udawał agenta w tarapatach, jego szefowie z Treadstone nie reagowali na hasło – wszystko jedno jakie – bo martwi nie mówią. Chciał to wykorzystać, żeby się zerwać z haka rzeźniczego. Ale drań ma nerwy! Wstrętny drań!

Wykończyć swych szefów po to, żeby odwołać akcję! Wszelkie akcje. Czy ktoś już kiedyś postąpił podobnie?, zastanawiał się Conklin. Tak, on sam. Było to na wzgórzach Houng Khe. Mieli dowódcę, kompletnego idiotę, który wydając idiotyczne rozkazy, wysyłał na idiotyczne akcje całe oddziały „meduzyjczyków” skazując ich na pewną śmierć. Młody oficer wywiadu o nazwisku Conklin zakradł się do obozu-bazy Kilo z rosyjskim karabinem zdobytym na północnym Wietnamczyku i wpakował dwie kule w łeb idioty. Strasznie po nim płakano, wprowadzono specjalne środki bezpieczeństwa… ale akcje zostały odwołane.

Jednakże na ścieżce prowadzącej do obozu-bazy Kilo w dżungli znaleziono odłamki szkła z odciskami palców. Odłamki szkła z odciskami palców, które w niezbity sposób świadczyły o tym, że snajperem był zachodni żołnierz z „Meduzy”. Podobne odłamki znaleziono na Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy, o czym jednak zabójca – czyli Delta – nie wiedział.

– W pewnej chwili poważnie zwątpiliśmy w jego autentyczność – powiedział pierwszy sekretarz ambasady, zaniepokojony nagłą ciszą od strony Waszyngtonu. – Doświadczony oficer liniowy poleciłby attaché, żeby sprawdził jego identyfikator, a nasz obiekt tego nie uczynił.

– Przeoczył – odrzekł Conklin, wracając znowu myślami do ponurej zagadki, jaką był Delta-Kain. – Jakie są plany?

– Początkowo Bourne upierał się, że wróci za piętnaście minut, ale zastosowałem taktykę wymijającą. Pomyślałem też sobie, czyby się nie wykręcić porą obiadową… – Teraz pracownik ambasady zamierzał pochwalić się przed funkcjonariuszem Firmy w Waszyngtonie, jak chytrze postąpił. Miało to potrwać dobrą minutę; Conklin znał te gadki we wszystkich ich odmianach.

Delta. Dlaczego przeszedł na drugą stronę? Oszalał, stracił rozum, pozostał mu tylko instynkt samozachowawczy? Ale zbyt długo w tym tkwił, by nie zdawać sobie sprawy, że prędzej czy później dostaną go i zabiją. Od początku nie miał szans; musiał o tym wiedzieć już w chwili, gdy przechodził na drugą stronę czy też zrywał kontrakt. Na całym świecie nie było dla niego schronienia, wszędzie mierzono do niego z pistoletów. W każdej chwili ktoś mógł wyłonić się z cienia i położyć kres jego życiu. To groziło każdemu z nich, stanowiąc zasadniczy argument przeciw zdradzie. Chcąc przetrwać, należało rozejrzeć się za jakimś innym rozwiązaniem. Biblijny Kain jako pierwszy dopuścił się bratobójstwa. Czy owo mityczne imię mogło nasunąć mu ten odrażający pomysł? To zbyt proste. Bóg wszakże uznał to za idealne rozwiązanie. Zabij ich, zabij swego brata!

Nie ma Webba, Mnicha, Żeglarza i jego żony… tych, którzy przekazywali Delcie instrukcje, kto więc mógł stwierdzić, jakie polecenia otrzymał? Podjął miliony i rozporządził nimi, jak mu kazano. Sposób dokonywania wpłat na konto stanowił w jego przekonaniu nieodłączny element strategii Mnicha. Czy Delta mógłby kwestionować postępowanie Mnicha? Twórcy „Meduzy”, geniusza, który zwerbował go – Kaina – i w ogóle wymyślił.

Idealne rozwiązanie. Śmierć brata, potem głęboki żal, by wyglądało to przekonywająco. Niby że to Carlos dokonał infiltracji i wdarł się do Treadstone. Terrorysta zwyciężył, Treadstone upadł. Drań!

– …tak więc zasadniczo uważam, że plan powinien wyjść od pana. – Pierwszy sekretarz ambasady w Paryżu doszedł do końca. Był osłem, ale Conklin go potrzebował; można było mówić jedno, a robić ie.

– Postąpił pan słusznie – stwierdził zwierzchnik w Langley. – Powtórzę moim ludziom tutaj, jak świetnie sobie pan poradził. Miał pan a rację; potrzebujemy czasu, z czego Bourne nie zdaje sobie sprawy. Nie możemy też mu nic powiedzieć, co czyni sprawę jeszcze trudniejszą… ściany nie mają uszu? Mogę mówić otwarcie?

– Oczywiście.

– Bourne działa pod presją. Był… przetrzymywany… dłuższy czas. Czy wyrażam się jasno?

– Przez Sowietów?

– Wprost na Łubiance. Aby się wyrwać, zgodził się zostać podwójnym agentem. Zna pan to określenie?

– Znam. Moskwa sądzi, że on pracuje teraz dla nich.

– Tak im się wydaje. – Conklin przerwał. – Co do nas, to nie mamy pewności. Dziwne rzeczy dzieją się z ludźmi na tej Łubiance.

Pierwszy sekretarz gwizdnął cicho.

– To ci pasztet. Jak pan zamierza się o tym przekonać?

– Z pana pomocą. Sprawa wprawdzie jest tak tajna, że nie wolno wtajemniczać w nią ambasady, ba, nawet samego ambasadora, ale pan znalazł się na scenie; do pana się zwrócono. Do pana więc należy decyzja. Jeśli pan się tego podejmie, to może się pan spodziewać pochwały z biura prezydenta.

Conklin usłyszał, jak w Paryżu wciągnięto głęboko powietrze.

– Oczywiście, uczynię, co w mojej mocy. Proszę powiedzieć, co mam robić.

– To co do tej pory. Chcemy go unieruchomić. Kiedy się znowu zgłosi, niech pan sam z nim porozmawia…

– Naturalnie – przerwał pracownik ambasady.

– …i powie mu, że przekazał pan hasło. Niech mu pan powie, że Waszyngton wojskowym transportem wysyła oficera z Treadstone. Proszę powiedzieć, że D.C. chce, by trzymał się gdzieś na uboczu i z dala od ambasady, bo każdy jego krok jest śledzony. Następnie niech go pan spyta, czy potrzebna mu jest obstawa; jeśli tak, to gdzie chce ją mieć. Ale niech pan nikogo nie posyła; do czasu naszej następnej rozmowy skontaktuję się z kimś. Wtedy podam panu nazwisko osoby i jakiś szczegół, który przekaże pan tamtemu.

– Szczegół?

– Chodzi o identyfikację wzrokową. O coś lub kogoś, kogo on będzie mógł rozpoznać.

– Jednego z pańskich ludzi?

– Tak, naszym zdaniem tak będzie najlepiej. Pomijając pana nie należy mieszać w to ambasady. Wręcz nie wolno, więc żadna pana rozmowa nie powinna być rejestrowana.

– Dopilnuję tego – obiecał pierwszy sekretarz. – Nie rozumiem tylko, jak rozmowa, którą mam z nim przeprowadzić, pomoże panu rozstrzygnąć, czy on jest podwójnym agentem?

– Nie będzie to jedna rozmowa, a raczej dziesięć.

– Dziesięć?

– Właśnie. Nasza instrukcja dla Bourne’a przekazana mu przez pana będzie brzmiała następująco: niech co godzinę melduje się u pana te telefonicznie w celu potwierdzenia, że znajduje się w bezpiecznym miejscu. A za ostatnim razem powie mu pan, że przybył do Paryża oficer Treadstone, by się z nim spotkać.

– Co to ma dać? – spytał pracownik ambasady.

– Będzie się kręcił… jeśli nie jest nasz. W Paryżu przebywa z pół tuzina znanych nam tajnych sowieckich agentów; wszyscy mają telefony na podsłuchu. Jeśli pracuje dla Moskwy, istnieje możliwość, że skorzysta z jednego z nich. Będziemy go obserwować. Gdyby sprawy potoczyły się w ten właśnie sposób, to do końca życia nie zapomni pan tej spędzonej w ambasadzie nocy. Uznanie prezydenta zazwyczaj wyraża się w prędkim awansie. Rzecz jasna, w pana przypadku nie zostało już wiele do osiągnięcia…

– Zostało jeszcze bardzo wiele, panie Conklin – przerwał mu pierwszy sekretarz.

Rozmowa dobiegła końca; pracownik ambasady miał ponownie zadzwonić po zgłoszeniu się Bourne’a. Conklin wstał z krzesła i pokuśtykał ku stojącej pod ścianą szarej szafie z aktami. Otworzył zamek górnej szuflady. Wewnątrz znajdowała się spięta klamrą teczka, a w niej zalakowana koperta z nazwiskami i adresami ludzi, którymi można było się posłużyć w nieprzewidzianych wypadkach. W swoim czasie uważano ich za dobrych, lojalnych współpracowników, potem z tych czy innych względów skreślono z listy płac Waszyngtonu. Za każdym razem wiązało się to z usunięciem ich z oficjalnej sceny, przeniesieniem za granicę z nowymi dokumentami. Tym, którzy posługiwali się biegle językami, załatwiano dzięki współpracy z rządami innych państw nowe obywatelstwa. Znikali.

Byli wśród nich banici, ludzie, którzy służąc ojczyźnie przekroczyli prawo, którzy często zabijali w imieniu swego kraju. Ich kraj nie mógł jednak oficjalnie ich tolerować, bo zostali zdemaskowani, ich postępki ujawnione. Ale w dalszym ciągu można było na nich polegać. Na zasadzie cichej zmowy forsa bezustannie zasilała konta poza oficjalną kontrolą.

Conklin przeniósł kopertę na biurko i zerwał z niej taśmę; potem zapieczętuje ją ponownie i oznakuje. W Paryżu przebywał ktoś, kto przeszedł wszystkie szczeble wywiadu wojskowego i awansował na podpułkownika w wieku trzydziestu pięciu lat. Na niego można było liczyć, ojczyźnie dawał pierwszeństwo. Dwanaście lat wcześniej w wiosce niedaleko Hue zabił lewicującego fotoreportera.

Trzy minuty potem Conklin miał go na linii; ich rozmowa pozostała nie zarejestrowana i nie nagrana. Poinformował byłego oficera o fakcie dezercji i tajnym przyjeździe dezertera do Stanów Zjednoczonych, podczas którego wyeliminował on z gry swych zwierzchników.

– Podwójny agent? – spytał ten w Paryżu. – Moskwa?

– Nie, nie Sowieci – odrzekł Conklin świadom, że jeśli Delta zażąda obstawy, między tymi dwoma dojdzie do rozmowy.

– Było to długoterminowe tajne zadanie mające na celu zwabienie Carlosa.

– Tego terrorysty?

– Właśnie.

– Może pan mówić, że za tym nie stoi Moskwa, ale mnie pan nie przekona. Carlos przeszedł szkolenie w Nowogrodzie i z tego, co wiem, dalej wykonuje dla KGB najbrudniejsza robotę.

– Być może. Nie miejsce tu na omawianie szczegółów, wystarczy tylko powiedzieć, że mamy pewność, iż nasz człowiek został kupiony; zgarnął parę milionów, a teraz potrzebuje czystego paszportu.

– Sprzątnął więc swoich szefów, a ponieważ wszyscy myślą, że zrobił to Carlos, on może dalej zabijać.

– Dokładnie. Chcemy rozegrać to tak, żeby mu się wydawało, iż może wracać do kraju. Dobrze by było, gdybyśmy mogli jeszcze się czegoś dowiedzieć i dlatego tam się wybieram. Ale to sprawa drugorzędna. Najważniejsze, żeby go schwytać. Wielu ludzi jest już w to zaangażowanych. Czy pomógłby pan? Będzie premia.

– Cała przyjemność po mojej stronie. A premię niech pan sobie zatrzyma. Nienawidzę takich skurwysynów. Rozwalają całą siatkę wywiadowcza.

– Ale musi to być robota na medal; to jeden z najlepszych. Sugerowałbym kogoś do pomocy. Przynajmniej jednego.

– Znam faceta z St-Gervais wartego z pięciu. Jest do wynajęcia.

– Niech go pan wynajmie. A oto szczegóły. W Paryżu akcją kieruje pewien ciemniak z ambasady; nie ma o niczym pojęcia, ale jest w kontakcie z Bourne’em i niewykluczone, że poprosi o obstawę dla niego.

– Kupię to – powiedział były oficer wywiadu. – Co dalej?

– To wszystko na razie. W Andréws złapię samolot, który przybędzie do Paryża gdzieś między dziesiątą a pierwszą waszego czasu. Zaraz potem chciałbym zobaczyć się z Bourne’em, żeby jutro być z powrotem w Waszyngtonie. To trochę na styk, ale inaczej się nie da.

– Niech będzie.

– Ten ciemniak w ambasadzie to pierwszy sekretarz. Nazywa się…

Conklin podał mu resztę informacji, po czym ustalili kod ich pierwszego kontaktu w Paryżu. Zaszyfrowane słowa, które powiedzą mu, czy od czasu ich rozmowy zaistniały jakieś problemy. Conklin odłożył słuchawkę. Machina ruszyła dokładnie tak, jak mógł przewidzieć to Delta. Spadkobiercy Treadstone postępowali ściśle według instrukcji, ta zaś była bardzo szczegółowa, gdy odnosiła się do dowódców nieudanych akcji. Należało ich usunąć, odciąć, nie wolno było zachowywać z nimi kontaktów, przyznawać się do nich. Spalone akcje i ich szefowie byli kłopotliwi dla Waszyngtonu. Od swych niejasnych początków Treadstone-71 posługiwał się, wykorzystywał i wtrącał swe pięć groszy do każdej komórki wywiadu Stanów Zjednoczonych, a nawet do innych wywiadów. Potrzebne były długie macki, żeby dosięgnąć tych, którzy przeżyli.

Delta o tym wiedział, a ponieważ sam zniszczył Treadstone, na pewno oczekiwał podjęcia właśnie takich środków ostrożności. Będzie więc zaskoczony, gdy ich nie stwierdzi. Powiadomiony o tym, co zdarzyło się na Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy, zareaguje udawanym gniewem, fałszywym cierpieniem. Aleksander Conklin wysłucha go, usiłując wyłowić z tego nutkę prawdy, jakieś wyjaśnienie pomiędzy wierszami, ale nic takiego nie będzie. Odłamki szkła nie mogły przecież przefrunąć nad Atlantykiem i ukryć się za zasłoną w willi na Manhattanie; odciski palców na nich były pewniejszym dowodem obecności tego człowieka niż jakakolwiek fotografia. Niemożliwe, żeby zostały spreparowane.

Conklin podaruje Delcie dwie minuty, żeby mógł wypowiedzieć swe brednie. Wysłucha ich, a potem pociągnie za spust.

32

– Dlaczego oni to robią? – spytał Jason siadając koło Marie w zatłoczonej kafejce. Po raz piąty zadzwonił do ambasady i już pięć godzin upłynęło, odkąd nawiązał z nią kontakt. – Chcą trzymać mnie w ciągłym ruchu. Zmuszają mnie do ruchu, a ja nie wiem dlaczego.

– Sam się zmuszasz – powiedziała Marie. – Mogłeś zadzwonić z pokoju.

– Nie mogłem. Z jakiegoś powodu chcą, żebym to wiedział. Za każdym razem, kiedy dzwonię, ten sukinsyn pyta, gdzie jestem i czy na „bezpiecznym terenie”. Durny zwrot: „bezpieczny teren”. Ale jemu chodzi jeszcze o coś. Mam za każdym razem kontaktować się z innego miejsca, żeby nikt z zewnątrz lub wewnątrz nie odkrył mojego numeru telefonu i adresu. Nie chcą mnie zamknąć pod strażą, ale trzymają na sznurku. Chcą mnie, ale się mnie boją – to nie ma sensu.

– Może tylko ci się wydaje. Przecież nikt nic takiego nie powiedział.

– Nie muszą mówić. Rzecz w tym, czego nie powiedzieli. Dlaczego nie polecili mi przyjść do ambasady? Nie rozkazali? Nikt by mnie tam nie tknął, to terytorium Stanów. A jednak nie wezwali mnie.

– Powiedzieli ci, że ulice są pod obserwacją.

– I ślepo w to uwierzyłem, ale przed chwilą uderzyła mnie myśl. Kto niby? Kto ma pod obserwacją te ulice?

– Carlos, oczywiście. Jego ludzie.

– To oczywiste dla ciebie i dla mnie, przynajmniej tak się domyślamy, ale oni nie mają o tym pojęcia. Może i nie wiem, kim, do cholery, jestem czy skąd się wziąłem, ale wiem, co mi się przydarzyło w ciągu ostatniej doby. A oni nie.

– Może też się domyślają. Mogli zauważyć jakichś podejrzanych ludzi w samochodzie lub dziwnie długo kręcących się w pobliżu.

– Carlos jest na to za sprytny. Poza tym istnieje mnóstwo sposobów na szybkie wprowadzenie na teren ambasady konkretnego pojazdu. Oddziały piechoty morskiej są w tym przeszkolone.

– Wierzę ci.

– Ale nie zrobili tego, nawet nie zaproponowali. Tylko zwodzą mnie i zmuszają do dziwnych zagrywek. Niech to szlag, po co?

– Sam powiedziałeś, że nie dawałeś znaku życia przez pół roku. Teraz są ostrożni.

– Ale dlaczego w ten sposób? Gdybym był w ambasadzie, mogliby zrobić, co zechcą, mając mnie w garści. Wyprawić dla mnie bal albo zamknąć w piwnicy. A oni nie chcą mnie tknąć, ale zgubić mnie też nie chcą.

– Czekają na tego faceta z Waszyngtonu.

– A gdzie lepiej byłoby czekać niż w ambasadzie? – Bourne odepchnął krzesło. – Coś tu nie gra. Zmywamy się stąd.


Aleksandrowi Conklinowi, który odziedziczył Treadstone, przelecenie Atlantyku zajęło sześć godzin i dwanaście minut. Wracać miał pierwszym rannym concordem z Paryża, dotrzeć do Dulles o siódmej trzydzieści czasu waszyngtońskiego i być w Langley o dziewiątej. Gdyby ktoś chciał telefonować do niego lub dopytywać się, gdzie był, usłużny major z Pentagonu udzieliłby kłamliwej odpowiedzi. A pierwszy sekretarz ambasady w Paryżu miał zapowiedziane, że gdyby kiedykolwiek wspomniał o chociaż jednej rozmowie z człowiekiem z Langley, zostanie zdegradowany do najniższego attaché i wysłany na placówkę na Ziemi Ognistej. To miał zagwarantowane.

Conklin podszedł prosto do rzędu automatów telefonicznych na murze i zadzwonił do ambasady. Pierwszy ambasador miał pełne poczucie sukcesu.

– Wszystko idzie według planu, Conklin – powiedział pracownik ambasady, przy czym ominięcie uprzedniego „Mister” było oznaką poczucia równości. Jego szef był w Paryżu, a poza tym czuł się tu na własnych śmieciach. – Bourne jest niespokojny. Podczas ostatniego kontaktu ciągle pytał, dlaczego nie wzywamy go do przyjścia.

– Naprawdę? – początkowo Conklin zdziwił się, ale szybko zrozumiał. Delta gra człowieka, który nic nie wie o wypadkach na Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy. Gdyby mu kazano przyjść do ambasady, zbuntowałby się. Wie, co robi – żadnych oficjalnych powiązań. Treadstone był anatemą, skompromitowaną strategią, pełnym fiaskiem.

– Czy odparował pan, że ulice są pod obserwacją?

– Oczywiście. Wtedy on spytał, pod czyją obserwacją. Wyobraża pan sobie?

– Wyobrażam. Co mu pan powiedział?

– Że wie równie dobrze jak ja i że zważywszy na okoliczności uważam rozpatrywanie tego przez telefon za niecelowe.

– Bardzo dobrze.

– Też tak pomyślałem.

– Co on na to? Zgodził się?

– Na swój sposób, tak. Powiedział tylko „rozumiem”.

– Czy zmienił zamiar i poprosił o ochronę?

– Wciąż odmawia. Nawet, kiedy nalegam. – Pierwszy sekretarz zamilkł na chwilę. – Nie chce być śledzony, co? – spytał poufnym tonem.

– Nie chce. Kiedy ma znowu dzwonić?

– Mniej więcej za kwadrans.

– Niech pan mu powie, że przybył oficer z Treadstone. – Conklin wyjął z kieszeni mapę złożoną już na odpowiednim fragmencie, z trasą zaznaczoną niebieskim atramentem. – Proszę go zawiadomić, że spotkanie wyznaczono na pierwszą trzydzieści na drodze między Chevreuse i Rambouillet, jedenaście kilometrów na południe od Wersalu, na cmentarzu Noblesse.

– Pierwsza trzydzieści, droga między Chevreuse i Rambouillet… cmentarz. Czy on wie, jak tam dotrzeć?

– Był tam kiedyś. Jeśli powie, że chce jechać taksówką, niech pan mu każe zachować normalne środki ostrożności i odesłać taksówkę.

– Czy to się nie wyda dziwne? Chodzi mi o taksówkarza. To dość szczególna godzina na żałobę.

– Mówię tylko, żeby tak mu pan polecił, a on oczywiście i tak nie weźmie taksówki.

– Oczywiście – pośpiesznie od parł pierwszy sekretarz i odzyskując rezon zaoferował zbędna przysługę. – Jeszcze nie dzwoniłem do pana człowieka tutaj. Czy mam zatelefonować teraz i zawiadomić o pańskim przybyciu?

– Sam się tym zajmę, Ma pan jeszcze jego numer?

– Naturalnie.

– To proszę go spalić, zanim pana sparzy – rozkazał Conklin. – Oddzwonię za dwadzieścia minut.


Rozległ się huk pociągu w dolnym tunelu metra; na peronie można było odczuć drganie. Bourne odwiesił słuchawkę automatu zainstalowanego na betonowej ścianie i chwilę wpatrywał się w mikrofon. W jego mózgu jakby otworzyły się następne drzwi, ukazując gdzieś w oddali światełko, za daleko i zbyt nikłe, żeby wniknąć do środka. Mignęły jednak jakieś obrazy. Droga do Rambouillet… pod łukiem z metalowej kratki… łagodny stok, biały marmur. Krzyże – coraz większe, mauzolea… i wszędzie rzeźby. La Cimetière de Noblesse. Cmentarz, ale nie tylko miejsce spoczynku zmarłych. Wzgórze, ale i coś więcej. Miejsce rozmów… wśród pogrzebów i opuszczania w ziemię trumien. Dwóch ludzi ubranych na ciemno, bo i tłum był ubrany na ciemno, przesuwających się między żałobnikami, aż się spotkali i wymienili te parę słów, które mieli sobie przekazać.

Była jakaś twarz, ale zamazana, nieostra – zobaczył tylko oczy. Ta niewyraźna twarz i te oczy miały nazwisko. Dawid… Abbott. Mnich. Człowiek, którego znał i nie znał. Twórca „Meduzy” i Kaina. Sam teraz martwy, stanowiący część jakiegoś cmentarza.

Jason zamrugał oczami i potrząsnął głową, jakby chciał odegnać mgliste wizje. Spojrzał na Marie, która stała kilka metrów dalej, po lewej, oparta o ścianę, pozornie obserwując tłum na peronie, wypatrując kogoś, kto by go śledził. Ale nie wypatrywała nikogo; przyglądała się Jasonowi z wyrazem troski na twarzy. Skinął głową, by dodać jej otuchy, że nieźle mu idzie. Ale przyszły te wizje. Już kiedyś był na tym cmentarzu, skądś go zna. Podszedł do Marie, która odwróciła się i zrównała z nim krok, kiedy skierowali się do wyjścia.

– Jest tu – powiedział Bourne. – Przyjechał człowiek z Treadstone. Mam go spotkać koło Rambouillet. Na cmentarzu.

– Trochę upiornie. Dlaczego na cmentarzu?

– Żeby mi dodać pewności siebie.

– Jak, na Boga?

– Byłem tam kiedyś. Spotkałem się z kimś… z pewnym facetem. Wyznaczając to miejsce na rendez-vous – niezwykłe rendez-vous – ten z Treadstone daje do zrozumienia, że jest autentyczny.

Gdy szli schodami prowadzącymi na ulicę, wzięła go pod ramię.

– Chcę iść z tobą.

– Niestety.

– Nie możesz mnie z tego wyłączyć!

– Muszę, bo nie wiem, co tam zastanę. Jeśli zastanę nie to, czego się spodziewam, to potrzebuję kogoś, kto opowiedziałby się po mojej stronie.

– Kochanie, to nie ma sensu! Mnie ściga policja. Jeśli mnie znajdą, natychmiast odeślą do Zurychu najbliższym samolotem – sam tak mówiłeś. A na co ci się przydam w Zurychu?

– Nie ty. Villiers. On nam ufa, tobie ufa. Możesz się z nim skontaktować, jeśli nie wrócę przed świtem i nie zadzwonię z wytłumaczeniem. On może narobić szumu, a wyraźnie ma na to ochotę. Jest jedynym naszym wsparciem, jednym jedynym. Konkretnie, jego żona – za jego pośrednictwem.

Marie przytaknęła, uznając jego argumenty.

– Tak, on ma ochotę – zgodziła się. – Jak dostaniesz się do Rambouillet?

– Mamy samochód, nie pamiętasz? Odprowadzę cię do hotelu i pojadę do garażu.


Wszedł do windy w kompleksie garaży na Montmartrze i nacisnął guzik trzeciego piętra. Jego myśli błądziły po cmentarzu gdzieś między Chevreuse i Rambouillet, po drodze, którą kiedyś jechał, ale teraz nie pamiętał kiedy i po co.

Dlatego właśnie chciał tam jechać natychmiast, nie czekając, aż zbliży się godzina umówionego spotkania. Jeśli obrazy jawiące się w jego umyśle nie były całkowicie przekłamane, to cmentarz musiał być ogromny. Gdzie pośród tych wszystkich grobów i pomników znajdowało się miejsce spotkania? Dotrze tam przed pierwszą, co da mu pół godziny na przechadzkę po alejkach i odszukanie świateł samochodu lub jakiegoś sygnału. Przypomną mu się inne fakty.

Drzwi otwarły się ze zgrzytem. Na parkingu zapełnionym w trzech czwartych samochodami nie było nikogo. Jason usiłował sobie przypomnieć, gdzie postawił renault: pamiętał, że daleko w rogu – ale po lewej czy po prawej? Na próbę ruszył w lewo; przecież winda była po lewej, kiedy wjechał tu samochodem przed kilkunastoma dniami. Nagle zatrzymał się, próbując logicznie ustalić położenie. Windę miał po lewej, kiedy wjeżdżał, a nie po zaparkowaniu samochodu – teraz więc należało iść na skos w prawo. Odwrócił się energicznie, nadal myśląc o drodze między Chevreuse i Rambouillet.

Czy stało się to za sprawą tej gwałtownej zmiany kierunku, czy niewprawnego śledzenia go – tego Bourne się nie dowiedział i nie troszczył się o to. W każdym razie pewien był, że ten moment uratował mu życie. Głowa jakiegoś mężczyzny gwałtownie znikła za maską samochodu dwa rzędy dalej, po lewej; ten człowiek go śledził. Ktoś bardziej doświadczony stanąłby teraz wyprostowany, trzymając w ręku kluczyki, które niby to podniósł z podłogi, lub sprawdziłby wycieraczki i odszedł. Ale ten człowiek zrobił jedyną rzecz, jakiej powinien był uniknąć – chowając się gwałtownie za samochody, zaryzykował, że zostanie zauważony.

Jason szedł równym krokiem, zastanawiając się nad tym najnowszym odkryciem. Kim jest ten człowiek? Jak go odnaleźli? Odpowiedź na te pytania stała się tak oczywista, że poczuł się jak dureń. Recepcjonista z „Auberge du Coin”!

Carlos i tym razem – jak zawsze zresztą – okazał się skrupulatny, więc zbadał dokładnie każdy szczegół swej porażki. A jednym z takich szczegółów był ów recepcjonista na nocnym dyżurze podczas tamtej wpadki. Ten człowiek został przyciśnięty, a potem przepytany, co nie było trudne. Pokazanie mu noża lub pistoletu załatwiło sprawę. Potok informacji popłynął z drżących ust nocnego portiera, a potem armia ludzi Carlosa przeczesała miasto, podzielone na sektory, szukając pewnego czarnego renault. Poszukiwania żmudne, ale nie beznadziejne, tym bardziej że ułatwione przez kierowcę, który nie zadał sobie trudu zmiany tablic rejestracyjnych. Od ilu godzin ten parking jest pod ścisłą obserwacją? Ilu ich jest? W środku i na zewnątrz? Kiedy zjawią się następni? Czy Carlos tu przyjedzie?

Te pytania nie były teraz najważniejsze. Musi się stąd wydostać. Dałby sobie radę bez samochodu, ale to go uzależni od nieprzewidzianych okoliczności; potrzebuje środka transportu i to zaraz. Żaden taksówkarz nie zawiezie nieznajomego na cmentarz na obrzeżach Rambouillet o pierwszej w nocy, a pozostało zbyt mało czasu, by liczyć, że uda mu się ukraść jakiś samochód z ulicy.

Zatrzymał się, wyjął papierosy i zapałki z kieszeni; zapalił jedną i otoczył ją dłońmi, przekrzywiając głowę, żeby ochronić płomień. Kątem oka dostrzegł cień, masywny, potężny – tamten znowu schylił się za samochodem, tym razem bliżej.

Jason ukucnął, obrócił się w lewo i rzucił między dwa samochody, amortyzując upadek dłońmi, w zupełnej ciszy. Czołgając się, okrążył tylne koła samochodu po prawej; gwałtownie poruszając rękami i nogami, bezszelestnie przesuwał się między rzędami samochodów, jak pająk spiesznie przemierzający pajęczynę. Teraz zaszedł mężczyznę od tyłu, podkradł się do przejścia między rzędami samochodów, ukląkł i powolutku przesuwając twarz po gładkim metalu, wyjrzał znad przednich świateł. Potężnie zbudowany mężczyzna stał wyprostowany, nie kryjąc się. Był najwidoczniej zaskoczony, bo z wahaniem ruszył w stronę renault, znowu pochylając się i zmrużonymi oczami próbując coś wypatrzyć przez przednią szybę. To, co zobaczył, przestraszyło go jeszcze bardziej: nie było tam nikogo. Jego głęboki wdech stanowił wstęp do ucieczki. Przechytrzono go; wiedział o tym i nie miał zamiaru czekać na skutki – co dało Bourne’owi wiele do myślenia. Ten człowiek wiedział, kim jest kierowca renault, zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Rzucił się więc do ucieczki w stronę rampy wyjazdowej. Teraz! Jason nagle wyprostował się i pomknął przed siebie, minął jeden rząd samochodów, potem następny i dopadając uciekającego, runął na niego od tyłu i powalił na betonową podłogę. Przygwoździł grubą szyję tamtego i zaczął tłuc jego nadmiernie dużą czaszką o podłogę, jednocześnie wbijając mu palce lewej ręki w oczy.

– Masz równo pięć sekund, żeby mi powiedzieć, kto jest na zewnątrz – odezwał się po francusku, przypomniawszy sobie wykrzywioną twarz innego Francuza w Zurychu. Wtedy czekali ludzie na zewnątrz, na Bahnhofstrasse, ludzie, którzy chcieli go zabić. – Gadaj! Już!

– Jeden człowiek, tylko jeden!

– Gdzie? – Bourne docisnął szyję mężczyzny, mocniej wpychając mu palce w oczy.

– W samochodzie – wykrztusił tamten. – Zaparkował po drugiej stronie ulicy. Rany boskie, dusisz mnie! Oślepisz mnie!

– Jeszcze nie teraz. – Poczujesz, jak to zrobię. Co za samochód?

– Zagraniczny. Nie wiem. Chyba włoski. Albo amerykański. Nie wiem. Błagam! Moje oczy!

– Kolor!

– Ciemny! Zielony, niebieski, bardzo ciemny. Chryste Panie!!

– Jesteś człowiekiem Carlosa, prawda?

– Czyim?

– Słyszałeś! Jesteś od Carlosa? – Mocniej nacisnął szyję i oczy.

– Nie znam żadnego Carlosa. Dzwonimy do kogoś, mamy numer. I to wszystko.

– Czy teraz go wezwaliście?

Tamten nie odpowiadał. Bourne mocniej nacisnął palcami.

– Gadaj!

– Tak, musiałem.

– Kiedy?

– Parę minut temu. Z automatu na drugiej rampie. Boże! Nic nie widzę.

– Widzisz. Wstawaj! – Jason puścił mężczyznę i postawił go na nogi. – Wsiadaj do samochodu. Szybciej! – Bourne popychał go między zaparkowanymi samochodami w stronę renault. Tamten odwrócił się bezradnie protestując. – Słyszysz, co mówię? Szybciej? – krzyknął Jason.

– Ja tylko zarabiam parę franków.

– No to poprowadzisz samochód za mnie. – Bourne znowu pchnął go w stronę renault.

W chwilę później mały, czarny samochód sunął rampą wyjazdową w kierunku oszklonej budki z kasą i jednym obsługującym. Jason siedział z tyłu przyciskając mężczyźnie pistolet do posiniaczonego karku. Wystawił banknot i bilet parkingowy przez okno – obsługujący wziął obydwa.

– Ruszaj – powiedział Bourne. – Rób, co ci każę!

Tamten nacisnął gaz i renault przemknęło przez wyjazd. Z piskiem opon wykonało gwałtowny skręt i gwałtownie zahamowało przed ciemnozielonym chevroletem. Usłyszeli, jak ktoś otwiera drzwi od samochodu i biegnie ku nim.

Jules? Qu’est-ce c’est que ça? Vous conduisez? – Jakiś mężczyzna pokazał się w oknie.

Bourne podniósł automat celując mu w twarz.

– Cofnij się dwa kroki – powiedział po francusku. – Nie więcej, tylko dwa. I nie ruszaj się. – Postukał w głowę człowieka zwanego Julesem. – Wysiadaj. Powoli.

– Mieliśmy tylko jechać za tobą! – zaprotestował Jules wysiadając z samochodu. – Żeby donieść, gdzie się podziewasz!

– Spiszecie się jeszcze lepiej – stwierdził Bourne, również wysiadając z renault i biorąc ze sobą mapę Paryża. – Będziecie mnie wozić. Przez jakiś czas. Teraz wsiadajcie do waszego wozu, obydwaj!

Osiem kilometrów za Paryżem, na drodze do Chevreuse, kazał obydwóm wysiąść. Było to na ciemnej, marnie oświetlonej drodze trzeciej kategorii. Przez ostatnie pięć kilometrów nie mijali żadnych sklepów, zabudowań czy telefonów.

– Pod jaki numer mieliście dzwonić? – spytał Jason. – Nie radzę kłamać. Napytalibyście sobie gorszej biedy.

Jules podał mu numer. Bourne skinął głową i usiadł za kierownicą chevroleta.


Stary człowiek w wytartym płaszczu siedział skulony nie opodal telefonu w mrocznym, pustym gabinecie restauracji. Mały lokal był już zamknięty, a swoją obecność tam starzec zawdzięczał grzeczności wyświadczonej przez znajomego z dawnych, dobrych czasów. Nie spuszczał wzroku z aparatu na ścianie, zastanawiając się, kiedy zadzwoni. To tylko kwestia czasu – zadzwoni – a wtedy on z kolei zatelefonuje i dobre czasy wrócą już na zawsze. Zostanie jedynym łącznikiem Carlosa w Paryżu. Inni starzy ludzie będą szeptem o tym opowiadać i on odzyska szacunek.

Świdrujący dźwięk telefonu odbił się echem od ścian opustoszałej restauracji. Żebrak rzucił się do aparatu; serce waliło mu z emocji. To sygnał. Osaczyli Kaina. Te dni cierpliwego wyczekiwania były tylko wstępem do wspaniałego życia. Podniósł słuchawkę z widełek.

– Tak?

– Mówi Jules! – usłyszał zadyszany głos.

Twarz starca zszarzała, łomot serca niemal zagłuszył te straszne słowa w telefonie. Ale i tak już dość usłyszał.

Był już martwym człowiekiem.

Udar białej eksplozji wstrząsnął jego rozdygotanym ciałem. Brakło mu powietrza i tylko białe, ogłuszające wstrząsy tryskały mu z płuc do głowy.

Żebrak osunął się na ziemię, trzymając słuchawkę na naprężonym przewodzie. Wbił wzrok w złowrogi aparat, który przyniósł te okropne słowa. Co robić? Co, na Boga, miał teraz zrobić?


Bourne szedł ścieżką między grobami, zmuszając swój umysł do relaksu, jak to nakazywał Washburn wieki temu w Port Noir. Teraz nadszedł ten moment w życiu, kiedy był zdany na czyjąś dobrą wolę; człowiek z Treadstone musi zrozumieć. Całą siłą woli starał się skoncentrować i pojąć to, czego nie pamiętał, nadać sens obrazom, które pojawiły się w jego umyśle tak nagle. On nie złamał umowy, jakakolwiek ona była; nie zdradził, nie uciekł… Był po prostu kaleką i tyle.

Musiał znaleźć człowieka z Treadstone. Ale gdzie miał go szukać na tych ogrodzonych akrach ciszy? A gdzie tamten się jego spodziewał? Jason znalazł się przy murze cmentarnym przed pierwszą, gdyż chevrolet był szybszym samochodem niż zepsute renault. Minął bramę, przejechał kilkaset metrów dalej, zjechał na pobocze i zaparkował wóz w mało widocznym miejscu. Kiedy wracał do bramy, zaczęło padać. Ciche siąpienie zimnego, marcowego deszczu było jedynym dźwiękiem w panującej ciszy.

Minął grupę grobów za niskim, żelaznym ogrodzeniem, pośrodku których wznosił się ponad dwumetrowy krzyż z alabastru. Zatrzymał się na chwilę. Czy już tu kiedyś był? Czy następne drzwi otwierały się dla niego w oddali? Może tylko zbyt usilnie starał się je wypatrzyć? I nagle przypomniał sobie. To nie ta grupa grobów, nie alabastrowy krzyż ani niskie ogrodzenie. To deszcz! Nagły deszcz. Tłum żałobników zgromadzony wokół otwartego grobu, trzask otwieranych parasoli. Dwóch ludzi spotkało się, parasol w parasol, krótkie słowa przeprosin wymamrotane pod nosem, i długa, brązowa koperta zmieniła właściciela, z kieszeni do kieszeni, nie zauważona przez żałobników.

Było jeszcze coś. Każda wizja wywoływała po chwili następną, rozrastała się. Deszcz wartko ściekający po białym marmurze; nie chłodny drobny deszczyk, lecz ulewa dudniąca o białą, połyskliwą ścianę… i kolumny, wokół rzędy białych kolumn, miniaturowa replika starożytnego zabytku.

Po drugiej stronie wzgórza! W pobliżu bramy! Białe mauzoleum, czyjś mały Partenon. Przeszedł obok niego niespełna pięć minut temu, patrząc, lecz nie zwracając uwagi. To tam była ta niespodziewana ulewa, tam spotkały się dwa parasole i przekazano kopertę. Z trudem odczytał godzinę na zegarku. Czternaście po pierwszej; pobiegł z powrotem ścieżką. Jeszcze zostało mu trochę czasu; mógł wypatrzyć światła nadjeżdżającego samochodu czy ogień zapałki, lub…

Światło latarki. Poruszało się u podnóża zbocza, czasami kierując się ku bramie, jak gdyby trzymający latarkę obawiał się, że ktoś tam się pojawi. Bourne poczuł przemożną chęć, żeby pobiec alejką między grobami i rzeźbami wołając z całych sił: „Tutaj jestem! To ja! Wiem, o co wam chodzi. Wróciłem! Mam wam tyle do powiedzenia… i wy musicie mi wiele opowiedzieć!”

Ale nie zawołał i nie pobiegł. Przede wszystkim musiał wykazać opanowanie, bo to, co mu się przydarzyło, było tak bardzo szalone. Musiał zachowywać się rozsądnie, na tyle, na ile pozwalał mu zasób odzyskanej pamięci. Zaczął schodzić ze wzgórza, w zimnym deszczu, żałując, że w pośpiechu zapomniał wziąć latarkę.

Latarka. Było coś dziwnego w snopie światła, który widział sto metrów niżej. Poruszało się pionowo, gwałtownie… jakby człowiek trzymający latarkę gestykulował podczas rozmowy.

Tak właśnie było. Jason przykucnął mrużąc w deszczu oczy, oślepiane chwilami ostrym światłem latarki, kiedy wędrujący snop napotykał przeszkodę. Przywierając do ziemi, podczołgał się trzydzieści metrów w parę sekund, nie odrywając wzroku od światła latarki i dziwnego odbicia. Teraz już lepiej widział, więc zatrzymał się i obserwował. Mężczyzn było dwóch; jeden miał latarkę, a drugi karabin o krótkiej lufie, której grubą stal Bourne znał aż za dobrze. Strzał z odległości dziesięciu metrów wyrzucał człowieka niemal dwa metry w górę. Jak na tajnego wysłannika Waszyngtonu, była to bardzo osobliwa broń.

Snop światła padł na boczną ścianę białego mauzoleum, a człowiek z karabinem dużego kalibru szybko cofnął się za kolumnę, nie dalej jednak niż sześć metrów od tego z latarką.

Jason nie musiał się zastanawiać; wiedział, co robić. Jeśli ta śmiercionośna broń jest w tym wypadku uzasadniona, to trudno, ale nie może być użyta przeciw niemu. Klęcząc, ocenił odległość i wyszukał miejsca w terenie, za którymi się ukryje. Ruszył ocierając deszcz z twarzy i macając za pasem rewolwer, chociaż wiedział, że i tak nie będzie mógł go użyć.

Przemykał od jednego grobu do drugiego, chowając się za pomniki, posuwając się najpierw w lewo, a potem stopniowo zakręcając w prawo, tak że zatoczył prawie półkole. Od mauzoleum dzieliło go najwyżej pięć metrów; widział mężczyznę ze śmiercionośnym karabinem ukrytego za kolumną w lewym rogu, pod krótkim portalem chroniącym go przed deszczem. Czule trzymał karabin, niczym obiekt pożądań cielesnych, łamiąc lufę, nie mogąc się powstrzymać od zaglądania do środka. Obscenicznym gestem przeciągnął dłonią po załadowanych pociskach.

Teraz. Bourne wypełzł zza nagrobka, przemierzył na czworaka mokrą trawę i znalazł się dwa metry od mężczyzny. Wtedy skoczył jak cicha mordercza pantera wzbijając ziemię, z jedną ręką wyciągnięta po karabin, a druga mierzącą w głowę tamtego. Obie dłonie osiągnęły cel; lewa zacisnęła się na karabinie, a prawa na włosach. Głowa odskoczyła do tyłu, wygięta w łuk szyja stłumiła głos. Wgniótł tę głowę w biały marmur z taką siłą, że gwałtowny wydech mógł oznaczać tylko poważne uszkodzenie czaszki. Jason podtrzymał bezwładne ciało, żeby bezszelestnie upadło między kolumnami. Obszukał mężczyznę i ze skórzanego pokrowca zaszytego w marynarkę zabrał automatyczny pistolet typu Magnum kalibru 357, z pochwy przy pasku ostry jak brzytwa nóż i mały rewolwer kalibru 22 z kabury przy kostce. Nic, co przypominałoby wyposażenie rządowe; to był najemny morderca, chodzący arsenał.

Połam mu palce. Bourne przypomniał sobie te słowa; kiedyś powiedział je pewien człowiek w okularach o złotych oprawkach, gdy pędzili dużym samochodem ze Steppedeckstrasse. Wiedział, po co się to robi. Jason chwycił prawą rękę mężczyzny i wyginał mu palce do tyłu, aż usłyszał trzask, po czym powtórzył to samo z lewą dłonią, cały czas blokując tamtemu usta łokciem wepchniętym między szczęki. Żaden dźwięk nie zakłócił szumu deszczu, a dłonie mężczyzny nie mogły już bić czy posługiwać się bronią, która leżała teraz ukryta w cieniu, poza zasięgiem jego rąk.

Jason wstał i ostrożnie wyjrzał zza kolumny. Oficer z Treadstone skierował teraz światło na ziemię tuż przed sobą. To był ten stały sygnał – snop światła wskazujący drogę do domu zbłąkanemu ptakowi; lecz mógł oznaczać też co innego, to okaże się za parę minut. Mężczyzna odwrócił się do bramy, zrobił parę szybkich kroków, jakby coś usłyszał, i Bourne po raz pierwszy dostrzegł laskę i zauważył, że tamten utyka. Tajny funkcjonariusz Treadstone-71 był kaleką… tak jak on sam.

Jason rzucił się za najbliższy nagrobek, przeturlał się i wyjrzał zza marmurowej płyty. Człowiek z Treadstone nadal wpatrywał się w bramę. Bourne zerknął na zegarek; była pierwsza dwadzieścia siedem. Jeszcze zostało trochę czasu. Odepchnął się od nagrobka, pochylony nisko nad ziemią dopóki był w zasięgu wzroku, a potem wyprostował się i pobiegł z powrotem po łuku, zmierzając na szczyt pagórka. Tam stanął na chwile, by oddech i bicie serca wróciły do normy, a następnie sięgnął do kieszeni po kartonik zapałek. Chroniąc je od wiatru, oddarł jedną i zapalił.

– Treadstone? – zapytał na tyle głośno, by usłyszano go z dołu.

– Delta!

Kain to Charlie, a Delta to Kain. Dlaczego ten z Treadstone powiedział „Delta”, a nie „Kain”? Delta nie należał do Treadstone, zniknął wraz z „Meduzą”. Jason ruszył w dół zbocza, z twarzą ociekającą zimnym deszczem, odruchowo sięgając pod marynarkę, by poczuć automat za paskiem.

Wszedł na trawnik przed białym mauzoleum. Człowiek z Treadstone pokuśtykał ku niemu, zatrzymał się i podniósł latarkę, co oślepiło Jasona na tyle, że musiał zmrużyć oczy i odwrócić głowę.

– Dawno się nie widzieliśmy – powiedział kulawy oficer, obniżając światło. – Nazywam się Conklin, jeśli pan nie pamięta.

– Miło mi. Zapomniałem. To jedna z wielu rzeczy.

– Jakich rzeczy?

– Które zapomniałem.

– Zapamiętał pan jednak to miejsce. Tak też myślałem, bo czytałem raporty Abbotta. Tu się spotkaliście ostatni raz, tu była ostatnia dostawa. W trakcie państwowego pogrzebu jakiegoś ministra, mam rację?

– Nie wiem, O tym chciałbym porozmawiać na wstępie. Nie dałem znaku życia od pół roku. Był ważny powód.

– Naprawdę? No to słucham.

– Najprościej mówiąc, zostałem ranny, postrzelony, skutkiem czego nastąpiły poważne… przemieszczenia. Dezorientacja może to lepiej określa.

– Brzmi nieźle. A co to znaczy?

– Miałem utratę pamięci. Całkowitą. Spędziłem ponad pięć miesięcy na wyspie śródziemnomorskiej – na południe od Marsylii – nie wiedząc, kim jestem i skąd pochodzę. Mieszka tam pewien lekarz, Anglik o nazwisku Washburn, który ma wszelkie dane medyczne. On może potwierdzić wszystko, co mówię.

– Pewnie, że może – przytaknął Conklin. – Te dane medyczne są z pewnością bardzo obszerne. Słono pan zapłacił.

– Nie wiem, o co chodzi.

– My mamy swoje dane. Urzędnik bankowy z Zurychu, który myślał, że jest sprawdzany przez Treadstone, przekazał trzy miliony franków szwajcarskich do banku w Marsylii na odbiór na okaziciela. Dzięki za podanie nazwiska.

– To część tego, co chcę wytłumaczyć. Nic o tym nie wiedziałem. On uratował mi życie, poskładał mnie z powrotem. Byłem prawie trupem, kiedy mnie tam dowieźli.

– Więc zdecydował pan, że około miliona dolarów to mniej więcej stosowna sumka, tak? Na koszt Treadstone.

– Mówię, że nie wiedziałem. Treadstone w ogóle dla mnie nie istniał i, w pewnym sensie, w dalszym ciągu nie istnieje.

– Zapomniałem. Przecież stracił pan pamięć. Jak to się nazywa? Dezorientacja?

– Tak, ale to nie dość mocne słowo. To się nazywa amnezja.

– Zostańmy przy dezorientacji. Bo potem zorientował się pan, że trzeba ruszyć do Zurychu, prosto do Gemeinschaft.

– Miałem negatyw wszyty pod skórę w okolicy biodra.

– Oczywiście, sam pan nalegał. Kilka osób zgadło dlaczego. To najlepsza polisa ubezpieczeniowa, jaka istnieje.

– Nie wiem, o czym pan mówi. Czy nie może pan tego pojąć?

– Jasne. Znalazł pan negatyw zawierający jedynie szyfr numerowy i zaraz przyjął pan nazwisko Jason Bourne.

– To nie było tak! Codziennie coś mi się przypominało, po troszku, po jednym fakcie. Recepcjonista w hotelu nazwał mnie Bourne, a o imieniu Jason dowiedziałem się dopiero wtedy, kiedy poszedłem do banku.

A tam już pan wiedział, co robić – przerwał Conklin. – Żadnych wahań. Raz, dwa, i po czterech milionach.

– Washburn powiedział mi, co robić!

– Potem pojawiła się kobieta, która przypadkiem była spryciarką od finansów, żeby panu poradzić, jak zachomikować resztę! A jeszcze przedtem usunął pan Chernaka na Löwenstrasse i trzech ludzi, których my nie znaliśmy, ale oni znali pana bez wątpienia. Tu, w Paryżu, jeszcze jeden strzał w furgonetce bankowej. Następny wspólnik? Zatarłeś każdy ślad, każdy najmniejszy ślad. Zostało już tylko jedno do zrobienia, i ty, sukinsynu, ty to zrobiłeś!

– Proszę mnie wysłuchać! Ci ludzie chcieli mnie zabić, polowali na mnie od Marsylii. Poza tym, ja naprawdę nie wiem, o czym mowa!… Chwilami coś pamiętam. Twarze, ulice, budynki. Czasami jakieś obrazy, których nie potrafię umiejscowić. Wiem, że coś znaczą, ale nie mogę ich do niczego dopasować. Są też nazwiska, ale bez twarzy. Cholera jasna! Mam amnezję! Taka jest prawda.

– A jedno z tych nazwisk to Carlos, prawda?

– Tak, i pan to wie! Cała rzecz w tym, że wiecie o wszystkim znacznie więcej niż ja. Wiem mnóstwo na temat Carlosa, ale nie pamiętam skąd?! O tym, że mam umowę z Treadstone, powiedział mi pewien facet, który jest teraz w drodze powrotnej do Azji, a który pracował dla Carlosa. Twierdził, że Carlos o tym wie. Mówił też, że Carlos mnie ściga, i że wy uważacie mnie za zdrajcę. Tamten facet nie mógł pojąć, o co w tym wszystkim chodzi, a ja nie potrafiłem mu wyjaśnić. Uważacie, że zdradziłem, bo nie dałem znaku życia, lecz ja nie mogłem się skontaktować, nie wiedząc, kim jesteście i w dalszym ciągu tego nie wiem!

– Pewnie też nie znasz Mnicha?

– Tak, tak… Mnich. Nazywa się Abbott.

– Bardzo dobrze. A Żeglarz? Czy pamiętasz Żeglarza? I jego żonę?

– Nazwiska. Tak, znam nazwiska. Ale bez twarzy.

– Elliot Stevens?

– Nic.

– A… Gordon Webb? – To nazwisko Conklin wymówił cicho.

– Co?

Bourne poczuł w piersi szarpnięcie, a potem piekący, narastający ból przeszedł od skroni do oczu. Jego oczy piekł ogień! Ogień! Eksplozje i ciemność, wichury i ból… Almanach do Delty. Wycofaj się, wycofaj! Wykonać według rozkazu. Wycofaj się.

– Gordon… – Jason usłyszał własny głos, ale z bardzo daleka, pośród odległych wiatrów. Zamknął oczy, rozżarzone gałki, i starał się rozproszyć mgłę. Potem je otworzył i wcale się nie zdziwił, widząc wycelowany w siebie rewolwer Conklina.

– Nie wiem, jak to zrobiłeś, ale udało ci się. Jedyne co zostało do zrobienia. Wróciłeś do Nowego Jorku i załatwiłeś ich wszystkich. Zaszlachtowałeś ich, ty sukinsynu. Żałuję, na Boga, że nie mogę zabrać cię i zobaczyć na krześle elektrycznym. Niestety, nie mogę, więc zrobię, co się da. Sam cię wykończę.

– Nie byłem w Nowym Jorku przez ostatnie pół roku. Wcześniej nie wiem, ale przez te pół roku – nie.

– Kłamiesz! Dlaczego nie zorganizowałeś wszystkiego porządnie? Dlaczego nie wyciąłeś tego swojego cholernego numeru we właściwym czasie, żeby móc być na pogrzebach? Mnicha pochowaliśmy zaledwie parę dni temu, zobaczyłbyś wielu starych znajomych. A pogrzeb twojego brata! Boże Wszechmogący! Mógłbyś iść obok jego żony w kościele; a gdybyś jeszcze wygłosił mowę, to by dopiero był ubaw! Przynajmniej dobrze byś mówił o bracie, którego zabiłeś.

– Brat?… Dosyć! Na litość boską, dosyć!

– Dlaczego? Kain żyje! My go stworzyliśmy i on żyje!

– Nie jestem Kainem! Kain nigdy nie istniał! Nigdy nim nie byłem!

– A więc jednak wiesz! Kłamca! Drań!

– Proszę schować ten rewolwer. Niech pan go schowa…

– W żadnym razie. Poprzysiągłem sobie, że dam ci dwie minuty, żeby się dowiedzieć, co masz do powiedzenia. Teraz wiem, że to śmierdząca sprawa. Jakim prawem to zrobiłeś? Wszyscy ponosimy straty, to ryzyko zawodowe, a jak komu się nie podoba ta cholerna robota, to trzeba ją rzucić! Jak się nie można przyzwyczaić, to należy się wycofać; zresztą myślałem, że tak właśnie zrobiłeś i nakłoniłem ludzi, żeby zostawili cię w spokoju. Ale nie, ty wróciłeś i zacząłeś do nas strzelać.

– Nie strzelałem do was.

– Powiedz to ludziom z laboratorium, którzy mają osiem kawałków szkła z dwoma odciskami palców. Środkowego i wskazującego palca prawej dłoni. Byłeś tam i zamordowałeś pięciu ludzi! Ty – jeden z nich – sięgnąłeś po broń i rozwaliłeś swoich! Perfekcyjne wykonanie. Znaną metodą. Różne łuski, mnóstwo kuł, infiltracja. Treadstone zlikwidowany, a ty wychodzisz wolny!

– Myli się pan! To był Carlos! Nie ja, lecz Carlos! Jeśli na Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy zdarzyło się to, o czym pan mówi, to był tam Carlos! On wszystko wie! Oni wiedzą. Rezydencja na Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy. Pod numerem sto czterdzieści. Oni znają adres!

Conklin przytaknął, a jego oczy pałały nienawiścią, widoczną nawet przy słabym świetle w deszczu.

– Bezbłędnie – powiedział powoli. – Główny gracz rozbija operację, wchodząc w układ z wrogiem. Co masz z tego, pomijając te ponad cztery miliony? Czy Carlos zagwarantował ci nietykalność u swojej bandy siepaczy? Wy dwaj świetnie pasujecie do siebie!

– To szaleństwo!

– Właśnie – stwierdził człowiek z Treadstone. – Tylko osiem osób znało ten adres do godziny siódmej trzydzieści w piątek wieczorem. Troje zabito, a my jesteśmy dwoma z pozostałych pięciu. Jeśli Carlos to wykrył, to tylko jeden z nas mógł mu powiedzieć. Ty!

– Jakim cudem? Nie znałem tego adresu! Wciąż nie znam!

– Przed chwilą go powiedziałeś. – Conklin chwycił laskę lewą ręką, znajdując mocniejsze oparcie dla chorej nogi; przygotowywał się do strzału.

– Nie! – krzyknął Bourne, lecz wiedząc, że to nic nie da, jednocześnie obrócił się w lewo i wymierzył kopniaka w dłoń trzymającą rewolwer. Cze-sah! To nieznane słowo zabrzmiało mu w mózgu. Conklin upadł do tyłu, potykając się o własną laskę i chaotycznie strzelając w powietrze. Jason skoczył do przodu i przydepnął rewolwer, który wypadł oficerowi z dłoni.

Conklin przetoczył się po ziemi, patrząc na kolumny mauzoleum – oczekiwał stamtąd ognia karabinu, którego siła wyniosłaby napastnika w powietrze. Nie! Człowiek z Treadstone znowu potoczył się po ziemi, tym razem w prawo, z twarzą zniekształconą szokiem, ze wzrokiem dziko wbitym w… Był jeszcze jeden człowiek!

Bourne zrobił unik, rzucając się do tyłu w chwili, kiedy rozległa się seria czterech strzałów, z których trzy odbiły się rykoszetem i poszybowały w dal. Jason przeturlał się po ziemi kilkanaście razy, wyciągając zza paska rewolwer. W strugach deszczu zobaczył mężczyznę, sam zarys sylwetki nad nagrobkiem. Oddał dwa strzały i człowiek padł.

Parę metrów dalej Conklin miotał się po mokrej trawie, usiłując rozpaczliwymi ruchami rąk odszukać rewolwer. Bourne poderwał się i w mgnieniu oka ukląkł obok człowieka z Treadstone, jedną ręką przytrzymując go za mokre włosy, a drugą przyciskając mu lufę automatu do czaszki. Od strony kolumn mauzoleum dobiegł długi, przeraźliwy wrzask. Przez chwilę narastał z dziwną mocą, a potem umilkł.

– To twój wynajęty rewolwerowiec – powiedział Jason odwracając głowę Conklina na bok. – Treadstone zatrudnia bardzo dziwnych ludzi. Kim był ten drugi? Z jakiej celi śmierci go wyciągnęliście?

– Był lepszym człowiekiem niż ty – odparł Conklin z wysiłkiem; jego twarz, mokra od deszczu, błyszczała w świetle leżącej nie opodal latarki. – Oni wszyscy są lepsi. Stracili tyle samo co ty, ale nie zdradzili. Na nich możemy liczyć.

– Nie uwierzysz w nic, co ci powiem. Bo nie chcesz uwierzyć!

– Ponieważ wiem, kim jesteś i co zrobiłeś! Przed chwilą wszystko sam potwierdziłeś! Mnie możesz zabić, ale oni i tak cię dostaną. Ty jesteś z tych najgorszych. Uważasz, że jesteś nadzwyczajny! Zawsze tak myślałeś! Widziałem cię w Phnom-Penh – tam wszyscy byli przegrani, ale ciebie to nie ruszyło. Tylko ciebie jednego! A potem w „Meduzie”! Delta nie miał żadnych zasad! To zwierzę chciało tylko zabijać. Tacy właśnie zdradzają. Ja też przeżyłem swoje, ale nigdy nie zdradziłem. No, dalej! Zabij mnie! Będziesz mógł wrócić do Carlosa. Ale wszyscy się zorientują z chwilą, kiedy ja nie wrócę! Będą cię ścigać, aż cię dopadną. No, strzelaj!

Conklin krzyczał, ale Bourne prawie go nie słyszał; dwa słowa dudniły mu w skroniach falami bólu. Phnom-Penh! Phnom-Penh. Śmierć na niebie, z nieba. Śmierć młodych i najmłodszych. Skrzek ptaków, wycie maszyn i fetor dżungli… i brzegu rzeki. Znowu był oślepiony, znowu w ogniu.

Człowiek z Treadstone wydostał się spod niego. Jego kalekie ciało pełzło w panice, podciągając się na rękach. Jason zamrugał oczami, usiłując skupić myśli. Nagle instynktownie wyczuł, że powinien wycelować i strzelić. Conklin odnalazł broń i podnosił lufę! Ale Bourne nie mógł pociągnąć za spust.

Dał nura w prawo, przetoczył się po ziemi i dotarł do marmurowych kolumn mauzoleum. Conklin strzelał na oślep, jako że kulejąc nie mógł dokładnie wymierzyć. Po chwili strzelanina ucichła. Jason wstał i wyjrzał zza mokrego kamienia. Podniósł swój automat; musi zabić tego człowieka, bo inaczej on zabije jego i Marie, łącząc ich oboje z Carlosem.

Conklin żałośnie kuśtykał ku bramie, odwracając się co chwilę z wyciągniętym pistoletem; zmierzał do samochodu zaparkowanego przy drodze. Bourne podniósł automat, kulejąca postać była w zasięgu strzału. Ułamek sekundy i będzie po wszystkim, jego wróg z Treadstone zginie, a śmierć ta przyniesie nową nadzieję, bo przecież w Waszyngtonie są jacyś rozsądni ludzie.

Nie był w stanie tego zrobić, nie mógł pociągnąć za spust. Opuścił broń i stał, biernie obserwując, jak Conklin wsiada do samochodu.

Samochód. Musi wrócić do Paryża. Jest jeszcze szansa. Zawsze istniała. Ona tam jest!


Zapukał do drzwi; jego umysł pracował w szalonym tempie, analizował fakty i akceptował je lub natychmiast odrzucał, opracowując strategię. Marie rozpoznała pukanie i otworzyła drzwi.

– Mój Boże, jak ty wyglądasz! Co się stało?

– Nie mam czasu – odpowiedział, pędząc przez pokój do telefonu. – To była zasadzka. Są przekonani, że zdradziłem i sprzedałem się Carlosowi.

– Co takiego?

– Twierdzą, że poleciałem w zeszłym tygodniu do Nowego Jorku, i zabiłem tam pięć osób… w tym brata. – Jason na chwilę przymknął oczy. – Był jakiś brat – wciąż jest. Nie wiem, nie mogę teraz o tym myśleć.

– Przecież wcale nie wyjeżdżałeś z Paryża. Możesz to udowodnić!

– Jak? Zdążyłbym tam i z powrotem w osiem, dziesięć godzin. Te parę godzin bez alibi im wystarcza. Kto to potwierdzi?

– Ja. Byłeś ze mną!

– Oni myślą, że ty też jesteś wplątana – powiedział Bourne, podnosząc słuchawkę i wybierając numer. – Kradzież, zdrada, Port Noir, cały ten cholerny bigos. Łączą ciebie z moimi sprawami. Carlos uknuł wszystko co do najmniejszego fragmentu odcisków palców. Chryste! Ależ on to opracował!

– Co robisz? Do kogo dzwonisz?

– Mamy punkt zaczepienia, pamiętasz? Jedyny, jaki mamy. Żona Villiersa. Weźmiemy się do niej, złamiemy ją, poddamy torturom, jeśli trzeba. Ale nie zajdzie taka konieczność; ona nie będzie stawiać oporu, bo i tak nie wygra… Cholerny świat, dlaczego nikt nie odbiera?

– On ma prywatny telefon w gabinecie. Jest trzecia nad ranem. Prawdopodobnie…

– Jest! Panie generale, czy to pan? – Jason musiał zadać to pytanie, ponieważ głos po drugiej stronie był dziwnie cichy, ale nie w sposób typowy dla obudzonego człowieka.

– Tak, to ja, młody przyjacielu. Przepraszam, że kazałem panu czekać. Byłem na górze u żony.

– To o nią właściwie chodzi. Musimy wykonać pewną akcję. Natychmiast. Proszę postawić w stan pogotowia francuski wywiad, Interpol i Ambasadę Amerykańską, ale niech im pan powie, żeby nie interweniowali do chwili, kiedy zobaczę się z pana żoną. Muszę z nią porozmawiać.

– Nie sądzę, panie Bourne… Tak, znam pańskie nazwisko, mój drogi. Lecz jeśli chodzi o rozmowę z moją żoną, to obawiam się, że nie jest ona możliwa. Bo widzi pan… ja ją zabiłem.

33

Jason wbił wzrok w ścianę hotelowego pokoju, w zniszczoną wzorzystą tapetę o wyblakłych motywach przechodzących jeden w drugi w bezsensownych skrętach.

– Dlaczego? – cicho powiedział w słuchawkę. – Myślałem, że pan rozumie.

– Próbowałem, przyjacielu… – odparł Villiers głosem pozbawionym gniewu i bólu. – Bóg mi świadkiem, że się starałem, lecz nie mogłem się powstrzymać. Ciągle patrzyłem na nią i widziałem syna, którego nie mogła znieść, zabitego przez to podłe zwierzę, jej mentora. Moja dziwka była dziwką innego… tego bydlaka. Na pewno tak było, dowiedziałem się o tym. Chyba dostrzegła oburzenie w moich oczach, a było w nich, na Boga. – Generał przerwał, wspomnienia sprawiały mu ból. – Zobaczyła nie tylko oburzenie, lecz i prawdę. Zorientowała się, że wiem, kim jest. Kim była przez wszystkie te lata, które spędziliśmy razem. W końcu dałem jej tę szansę, o której panu mówiłem.

– Szansę zabicia pana?

– Tak. To nie było trudne. Między naszymi łóżkami stoi nocna szafka z bronią w szufladzie. Żona leżała na łóżku, jak Maja Goi, wspaniała w swym zadufaniu, dając mi w myślach kosza, podczas gdy ja byłem zaabsorbowany czymś innym. Otworzyłem szufladę, by wyjąć zapałki i wróciłem na krzesło, do swojej fajki, lecz szufladę zostawiłem otwartą tak, aby było widać lufę rewolweru. Chyba moje milczenie i to, że nie mogłem oderwać od niej wzroku, spowodowały, że mnie dostrzegła, a potem zwróciła na mnie baczniejszą uwagę. Napięcie między nami rosło aż do punktu, kiedy niewiele słów już potrzeba, aby doprowadzić do wybuchu, i wtedy ja – Boże miej mnie w opiece – przemówiłem. Usłyszałem własny głos pytający: „Dlaczego to zrobiłaś?” Potem nastąpiła reszta oskarżenia. Nazwałem ją dziwką, dziwką, która zabiła mojego syna… Wpatrywała się we mnie przez dłuższą chwilę, co jakiś czas zerkając w stronę otwartej szuflady z rewolwerem… i telefonu. Wstałem, żar mojej fajki lekko świecił, jak… chauffé au rouge. Szybko zestawiła nogi na podłogę, włożyła obie dłonie do szuflady i wyjęła pistolet. Nie powstrzymywałem jej, musiałem usłyszeć wyznanie z jej własnych ust, słowa oskarżające mnie i ja samą… To, co usłyszałem, zabiorę ze sobą do grobu, by zachować honor swój i mego syna. Nie będą szydzić z nas ci, którzy tak niewiele z siebie dali. Nigdy.

– Panie generale… – Bourne potrząsnął głową, nie mogąc się skupić; wiedział, że potrzebuje paru sekund, aby zebrać myśli. – Panie generale, co się stało? Podała panu moje nazwisko. Co jeszcze? Pan musi mi powiedzieć. Proszę!

– Z chęcią. Powiedziała, że jest pan drobnym rewolwerowcem, który chce się podszyć pod kolosa. Że jest pan złodziejaszkiem z Zurychu, którego wyrzekli się jego właśni ludzie.

– Czy powiedziała, kim są ci ludzie?

– Nawet jeśli mówiła, to i tak nie słyszałem. Byłem zaślepiony i ogłuszony nieopanowana furią. Ale pan nie musi się mnie obawiać. Ten rozdział jest już zamknięty, moje życie się skończy, jak tylko odłożę słuchawkę.

– Nie! – krzyknął Jason. – Niech pan tego nie robi! Nie teraz.

– Muszę.

– Proszę! Nie wolno się zadowolić dziwką Carlosa. Trzeba mieć samego Carlosa! Schwytać go!

– Wystawiając swoje imię na pośmiewisko, ponieważ spałem z ta zdzirą? Ponieważ manipulowała mną dziwka tego bydlaka?

– Do diabła z panem, ale co z pańskim synem? Pięć lasek dynamitu na rue du Bac!

– Jego proszę zostawić w spokoju, i mnie też. To już koniec.

– Jeszcze nie! Proszę mnie wysłuchać! Błagam tylko o jedną chwilę. Umysł Jasona tworzył przed jego oczyma plątaninę obrazów, które nakładały się na siebie i zderzały w zawrotnym tempie. Lecz wszystkie te wizje miały jakieś znaczenie i sens. Poczuł na ramieniu rękę Marie, jej stanowczy uścisk, przywołujący go z powrotem do rzeczywistości.

– Czy ktoś słyszał strzał?

– Nie było strzału. Coup de gras jest błędnie pojmowane w dzisiejszych czasach. Wolę tradycyjne zastosowanie. Dla uśmierzenia cierpień rannego towarzysza lub godnego szacunku wroga. Ale nie dla dziwki.

– Jak to? Przecież pan ją zabił.

– Udusiłem, zmuszając, by patrzyła mi w oczy, gdy oddawała ostatnie tchnienie.

– Miała pana pistolet…

– Co niewiele daje, gdy żar z fajki wpada do oczu. Zresztą to już nieistotne. Miała szansę wygrać.

– I wygrała, jeśli pan to tak zostawi! Proszę zrozumieć! Carlos wygra! Ona pana zniszczyła! Jedyne, co pan wymyślił, to udusić ją. Mówi pan o pośmiewisku? Pan się łudzi! Nic oprócz pośmiewiska nie będzie już pana udziałem.

– Dlaczego pan nalega, Monsieur Bourne? – spytał Villiers znużonym głosem. – Nie spodziewam się litości od pana ani od kogokolwiek innego. Po prostu zostawcie mnie w spokoju. Pogodziłem się ze wszystkim. Nic pan nie wskóra.

– Gdyby zechciał mnie pan wysłuchać! Trzeba schwytać Carlosa. Ile razy muszę to powtarzać? To on jest panu potrzebny. Z nim trzeba wyrównać rachunki. Mnie też jest potrzebny. Jeśli go nie złapię, zabiją mnie. Zabiją nas. Na litość boską, proszę mnie wysłuchać!

– Chciałbym panu pomóc, lecz nie mogę. Nie mam jak.

– Jest sposób.

Wizje Jasona przybrały konkretne formy. Ich treść nabrała sensu.

– Trzeba odwrócić pułapkę! Wyjść z niej cało, nie ponosząc uszczerbku!

– Nie rozumiem. Jak tego dokonać?

– To nie pan zabił swoją żonę. Ja ją zabiłem.

– Jason! – krzyknęła Marie ściskając mu ramię.

– Wiem, co robię – powiedział Bourne. – Po raz pierwszy naprawdę wiem, co robię. To śmieszne, ale chyba wiedziałem od początku.


Cisza spowijała Parc Monceau; na opustoszałej ulicy kilka świateł z ganków rozpraszało mgłę zimnego deszczu, a okna w całym rzędzie luksusowych domów były ciemne – z wyjątkiem rezydencji André François Villiersa, legendy St. Cyr i Normandii, członka Francuskiego Zgromadzenia Narodowego… zabójcy własnej żony. Z okien po lewej stronie na piętrze sączyło się słabe światło. Były to okna sypialni, gdzie pan domu zamordował panią domu, gdzie nękany wspomnieniami stary żołnierz zadusił dziwkę mordercy.

Villiers na nic się nie zgodził; był zbyt oszołomiony, by podjąć decyzję. Lecz wysiłki Jasona nie poszły na marne; tyle razy i z takim naciskiem powtarzał przez telefon najistotniejszą sprawę, że aż jego słowa rozbrzmiewały echem. Schwytać Carlosa! Nie zadowolić się dziwką mordercy! Dostać zabójcę syna! Który podłożył pięć lasek dynamitu do samochodu na rue du Bac i zgładził ostatniego z linii Villiersów. To jego trzeba złapać! Dopaść go!

Znajdź Carlosa! Złap Carlosa w pułapkę! Kain to Charlie, a Delta to Kain. Dla Jasona było to takie jasne. Nie ma innego sposobu. W końcu poznał początek – wiedział, jak wszystko się zaczęło. Żeby przeżyć, musi ująć mordercę, a jeśli nie zdoła, to już po nim. Marie St. Jacques też nie miałaby szans. Zniszczyliby ją, osadzili w więzieniu, może nawet zabili – za akt wiary, który przeistoczył się w miłość. Jest naznaczona piętnem Kaina, dla uniknięcia kłopotu należy ją zlikwidować. Ona jest niczym menzurka z nitrogliceryną umieszczona na wąskim druciku w środku jakiegoś nieznanego składu amunicji. Trzeba użyć sieci. Wydostać ją stamtąd. Kula w głowę zneutralizuje środki wybuchowe w jej umyśle. Nie pozwolić jej mówić!

Villiers musiał zrozumieć tak wiele, a tak mało czasu było na tłumaczenie, w dodatku utrudnione z powodu luk w pamięci i stanu, w jakim znajdował się stary żołnierz. Trzeba uchwycić kruchą równowagę; wytłumaczyć, ustalić czas i bezpośredni udział generała. Jason rozumiał, że prosi człowieka, który honor stawia ponad wszystko na świecie, aby wszystkich okłamał. Żeby Villiers zrobił coś takiego, celem musi być sprawa honorowa najwyższej wagi.

Znajdź Carlosa!

Dom generała miał jeszcze drugie wejście, na prawo od schodów, za furtką, którędy dostawcy wnosili towary do kuchni. Villiers zgodził się zostawić te drzwi i furtkę otwarte. Bourne nie powiedział staremu żołnierzowi, że to właściwie bez znaczenia, bo i tak dostanie się do wewnątrz, nawet za cenę pewnych zniszczeń. Przede wszystkim istniało ryzyko, że dom Villiersa jest pod obserwacją, a Carlos miał powody, by go pilnować, ale też miał powody, by go unikać. Rozpatrzywszy się w sytuacji, morderca mógł postanowić trzymać się z daleka od Angélique Villiers, żeby przypadkiem któryś z jego ludzi nie został ujęty, co potwierdziłoby istnienie łącznika w Parc Monceau. Z drugiej strony, Angélique była jego krewną i kochanką… „Jedyną osobą na świecie, na której mu zależało”. Philippe d’Anjou.

D’Anjou! Oczywiście, że ktoś tam będzie czatował – może dwóch ludzi, a może dziesięciu! Jeśli d’Anjou wydostał się z Francji, Carlos mógł przypuszczać najgorsze; lecz jeśli meduzyjczykowi nie udało się wydostać, to morderca wie już wszystko. Przycisnęli go, wydobyli każde słowo, jakie wymienił z Kainem. Ale gdzie? Gdzie byli ludzie Carlosa? Jason pomyślał, że jeśli nikt nie pilnuje Parc Monceau tej właśnie nocy, to cała jego strategia weźmie w łeb.

Ale pilnowali, byli tam. W dużym samochodzie, tym, który śmignął przez bramy Luwru dwanaście godzin temu – ci sami dwaj ludzie, mordercy, osłaniający innych morderców. Samochód stał kilkanaście metrów na lewo od domu Villiersa; mieli stąd doskonały widok. Ale czy ci dwaj, siedzący niedbale, lecz z czujnym wzrokiem, byli jedynym posterunkiem? Tego nie dawało się stwierdzić; samochody ciągnęły się wzdłuż krawężników po obu stronach ulicy. Bourne przykucnął w cieniu narożnika budynku po drugiej stronie jezdni, trochę na ukos od ludzi w samochodzie. Wiedział, co ma zrobić, ale nie wiedział jak. Potrzebował czegoś na tyle absorbującego, żeby odwrócić uwagę żołnierzy Carlosa, na tyle spektakularnego, aby wywabić z ukrycia wszystkich pozostałych, którzy być może czają się na ulicy lub na dachach, czy za ciemnymi szybami okien.

Pożar. Niespodziewany. Nagły, z dala od domu Villiersa, lecz na tyle blisko i tak zaskakujący, że obudzi tę cichą, wymarłą uliczkę wysadzaną drzewami. Tumult… syreny; ładunek wybuchowy… eksplozja. Da się zrobić. To tylko kwestia sprzętu.

Bourne prześlizgnął się za róg następnej uliczki i cicho podbiegł do najbliższych drzwi, gdzie zdjął płaszcz i marynarkę. Następnie zdjął koszulę i rozdarł ją od kołnierzyka do samego dołu; ponownie ubrał się w marynarkę i płaszcz, postawił klapy i dokładnie się zapiął. Koszulę wetknął pod pachę. Wpatrywał się w deszcz, robiąc przegląd samochodów na ulicy. Potrzebna mu była benzyna, ale w Paryżu zbiorniki paliwa są przeważnie zamknięte. Przeważnie, lecz nie zawsze; musi się znaleźć choć jeden nie dokręcony korek w całym tym ciągu samochodów przy krawężnikach.

Nagle na wprost siebie dostrzegł coś, co cały czas chciał zobaczyć; przymocowany do żelaznej bramy łańcuchem – motorower. Bak wyglądał jak metalowa bańka między kierownicą a siodełkiem. Korek na pewno był na łańcuchu, ale chyba nie miał zamka. Dziewięć litrów benzyny to nie czterdzieści; ryzyko kradzieży niewielkie, a za te parę litrów paliwa grozi raptem pięćset franków grzywny.

Jason podszedł do motoru. Sprawdził, czy na ulicy nie ma nikogo; słychać było tylko szmer deszczu. Korek baku nie stawiał oporu. Co ważniejsze, otwór był stosunkowo duży, a zbiornik prawie pełen. Nałożył korek z powrotem; na razie zrezygnował z użycia koszuli. Potrzebował jeszcze jednego przyboru.

Znalazł go przy najbliższym rogu ulicy, obok rury kanalizacyjnej. Był to brukowiec obluzowany przez nieuważnych kierowców, wjeżdżających na krawężnik. Obluzował go do reszty, wbijając obcas w małą szparę przy wyszczerbionym murze. Podniósł kamień i jeden mały odłamek, po czym wrócił do motocykla, niosąc mały kamień w kieszeni, a duży w ręku. Sprawdził jego wagę… i siłę na wyczucie. Jedno i drugie było zadowalające.

Trzy minuty później powoli wyciągnął z baku koszulę nasiąkniętą benzyną. Opary paliwa mieszały się z deszczem, a ręce oblepiała mu tłusta maź. Owinął brukowiec koszulą, skrzyżował rękawy i zawiązał je mocno, aby dobrze trzymały pocisk. Był gotów.

Przemknął się z powrotem do narożnego budynku przy ulicy Villiersa. Dwaj mężczyźni w samochodzie nadal siedzieli zatopieni w przednich fotelach, bacznie obserwując dom generała. Za ich wozem stały trzy inne: mały mercedes, ciemnobrązowa limuzyna i bentley. Na wprost Jasona, za bentleyem, stał biały budynek z kamienia o oknach pomalowanych na czarno. Światło palące się w holu przeświecało z okien pokoi po obu stronach korytarza – po lewej znajdowała się jadalnia. Widział krzesła i długi stół w dodatkowym świetle odbijającym się w lustrze rokokowego kredensu. Te okna jadalni z ich wspaniałym widokiem na niezwykłą, bogatą ulicę Paryża stanowiły dobry cel.

Bourne sięgnął do kieszeni i wydobył nieduży kamień, który był cztery razy mniejszy od brukowca, ale nadawał się znakomicie. Wychylił się zza rogu budynku, zamachnął się i rzucił kamień, celując jak najdalej i jak najwyżej ponad samochodem.

Łoskot rozległ się echem w cichej uliczce, potem nastąpiła seria trzasków, kiedy kamień toczył się po karoserii jakiegoś samochodu i upadł na chodnik. Tamci dwaj gwałtownie się wyprostowali. Mężczyzna obok kierowcy otworzył drzwi i postawił nogę na chodniku, w ręku trzymając pistolet. Kierowca opuścił szybę i włączył przednie reflektory. Oślepiające snopy światła odbiły się od metalu i chromu samochodu zaparkowanego przed nimi. Ten głupi pomysł dowodził jedynie, jak bardzo boją się ci postawieni na warcie w Parc Monceau.

Teraz! Jason pędem przebiegł przez ulicę, nie tracąc z oczu mężczyzn, którzy osłaniając oczy usiłowali dojrzeć coś przez blask odbitego światła. Dopadł do bagażnika bentleya z brukowcem pod pachą, opakowaniem zapałek w lewej ręce i wydartymi zeń kilkoma zapałkami w prawej. Przykucnął, zapalił zapałki, położył owinięty w koszulę kamień na ziemi, po czym podniósł go za rękaw. Przystawił przesączoną benzyną tkaninę do ognia i płomień buchnął natychmiast.

Podniósł się błyskawicznie, rozkołysał rękaw i z całą mocą rzucił swój pocisk w kierunku okna, po czym natychmiast zniknął za rogiem.

Brzęk tłuczonego szkła gwałtownie wtargnął w ciszę uśpionej deszczem uliczki. Bourne pobiegł w lewo, przeciął wąską aleję, a potem skierował się z powrotem do domu Villiersa, ponownie kryjąc się w cieniu. Płomienie rozprzestrzeniały się podsycane powiewem z wybitego okna, ogarniając długie story. W ciągu trzydziestu sekund pokój zamienił się w buchający ogniem piec, a duże lustro kredensu wzmagało to wrażenie. Rozległy się krzyki, światła zapaliły się w pobliskich, a potem w dalszych domach; po minucie harmider wzmógł się. Drzwi płonącego domu gwałtownie się otworzyły i pojawiły się dwie postacie – starszego mężczyzny w koszuli nocnej oraz kobiety w szlafroku i jednym rannym pantoflu – obydwie ogarnięte paniką.

Inne drzwi też się otwierały, wychodzili następni ludzie, którzy wyrwani ze snu próbowali zrozumieć powód zamieszania; niektórzy biegli w stronę pożaru, widząc sąsiada w tarapatach. Jason na ukos przemknął przez skrzyżowanie, stanowiąc jeszcze jedną postać w gęstniejącym tłumie; zatrzymał się w miejscu, z którego wyruszył parę minut temu, przy narożnym budynku, usiłując wypatrzyć żołnierzy Carlosa.

Nie mylił się: ci dwaj nie byli jedynym posterunkiem w Parc Monceau. Teraz widział ich czterech – zgrupowani wokół samochodu cicho i z ożywieniem rozmawiali. Nie, było pięciu. Piąty szybko zmierzał w ich kierunku chodnikiem.

Rozległo się wycie syren. Coraz głośniejsze i bliższe. To zaniepokoiło tych pięciu mężczyzn. Musieli podjąć decyzję, nie mogli tak stać razem. Może mieli coś na sumieniu i obawiali się policji?

Uzgodnili. Ten piąty zostaje. Mężczyzna skinął głową i szybko przeszedł na drugą stronę ulicy, gdzie stał dom Villiersa. Pozostali wsiedli do samochodu i pośpiesznie opuścili dotychczasowe miejsce postoju, mijając po drodze ognistego potwora i nadjeżdżającą z przeciwka straż pożarną.

Pozostała jeszcze jedna przeszkoda: ten piąty człowiek. Jason obszedł budynek i dostrzegł go w połowie drogi między rogiem ulicy a domem Villiersa. Teraz wszystko zależało od trafienia w stosowny moment i zaskoczenia. Bourne zaczął biec susami, upodabniając się do ludzi podążających w stronę pożaru, z głową zwróconą w tamtą stronę. Biegł trochę na ukos, wtapiając się w ogólny rozgardiasz, tylko kierunek się nie zgadzał. Minął tamtego niezauważony; zostałby niewątpliwie dostrzeżony, gdyby dotarł do furtki przy schodach i ją otworzył. Człowiek Carlosa rozglądał się nerwowo; wydawał się oszołomiony a może nawet przerażony faktem, że w pojedynkę pilnuje ulicy. Stał przy żelaznej barierce przy innej bramie i schodkach wiodących w dół, do innego zamożnego domu w Parc Monceau.

Jason zatrzymał się. Potem nagle postąpił dwa duże kroki w stronę mężczyzny, zrobił obrót na lewej nodze, a prawą wymierzoną w jego talię pchnął go do tyłu nad żelazną balustradą. Mężczyzna krzyknął spadając w wąskie betonowe przejście. Bourne przeskoczył przez barierkę, zaciskając prawą rękę w pięść i wysuwając do przodu obcasy. Wylądował na piersi tamtego, łamiąc mu żebra i wbijając mu kłykcie w gardło. Ciało pod nim stało się bezwładne. Przytomność odzyska długo potem, kiedy go dowiozą do szpitala. Jason zrewidował mężczyznę – miał tylko jeden rewolwer przypięty do piersi. Bourne zabrał broń i włożył do kieszeni płaszcza. Z zamiarem dania jej Villiersowi.

Villiers. Miał do niego wolną drogę.


Wspiął się po schodach na piętro. Już w połowie drogi zobaczył smugę światła biegnącą wzdłuż progu drzwi sypialni; za tymi drzwiami był stary człowiek, który stanowił jego jedyną nadzieję. Jeśli kiedykolwiek w życiu – tym pamiętanym i tym, którego nie pamiętał – musiał być przekonywający, to ta chwila właśnie nadeszła. Miał silne przekonanie, że nie może być teraz kameleonem. Wszystko, w co wierzył, opierało się na jednym fakcie. Carlos musi go ścigać. Taka jest prawda. To będzie pułapka.

Wszedł na piętro i skręcił w lewo do sypialni. Zatrzymał się na chwilę, starając się zagłuszyć echo dudniące mu w piersi, lecz coraz wyraźniej brzmiało: To nie cała prawda, a tylko jej część. Nic nie dodano, ale coś pominięto.


Umowa… kontrakt… z grupą ludzi – szlachetnych ludzi – którzy chcieli schwytać Carlosa. Villiers ma się dowiedzieć tylko o tym i musi w to uwierzyć. Nie można mu powiedzieć, że ma do czynienia z człowiekiem cierpiącym na amnezję, bo ta utrata pamięci może osłaniać drania. Generał – żywa legenda St. Cyr, Algierii i Normandii nie zaakceptowałby tego: nie tutaj, nie teraz, pod koniec swego życia.

Boże, jak chwiejna jest równowaga! Granica między wiarą i niewiarą tak niepewna… jak niepewna była dla człowieka – trupa, który nie nazywał się Jason Bourne.

Otworzył drzwi i wkroczył do wnętrza, do prywatnego piekła starego człowieka. Na zewnątrz, za storami w oknach, szalały syreny i wrzeszczał tłum. Niewidoczni widzowie tego spektaklu, kpiący z tajemnych mocy, nieświadomi byli jego przyczyn.

Jason zamknął drzwi i stał nieruchomo. Ogromny pokój pogrążony był w mroku, jedyne oświetlenie stanowiła lampa na nocnej szafce. Jego oczom ukazał się widok, jakiego wolałby nigdy nie zobaczyć. Villiers przysunął krzesło z wysokim oparciem do nóg łóżka i teraz siedział, wpatrując się w zwłoki kobiety rozciągnięte na narzucie. Głowa opalonej na brąz Angélique Villiers spoczywała na poduszce, a jej wytrzeszczone oczy niemal wychodziły z oczodołów. Na opuchniętej szyi koloru czerwonofioletowego widniał ogromny siniak. W przeciwieństwie do usztywnionej głowy reszta ciała była bezładnie poskręcana, co świadczyło o dzikiej szamotaninie – nogi rozrzucone, biodra wygięte, szlafroczek rozdarty. Wysunięte spod jedwabiu piersi nawet po śmierci wyglądały zmysłowo. Villiers nie usiłował ukryć, że była dziwką.

Stary żołnierz siedział jak małe dziecko zaskoczone karą za drobne przewinienie, podczas gdy zasadniczy występek pozostaje niedostrzeżony przez karzącego, a może i przez samego winowajcę. Oderwał wzrok od martwej kobiety i spojrzał na Bourne’a.

– Co się dzieje na ulicy? – spytał bezbarwnym głosem.

– Obserwowali pański dom. Pięciu ludzi Carlosa. Wznieciłem pożar parę domów dalej, aby nikt nie ucierpiał. Tamci się zmyli, a z jednym, który został, dałem sobie radę.

– Bardzo pan przedsiębiorczy, Monsieur Bourne.

– Owszem – zgodził się Jason. – Ale oni wrócą. Pożar zostanie ugaszony i wtedy wrócą, a może nawet wcześniej, jeśli Carlos zorientuje się w sytuacji, a myślę, że się zorientuje. Przyśle tu ludzi. Sam oczywiście się tu nie zjawi, ale jakiś jego człowiek z bronią dotrze tu z pewnością. A kiedy odkryje, co tu się stało… i ją… zabije pana. Carlos ją stracił, ale i tak będzie górą. To będzie już druga jego wygrana; wykorzystał pana za jej pośrednictwem, a teraz pana wykończy. On odejdzie spokojnie, a pan zginie. Opinia publiczna może wyciągać dowolne wnioski, ale myślę, że nie będą one dla pana pochlebne.

– Jest pan bardzo dokładny, i pewien własnych sądów.

– Wiem, co mówię. Wolałbym pominąć milczeniem to, co mam do powiedzenia, ale nie czas na analizowanie pańskich uczuć.

– Nie mam już żadnych uczuć. Niech pan mówi.

– Żona powiedziała panu, że jest Francuzką, prawda?

– Tak. Z południa. Urodziła się w Loures Barouse, przy hiszpańskiej granicy. Rok temu przybyła do Paryża, gdzie zamieszkała z ciotką. Dlaczego pan pyta?

– Czy poznał pan kiedyś jej rodzinę?

– Nie.

– Nie przyjechali na ślub?

– Po długim namyśle postanowiliśmy ich nie zapraszać. Różnica wieku między nami mogłaby ich zaniepokoić.

– A ciotka z Paryża?

– Zmarła, zanim poznałem Angélique. O co panu chodzi?

– Pańska żona nie była Francuzką. W ciotkę z Paryża też nie bardzo wierzę, a jej rodzina nie pochodzi z Loures Barouse, jakkolwiek hiszpańska granica ma swoje znaczenie. Stanowiła niezły kamuflaż, dobrą wymówkę.

– Nie rozumiem.

– Była Wenezuelką. Bliską kuzynką Carlosa i jego kochanką od czternastego roku życia. Wspólnie działali od lat. Podobno była jedyną osobą na świecie, na której mu zależało.

– Dziwka.

– Pomocnica mordercy. Ciekaw jestem, ilu ludzi mu wystawiła. Ilu wartościowych mężczyzn straciło przez nią życie.

– Nie mogę jej drugi raz zabić.

– Ale może ją pan wykorzystać. Posłużyć się jej śmiercią.

– Szaleństwo, o którym pan wspomniał?

– Jedynym szaleństwem jest pańska chęć zrezygnowania z życia. Carlos będzie górą we wszystkim… nadal będzie strzelał i używał dynamitu… a pan stanie się tylko jeszcze jedną ofiarą. Kolejnym martwym w długim szeregu zwłok wybitnych ludzi. To jest zupełnie bezsensowne.

– A czy pan jest rozsądny? Chcąc przejąć winę za zbrodnię, której pan nie popełnił? Z powodu śmierci jakiejś dziwki? Chce pan być ścigany za cudzą zbrodnię?

– To stanowi część planu. Zasadniczy element.

– Niech pan przestanie bredzić, młody człowieku. Błagam, niech pan już idzie. To, czego się od pana dowiedziałem, doda mi odwagi, by stanąć przed Bogiem Wszechmogącym. Jeśli w ogóle można wybaczyć zabójstwo, to jest nim jej śmierć z mojej ręki. Spojrzę Chrystusowi w oczy i przysięgnę na to.

– Zatem sam się pan przekreśla – odparł Jason, dopiero teraz zauważając zarys rewolweru w kieszeni marynarki Villiersa.

– Nie stanę przed sądem, jeśli o to panu chodzi.

– Znakomicie, panie generale! Sam Carlos nie wymyśliłby tego lepiej! Oszczędzi mu pan fatygi; on nawet nie musi użyć swojej broni. Ale ci, którzy się liczą, i tak będą wiedzieli, że to jego dzieło, że do tego doprowadził.

– Ci, którzy naprawdę się liczą, nie będą o niczym wiedzieli. Raisons du coeur. Maladie. Nie obchodzi mnie, co gadają bandyci i złodzieje.

– A jeśli ja powiem prawdę? Ujawnię, dlaczego pan ją zabił?

– Kto panu uwierzy? Nawet jeśli pan ujdzie z życiem. Nie jestem durniem, Monsieur Bourne. Pan ucieka nie tylko przed Carlosem. Nie on jeden chce pana złapać. Jasno to wynika z tego, co pan powiedział. Nie przedstawił mi się pan ponoć ze względu na moje bezpieczeństwo. A jak już będzie po wszystkim, to jak pan stwierdził, może ja nie będę chciał, żeby nas widziano razem. Tak nie mówi człowiek cieszący się zaufaniem.

– Pan mi zaufał.

– Już mówiłem dlaczego – odparł Villiers zwracając wzrok na swoją żonę. – Dostrzegłem coś w pana oczach.

– Prawdę?

– Prawdę.

– Więc proszę teraz na mnie spojrzeć. W dalszym ciągu mówię prawdę. Na drodze do Nanterre wysłuchał mnie pan, ponieważ darowałem panu życie! Teraz ponownie chciałbym je panu darować! Może pan pozostać wolny, nietknięty i nadal walczyć o sprawy, które są dla pana ważne i były równie ważne dla pańskiego syna. Może pan wygrać!… Proszę mnie źle nie zrozumieć, nie powoduje mną szlachetność. W tym, że pan będzie żył i zrobi, o co poproszę, jest dla mnie jedyna możliwość ocalenia i jedyna szansa na wolność.

– Dlaczego? – stary żołnierz uniósł głowę.

– Jak mówiłem, chcę dostać Carlosa, ponieważ coś mi odebrano – coś, co muszę odzyskać, żeby żyć, żeby nie oszaleć – a on jest tego przyczyną. Taka jest prawda, przynajmniej ja w to wierzę, ale niecała prawda. Mnóstwo ludzi, wielu uczciwych, wielu nie, jest zamieszanych w pewną umowę, zgodnie z którą miałem schwytać Carlosa, złapać go w pułapkę. Oni chcą tego samego co pan. Ale zaszło coś, czego nie jestem w stanie wyjaśnić – nawet nie będę próbował – i teraz ci ludzie uważają, że ich zdradziłem. Myślą, że zawarłem pakt z Carlosem, okradłem ich na wiele milionów i zabiłem ich towarzyszy. Wszędzie porozsyłali swoich ludzi z rozkazem wykonania na mnie wyroku śmierci przy pierwszej okazji. Ma pan rację mówiąc, że uciekam nie tylko przed Carlosem. Ścigają mnie ludzie, których nie znam i nie mogę zobaczyć. Z powodu straszliwej pomyłki… nie zrobiłem żadnej z tych rzeczy, o które mnie posądzają, ale nikt mnie nie chce wysłuchać. Nie zawarłem paktu z Carlosem i pan o tym wie.

– Wierzę panu. Mogę zatelefonować w pana sprawie. Mam dług wdzięczności.

– I co pan powie? „Człowiek, którego znam jako Jasona Bourne’a, nie zawarł paktu z Carlosem, a wiem o tym stąd, że zdemaskował kochankę Carlosa, którą była moja żona, więc ją zadusiłem, aby ocalić godność mego nazwiska. Właśnie zamierzam zadzwonić do Sûreté i przyznać się do zbrodni, jakkolwiek nie ujawnię, dlaczego ją zabiłem. I dlaczego popełnię samobójstwo”… Czy to ma pan zamiar powiedzieć, panie generale?

Stary człowiek w milczeniu patrzył na Bourne’a, pojmując zasadniczy szkopuł tej sytuacji.

– Wobec tego nie mogę nic dla pana zrobić.

– Świetnie! Znakomicie! Carlos zawsze górą! Ona też wygrała! A pan przegrał, i pański syn też. Proszę bardzo! Może pan wezwać policję, włożyć lufę w usta i odstrzelić sobie głowę! Dlaczego nie? Przecież tego pan pragnie! Odwrócić się, położyć i umrzeć! Do niczego się już pan nie nadaje! Rozczulający się nad sobą starzec! Bóg mi świadkiem, że nie jest pan przeciwnikiem dla Carlosa! Żadnym przeciwnikiem dla człowieka, który pięcioma laskami dynamitu na rue du Bac zamordował panu syna!

– Niech pan tego nie robi! Mówię, żeby pan przestał. – Villiersowi drżały ręce, gwałtownie potrząsał głową.

– „Mówi” mi pan? Chce pan powiedzieć, że rozkazuje mi pan? Mały, stary człowieczek z dużymi mosiężnymi guzikami wydaje komendy? Nic z tego! Ja nie słucham rozkazów takich ludzi! Oszuści! Jesteście gorsi od tych, których zwalczacie, bo oni przynajmniej mają odwagę wykonać to, co obiecują. A wy nie! Macie tylko frazesy. Pustosłowie i uspokajające formułki. Kładź się i umieraj, starcze! Ale mnie nie będziesz rozkazywał!

Villiers rozluźnił pięści i zerwał się z fotela; jego zmaltretowana sylwetka drżała.

– Powiedziałem panu! Dosyć tego!

– Nie obchodzi mnie, co pan mówi. Nie myliło mnie przeczucie, gdy zobaczyłem pana pierwszy raz. Pan należy do Carlosa. Służył mu pan za życia i przysłuży mu się pan własną śmiercią.

Grymas bólu przeszył twarz starego żołnierza. Wyciągnął rewolwer gestem, co prawda, żałosnym, lecz groźba była prawdziwa.

– W swoim czasie zabiłem wielu ludzi. Jest to nieuniknione w moim zawodzie, chociaż niemiłe. Nie chcę pana zabić, lecz zrobię to, jeżeli nie posłucha pan mojej prośby. Proszę odejść. Opuścić mój dom.

– Świetnie! Pan chyba wykonuje bezpośrednie rozkazy Carlosa. Pan zabije mnie, a on zgarnie wygraną!

Jason zrobił krok do przodu, zdając sobie sprawę, że to jego pierwszy krok od chwili wejścia do pokoju. Zauważył, jak oczy Villiersa rozszerzają się, a rewolwer drży, rzucając cień na ścianę. Jeszcze tylko niewielki nacisk, a spust zostanie zwolniony i kula dosięgnie celu. Niezależnie od chwilowego szaleństwa, ręka trzymająca ten rewolwer całe życie wprawiała się w posługiwaniu bronią; na pewno nie zawiedzie w razie potrzeby. W razie potrzeby. To ryzyko Bourne musi podjąć. Bez Villiersa nie ma szans; stary człowiek musi to zrozumieć. Jason nagle wykrzyknął:

– Proszę strzelić! Zabić mnie! Wykonać rozkaz Carlosa! Jest pan żołnierzem! Ma pan rozkazy. Niech je pan wykona!

Drżenie rąk Villiersa wzmogło się, a kostki zbielały, kiedy podniósł lufę na wysokość twarzy Bourne’a. Nagle dobiegł Jasona gardłowy szept starego żołnierza.

„Vous êtes soldat… arrêtes… Arrêtes!”

– Słucham?

– Jestem żołnierzem. Ktoś mi to niedawno powiedział, ktoś panu bardzo drogi. – Villiers mówił spokojnie. – Zawstydziła starego żołnierza, przypominając mu, kim jest… kim niegdyś był. „On dit que vous êtes un géant. Je le crois”. Była tak miła i dobra, powiedziała tak do mnie. Mówiono jej, że jestem wielki, a ona uwierzyła. Myliła się – mój Boże, jak bardzo się myliła – ale jednak się postaram.

André Villiers opuścił broń gestem rezygnacji, lecz zarazem pełnym godności. Żołnierskiej godności. Była w tym wielkość.

– Co mam zrobić?

– Zmusić Carlosa, żeby mnie ścigał. – Jason odzyskał oddech. – Ale nie tu, w Paryżu, i nie we Francji.

– Więc gdzie?

– Czy może mnie pan wydostać z tego kraju? – Jason nie rezygnował. – Powinien pan wiedzieć, że szuka mnie policja. Wszystkie urzędy imigracyjne i posterunki na przejściach granicznych w Europie znają mój rysopis i nazwisko.

– Z powodu straszliwej pomyłki?

– Z powodu straszliwej pomyłki.

– Wierzę panu. Są pewne możliwości. Brevet ma swoje sposoby i zrobi, co ja każę.

– Fałszywe dokumenty? Nie zażądają wyjaśnień?

– Starczy moje poręczenie. Zasługuję na to.

– Jeszcze jedno. Ten pana adiutant, o którym pan wspomniał. Czy ma pan do niego absolutne zaufanie?

– Powierzyłbym mu własne życie.

– A życie innego człowieka? Osoby, która, jak się pan wyraził, jest mi bardzo droga?

– Oczywiście. Ale dlaczego? Czy jedzie pan sam?

– Muszę. Ona by mnie nigdy nie puściła.

– Będzie pan musiał jej coś powiedzieć.

– Powiem, że się ukrywam w Paryżu, Brukseli czy w Amsterdamie. Gdzieś, gdzie bywa Carlos. Ale że ona musi uciekać, bo znaleźli nasz samochód na Montmartrze i ludzie Carlosa przeczesują każdą ulicę, każdy dom, każdy hotel. Powiem też, że pan mi pomaga i pański pomocnik wywiezie ją z tego kraju w bezpieczne miejsce.

– Muszę teraz o coś spytać. Co będzie, jeśli pan nie wróci?

– Będę miał dużo czasu w samolocie. – Bourne starał się zatuszować błagalny ton w swoim głosie. – Spiszę wszystko, co się zdarzyło, wszystko, co… pamiętam. Prześlę to panu, a pan będzie mógł dalej decydować. Razem z nią. Powiedziała, że pan jest wielkim człowiekiem. Proszę mądrze decydować. Ochronić ją.

„Vous êtes soldat… Arrêtes!” Ma pan moje słowo. Będzie bezpieczna.

– Tylko o to pana proszę.

Villiers rzucił rewolwer na łóżko. Broń upadła między bezładnie leżące nogi martwej kobiety; stary żołnierz odkaszlnął krótko, pogardliwie, prostując się z godnością.

– Wracając do szczegółów, mój młody wilczku – rzekł z pewną butą w głosie, aczkolwiek jeszcze nie w pełni sił. – Jaki ma pan plan?

– Przede wszystkim taki, że pan jest całkowicie załamany, w stanie szoku. Porusza się pan jak automat, na ślepo, wykonując rozkazy, których pan nie pojmuje, ale musi wykonać.

– Co niezbyt odbiega od stanu faktycznego, prawda? – wtrącił Villiers. – Przynajmniej do chwili, kiedy pewien młody człowiek o szczerym spojrzeniu zmusił mnie do wysłuchania go. Ale co spowodowało ten szok?

– Jedyne, co pan wie – co pan pamięta – to to, że ktoś włamał się tu do domu podczas pożaru i ogłuszył pana rewolwerem; stracił pan przytomność. Po dojściu do siebie spostrzegł pan, że żona nie żyje, została uduszona, a koło jej zwłok leży kartka. To treść tej kartki wywołała taki szok.

– A co będzie w tej kartce? – czujnie spytał żołnierz.

– Prawda – odparł Jason. – Prawda, której nie może pan nikomu ujawnić. Kim ona była dla Carlosa i kim Carlos dla niej. Zabójca, który napisał tę kartkę, zostawił numer telefonu, aby pan mógł sprawdzić te wiadomości. Po zrobieniu tego miał pan zniszczyć kartkę i zawiadomić policję o morderstwie. Ale w zamian za ujawnienie prawdy i zabicie dziwki, która była winna śmierci pańskiego syna, zabójca polecił panu przekazać pewną wiadomość na piśmie.

– Carlosowi?

– Nie. On kogoś przyśle.

– Dzięki Bogu. Nie jestem pewien, czy zdołałbym to wykonać wiedząc, że to on.

– Wiadomość i tak do niego dotrze.

– Co to za wiadomość?

– Ja napiszę wszystko, a pan odda temu, który się zgłosi. Trzeba bardzo dokładnie ująć pewne rzeczy, a inne starannie pominąć. – Bourne spojrzał na zwłoki i opuchlinę na gardle. – Czy ma pan jakiś alkohol?

– Napije się pan?

– Nie. Alkohol do nacierania, mogą być perfumy.

– Coś do nacierania jest na pewno w apteczce.

– Proszę mi przynieść, i ręcznik.

– Co chce pan zrobić?

– Położyć ręce w miejscach, gdzie pan kładł swoje. Na wszelki wypadek, chociaż nie sądzę, żeby pana podejrzewali. Tymczasem proszę zadzwonić w sprawie mojego wydostania się stąd. Zgranie w czasie jest bardzo ważne. Muszę być już w drodze, zanim skontaktuje się pan z ludźmi Carlosa i przed zawiadomieniem policji. Natychmiast obstawia lotniska.

– Mogę zwlekać do świtu, jak sądzę. Stary człowiek w stanie szoku, jak pan to ujął. Ale dłużej chyba nie. Dokąd pan się uda?

– Do Nowego Jorku. Da się to zrobić? Mam paszport na nazwisko George Washburn, świetnie podrobiony.

– To bardzo ułatwi mi zadanie. Będzie pan podróżował na statusie dyplomatycznym. Bez żadnej kontroli po obu stronach Atlantyku.

– Jako Anglik? To jest brytyjski paszport.

– Jako człowiek NATO. Z klucza Brevet – będzie pan członkiem anglo-amerykańskiej grupy negocjatorów, który otrzymał polecenie misji powrotnej do Stanów w celu uzyskania dalszych instrukcji. Typowa sprawa, która pozwoli na ominięcie formalności na obu granicach.

– Dobrze. Sprawdziłem rozkład lotów. O siódmej rano jest samolot Air France na lotnisko Kennedy’ego.

– Poleci pan nim. – Villiers zamilkł, jeszcze miał wątpliwości. Postąpił krok w kierunku Jasona. – Dlaczego do Nowego Jorku? Skąd ta pewność, że Carlos tam za panem podąży?

– Zadał pan dwa różne pytania – rzekł Bourne. – Muszę go zwabić do miejsca, gdzie, zrzucając na mnie winę, zabił czterech mężczyzn i kobietę, której w ogóle nie znałem… a jeden z tych mężczyzn był mi bardzo bliski, stanowił część mojego życia.

– Nie rozumiem.

– Ja sam nie jestem pewien, czy rozumiem. Ale nie mamy czasu. Wszystko będzie w liście, który napiszę do pana w samolocie. Muszę dowieść, że Carlos znał ten adres w Nowym Jorku. Tam się to wszystko wydarzyło – muszą to zrozumieć. Na pewno znał to miejsce. Proszę mi uwierzyć.

– Wierzę. Teraz drugie pytanie. Skąd pan wie, że on pojedzie za panem?

Jason spojrzał na martwą kobietę na łóżku.

– Mam przeczucie. Zabiłem jedyną osobę na ziemi, na której mu zależało. Gdyby to była inna kobieta i Carlos by ją zabił, szukałbym go po całym świecie, dopóki bym go nie znalazł.

– Może on jest bardziej bezwzględny. Tak przynajmniej pan mi go przedstawił.

– Jest jeszcze jeden argument – rzekł Jason, odrywając wzrok od Angélique Villiers. – Carlos nie ma nic do stracenia, a dużo może wygrać. Nikt nie wie, jak on wygląda, ale on mnie rozpozna. Nie zna jednak stanu mojego umysłu. Odciął mnie od wszystkich i zamienił w kogoś, kim wcale nie miałem być. Może zbyt dobrze mu się to udało, może jestem szalony, obłąkany. Przecież zabicie jej było szaleństwem. Moje pogróżki są zwariowane. Na ile jestem szalony? Szaleniec wpada w panikę. Można go usunąć.

– Na ile zwariowane są pańskie pogróżki? Czy oni mogą pana usunąć?

– Nie jestem pewien. Wiem tylko, że nie mam wyboru.

Nie miał wyboru. W końcu wrócił do punktu wyjścia. Znajdź Carlosa. Złap Carlosa w pułapkę. Kain to Charlie, a Delta to Kain. Ludzie i zjawy stali się jednym, wizje i rzeczywistość stworzyły logiczną całość. Jest tylko jedno wyjście.


Dziesięć minut minęło od chwili, kiedy zadzwonił do Marie, okłamał ją i usłyszał spokojną zgodę w jej głosie, co oznaczało, że potrzebowała czasu do namysłu. Nie uwierzyła mu, lecz uwierzyła w niego – ona też nie miała wyboru. A on nie mógł ukoić jej bólu, bo nie było na to czasu ani przedtem, ani teraz. Teraz wszystko działo się szybko – korzystając ze specjalnego połączenia Villiers telefonował z dołu do francuskiego Brevet Militaire, aranżując dla człowieka z fałszywym paszportem odlot z Paryża ze statusem dyplomatycznym. Za niespełna trzy godziny ten człowiek będzie nad Atlantykiem, zbliżając się do rocznicy własnej egzekucji. To było sednem sprawy, pułapką. To ostatni nieracjonalny czyn, szaleństwo podyktowane tą datą.

Bourne stał przy biurku, odłożył pióro i czytał tekst napisany na papeterii zabitej kobiety. Był to tekst, który stary, załamany i oszołomiony człowiek miał odczytać przez telefon jakiemuś nieznanemu posłańcowi, który zażąda tego papieru i odda go Iljiczowi Ramirezowi Sanchezowi.


Zabiłem twoją dziwkę, a po ciebie jeszcze wrócę. W dżungli jest siedemdziesiąt jeden ulic. Dżungla jest gęsta jak Tam Quan, lecz jedną ścieżkę przeoczyłeś, pewną wnękę w piwnicach, o której nie wiedziałeś – tak jak nic nie wiedziałeś o mnie w dniu mojej egzekucji dziesięć lat temu. Tylko jeden człowiek znał prawdę i ty go zabiłeś. Ale to nic nie zmienia. W tej wnęce są dokumenty, które zwrócą mi wolność. Czy myślałeś, że stanę się Kainem nie mając ostatecznego zabezpieczenia? Waszyngton nie poważy się mnie tknąć! To chyba słuszne, że w rocznicę śmierci Bourne’a Kain zabierze dokumenty, które gwarantują mu bardzo długie życie. Ty napiętnowałeś Kaina. Teraz ja napiętnuję ciebie. Wrócę i wtedy będziesz mógł połączyć się ze swoją dziwką.

Delta


Jason upuścił list na biurko i podszedł do martwej kobiety. Alkohol już wysechł, opuchnięte gardło było przygotowane. Pochylił się i rozpostarł palce, układając dłonie tam, gdzie wcześniej znalazły się dłonie innego człowieka.

Obłęd.

34

W chłodny marcowy poranek świt rozlał się nad wieżą kościoła w północno-zachodniej dzielnicy Paryża, Levallois-Perret, a nocny deszcz zastąpiła mgła. Kilka starych kobiet wracających zmęczonym krokiem do domów z nocnego sprzątania centrum miasta, z książeczkami do nabożeństwa w dłoniach, zniknęło za spiżowymi drzwiami, by po wysłuchaniu początku lub końca modłów wyłonić się zza nich i udać na słodką drzemkę poprzedzającą mozolne, całodzienne oczekiwanie na zmierzch. Kobietom towarzyszyli obdarci mężczyźni, w większości starzy, ale i wzruszająco młodzi – otuleni płaszczami z pobrzękującymi w kieszeniach butelkami, przynoszącymi błogie zapomnienie o kolejnym dniu, który trzeba było przetrwać. Wchodzili do kościoła, by się rozgrzać.

Jeden wszakże starzec nie znajdował się w transie jak inni. Wyraźnie dokądś się śpieszył, i choć na jego szarej, pomarszczonej twarzy malowała się niechęć – może nawet strach – pokonał schody bez wahania, minął drzwi i migocące świece, po czym zniknął w lewej nawie w głębi kościoła. O tej porze wierni nie udawali się raczej do spowiedzi, żebrak jednak podszedł do najbliższego konfesjonału, rozchylił zasłonę i wsunął się za nią.

Angelus Domini…

– Przyniosłeś mi to? – przerwał mu szept: złość wstrząsnęła ciemną sylwetką księdza.

– Tak. Wetknął mi go w dłoń szlochając jak pijany i kazał się wynosić. Spalił list od Kaina i powiedział, że zaprzeczy każdemu słowu na ten temat. – Starzec wsunął kartki za zasłonę.

– Użył jej papeterii… – szept zabójcy urwał się, ciemna dłoń powędrowała ku ciemnej głowie, zza kotary wydobył się stłumiony, bolesny jęk.

– Proszę cię, Carlosie, pamiętaj, że posłaniec nie odpowiada za treść przynoszonych przez siebie wieści – powiedział żebrak. – Mogłem ich nie wysłuchać, mogłem odmówić przekazania ich tobie.

– Jak do tego doszło? Dlaczego?…

– To ta Lavier. Poszedł za nią do Parc Monceau, a potem za nimi dwiema do kościoła. Widziałem go w Neilly-sur-Seine, gdy cię ubezpieczałem. Mówiłem ci o tym.

– Wiem. Ale dlaczego? Mógł ją przecież wykorzystać przeciwko mnie na tysiąc różnych sposobów! Dlaczego to zrobił?

– To wynika z listu. Kompletnie zbzikował. Posunął się za daleko, Carlosie. Takie rzeczy się zdarzają; spotkałem się już kiedyś z podobną historią. Podwójny agent, który utracił swych pierwszych zleceniodawców; nie istnieje nikt, kto potwierdziłby jego pierwotną przynależność. Obie strony domagają się jego głowy. Doszedł do takiego punktu, w którym sam już nie wie, kim jest.

– Wie to doskonale! – wyrwał się gniewny szept. – Podpisując się jako Delta, mówi mi, że wie. Obaj wiemy, o co tu chodzi i kim on jest!

Żebrak zawahał się.

– Jeśli to prawda, to wciąż jest dla ciebie niebezpieczny. Ma rację, że Waszyngton go nie tknie. Może nie zechce się do niego przyznać, ale z pewnością odwoła swoich siepaczy, którzy na niego polują. Może nawet pójdzie z nim na ugodę w zamian za jego milczenie.

– Chodzi o te papiery, o których pisze? – spytał terrorysta.

– Tak. W dawnych czasach – w Berlinie, Pradze i Wiedniu – nazywano to „ostatecznym wyrównaniem rachunków”. Bourne używa określenia „ostateczne zabezpieczenie”, ale chodzi prawie o to samo. To rodzaj umowy zawieranej między zleceniodawcą a zleceniobiorcą na wypadek niepowodzenia akcji, śmierci zleceniodawcy i niemożności skorzystania z innego rozwiązania przez zleceniobiorcę. Nie spotkałeś się z tym w Nowogrodzie, bo Sowieci nie dają takich gwarancji. Sowieccy dezerterzy jednakże się ich domagają.

– Dość niewygodne?

– Nieco. Szczególnie, gdy dotyczą tych, którzy podlegali manipulacjom. Kłopotów należy unikać; kłopoty niszczą kariery. Tobie akurat nie muszę tego tłumaczyć. Posługiwałeś się tą techniką po mistrzowsku.

– „W dżungli jest siedemdziesiąt jeden ulic”… – mruknął Carlos, czytając trzymaną kartkę; w jego szepcie słychać było lodowate opanowanie. – „Dżungla jest gęsta jak Tam Quan”… – Tym razem egzekucja odbędzie się według planu. O, tego Tam Quan Jason Bourne nie opuści żywy. Kain umrze, a Delta poniesie śmierć za czyn, który popełnił. Obiecuję ci to, Angélique! Na tym skończyły się zaklęcia i zabójca zaczął myśleć praktycznie. – Czy Villiers wie mniej więcej, kiedy Bourne opuścił jego dom?

– Nie, nie wie. Mówiłem ci, zachowywał się jak obłąkany, był w takim szoku, jak wtedy, gdy telefonował.

– Nieważne. Pierwsze samoloty do Nowego Jorku wystartowały w ciągu ostatniej godziny. W jednym z nich musi być on. Dotrzymam mu towarzystwa w Nowym Jorku, lecz tym razem nie nawalę… mój nóż jest gotów, ostry jak brzytwa. Odetnę mu twarz. Amerykanie dostana swego Kaina bez twarzy! Mogą go sobie nazwać Bourne’em, Deltą czy jak tam zechcą.


Na biurku Aleksandra Conklina zadzwonił telefon w niebieskie prążki. Dźwięk był cichy, stłumiony, przez co wywoływał niesamowite wrażenie. Aparat w niebieskie prążki umożliwiał Conklinowi bezpośrednie połączenie z halą komputerową i bankiem danych. W biurze nie było nikogo, kto mógłby podnieść słuchawkę.

Po wejściu do pokoju funkcjonariusz CIA pośpieszył w stronę biurka kulejąc, nie przyzwyczajony jeszcze do laski dostarczonej mu poprzedniej nocy przez G-2, oddział Kwatery Głównej Naczelnego Dowództwa Mocarstw Sojuszniczych w Europie z siedzibą w Brukseli, gdy odprawiał transport wojskowy do Andrews Field w Wirginii. Rzucił ją gniewnie w kąt i chwiejnie przeszedł przez pokój. Z niewyspania miał przekrwione oczy i zadyszkę; człowiek odpowiedzialny za rozwiązanie sprawy Treadstone był doprawdy przemęczony. Utrzymywał chaotyczną łączność z tuzinem tajnych organizacji – w Waszyngtonie i za granicą, usiłując odkręcić idiotyczna sytuację, która powstała w ciągu ostatniej doby. Przekazał placówkom w Europie, agentom czuwającym na osi Paryż-Londyn-Amsterdam wszystkie informacje, jakie udało mu się wydobyć z kartotek. Bourne żyje i jest bardzo niebezpieczny; usiłował się pozbyć swego zwierzchnika z D. C., a przed dziesięcioma godzinami opuścił Paryż. Należy obstawić wszystkie lotniska i dworce, uaktywnić tajne organizacje. Odszukać go i zabić!

Conklin oparł się o biurko i sięgnął po słuchawkę.

– Słucham?

– Mówi Dwunastka Komputera – usłyszał wyraźny męski głos. – Chyba coś mamy. W każdym razie nie występuje ono na liście rządowej.

– Co, na miłość boską?

– Nazwisko, które podał pan przed godziną. Washburn.

– Więc o co chodzi?

– Dziś rano niejaki George P. Washburn został przerzucony samolotem linii Air France z Paryża do Nowego Jorku. Wprawdzie Washburn to dość popularne nazwisko i mógłby to być jakiś biznesmen, który ma chody, lecz na liście pasażerów figuruje jako dyplomata z NATO. Sprawdziliśmy. W rządzie nigdy o takim nie słyszeli. Nie istnieje żaden Washburn, który byłby zaangażowany w trwające obecnie negocjacje NATO z rządem Francji czy jakiegoś innego kraju członkowskiego.

– Więc jak, do diabła, doszło do tego przerzucenia? Kto przyznał mu status dyplomatyczny?

– Usiłowaliśmy dowiedzieć się czegoś w Paryżu; nie obeszło się bez trudności. Stoi za tym Brevet Militaire. Taka cicha grupka.

– Brevet? Od kiedy to zajmują się przerzucaniem przez granicę naszych ludzi?

– To mógłby być każdy, niekoniecznie „nasz” czy „ich”. Ot, uprzejmość gospodarza i francuskiego przewoźnika. To jedyny sposób, by otrzymać przyzwoite miejsce w przepełnionym samolocie. A poza tym ten Washburn miał brytyjski, nie amerykański, paszport.

„Mieszka tam pewien lekarz, Anglik o nazwisku Washburn”… To on! To Delta! Dogadał się z Brevet… Ale dlaczego Nowy Jork? Czym jest dla niego Nowy Jork? I kto z wysoko postawionych w Paryżu go protegował? Co on im powiedział? O, Chryste? Ile on im powiedział?

– O której zakończył się lot? – spytał Conklin.

– O dziesiątej trzydzieści siedem rano. Niewiele ponad godzinę temu.

– W porządku – odrzekł człowiek, który stracił stopę podczas operacji „Meduza”, kuśtykając wokół biurka w stronę krzesła. – Dostarczył mi pan informację, a teraz proszę wszystko wymazać. Usunąć. Wszystko, co mi pan przekazał. Czy to jasne?

– Rozumiem, sir. Wymazane, sir.

Conklin odłożył słuchawkę. Nowy Jork. Nowy Jork? Nie Waszyngton, ale Nowy Jork! Przecież w Nowym Jorku już nic nie ma. Delta wie o tym. Jeśli zasadzałby się na kogoś z Treadstone – jeśli zasadzałby się na niego – poleciałby prosto do Dulles. O co chodzi z tym Nowym Jorkiem?

I dlaczego Delta wpadł na pomysł, żeby posłużyć się nazwiskiem Washburn? To tak, jakby telegraficznie powiadamiał o swoich planach; musiał wiedzieć, że prędzej czy później ktoś rozszyfruje to nazwisko… Później… jak już tam będzie! Delta informował ocalałych członków Treadstone, że występuje z pozycji siły. Jeśli zechce, to ujawni nie tylko działalność Treadstone, ale Bóg wie, co jeszcze. Siatki agentów, których używał jako Kain, podsłuchy i podstawione konsulaty, będące niczym innym jak elektronicznymi placówkami szpiegowskimi… nawet to krwawe widmo o nazwie „Meduza”. Jego kontakty z Brevet miały powiedzieć tym z Treadstone, jak wysoko doszedł. W ten sposób dawał do zrozumienia, że skoro potrafił wniknąć do tak wyrafinowanej grupy strategów, nic nie jest w stanie go powstrzymać. Niech to diabli, powstrzymać go – ale przed czym? O co chodzi? Miał przecież miliony, mógł się po prostu wycofać.

Conklin coś sobie przypomniał i potrząsnął głową. Był czas, kiedy pozwoliłby Delcie się wycofać, o czym powiedział mu dwanaście godzin temu na cmentarzu pod Paryżem. Istniała pewna granica tego, co człowiek mógł znieść i nikt nie wiedział o tym równie dobrze, jak Aleksander Conklin, niegdyś jeden z najzdolniejszych tajnych oficerów liniowych wspólnoty wywiadowczej. Istniała pewna granica: niewinne frazesy, choć na pozór nie tracą na aktualności, z upływem czasu stają się oklepane i przykre. Wszystko zależy od tego, kim było się przedtem i do czego się doszło ze swym kalectwem. Istniała pewna granica… Delta jednakże się nie wycofał! Wrócił, mało tego – składał idiotyczne oświadczenia, stawiał zwariowane żądania… co za szalona taktyka, żadnemu doświadczonemu oficerowi wywiadu nie przyszłoby coś podobnego do głowy. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wszedłby na otoczone wrogami, zaminowane pole, nawet gdyby posiadał najbardziej niezwykłe informacje i doszedł nie wiadomo jak wysoko, i żaden szantaż nie byłby w stanie sprowadzić go z powrotem…

Nikt o zdrowych zmysłach… Nikt o zdrowych zmysłach… Conklin wolno wyprostował się na krześle.

„Nie jestem Kainem. Kain nigdy nie istniał! Nigdy nim nie byłem! Nie byłem w Nowym Jorku… To był Carlos! Nie ja, lecz Carlos! Jeśli na Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy zdarzyło się to, o czym pan mówi, to był tam Carlos! On wszystko wie!”

A jednak Delta był w domu z piaskowca przy Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy. Świadczyły o tym niezbicie odciski palców – wskazującego i środkowego – prawej dłoni. A teraz było już wiadomo, jak się tam dostał. Air France, protekcja Brevet… tego Carlos nie mógł wiedzieć.

„Chwilami coś pamiętam… Twarze, ulice, budynki. Czasami jakieś obrazy, których nie potrafię umiejscowić… Wiem mnóstwo na temat Carlosa, ale nie pamiętam skąd?!”

Conklin przymknął oczy. Istniało takie powiedzenie, rodzaj szyfru, którym posługiwano się na początku istnienia Treadstone. Jak ono szło? Pochodziło jeszcze z czasów „Meduzy”… Kain to Charlie, a Delta to Kain. O to, to. Kain to Carlos. Delta-Bourne przeobraził się w Kaina, by zwabić Carlosa.

Conklin otworzył oczy. Jason Bourne miał zająć miejsce Iljicza Ramireza Sancheza. Na tym zasadzała się strategia Treadstone-71. Na tym polegał ów pomysł ucieknięcia się do podstępu, do zamiany, której celem było wywabienie Carlosa z jego kryjówki.

Bourne. Jason Bourne. Osoba nieznana, nazwisko dawno zapomniane, ludzkie szczątki od dziesięciu lat gnijące w dżungli. Jednakże kiedyś ktoś taki istniał i to także było elementem tej strategii.

Conklin przekładał teczki na biurku, dopóki nie trafił na tę, której szukał. Bez tytułu, tylko z literą i dwiema cyframi przed czarnym iksem, oznaczającym, że są to w ogóle jedyne informacje o Treadstone.

T-71 X. Powstanie Treadstone-71.

Otworzył ją, odczuwając jakby strach przed jej zawartością, którą przecież znał.

Data egzekucji: Sektor Tam Quan. 25 marca…

Jego wzrok powędrował na kalendarz stojący na biurku.

24 marca.

– O, Boże – szepnął i sięgnął do telefonu.


Dr Morris Panov minął podwójne drzwi oddziału psychiatrycznego na trzecim piętrze Bethesda Naval Annex i skierował się ku stanowisku pielęgniarek. Posłał uśmiech praktykantce w fartuchu, która pod groźnym spojrzeniem przełożonej porządkowała karty pacjentów. Najprawdopodobniej dziewczyna umieściła kartę chorego nie tam, gdzie należało – a może nawet samego chorego – i szefowa zmyła jej za to głowę.

– Niech cię ta rózga w ręce Annie nie wprowadzi w błąd – powiedział Panov do speszonej dziewczyny. – Za tym zimnym, nieludzkim spojrzeniem kryje się serce z twardego granitu. Dwa tygodnie temu uciekła nam z piątego piętra, ale nikt nie ma odwagi o tym donieść.

Praktykantka zachichotała, pielęgniarka z dezaprobatą pokręciła głową. Na biurku, po drugiej stronie kontuaru, zadzwonił telefon.

– Proszę, odbierz, kochanie – pielęgniarka poleciła dziewczynie. Praktykantka skinęła głową i podeszła do biurka. Przełożona spojrzała na Panova. – Doktorze Mo, jak pana zdaniem mam wbić im cokolwiek do głowy?

– Miłością, droga Annie. Miłością. Ale niech pani uważa na łańcuch od roweru.

– Jest pan niepoprawny. Lepiej proszę mi powiedzieć, jak się ma pacjent w 5-A. Wiem, że się pan o niego martwił.

– Dalej się martwię.

– Podobno czuwał pan przez całą noc.

– O trzeciej nad ranem miał być w telewizji film, który chciałem obejrzeć.

– Niech pan tego nie robi – upomniała go macierzyńskim tonem pielęgniarka. – Jest pan jeszcze za młody na to, by tu wylądować.

– Może też za stary, żeby tego uniknąć, Annie. Ale dzięki… Nagle oboje uświadomili sobie, że praktykantka o dużych oczach wzywa Panova przez mikrofon na biurku:

– Doktor Panov. Telefon do…

– Doktor Panov to ja – scenicznym szeptem poinformował psychiatra dziewczynę. – Ale nikt nie powinien się o tym dowiedzieć. Ta tutaj, Annie Donovan, to moja matka, Polka z pochodzenia. Kto dzwoni?

Praktykantka wybałuszyła oczy na wizytówkę przypiętą do jego lekarskiego fartucha, zamrugała i dopiero odpowiedziała.

– Jakiś Aleksander Conklin, panie, doktorze.

– Tak? – Panov był zaskoczony. W ciągu minionych pięciu lat Aleks Conklin zgłaszał się do niego co jakiś czas w charakterze pacjenta, w końcu jednak obaj zgodzili się, że został wyleczony, o ile oczy wiście to w ogóle możliwe. Takich jak Conklin było wielu, a oni nie bardzo potrafili im pomóc. Musiało się coś wydarzyć, że dzwonił tutaj, a nie do jego gabinetu. – Gdzie mogę porozmawiać, Annie?

– W jedynce – odrzekła robiąc ręką gest w kierunku drzwi po drugiej stronie holu. – Nikogo tam nie ma. Zaraz przełączę.

Panov ruszył do wskazanego pomieszczenia pełen niedobrych przeczuć.

– Potrzebuję natychmiast kilku informacji, Mo – powiedział Conklin. W jego głosie słychać było napięcie.

– Nie umiem udzielać informacji tak na łapu-capu, Aleks. Nie wpadłbyś po południu?

– Nie chodzi o mnie, lecz o kogoś innego. Tak mi się zdaje.

– Nie baw się ze mną. Sądziłem, że mamy to już za sobą.

– Nie bawię się. Punkt Cztery-Zero instrukcji awaryjnej, potrzebuję pomocy.

– Cztery-Zero? Zwróć się do któregoś ze swych ludzi. Ja nie mam takich uprawnień.

– Nie mogę. Sprawa najwyższej wagi.

– Więc zmów pacierz.

– Błagam cię! Chcę tylko, żebyś coś potwierdził, z resztą sobie poradzę. Nie mam ani sekundy do stracenia. Niewykluczone, że ktoś właśnie ściga ducha czy kogoś, kogo uważa za ducha. Do tej pory zdążył zabić kilku ludzi z krwi i kości, w dodatku bardzo ważnych, choć pewnie nie zdaje sobie z tego sprawy. Pomóż! Mnie i jemu!

– Jeśli tylko potrafię. Wal, o co chodzi?

– Od dłuższego już czasu gość znajduje się w niestabilnej, wyjątkowo stresowej sytuacji, udając kogoś, kim nie jest. Jako ten ktoś – postać negatywna, bardzo wyrazista – ma służyć za przynętę, wobec czego żyje w bezustannym napięciu. Celem całej tej akcji jest wywabienie z kryjówki obiektu podobnego do przynęty poprzez wyrobienie w nim przekonania, że przynęta stanowi dla niego zagrożenie… Nadążasz za mną?

– Na razie – odrzekł Panov. – Mówisz, że przynęta żyje w bezustannym napięciu, bo musi podtrzymać swój negatywny, wyrazisty wizerunek. W jakim środowisku przebywa?

– Najbardziej brutalnym, jakie sobie można wyobrazić.

– Od jakiego czasu?

– Od trzech lat.

– Dobry Boże – jęknął psychiatra. – Bez przerwy?

– Zupełnie. Dwadzieścia cztery godziny na dobę, trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku. Trzy lata. Przez cały ten czas udaje kogoś, kim nie jest.

– Kiedy wy, idioci, zrozumiecie to wreszcie? Nawet więźniom w obozach pracy pozwala się być sobą, rozmawiać z innymi, którzy też są sobą. – Panov przerwał, zastanawiając się, czy to, co powiedział, odnosi się do sprawy opowiedzianej przez Conklina. – Czy o to ci chodzi?

– Nie jestem pewien – odrzekł oficer wywiadu. – To wszystko jest takie niewyraźne, niespójne, nawet sprzeczne. Moje pytanie brzmi następująco: Czy facet w podobnych okolicznościach mógłby zacząć… utożsamiać się z tym, kogo udaje, przyswoić jego charakter, myśleć, że życiorys tamtego to jego życiorys?

– Odpowiedź jest tak oczywista, że aż dziwię się, że pytasz. Jasne, że mógłby, i pewnie tak się stało. Takiego nieznośnie przedłużanego udawania nie da się wytrzymać, o ile się nie zacznie myśleć, że to właśnie jest rzeczywistość. Aktor, który nie schodzi ze sceny w trwającej wiecznie sztuce. Dzień po dniu, noc po nocy. – Lekarz znowu przerwał, po czym spytał ostrożnie: – Ale nie o to naprawdę ci chodzi?

– Nie – odrzekł Conklin. – Muszę wyprzedzić przynętę o jeden krok. Tylko to ma jakiś sens.

– Poczekaj no – przerwał mu ostro Panov. – Zatrzymaj się lepiej, gdzie jesteś, bo nie potwierdzam żadnych diagnoz tak w ciemno. Wiem, do czego zmierzasz. Nie ma mowy, Charlie. To byłoby upoważnieniem cię do czegoś, za co nie mogę być odpowiedzialny. Nawet gdybym wziął forsę za tę konsultację.

– Nie ma mowy… Charlie? Dlaczego to powiedziałeś, Mo?

– Dlaczego co powiedziałem? To takie powiedzonko. Tak mówią wszyscy. Dzieciarnia w wytartych dżinsach, szulerzy w moich ulubionych szulerniach.

– Skąd możesz wiedzieć, do czego zmierzam? – spytał funkcjonariusz CIA.

– Ponieważ czytuję książki, a ty nie jesteś zbytnio subtelny. Gdybym ci pozwolił, opisałbyś mi klasyczny przypadek schizofrenii paranoidalnej z rozszczepieniem osobowości. Rzecz nie polega na tym, że ten twój gość utożsamia się z rolą przynęty, lecz na tym, że sama przynęta przybiera osobowość tego kogoś, na kogo jest zastawiona. Obiektu. Do tego właśnie zmierzasz, Aleks. Chcesz mi powiedzieć, że ten twój facet jest trzema osobami: sobą, przynętą i obiektem. A ja ci powtarzam. Nie ma mowy, Charlie. Nie potwierdzę nic na odległość bez przeprowadzenia badania. Dałbym ci prawo, które ci się nie należy: trzy powody dla przeprowadzenia egzekucji. Nie ma mowy!

– Nie proszę o żadne potwierdzenie! Chcę tylko się dowiedzieć, czy to możliwe. Na miłość boską, Mo, facet o doświadczeniach mordercy biega z pistoletem, zabija ludzi, których niby to nie zna, ale z którymi pracował przez trzy lata! Zaprzecza, że był w określonym miejscu o określonym czasie, a odciski palców świadczą niezbicie o tym, że tam był. Twierdzi, że przypomina sobie jakieś obrazy – twarze, których nie potrafi umiejscowić, nazwiska, które gdzieś już słyszał, lecz nie wie gdzie. Upiera się, że nigdy nie był żadną przynętą, że to nie był on! Ale to był on! To jest on! Czy to jest możliwie? Tylko tyle chcę wiedzieć! Czy stres, długi okres i bezustanne napięcie mogły tak rozszczepić jego jaźń? Na trzy?

Panov na chwilę wstrzymał oddech.

– To możliwe – powiedział cicho. – Jeśli tak się rzeczy mają, to możliwe, i to wszystko, co mogę na ten temat powiedzieć, bo istnieje poza tym jeszcze wiele różnych możliwości.

– Dziękuję ci. – Conklin zamilkł na moment. – Ostatnie pytanie. Załóżmy, że jest pewna data – miesiąc i dzień – która jest dość istotna w tym przybranym życiorysie, życiorysie przynęty.

– Wyrażaj się jaśniej.

– Zgoda. Chodzi mi o dzień, w którym został zabity facet, którego życiorys dostała nasza przynęta.

– Znaczy, że jest to szczegół z roboczego życiorysu, znany twemu facetowi. Dobrze zrozumiałem?

– Tak, on go zna. Powiedzmy, że był przy tym. Czy może go pamiętać?

– Nie jako przynęta.

– Ale jako jeden z tamtych dwóch.

– Założywszy, że obiekt również wie o tym lub że dowiedział się o tym przy swej transformacji, to tak.

– Jest jeszcze miejsce, gdzie powstała owa strategia, gdzie stworzono przynętę. Jeśli nasz facet znajdzie się w sąsiedztwie tego miejsca i zdarzy się to akurat w rocznicę tamtej śmierci, to czy to jakoś na niego wpłynie? Czy to może się uzewnętrznić i stać się dla niego ważne?

– Jeśli jest to powiązane z autentycznym miejscem śmierci tamtego, ponieważ tam powstała przynęta, to jest to możliwe. Zależy od tego, kim będzie w danej chwili.

– A jeśli obiektem?

– I zna to miejsce?

– Tak, ponieważ inna część jego osobowości je zna.

– Podda się temu. Będzie to podświadomy przymus.

– Dlaczego?

– Musi zabić przynętę. Musi zabić wszystko w zasięgu wzroku, ale głównym jego obiektem będzie przynęta. Czyli on sam.

Aleksander Conklin odłożył słuchawkę telefoniczną. Jego nie istniejąca stopa rwała go, myśli krążyły tak, że musiał znowu zamknąć powieki, by je uspokoić. Nie miał racji tam w Paryżu… na podparyskim cmentarzu. Chciał zabić człowieka z niewłaściwych powodów, właściwe bowiem przekraczały jego wyobraźnię. Miał do czynienia z szaleńcem. Z kimś, czyja choroba nie dawała się wytłumaczyć dwudziestoletnim treningiem, lecz stawała się zrozumiała, jeśli się pomyślało o cierpieniach, stratach, jakich doznał, przemocy… bezowocnych w ostatecznym rozrachunku. Nikt naprawdę nie był niczego pewien. Nic nie miało sensu. Dziś złapano Carlosa, zabito, a jutro inny zajmie jego miejsce. Dlaczego to robiliśmy… Dawidzie?

Dawid. W końcu powiedziałem twoje imię. Kiedyś byliśmy przyjaciółmi, Dawidzie… Delto. Znałem twoją żonę i dzieci. Piliśmy wspólnie i od czasu do czasu razem jadaliśmy w tej odległej azjatyckiej placówce. Byłeś najlepszym oficerem w zagranicznej służbie i wszyscy o tym wiedzieli. Miałeś być kluczem do nowej polityki, Kimś zawsze pod ręką. Ale wtedy stało się tamto. Śmierć przyszła z nieba nad Mekongiem… Zmieniłeś front, Dawidzie. Wszyscy ponieśliśmy klęskę, ale tylko jeden z nas został Deltą. W „Meduzie”. Nie znałem cię tak dobrze – widać nie wystarczy pić i jeść z kimś, żeby się do niego zbliżyć – i nagle niektórzy z nas ulegli zezwierzęceniu. Na przykład ty, Delta.

A teraz musisz umrzeć. Nie stać nas na twoje życie. Nikogo z nas.


– Proszę nas zostawić – powiedział generał Villiers do swego adiutanta, siadając naprzeciw Marie St. Jacques w kafejce na Montmartrze. Adiutant skinął głową i skierował się do stolika oddalonego o trzy metry; odszedł, ale to nie znaczyło, że przestał czuwać. Zmęczony stary żołnierz spojrzał na Marie. – Czemu nalegała pani, żebym tu przyszedł?

On życzył sobie, żeby wyjechała pani z Paryża. Dałem mu na to moje słowo.

– Z Paryża, z życia – odrzekła Marie przejęta wymizerowaną twarzą starca. – Przepraszam. Ma pan dość kłopotów beze mnie. Słyszałam wiadomości radiowe.

– Szaleństwo – rzekł Villiers sięgając po szklankę brandy, którą zamówił dla niego adiutant. – Przez trzy godziny opowiadałem policji okropne kłamstwa, obciążając swą zbrodnią kogoś innego.

– Opis był dokładny, niesamowicie dokładny. Nie można go z nikim pomylić.

– Sam mi go podał. Siedząc przed toaletką mojej żony, dyktował mi, co mam powiedzieć i w jakiś bardzo dziwny sposób przyglądał się swej twarzy. Uznał to za jedyne wyjście. Carlosa mogło przekonać tylko moje pójście na policję, zapoczątkowanie przeze mnie poszukiwań winnego. Oczywiście, miał rację.

– Miał rację – zgodziła się Marie – ale nie ma go w Paryżu ani w Brukseli, ani w Amsterdamie.

– Co też pani mówi?

– Proszę, żeby mi pan powiedział, dokąd się udał.

– Sam to pani powiedział.

– Okłamał mnie.

– Skąd ta pewność?

– Ponieważ poznaję, kiedy nie mówi prawdy. Widzi pan, oboje jesteśmy na nią wyczuleni.

– Oboje?… Chyba nie rozumiem.

– Nie oczekuję tego od pana; byłam pewna, że panu nie powiedział. Kiedy kłamał mi przez telefon, a robił to z wahaniem, zdając sobie sprawę, że ja wiem, iż są to kłamstwa, nie mogłam tego pojąć. Zrozumiałam dopiero, gdy wysłuchałam wiadomości radiowych. Pańskich wyjaśnień i innych. Ten opis… wyczerpujący, szczegółowy, nawet ta blizna na lewej skroni, i wtedy zrozumiałam. Nie zamierzał zostać w Paryżu ani gdzieś w pobliżu. Miał zamiar pojechać daleko – tam, gdzie ten opis nie będzie miał większego znaczenia – a dokąd zaprowadzi Carlosa, prosto w ręce tych, z którymi Jason ma układ. Czy tak?

Villiers postawił szklankę.

– Dałem słowo. Pani ma być bezpiecznie stąd wywieziona. Nie rozumiem, o czym pani mówi.

– Spróbuję powiedzieć to jaśniej – rzekła Marie nachylając się ku niemu. – Przez radio nadano jeszcze jeden komunikat, którego pewnie pan nie słyszał, będąc akurat w prefekturze lub w ustronnym miejscu. Dziś rano na cmentarzu w pobliżu Rambouillet znaleziono dwóch zastrzelonych mężczyzn. Jeden to znany najemny morderca z St-Gervais. Drugiego zidentyfikowano jako byłego oficera amerykańskiego wywiadu, mieszkającego ostatnio w Paryżu; to bardzo kontrowersyjna postać, której dano do wyboru opuszczenie armii albo sąd wojenny.

– Czy pani uważa, że ma to jakiś związek?

– W Ambasadzie Amerykańskiej polecono Jasonowi udać się minionej nocy na ten cmentarz w celu spotkania się z kimś, kto miał przylecieć z Waszyngtonu.

– Z Waszyngtonu?

– Tak. Pracował dla pewnej niewielkiej grupy należącej do amerykańskiego wywiadu. Próbowali zabić go w nocy; oni uważają, że muszą go zabić.

– Dobry Boże, ale dlaczego?

– Ponieważ stracili do niego zaufanie. Nie wiedzą, co robił i gdzie przebywał przez dłuższy czas, a on nie jest w stanie im tego powiedzieć. – Marie przerwała, przymykając na chwilę oczy. – On nie wie, kim jest. Nie wie, kim są tamci, a ten człowiek z Waszyngtonu poprzedniej nocy najął ludzi, żeby go zabili. Nie chciał go nawet wysłuchać, bo tamci uważają, że ich zdradził, ukradł miliony i zabił nie znanych mu ludzi. To nie jest prawdą. On jednak nie wie, jak to faktycznie było. Jest człowiekiem, który pamięta jakieś fragmenty, a każdy taki fragment go obciąża. On ma prawie całkowitą amnezję.

Pomarszczona twarz Villiersa zastygła w zaskoczeniu, w jego oczach pojawiło się bolesne wspomnienie.

– „Z powodu straszliwej pomyłki”… tak mi powiedział. „Wszędzie porozsyłali swoich ludzi… z rozkazem wykonania na mnie wyroku śmierci przy pierwszej okazji… ścigają mnie ludzie, których nie znam i nie mogę zobaczyć… Z powodu straszliwej pomyłki…”

– Z powodu straszliwej pomyłki – powtórzyła z naciskiem Marie wyciągając rękę nad stolikiem, żeby dotknąć starca. – Porozsyłali wszędzie swoich ludzi, gotowych zastrzelić go przy pierwszej okazji. Czekają na niego wszędzie, dokądkolwiek pójdzie.

– Skąd będą wiedzieć, gdzie on jest?

– Sam da im o tym znać. To część planu. A kiedy to uczyni, oni go zabiją. Wpadnie we własną pułapkę.

Przez chwilę Villiers milczał, ogarnięty poczuciem winy.

– Boże Wszechmogący – szepnął wreszcie – cóżem uczynił?

– Sądził pan, że tak będzie najlepiej. On pana przekonał. Nie wolno panu się obwiniać. Ani jego, naprawdę.

– Powiedział, że opisze wszystko, co mu się przydarzyło, wszystko, co pamięta… Jak bolesna musiała być ta obietnica dla niego. Nie mogę czekać na ten list, mademoiselle. Nie możemy. Muszę usłyszeć wszystko, co pani wie. Teraz.

– Co pan może zrobić?

– Pójdę do Ambasady Amerykańskiej. Do samego ambasadora. A teraz proszę mi opowiedzieć. Wszystko.

Marie St. Jacques cofnęła rękę i wyprostowała się, jej kasztanowe włosy ułożyły się na oparciu kanapy. Oczy powędrowały gdzieś daleko, zaszły łzami.

– Powiedział mi, że życie zaczęło się dla niego na śródziemnomorskiej wysepce o nazwie Île de Port Noir…


Sekretarz Stanu wkroczył gniewnie do biura dyrektora Operacji Konsularnych, sekcji wydziału zajmującego się działalnością o charakterze ściśle tajnym. Przemierzywszy pokój znalazł się przed biurkiem zaskoczonego dyrektora, który wstał na widok ważnego urzędnika. Na jego twarzy malowało się oburzenie pomieszane z niedowierzaniem.

– Pan Sekretarz?… Pańskie biuro nie powiadomiło mnie, sir. Przyszedłbym sam na górę.

Sekretarz Stanu rzucił na biurko dyrektora żółty notatnik. Na wierzchniej stronie widniała kolumna złożona z sześciu haseł wypisanych grubym flamastrem.


Bourne

Delta

Meduza

Kain

Carlos

Treadstone


– Co to jest? – spytał Sekretarz. – Co to jest, do diabła? Szef Operacji Konsularnych pochylił się nad biurkiem.

– Nie mam pojęcia, sir. Jak widać, jakieś nazwiska. Szyfr literowy – litera D – i aluzja do operacji „Meduza”, jak się domyślam, zresztą słyszałem o takowej. „Carlos” to przypuszczalnie ten zabójca, szkoda, że nie wiem o nim nic więcej. Nigdy natomiast nie spotkałem się z „Bourne’em”, „Kainem” ani z „Treadstone”.

– Niech więc pan pójdzie do mego biura i wysłucha zapisu rozmowy telefonicznej, którą właśnie odbyłem z Paryżem, to się pan wszystkiego o nich dowie – wybuchnął Sekretarz Stanu. – Na tej taśmie są różne rewelacje, dotyczące między innymi zabójstw w Ottawie i Paryżu i bardzo dziwnych układów, które nasz pierwszy sekretarz z ambasady w Paryżu zawarł z agentem CIA. Do tego jakiś kretyn robi na szaro przedstawicieli innych rządów, nasze własne komórki wywiadowcze i europejską prasę – bez wiedzy i zgody Departamentu Stanu! Mamy do czynienia ze spiskiem na wielką skalę, polegającym na rozsiewaniu fałszywych informacji w tylu krajach, że się to w głowie nie mieści. Jesteśmy pod presją Kanadyjki z paszportem dyplomatycznym, ekonomistki pracującej dla rządu w Ottawie, podejrzanej o dokonanie morderstwa w Zurychu. Zostaliśmy zmuszeni do udzielenia azylu poszukiwanemu przez policję zbiegowi, do łamania prawa, bo – jeśli ta kobieta mówi prawdę – umoczyliśmy sprawę! Chciałbym wiedzieć, co tu się dzieje. Niech pan odwoła wszystkie dzisiejsze spotkania, co do jednego. Resztę dnia i noc poświęci pan na przekopanie tego wszystkiego. Kręci się tu facet, który nie wie, kim jest, ale za to ma we łbie tyle informacji, że niejeden komputer mógłby mu pozazdrościć!


Było już po północy, kiedy wyczerpanemu dyrektorowi Operacji Konsularnych udało się uzyskać połączenie; niewiele brakowało, a nie dostałby go wcale. Pierwszy sekretarz ambasady w Paryżu, pod groźbą natychmiastowej dymisji, podał mu imię i nazwisko Conklina. Ale Conklina nie można było nigdzie znaleźć. Wrócił rano z Brukseli do Waszyngtonu wojskowym odrzutowcem, ale wymeldował się z Langley o pierwszej dwadzieścia po południu, nie zostawiając numeru telefonu – nawet na wypadek czegoś nagłego. Z tego, co dyrektor dowiedział się o Conklinie, takie przeoczenie było dla niego niezwyczajne. Agent CIA należał do gatunku tych, których określano mianem poławiaczy rekinów; kierował operacjami na całym świecie, wszędzie tam, gdzie podejrzewano dezercję i zdradę. Tylu ludzi na różnych placówkach potrzebowało w każdej chwili jego akceptacji dla swych poczynań. Jak więc wytłumaczyć fakt, że zerwał łączność na całe dwanaście godzin? Niezwykłe było też to, że zapisy jego rozmów telefonicznych zostały wymazane; od dwóch dni nie odbył żadnych rozmów, a przecież Centralna Agencja Wywiadowcza miała bardzo określone przepisy w tej sprawie. Nowe szefostwo wymagało zapisu wszystkich kontaktów. Dyrektorowi Operacji Konsularnych udało się stwierdzić jeden fakt: Conklin miał powiązania z „Meduzą”.

Grożąc sankcjami ze strony Departamentu Stanu, dyrektor zażądał odczytu połączeń Conklina z ostatnich pięciu tygodni. Agencja posłusznie mu je przesłała i dyrektor przez następne dwie godziny siedział przed ekranem, polecając operatorom w Langley przewijać taśmę aż do odwołania.

Wywołano osiemdziesiąt sześć kluczy logicznych, podając słowo „Treadstone” – żadnej reakcji. Wtedy dyrektor zastanowił się nad osobą pewnego zawodowego wojskowego, którego wcześniej nie brał pod uwagę z powodu znanej wszystkim jego antypatii do CIA. Tydzień wcześniej Conklin w ciągu dwunastu minut odbył z nim dwie rozmowy telefoniczne. Dyrektor nawiązał kontakt ze swymi źródłami w Pentagonie i znalazł to, czego szukał – operację „Meduza”.

Generał brygady Irwin Arthur Crawford, obecnie w randze oficera banku danych wywiadu wojskowego, były sajgoński dowódca, odkomenderowany do tajnych operacji „Meduza”.

Dyrektor podniósł słuchawkę telefonu w sali konferencyjnej, mającego bezpośrednie połączenie z miastem. Wykręcił numer domu generała w Fairfax. Po czwartym dzwonku Crawford odpowiedział. Urzędnik Departamentu Stanu przedstawił się i spytał, czy generał byłby uprzejmy oddzwonić do nich i poddać się weryfikacji.

– A to czemu?

– Chodzi o sprawę o kryptonimie „Treadstone”.

– Oddzwonię.

Zrobił to w ciągu osiemnastu sekund, a w ciągu następnych dwóch minut dyrektor przekazał mu w skrócie informacje będące w posiadaniu Departamentu Stanu.

– Nie ma w tym nic takiego, o czym byśmy nie wiedzieli – odrzekł generał. – Operacja ta od początku podlega kontroli komitetu; Biuro Prezydenta otrzymało raport w tydzień po jej zawiązaniu. Nasze cele tłumaczą taki sposób postępowania, zapewniam pana.

– Chętnie dam się o tym przekonać – odrzekł przedstawiciel Departamentu Stanu. – Czy pozostaje to w jakimś związku z tym, co zdarzyło się przed tygodniem w Nowym Jorku? Elliot Stevens, major Webb i Dawid Abbott? Gdzie okoliczności zostały znacznie zmienione, jeśli można się tak wyrazić?

– Byliście świadomi tych zmian?

– Jestem szefem Operacji Konsularnych, panie generale.

– Tak, musieliście być… Stevens nie był żonaty; w przypadku reszty sprawa oczywista. Zabójstwo na tle rabunkowym było najodpowiedniejsze. Odpowiedź jest twierdząca.

– Rozumiem… wasz człowiek, Bourne, przyleciał do Nowego Jorku wczoraj rano.

– Wiem, Wiemy – to znaczy Conklin i ja. Jesteśmy spadkobiercami Treadstone.

– Czy ma pan jakiś kontakt z Conklinem?

– Rozmawiałem z nim mniej więcej o pierwszej po południu. Bez zapisu. Życzył sobie tego.

– Wyniósł się z Langley. Nie zostawił numeru, pod którym można by go znaleźć.

– O tym też wiem. Niech pan nie usiłuje… Z całym szacunkiem, niech pan powie Sekretarzowi, żeby się z tego wycofał. To samo dotyczy pana. Proszę się nie angażować.

– Jesteśmy już zaangażowani, generale. Mamy na karku Kanadyjkę z paszportem dyplomatycznym.

– Na miłość boską, dlaczego?

– Zostaliśmy zmuszeni. Ona nas do tego zmusiła.

– Więc trzymajcie ją od tego z daleka. Musicie. Ona jest nam potrzebna; potem się nią zajmiemy.

– Nie rozumiem.

– Mamy do czynienia z szaleńcem. Schizofrenikiem z wielokrotnym rozszczepieniem jaźni. Ten facet jest chodzącym oddziałem egzekucyjnym; wystarczy, żeby coś mu odbiło, a gotów jest jednym pociągnięciem za spust sprzątnąć tuzin niewinnych ludzi. Całkiem nieświadomie.

– Skąd pan o tym wie?

– Bo on już zabił. Ta masakra w Nowym Jorku w zeszłym tygodniu – to on. Zabił Stevensa, Mnicha, a przede wszystkim Webba i jeszcze dwóch innych, o których nigdy nawet nie słyszał… Teraz już wiemy, że on nie odpowiada za swoje czyny, ale to niczego nie zmienia. Niech go nam pan zostawi Conklinowi.

– W zeszłym tygodniu? Bourne?

– Tak. Mamy dowody. Odciski palców. Zostały sprawdzone przez FBI. To był on.

– Wasz człowiek zostawia odciski palców?

– Zostawił.

– Ależ to niemożliwe – powiedział urzędnik Departamentu Stanu.

– Co mianowicie?

– Skąd panu przyszło do głowy, że jest niepoczytalny? Schizofrenik z wielokrotnym rozszczepieniem jaźni, czy jak pan to nazwał?

– Conklin rozmawiał z jednym z najlepszych psychiatrów, będącym autorytetem w dziedzinie zaburzeń psychicznych powstałych pod wpływem stresu. Aleks opisał mu tę brutalną historię nie owijając niczego w bawełnę, a lekarz potwierdził nasze obawy, obawy Conklina.

– Potwierdził je? – zapytał dyrektor, w jego głosie brzmiało niedowierzanie.

– Tak.

– Na podstawie tego, co powiedział mu Conklin? Na podstawie tego, co tamtemu się zdawało?

– Nie ma innego wytłumaczenia. Niech go pan nam zostawi. To jest nasza sprawa.

– Jest pan skończonym durniem, generale. Nie powinien pan wysadzać nosa poza swoje banki danych, a jeszcze lepiej poza armaty.

– Protestuję.

– Niech pan sobie protestuje. Jeśli zrobił pan to, czego się domyślam, to nic innego panu nie pozostało.

– Niech pan mi wytłumaczy dlaczego – rzekł obrażony generał.

– Nie macie do czynienia z szaleńcem, z obłędem ani, z żadną idiotyczną schizofrenią z wielokrotnym rozszczepieniem jaźni, o której, tak jak ja, nie ma pan żadnego pojęcia. To cierpiący na amnezję człowiek, który przez ostatnie sześć miesięcy usiłuje dowiedzieć się, kim jest i skąd pochodzi. A z zapisu rozmowy telefonicznej, który tu mamy, wynika, że starał się wam to powiedzieć – starał się to wytłumaczyć Conklinowi, ale Conklin nie chciał go nawet wysłuchać. Nikt z was go nie wysłuchał… Wysyłacie gościa w tajnej misji na trzy lata – trzy lata – żeby zwabił Carlosa. Coś się nie udaje, a wy od razu zakładacie najgorsze.

– Amnezja?… Nie, pan się myli! Rozmawiałem z Conklinem, on go wysłuchał. Pan nie rozumie; my obaj znaliśmy…

– Nie życzę sobie znać jego nazwiska! – przerwał dyrektor Operacji Konsularnych.

Generał milczał przez chwilę.

– Obaj znaliśmy Bourne’a… przed wielu laty. Zdaje się, że pan wie skąd. Przytoczył pan kryptonim. Był najdziwniejszym facetem, jakiego znałem; już wtedy zachowywał się jak paranoik. Podejmował się misji… bardzo ryzykownych… nikt przy zdrowych zmysłach by się ich nie podjął. A do tego nigdy nie stawiał żadnych żądań. Kipiał nienawiścią.

– I dlatego dziesięć lat później stał się kandydatem do leczenia psychiatrycznego?

– Siedem – poprawił Crawford. – Usiłowałem się przeciwstawić, kiedy przyjmowali go do Treadstone. Ale Mnich powiedział, że on jest najlepszy. Z tym nie mogłem dyskutować; rzeczywiście był doskonałym fachowcem. Ale nie ukrywałem swoich obiekcji. Psychicznie znajdował się akurat na granicy i wiedzieliśmy dlaczego. Wyszło na moje. Obstaję przy tym.

– W pana przypadku nie obstawałbym przy niczym, generale. Niebawem dostanie pan po dupie. Bo to Mnich miał rację. Wasz człowiek jest faktycznie najlepszy, z amnezją czy bez. Ściągnie wam Carlosa, dostarczy go wprost pod drzwi. Tak, tak, dostarczy, chyba że nie zdąży, bo go zabijecie. – Tu Crawford usłyszał to, czego obawiał się najbardziej; chrapliwie wciągnął w płuca powietrze.

– Gdzie można znaleźć Conklina? – nie przerywając spytał dyrektor.

– Nie wiem.

– Schował się, prawda? Puścił machinę w ruch, posłał szmal do nie znających się wzajemnie grup, źródło więc pozostanie anonimowe, wszelkie związki z agencją i Treadstone zamazane. Fotografie Bourne’a są już w rękach facetów, których Conklin nie zna i zapewne nie poznałby, gdyby doszło co do czego. Lepiej niech mi pan nie mówi o plutonach egzekucyjnych. Pański już czeka, choć go pan nie widzi i o niczym nie wie. Ale jest gotów, karabiny naładowane, niech tylko ten przeklęty facet gdzieś się pokaże. Czy taki jest scenariusz?

– Chyba nie spodziewa się pan, że odpowiem – obruszył się Crawford.

– Nie musi pan. To jest sekcja Operacji Konsularnych, a tam gdzie pan, też już byłem. Co do jednego miał pan rację. To oczywiście wasza sprawa, sami będziecie się tłumaczyć przed sądem. Nie zamierzamy się wami przejmować. Zaraz zamelduję o tym Sekretarzowi. Departament Stanu nie może sobie pozwolić na znajomość z wami. Tej rozmowy nie było.

– Rozumiem.

– Przykro mi – odrzekł szczerze dyrektor słysząc smutek w głosie generała. – Czasami coś nie wyjdzie.

– Wiem. Nauczyliśmy się tego w „Meduzie”. A co macie zamiar zrobić z dziewczyną?

– Jeszcze nawet nie wiemy, co zrobimy z wami.

– To akurat jest łatwe. Eisenhower na szczycie. A co z U-2? Będziemy kontynuować, ale żadnych wstępnych podsumowań. Niczego… Możemy spowodować, żeby dziewczyna przestała figurować w aktach policyjnych w Zurychu.

– Powiemy jej. To może pomóc. Będziemy przepraszać, gdzie się da, a przy jej pomocy spróbujemy zawrzeć bardzo ważny układ.

– Czy jest pan pewien?

– Co do tego układu?

– Nie. Co do amnezji. Czy pan jest o tym przekonany?

– Przesłuchałem tę taśmę ze dwadzieścia razy, słyszałem jej głos. Przez całe swoje życie niczego nie byłem tak pewny. Nawiasem mówiąc, ona kilka godzin temu przyjechała. Jest w hotelu „Pierre”, przydzielono jej ochronę. Przywieziemy ją rano do Waszyngtonu, jak już zdecydujemy, co robić.

– Zaraz, zaraz – przerwał generał podniesionym głosem. – Byle nie jutro… Ona jest tutaj?… Czy załatwiłby mi pan zezwolenie na rozmowę z nią?

– Niech pan już nie pogarsza swojej sytuacji, generale. Lepiej, żeby ona jak najmniej wiedziała. Była z Bourne’em, gdy kontaktował się z ambasadą; wie o pierwszym sekretarzu i prawdopodobnie wie już też o Conklinie. Niechby on wziął to na siebie. A pan niech się trzyma z daleka.

– Ale dopiero co kazał mi pan to odkręcić.

– Nie w taki sposób. Pan jest uczciwy, jak ja. Obaj jesteśmy zawodowcami.

– Pan nie rozumie! To prawda, że mamy fotografie, ale mogą okazać się bezużyteczne. Zrobiono je trzy lata temu, a Bourne zmienił się, i to bardzo. Dlatego właśnie na scenę wkroczył Conklin – gdzie, tego nie wiem – ale wkroczył. On jedyny go widział, ale było to w nocy podczas deszczu. Ona może okazać się naszą jedyną szansą. Była z nim – spędziła z nim parę tygodni, ona go zna. Bardzo możliwe, że rozpoznałaby go, zanim zrobiliby to inni.

– Nie rozumiem.

– Już panu tłumaczę. Jednym z licznych talentów Bourne’a jest umiejętność zmieniania wyglądu, stapiania się z tłumem, łąką, kępką drzew – pojawiania się tam, gdzie staje się niewidoczny. Jeśli jest tak, jak pan twierdzi, to na pewno nie pamięta, że miał w „Meduzie” przezwisko. Jego ludzie mówili na niego… kameleon.

– To wasz Kain, generale.

– To był nasz Delta. Niepowtarzalny… i dlatego ta dziewczyna mogłaby pomóc. Teraz. Niech mi pan zezwoli zobaczyć się z nią i porozmawiać.

– Udzielając panu pozwolenia, włączylibyśmy pana. Nie mogę tego zrobić.

– Na miłość boską, dopiero co pan powiedział, że jesteśmy uczciwymi ludźmi! Czyż nie? Możemy uratować mu życie! Myślę, że jest szansa. Z jej pomocą mógłbym go znaleźć i wyciągnąć stamtąd!

– Stamtąd! Czy to znaczy, że pan wie, gdzie on będzie?

– Tak.

– Skąd?

– Bo nie mógłby być nigdzie indziej.

– A co do terminu? – spytał z niedowierzaniem dyrektor sekcji Operacji Konsularnych. – Czy pan również wie, kiedy on tam się zjawi?

– Tak. Dziś. Dziś jest rocznica jego własnej egzekucji.

35

Z tranzystorowego odbiornika grzmiała, brzęcząca niczym uderzane puszki, muzyka rockowa. Długowłosy kierowca przedsiębiorstwa taksówkowego „Yellow Cab” poruszał szczęką w jej takt i wybijał rytm dłonią o obręcz kierownicy. Taksówka powoli przesuwała się Siedemdziesiątą Pierwsza ulicą na wschód, uwięziona w korku zaczynającym się już od wyjazdu z East River Drive. Kierowcy ze złością naciskali pedały gazu. Samochody wykonywały krótkie zrywy w przód, tylko po to, by po chwili gwałtownie zahamować, kołysząc się kilka centymetrów od zderzaka następnego pojazdu. Była ósma czterdzieści pięć rano. Korek jak zwykle stanowił zgrzyt w sprawnym tempie komunikacyjnym Nowego Jorku.

Bourne wcisnął się w kąt tylnego siedzenia i spod ronda kapelusza wpatrywał się przez przeciwsłoneczne okulary w wysadzaną drzewami ulicę. Był już tutaj, tego wszystkiego nie dało się wymazać. Chodził po tych chodnikach, oglądał portale, szyldy sklepowe i mury porośnięte bluszczem – tak bardzo nie na miejscu w centrum, a jednak tak pasujące do tej ulicy. Już kiedyś pod nosił wzrok w górę, na ogrody na dachach, porównując je z wytwornym ogrodem o kilka przecznic dalej w stronę parku, za eleganckimi, przeszklonymi drzwiami balkonowymi na końcu wielkiego… eklektycznego… pokoju. Pokój znajdował się w wysokim, wąskim budynku wyłożonym płytami z brunatnego piaskowca, z pionowym, wznoszącym się na trzy piętra rzędem dużych, ołowiowych szyb. Tafle grubego szkła rozszczepiały światło na delikatne błyski purpury i błękitu, widziane zarówno z ulicy, jak i od środka. Ozdobne, może nieco staroświeckie… kuloodporne szyby. Wykładany brunatnym piaskowcem dom z masywnymi, wysuniętymi przed fronton schodami. To były niezwykłe, jedyne w swoim rodzaju schody. W każdy stopień wpuszczono wystającą ponad powierzchnię czarną kratownicę, zabezpieczającą schodzącego użytkownika przed kaprysami pogody. Kratki zapobiegały poślizgnięciu się na śniegu lub lodzie… a ciężar człowieka, który wchodził po schodach, uruchamiał wewnątrz domu elektroniczny alarm.

Jason znał ten dom, wiedział, że to już blisko. Kiedy taksówka minęła ostatnią przecznicę, dudnienie w jego piersi przyśpieszyło i zaczęło narastać. Już za moment zobaczy dom; ściskając nadgarstek uświadomił sobie, dlaczego Parc Monceau wywołuje w jego umyśle skojarzenia. Tamten fragment dzielnicy Paryża bardzo przypominał ten zakątek górnego Manhattanu. Gdyby nie pojawiające się od czasu do czasu wspomnienie zaniedbanego portyku lub nie przemyślanego, otynkowanego na biało frontonu, oba budynki niczym by się nie różniły.

Myślał o André Villiersie. W notatniku, pośpiesznie kupionym na lotnisku Orly, zapisywał wszystko, co przywróciła mu pamięć. Od pierwszej chwili, kiedy jako żywy człowiek, z którego wydobyto kulę, otworzył oczy w wilgotnym, brudnym pokoju na Île de Port Noir, poprzez przerażające odkrycia w Marsylii, Zurychu i Paryżu – zwłaszcza w Paryżu, gdzie zaczęło na nim ciążyć widmo mordercy, gdzie okazało się, że to on jest ekspertem w zabijaniu. Jakkolwiek by na to patrzeć, była to spowiedź; równie obciążająca w tym, czego nie mogła wyjaśnić, jak i w tym, co opisywała. Ale ta prawda, o ile w ogóle znał prawdę, nieskończenie bardziej uniewinniała go po śmierci niż teraz. W rękach André Villiersa zostałaby użyta w słusznej sprawie; Marie St. Jacques podjęłaby właściwą decyzję. Ta świadomość dawała mu tak teraz potrzebną swobodę. Włożył kartki do koperty, zakleił ją i z lotniska Kennedy’ego wysłał do Parc Monceau. W chwili gdy list dotrze do Paryża, on może już nie żyć – zabije Carlosa lub zostanie przez niego zabity. Gdzieś na tej ulicy – tak podobnej do tamtej o tysiące mil stąd – czyha na niego człowiek, którego ramiona poruszały się z płynnością i precyzją ponad wąskimi biodrami. Tego był absolutnie pewien, na jego miejscu postąpiłby tak samo. Gdzieś na tej ulicy…

Jest i dom! Był więc na miejscu. Poranne słońce odbijało się od czarnych, lakierowanych drzwi i błyszczącej tabliczki z mosiądzu, zaglądając w grube, ołowiowe szyby, tworzące szeroki, mieniący się na purpurowo i niebiesko pionowy rząd i podkreślając ozdobną wspaniałość szkła, ale nie jego odporność na strzał z karabinu o dużej mocy rażenia lub ciężkiej broni automatycznej. Był na miejscu – ten fakt usprawiedliwiał łzy, które pojawiły mu się w oczach, i ucisk w gardle. Nie potrafił określić emocji, których doznawał. Odczuwał niesamowite wrażenie powrotu do miejsca, z którym był równie silnie związany jak z własnym ciałem i tym, co pozostało mu w pamięci. Nie chodziło o sam dom – spoglądając na ten elegancki budynek na górnym Manhattanie, nie miał poczucia ulgi ani rozluźnienia. Było to przytłaczające wrażenie powrotu do źródła; początku zarówno rozstania, jak i stworzenia, czarnej nocy i wybuchającego świtu. Działo się z nim coś dziwnego. Mocniej zacisnął dłoń na nadgarstku, desperacko walcząc z nieodpartym impulsem, by wyskoczyć z taksówki i pobiec przez ulicę do tego tajemniczego, spokojnego budynku o ciemnoniebieskich szybach i elewacji z piaskowca. Chciał wbiec po schodach przeskakując stopnie i pięściami załomotać w ciężkie czarne drzwi.

Wpuśćcie mnie! Jestem tu! Musicie mnie wpuścić! Czy tego nie rozumiecie?

JESTEM JEDNYM Z WAS!

Przed oczami pojawiły mu się obrazy z przeszłości; zgrzytliwy dźwięk zaatakował jego uszy, w skroniach eksplodował dudniący, pulsujący ból. Znajdował się w zaciemnionym pokoju – w tamtym pokoju – wpatrując się w ekran, na którym pojawiały się i znikały w oślepiającym pośpiechu inne, jego własne obrazy.

Kto to? Szybko. Spóźniłeś się! Już jesteś trupem! Gdzie jest ta ulica? Z czym ci się ona kojarzy? Kogo tam spotkałeś? Co? Dobrze. Mów prostym językiem; najmniej jak się da. Masz tu listę; osiem nazwisk. Które mają kontakt? Szybko! A to inna lista. Sposoby zabijania. Który byś wybrał? Nie, nie, nie. Tak zrobiłby Delta, ale nie Kain! Nie jesteś Deltą, nie jesteś tym, za kogo się uważasz! Jesteś Kainem! Nazywasz się Bourne! Jason Bourne! Pomyliłeś się. Spróbuj jeszcze raz. Skoncentruj się! Wymaż wszystko inne! Zetrzyj przeszłość. Dla ciebie nie istnieje. Jesteś tylko tym, kim jesteś tutaj, kim stałeś się tutaj!

Och, Boże. To powiedziała Marie.

Może pamiętasz tylko to, co ci bez przerwy powtarzano. W kółko, w kółko i w kółko. Aż nie zostało nic innego… Rzeczy, które powtarzano ci bez końca… ale nie możesz ich przeżyć na nowo… bo nie należą do ciebie.

Po twarzy spływał mu szczypiący w oczy pot. Palcami wpił się w nadgarstek, starając się wyprzeć z umysłu ból, dźwięki i rozbłyski światła. Napisał do Carlosa, że wraca po ukryte dokumenty, stanowiące jego „ostateczne zabezpieczenie”. Wtedy to wyrażenie wydało mu się mało przekonywające; o mało go nie wykreślił, chcąc znaleźć istotniejszy powód do powrotu do Nowego Jorku. Jednak instynkt podpowiedział mu, żeby zostawić to tak, jak jest, bo to należało do jego przeszłości… nie wiadomo dlaczego. Teraz już wiedział. Swoją tożsamość mógł odnaleźć wewnątrz tego domu. Jego tożsamość, i bez względu na to, czy Carlos będzie go ścigać, czy nie, musi ja odzyskać. Musi!

Wszystko zaczęło nagle przybierać znamiona obłędu! Gwałtownie potrząsnął głową w przód i w tył, starając się stłumić nieodparty nakaz, uciszyć krzyki dobiegające ze wszystkich stron – jego własne krzyki, jego głos. Nie myśl o Carlosie. Nie myśl o pułapce. Wejdź do domu! To stało się tam; tam jest początek!

Przestań!

Była w tym jakaś makabryczna ironia. W tym domu nie znajdzie ostatecznego zabezpieczenia, lecz ostateczne wyjaśnienie własnej zagadki – a bez Carlosa nie miało ono znaczenia. Ci, którzy na niego polowali, wiedzieli o tym i nie przykładali do tego wagi; to był powód, dla którego chcieli go zabić. Ale znalazł się tak blisko… musiał znaleźć rozwiązanie. Było tam.

Bourne podniósł wzrok; długowłosy kierowca przyglądał mu się w lusterku.

– Migrena – wyjaśnił zwięźle Jason. – Niech pan objedzie ten kwartał dookoła, a potem wrócimy przed ten budynek. Stawiłem się na spotkanie trochę za wcześnie. Powiem panu, kiedy będę chciał wysiąść.

– To pan płaci.

Korzystając z przelotnego rozluźnienia na jezdni, szybko przejechali obok budynku z brunatnego piaskowca. Bourne obejrzał się i przez tylną szybę obrzucił spojrzeniem dom. Atak minął – obrazy i dźwięki będące oznaka paniki ustępowały; pozostał tylko ból, ale i on zniknie, wiedział o tym. To było niezwykłe kilka minut: priorytety zamieniły się miejscami, rozsądek został zastąpiony przez nieodparty impuls, a pokusa nieznanego przez chwilę była tak silna, że o mało nie stracił panowania nad sobą. Musiał ponownie obejrzeć ten dom, jeszcze raz dokładnie go zbadać. Miał cały dzień na opracowanie strategii i taktyki na noc, a jego zdolność oceny wróciła do normy. Inne, bardziej szczegółowe oceny pojawią się w ciągu dnia. Kameleon wkroczy do akcji.

Szesnaście minut potem to, co zamierzał zbadać, nie miało już znaczenia. Nagle wszystko uległo zmianie. Korek na jezdni zagęścił się; pojawiła się nowa przeszkoda dla ruchu samochodów. Przed domem z brunatnego piaskowca zatrzymała się ciężarówka firmy przewozowej. Obok niej stała grupka mężczyzn. Palili papierosy i pili kawę, starając się odwlec moment rozpoczęcia pracy. Ciężkie czarne drzwi były otwarte na oścież. W głębi domu dostrzegł mężczyznę w zielonej kurtce z emblematem firmy przewozowej ponad lewą kieszonką, który trzymał w ręku tabliczkę z zaciskiem na papiery. Ogołacają Treadstone! Za kilka godzin zostanie tylko opróżniona, pusta skorupka! Trzeba ich powstrzymać!

Jason nachylił się, trzymając w dłoni pieniądze. Ból głowy zniknął. Nadeszła chwila działania. Musi porozmawiać z Conklinem w Waszyngtonie. Natychmiast – nie czekając, aż wszystkie figury szachowe zostaną ustawione! Cała jego strategia działania opierała się na ciemnościach… zawsze na ciemnościach. Promień latarki przeskakuje z jednego zaułka w drugi, potem trafia na ciemne ściany i podnosi się do poziomu ciemnych okien. Umiejętnie kierowany, szybko przeskakuje z miejsca na miejsce. Morderca zostanie zwabiony do budynku w nocy. W nocy. To się stanie w nocy! Nie teraz!

– Hej, proszę pana! – wrzasnął przez otwarte okno samochodu taksówkarz.

Jason pochylił się.

– O co chodzi?

– Chciałem tylko podziękować! Dzięki…

Pac! Ponad barkiem! Zaraz potem odgłos kaszlu, przechodzącego w krzyk. Bourne wpatrywał się w taksówkarza, w strumień krwi, który wytrysnął sponad jego lewego ucha. Kierowca nie żył, trafiony przez kulę przeznaczoną dla pasażera. Ktoś strzelił z okna; gdzieś na tej ulicy.

Jason rzucił się na ziemię, a potem przeturlał w lewo do krawężnika. Dwa kolejne pacnięcia nastąpiły szybko po sobie. Pierwszy pocisk trafił w taksówkę, drugi zrobił wyrwę w asfalcie. To nie do wiary! Został wykryty, zanim jeszcze zaczęło się polowanie! Carlos już tu był! Czekał na niego! We właściwym miejscu! On albo jeden z jego ludzi czatował w którymś z górnych okien lub na dachu, skąd mógł obserwować całą ulicę. Ryzykowanie przypadkowej śmierci, spowodowanej przez zabójcę na dachu lub w oknie, wydawało się szaleństwem: zjawiłaby się policja, ulica zostałaby zablokowana; pułapka nie udałaby się! A Carlos nie był szaleńcem! To nie miało sensu. Bourne nie mógł tracić czasu na rozważania; musiał wydostać się z pułapki… pułapki zastawionej na myśliwego… i dostać się do telefonu! Carlos tu jest! U drzwi Treadstone! Ściągnął go tu z powrotem. Udało mu się go ściągnąć! Miał swój dowód!

Zerwał się na nogi i zaczął biec, wtapiając się w grupki przechodniów. Dobiegł do rogu ulicy i skręcił w prawo. Sześć metrów przed sobą zobaczył budkę, ale nie mógł z niej skorzystać. Stanowiła doskonały cel.

Po drugiej stronie dostrzegł delikatesy z małym prostokątnym napisem „Telefon” nad drzwiami. Zeskoczył z krawężnika i znów zaczął biec, lawirując między kołyszącymi się samochodami. Któryś z nich mógł niechcący wykonać robotę, którą zarezerwował dla siebie Carlos. W tym też była jakaś makabryczna ironia.

– Sir, Centralna Agencja Wywiadowcza jest instytucją zajmującą się głównie gromadzeniem danych – odpowiedział protekcjonalnie mężczyzna w słuchawce. – Takim rodzajem działalności, o której pan mówi, zajmujemy się niezmiernie rzadko i szczerze mówiąc, została ona rozdmuchana przez filmy oraz źle poinformowanych pisarzy.

– Do jasnej cholery, posłuchaj mnie! – krzyknął Jason, osłaniając dłonią mikrofon słuchawki; w zatłoczonych delikatesach panował gwar. – Powiedz mi tylko, gdzie jest Conklin. To sprawa życia lub śmierci!

– Otrzymał już pan odpowiedź z jego biura, sir. Pan Conklin wyjechał wczoraj po południu i wróci prawdopodobnie pod koniec tygodnia. Skoro utrzymuje pan, że zna pana Conklina, powinien pan wiedzieć, że w związku z odniesioną podczas służby kontuzją często wyjeżdża na zabiegi rehabilitacyjne…

– Przestaniesz wreszcie?! Dwa dni temu widziałem go w Paryżu, pod Paryżem. Przyleciał tam z Waszyngtonu na spotkanie ze mną.

– Jeżeli o to chodzi – przerwał mu rozmówca z Langley – to w czasie, kiedy łączono pana z tym wydziałem, już to sprawdziliśmy. Nie ma żadnych informacji o tym, że pan Conklin w ciągu ostatniego roku wyjeżdżał z kraju.

– W takim razie zostało to usunięte z rejestru! Był tam! Czekacie na jakieś hasła – powiedział zdesperowany Bourne. – Nie znam ich. Ale ktoś, kto pracuje z Conklinem, rozpozna te słowa. Meduza, Delta, Kain… Treadstone! Ktoś musi je znać!

– Nikt nie zna. Już panu o tym powiedziano.

– Powiedział ktoś, kto nie zna. Ale są tacy, co znają. Uwierz mi!

– Bardzo mi przykro, ale naprawdę…

– Nie odkładaj słuchawki! – Pozostawał jeszcze jeden sposób; sposób o wątpliwej skuteczności, ale nie było innego wyjścia. – Pięć lub sześć minut temu wysiadłem z taksówki przy Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy. Dostrzeżono mnie i ktoś chciał mnie sprzątnąć.

– Sprzątnąć?

– Tak. Taksówkarz powiedział coś do mnie i nachyliłem się, żeby lepiej słyszeć. Ten ruch ocalił mi życie, ale kierowca nie żyje. Pocisk trafił go w głowę. Mówię prawdę i wiem, że macie sposoby, aby to sprawdzić. Jest tam już pewnie z pół tuzina radiowozów policyjnych. Niech pan to sprawdzi. To najlepsza wskazówka, jakiej mogę panu udzielić.

Rozmówca w Waszyngtonie na chwilę zamilkł.

– Tylko dlatego, ze chciał pan rozmawiać z panem Conklinem – a przynajmniej wymienił pan jego nazwisko – sprawdzę to. Jak mogę się z panem skontaktować?

– Będę czekał przy telefonie. Ta rozmowa opłacana jest międzynarodową kartą kredytową. Wydano ją we Francji na nazwisko Chambord.

– Chambord? Powiedział pan…

– Proszę.

– Zaraz wrócę.

Oczekiwanie było nieznośne. A ciężkie spojrzenie Żyda z zaniedbaną, zmierzwioną brodą pełną okruchów, trzymającego w jednej dłoni bułkę, a w drugiej obracającego monety – czyniło je jeszcze gorszym. W minutę później mężczyzna w Langley wrócił do telefonu. W jego głosie ugodowy ton zastąpił gniew.

– Sądzę, że na tym zakończy się nasza rozmowa, panie Bourne, Chambord lub jak tam jeszcze pan się zwie. Nawiązaliśmy kontakt z nowojorską policją. Na Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy nie było żadnego zajścia, o którym pan mówił, i nie mylił się pan. Naprawdę mamy sposoby, żeby to sprawdzić. Informuję pana, że w kodeksie istnieją przepisy przewidujące kary za tego rodzaju telefony. Do widzenia panu.

Coś szczęknęło w słuchawce; połączenie zostało przerwane. Bourne z niedowierzaniem wpatrywał się w tarczę aparatu. Ludzie z Waszyngtonu szukali go przez sześć miesięcy; chcieli go zabić za niezrozumiałe dla nich milczenie. A teraz kiedy ujawnił się – ujawnił z jedynym celem jego trzyletniego kontraktu – został odprawiony. Wciąż nie chcą go wysłuchać! Ale ten człowiek wysłuchał, wrócił do telefonu, by powiedzieć, że nie było zabójstwa, które miało miejsce kilka minut temu. To nie mogło być… to jakiś obłęd. Przecież widział na własne oczy!

Jason odwiesił słuchawkę, czując, że ogarnia go pokusa, by uciec z zatłoczonego sklepu. Zamiast tego spokojnie ruszył w stronę drzwi, przeciskając się przez kolejkę stojącą przy ladzie. Utkwił spojrzenie w witrynie, uważnie lustrując tłum na chodniku. Po wyjściu na zewnątrz zdjął płaszcz, przewiesił go przez ramię i zastąpił okulary przeciwsłoneczne tymi w rogowych oprawkach. Była to drobna zmiana, lecz pozostanie w nich tu, gdzie jest, zbyt długo mogłoby się okazać grubą pomyłką. Pośpiesznie przeszedł przez skrzyżowanie w stronę Siedemdziesiątej Pierwszej.

Na przeciwległym rogu wmieszał się w grupę przechodniów oczekujących na zmianę świateł. Spojrzał w lewo, przyciskając podbródek do kołnierzyka. Na jezdni ruch był taki jak przedtem, ale taksówka zniknęła. Została usunięta ze sceny z precyzją, z jaką chirurg usuwa z organizmu chory, ohydny organ, nie zakłócając przy tym żywotnych funkcji pozostałych. Widać w tym było precyzję mistrza, mordercy, który dokładnie wiedział, gdzie szybko wbić nóż.

Bourne pośpiesznie odwrócił głowę i ruszył w przeciwną stronę, na południe. Musiał znaleźć sklep; musiał zmienić skórę. Kameleon nie mógł już czekać.


Rozwścieczona Marie St. Jacques i generał brygady Irwin Arthur Crawford stali po przeciwległych stronach pokoju w apartamencie hotelu „Pierre”.

– Nie chcieliście słuchać! – krzyczała. – Żaden z was nie słuchał! Czy macie pojęcie, co mu zrobiliście?

– Aż za dobrze – odparł oficer, wyrażając przeprosiny bynajmniej nie przepraszającym tonem. – Mogę tylko powtórzyć to, co powiedziałem. Nie wiedzieliśmy, czego słuchać. Nie rozróżnialiśmy przywidzeń od rzeczywistości. Bez wątpienia on też. A jeśli on nie mógł tego ocenić, dlaczego my mielibyśmy?

– Przez sześć miesięcy próbował pogodzić, jak pan to nazywa, przywidzenia z rzeczywistością. A wy tylko nasyłaliście na niego zabójców! Chciał wam wytłumaczyć. Co z was za ludzie?

– Ułomni, panno St. Jacques. Ułomni, ale sądzę, że uczciwi. Dlatego tu jestem. Dla niego zaczęło się końcowe odliczanie, a ja chcę go ocalić, jeśli mi się uda, jeśli nam się uda.

– Boże, niedobrze mi się robi na pański widok! – Marie zatrzymała się, potrząsnęła głową i ciągnęła już łagodniejszym tonem: – Zrobię wszystko, co pan zechce, pan o tym wie. Może pan jakoś skontaktować się z Conklinem?

– Jestem tego pewny. Będę stał na stopniach tamtego domu aż do chwili, kiedy będzie musiał skontaktować się ze mną. Ale może się zdarzyć, że nasze zadanie dotyczyć będzie kogoś innego.

– Carlosa?

– Być może innych.

– Co pan ma na myśli?

– Wytłumaczę po drodze. Teraz naszym zadaniem – naszym jedynym zadaniem – jest nawiązanie kontaktu z Deltą.

– Jasonem?

– Tak. Z człowiekiem, którego pani zna jako Jasona Bourne’a.

– A on od samego początku był jednym z was – powiedziała Marie. – Nie będzie żadnych zobowiązań, żadnych długów do spłacenia ani żadnych targów o przebaczenie?

– Żadnych. Dowie się pani wszystkiego w odpowiednim czasie, ale to nie jest odpowiedni czas. Ustaliłem, że będzie pani po drugiej stronie ulicy, w nie oznakowanym rządowym samochodzie, dokładnie naprzeciwko domu. Mamy dla pani lornetkę; zna go pani teraz lepiej niż ktokolwiek inny. Może go pani dostrzeże. Modlę się o to.

Marie podeszła szybko do szafy i włożyła płaszcz.

– Pewnej nocy powiedział, że jest kameleonem…

– Zapamiętał? – przerwał jej Crawford.

– Zapamiętał co?

– Nic. W trudnych sytuacjach umiał się pojawiać i znikać; nikt nie był w stanie go dostrzec. Tylko to chciałem powiedzieć.

– Chwileczkę. – Marie podeszła do generała ze spojrzeniem nagle utkwionym w jego oczach. – Mówi pan, że musimy nawiązać z Jasonem kontakt, ale istnieje lepszy sposób. Pozwólmy mu podejść do nas! Do mnie. Postawcie mnie na schodach tego domu. Kiedy mnie zobaczy, da mi znać.

– Wystawiając na strzał dwa cele!

– Nie zna pan swojego człowieka, generale. Powiedziałam „da mi znać”. Przyśle kogoś, zapłaci komuś na ulicy, żeby dostarczył wiadomość. Znam go. Zrobi tak! To najpewniejsza droga!

– Nie mogę się na to zgodzić.

– Dlaczego nie? Do tej pory działał pan głupio! Na oślep! Niechże pan raz postąpi jak inteligentny człowiek!

– Nie mogę. To nawet mogłoby rozwiązać problemy, o których pani nie wie, ale nie mogę.

– Niech pan poda jakiś powód!

– Jeśli Delta ma rację, jeśli Carlos rozpoczął już polowanie na niego i znajduje się na ulicy, ryzyko jest zbyt duże. Carlos zna panią z widzenia, i zabije.

– Chętnie podejmę takie ryzyko.

– A ja nie. Chcę wierzyć, że mówię w imieniu rządu.

– Szczerze powiedziawszy, nie wydaje mi się.

– Niech pani to zostawi innym. Czy możemy jechać?


– Administracja – obojętnym, śpiewnym głosem oznajmiła telefonistka.

– Z panem J. Petrocellim, proszę – napiętym głosem powiedział Aleksander Conklin. Stał przy oknie, trzymając w jednej dłoni słuchawkę, a drugą ocierając pot z czoła. – Szybko, proszę!

– Wszystkim się śpieszy… – zdanie urwało się, zastąpione przez sygnał.

– Petrocelli, Wydział Reklamacji Zleceń.

– Co wy tam, ludzie, robicie?! – wybuchnął agent CIA, chcąc zaskoczeniem posłużyć się jako bronią.

Nastąpiła krótka pauza.

– W tej chwili wysłuchujemy jakiegoś wariata, który zadaje głupie pytanie.

– No więc słuchaj dalej. Nazywam się Conklin. Centralna Agencja Wywiadowcza. Instrukcja Cztery-Zero. Czy rozumiesz, co to znaczy?

– Nie zrozumiałem nic z tego, co powiedzieliście przez ostatnie dziesięć lat.

– To radzę ci zrozumieć. Straciłem na to prawie cholerną godzinę, ale właśnie udało mi się złapać kierownika tej firmy od przeprowadzek. Tu, w Nowym Jorku. Powiedział, że ma zlecenie na wywóz wszystkich mebli z domu przy Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy. Dokładnie z numeru sto czterdziestego. Na zleceniu widnieje pański podpis.

– Tak, pamiętam. O co chodzi?

– Kto wam kazał to zrobić? To nasz teren. W zeszłym tygodniu wywieźliśmy nasz sprzęt, ale nie prosiliśmy – powtarzam – nie prosiliśmy o jakąkolwiek inną działalność.

– Chwileczkę – powiedział urzędnik. – Widziałem to zlecenie. Mam na myśli to, że przeczytałem je przed podpisaniem; zdumiewacie mnie chłopcy. Zlecenie przyszło prosto z Langley na formularzu pierwszeństwa.

– Od kogo z Langley?

– Sekundę. Mam kopię w kartotece na moim biurku. – W słuchawce słychać było szelest papierów. Po chwili ucichł i do telefonu wrócił Petrocelli. – Oto ono, Conklin. Możesz się poskarżyć własnym ludziom z Kontroli Administracji.

– Nie mieli pojęcia, co robią. Anuluj to zlecenie. Zadzwoń do firmy przewozowej i powiedz im, żeby się stamtąd wynosili! Już!

– Nic z tego nie będzie, szpiegu.

– Co?

– Jeżeli na moim biurku przed trzecią po południu pojawi się zapotrzebowanie z prawem pierwszeństwa, to może – ale tylko może – załatwię to jutro. Wtedy wniesiemy wszystko z powrotem.

– Wniesiecie wszystko z powrotem?

– Zgadza się. Każecie nam wynieść, to wynosimy. Każecie wnieść, to wnosimy. Tak jak i wy, mamy metody i przepisy, których musimy się trzymać.

– Całe to wyposażenie – wszystko – zostało wypożyczone! To nie była, nie jest operacja agencji.

– W takim razie po co dzwonisz? Co masz z tym wspólnego?

– Nie mam czasu na wyjaśnienia. Po prostu zabierz stamtąd tych ludzi. Zadzwoń do Nowego Jorku i niech się stamtąd zabierają! To są rozkazy z instrukcji Cztery-Zero.

– Zrób z tego sto cztery i wciąż nic z tego nie będzie… Posłuchaj, Conklin, obaj wiemy, że dostaniesz, czego chcesz, kiedy ja dostanę to, czego mi potrzeba. Zrób to we właściwy sposób. Oficjalnie.

– Nie mogę w to wciągać agencji!

– Mnie też.

– Ci ludzie muszą się stamtąd wynieść! Mówię ci… – Conklin przerwał, spojrzawszy na wykładany piaskowcem budynek po drugiej stronie ulicy. Jego umysł ogarnął nagły paraliż. Po betonowych schodach wchodził wysoki mężczyzna w czarnym płaszczu; odwrócił się i nieruchomo stanął w otwartych drzwiach. To był Crawford. Co on robił? Co on tu robił? Stracił rozum; zwariował! Stanowi nieruchomy cel – zepsuje zasadzkę!

– Conklin? Conklin…? – Głos odpłynął; funkcjonariusz CIA odłożył słuchawkę.

Conklin odwrócił się do krępego mężczyzny stojącego dwa metry dalej, tuż przy oknie. W wielkiej dłoni trzymał karabin z przymocowanym do lufy celownikiem optycznym. Generał nie wiedział, jak się nazywa i nie chciał wiedzieć: zapłacił wystarczająco dużo, żeby się nad tym nie zastanawiać.

– Widzisz tego tam człowieka w czarnym płaszczu stojącego przy drzwiach? – zapytał.

– Widzę. To nie ten, którego szukamy. Za stary.

– Idź tam i powiedz mu, że po drugiej stronie ulicy jest kulawy facet, który chce się z nim widzieć.


Bourne wyszedł ze sklepu z używaną odzieżą przy Trzeciej Alei i na chwilę zatrzymał się przed brudną witryną, by ocenić swój wygląd.

Wystarczy: wszystkie elementy do siebie pasowały. Czapka z czarnej wełny do połowy zakrywała mu czoło; o kilka numerów za duża, poplamiona i pomarszczona wojskowa kurtka; czerwona flanelowa koszula w kratę; szerokie, wypchane na kolanach spodnie koloru khaki i ciężkie buciory na grubej gumowej podeszwie, z olbrzymimi zaokrąglonymi noskami – uzupełniały się idealnie. Musiał tylko poćwiczyć chód pasujący do tego ubrania. Chód silnego, tępego mężczyzny, którego ciało zaczęło już odczuwać efekty ustawicznej harówki, a umysł pogodził się z codzienną ciężką pracą, rekompensowaną kilkoma puszkami piwa po fajrancie.

Wypracuje ten chód: używał go już poprzednio. Gdzieś. Ale zanim odwoła się do wyobraźni, musi zadzwonić. Nieco dalej dostrzegł budkę z postrzępioną książka telefoniczną, wiszącą na łańcuchu pod metalową półką. Jego nogi bez udziału świadomości usztywniły się, stopy ciężko opadały na chodnik, a ramiona z trudem obracały się w stawach. Palce, wykrzywione przez lata nadmiernego wysiłku, trzymał lekko rozchylone. Zastygły na twarzy tępy wyraz przyjdzie później. Jeszcze nie teraz.

– Belkins, „Przeprowadzki i Magazynowanie” – oznajmiła telefonistka gdzieś w Bronksie.

– Nazywam się Johnson – niecierpliwie, lecz grzecznie powiedział Jason. – Mam pewien problem i mam nadzieję, że mi pani pomoże.

– Spróbuję. O co chodzi?

– Szedłem właśnie do domu mojego przyjaciela przy Siedemdziesiątej Pierwszej – przykro mi to mówić, ale właśnie niedawno umarł – żeby odebrać coś, co mu kiedyś pożyczyłem. Kiedy dotarłem na miejsce, zobaczyłem przed domem waszą ciężarówkę. Strasznie głupio mi o tym mówić, ale wasi ludzie wynoszą moją własność. Z kim mógłbym o tym porozmawiać?

– Z kierownikiem, proszę pana.

– Może mi pani podać jego nazwisko?

– Słucham?

– Jego nazwisko.

– Oczywiście. Murray. Murray Schumach. Połączę pana. Dwa trzaski w słuchawce poprzedziły długi sygnał.

– Schumach.

– Pan Schumach?

– Zgadza się.

Bourne powtórzył krępująca opowieść:

– Oczywiście bez trudu mogę uzyskać od mojego adwokata pismo sądowe, ale przedmiot, o który mi chodzi, ma małą wartość, o ile w ogóle jest coś wart…

– Co to jest?

– Wędka. Nie jest kosztowna, ale ma staromodny żeliwny kołowrotek, jeden z tych, w których żyłka nie zaplątuje się co pięć minut.

– Tak, wiem, co ma pan na myśli. Sam wędkuję w Sheepshead Bay. Teraz już nie robi się takich kołowrotków jak kiedyś. Chyba cała tajemnica tkwi w rodzaju stopu.

– Sadzę, że ma pan rację, panie Schumach. Dokładnie pamiętam, w której szafie ją trzymał.

– Och, do diabła, to przecież tylko wędka. Niech pan wejdzie na górę i znajdzie faceta nazwiskiem Doogan. On tam rządzi. Proszę mu powiedzieć, że pozwoliłem panu ją zabrać. Proszę tylko pokwitować odbiór. Jeżeli będzie marudził, niech pan zadzwoni do mnie z budki telefonicznej; aparat w tamtym domu jest odłączony od sieci.

– Pan Doogan. Bardzo panu dziękuję, panie Schumach.

– Rany, z tym domem to dziś zawracanie głowy.

– Słucham?

– Nic takiego. Jakiś ważniak powiedział nam, żebyśmy się stamtąd wynosili. A zlecenia nie można odwołać, bo gotówka już wpłynęła. Uwierzy pan?

Carlos. Jason był w stanie w to uwierzyć.

– Trudno w to uwierzyć, panie Schumach.

– Dobrych połowów – powiedział pracownik Belkinsa. Bourne ruszył na zachód Siedemdziesiątą Pierwszą do Lexington Avenue. Po przejściu trzech przecznic na południe znalazł to, czego szukał: sklep sprzedający nadwyżki z magazynów armii. Wszedł do środka.

Osiem minut później wyniósł ze sklepu cztery brązowe koce i sześć szerokich parcianych pasów z metalowymi sprzączkami. W kieszeniach kurtki miał dwie zwykłe sygnalizacyjne latarki drogowe. Leżały na ladzie, przypominając coś, czym nie były; przywołując wspomnienia z czasów, których nie pamiętał, z czasów, kiedy odgrywały ważną i pożyteczną rolę. Gniew. Zarzucił ekwipunek na lewe ramię i ciężkim krokiem ruszył w stronę Siedemdziesiątej Pierwszej. Kameleon wkraczał do dżungli, równie gęstej jak ta w zapomnianym Tam Quan.

O dziesiątej czterdzieści osiem doszedł do rogu ocienionego drzewami kwartału ulic, skrywającego tajemnice Treadstone-71. Wracał do początków – swoich początków. Strach, który go ogarniał, nie był lękiem przed fizycznym bólem. Na to się przygotował: każde ścięgno napięte, każdy muskuł naprężony. Kolana i stopy, ręce i łokcie zmieniły się w broń, a oczy w czujniki alarmowe, wysyłające sygnały do ośrodków niszczenia. Jego strach miał o wiele bardziej skomplikowane podłoże. Miał wkroczyć na miejsce własnych narodzin i był przerażony tym, co mógł tam znaleźć – i co mógł sobie tam przypomnieć.

Przestań! Najważniejsza jest pułapka. Kain to Charlie, a Delta to Kain!

Tłok na jezdni wyraźnie się zmniejszył; godzina szczytu minęła – ulica zmieniła się w strefę przedpołudniowej ciszy. Przechodnie spacerowali; nikt się już nie śpieszył. Samochody powoli omijały ciężarówkę firmy przewozowej; przelotne grymasy irytacji zastąpiły gniewne naciśnięcia na klakson. Jason przeszedł na światłach na stronę Treadstone. Pięćdziesiąt metrów od przecznicy stał wysoki, wąski budynek z brunatnego, żłobkowanego piaskowca o grubych niebieskich oknach. Zmęczony, tępy robociarz, niosący koce i parciane pasy szedł za dobrze ubraną parą, zmierzającą w stronę budynku.

Przy betonowych schodach znalazł się w chwili, kiedy pojawili się na nich dwaj muskularni mężczyźni – biały i Murzyn. Wynosili na zewnątrz okrytą kocami harfę. Bourne zatrzymał się i niewyraźnie krzyknął w pospolitym dialekcie:

– Hej! Gdzie jest Doogan?

– A gdzie, do cholery, może być? – odpowiedział biały, odwracając głowę. – Siedzi na tym pieprzonym krześle.

– Człowieku, on nie chwyci niczego cięższego niż tabliczka z zaciskiem na papiery – dodał Murzyn. – To kierownik, dobrze mówię, Joey?

– To kawał fiuta, nic więcej. Co tam niesiesz?

– Przysłał mnie Schumach – odpowiedział Jason. – Potrzebuje tu jeszcze jednego człowieka. Kazał mi też przynieść ten sprzęt.

– Postrach Murray! – zaśmiał się Murzyn. – Jesteś nowy, człowieku? Nie widziałem cię wcześniej. Z pośredniaka?

– Taa.

– Zanieś to gówno do szefa – mruknął Joey, ruszając w dół schodów. On je zdyslokuje, co ty na to, Pete? Zdyslokuje, podoba ci się?

– Cudownie powiedziane. Jesteś prawdziwym słownikiem.

Bourne minął tragarzy idących na dół po czerwonawych schodach i wszedł przez drzwi do środka. Po prawej dostrzegł spiralne schody, a na wprost długi, wąski korytarz, kończący się po dziesięciu metrach innymi drzwiami. Po tych schodach wchodził tysiące razy, korytarz przemierzał jeszcze częściej. Opanowało go przytłaczające poczucie grozy. Ruszył w głąb ciemnego, wąskiego korytarza: widział, jak przez odległe, przeszklone drzwi przenikają promienie słońca. Zbliżał się do pokoju, gdzie narodził się Kain. Do tego pokoju! Chwycił pasy przewieszone przez ramię i starał się opanować drżenie rąk.


Marie pochyliła się na tylnym siedzeniu opancerzonego rządowego samochodu, trzymając lornetkę. Coś się stało; nie była pewna co, ale mogła się domyślić. Kilka minut temu krępy, niski mężczyzna zbliżył się do schodów domu o elewacji z piaskowca. Przechodząc obok generała zwolnił, najwyraźniej coś do niego mówiąc. Potem kontynuował swój spacer ulicą i w kilka sekund później Crawford ruszył jego śladem.

Conklin się odnalazł.

Trudno uznać to za wielki postęp, o ile to, co mówił generał, było prawdą. Wynajęty strzelec, którego nie znali ani oni, ani ich pracodawca. Wynajęty, żeby zabić człowieka… pomimo straszliwej pomyłki. Czuła do nich wszystkich wstręt! Bezmyślni idioci! Bawili się życiem innych, mniemając, że wiedzą tak dużo, a wiedzieli tak mało.

Nie słuchali! Nigdy nie słuchali, zanim nie było za późno. A i wtedy nie śpieszyli się i co chwila kłamliwie przypominali, że to, co się wydarzyło, było zgodne z ich przewidywaniami. Z zaślepienia powstaje korupcja, z uporu i zakłopotania – kłamstwo. Nie wprawiaj możnych w zakłopotanie; napalm mówił sam za siebie.

Marie ustawiła ostrość w lornetce. Do schodów zbliżał się człowiek od Belkinsa z kocami i pasami przerzuconymi przez ramię. Szedł za parą starszych ludzi, najwyraźniej lokatorów pobliskiego domu na spacerze. Mężczyzna w wojskowej kurtce i czapce z czarnej włóczki zatrzymał się i powiedział coś do dwóch tragarzy wynoszących z budynku przedmiot o trójkątnym kształcie.

Cóż to? Działo się coś… coś dziwnego. Nie mogła dostrzec twarzy tego mężczyzny, ale w karku, pochyleniu głowy… Co to takiego? Mężczyzna zaczął wchodzić po schodach – tępak, zmęczony, zanim jeszcze zaczął się dzień pracy… robociarz. Marie odłożyła lornetkę, zbyt podniecona, zbyt pragnąca zobaczyć coś, czego nie było.

Och, Boże, mój kochany, mój Jasonie. Gdzie jesteś? Przyjdź do mnie. Pozwól mi się odnaleźć. Nie zostawiaj, mnie z tymi zaślepionymi idiotami. Nie pozwól, by mi cię odebrali.

Gdzie był Crawford? Obiecał, że będzie ją informował o każdym ruchu, o wszystkim. Dała się nabrać. Nie ufała mu, żadnemu z nich. Nie ufała ich inteligencji pisanej przez małe „i”. Obiecał jej… Gdzie on się podział?

Zwróciła się do kierowcy:

– Może pan opuścić okno? Strasznie tu duszno.

– Bardzo mi przykro, panienko – odpowiedział ubrany po cywilnemu żołnierz. – Ale mogę tylko włączyć klimatyzację.

Okna i drzwi dawały się otworzyć przez naciśnięcie guzików, do których dostęp miał jedynie kierowca. Została uwięziona w nagrobku ze szkła i metalu – na zalanej słońcem, wysadzanej drzewami ulicy.


– Nie wierzę w ani jedno słowo! – powiedział Conklin gniewnie, kuśtykając w stronę okna. Oparł się o parapet i wyjrzał na zewnątrz. Lewą ręką podparł brodę, dotykając zębami kostki wskazującego palca. – W ani jedno cholerne słowo!

– Bo nie chcesz wierzyć, Aleks – odparł Crawford. – Rozwiązanie jest o wiele łatwiejsze. Właściwe i o wiele prostsze.

– Nie słyszałeś tej taśmy Villiersa!

– Wystarczy mi to, czego dowiedziałem się od tej kobiety. Powiedziała, że nie słuchaliśmy… ty nie słuchałeś.

– A więc kłamie! – Conklin odwrócił się niezręcznie. – Chryste, oczywiście, że ona kłamie! Dlaczego miałaby tego nie robić? Jest jego kobietą. Zrobi wszystko, żeby go wyciągnąć z tego bagna!

– Nie masz racji i dobrze o tym wiesz. Fakt, że ona tu jest, dowodzi, że się mylisz, i że ja myliłem się akceptując to, co powiedziałeś.

Conklin ciężko oddychał. Drżącą dłonią prawej ręki chwycił laskę.

– Może… my, może… – Nie dokończył, tylko bezradnie spojrzał na Crawforda -… powinniśmy zostawić to tak, jak jest? – zapytał cicho.

– Jesteś zmęczony, Aleks. Nie spałeś od kilku dni; jesteś wyczerpany. Nie słyszałem tego, co powiedziałeś.

– Nie. – Funkcjonariusz CIA potrząsnął głową i zamknął oczy. Na jego twarzy pojawił się wyraz obrzydzenia. – Nie, ty tego nie słyszałeś, a ja tego nie powiedziałem. Chciałbym wiedzieć, gdzie, u diabła, zacząć.

– Ja to zrobię – powiedział Crawford. Podszedł do drzwi i otworzył je. – Proszę wejść.

Do pokoju wszedł krępy mężczyzna, spoglądając po drodze na oparty o ścianę karabin. Otaksował wzrokiem dwóch mężczyzn.

– Co się dzieje?

– Operacja zostaje odwołana – powiedział Crawford. – Chyba już pan doszedł do tego wniosku.

– Jaka operacja? Zostałem wynajęty dla jego ochrony. – Snajper spojrzał na Aleksa. – Mam rozumieć, że nie potrzebuje pan już ochrony, sir?

– Wiesz doskonale, co mamy na myśli – wtrącił Conklin. – Wszystkie sygnały i umowy są unieważnione.

– Jakie umowy? Nic nie wiem o żadnych umowach. Warunki mojego angażu są bardzo jasne. Ochraniam pana, sir.

– Dobrze, świetnie – powiedział Crawford. – Pozostaje nam się dowiedzieć, kto jeszcze go tam ochrania.

– Kto jeszcze gdzie?

– Poza tym pokojem, mieszkaniem. W innych pokojach, na ulicy, może w samochodach. Musimy to wiedzieć.

Krępy mężczyzna podszedł do karabinu i wziął go do ręki.

– Obawiam się, panowie, że zaszła jakaś pomyłka. Otrzymałem indywidualne zlecenie. Jeżeli ktoś inny został wynajęty, nic mi o tym nie wiadomo.

– Przecież znasz ich! – wrzasnął Conklin. – Kim oni są? Gdzie są?

– Nie mam pojęcia… sir. – Uprzejmy zabójca trzymał karabin w prawej ręce, lufą skierowaną w stronę podłogi. Ledwo zauważalnym ruchem podniósł ją o pięć centymetrów; nie więcej niż piętnaście. – Jeżeli moje usługi nie są już dłużej potrzebne, to sobie pójdę.

– Czy możesz z nimi nawiązać kontakt? – przerwał brygadier. – Hojnie zapłacimy.

– Już zostałem hojnie opłacony, sir. Nie byłoby w porządku, gdybym przyjął pieniądze za usługi, z których nie jestem w stanie się wywiązać. Nie ma sensu dłużej o tym mówić.

– Tam chodzi o życie ludzkie! – krzyknął Conklin.

– O moje też – powiedział zabójca, kierując się do drzwi. Lufę karabinu trzymał nieco wyżej. – Do widzenia, panowie. – Wyszedł z pokoju.

– Jezu! – ryknął Aleks, odwracając się ponownie do okna. Jego laska zagrzechotała o żeberka kaloryferu. – Co robimy?

– Na początek musimy się pozbyć tej firmy od przeprowadzek. Nie wiem, jaką rolę spełniała w twoim planie, ale teraz tylko przeszkadza.

Kiedy zabraliśmy wyposażenie, nasze papiery trafiły do Kontroli Administracji. Zobaczyli, że zamknęliśmy sklep i kazali nas stamtąd wyprowadzić.

– Najszybciej jak się da, oczywiście w granicach rozsądku – powiedział Crawford, kiwając głową. – Mnich potwierdził odbiór wyposażenia własnoręcznym podpisem; jego oświadczenie rozgrzesza agencję. Znajduje się w jego aktach.

– To by wystarczyło, gdybyśmy mieli dwadzieścia cztery godziny. A nie wiemy nawet, czy mamy dwadzieścia cztery minuty.

– Przyda się i to. Będzie dochodzenie w senacie. Mam nadzieję, że przy drzwiach zamkniętych… Każ oczyścić całą ulicę.

– Co?

– Słyszałeś, odgrodź ulicę. Zadzwoń na policję, niech odgrodzą teren linami!

– Przez agencję? Przecież jesteśmy na terytorium kraju!

– W takim razie ja to zrobię. Jeżeli będzie trzeba, to przez Pentagon, począwszy od Szefów Połączonych Sztabów. Sterczymy pod domem szukając wyjaśnienia, które jest tuż pod naszym nosem! Zarządź ewakuację wszystkich z ulicy, odgrodź ją linami i sprowadź ciężarówkę ze sprzętem nagłaśniającym. Wsadź Marie do środka, daj jej mikrofon! Niech mówi, co chce, niech wrzeszczy. Miała rację. On do niej przyjdzie!

– Czy wiesz, co mówisz? – zapytał Conklin. – Zaczną się pytania. Prasa, telewizja, radio. Wszystko wyjdzie na jaw. Dowie się opinia publiczna.

– Zdaję sobie z tego sprawę – powiedział generał. – Zdaję sobie również sprawę z tego, co ta kobieta może nam zrobić, jeśli coś pójdzie nie tak. Może to zrobić bez względu na rozwój wypadków, ale wolałbym ocalić tego człowieka, mimo że go nie lubiłem, nie akceptowałem. Ale kiedyś czułem dla niego szacunek, a teraz chyba szanuję go jeszcze bardziej.

– A co z tym drugim facetem? Jeżeli Carlos naprawdę tam jest, otwierasz mu furtkę. Pomagasz mu w ucieczce.

– My nie stworzyliśmy Carlosa. Stworzyliśmy Kaina, i użyliśmy go w złej sprawie. Zabraliśmy mu pamięć i świadomość. Marny wobec niego dług. Idź i przyprowadź tę kobietę. Ja zatelefonuję.


Bourne wszedł do dużego pokoju, w którym znajdowała się biblioteka. Stał na wprost dużego okna balkonowego, przez które wpadały promienie słońca. Za szybą widać było wysoki parkan otaczający ogród. Rzeczy, na które patrzył, sprawiały mu ból, wydawały się znajome i zarazem obce. Stanowiły fragmenty snów, nie efemeryczne, lecz konkretne, można je było dotknąć, wziąć do ręki. Długi stolik z trunkami, skórzane fotele, w których mężczyźni prowadzili rozmowy, półki z książkami i różnymi skrytkami otwierającymi się po naciśnięciu odpowiedniego guzika. W tym pokoju narodziła się pewna legenda, która obiegła południowo-wschodnią Azję i stała się sensacją w Europie.

Zobaczył duże, podłużne wybrzuszenie na suficie i nagle otoczyły go ciemności przerywane błyskami światła i obrazami, słyszał krzyki.

Kto to? Szybko. Spóźniłeś się! Już jesteś trupem! Gdzie jest ta ulica? Z czym ci się ona kojarzy? Kogo tam spotkałeś?… Sposoby zabijania. Który byś wybrał? Nie!… Nie jesteś Deltą, nie jesteś tym, za kogo się uważasz! – Jesteś tylko tym, kim jesteś tutaj, kim stałeś się tutaj!

– Hej! Coś ty za jeden, do cholery? – krzyknął korpulentny mężczyzna o ogorzałej twarzy, siedzący w fotelu przy drzwiach z notesem na kolanach. Jason przeszedł tuż obok niego.

– To ty jesteś Doogan? – zapytał Bourne.

– Taaa.

– Przysyła mnie Schumach. Powiedział, że potrzebujecie jeszcze jednego człowieka.

– Po co? Mam już pięciu, a w tym cholernym domu są tak wąskie korytarze, że ledwie można się przecisnąć. Taszczą teraz swoje tyłki na górę

– Nie wiem po co. Wiem tylko, że przysyła mnie Schumach. Powiedział, żebym to przyniósł. – Bourne rzucił na podłogę koce i pasy.

– Murray przysyła nowe rupiecie? Przecież to nowe.

– Nie…

– Wiem, wiem! Przysyła cię Schumach. Mam zapytać Schumacha.

– Nie możesz. Kazał ci powiedzieć, że wyjeżdża do Sheepshead. Wraca dziś po południu.

– Świetnie! Wyjeżdża sobie na ryby i zostawia mnie z tym gównem… Jesteś nowy. Jeszcze jedna oferma z pośredniaka?

– Zgadza się.

– Murray jest dobry. Brakuje mi tylko jeszcze jednej ofermy. Dwóch cwaniaczków, a teraz cztery ofermy.

– Chcesz, żebym zaczął tutaj? Mogę tu zacząć.

– Nie, idioto! Ofermy zaczynają na górze, nie słyszałeś? Trochę dalej stąd, capice?

– Tak, capice. – Jason schylił się po koce i pasy.

– Zostaw te rupiecie tutaj, nie będą ci potrzebne, właź na górę, na najwyższe piętro i zacznij od prostych, drewnianych elementów. Najcięższych, jakie możesz unieść, tylko nie wciskaj mi żadnego związkowego kitu.

Bourne obszedł pierwsze piętro i zaczął wchodzić po wąskich schodach na drugie, jakby przyciągany jakąś magnetyczną siłą. Coś ciągnęło go do innego pokoju na najwyższym piętrze tego budynku licowanego płytami z piaskowca, do pokoju, który dawał komfort odosobnienia i udrękę samotności. Korytarz na górze był ciemny, nie paliła się tu żadna lampa, nie docierało także światło słoneczne. Wszedł na ostatnie piętro i stanął na chwilę bez ruchu. Który to pokój? Widział trzy pary drzwi, dwie po lewej stronie i jedne po prawej. Zaczął iść powoli w kierunku drugich drzwi po lewej stronie; były prawie niewidoczne w ciemnościach. To tu, tu w mroku powracały wspomnienia… które nie dawały mu spokoju i sprawiały ból. Słońce, fetor rzeki i dżungli… i przeraźliwe wycie maszyn w górze. O Boże, to boli!

Położył dłoń na gałce, przekręcił ją i otworzył drzwi. Ciemność, ale niezupełna. Okno na przeciwległej ścianie nie do końca zasłaniała czarna stora. Zobaczył wąską smugę światła, która z trudnością wdzierała się przez małą szczelinę między storą a parapetem. Ruszył w tamtą stronę, w kierunku małego promyka.

Rysa! Rysa w ciemności! Odwrócił się nagle przerażony figlami, jakie zaczął mu płatać umysł. Ale to nie figle! Zobaczył błysk, jaki czasem wydają brylanty, błysk światła odbijającego się od stali.

Nóż przeciął mu skórę na twarzy.


– Chciałabym widzieć pana martwego za to, co pan zrobił – powiedziała Marie patrząc badawczo na Conklina. – I ta świadomość budzi we mnie odrazę.

– Nie mam więc pani nic do powiedzenia – odparł człowiek z CIA. Zwrócił się, lekko utykając, w stronę generała. – Mogliście podjąć inne decyzje, zarówno on, jak i pani.

– Naprawdę? Gdzie miał zacząć? W Marsylii, gdy ten człowiek usiłował go zabić? Na rue Saracin? Kiedy ścigaliście go w Zurychu? Kiedy strzelali do niego w Paryżu? I przez cały czas nie wiedział dlaczego. Co miał robić?

– Wycofać się! Wycofać się, do cholery!

– Zrobił to. I wtedy pan usiłował go zabić.

– Przecież pani z nim była. Cały czas. I nie cierpiała pani jak on na zanik pamięci.

– Przyjmując nawet, że wiedziałabym, do kogo się zwrócić, czy zgodziłby się pan mnie wysłuchać?

Conklin odpowiedział spojrzeniem na jej spojrzenie.

– Nie wiem – odparł i odwrócił się do Crawforda. – Co się dzieje?

– Za dziesięć minut mam mieć odpowiedź z Waszyngtonu.

– Ale co się dzieje?

– Nie sądzę, by ucieszyła cię ta wiadomość. Naruszenie przez władze federalne prawa stanowego i lokalnego. Czekają nas weryfikacje.

– O Boże!

– Spójrz! – Wojskowy nagle wychylił się przez okno. – Odjeżdża stąd ta ciężarówka.

– Ktoś to załatwił – powiedział Conklin.

– Ale kto?

– Dowiem się. – Funkcjonariusz CIA skoczył do telefonu; na stole leżały świstki papieru, na których w pośpiechu zapisywano numery telefonów. Wybrał i nakręcił jeden z nich.

– Proszę z Schumachem… Schumach? Tu Conklin z Centralnej Agencji Wywiadowczej. Kto panu wydał polecenie?

Głos rozmówcy słychać było prawie w całym pokoju.

– Jakie polecenie? Odczep się pan ode mnie. My się tym zajmujemy i my zakończymy tę sprawę! Prawdę mówiąc uważam, że jest pan namolny…

Conklin rzucił słuchawkę.

– Boże… o Boże! – Jego ręka drżała, gdy ponownie podniósł słuchawkę i nakręcił numer, patrząc na kolejny skrawek papieru. – Z Petrocellim. Z reklamacją – zażądał. – Petrocelli? Tu jeszcze raz Conklin.

– Rozłączyło cię. Co się stało?

– Nie mam czasu na wyjaśnienia. Bądź ze mną szczery. Chodzi o główną fakturę z Biura Kontroli Agencji. Kto ją podpisał?

– Jak to kto? Ważniak, który zawsze to robi. McGivern.

Conklin nagle zbladł.

– Tego się właśnie obawiałem – wyszeptał, gdy odłożył słuchawkę. Zwrócił się do Crawforda; głowa mu drżała, gdy mówił. – Rozkaz dla służb ogólnych podpisał człowiek, który dwa tygodnie temu przeszedł na emeryturę.

– Carlos…

– O Boże! – krzyknęła Marie. – Ten człowiek niosący koce i pasy! Sposób, w jaki pochylał głowę, szyję, naprawo. Przecież to był on! Kiedy boli go głowa, przechyla ją w prawo. To był Jason! Wszedł do środka!

Aleksander Conklin odwrócił się od okna i stanął na wprost czarnych drzwi, utkwił w nich nieruchomy wzrok. Były zamknięte.


Ta ręka! Skóra… ciemne oczy w wąskiej smudze światła. Carlos!

Bourne odrzucił gwałtownie głowę do tyłu, gdy ostry jak brzytwa nóż rozciął mu skórę pod brodą; krew trysnęła na rękę trzymającą ostrze. Zaatakował prawą nogą trafiając niewidocznego napastnika w kolano, po czym odwrócił się i kopnął go lewą piętą w krocze. Carlos wykonał półobrót i ostrze znów wyłoniło się z ciemności, zbliżało się w kierunku brzucha Bourne’a. Jason odskoczył w tył i z całej siły uderzył skrzyżowanymi nadgarstkami w ciemnoskórą dłoń, która była niejako przedłużeniem rękojeści noża, zablokowując ją skutecznie. Zacisnął palce do środka, złożył gwałtownie ręce i trzymając przedramię napastnika w silnym uchwycie poniżej swej zakrwawionej szyi, szarpnął gwałtownie do góry. Nóż zahaczył o kurtkę Jasona i gdy tylko znalazł się powyżej piersi, Bourne pociągnął rękę Carlosa w dół, wykręcając ją w nadgarstku i z całej siły wbił się łokciem w ciało mordercy. Jeszcze raz szarpnął ją mocno, gdy Carlos stracił równowagę, wyciągając rękę prawie ze stawu.

Jason usłyszał, jak nóż uderza o podłogę. Pochylił się w kierunku tego dźwięku, sięgając jednocześnie za pasek od spodni po pistolet. Zawadził o materiał. Przetoczył się po podłodze, lecz zbyt wolno. Stalowy czubek buta uderzył go w bok głowy, w skroń – trzepnęło jakby prądem elektrycznym. Znów zaczął toczyć się po podłodze, coraz szybciej i szybciej, aż wpadł na ścianę. Wstawał z wysiłkiem opierając na kolanie, próbując coś dostrzec wśród falujących, niewyraźnych kształtów w całkowitych niemal ciemnościach. Nagle wąska smuga światła padającego przez okno oświetliła rękę. Bourne rzucił się na nią, jego dłonie zamieniły się w szpony, a ramiona w bijące niemiłosiernie cepy. Pochwycił dłoń Carlosa i odgiął ją mocno do tyłu wyłamując w nadgarstku. W pokoju rozległ się przeraźliwy krzyk.

Krzyk i głuchy, złowieszczy odgłos wystrzału. Bourne poczuł lodowate ukłucie powyżej lewej piersi; kula utkwiła gdzieś w okolicach łopatki. Wijąc się z bólu przykucnął i znowu rzucił się naprzód. Zadawał uzbrojonemu mordercy cios za ciosem, przyparł go do ściany. Zawadzili o kant jakiegoś mebla. Carlos rzucił się w bok; rozległ się stłumiony odgłos dwóch dalszych, oddanych na ślepe strzałów. Jason uskoczył w lewo i wydobył pistolet mierząc w ciemność, w stronę, z której dobiegały odgłosy. Pociągnął za spust; wystrzał był ogłuszający i… niepotrzebny. Usłyszał, jak drzwi zamykają się i z hukiem i morderca wybiega na korytarz.

Próbując złapać oddech, Bourne podczołgał się do wyjścia. Tu jednak instynkt kazał mu ułożyć się z boku i uderzyć silnie pięścią w dolną część drewnianych drzwi. Wkrótce zapanowało istne piekło. Rozległa się seria z karabinu maszynowego i z drzwi posypały się drzazgi na cały pokój. Gdy tylko karabin zamilkł, Jason wymierzył i zaczął strzelać na ukos przez drzwi. Znów odezwał się karabin maszynowy. Bourne uskoczył gwałtownie w bok i przywarł plecami do ściany: Ponownie zaczął strzelać z chwilą, gdy ucichła broń Carlosa. Dzieliła ich odległość zaledwie paru kroków, a obaj mieli tylko jedno pragnienie – zabić przeciwnika. Kain to Charlie, a Delta to Kain. Znajdź Carlosa, Złap Carlosa w pułapkę. Zabij Carlosa!

Wtem odległość między nimi zaczęła się zwiększać. Jason usłyszał tupot na schodach, cichnący, w miarę jak uciekający zabójca się oddalał. Carlos uciekał, dzikie zwierzę potrzebowało pomocy, było ranne. Bourne otarł krew z twarzy i szyi, stanął przed podziurawionymi drzwiami, otworzył je i z bronią gotową do strzału wyszedł na wąski korytarz. Z wielkim wysiłkiem dobrnął do nie oświetlonych schodów. Nagle z dołu dobiegły go okrzyki.

– Człowieku, co robisz, do cholery? Pete! Pete! Rozległy się dwa strzały.

– Joey! Joey!

Potem usłyszał pojedynczy strzał gdzieś na dole i odgłos padających ciał.

– Boże! O Boże! Matko…

O znowu dwa strzały, a po nich chrapliwy krzyk konającego. Trzeci człowiek został zabity.

Jak to on powiedział? „Dwóch cwaniaczków i cztery ofermy”. A więc ta ciężarówka należała do planu Carlosa. Carlosa! Zabójca przywiózł ze sobą dwóch swoich żołnierzy – to były właśnie te pierwsze trzy ofermy. Trzej uzbrojeni mężczyźni i Carlos, który miał tylko jeden karabin. Bourne został osaczony na najwyższym piętrze budynku. Ale Carlos wciąż jest w środku. W środku! Gdyby Jasonowi udało się stąd wydostać, wówczas Carlos byłby osaczony! Gdyby tylko mógł się stąd wydostać! Wydostać!

Na końcu korytarza, w ścianie frontowej było okno zasłonięte czarną storą. Jason, utykając, zaczął iść w tamtą stronę. Trzymał się za szyję i przyciskał mocno ramię do boku, żeby złagodzić ból w piersi. Zerwał storę. Okno było małe; także i tutaj zobaczył grubą, pryzmatyczną taflę szkła, przez którą wpadało purpurowe i niebieskie światło. Nie tłukące się szkło i framuga wzmocniona specjalnymi okuciami. Wtem jego uwagę przykuła Siedemdziesiąta Pierwsza ulica. Ciężarówka znikła! Ktoś musiał odjechać, jeden z żołnierzy Carlosa! Zostało więc dwóch. Tylko dwóch. A on, Bourne, jest na górze, gdzie zawsze ma się przewagę.

Z grymasem bólu na twarzy, pochylony, Bourne dotarł do pierwszych drzwi z lewej strony naprzeciwko schodów. Otworzył je i wszedł do środka. Na pierwszy rzut oka pokój wyglądał na zwykłą sypialnię z lampami, ciężkimi meblami i obrazami. Chwycił najbliższą lampę, wyrwał sznur z gniazdka i podszedł z nią do poręczy. Uniósł wysoko nad głowę i cisnął w dół; odskoczył, gdy tylko usłyszał brzęk metalu i szkła. Nastąpiła nowa seria strzałów; kule cięły sufit, tworząc w tynku bruzdę. Jason wydał z siebie przeraźliwy krzyk, który przeszedł w wołanie, a to z kolei w długi, rozpaczliwy jęk, po czym zapadła cisza. Ostrożnie przesunął się do końca poręczy. Czekał. Wszędzie panowała cisza.

Udało się. Usłyszał powolne, ostrożne kroki; zabójca był na pierwszym piętrze. Kroki stawały się coraz bliższe, coraz głośniejsze, na czarnej ścianie pojawił się niewyraźny cień. Teraz! Bourne wyskoczył z ukrycia i oddał cztery szybkie strzały do postaci na schodach. Rany od kul i krew utworzyły ukośną linię na kołnierzu mężczyzny. Zatoczył się i wrzeszcząc z bólu i wściekłości spadał pochylony ze schodów. Nagle jego ciało znieruchomiało; leżał rozciągnięty na trzech ostatnich stopniach twarzą do góry. W rękach trzymał śmiercionośną broń – automatyczny karabin maszynowy z podpórką.

Teraz! Jason rzucił się w stronę szczytu schodów i przytrzymując się poręczy zaczął zbiegać w dół, próbując utrzymać resztki równowagi. Nie wolno mu stracić ani chwili, okazja może się już nie powtórzyć. Jeżeli ma się dostać na pierwsze piętro, to tylko teraz, po zabiciu tego człowieka. Bourne wiedział, że to nie Carlos, gdy przeskakiwał nad ciałem. Ten człowiek był wysoki, miał białą, bardzo białą skórę i nordyckie lub północnoeuropejskie rysy, na pewno nie przypominały rysów południowca.

Jason wbiegł na korytarz pierwszego piętra; wypatrywał cieni, przywierając raz po raz do ściany. Zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. W oddali, gdzieś w dole, rozległo się ostre zgrzytnięcie. Wiedział, co robić dalej. Morderca jest na parterze. Nie hałasował rozmyślnie; dźwięk nie wydawał się na tyle głośny ani wystarczająco długi, by oznaczać pułapkę. Carlos był ranny – zmiażdżone kolano lub złamany nadgarstek mogły sprawić, że wpadł na jakiś mebel lub tak jak Bourne stracił równowagę i zawadził bronią o ścianę. To właśnie Jason chciał wiedzieć.

Przykucnął i w tej pozycji zaczął skradać się z powrotem w kierunku schodów i ciała rozciągniętego na stopniach. Musiał się na chwilę zatrzymać; tracił siły i dużo krwi, za dużo. Próbował ściągnąć skórę tuż pod brodą i zewrzeć ranę na piersi, aby tylko zatamować krew. Na próżno. Żeby przeżyć, musiał wydostać się z tego budynku, znaleźć się z dala od miejsca, gdzie narodził się Kain. Jason Bourne… skojarzenia, jakie wywoływały te słowa, wcale nie były zabawne. Złapał oddech, wyciągnął rękę i wyrwał karabin maszynowy z dłoni zabitego. Był gotów.

Umierał, ale był gotów. Znajdź Carlosa. Złap Carlosa w pułapkę… Zabij Carlosa! Wiedział, że nie może się stąd wydostać. Czas nie działał na jego korzyść. Wykrwawi się, zanim wyjdzie na zewnątrz. Koniec był zarazem początkiem: Kain to Carlos, a Delta to Kain. Pozostawało tylko jedno dręczące pytanie: Kim jest Delta? Nie miało to już jednak znaczenia. Było poza nim, wkrótce nadejdą ciemności, nie gwałtowne, lecz pełne spokoju… uwolnią go od tego pytania…

A wraz z jego śmiercią będzie wolna jego ukochana, Marie. Dopilnują tego uczciwi ludzie na czele z prawym człowiekiem z Paryża, którego syn został zamordowany na rue du Bac i którego życie zniszczyła dziwka mordercy. Za kilka minut, pomyślał Jason sprawdzając cicho magazynek, spełni obietnicę daną temu człowiekowi, dotrzyma tajnej umowy, którą kiedyś zawarł z nieznanymi ludźmi. A spełniając obietnicę i dotrzymując umowy, da wyraz prawdzie. Jason Bourne zginął przed laty tego właśnie dnia; odejdzie znowu, lecz tym razem weźmie ze sobą Carlosa. Był gotów.

Położył się i zaczął się czołgać na łokciach w kierunku szczytu schodów. Czuł pod sobą krew, do jego nozdrzy docierał słodki, delikatny zapach, przywodząc go rzeczywistości. Czas uciekał. Dotarł do pierwszego stopnia, podkulił nogi i włożył rękę do kieszeni, szukając jednej z rakiet sygnalizacyjnych, które kupił w sklepie z artykułami wojskowymi na Lexington Avenue. Rozumiał już ten wewnętrzny przymus, który kazał mu je wtedy kupić. Znów był w zapomnianym Tam Quan, nie pamiętał nic poza wspaniałymi, oślepiającymi błyskami światła. Rakiety wydobyły te wspomnienia, oświetlą teraz dżunglę.

Z małego okrągłego wgłębienia u nasady rakiety wyjął pokryty woskiem lont, włożył go do ust i przegryzając skrócił do mniej więcej dwóch centymetrów. Następnie sięgnął do drugiej kieszeni, wyjął plastykową zapalniczkę i przełożył wraz z rakietą do lewej ręki. Wsunął podpórkę pod prawe ramię, a broń wcisnął w przesiąkniętą krwią kurtkę; była tam bezpieczna. Położył się, wyprostował nogi i wężowym ruchem, z głową do przodu, zaczął pokonywać ostatnią część schodów, plecami uderzając o ścianę.

Dotarł do połowy schodów. Wszędzie cisza, ciemność, wszystkie światła wygaszone… Światła? Światła? A co się stało ze światłem słonecznym, które widział w holu zaledwie przed paroma minutami? Wpadało przez okno balkonowe na drugim końcu pokoju, tego pokoju za korytarzem, lecz teraz widział tylko ciemności. Drzwi na dole zostały zamknięte, zamknięto także jedyne drzwi na tym korytarzu; można je było zlokalizować jedynie dzięki wąskiej smudze światła. Carlos kazał mu zgadywać. Za którymi drzwiami się kryje? A może uciekł się do lepszego podstępu? Może stoi w ciemnościach wąskiego korytarza? Bourne poczuł przeszywający ból w łopatce, znów trysnęła krew i przemoczyła flanelową koszulę. Jeszcze jedno ostrzeżenie: zostało niewiele czasu.

Oparł się o ścianę, broń położył poziomo na cienkich prętach poręczy i wymierzył w dół, w ciemności korytarza. Teraz! Pociągnął za spust. Staccato wybuchu wyrwało poręcz i podpierające ją słupki. Poniżej pociski grzechotały o drzwi i ściany. Puścił spust i wsunął rękę pod gorącą lufę. Prawą dłonią chwycił plastykową zapalniczkę, w lewej trzymał rakietę. Nacisnął zapalniczkę i przytknął płomień do krótkiego lontu. Znów ujął broń i pociągnął za spust, siejąc na parterze straszne spustoszenie. Gdzieś spadł na podłogę kryształowy żyrandol. Ciemność wypełniło śpiewne zawodzenie rykoszetów, i nagle – światło! Oślepiające światło rakiety sygnalizacyjnej zapalającej dżunglę, oświetlającej drzewa i ściany, ukryte ścieżki i mahoniowe korytarze. Wszędzie czuć było odór śmierci i dżungli, w której właśnie się znalazł Jason.

Almanach do Delty, Almanach do Delty! Wycofaj się, wycofaj!

Nigdy! Nie teraz. Nie w samej końcówce. Kain to Carlos, a Delta to Kain. Złap Carlosa w pułapkę! Zabij Carlosa!

Bourne wstał i oparł się o ścianę; w lewej ręce trzymał rakietę, w prawej broń. Zapadał się w wyłożone dywanem podszycie, mocnym kopnięciem otwierał przed sobą drzwi i niszczył srebrne ramki i trofea, które wylatywały w powietrze ze stolików i półek. Wysoko ku drzewom. Przerwał ogień. Nikogo nie było w tym cichym, nie przepuszczającym dźwięków, eleganckim pokoju. Nikogo na ścieżce w dżungli.

Błyskawicznie odwrócił się na pięcie i chwiejnym krokiem wrócił na korytarz, znacząc ściany długą serią z karabinu. Nie ma nikogo.

Drzwi na końcu wąskiego, ciemnego korytarza. Za nimi pokój, gdzie narodził się Kain i gdzie umrze, ale nie sam.

Przestał strzelać, przełożył rakietę do prawej ręki i sięgnął do kieszeni po drugą. Wyciągnął ja, znów wyjął lont, włożył do ust i przegryzł parę milimetrów od miejsca, gdzie stykał się z galaretowatą substancją zapalającą. Nastąpiła eksplozja światła, która go oślepiła. Trzymając niezgrabnie obie rakiety w lewej ręce i mrużąc oczy dotarł do drzwi; z trudnością utrzymywał równowagę.

Drzwi były otwarte, od góry do dołu biegła wąska szpara. Morderca zachował się niezwykle uprzejmie, ale wystarczyło jedno spojrzenie na drzwi i Jason instynktownie zrozumiał coś, o czym Carlos nie miał pojęcia. Zawdzięczał to swojej przeszłości, temu pokojowi, w którym narodził się Kain. Wyciągnął prawą rękę, przyciskając broń do biodra i chwycił za gałkę.

Teraz! Popchnął drzwi na parę centymetrów i wrzucił do środka rakiety. Rozległo się długie staccato ze stena, rozbrzmiewając echem w pokoju i w całym domu. Tysiące martwych dźwięków odezwało się na dole nieprzerwanym akordem, gdy grad ołowianych pocisków odbijał się od stalowych płyt w drzwiach.

Ogień ustał, skończył się magazynek. Teraz! Bourne znów oparł dłoń na spuście, uderzył ramieniem w drzwi i rzucił się naprzód. Przetaczając się po podłodze i wymachując nogami zakreślał koła. Carlos odpowiadał coraz gwałtowniejszym ogniem, w miarę jak Jason naprowadzał broń na cel. Nagle w pokoju pełnym oślepiającego blasku rozległ się krzyk wściekłości; jednocześnie Bourne zauważył, że zasłony są zaciągnięte i nie dopuszczają światła z balkonu. Dlaczego jest więc tak jasno… o wiele jaśniej, lecz nie tylko od oślepiającego światła syczących rakiet? Ten blask jest przytłaczający, huczy od niego w głowie, powoduje ostre, bolesne ukłucia w skroniach.

Ekran! Ogromny ekran sięgający aż do podłogi został spuszczony z wystającego schowka w suficie; rozległy obszar połyskującego srebra, tarcza rozpalona do białości przez lodowaty ogień. Bourne rzucił się za duży stół, chcąc znaleźć schronienie za miedzianym narożnym barem. Wstał i znów pociągnął za spust, strzelając już po raz ostatni. Wystrzelił ostatni magazynek. Chwycił za podpórkę i cisnął w postać w białym kombinezonie i białym jedwabnym szaliku, który opadł odsłaniając twarz.

Twarz! Znał tę twarz! Widział ją już przedtem! Gdzie… gdzie? W Marsylii? Tak… nie! W Zurychu? W Paryżu? Tak i nie! Wtem doznał olśnienia, uświadomił sobie w tym oślepiającym, wibrującym świetle, że twarz na drugim końcu pokoju jest znana nie tylko jemu, lecz wielu ludziom. Ale skąd? Gdzie? Tak jak w innych przypadkach twarz ta wydawała mu się znajoma i zarazem obca. Na pewno już ją gdzieś widział. Nie mógł sobie tylko przypomnieć nazwiska!

Rzucił się w tył za ciężki miedziany bar. Rozległy się strzały, dwa… trzy; druga kula rozdarła mu skórę na lewym przedramieniu. Wyciągnął zza paska pistolet, w którym miał tylko trzy naboje. Jeden z nich musi trafić do celu, Carlosie. Trzeba spłacić dług zaciągnięty w Paryżu i wywiązać się z umowy; jego ukochana będzie o wiele bezpieczniejsza po śmierci mordercy. Wyjął z kieszeni plastykową zapalniczkę, zapalił ją i przyłożył do materiału zwisającego z haka, który natychmiast zajął się ogniem. Jason chwycił materiał i rzucił na prawo, sam skacząc w przeciwną stronę. Gdy Carlos strzelał do płonącej szmaty, Bourne ukląkł, wymierzył i dwukrotnie pociągnął za spust.

Postać zachwiała się, ale nie upadła. Przykucnęła natomiast i jak biała pantera skoczyła ukośnie do przodu z rozłożonymi rękami. Co on robi? Nagle Jason zrozumiał. Morderca złapał za brzeg ogromnego, srebrnego ekranu, zerwał go z metalowej ramy i z całej siły pociągnął w dół.

Ekran spadał unosząc się nad Jasonem zasłonił mu całkowicie widoczność i skupił na sobie cała jego uwagę. Wydał z siebie pełen przerażenia krzyk, gdy spadło na niego połyskujące srebro. Uświadomił sobie nagle, że boi się tego bardziej niż Carlosa czy jakiejkolwiek innej ludzkiej istoty. Ekran przerażał go, doprowadzał do wściekłości. Miał wrażenie, że mózg rozpada mu się na części, przed oczami iskrzyły mu się obrazy i słyszał gniewne, donośne głosy. Wymierzył i strzelił w ten przerażający całun. W pewnej chwili, gdy zadawał oszalałe ciosy i zrywał z siebie szorstki srebrny materiał, zrozumiał, co się stało; wystrzelił ostatni nabój, ostatni. Carlos, który podobnie jak legendarny Kain umiał rozpoznać po wyglądzie i po odgłosie każdą broń, na pewno liczył strzały.

Nad Bourne’em pojawiła się sylwetka mordercy. Trzymał w ręku rewolwer wymierzony w jego głowę.

– To twoja egzekucja, Delta. W wyznaczonym dniu. Za wszystko, co zrobiłeś.

Bourne skulił się i gwałtownie przetoczył w prawo: przynajmniej umrze w ruchu! Migocący pokój wypełniły strzały z pistoletu, gorące igły przeszywały jego kark, nogi, wkłuwały się w brzuch. Przetaczać się, przetaczać!

Nagle strzały ucichły i w oddali usłyszał powtarzające się uderzenia młotka; te uderzenia w drewno i stal stawały się coraz głośniejsze, coraz bardziej natarczywe. Wreszcie z mrocznego korytarza na zewnątrz biblioteki dobiegł go ostatni ogłuszający huk, po czym rozległy się okrzyki i tupot nóg. A gdzieś w oddali, w niewidocznym, zewnętrznym świecie przenikliwie wyły syreny.

– Tutaj! Jest tutaj! – krzyknął Carlos.

Obłęd! Morderca kieruje tych ludzi prosto do niego, do niego! Rozum oszalał, nic już nie ma sensu!

Drzwi otworzył z hukiem wysoki mężczyzna w czarnym płaszczu; nie był sam, lecz Jason już nic nie widział. Oczy zachodziły mu mgłą, kształty i dźwięki stawały się niewyraźne, zamazane. Toczył się w dal. Coraz dalej i dalej… Wtem jednak zobaczył coś, czego nie chciał widzieć. Postać o sztywnych ramionach, poruszających się płynnie nad zwężającym się torsem wybiegła z pokoju i pomknęła słabo oświetlonym korytarzem. Carlos! Krzyki zabójcy pozwoliły mu się wydostać z pułapki. Odwrócił sytuację. W chaosie, jaki zapanował, schwytał w potrzask myśliwego, i uciekał!

– Carlos… – Bourne wiedział, że go nie usłyszą; z jego krwawiącego gardła wydobył się jedynie szept. Spróbował jeszcze raz, wydobywając dźwięk z brzucha. – To on. To… Carlos.

Powstało zamieszanie, wykrzykiwano chaotyczne i zaskakujące rozkazy. Nagle w polu widzenia Bourne’a pojawiła się znajoma postać. Utykając, szedł ku niemu mężczyzna, kaleka, który usiłował go zabić na cmentarzu pod Paryżem. Nie było ratunku! Jason pochylił się do przodu i zaczął się czołgać w kierunku syczącej, oślepiającej rakiety. Pochwycił ją i trzymał, jak gdyby była bronią palną, mierząc w człowieka z laską.

– No dalej! Naprzód! Zbliż się, skurwielu! Wypalę ci ślepia! Myślisz, że mnie zabijesz, co? To ja cię zabiję! Wypalę ci ślepia!

– Nie rozumiesz – powiedział drżącym głosem utykający mężczyzna. – To ja, Delta. Conklin. Myliłem się.

Rakieta przypalała mu ręce, oślepiała go!… Szaleństwo. Wszędzie dokoła słyszał wybuchy, oślepiające, ogłuszające, przerywane niesamowitymi wrzaskami z dżungli, które towarzyszyły każdej eksplozji.

Dżungla? Tam Quan! Wszędzie wilgotny, gorący odór, ale dotarli na miejsce! Obóz-baza należał do nich!

Wybuch z lewej strony! Widzi go! Wysoko nad ziemią wisi między drzewami bambusowa klatka. Zamknięta wewnątrz niej postać porusza się. Żyje! Dostać się do niej, dotrzeć tam!

Usłyszał krzyk z prawej strony. Jakiś człowiek z bronią w ręku szedł utykając w zarośla. Oddychał ciężko i kasłał z powodu dymu. To on. Blond włosy, które nagle oświetliło słońce i stopa złamana przy skoku spadochronowym. Skurwiel! Kawał drania, który razem z nimi przechodził szkolenie, czytał mapy, latał z nimi na północ… zastawiając jednocześnie przez cały czas na nich pułapkę! Zdrajca z nadajnikiem, przez który przekazywał przeciwnikowi informacje, gdzie atakować w dżungli – Tam Quan.

To był Bourne! Jason Bourne. Zdrajca, śmieć!

Złap go! Nie pozwól mu dotrzeć do innych! Zabij go! Zabij Jasona Bourne’a! To on jest twoim wrogiem! Ognia!

Nie upadł! Wciąż miał przed sobą głowę, która przecież została rozerwana na kawałki. Zbliżała się do niego! Co się dzieje? Obłęd. Tam Quan…

– Chodź z nami – powiedział kaleka wchodząc z dżungli do pokoju. – Nie jesteśmy twoimi wrogami. Chodź z nami.

– Zostawcie mnie w spokoju! – Bourne znów się rzucił, tym razem z powrotem w stronę ściągniętego ekranu. Było to jego sanktuarium, jego całun, okrycie przy narodzinach i obicie trumny. – Jesteś moim wrogiem! Zabiję was wszystkich! Wszystko mi jedno, nieważne! Czy nie rozumiesz? Jestem Deltą! Kain to Charlie, a Delta to Kain! Czego jeszcze chcecie ode mnie? Istniałem i zarazem nie istniałem! Żyję, a zarazem mnie nie ma! Skurwysyny! Dranie! No, dalej! Zbliżcie się!

Nagle usłyszał inny głos, głębszy, spokojniejszy, mniej natrętny.

– Pójdźcie po nią. Przyprowadźcie ją tutaj.

Gdzieś w oddali syreny osiągnęły crescendo, po czym ucichły. Zapadła ciemność, fale uniosły Jasona wysoko w nocne niebo, po to tylko, by znów rzucić w dół, cisnąć w przepaść wodnej przemocy. Wkraczał do królestwa lekkiej jak piórko… pamięci. Teraz nocne niebo wypełnił wybuch, nad ciemną wodą wzniósł się ognisty diadem. Nagle z chmur padły słowa i wypełniły ziemię, usłyszał je.

– Jasonie, kochanie moje. Moje jedyne kochanie. Weź mnie za rękę. Ściśnij ją. Mocno, Jasonie. Mocno, kochanie.

Wraz z ciemnością pojawił się spokój.

Загрузка...