CZĘŚĆ II

10

Nie wiedzieli, kiedy się nawiązała, ani prawdę rzekłszy, czy w ogóle. A jeśli tak, to do jakiego stopnia będą się starali tę więź utrzymać lub pogłębić. Przestało dochodzić między nimi do spięć, znikły konflikty, problemy. Nastąpiło porozumienie wyrażające się w słowach, w spojrzeniach i – nie mniej od nich ważnych – częstych wybuchach serdecznego śmiechu.

Ich wzajemne stosunki były jednak tak sterylne, jakby przebywali w szpitalu, a nie w małym wiejskim pensjonacie, gdzie wynajmowali pokój. W ciągu dnia Marie zajmowała się takimi przyziemnymi sprawami, jak kupowanie ubrań, map, gazet, i dostarczanie posiłków. Od razu na samym początku wybrała się do odległego o szesnaście kilometrów miasteczka o nazwie Reinach; tam porzuciła skradziony samochód i wróciła do Lenzburg taksówką. Bourne zaś, kiedy zostawał sam, poświęcał czas na odpoczynek i gimnastykę. Coś z zapomnianej przeszłości mówiło mu, że szybki powrót do zdrowia zależy od jednego i drugiego, więc do obu rzeczy przykładał się z żelazną dyscypliną. Już kiedyś to robił… jeszcze przed Port Noir.

Kiedy byli razem, na ogół rozmawiali; z początku szło im to opornie, toczyli szermierkę słowna jak dwoje obcych ludzi, którzy zetknęli się na skutek okoliczności i jeszcze nie całkiem wrócili do równowagi po przeżytym szoku. Starali się zachowywać normalnie, choć o normalności nie mogło być mowy, i dopiero kiedy zaakceptowali nienormalność sytuacji, ich kontakt stał się łatwiejszy. Prawie wszystko, o czym mówili, siłą rzeczy obracało się wokół niedawnych wydarzeń. Tematy neutralne zaś pojawiały się tylko wtedy, gdy wyczerpani roztrząsaniem tego, przez co przeszli, na moment milkli; cisza, jaka zapadała, stanowiła odskocznię do nowych słów i innych myśli.

Właśnie podczas jednej z takich przerw Jason dowiedział się kilku ważnych faktów o kobiecie, której zawdzięczał życie. Pewnego dnia zaprotestował, że ona wie o nim tyle samo co on, a on o niej zupełnie nic. Skąd pochodzi? Jak to się stało, że taka atrakcyjna kobieta o kasztanowych włosach, i cerze świeżej jakby całe życie spędziła na farmie, została doktorem ekonomii?

– Bo znudziła się jej farma.

– Serio? Naprawdę mieszkałaś na wsi?

– Tak, na małym ranczo, to znaczy małym w porównaniu z tymi wielkimi posiadłościami, jakie widuje się w Albercie. W czasach młodości mojego ojca, kiedy Kanadyjczyk francuskiego pochodzenia wyruszał na zachód, żeby kupić ziemię, ograniczały go pewne niepisane prawa. Jedno z nich brzmiało: nie staraj się być lepszy od tych, co stoją w hierarchii wyżej od ciebie. Ojciec często mawiał, że gdyby miał na nazwisko St. James zamiast St. Jacques, byłby dziś znacznie bogatszym człowiekiem.

– Był ranczerem?

Marie roześmiała się.

– Został nim. Z księgowego przekwalifikował się na ranczera pod wpływem latania na bombowcach. W czasie wojny służył w Królewskim Lotnictwie Kanadyjskim. Podejrzewam, że praca księgowego wydała mu się tak nudna w porównaniu z lataniem w przestworzach, że nie umiał do niej wrócić.

– Taka decyzja wymagała wiele odwagi.

– Bardzo wiele. Zanim dorobił się rancza, sprzedawał cudze bydło na ziemi, która też nie należała do niego. Francuz z krwi i kości, mawiali o nim ludzie.

– Chybaby mi się spodobał.

– Jestem tego pewna.

Marie mieszkała w Calgary z rodzicami i dwoma braćmi, dopóki nie skończyła, osiemnastu lat, po czym dostała się na McGill University w Montrealu i rozpoczęła nowe życie, o jakim nigdy nie śniła. Przeciętna uczennica, która wolała konne przejażdżki po rozległych polach niż nudny ład w prowadzonej przez zakonnice szkole z internatem w Albercie, nagle odkryła przyjemność płynącą z wysiłku umysłowego.

– To przyszło samo z siebie. Zawsze traktowałam książki z wrogością i nagle znalazłam się wśród ludzi, którzy byli nimi pochłonięci i cudownie się tym bawili. Toczyły się nieustanne dyskusje, dniami, nocami, w salach wykładowych, na seminariach, przy zatłoczonych stolikach nad kuflami piwa. To chyba te dyskusje zmieniły moje nastawienie. Rozumiesz, prawda?

– Rozumiem, choć sam nic takiego nie pamiętam. Żadnych studiów czy znajomych, ale te wspomnienia gdzieś we mnie muszą tkwić. – Uśmiechnął się. – Dyskusje nad kuflami piwa… dość wyrazisty obraz.

Odpowiedziała mu uśmiechem i ciągnęła dalej.

– Przyznam ci się, że byłam całkiem niezła w te klocki. Taka silna, krzepka dziewucha z Calgary, która całe życie usiłowała dorównać dwóm starszym braciom… nic dziwnego, że potrafiłam wypić więcej niż połowa facetów na uniwersytecie.

– Mieli do ciebie pretensje?

– Zazdrościli mi.

Przed Marie St. Jacques stanął otworem zupełnie nowy świat i do starego już nigdy nie wróciła. Poza wypadami do Calgary w czasie przerw semestralnych, dłuższe pobyty w domu stawały się coraz rzadsze. Krąg znajomych w Montrealu powiększał się, a letnie miesiące wypełniała jej praca na terenie uniwersytetu lub poza nim. Z początku pociągała ją historia, później zrozumiała, iż historię kształtują siły ekonomiczne – żeby państwo było potężne, musi mieć czym płacić – więc postanowiła poznać teorie ekonomii. Pochłonęły ją bez reszty.

Studiowała na McGill pięć lat, zwieńczeniem studiów był tytuł magisterski oraz stypendium rządu kanadyjskiego na studia doktoranckie w Oksfordzie.

– Co to był za dzień! Myślałam, że ojciec dostanie ataku apopleksji. Wyobraź sobie, że zostawił swoje ukochane bydło pod opieką moich braci, a sam przyleciał do Montrealu, żeby wybić mi pomysł z głowy.

– Wybić ci pomysł z głowy? Ale dlaczego? Przecież kiedyś sam był księgowym, a ty zamierzałaś pisać doktorat z ekonomii…

– Popełniasz ten sam błąd co wszyscy! – zawołała. – Wbrew pozorom, księgowi i ekonomiści to najwięksi wrogowie. Jedni widzą pojedyncze drzewa, drudzy cały las, więc ich oceny rzadko bywają zbieżne. Poza tym mój ojciec był nie tylko Kanadyjczykiem, ale Kanadyjczykiem francuskiego pochodzenia, a to różnica. Uznał mnie wręcz za zdrajczynię. Dał się udobruchać dopiero wówczas, gdy dowiedział się, że po powrocie z Anglii do kraju każdy stypendysta musi przepracować minimum trzy lata w administracji państwowej. Ucieszył się, że „będziemy mieli w rządzie swojego człowieka”. Vive Québec, vive la France!

Oboje wybuchnęli śmiechem.

Trzyletni okres pracy w Ottawie ze zrozumiałych względów wydłużył się: ilekroć bowiem Marie zamierzała odejść; otrzymywała awans, a co za tym idzie, większy gabinet oraz liczniejszy personel.

– Poczucie władzy działa oczywiście jak narkotyk – rzekła z uśmiechem. – I nikt tego lepiej nie wie niż urzędnik państwowy, o którego względy zabiegają różne banki i spółki. Chyba Napoleon ujął go najtrafniej: „Dajcie mi dość orderów, a wygram wam każdą bitwę”. W każdym bądź razie zostałam. Praca, którą wykonuję, sprawia mi ogromną przyjemność. Może dlatego, że dobra jestem w tym, co robię.

Jason wpatrywał się w nią uważnie, kiedy opowiadała mu o sobie.

Pod zewnętrzną warstwą opanowania kryło się w niej coś z dziecka: tryskająca radość życia. Była osobą pełną werwy, która starała się hamować swój zapał, ilekroć jej zdaniem stawał się nazbyt widoczny. Jason nie wątpił, że Marie jest świetnym fachowcem; podejrzewał, że wszystko, do czego się bierze, wykonuje z pełnym poświęceniem.

– Jestem tego pewien – rzekł. – Ale czy masz czas na inne sprawy?

– Jakie sprawy?

– No wiesz… mąż, dzieci, domek z białym płotkiem.

– Może kiedyś założę rodzinę. Nie wykluczam tej możliwości.

– Ale dotąd nie założyłaś?

– Nie. Kilka razy byłam zakochana, ale do zaręczyn, pierścionków z diamentami i tak dalej nie doszło.

– Kto to jest Peter?

Uśmiech znikł jej z twarzy.

– Zapomniałam, że czytałeś telegram.

– Przepraszam.

– Nie przepraszaj, już to sobie wyjaśniliśmy, a Peter… Uwielbiam Petera! Mieszkaliśmy razem przez dwa lata, potem się rozstaliśmy.

– Sądząc po telegramie, nie czuje do ciebie żadnej urazy.

– Niechby tylko spróbował! – zawołała ze śmiechem. – Jest dyrektorem mojego wydziału i liczy, że wkrótce wejdzie do rządu. Jeśli tylko zacznie stroić fochy, natychmiast opowiem w Ministerstwie Skarbu o wszystkich jego niedociągnięciach i może się pożegnać z ambicjami.

– Napisał, że dwudziestego szóstego wyjdzie po ciebie na lotnisko. Zadepeszuj do niego.

– Tak, będę musiała.

Na temat jej wyjazdu nigdy nie rozmawiali, starannie go unikali, wiedząc, że prędzej czy później musi nastąpić. Rozstanie było sprawą przyszłości, a ich rozmowy obracały się wokół tego, co się zdarzyło w przeszłości. Kiedy Marie oznajmiła, że pragnie mu pomóc, Jason zgodził się, myśląc, iż kierowana owym nieuzasadnionym poczuciem wdzięczności, chce z nim zostać jeszcze dzień lub dwa dłużej, i bardzo się z tego powodu ucieszył. Cokolwiek innego nie wchodziło w rachubę.

I dlatego nie mówili o przyszłości. Wymieniali słowa i spojrzenia, wybuchali cichym śmiechem, nawiązywali przyjazny kontakt. Zdarzały się chwile nieśmiałej czułości, ale wtedy oboje świadomi niebezpieczeństwa szybko się wycofywali. Cokolwiek innego nie wchodziło w rachubę.

Powracali więc w rozmowach do nienormalności sytuacji, do minionych wydarzeń. Częściej oczywiście dyskutowali o tym, co przydarzyło się jemu, nie jej, bo to on stanowił irracjonalną przyczynę ich bycia razem… razem w jednym pokoju w małym szwajcarskim pensjonacie. W racjonalnym, uporządkowanym świecie Marie St. Jacques nie występowały takie anormalne sytuacje i właśnie dlatego, że nie występowały, jej chłodny, analityczny umysł został pobudzony do działania. Niedorzeczności należało zbadać, rozwikłać, wyjaśnić. Zaczęła bezlitośnie drążyć pamięć Jasona; była równie nieustępliwa jak Geoffrey Washburn z Île de Port Noir, lecz pozbawiona jego cierpliwości. Wiedziała, że na cierpliwość, nie ma czasu i to sprawiało, że niekiedy posuwała się za daleko.


– Co cię uderza, kiedy czytasz gazety?

– Chaos. Który jest chyba zjawiskiem uniwersalnym.

– Nie żartuj. Czy cokolwiek wydaje ci się znajome?

– Prawie wszystko, ale nie umiem powiedzieć dlaczego.

– Na przykład co?

– Dziś rano przeczytałem artykuł o wysyłce drogą morską amerykańskiej broni do Grecji i o debacie, jaka później miała miejsce w Organizacji Narodów Zjednoczonych. Rosjanie wyrazili protest. Rozumiem powagę sytuacji, znam powody walki o władzę w krajach śródziemnomorskich, wiem o kryzysie na Bliskim Wschodzie.

– Podaj inny przykład.

– Był artykuł o ingerencji rządu wschodnioniemieckiego w sprawy ambasady zachodnioniemieckiej w Warszawie. Państwa bloku wschodniego, zachodniego… to też rozumiem.

– Wiesz, o czym to świadczy, prawda? Że twój umysł jest wyczulony na sprawy związane z polityką, z geopolityką.

– Albo że posiadam zwykłą, normalną wiedzę o tym, co się dzieje we współczesnym świecie. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek był dyplomatą. Wysokość mojego konta w Gemeinschaft Bank raczej wyklucza pracę na państwowej posadzie.

– Zgadzam się, ale jednak orientujesz się w polityce. A co z mapami? Prosiłeś, żeby ci je kupić. O czym myślisz, kiedy na nie patrzysz?

– Czasem nazwy miejscowości przywodzą mi na myśl pewne obrazy, tak jak to miało miejsce w Zurychu. Widzę budynki, hotele, ulice… rzadziej twarze, które zawsze są bezimienne.

– Dużo podróżowałeś.

– Chyba tak.

– Na pewno tak.

– No dobrze, masz rację.

– Jak podróżowałeś?

– Jak to jak?

– Czym częściej? Samolotem czy samochodem? Nie chodzi mi o taksówki, tylko pojazd własnoręcznie prowadzony.

– Jednym i drugim. A dlaczego?

– Gdybyś powiedział, że samolotem, oznaczałoby to, że częściej odbywałeś dalekie podróże. Czy w trakcie wyjazdów spotykałeś się z ludźmi? Na lotnisku? Może w hotelu?

– Na ulicy – odparł niemal odruchowo.

– Na ulicy? Dlaczego na ulicy?

– Nie wiem. Spotykaliśmy się na ulicy… i w cichych, ciemnych pomieszczeniach.

– W restauracjach? Kawiarniach?

– Tak… i w pokojach.

– Hotelowych?

– Tak.

– Nie w biurach? Gabinetach?

– Może czasem. Ale rzadko.

– W porządku. Spotkania. Twarze. Czyje? Mężczyzn? Kobiet? Jednych i drugich?

– Na ogół mężczyzn. Niekiedy kobiet, ale przeważali mężczyźni.

– O czym mówili?

– Nie wiem.

– Postaraj się sobie przypomnieć.

– Nie mogę. Nie pamiętam żadnych głosów, słów.

– To nie były przypadkowe spotkania, prawda? Spotykałeś się z ludźmi, to znaczy, że byłeś z nimi umówiony. Oczekiwali ciebie, a ty ich. Kto wyznaczał te spotkania? Bo ktoś musiał.

– Przysyłano telegramy albo dzwoniono…

– Kto przysyłał? I skąd?

– Nie wiem. Wiadomość zawsze do mnie docierała.

– Do hotelu?

– Nie pamiętam. Chyba tak.

– Powiedziałeś, że z tego, co mówił zastępca dyrektora hotelu „Carillon”, wynikało, że zostawiano ci wiadomości w recepcji.

– Tak, rzeczywiście.

– Kto zostawiał? Ludzie z tego Tread coś tam?

– Treadstone-71.

– Treadstone-71. Czy to tam pracowałeś?

– Nazwa nic mi nie mówi. Nie figuruje w żadnym spisie.

– Skup się!

– Jestem skupiony. Ale powtarzam: ta nazwa nigdzie nie figuruje. Specjalnie dzwoniłem do Nowego Jorku.

– Dziwi cię to, a nie ma w tym nic dziwnego.

– Jak to?

– Treadstone może być samodzielnym wydziałem albo filią zajmującą się skupem towarów na rzecz macierzystego koncernu, którego nazwa nie pada podczas transakcji, gdyż mogłoby to podbić cenę. Takie praktyki stosowane są na każdym kroku.

– Kogo ty chcesz przekonać?

– Ciebie. Całkiem możliwe, że jesteś pełnomocnikiem swojej firmy upoważnionym do prowadzenia samodzielnych negocjacji finansowych. Wskazuje na to wysokość konta oraz klauzula, z której nigdy dotąd nie skorzystano, pozwalająca upoważnionym osobom mieć wgląd w jego stan. Te dwa fakty oraz twoje rozeznanie w przetasowaniach politycznych świadczą o tym, że jesteś zaufanym pracownikiem o szerokich kompetencjach, zapewne udziałowcem, a może nawet i współwłaścicielem macierzystego koncernu.

– Zbyt szybko wyciągasz wnioski.

– Ale wszystko, co powiedziałam, trzyma się kupy.

– Z wyjątkiem jednej czy dwóch rzeczy.

– Jakich?

– Po pierwsze z konta nie podejmowano pieniędzy, tylko je wpłacano. A zatem nic nie kupowałem, raczej coś sprzedawałem.

– Tego nie wiesz na pewno, bo nie pamiętasz. A zresztą, płacić można na różne sposoby.

– To znaczy?

– Ktoś dobrze obeznany w strategiach finansowych na pewno by wiedział. Co ci się jeszcze nie zgadza?

– Nie próbuje się zabić faceta tylko dlatego, że kupuje coś po niższej cenie. Demaskuje się go, ale nie próbuje zabić.

– Próbuje, jeśli się popełniło, jakiś gigantyczny błąd. Albo jeśli się wzięło tego faceta za kogoś innego. Słuchaj, Jasonie, usiłuję ci jedynie wytłumaczyć, że nie jesteś tym, kim myślisz. Bez względu na to, co mówią inni.

– Jesteś o tym przekonana?

– Najzupełniej. Spędziłam z tobą trzy dni. Rozmawialiśmy, uważnie ci się przysłuchiwałam. Zdarzyła się jakaś straszna pomyłka… albo jest to spisek.

– Spisek? Przeciwko komu? Czemu?

– Tego właśnie musisz się dowiedzieć.

– Wspaniale.

– Powiedz, co przychodzi ci do głowy, kiedy myślisz o pieniądzach?

Przestań. Mylisz się. Nie dręcz mnie. Czy nic nie rozumiesz? Kiedy myślę o pieniądzach, myślę o zabijaniu.

– Nie wiem. Jestem zmęczony. Chce mi się spać. Jutro rano wyślij telegram.


Było już sporo po północy; zaczynał się czwarty dzień ich pobytu w pensjonacie, a sen wciąż nie nadchodził. Bourne wpatrywał się w sufit, w ciemne, drewniane belki, w których odbijał się blask lampy stojącej na stoliku w przeciwnym rogu pokoju. Marie nie gasiła jej na noc; nie pytał o powód, a ona nie tłumaczyła dlaczego.

Rano miała wyjechać, on zaś musiał ustalić dalszy plan działania. Zamierzał pozostać w pensjonacie kilka dni dłużej i pod koniec tygodnia umówić się z lekarzem z Wohlen na zdjęcie szwów. A potem udać się do Paryża. W Paryżu były pieniądze… oraz coś jeszcze; czuł, że tam właśnie znajdzie ostateczną odpowiedź.

Nie jesteś bezradny. Poradzisz sobie.

Czego się dowie? Czy spotka człowieka zwanego Carlosem? Kim jest ów Carlos i co go łączy z Jasonem Bourne’em?

Usłyszał szelest pościeli na kanapie przy ścianie. Odwrócił głowę i zdumiony spostrzegł, że Marie nie śpi. Leżała wpatrując się w niego intensywnie.

– Mylisz się – powiedziała.

– W czym?

– To nie jest tak, jak myślisz.

– Skąd wiesz, co myślę?

– Bo już widziałam to spojrzenie w twoich oczach; myślisz o sprawach, których nie jesteś pewien, i boisz się, że te różne przypuszczenia, które przychodzą ci do głowy, mogą okazać się prawdziwe.

– Niektóre są prawdziwe. Inaczej skąd bym wiedział o Steppdeckstrasse? Albo o grubasie w „Drei Alpenhäuser”?

– Nie mam pojęcia, ale ty też nie.

– Ta ulica istnieje, grubas również. Nie wymyśliłem ich.

– Musisz poznać prawdę, Jasonie. Nie jesteś taki, jak twierdzą. Postaraj się znaleźć odpowiedź.

– W Paryżu.

– Tak, w Paryżu.

Podniosła się z kanapy; jasnokremowa, niemal wpadająca w biel koszula nocna zapinana pod szyją na guziczki z masy perłowej falowała nad podłogą, kiedy Marie boso zbliżała się do łóżka. Stanęła przy nim, patrząc w dół na Jasona i powoli zaczęła rozpinać guziki; pozwoliła, żeby koszula zsunęła się jej z ramion, po czym przysiadła obok mężczyzny. Widział nad sobą jej piersi. Po chwili schyliła się, delikatnie ujmując w swoje dłonie jego twarz; spojrzenie miała nieruchome, oczy – tak jak często podczas ostatnich kilku dni – utkwione w jego oczach.

– Dziękuję za uratowanie mi życia – szepnęła.

– Ja tobie również – odparł.

Pragnął jej i wiedział, że ona czuje to samo, i zastanawiał się tylko, czy jej pragnieniu również towarzyszy ból. Nie miał wspomnień dotyczących kobiet i może dlatego, że ich nie miał, Marie utożsamiała dla niego wszystko, co mógł sobie wymarzyć, a nawet o wiele więcej. Rozproszyła mrok, który go otaczał. Odjęła mu ból.

Bał się powiedzieć jej, co czuje. A teraz ona mówiła mu, że się zgadza, choćby na bardzo krótko, że gotowa jest poświęcić resztę nocy na przywracanie mu pamięci, bo sama również łaknie wytchnienia od wiejącej wokół grozy. Na godzinę czy dwie mogą zapomnieć o napięciu i rozkoszować się błogim spokojem. Jason nie prosił o nic więcej; Boże, jakże strasznie pragnął Marie!

Dotknął ręką jej piersi i zbliżył usta do jej ust; ich wilgotność podnieciła go, rozwiała wszelkie wątpliwości.

Kobieta uniosła kołdrę i wsunęła się w jego ramiona.


Leżała w objęciach Jasona, z głową na jego piersi, uważając, by nie dotknąć postrzelonego ramienia. Po chwili zsunęła się delikatnie i podparła na łokciu. Jason spojrzał na nią; ich oczy się spotkały i oboje się uśmiechnęli. Podniosła rękę i położyła palec na jego ustach.

– Mam ci coś do powiedzenia – rzekła cicho – i nie chcę, żebyś mi przerywał. Nie wyślę telegramu do Petera. Jeszcze nie teraz.

– Ale… – Zdjął jej rękę ze swojej twarzy.

– Proszę cię, nie przerywaj. Powiedziałam: jeszcze nie teraz. To nie znaczy, że wcale nie wyślę; wyślę, ale później. Na razie zostaję z tobą. Jadę z tobą do Paryża.

– A jeśli nie chcę twojego towarzystwa? – spytał wbrew sobie. Pochyliła się, całując go lekko w policzek.

– Nie wierzę. Mój komputer ma inne dane.

– Na twoim miejscu nie byłbym taki pewien.

– Ale nie jesteś na moim miejscu… słuchaj, czułam, jak mnie tulisz, jak usiłujesz powiedzieć mi tyle różnych rzeczy, których nie potrafisz ująć w słowa, a które od kilku dni obojgu nam leżą na sercu. Nie umiem wytłumaczyć tego, co się stało. Pewnie istnieją jakieś mętne psychologiczne teorie objaśniające więź, jaka powstaje między dwojgiem w miarę inteligentnych ludzi, którzy znaleźli się w piekle i razem próbują się z niego wydostać. Może nic więcej się za tym nie kryje. Ale w tej chwili ta więź jest zbyt silna, żebym mogła ją zerwać i cię tak po prostu zostawić. Ocaliłeś mi życie i chcę ci pomóc.

– A może ja wcale nie potrzebuję twojej pomocy?

– Słuchaj, jestem w stanie zająć się paroma sprawami, z którymi sam sobie nie poradzisz. Myślałam o tym przez ostatnie dwie godziny. – Nie zakrywając się, przysiadła na łóżku. – Sytuacja, w jaką jesteś zamieszany, wiąże się z większą sumą pieniędzy, a coś mi się wydaje, że ty nawet nie wiesz, czym się różnią aktywa i pasywa. Może kiedyś wiedziałeś, ale teraz nie masz o tym zielonego pojęcia. W przeciwieństwie do mnie. I jeszcze jedno. Pracuję dla rządu kanadyjskiego, mam dostęp do tajnych akt oraz wielu zastrzeżonych informacji. Posiadamy własny wywiad gospodarczy. Świat finansów to jedno wielkie bagno, a ponieważ Kanada kilka razy została wykołowana, musieliśmy zorganizować wywiad, który chroniłby nasze interesy. Biorę w tym udział. Dlatego właśnie przyjechałam do Zurychu. Nie po to, żeby dyskutować na temat różnych abstrakcyjnych teorii, tylko po to, żeby obserwować tworzące się sojusze i powiadamiać o nich mój rząd.

– Czy to, że masz dostęp do tajnych informacji, może być mi w czymkolwiek przydatne?

– Chyba tak. Ale najważniejsze jest to, że możemy liczyć na pomoc ambasady kanadyjskiej. Obiecuję ci jednak, że jeśli pojawi się najmniejsze niebezpieczeństwo, natychmiast wysyłam telegram i zmykam czym prędzej. Już pomijając własny strach, nie chcę być dla ciebie dodatkowym ciężarem.

– Najmniejsze niebezpieczeństwo – powtórzył za nią, przyglądając się jej uważnie. – W porządku, ale to ja będę decydował, co jest niebezpieczne.

– Dobrze. Pod tym względem, mam ograniczone doświadczenie, więc nie będę się spierać.

Wpatrywał się jej głęboko w oczy; chwila wydłużała się, a milczenie sprawiało, że zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Wreszcie spytał:

– Dlaczego to robisz? Sama powiedziałaś, że jesteśmy dwojgiem w miarę inteligentnych ludzi, którzy wydostali się z piekła, i że może nic więcej się za tym nie kryje. Więc czy warto?

Siedziała bez ruchu.

– Nie pamiętasz? Powiedziałam również coś innego: że cztery dni temu pewien mężczyzna, który mógł bezpiecznie uciec, wrócił i uratował mi życie narażając własne. Wierzę w tego człowieka. Chyba bardziej, niż on sam w siebie wierzy, i ta wiara to jedyne, co mu mogę ofiarować.

– Dziękuję – powiedział i wyciągnął do niej ręce. – Nie powinienem jej przyjąć, ale przyjmuję. Jest mi bardzo potrzebna.

– A teraz możesz mi wreszcie zamknąć usta – szepnęła wchodząc pod kołdrę i przytulając się do niego. – Kochaj mnie. Ja też mam potrzeby.


Minęły kolejne trzy dni i trzy noce, podczas których cieszyli się ze swojej bliskości i radowali poznawaniem siebie. Żyli na podwyższonych obrotach niczym dwoje ludzi świadomych tego, że zmiana musi nadejść i że nie nastanie powoli, lecz gwałtownie. Rozmawiali więc o wszystkim, gdyż żadnych tematów nie mogli dłużej unikać ani odkładać na później.

Dym z papierosa unosił się nad stolikiem, łącząc się z parą bijącą znad filiżanki gorącej, gorzkiej kawy. Kilka minut temu konsjerż, tryskający energią Szwajcar, który widział więcej, niż dawał po sobie poznać, przyniósł na górę petit déjeuner oraz gazety zuryskie. Jason i Marie siedzieli naprzeciw siebie wertując prasę.

– Znalazłaś coś ciekawego?

– Tylko to, że wczoraj był pogrzeb tego starca z parku. Policja nie znalazła jeszcze żadnych dowodów. Piszą, że dochodzenie wciąż trwa.

– U mnie podają trochę więcej – powiedział, niezdarnie przekręcając stronę obandażowaną ręką.

– Jak ręka? – spytała wskazując na opatrunek.

– Lepiej. Mogę już sprawniej poruszać palcami.

– Zauważyłam.

– Jedno ci w głowie! – zażartował, składając gazetę. – O tutaj… te same informacje co wczoraj. Że w laboratorium badają krew i kule. – Podniósł wzrok. – Ale jest nowy szczegół. Znaleziono strzępy ubrania; wcześniej o tym nie pisali.

– Czy to nam coś komplikuje?

– Do mnie tym śladem nie dotrą. Ubranie kupiłem w Marsylii, na wieszaku wisiało pełno identycznych. A co z twoją sukienką? Mam nadzieję, że nie była od Diora.

– Nie pesz mnie. Wszystkie moje stroje szyje krawcowa w Ottawie.

– Czyli też nie powinni dojść.

– Wykluczone. Materiał nabyłam od znajomego z pracy, który przywiózł całą belę z Hongkongu.

– A czy przypadkiem nie miałaś na sobie czegoś, co kupiłaś w jednym z tych sklepów na terenie hotelu? Jakiegoś drobiazgu, chustki, broszki?

– Nie. Nie bawią mnie tego rodzaju sprawunki.

– W porządku. A twoja przyjaciółka… nikt jej o nic nie pytał, kiedy oddawała klucze?

– W recepcji nikt. Zaczepili ją tylko ci dwaj faceci, z którymi jechałam windą.

– Ten Francuz i Belg?

– Tak. Wszystko poszło gładko.

– Zastanówmy się jeszcze raz.

– Nie ma nad czym. Paul, ten z Brukseli, na pewno nic nie widział. Spadł z krzesła i leżał na podłodze, dopóki całe zamieszanie się nie skończyło. A Claude… to ten, który próbował nas zatrzymać, pamiętasz?… więc z początku Claude sądził, że ta kobieta na scenie to ja, ale zanim znalazł policjanta, został tak poturbowany w tym ścisku, że musiano go zawieźć do szpitala…

– A kiedy doszedł do siebie, ogarnęły go wątpliwości – wtrącił Jason, przywołując jej wcześniejsze słowa.

– Tak. Podejrzewam, że Claude wiedział, po co naprawdę przyjechałam na konferencję. Nie wydaje mi się, żeby mój referat go zmylił. A jeśli wiedział, to tym bardziej wolał się trzymać ode mnie z daleka.

Bourne podniósł filiżankę kawy.

– Wyjaśnij mi to jeszcze raz. Przyjechałaś obserwować zawiązujące się sojusze?

– Raczej szukać ich śladów. Nikt się przecież otwarcie nie przyzna, że grupy finansowe w jego kraju wchodzą w tajne porozumienia z grupami finansowymi innych krajów, żeby opanować kanadyjski rynek surowcowy. Ale można się sporo dowiedzieć patrząc, kto się z kim spotyka na drinka albo kto kogo zaprasza na kolację. Czasem ktoś się zdradzi jakimś głupim posunięciem, na przykład podchodzi do ciebie delegat z Rzymu, facet, o którym wiesz, że jest na usługach Angellego, i pyta, czy rząd w Ottawie bardzo rygorystycznie przestrzega praw celnych.

– Chyba wciąż nie rozumiem.

– A powinieneś, bo Stany Zjednoczone są bardzo czułe na tym punkcie. Kto czym zawiaduje? Ile banków amerykańskich uzależnionych jest od pieniędzy OPEC-u? W jakim stopniu różne gałęzie przemysłu należą do europejskich i japońskich konsorcjów? Ile setek tysięcy akrów ziemi kupiono za pieniądze napływające z Anglii, Włoch i Francji? Wszyscy się tym przejmujemy.

– Naprawdę? Roześmiała się.

– Naprawdę. Nic tak silnie nie wywołuje nastrojów nacjonalistycznych jak świadomość, że ojczyzna znajduje się w rękach obcego kapitału. Można przywyknąć do myśli o przegranej wojnie, bo to jedynie znaczy, że wróg był potężniejszy, ale utrata gospodarki oznacza, że wróg jest mądrzejszy. Okupacja trwa wówczas dłużej i dłużej leczą się rany.

– Często o tym myślisz, prawda?

Na moment z oczu kobiety znikła wesołość.

– Tak – odpowiedziała z powagą. – Bo to są bardzo ważne sprawy.

– Odkryłaś coś w Zurychu?

– Żadnych rewelacji. Ale pieniędzy jest od cholery i różne syndykaty próbują je inwestować wszędzie tam, gdzie machina biurokratyczna przymyka oko na podobne sprawy.

– W tym telegramie, który dostałeś, Peter napisał, że twoje codzienne sprawozdania są pierwszorzędne. Co miał na myśli?

– Dowiedziałam się, że bardzo dziwni partnerzy wchodzą w układy, żeby za pośrednictwem podstawionych firm kanadyjskich skupować akcje kanadyjskich przedsiębiorstw. Nie chcę wdawać się w szczegóły, bo niewiele byś z tego zrozumiał.

– A ja nie chcę być wścibski, ale coś mi się wydaje, że i mnie podejrzewasz o takie działanie. Niekoniecznie wymierzone w Kanadę, lecz…

– Nie wykluczam tej możliwości; zresztą wiele na to wskazuje. Mogłeś pracować w jakimś konsorcjum zajmującym się wszelkiego rodzaju nielegalnymi transakcjami. Akurat tego typu rzecz jestem w stanie dyskretnie sprawdzić, ale wolę nie wysyłać telegramu. Będzie lepiej, jeśli porozumiem się telefonicznie.

– A jednak jestem wścibski… jak chcesz to sprawdzić?

– Jeżeli Treadstone-71 to utajniona filia jakiegoś międzynarodowego koncernu, istnieją sposoby, żeby dowiedzieć się którego. Kiedy znajdziemy się w Paryżu, zadzwonię do Petera z centrum telefonicznego. Powiem mu, że natknęłam się na nazwę Treadstone-71, która nie daje mi spokoju; niech przeprowadzi nieoficjalne dochodzenie i czeka na mój kolejny telefon.

– Jeśli odkryje…

– Jeśli Treadstone istnieje, na pewno coś odkryje.

– W porządku, wówczas skontaktuję się z tymi upoważnionymi dyrektorami i ujawnię się.

– Tylko bardzo ostrożnie. Przez pośredników. Choćby przeze mnie.

– Dlaczego ostrożnie?

– Ze względu na to, co zrobili, a raczej to, czego nie zrobili.

– To znaczy?

– Przez pół roku nie próbowali nawiązać z tobą żadnego kontaktu.

– Tego nie wiemy, nie możemy być pewni.

– A bank? Te nietknięte miliony dolarów nieznanego pochodzenia, którymi najwyraźniej nikt się nie interesował? Coś mi tu nie gra, Jasonie. Wygląda to tak, jakby nie chciano się do ciebie przyznać. Jakbyś popełnił duży błąd.

Bourne oparł się wygodniej; patrząc na swoją obandażowaną dłoń, przypomniał sobie, jak mu ją miażdżono kolbą w samochodzie pędzącym po Steppdeckstrasse. Podniósł wzrok i spojrzał na Marie.

– A więc twoim zdaniem, jeśli dyrektorzy Treadstone nie chcą się do mnie przyznać, to dlatego, że uważają, iż popełniłem jakiś poważny błąd?

– Niewykluczone. Może myślą, że wplątałeś ich w nielegalną transakcję o charakterze kryminalnym, która będzie ich kosztować wiele milionów dolarów, że może nawet dojść do konfiskaty całego mienia ich zagranicznych filii przez rozgniewane rządy obcych państw? Albo uważają, że nieświadomie przyłączyłeś się do jakiejś międzynarodowej mafii przestępczej? Wszystko jest możliwe. To by tłumaczyło, dlaczego trzymają się z dala od banku. Nie chcą, żeby ktokolwiek posądził ich o współudział.

– Czyli bez względu na to, czego dowie się twój przyjaciel, wciąż będę w punkcie wyjściowym.

– Nie ty, tylko my, i nie w punkcie wyjściowym, tylko na czwartym albo piątym szczeblu dziesięcioszczeblowej drabiny.

– Nawet gdybym był na dziewiątym, i tak nic by się nie zmieniło. Jacyś ludzie chcą mnie zabić, a ja nie wiem dlaczego. Inni mogliby ich powstrzymać, ale tego nie robią. Ten facet w „Drei Alpenhäuser” powiedział, że Interpol zastawił na mnie sieci; jeśli w nie wpadnę, nie zdołam się wytłumaczyć. Nie wiedząc, co rzeczywiście zrobiłem, będę winny tego, o co mnie oskarżą. Zanik pamięci to kiepska linia obrony, a żadnej innej mogę po prostu nie mieć.

– Nie wierzę; nie wolno ci tak myśleć.

– No jasne…

– Przestań, Jasonie. Ja wcale nie żartuję.

Przestań, ileż to razy powtarzałem sobie to słowo. Kocham cię, jesteś jedyną kobietą, jaką kiedykolwiek w życiu znałem, i ty wierzysz w moją niewinność. Dlaczego sam nie potrafię w nią uwierzyć?

Wstał z fotela, odruchowo badając, czy może już normalnie chodzić. Sprawność w nogach powracała, rany okazały się mniej groźne, niż sobie wyobrażał. Umówił się na wieczór z lekarzem z Wohlen na zdjęcie szwów. Nazajutrz wszystko miało się zmienić.

– Paryż… – tak, gdzieś w Paryżu znajdę odpowiedź. Wiem o tym, tak jak wiedziałem o tych trójkątach w Zurychu. Ale nie mam pojęcia, od czego zacząć. To istny obłęd, takie czekanie na jakiś znak, na jakieś słowo, na cokolwiek… choćby na głupie pudełko zapałek, które nasunie mi pewne skojarzenia i wskaże kierunek działania…

– Nie czekaj na znaki, tylko na wiadomość od Petera. Jutro zadzwonię do niego z Paryża.

– To nic nie zmieni, nie widzisz tego? Bez względu na to, co Peter odkryje, nie powie mi tej jednej najważniejszej rzeczy. Kim jestem? Dopiero odpowiedź na to pytanie mogłaby wyjaśnić, dlaczego nikt z Treadstone nie interesował się kontem, dlaczego jacyś ludzie próbują mnie zabić i dlaczego ktoś o imieniu Carlos obiecuje fortunę za mojego tru…

Głośny brzęk, jaki rozległ się przy stoliku, przerwał mu w pół słowa. Marie upuściła filiżankę i siedziała z szeroko wytrzeszczonymi oczami, z twarzą białą, jakby odpłynęła z niej cała krew.

– Co powiedziałeś?

– Że muszę wiedzieć dlaczego…

– Nie; to imię. Powiedziałeś przed chwilą: Carlos.

– Zgadza się.

– Tyle godzin przegadaliśmy, tyle czasu spędziliśmy razem i nigdy słowem o nim nie wspomniałeś.

Spojrzał na nią, odtwarzając w pamięci kilka ostatnich dni. To prawda. Opowiedział jej o wszystkim, co mu się przydarzyło, ale pominął Carlosa… jakby specjalnie chciał wymazać go ze swoich myśli.

– Chyba rzeczywiście nie. Kto to jest?

– Żarty sobie stroisz? Jeśli tak, to są w bardzo kiepskim stylu.

– Nie stroję żadnych żartów. Nie jestem w nastroju do żartów. Kim jest Carlos?

– Mój Boże, ty naprawdę nie wiesz – powiedziała, wpatrując mu się w oczy. – To część tego, co straciłeś.

– Kim jest Carlos?!

– Mordercą. Zwą go zamachowcem Europy. Poszukiwany od dwudziestu lat, ma na swoim koncie pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt zabójstw na politykach i wojskowych. Nikt nie wie, jak wygląda… ale mówi się, że ma bazę w Paryżu.

Bourne poczuł, jak przenika go zimny dreszcz.


Taksówka marki Ford, którą udali się do Wohlen, należała do zięcia konsjerża. Jason i Marie siedzieli na tylnym siedzeniu, obserwując pogrążony w mroku krajobraz, który przesuwał się szybko za oknami. Szwy zostały zdjęte, zastąpione miękkim bandażem i szerokimi kawałkami plastra.

– Wracaj do Kanady – powiedział cicho Jason, przerywając milczenie.

– Wrócę; mówiłam ci, że wrócę. Ale mam jeszcze kilka dni wolnych i chcę zobaczyć Paryż.

– Nie jesteś mi tam potrzebna. Słuchaj, zadzwonię do ciebie do Kanady. Sama na miejscu zasięgniesz informacji o Treadstone i powiadomisz mnie telefonicznie.

– Niedawno mówiłeś, że niewiele ci pomogą. Że nieważne, kto się kryje za Treadstone; znacznie ważniejsze jest to, dlaczego ktoś chce cię zlikwidować.

– Poradzę sobie. Ktoś z Paryża zna odpowiedź. Znajdę tego człowieka.

– Ale nawet nie wiesz, od czego zacząć. Czekanie na znak, słowo czy pudełko zapałek nic nie da. Możesz się ich wcale nie doczekać.

– Gdzieś muszą być jakieś wskazówki, jakiś trop.

– Z pewnością, ale ty ich nie dostrzeżesz. A ja tak. Wierz mi, naprawdę jestem ci potrzebna. Znam słowa, znam metody, o których ty nie masz najmniejszego pojęcia.

Spojrzał na jej twarz, po której przesuwały się cienie.

– Co masz na myśli?

– Banki. Treadstone musi mieć powiązania z bankami, i to nie tylko takie, o jakich myślisz.


Stary, zgarbiony człowiek w wyświechtanym płaszczu i z czarnym beretem w ręce szedł boczną nawą małego kościółka w wiosce Apajon, położonej szesnaście kilometrów na południe od Paryża.

Kiedy odgłos dzwonów bijących na Anioł Pański wypełnił echem wzniesioną z kamieni i belek budowlę, starzec zatrzymał się przy piątym rzędzie ław, czekając, aż znów nastanie cisza. Bicie w dzwon było sygnałem; starzec akceptował to wiedząc, że w tym czasie inny, młodszy mężczyzna, bezwzględny jak mało kto, okrąża kościółek, dokładnie przypatrując się wszystkim w środku i na zewnątrz. Gdyby zobaczył coś, co odbiegałoby od normy, albo kogoś podejrzanego, stanowiącego zagrożenie, bez zbędnych pytań zabiłby posłańca. Tak działał Carlos; ci, którzy zgadzali się służyć mu za płatnych posłańców, dobrze wiedzieli, że mogą stracić życie, jeśli przyprowadzą za sobą ogon. Byli to bez wyjątku starcy, starcy pamiętający dawne czasy, którzy zmęczeni podeszłym wiekiem, chorobami, a często jednym i drugim, zbliżali się do kresu swoich dni.

Carlos nie pozwalał sobie na najmniejsze ryzyko; w tej sytuacji jedyną pociechę stanowiła świadomość, że jeśli się zginie będąc u niego na służbie – lub z jego ręki – pieniądze zawsze trafią do pozostałej przy życiu wdowy albo do jej dzieci, bądź dzieci jej dzieci. Praca dla Carlosa nie była pozbawiona swoistej godności, i płacił wyjątkowo hojnie. Mała armia złożona z niedołężnych starców chętnie akceptowała jego zasady; u schyłku swoich dni mieli dzięki niemu cel w życiu.

Ściskając w ręce beret posłaniec ruszył dalej nawą: kierował się do konfesjonałów po lewej stronie kościoła. Zbliżył się do piątego, odciągnął zasłonę i wszedł do środka; po chwili jego oczy przyzwyczaiły się do nikłego blasku, jaki rzucała jedyna świeca płonąca za półprzeźroczystą zasłonką, która oddzielała kapłana od spowiadających się wiernych. Usiadłszy na małej drewnianej ławce, spojrzał na niewyraźne zarysy postaci za przepierzeniem. Zobaczył to, co zwykle: zakapturzonego mężczyznę odzianego w habit mnicha. Nie zastanawiał się nad tym, jak wygląda zasłonięta kapturem twarz; tego typu spekulacje byłyby nie na miejscu.

Angelus Domini.

Angelus Domini, dziecię Boże – odparła szeptem zakapturzona postać. – Czy twoje dni upływają w dostatku?

– Zbliżają się do kresu – powiedział starzec recytując właściwą formułkę – ale uczyniono je dostatnimi.

– To dobrze – rzekł Carlos. – W twoim wieku ważna jest świadomość, że ma się zabezpieczony byt. A teraz przejdźmy do interesów. Czy masz wiadomości z Zurychu?

– Tak. Sowa nie żyje, dwaj inni również, przypuszczalnie i trzeci. Czwarty został ciężko ranny w rękę: nie może pracować. Kain znikł. Podejrzewają, że jest z nim ta kobieta:

– A więc sprawy przyjęły dość nieoczekiwany obrót.

– To jeszcze nie wszystko. Człowiek, któremu polecono ją zabić, dotychczas się nie zgłosił. Miał ją zawieźć do parku. Nie wiadomo, co się stało.

– Wiadomo, że zamiast niej zabito stróża. Hmm… możliwe, że kobieta wcale nie była zakładniczką, tylko spełniała rolę przynęty. Przynęty, która przeistoczyła się w kulę u nogi Kaina.

– Muszę się nad tym zastanowić, a na razie mam dla ciebie dalsze instrukcje.

Starzec wsunął rękę do kieszeni i wyciągnął z niej ołówek oraz skrawek papieru.

– Słucham.

– Zadzwoń do Zurychu. Chcę, żeby jutro przyjechał do Paryża ktoś, kto widział Kaina i potrafi go rozpoznać. Powiedz naszym w Zurychu, żeby porozumieli się z Koenigiem z Gemeinschaft Bank i kazali mu przesłać taśmę do Nowego Jorku. Do skrytki pocztowej w Greenwich Village.

– Proszę cię, troszkę wolniej – wtrącił sędziwy posłaniec. – Moje palce nie są już tak sprawne jak kiedyś.

– Wybacz mi – odparł szeptem Carlos. – Jestem zbyt zaaferowany i nie pomyślałem o tym. Przepraszam.

– Ależ nie, nie ma za co. Mów dalej.

– Niech nasi ludzie wynajmą kilka pokoi w pobliżu banku na rue Madeleine. Tym razem pieniądze zgubią Kaina. Ujmiemy tego samozwańca w podobnych okolicznościach, w jakich objawiła się jego buta. Tak, to będzie prawdziwa gratka dostać go w swoje ręce… Chyba że to ktoś inny.

11

Obserwował z odległości, jak Marie przechodzi przez kontrolę celno-paszportową na lotnisku berneńskim, a potem lustrował uważnie pasażerów zebranych w poczekalni Air France, sprawdzając, czy nikt jej nie rozpoznaje lub nie wykazuje nią zainteresowania. Była czwarta po południu, pora najbardziej wzmożonego ruchu na trasie do Paryża, kiedy to wszyscy uprzywilejowani biznesmeni śpieszyli z powrotem do „miasta świateł” po wypełnieniu żmudnych obowiązków w bankach berneńskich. Za ostatnią bramką Marie zerknęła przez ramię; Bourne skinął głową, odczekał, aż kobieta zniknie mu z oczu, po czym ruszył w stronę hali Swiss Air. George P. Washburn miał rezerwację na samolot o szesnastej trzydzieści lecący na Orly.

Uzgodnili, że spotkają się w kawiarni „Au Coin de Cluny”, którą Marie pamiętała jeszcze z czasów, gdy studiowała w Oksfordzie. Lokal mieścił się na bulwarze Saint-Michel, kilka przecznic od Sorbony. Gdyby przypadkiem już nie istniał, mieli się spotkać około dziewiątej wieczorem na schodach przed muzeum Cluny.

Bourne wiedział, że się spóźni; niewiele, ale jednak trochę. Sorbona bowiem miała jedną z najbogatszych bibliotek w Europie i w jej zbiorach musiały się znajdować stare roczniki gazet. W bibliotekach uniwersyteckich nie obowiązywały te same godziny urzędowania co w biurach administracji państwowej; studenci często korzystali z nich wieczorem, i właśnie tam, do biblioteki, Jason Bourne zamierzał skierować swoje pierwsze kroki po wylądowaniu w Paryżu. Musiał coś sprawdzić.

„Czytam codziennie gazety. W trzech językach. Pół roku temu zabito człowieka. O jego śmierci donosiły na pierwszych stronach wszystkie gazety”. Tak powiedział grubas w Zurychu.


Zostawiwszy walizkę w szatni bibliotecznej, Jason wszedł na pierwsze piętro i skręcił w lewo, w stronę wielkich, łukowatych drzwi prowadzących do olbrzymiej czytelni. Chambre de Journals znajdowała się w bocznym aneksie. Oprawione gazety stały na półkach w kolejności chronologicznej, od najświeższego numeru po najstarszy z datą dokładnie sprzed roku.

Bourne minął obojętnie te z ostatnich sześciu, miesięcy i dopiero z następnych półek zgarnął gruby plik zawierający numery z dziesięciu tygodni sprzed tego okresu. Zaniósł gazety do najbliższego wolnego stolika i zaczął je przerzucać na stojąco, sprawdzając tytuły z pierwszych stron.

Wielcy ludzie umierali, inni wydawali wiekopomne oświadczenia; wartość dolara spadała, cena złota rosła; liczba strajków malała, rządy oscylowały między aktywnością a niemocą. Ale nie zabito osoby, której śmierć zasługiwałaby na wzmiankę na pierwszej stronie. Nic podobnego się nie zdarzyło – żaden głośny zamach nie miał miejsca.

Wrócił do półek i sięgnął po jeszcze starsze numery – te sprzed dalszych dwóch, sześciu, dwunastu tygodni. Wciąż nic.

I nagle doznał olśnienia; wertował numery od szóstego miesiąca wstecz, a nie pomyślał o tym, żeby sprawdzić te z końca pierwszego półrocza. Grubas mógł się pomylić o kilka dni, nawet o tydzień czy dwa, również w drugą stronę. Odniósł na miejsce przejrzany plik i wyciągnął z półki gazety sprzed czterech i pięciu miesięcy.

Rozbiło się kilka samolotów i wybuchło kilka krwawych rewolucji; zabrało głos paru świątobliwych mężów, których potępili inni świątobliwi mężowie; odkryto nędzę i choroby tam, gdzie było powszechnie wiadomo, że panują, ale nie zgładzono żadnej ważnej osobistości.

Doszedł do ostatniej gazety. Chmury niepewności i wyrzutów sumienia, jakie wisiały nad nim, przerzedzały się wraz z każdą przekręconą stroną. Może ociekający potem grubas z Zurychu kłamał? Może nie było żadnego morderstwa? Może wszystko było nieprawdą? Może za chwilę ocknie się ze straszliwego koszmaru, w jaki…

AMBASSADEUR LELAND EST MORT A MARSEILLES!

Duże drukowane litery wyraźnie odcinające się od reszty strony boleśnie raniły Jasona w oczy. Nie był to ból fikcyjny, wymyślony, lecz ostry i jak najprawdziwszy, który wdzierał się przez oczodoły i przeszywał na wylot głowę. Bourne stał nie oddychając, ze wzrokiem utkwionym w nazwisko LELAND. Znał je; potrafił nawet dopasować do niego twarz. Szerokie czoło, a niżej gęste brwi, krótki, prosty nos, dziwnie wąskie usta oraz okrywające górną wargę starannie przystrzyżone siwe wąsy. Tak, znał tę twarz; znał tego człowieka, i człowiek ten zginął od jednej kuli wystrzelonej z karabinu snajperskiego wycelowanego z okna domu na nabrzeżu. O piątej po południu ambasador Howard Leland szedł po molo w Marsylii. Kulka strzaskała mu czaszkę.

Nie musiał czytać drugiego akapitu, by wiedzieć, że Howard Leland był admirałem w marynarce Stanów Zjednoczonych, potem pełnił funkcję dyrektora wywiadu marynarki wojennej, aż wreszcie mianowano go ambasadorem amerykańskim w Paryżu. Nie musiał też czytać reszty artykułu, gdzie rozważano motywy zabójstwa; motywy też znał. Główne zadanie Lelanda w Paryżu polegało na tym, żeby odwieść rząd francuski od zamiaru podpisania zgody na sprzedaż olbrzymiej ilości broni – w szczególności odrzutowców typu „Mirage” – do Afryki i krajów Bliskiego Wschodu. Rzecz zdumiewająca, w znacznej mierze osiągnął sukces, czym rozgniewał wszystkich zainteresowanych transakcją kontrahentów znad Morza Śródziemnego. Podejrzewano, że został zabity za swoją ingerencję i że wymierzona kara miała być ostrzeżeniem dla innych. Handlarze śmiercią nie zamierzali pozwolić, aby ktokolwiek im przeszkodził.

Ten, który zabił Lelanda, niewątpliwie otrzymał pokaźną sumę pieniędzy; wypłaty dokonano z dala od miejsca zbrodni, a wszelkie ślady zatarto.

Zurych. Posłaniec na usługach beznogiego faceta, drugi na usługach grubasa w zatłoczonej restauracji nie opodal Falkenstrasse.

Zurych.

Marsylia.

Jason zamknął oczy, albowiem ból stał się nie do wytrzymania. Pięć miesięcy temu wyłowiono go z morza; prawdopodobnie wyruszył na statku z Marsylii. Jeśli tak, to trasa ucieczki wiodła na przystań, gdzie czekała wynajęta łódź, którą wypłynął na szerokie wody Morza Śródziemnego. Wszystko się zgadzało, fragmenty łamigłówki idealnie do siebie pasowały. Bo przecież gdyby nie był zamachowcem, który strzelał z okna w Marsylii, skąd by wiedział o tym, co się tam wówczas zdarzyło?

Otworzył oczy; dojmujący ból uniemożliwiał mu skupienie się i tylko jedna myśl, jedna niezłomna decyzja zaprzątała jego nadwątlony umysł. Nie pójdzie na umówione spotkanie z Marie St. Jacques.

Może kiedyś wyśle do niej list, w którym opisze to, czego dziś nie umiałby jej powiedzieć. O ile oczywiście będzie jeszcze żył i będzie w stanie pisać; teraz to absolutnie nie wchodziło w grę. A więc Marie nie otrzyma żadnych słów podziękowania czy miłości, żadnych wyjaśnień, po prostu będzie na niego czekała, a on się nie zjawi. Musi ją od siebie uwolnić, nie pozwolić, żeby cokolwiek wiązało ją z człowiekiem sprzedającym śmierć. Pomyliła się, a jego najgorsze obawy okazały się trafne.

O Boże. Widział przed oczami twarz Howarda Lelanda, chociaż gazeta, w którą się wpatrywał, nie zamieściła jego zdjęcia! Koszmarny nagłówek z tytułowej strony obudził w nim tyle zatartych wspomnień, potwierdził tyle przypuszczeń! Data. Czwartek, 26 sierpnia, Marsylia. Będzie pamiętał ten dzień do końca swojego przeklętego żywota, dopóki tylko starczy mu sił, żeby pamiętać.

Czwartek, 26 sierpnia.

Coś się nie zgadzało. Ale co? Co było nie tak? Czwartek?… Dzień tygodnia nic mu nie mówił. Dwudziestego szóstego sierpnia?… Dwudziestego szóstego? To nie mógł być dwudziesty szósty! Dwudziesty szósty nie pasował! Słyszał tę datę, powtarzano mu ją do znudzenia. Pamiętnik Washburna – dziennik, w którym lekarz notował stan zdrowia pacjenta! Ileż to razy starzec powracał do każdego zdarzenia i szczegółu z pierwszego okresu kuracji? Zbyt często, żeby to można było zliczyć! Zbyt często, żeby można było zapomnieć!

Przyniesiono cię pod moje drzwi we wtorek, dwudziestego czwartego sierpnia, dokładnie o ósmej dwadzieścia rano. Twój stan…

We wtorek, dwudziestego czwartego sierpnia.

Dwudziestego czwartego sierpnia.

A więc dwudziestego szóstego sierpnia nie był w Marsylii. Nie strzelał z karabinu wycelowanego z okna domu na nabrzeżu. Nie frymarczył śmiercią; nie zamordował Howarda Lelanda!

„Pół roku temu zabito człowieka…”, ale nie zabito go równo pół roku temu; od śmierci Lelanda minęło prawie sześć miesięcy. A on, Jason Bourne, nie pociągnął za spust, gdyż tego dnia sam leżał półmartwy w domu pijaka na Île de Port Noir.

Chmury, jakie nad nim wisiały, rozsunęły się; ból ustąpił. Jasona ogarnęła euforia: jedno kłamstwo wyszło na jaw! A skoro dopuszczono się jednego kłamstwa, może dopuszczono się wielu!

Zerknął na zegarek; było kwadrans po dziewiątej. Marie opuściła już kawiarnię i czekała teraz na schodach przed muzeum Cluny. Odłożył gazety na półki i czym prędzej ruszył w stronę drzwi, ogromnych jak w katedrze. Czas naglił.

Szedł bulwarem Saint-Michel, z każdym krokiem zwiększając tempo. Czuł się jak człowiek skazany na stryczek, któremu nagle zdjęto pętlę z szyi, i chciał się z kimś podzielić tym tak niecodziennym doświadczeniem. Na pewien czas wynurzył się z zatrważającego mroku oraz rozhukanych fal i – podobnie jak wtedy, w owym słonecznym wiejskim pensjonacie – znalazł moment prawdziwego wytchnienia. Spieszył więc do kobiety, która dała mu wiarę i nadzieję, żeby wziąć ją w ramiona i powiedzieć jej, że jeszcze nie wszystko stracone.

Zobaczył Marie na schodach; stała z rękami skrzyżowanymi na piersi dla osłony przed marcowym wiatrem, który dął od bulwaru. Z początku nie zauważyła Jasona; nerwowo wodziła wzrokiem po zadrzewionej ulicy. Sprawiała wrażenie osoby niespokojnej, zatroskanej, zniecierpliwionej, która boi się, że nie ujrzy tego, kogo pragnie ujrzeć, że nie spełnią się jej marzenia.

Jeszcze dziesięć minut temu jej obawy miały się ziścić.

Nagle go spostrzegła. Ożywiła się i radosny uśmiech rozpromienił jej twarz. Zaczęli biec sobie naprzeciw, ona w dół po schodach, on w górę, i spotkali się w pół drogi. Przez moment stali przytuleni, szczęśliwi, nie odzywając się, sami jedni na Saint-Michel.

– Czekałam i czekałam – powiedziała wreszcie szeptem Marie. – Martwiłam się o ciebie i bardzo się bałam. Czy coś się stało? Nic ci nie jest?

– Nie. Dawno nie czułem się tak świetnie.

– Słucham?

Położył ręce na jej ramionach.

– „Pół roku temu zabito człowieka”… pamiętasz? W oczach Marie zgasł błysk radości.

– Tak.

– Ja go nie zabiłem. Wiem to na pewno.


Znaleźli mały hotel w zatłoczonym centrum Montparnasse’u. Recepcja i pokoje przedstawiały dość opłakany widok, jednakże nastrój niegdysiejszej elegancji nadawał wnętrzu ponadczasowy urok. Było to ciche, spokojne miejsce w samym sercu tętniącego życiem miasta; właśnie dzięki temu, że właściciele akceptowali postęp, jaki dokonywał się na zewnątrz, lecz nie ulegali jego wpływom, hotel miał niepowtarzalny klimat.

Jason skinął głową siwemu portierowi, którego obojętność przeszła w pobłażliwość z chwilą, gdy otrzymał dwudziestofrankowy napiwek, i zamknął za nim drzwi.

– Pewnie bierze cię za diakona z prowincji, któremu ślinka cieknie na myśl o nocnych igraszkach – powiedziała Marie. – Zauważyłeś, że od razu poszłam w stronę łóżka?

– Nic się nie martw, portier Herve będzie bardzo ochoczo spełniał wszystkie nasze życzenia. Nie dopuści nikogo do gości, którzy dają tak sute napiwki. – Zbliżył się do kobiety i wziął ją w ramiona. – Dzięki za uratowanie mi życia.

– Drobnostka, kochany. – Podniosła ręce ujmując jego twarz w swoje dłonie. – Ale więcej nie każ mi na siebie tyle czekać. O mało nie zwariowałam ze strachu, że ktoś cię rozpoznał… i że stało się coś złego.

– Zapominasz o jednym: nikt nie wie, jak wyglądam.

– Nie licz na to; zresztą to nieprawda. Na Steppdeckstrasse było ich wtedy czterech, dochodzi jeszcze ten drań z parku. Oni żyją, Jasonie. I wszyscy cię widzieli.

– Niezupełnie. Widzieli ciemnowłosego, kulejącego mężczyznę z obandażowaną głową. Tylko dwóch miało okazję przyjrzeć mi się z bliska: ten facet z pierwszego piętra i tamten typ z parku. Pierwszy przez jakiś czas nie wyjedzie z Zurychu… nie może chodzić i ma strzaskaną rękę. A drugi był oślepiony blaskiem latarki, więc niewiele zobaczył.

Opuściła ręce i zmarszczyła czoło; jej bystry umysł analizował to, co usłyszała.

– Nigdy nic nie wiadomo. Mogą cię rozpoznać.

Zmień kolor włosów… to zmienisz twarz. Słowa Geoffreya Washburna z Île de Port Noir.

– Powtarzam ci, że widzieli ciemnowłosego mężczyznę, a w dodatku była noc. Słuchaj, umiesz się posługiwać wodą utlenioną?

– Nigdy nie rozjaśniałam sobie włosów.

– W takim razie rano poszukam jakiegoś zakładu. Tu na Montparnassie powinno ich być pełno. Powiada się, że blondyni mają większe powodzenie…

Badała wzrokiem jego twarz.

– Próbuję sobie wyobrazić, jak będziesz wyglądał.

– Inaczej. Drobna różnica, ale powinna wystarczyć.

– Może masz rację. Obyś się tylko nie mylił. – Pocałowała go w policzek: oznaczało to zmianę tematu. – A teraz wyjaśnij, co się stało? Gdzie byłeś? Czego dowiedziałeś się o tym… o tym wypadku sprzed pół roku?

– Że wydarzył się niecałe sześć miesięcy temu i właśnie dlatego nie jestem mordercą.

Opowiedział jej wszystko, pomijając jedynie decyzję, którą podjął, że więcej się już nie zobaczą. Jednakże to, co przemilczał, Marie sama odgadła.

– Gdyby ta data, dwudziestego czwartego sierpnia, nie wbita ci się tak mocno w pamięć, nie przyszedłbyś na spotkanie, prawda?

Skinął głową.

– Masz rację.

– Wiedziałam. Czułam to. W drodze z kawiarni do muzeum przez chwilę ledwo mogłam oddychać. Miałam wrażenie, że się duszę. Wierzysz mi?

– Wolałbym nie wierzyć.

– Ale tak było.

Siedzieli blisko siebie, ona na łóżku, on na stojącym obok fotelu. Wyciągnął rękę po jej dłoń.

– Wciąż mam wątpliwości, czy słusznie zrobiłem, że tu przyszedłem… ja znałem tego człowieka, widziałem jego twarz, byłem w Marsylii jeszcze czterdzieści osiem godzin przed zabójstwem!

– Ale go nie zabiłeś.

– Więc po co tam pojechałem? I dlaczego inni myślą, że to ja strzelałem? Istne szaleństwo! – Zerwał się z krzesła; w jego oczach znów odmalował się ból. – Ale zapominam, że nie jestem całkiem normalny… jestem człowiekiem, który nic nie pamięta, nie pamięta całego swojego życia.

– Z czasem znajdziesz odpowiedzi. – Marie mówiła tonem rzeczowym, pozbawionym współczucia. – Jak nie tu, to gdzie indziej, może w samym sobie.

– Oj, chyba nie. Washburn powiedział, że przy amnezji wszystko się przestawia, miesza… otwierają się inne tunele, inne okna… – Podszedł do parapetu, oparł się o niego i spojrzał w dół na światła Montparnasse’u. – Nawet widoki są inne i nigdy nie będą takie jak dawniej. Gdzieś tam na zewnątrz żyją ludzie, których znam i którzy mnie znają. Tysiące kilometrów stad żyją różni moi znajomi, tacy, których lubię, i tacy, których nie cierpię. Może mam żonę, dzieci, nie wiem. Czuję się tak, jakbym unosił się na wietrze, który targa mną we wszystkie strony; ilekroć próbuję opaść na ziemię, znów porywa mnie do góry.

– Wysoko?

– Tak.

– Skakałeś z samolotu. – Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie faktu.

Odwrócił się.

– Skąd wiesz?

– Wczoraj mówiłeś o tym przez sen. Byłeś zlany potem, twarz miałeś rozgrzaną, czerwoną, musiałam ja przecierać zwilżonym ręcznikiem.

– Dlaczego rano nic nie wspomniałaś?

– Wspomniałam; spytałam, czy byłeś pilotem albo czy boisz się latania, zwłaszcza nocą.

– Nie wiedziałem, o co ci chodzi. Trzeba było mnie mocniej przycisnąć.

– Bałam się. Byłeś bliski histerii, a ja nie mam w tych sprawach doświadczenia. Staram ci się pomóc w odzyskaniu pamięci, ale nie mogę badać twojej podświadomości. To może tylko lekarz.

– Lekarz? Spędziłem z lekarzem prawie sześć miesięcy.

– Po tym, co o nim opowiadałeś, jestem zdania, że warto zasięgnąć drugiej opinii.

– Nie! – krzyknął gniewnie, zdziwiony złością, jaka go ogarnęła. – Nie chcę!

– Dlaczego nie? – Marie podniosła się z łóżka. – Potrzebujesz pomocy, Jasonie. Może psychiatra…

– Nie! – krzyknął ponownie, nie potrafiąc się opanować, wściekły sam na siebie. – Nie pójdę do żadnego psychiatry. Nie mogę.

– Ale dlaczego? Wyjaśnij mi – poprosiła stając naprzeciw niego.

– Bo… bo po prostu nie mogę.

– Powiedz mi tylko dlaczego.

Popatrzył na nią, a potem odwrócił się i oparłszy ręce o parapet, znów spojrzał w dół:

– Dlatego, że się boję. Ktoś mnie okłamał i nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo jestem wdzięczny losowi za to, że prawda okazała się inna. Ale może to jedyne kłamstwo, może wszystko poza tym się zgadza? Co wtedy?

– A więc nie chcesz poznać prawdy?

– Chcę, ale bez pomocy psychiatry. – Wyprostował się i oparł o framugę, wciąż nie odrywając wzroku od świateł w dole. – Zrozum, muszę dowiedzieć się o sobie kilku rzeczy… może nie wszystkiego, ale dostatecznie dużo, żeby podjąć decyzję. Nie mogę wykluczyć ewentualności, że postanowię nie wracać do tego, co minęło. Możliwe, że będę musiał spojrzeć sobie w oczy i powiedzieć: to, co było, już nie istnieje, a ponieważ nic nie pamiętasz, może nigdy nie istniało. To, czego człowiek nie pamięta, nie zdarzyło się… przynajmniej dla niego. – Odwrócił się. – Usiłuję ci wytłumaczyć, że może tak będzie lepiej.

– To znaczy, interesują cię poszlaki, a nie dowody, tak?

– Interesują mnie pewne… jakby drogowskazy mówiące, co mam robić, a czego nie, czy mam uciekać, czy…

– A co ze mną?

– To się okaże, kiedy trafimy na pierwszy wyraźny ślad. Sama o tym wiesz.

– No to do roboty.

– Tylko pamiętaj: może ci się nie spodobać to, co znajdziemy. Wcale nie żartuję.

– Ale ty mi się podobasz i też wcale nie żartuję. – Pogładziła go po twarzy. – Ruszajmy. W Ontario dopiero dochodzi piąta, powinnam jeszcze zastać Petera w biurze. Poproszę go, żeby od razu zabrał się za Treadstone… aha, i żeby podał nam nazwisko kogoś z ambasady, do kogo w razie konieczności możemy się zgłosić.

– Chcesz się przyznać, gdzie jesteś?

– I tak się dowie od telefonistki z centrali międzynarodowej. Ale nie zamierzam dzwonić z hotelu, a Paryż to duże miasto. Poza tym będę się zachowywać tak, jakby to była zwyczajna, towarzyska rozmowa. Powiem, że u krewnych w Lyonie nudziłam się jak mops, więc wpadłam na kilka dni do stolicy. Uwierzy.

– Myślisz, że zna kogoś w tutejszej ambasadzie?

– Peter wszędzie stara się mieć znajomych. To jedna z jego pożytecznych, choć mniej atrakcyjnych cech charakteru.

– Czyli pewnie i tu będzie miał. – Wziął płaszcze. – W porządku, więc chodźmy dzwonić, a potem wybierzemy się na kolację. Kieliszek alkoholu dobrze nam zrobi.

– Przejdźmy koło banku na rue Madeleine. Muszę coś sprawdzić.

– Czego chcesz szukać po nocy?

– Budki telefonicznej. Mam nadzieję, że jest jakaś w pobliżu. Była. Na drugiej stronie ulicy, po przekątnej od banku.


Wysoki blondyn w rogowych okularach, stojący w blasku popołudniowego słońca na rue Madeleine, zerknął na zegarek. Na chodniku było gęsto od przechodniów, na jezdni tłoczyły się samochody; jak prawie wszędzie w Paryżu, panował tu zawrotny ruch. Mężczyzna wszedł do budki telefonicznej i rozplatał sznur, na którego końcu zwisała słuchawka. Zawiązując wcześniej sznur na supeł miał nadzieję, że kolejne osoby chętne do skorzystania z telefonu odczytają to jako znak, że aparat nie działa, i nie zajmą budki. Udało się.

Znów spojrzał na zegarek; rozpoczęło się odmierzanie czasu. Marie była już w banku. Za parę minut miała zadzwonić. Wyjął z kieszeni kilka monet, położył je przed sobą na półce i oparł się o szybę, nie spuszczając oczu z banku po przeciwnej stronie ulicy. Chmura na moment przysłoniła słońce i ujrzał w szybie swoje odbicie. Popatrzył na nie z zadowoleniem, przypominając sobie zdziwienie fryzjerki w zagładzie na Montparnasse, która w końcu jednak zaprowadziła go do kabiny i za zasłoną przeobraziła w blondyna. Po chwili słońce wyjrzało zza chmury i zadzwonił telefon.

– To ty? – spytała Marie St. Jacques.

– Tak – odparł Bourne.

– Koniecznie postaraj się zdobyć nazwisko faceta i dowiedzieć się, gdzie mieści się jego gabinet. Tylko nie mów zbyt płynnie po francusku; zrób kilka błędów, zęby wiedział, że rozmawia z Amerykaninem. Powiedz mu, że nie jesteś przyzwyczajony do telefonów w Paryżu. A potem trzymaj się ustalonej kolejności. Zadzwonię do ciebie za pięć minut.

– Zaczęło się odliczanie.

– Słucham?

– Nic. Zaczynamy.

– Tak, zaczynamy. Powodzenia.

– Dzięki.

Jason przycisnął widełki, po czym nakręcił numer, który wcześniej zapamiętał.

La Banque de Valois. Bonjour.

– Może mogłaby mi pani pomóc w takiej sprawie… Pewien bank szwajcarski miał przekazać na moje konto pokaźną sumę przesyłką kurierską. Chciałbym wiedzieć, czy pieniądze już dotarły – powiedział, stosując się do wskazówek udzielonych mu przez Marie.

– Momencik. Połączę pana z działem zagranicznym. Rozległ się dzwonek, a po chwili żeński głos oznajmił:

– Dział zagraniczny. Słucham.

Jason powtórzył prośbę.

– Pana nazwisko?

– Wolałbym porozmawiać z którymś z dyrektorów banku. Zapadło krótkie milczenie.

– Dobrze. Połączę pana z gabinetem wiceprezesa, pana d’Amacourta.

Sekretarka pana d’Amacourta okazała się mniej pomocna; broniła dostępu do swojego szefa, tak jak to przewidziała Marie. Bourne ponownie skorzystał z jej fachowych rad.

– Proszę pani, chodzi mi o przekaz z Gemeinschaft Bank na Bahnhofstrasse, o wielocyfrową sumę. A teraz gdyby była pani łaskawa połączyć mnie z panem d’Amacourtem… bardzo się spieszę.

Decyzja o tym, czy zbyć tak poważnego klienta, nie leżała w kompetencjach sekretarki. Na drugim końcu linii odezwał się głos zaskoczonego prezesa.

– W czym mogę panu pomóc?

– Czy pan d’Amacourt?

– Tak, Antoine d’Amacourt przy telefonie. Z kim mam przyjemność, jeśli wolno spytać?

– No nareszcie! Powinni mi byli podać pana nazwisko w Zurychu. Nareszcie! Następnym razem przypilnuję, żeby następnym razem wiedzieć. – Mówił z akcentem amerykańskim specjalnie powtarzając słowa.

– Nie rozumiem, monsieur. Może wolałby pan przejść na angielski?

– Chętnie. Nie jestem przyzwyczajony do tych cholernych telefonów we Francji. – Spojrzał na zegarek: zostały mu niecałe dwie minuty. – Nazywam się Bourne; Jason Bourne. Osiem dni temu przekazałem na moje konto cztery miliony franków z banku Gemeinschaft w Zurychu. Zapewniono mnie, że operacja będzie miała charakter tajny…

– Wszystkie operacje bankowe są tajne.

– Świetnie. Bardzo dobrze. Chciałbym się dowiedzieć, czy pieniądze są już do podjęcia.

– Proszę pana, tajność operacji polega między innymi na tym, że bank nie udziela informacji przez telefon, zwłaszcza osobom nieznanym.

A więc Marie miała rację; coraz bardziej doceniał podstęp, jaki obmyśliła.

– Tego by brakowało! Ale tak jak mówiłem pańskiej sekretarce, bardzo się śpieszę, bo za kilka godzin opuszczam Paryż, a mam jeszcze mnóstwo spraw do załatwienia.

– Proponuję, żeby wpadł pan do banku.

– Właśnie zamierzam – odparł Bourne, zadowolony, że rozmowa przybiera taki obrót, jaki Marie przewidziała. – Chciałbym jednak, żeby wszystko było gotowe, kiedy tam dotrę. Gdzie się mieści pański gabinet?

– W głębi głównego holu. Za barierką. Środkowe drzwi. Trzeba minąć recepcjonistkę.

– I z panem osobiście będę miał do czynienia?

– Jeśli tak pan sobie życzy, chociaż każdy…

– Panie! – ryknął Bourne, udając nieokrzesanego prostaka zza oceanu. – Tu chodzi o miliony franków!

– Ze mną osobiście, Monsieur Bourne.

– Doskonale. – Przyłożył palec do widełek. Zostało zaledwie piętnaście sekund. – Jest teraz druga trzydzieści pięć… – Nacisnął dwukrotnie na widełki, zakłócając połączenie, lecz nie przerywając go. – Halo! Halo!

– Jestem, monsieur.

– Co za przeklęty telefon! – Ponownie nacisnął widełki, trzy razy w krótkich odstępach czasu. – Halo! Halo!

– Monsieur, proszę mi podać pański numer.

– Halo! Halo!

– Monsieur Bourne, proszę…

– Nic nie słyszę! – Cztery sekundy, trzy, dwie… – Zadzwonię jeszcze raz. – Wyłączył się; po upływie trzech sekund zabrzęczał telefon. Bourne podniósł słuchawkę. – Facet nazywa się d’Amacourt. Środkowe drzwi, w głębi głównego holu.

– W porządku – powiedziała Marie i rozłączyła się. Nakręcił numer banku i wsunął w otwór monety.

Je parlais avec Monsieur d’Amacourt quand le téléphone coupe…

Je regrette, monsieur.

– Monsieur Bourne?

– To pan, panie d’Amacourt?

– Tak, przykro mi, że te nasze telefony sprawiają panu tyle kłopotu. Ale wracając do naszej rozmowy, o której pan…

– No właśnie. Minęła druga trzydzieści. Wpadnę do pana o trzeciej.

– Będę pana oczekiwał, monsieur.

Jason ponownie zasupłał sznur i zwiesił na nim słuchawkę, zamiast normalnie ją odłożyć na widełki, po czym wyszedł z budki, przecisnął się szybko przez tłum i skrył w cieniu markizy. Stał tyłem do sklepowej witryny, z oczami utkwionymi w bank po drugiej stronie ulicy, i czekał. Przypomniał sobie bank w Zurychu i ryk syren na Bahnhofstrasse. W ciągu najbliższych dwudziestu minut miało się wyjaśnić, czy Marie myli się, czy nie. Jeśli jej podejrzenia okażą się słuszne, na rue Madeleine nie rozlegnie się ryk syren.

Szczupła kobieta w kapeluszu z szerokim rondem częściowo zasłaniającym twarz odłożyła słuchawkę – telefon, z którego korzystała, wisiał na ścianie w banku, na prawo od wejścia. Następnie otworzyła torebkę, wyjęła puderniczkę i udając, że poprawia makijaż, przechylała niewielkie lusterko to w jedną, to w drugą stronę. Zadowolona, schowała z powrotem puderniczkę, zamknęła torebkę i minąwszy okienka kasowe, skierowała się w głąb holu. Stanęła przy umieszczonej pośrodku sali ladzie, sięgnęła po umocowany na łańcuszku długopis i zaczęła pisać byle jakie cyfry na pustym blankiecie, który ktoś zostawił na marmurowym blacie. Niecałe cztery metry dalej znajdowała się biegnąca przez całą szerokość holu niska, drewniana barierka z małą, mosiężną bramka pośrodku. Za nią mieściły się biurka personelu niższego szczebla, a tuż przy samej ścianie, przed drzwiami do pięciu gabinetów, biurka pięciu sekretarek. Na środkowych drzwiach widniał pozłacany napis:

M. A. R. D’AMACOURT, AFFAIRES ÉTRANGÈRES

PREMIER VICE-PRÉSIDENT

Marie zdawała sobie sprawę, że jeśli trafnie wszystko odgadła, jej podejrzenia za chwilę się potwierdzą. A jeżeli się potwierdzą, wówczas musi zobaczyć owego M. A. R. d’Amacourta, żeby wiedzieć, jak gość wygląda. Z nim to bowiem Jason powinien się skontaktować, z nim musi porozmawiać, ale nie tu, nie w banku.

Miała rację. Nastąpiło wyraźne ożywienie. Sekretarka urzędująca pod drzwiami d’Amacourta zgarnęła notes, wpadła do gabinetu szefa, pół minuty później wybiegła i chwyciła za telefon. Nakręciła trzycyfrowy numer, łącząc się z kimś wewnątrz budynku, i powiedziała coś do słuchawki czytając z notesu.

Po dwóch minutach drzwi gabinetu otworzyły się i w progu stanął d’Amacourt, zniecierpliwiony przedłużającą się zwłoką. Był to mężczyzna w średnim wieku o przedwcześnie postarzałej twarzy, który wyraźnie starał się odmłodzić o kilka lat. Jego rzadkie, ciemne włosy były modnie przystrzyżone i zaczesane tak, żeby zasłonić łysinę; nic jednak nie mogło ukryć obrzęków pod oczami świadczących o tym, że zbyt wiele godzin spędza przy dobrym winie. Zimne, świdrujące spojrzenie zdradzało człowieka o wymagającym usposobieniu, który nieustannie ma się na baczności. Szorstkim tonem spytał o coś sekretarkę; kobieta odwróciła się od niego, żeby ukryć swoją reakcję.

D’Amacourt wrócił do gabinetu, nie zamykając za sobą drzwi – był jak dzikie zwierzę w otwartej klatce. Minęła kolejna minuta; sekretarka co rusz zerkała w prawo czekając na coś, na kogoś. Wreszcie odetchnęła głęboko, z ulgą, na moment przymykając oczy.

Na ścianie po lewej stronie od wejścia, tuż nad dwuskrzydłowymi drzwiami z ciemnego drewna, nagle zapaliło się zielone światło: znak, że ktoś wsiadł do windy. Po kilku sekundach drzwi rozsunęły się i z kabiny wyszedł starszawy, elegancki jegomość z małą czarną kasetką, niewiele większą od dłoni. Marie patrzyła przed siebie z uczuciem satysfakcji, a zarazem i strachu; nie pomyliła się. Czarną kasetkę przechowywano w strzeżonym pokoju zawierającym tajne dokumenty; aby móc ją stamtąd wynieść, swój podpis na odpowiednim blankiecie złożył człowiek o nieskazitelnej reputacji, uczciwy, nie przekupny, który właśnie mijał ustawione w holu biurka, kierując się w stronę otwartych drzwi.

Na widok zbliżającego się mężczyzny sekretarka poderwała się z miejsca; skinęła mu głową na powitanie, a następnie wprowadziła go do gabinetu swojego szefa. Po chwili zamknęła drzwi i wróciła do biurka.

Marie spojrzała na zegarek, na wskazówkę sekundnika. Chciała zdobyć jeszcze jeden dowód; żeby tego dokonać, musiała jednak wejść za balustradę i rzucić okiem na biurko sekretarki. Wiedziała, że jeśli nastąpi to, czego się spodziewa, to nastąpi już za chwilę i będzie trwało krótko.

Podeszła do bramki i grzebiąc w torebce uśmiechnęła się obojętnie do recepcjonistki, która rozmawiała przez telefon. Bezgłośnie wymówiła nazwisko d’Amacourta i minąwszy zaskoczoną kobietę, schyliła się i otworzyła sobie bramkę. Pośpiesznie ruszyła przed siebie; sprawiała wrażenie zdeterminowanej, choć niezbyt rozgarniętej klientki banku Valois.

Pardon, madame! – zawołała recepcjonistka, przysłaniając ręką słuchawkę. – Słucham, czym mogę pani służyć?

Marie powtórzyła nazwisko wiceprezesa:

– Monsieur d’Amacourt.

Teraz z kolei sprawiała wrażenie miłej, uprzejmej klientki spóźnionej na umówione spotkanie, która nie chce kłopotać swoją osobą pochłoniętej obowiązkami pracownicy banku.

– Obawiam się, że jestem już spóźniona. Pomówię tylko z jego sekretarką – powiedziała ruszając w stronę biurka pod ścianą.

– Halo, madame! Muszę panią zapowiedzieć…

Szum elektrycznych maszyn do pisania oraz przytłumiony odgłos rozbrzmiewających wokół rozmów zagłuszył jej słowa. Marie zbliżyła się do srogo wyglądającej sekretarki, która podniosła głowę i popatrzyła na nią równie zaskoczona jak recepcjonistka.

– Słucham panią? W czym mogę pomóc?

– Ja do pana d’Amacourta.

– Niestety, odbywa naradę. Czy jest pani umówiona?

– Tak, oczywiście – odparła Marie, szukając czegoś w torebce. Sekretarka spojrzała na terminarz, który leżał przed nią na biurku.

– Obawiam się, że nie mam nikogo wyznaczonego na tę godzinę.

– Och, ależ ze mnie gapa! – zawołała zakłopotana klientka. – Dopiero teraz się zorientowałam! Jestem umówiona na jutro, nie na dzisiaj! Najmocniej przepraszam.

Odwróciła się i odeszła szybkim krokiem. Sprawdziła to, co chciała, i zdobyła kolejny dowód. W aparacie na biurku sekretarki paliło się pojedyncze światełko; d’Amacourt, nie korzystając z pośrednictwa sekretarki, osobiście nakręcił jakiś numer i połączył się z kimś na mieście. Konto Jamesa Bourne’a zawierało ściśle określone, poufne instrukcje, których nie wolno było zdradzić posiadaczowi.


Czekając w cieniu markizy Bourne zerknął na zegarek: za jedenaście trzecia. Marie powinna już być z powrotem przy telefonie nie opodal wejścia i śledzić wszystko, co się wewnątrz dzieje. Za kilka minut poznają prawdę; może Marie już ją zna.

Spacerował wolno wzdłuż wystawy sklepowej, cały czas bacznie obserwując wejście do banku. Kiedy sprzedawca uśmiechnął się do niego, przypomniał sobie, że powinien unikać zwracania na siebie uwagi. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów, zapalił jednego i znów spojrzał na zegarek. Do trzeciej brakowało ośmiu minut.

I nagle ich dojrzał. Jednego wręcz rozpoznał! Trzej porządnie ubrani mężczyźni szli pośpiesznie rue Madeleine – byli pochłonięci rozmową, ale oczy mieli zwrócone przed siebie. Wyprzedzali wolniejszych przechodniów, przepraszając ich z uprzejmością nietypową dla rodowitych paryżan. Jason skupił się na człowieku idącym pośrodku. Nie ulegało wątpliwości: to był on. Mężczyzna zwany Johannem!

„Daj sygnał Johannowi, żeby szedł tam do budynku. Wrócimy po nich później”. Słowa te wypowiedział na Steppdeckstrasse wysoki, chudy mężczyzna w okularach o złotych oprawkach. Johann. Przysłali go z Zurychu, ponieważ widział Jasona Bourne’a. A to oznaczało jedno: nie mają żadnych jego zdjęć.

Trzej mężczyźni byli już przy wejściu do banku. Dwóch znikło wewnątrz, trzeci został przy drzwiach. Bourne ruszył w stronę budki: odczeka jeszcze cztery minuty, a potem nakręci numer Antoine’a d’Amacourta.

Rzucił na ziemię papierosa, przydeptał go butem i otworzył oszklone drzwi.

Regardez! - usłyszał za plecami czyjś głos.

Wstrzymując oddech, odwrócił się na pięcie. Nie ogolony, ale poza tym niczym się nie wyróżniający przechodzień wskazywał ręką na budkę.

Pardon?

Le téléphone. Il n’opère pas. La corde est en noeud.

Oh? Merci. Maintenant, j’essayerais. Merci bien.

Mężczyzna wzruszył ramionami i oddalił się. Bourne wszedł do budki; cztery minuty już minęły. Wyciągnął z kieszeni kilka monet, żeby starczyło na dwie rozmowy, i wykręcił pierwszy numer.

La Banque de Valois. Bonjour.

Nie upłynęło dziesięć sekund, d’Amacourt podniósł słuchawkę. W jego głosie słychać było napięcie.

– To pan, Monsieur Bourne? Myślałem, że jest pan w drodze do banku.

– Obawiam się, że nastąpiła nagła zmiana planów. Zadzwonię do pana jutro.

Patrząc przez szybę dojrzał samochód, który zatrzymał się przy krawężniku po drugiej stronie ulicy, dokładnie na wprost wejścia do banku. Mężczyzna, który pozostał na zewnątrz, skinął głową kierowcy.

– …pomóc? – spytał d’Amacourt.

– Słucham?

– Pytałem, czy mogę panu w czymś pomóc. Mam potwierdzenie pańskiego przekazu. Wszystko jest przygotowane do wypłaty.

Nie wątpię, pomyślał Bourne, i zastosował drobny podstęp.

– Niestety, muszę wieczorem być w Londynie. Niedługo mam samolot, ale jutro wrócę do Paryża. Proszę zatrzymać papiery u siebie, dobrze?

– Leci pan do Londynu, monsieur?

– Zadzwonię do pana jutro. A teraz muszę złapać taksówkę i pędzić na Orly.

Odwiesił słuchawkę i przez chwilę obserwował wejście. Niecałe pół minuty później Johann z kompanem wybiegli z banku, zamienili słowo z facetem przy drzwiach i wszyscy trzej wsiedli do czekającego samochodu.

Samochód, który miał im służyć do ucieczki po zabójstwie Bourne’a, ruszył pędem w stronę lotniska. Jason zapamiętał numery rejestracyjne, po czym wykonał drugi telefon. Był pewien, że jeśli nikt inny nie korzysta z płatnego aparatu w banku, Marie podniesie słuchawkę przy pierwszym dzwonku. Tak też się stało.

– Halo?

– Widziałaś coś?

– Pewnie. Trzeba przycisnąć d’Amacourta.

12

Chodzili po sklepie, krążąc między stoiskami. Marie jednak nie oddalała się od szerokiego okna wychodzącego na ulicę; cały czas obserwowała wejście do banku po przeciwnej stronie rue Madeleine.

– Wybrałem ci dwie apaszki – powiedział Bourne.

– Nie trzeba było. Strasznie tu drogo.

– Słuchaj, zbliża się czwarta. Skoro jeszcze nie opuścił banku, to pewnie nie wyjdzie przed końcem pracy.

– Chyba nie; gdyby się z kimś umówił, już dawno by wyszedł. Ale musieliśmy sprawdzić.

– Zapewniam cię, ci jego kumple są teraz na Orly i ganiają po wszystkich salach odpraw. Nawet nie mogą pytać, czy jestem na liście pasażerów, bo nie wiedzą, jakim posługuję się nazwiskiem.

– Liczą, że ten facet z Zurychu cię rozpozna.

– Tak, ale on będzie szukał kuśtykającego bruneta, a nie mnie. Chodźmy do banku. Pokażesz mi d’Amacourta.

– Nie, Jasonie. – Marie potrząsnęła głową. – Pod sufitem zainstalowane są kamery z szerokokątnymi obiektywami. Jeszcze ktoś obejrzy taśmy i zauważy cię.

– Najwyżej zauważą blondyna w okularach.

– No to mnie skojarzą. Kręciłam się po holu. Rozmawiałam z recepcjonistką i sekretarką.

– Myślisz, że wszyscy są w zmowie? Wątpię.

– Wystarczy wymyślić byle jaki pretekst, żeby bank udostępnił… – Nagle zamilkła i chwyciła Jasona za ramię; patrzyła przez szybę na wejście do banku. – To on! D’Amacourt! Ten w płaszczu z czarnym aksamitnym kołnierzem!

– Ten, co właśnie obciąga sobie rękawy?

– Tak.

– W porządku. Spotkamy się w hotelu.

– Bądź ostrożny. Uważaj na siebie.

– Zapłać za apaszki. Leżą tam z tyłu, na kontuarze.

Wybiegł ze sklepu i stanąwszy przy krawężniku, gdzie nie padał już cień markizy, zmrużył oczy przed słońcem wypatrując jakiejś luki między samochodami, żeby przejść na druga stronę ulicy, ale ruch był zawrotny. D’Amacourt skręcił w prawo i wolnym krokiem zaczął się oddalać; nie sprawiał wrażenia człowieka, który śpieszy się na umówione spotkanie. Miał w sobie coś z napuszonego pawia, któremu ktoś oskubał nieco ogon.

Bourne dotarł do skrzyżowania, przeszedł przez ulicę na zielonym świetle i podążył za bankierem. Kiedy d’Amacourt zatrzymał się przy kiosku, żeby kupić wieczorne wydanie gazety, Jason przystanął przed sklepem sportowym; kiedy d’Amacourt ruszył dalej, Jason uczynił to samo.

Na wprost dojrzał kawiarnię o ciemnych szybach i ciężkich drewnianych drzwiach z solidnymi okuciami. Nie trzeba było wielkiej wyobraźni, żeby odgadnąć, co to za lokal; odwiedzali go mężczyźni, którzy przychodzili się napić, często przyprowadzając ze sobą kobiety, o jakich inni mężczyźni milczą w towarzystwie. W każdym razie miejsce świetnie nadawało się do tego, żeby odbyć tu rozmowę z Antoine’em d’Amacourtem. Jason przyśpieszył kroku i zrównał się z bankierem. Odezwał się do niego tą samą łamaną francuszczyzną z wyraźnym amerykańskim akcentem co przez telefon.

Bonjour, monsieur. Je… pense que vous… êtes Monsieur d’Amacourt. Nie mylę się, prawda?

Bankier stanął jak wryty. Przypomniał sobie głos i w jego zimnym spojrzeniu odmalował się strach. D’Amacourt jakby się skurczył i do reszty zwinął przerzedzony ogon.

– Bourne? – upewnił się szeptem.

– Pańscy przyjaciele są chyba mocno zaniepokojeni. Latają po całym lotnisku i pewnie się zastanawiają, czy przypadkiem nie wprowadził ich pan w błąd… i to świadomie.

– Co takiego? – D’Amacourt z przerażenia wytrzeszczył oczy.

– Wejdźmy tu do środka – powiedział Jason, stanowczym ruchem przytrzymując bankiera za łokieć. – Myślę, że powinniśmy porozmawiać.

– Ja nic nie wiem! Wykonywałem tylko polecenia, które przyszły wraz z przekazem! Nie mam z tym nic wspólnego!

– Czyżby? Kiedy zadzwoniłem do pana po raz pierwszy, oznajmił pan, że nie może mi udzielić żadnych informacji przez telefon; nie chciał pan mówić o operacjach bankowych z nie znaną sobie osoba. Ale kiedy zadzwoniłem po raz drugi, dwadzieścia minut później, oświadczył pan, że wszystko jest gotowe do wypłaty. A to już konkretna informacja, nie sądzi pan? Wejdźmy do środka.

Kawiarnia stanowiła jakby zminiaturyzowaną wersję „Drei Alpenhäuser” w Zurychu – stoliki pod ścianą, oddzielone od siebie wysokimi przepierzeniami, przyćmione światła. Ale na tym kończyły się podobieństwa: lokal na rue Madeleine był przecież w samym sercu Paryża, a więc zamiast kufli piwa wszędzie stały karafki z winem. Jason poprosił kelnera o stolik w rogu i przy takim usiedli.

– Napije się pan? – spytał d’Amacourta. – Przyda się panu łyk czegoś mocnego.

– Czyżby? – odparł chłodno bankier, ale zamówił whisky.

W czasie krótkiej przerwy, zanim na stole pojawiły się drinki, d’Amacourt wsunął nerwowo rękę pod obcisły płaszcz i wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów. Bourne potarł zapałkę i podetknął bankierowi pod nos. Prawie pod sam nos.

Merci. – D’Amacourt zaciągnął się głęboko, po czym wyjął z ust papierosa i jednym haustem opróżnił do połowy zawartość niewielkiej szklanki. – To nie ze mną powinien pan rozmawiać.

– A z kim?

– Nie wiem, może z jednym z właścicieli banku, ale na pewno nie ze mną.

– Proszę wyjaśnić, dlaczego nie z panem.

– Poczyniono pewne zastrzeżenia. Banki prywatne mają nieco bardziej elastyczne przepisy niż banki akcyjne.

– To znaczy?

– Mamy, że tak powiem, większą swobodę działania, jeśli chcemy iść na rękę niektórym klientom lub zaprzyjaźnionym bankom. Wobec banków, których akcje każdy może kupić na giełdzie, stosuje się znacznie ostrzejsze zasady postępowania. Ale zuryski Gemeinschaft, podobnie jak Valois, jest bankiem prywatnym.

– A więc Gemeinschaft przekazał wam jakieś instrukcje?

– Instrukcje… zastrzeżenia… tak.

– Kto jest właścicielem Valois?

– Kto? Konsorcjum. Dziesięciu lub dwunastu ludzi i ich rodziny.

– W takim razie muszę się zadowolić rozmową z panem, prawda? Trudno, żebym uganiał się za nimi wszystkimi po całym Paryżu.

– Ależ ja jestem tylko pracownikiem!

D’Amacourt wypił do końca whisky, zgniótł niedopałek i sięgnął po kolejnego papierosa, i po zapałki.

– Co to za zastrzeżenia? – spytał Bourne.

– Monsieur, mógłbym stracić pracę!

– Może pan stracić życie – odparł Jason zdumiony łatwością, z jaką przyszło mu wymówić te słowa.

– Naprawdę nie mam tak uprzywilejowanej pozycji, jak się panu wydaje.

– Ani tak małego rozumku, jak usiłuje mi pan wmówić. – Jason zmierzył bankiera wzrokiem. – Wiem, co z pana za typ, panie d’Amacourt. Widać to po pańskim ubiorze, fryzurze, nawet po pańskim, jakże dumnym, chodzie. Nie wierzę, że taki człowiek jak pan zostaje wiceprezesem Valois i nie zadaje pytań; pan się zawsze dobrze zabezpiecza. Nie tyka się pan żadnej śmierdzącej sprawy, dopóki nie jest pan pewien, że nic się panu nie stanie. Ale mnie się pan nie wymknie, jasne? Więc mów pan, co to za zastrzeżenia!

D’Amacourt zapalił zapałkę i nie spuszczając oczu z Jasona, przytknął ją do papierosa.

– Nie powinien mi pan grozić, Monsieur Bourne. Jest pan bardzo bogatym człowiekiem. Wystarczy mi zapłacić. – Uśmiechnął się nerwowo. – Swoją drogą, nie myli się pan. Rzeczywiście zadałem kilka pytań. Paryż to nie Zurych. Tu człowiek na moim stanowisku musi mieć uszy otwarte… nawet jeśli nie otrzymuje odpowiedzi.

Bourne odsunął się nieco, obracając szklankę w dłoni; odgłos brzęczących kostek lodu wyraźnie irytował bankiera.

– Niech pan poda rozsądną cenę, to pogadamy – oznajmił wreszcie.

– Jestem rozsądnym człowiekiem, Monsieur Bourne. Umówmy się, że to pan ustali cenę w zależności do wagi informacji. Na całym świecie istnieje zwyczaj, że klienci odwdzięczają się bankierom za udzielanie porad. Chciałbym widzieć w panu swojego klienta.

– Nie wątpię. – Bourne uśmiechnął się i pokręcił głową, zdumiony tupetem rozmówcy. – I w ten sposób przeszliśmy od łapówki do miłego upominku za poradę i inne usługi.

D’Amacourt wzruszył ramionami.

– Akceptuję pańską definicję; gdyby ktoś pytał, właśnie tak odpowiem.

– Te zastrzeżenia…

– Wraz z przekazem otrzymaliśmy z Zurychu une fiche plus confidentielle…

Une fiche? – wtrącił Jason; przypomniał sobie, że kiedy Koenig wszedł do gabinetu Apfela w banku Gemeinschaft, użył tego samego słowa. – Już kiedyś słyszałem to określenie…

– Właściwie jest ono mocno przestarzałe. Wywodzi się z połowy dziewiętnastego wieku, kiedy to wielkie banki, zwłaszcza Rothschildów, starały się panować nad międzynarodowym przepływem pieniądza.

– No świetnie. A co to oznacza w tym wypadku?

– Oddzielne, zapieczętowane instrukcje, które należy otworzyć i wykonać, kiedy ma miejsce jakaś operacja.

– Operacja?

– Wpłata lub wypłata.

– A gdybym podszedł do okienka, podał blankiet i poprosił o pieniądze?

– Na komputerze pojawiłyby się dwie gwiazdki i skierowano by pana do mnie.

– I tak skierowano mnie do pana. Telefonistka z centrali połączyła mnie z pańską sekretarką.

– Ot, zwykły zbieg okoliczności. W dziale zagranicznym poza mną jest dwóch wyższych urzędników. Równie dobrze mogłaby połączyć pana z nimi, ale oni, zerknąwszy na fiche, skierowaliby pana do mnie jako do wiceprezesa.

– Rozumiem – odparł Jason, choć wcale nie był pewien, czy rzeczywiście wszystko rozumie; istniała drobna luka, którą bankier musiał uzupełnić. – Chwileczkę. Przecież kiedy kazał pan przynieść sobie do gabinetu papiery dotyczące przekazu, nie wiedział pan o istnieniu żadnych instrukcji, prawda?

– Dlaczego kazałem je przynieść, tak? – D’Amacourt najwyraźniej spodziewał się tego pytania. – Niech pan będzie rozsądny, monsieur, i postawi się w mojej sytuacji. Dzwoni człowiek, przedstawia się, mówi, że chodzi o miliony franków. O miliony, monsieur. Czy na moim miejscu nie chciałby mu pan wyświadczyć przysługi? Ominąć tego czy tamtego przepisu?

Patrząc na podstarzałego eleganta, Jason zdał sobie sprawę, że takie wytłumaczenie absolutnie nie powinno go dziwić.

– No dobrze – rzekł. – A te instrukcje. Jak brzmiały?

– Należało zadzwonić pod podany numer telefonu, oczywiście zastrzeżony, i wykonać otrzymane tą drogą polecenia.

– Pamięta go pan?

– Staram się nie zapominać takich rzeczy, monsieur.

– Jasne. A więc?

– Najpierw muszę się zabezpieczyć, monsieur. Co pan powie, gdyby ktoś się interesował, skąd pan ma ten numer? Moje pytanie jest jak to się mówi, czysto retoryczne.

– Czyli że zna pan odpowiedź, tak? No dobrze, co mam mówić, gdyby się ktoś interesował?

– Że pewna osoba w Zurychu, za bardzo dużą opłatą, złamała nie tylko surowy regulamin banku na Bahnhofstrasse, ale również prawo szwajcarskie.

– Nawet znam takiego człowieka – powiedział Bourne, któremu znów stanęła przed oczami twarz Koeniga. – Istotnie złamał regulamin.

– Pracownik banku Gemeinschaft? Pan chyba żartuje!

– Bynajmniej. Nazywa się Koenig. Urzęduje na pierwszym piętrze.

– Zapamiętam to sobie.

– Nie wątpię. A teraz numer…

D’Amacourt podyktował numer telefonu, który Jason zapisał na serwetce.

– Skąd mogę mieć pewność, że się zgadza?

– Jeszcze mi pan nie zapłacił. To chyba wystarczająca gwarancja – odparł bankier.

– W porządku.

– Skoro jednak cena zależy od wagi informacji, zdradzę panu, że jest to drugi numer; pierwszy został usunięty.

– Nie rozumiem. D’Amacourt pochylił się.

– Kurier przywiózł fotostat oryginalnej fiche. Zamknięty w czarnej, zapieczętowanej kasetce. Starszy rangą pracownik banku, któremu podlega archiwum, poświadczył jej otrzymanie. Znajdujące się w środku instrukcje zaopatrzone są w podpis jednego z właścicieli banku Gemeinschaft uwierzytelniony przez szwajcarskiego notariusza. Ich treść jest jasna i prosta. We wszystkich sprawach dotyczących konta Jasona C. Bourne’a należy bezzwłocznie dzwonić do Stanów Zjednoczonych po dalsze szczegółowe polecenia… W tym miejscu pierwotna wersja dokumentu została zmieniona – numer nowojorski usunięto, a zamiast niego wstawiono numer paryski; zmianę parafowano.

– Nowojorski? – spytał Bourne. – Skąd pan to wie, że to był numer nowojorski?

– W nawiasie przed właściwym numerem widniał nietknięty kod: dwieście dwanaście. Jako wiceprezes działu zagranicznego codziennie go nakręcam.

– Trochę niechlujna robota.

– Tak. Może ktoś się spieszył albo nie do końca rozumiał, co robi. Gdyby zmieniono tekst instrukcji, potrzebny byłby nowy podpis notariusza. Zresztą, zważywszy na ilość telefonów w Nowym Jorku, sam kod na niewiele może się przydać. W każdym razie uznałem, że zmiana numeru daje mi prawo do postawienia kilku pytań. Bankierzy nie cierpią poprawek w dokumentach.

D’Amacourt dotknął pustej szklanki.

– Napije się pan jeszcze? – spytał Jason.

– Nie, dziękuję. Nie chcę przeciągać naszej rozmowy.

– Więc proszę mówić dalej.

– Zastanawiam się, monsieur, że może powinien pan choć w przybliżeniu określić sumę, zanim podejmę wątek.

Bourne popatrzył na niego uważnie.

– W granicach pięciu – rzekł.

– Pięciu czego?

– Pięciu cyfr.

– Dobrze, będę kontynuował. Telefon odebrała kobieta…

– Kobieta? Co pan jej powiedział?

– Prawdę. Że jestem wiceprezesem Valois i postępuję według instrukcji zuryskiego banku Gemeinschaft. Co innego miałem mówić?

– Proszę dalej.

– Oznajmiłem, że zadzwonił do mnie człowiek, który przedstawił się jako Jason Bourne. Spytała kiedy; odparłem, że przed kilkoma minutami. Zaczęła się dopytywać o treść naszej rozmowy. Wówczas wyłuszczyłem jej swoje wątpliwości. Powiedziałem, że zgodnie z oryginalną instrukcją powinienem dzwonić do Nowego Jorku, a nie do Paryża. Ona na to, że to nie mój interes, że zmianę numeru parafowano i czy chcę, żeby poinformowała Gemeinschaft, że urzędnik Valois odmawia wykonania ich poleceń?

– Chwileczkę. Kim była ta kobieta?

– Nie mam pojęcia.

– Nie przedstawiła się? Nie spytał jej pan o nazwisko?

– W przypadku fiche obowiązują takie zasady. Jeżeli rozmówca poda nazwisko, to dobrze; jeśli nie, nie należy pytać.

– Ale o zmianę numeru pan zapytał?

– Tak, był to drobny wybieg, żeby zdobyć więcej informacji. Dokonał pan transferu znacznej sumy pieniędzy, czterech milionów franków; był pan więc poważnym klientem, a zatem może i kimś bardzo wpływowym… W takiej sytuacji człowiek się waha, potem ustępuje, potem znów się waha, potem znów ustępuje, a w trakcie dowiaduje się różnych rzeczy. Zwłaszcza jeśli osoba, z którą rozmawia, zdradza coraz większy niepokój. A zapewniam pana, że moja rozmówczyni, była wyraźnie zdenerwowana.

– Czego się pan dowiedział?

– Że jest pan niebezpiecznym człowiekiem.

– Pod jakim względem?

– Nie powiedziała mi. Ponieważ jednak użyła tego sformułowania, zapytałem, czy przypadkiem nie jest to sprawa dla Sûreté. Otrzymałem bardzo dziwną odpowiedź. „On jest poza zasięgiem Sûreté, poza zasięgiem Interpolu”.

– I co pan z tego wywnioskował?

– Że cała sprawa jest mocno skomplikowana, że nie wiadomo, co się za nią kryje, i lepiej się do niej nie mieszać. Ale odkąd pana poznałem, doszedłem do jeszcze jednego wniosku.

– Mianowicie?

– Że należy mi się bardzo godziwe wynagrodzenie, bo jednak muszę się mieć na baczności. Kto wie, może ci, którzy pana szukają, też są poza zasięgiem Sûreté i Interpolu.

– Pomówimy o tym później. Powiedział pan tej kobiecie, że jestem w drodze do banku?

– Tak, że umówiliśmy się za kwadrans. Poprosiła, abym zaczekał przy telefonie, że za moment wróci. Nie ulega wątpliwości, że w tym czasie gdzieś dzwoniła. Po chwili poinstruowała mnie, co mam robić. A więc przetrzymać pana u siebie w gabinecie, dopóki u mojej sekretarki nie zjawi się wysłannik, który spyta o pewną operację związaną z bankiem w Zurychu. Dopiero wtedy miałem pana wypuścić i ruchem głowy wskazać temu człowiekowi. Chodziło o to, żeby uniknąć pomyłki. Wysłannik oczywiście przyszedł… właściwie było ich dwóch, stanęli przy kasach, żeby na pana zaczekać, a pan się nie pojawił. Po drugim pańskim telefonie, kiedy oznajmił mi pan, że leci do Londynu, wyszedłem z gabinetu, żeby przekazać wysłannikowi tę wiadomość. Sekretarka wskazała mi dwóch mężczyzn. Powiedziałem im o rozmowie z panem. Resztę pan zna.

– Nie zdziwiło pana, że nie wiedzą, jak wyglądam?

– Nie tyle zdziwiło, co dało mi do myślenia. Zresztą powiedziałem tej kobiecie, że wykonanie poleceń z fiche, czyli nakręcenie jakiegoś numeru i przeprowadzenie anonimowej rozmowy telefonicznej, to zupełnie co innego niż jawne, bezpośrednie angażowanie się w cudze sprawy.

– Jak zareagowała?

D’Amacourt odchrząknął.

– Dała mi wyraźnie do zrozumienia, że strona, jaką reprezentuje… poważni klienci, których prestiż potwierdza owa fiche, odwdzięczą się za pomoc. Jak pan widzi, niczego przed panem nie ukrywam… Chyba rzeczywiście nie wiedzą, jak pan wygląda.

– Jeden z tych dwóch facetów, którzy przyszli do banku, widział mnie w Zurychu.

– W takim razie inni nie dowierzają jego oczom. Albo nie są pewni, czy faktycznie pana rozpozna.

– Dlaczego tak pan uważa?

– Dlatego, monsieur, że ta kobieta bardzo nalegała, żebym im pomógł. Proszę mi wierzyć, absolutnie nie chciałem się zgodzić na jakąkolwiek współpracę, upierałem się, że to wbrew zasadom, i wtedy ona powiedziała, że nie istnieje ani jedno pańskie zdjęcie. Co jest wierutnym kłamstwem.

– Czyżby?

– Oczywiście. Każdy paszport zawiera zdjęcie. Proszę mi pokazać choć jednego urzędnika imigracyjnego, którego nie dałoby się albo przekupić, albo oszukać. Wystarczy dziesięć sekund, żeby zrobić odbitkę fotografii… prosta sprawa. Ci ludzie przeoczyli dobrą okazję.

– Istotnie.

– Z pańskiej reakcji wynika coś bardzo ciekawego – ciągnął d’Amacourt. – Oj, drogo ta rozmowa będzie pana kosztować.

– Co wynika?

– Że ma pan paszport na inne nazwisko. Kim pan jest, Monsieur Bourne?

Jason milczał obracając w ręku szklankę.

– Kimś, kto może panu dobrze zapłacić.

– Zadowalająca odpowiedź. Po prostu jest pan moim klientem, Jasonem Bourne’em. Muszę jednak uważać na siebie.

– Chcę mieć ten nowojorski numer. Może pan go zdobyć? Dostałby pan sporą sumkę ekstra.

– Przykro mi, ale nie widzę sposobu.

– Mógłby go pan odczytać z fiche. Pod mikroskopem.

– Monsieur, kiedy powiedziałem, że numer usunięto, nie miałem na myśli, że jest wykreślony. On nie istnieje, został wycięty.

– Więc ktoś w Zurychu go ma.

– Wycięty skrawek mogli zniszczyć.

– Ostatnie pytanie. – Jason pragnął już zakończyć rozmowę. – Dotyczy zresztą i pana. Bez odpowiedzi nie będzie zapłaty.

– Zamieniam się w słuch. O co chodzi?

– Gdybym zjawił się w Valois, nie umawiając się z panem wcześniej, czy wtedy również zadzwoniłby pan pod wskazany numer telefonu?

– Naturalnie; nie wolno mi lekceważyć instrukcji zawartych w fiche. Pochodzą od ważnych i wpływowych osób. Groziłoby to wyrzuceniem z pracy.

– Więc w jaki sposób możemy, pan i ja, wycofać pieniądze z konta?

D’Amacourt zacisnął usta.

– Istnieje metoda. Podjęcie in absentia. Wypełnia się blankiety i przesyła wraz z pisemnym zleceniem, z tym że podpis musi być poświadczony przez renomowanego notariusza. Nie byłbym wówczas w stanie czemukolwiek przeszkodzić.

– Ale i tak musiałby pan powiadomić kogo trzeba.

– To kwestia odpowiedniego zgrania w czasie. Gdyby na przykład zadzwonił do mnie prawnik, z którym bank Valois miewa częste kontakty, i poprosił, żebym przygotował pewną ilość czeków bankierskich w celu dokonania nimi wypłaty potwierdzonego przekazu z zagranicy, na pewno bym się zgodził. Ustalilibyśmy, że wkrótce prześle mi wypełnione blankiety; czeki oczywiście powinny być wystawione na okaziciela, co jest powszechnie stosowanym zwyczajem przy obecnych wysokich podatkach. Goniec zjawiłby się w banku w porze największego ruchu i zostawił blankiety wraz z pisemnym zleceniem mojej sekretarce, osobie godnej zaufania, pracującej u nas od wielu lat; ona zaś przyniosłaby mi wszystko do podpisania.

– Wraz z plikiem innych dokumentów, które wymagają pańskiego podpisu.

– Dokładnie tak. I nakręcając podany w fiche numer telefonu, patrzyłbym, jak goniec opuszcza z czekami bank.

– A czy przypadkiem nie zna pan jakiejś renomowanej firmy adwokackiej w Paryżu? Albo może mógłby mi pan polecić konkretnego prawnika?

– Owszem, właśnie ktoś taki przyszedł mi do głowy.

– Ile będzie mnie kosztował?

– Dziesięć tysięcy franków.

– Drogo.

– Bynajmniej. Jest to człowiek powszechnie szanowany, z długoletnią praktyką sędziowską.

– A pana wynagrodzenie? Może je ustalmy.

– Tak jak mówiłem: jestem człowiekiem rozsądnym i decyzja powinna należeć do pana. Skoro jednak wspomniał pan o sumie pięciocyfrowej, idźmy tym tropem… może więc pięciocyfrowa suma rozpoczynająca się od cyfry pięć. Pięćdziesiąt tysięcy franków.

– To rozbój!

– Podobnie jak to, czego pan się dopuścił, Monsieur Bourne.


Une fiche plus confidentielle – powtórzyła Marie; siedziała na krześle przy oknie, za którym chylące się ku zachodowi słońce wciąż oświetlało swoim blaskiem ornamentalne budowle Montparnasse’u. – A więc tym się posłużyli…

– Zdziwię cię; nawet wiem, skąd pochodzi nazwa. – Z butelki na biurku nalał sobie drinka i przeszedł ze szklanką do łóżka; usiadł twarzą do kobiety. – Powiedzieć ci?

– Nie musisz – odparła, w zamyśleniu spoglądając przez okno. – Wiem dokładnie, skąd pochodzi i co znaczy. Ale jestem wstrząśnięta.

– Dlaczego? Chyba spodziewałaś się czegoś podobnego?

– Skutków tak, ale nie metody. Fiche to przeżytek, stosowany obecnie niemal wyłącznie przez prywatne banki na kontynencie europejskim. W Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i Wielkiej Brytanii tego typu praktyki są wręcz zakazane.

Bourne przypomniał sobie słowa bankiera.

– Instrukcje pochodzą od ważnych i wpływowych osób, tak powiedział d’Amacourt.

– I nie mylił się. – Popatrzyła na Jasona. – Słuchaj, wiedziałam, że jest jakiś haczyk, ale myślałam, że po prostu przekupiono faceta, żeby przekazywał dalej informacje. To się często zdarza; bankierzy nie znajdują się w czołówce kandydatów do kanonizacji. Ale okazuje się, że mamy do czynienia z czymś całkiem innym. W momencie kiedy otwarto ci konto w Zurychu, dołączono do niego ową tajną fiche. Może nawet za twoją wiedzą i zgodą.

– Treadstone-71?

– Tak. Właściciele banku poszli Treadstone na rękę. Zważywszy na swobodę, z jaką mogłeś dysponować pieniędzmi, przypuszczalnie wiedziałeś o tym.

– Ale kogoś jednak przekupiono. Koeniga. Żeby zmienił numer telefonu.

– Zapewniam cię, że otrzymał za to kupę forsy. Za takie przestępstwo grozi dziesięć lat więzienia.

– Aż dziesięć? Dość surowa kara.

– Bo i prawo szwajcarskie jest dość surowe. Podejrzewam, że ten twój Koenig zbił niezły majątek.

– Carlos… jestem pewien, że to jego sprawka. Ale dlaczego? Czym mu się naraziłem? Ciągle zadaję sobie to pytanie. Do znudzenia powtarzam jego imię! Ale nic mi nie przychodzi do głowy, nic a nic, może tylko… nie, nic nie pamiętam. Pustka.

– Jasonie, coś ci się przypomniało, prawda? – Marie pochyliła się do przodu. – O co chodzi? O czym teraz myślisz?

– O niczym… w ogóle nie myślę.

– W takim razie coś czujesz. Co? Powiedz mi.

– Nie wiem. Może strach… złość, zdenerwowanie. Nie wiem.

– Skup się!

– A co ja robię, do jasnej cholery? Cały czas wysilam mózg! Psiakrew, nie rozumiesz, co się ze mną dzieje? – Po chwili opanował się, speszony własnym wybuchem. – Przepraszam.

– Nie przepraszaj. Nigdy nie przepraszaj. Zrozum, musisz szukać śladów, wskazówek… oboje musimy ich szukać. Ten lekarz z Port Noir miał rację: jedne skojarzenia nasuwają następne. Sam mówiłeś, że czasem wystarczy pudełko zapałek, czyjaś twarz, widok jakiejś restauracji. Zresztą przekonaliśmy się o tym nieraz. A teraz chodzi o imię… imię, którego unikałeś przez prawie cały tydzień, kiedy w najdrobniejszych szczegółach opowiadałeś mi o wszystkim, co ci się zdarzyło w ciągu ostatnich pięciu miesięcy. Nie wspomniałeś ani słowem o Carlosie. Powinieneś był mi o nim powiedzieć, ale wolałeś go przemilczeć. To imię coś dla ciebie znaczy, nie rozumiesz tego? Coś w tobie porusza, nasuwa jakieś skojarzenia, które usiłują wydostać się na zewnątrz.

– Wiem – rzekł, pociągając łyk ze szklanki.

– Najdroższy, na bulwarze Saint-Germain jest taka znana księgarnia prowadzona przez faceta, który ma bzika na punkcie czasopism. Całe piętro jest zawalone stosami starych numerów. Facet je nawet kataloguje, tematycznie, alfabetycznie… jak bibliotekarz. Możliwe, że w którymś ze spisów figuruje Carlos. Mógłbyś to sprawdzić?

Ostry ból ścisnął Jasona za serce, ból zrodzony ze strachu, nie mający związku z ranami na ciele. Marie widziała go i poniekąd rozumiała, skąd się bierze; Jason czuł go, ale nie rozumiał.

– Na Sorbonie też mają stare roczniki czasopism – powiedział, spoglądając na kobietę. – Po jednym artykule przez pewien czas byłem w siódmym niebie. Dopóki nie zacząłem się nad nim głębiej zastanawiać.

– Wyszło na jaw kłamstwo, i to jest najważniejsze.

– Ale teraz nie szukamy kłamstw.

– Nie, szukamy prawdy. Nie bój się jej, kochany. Ja się nie boję.

Wstał.

– W porządku; pójdę na Saint-Germain. A teraz zadzwoń do tego faceta z ambasady. – Wsunął rękę do kieszeni i wyciągnął serwetkę z numerem telefonu; zanotował na niej numery rejestracyjne samochodu, który z piskiem opon ruszył spod banku na rue Madeleine. – Tu masz numer podany mi przez d’Amacourta oraz numery rejestracyjne samochodu. Może facet się czegoś dowie.

– Dobrze.

Marie wzięła serwetkę i podeszła do telefonu… Obok leżał niewielki kołonotatnik; przerzuciła kitka stron.

– Mam. Dennis Corbelier. Peter obiecał, że zadzwoni do niego dziś przed południem czasu miejscowego. Mówił, że mogę na nim polegać, że to najlepiej zorientowany attaché w całej ambasadzie.

– Zna go osobiście, prawda? Nie podał ci nazwiska pierwszego z brzegu pracownika?

– Studiowali razem na uniwersytecie w Toronto. Mogę zadzwonić z pokoju?

– Tak, tylko nie zdradzaj swojego adresu.

– W razie czego powiem mu to samo co Peterowi. – Podniosła słuchawkę. – Że przeprowadzam się do innego hotelu, ale jeszcze nie wiem do którego.

Poprosiła recepcjonistkę o połączenie z miastem i nakręciła numer Ambasady Kanadyjskiej na alei Montaigne. Piętnaście sekund później usłyszała głos attaché Dennisa Corbeliera.

Od razu przeszła do sedna.

– Mam nadzieję, że Peter uprzedził pana, że może będę potrzebowała pomocy?

– Tak, wyjaśnił mi również, co pani robiła w Zurychu. Prawdę mówiąc, nie bardzo mogłem się w tym wszystkim połapać, ale mam ogólne pojęcie. Chodzi o jakieś manipulacje w świecie wielkich finansów?

– Tak, i to większe niż zazwyczaj. Kłopot w tym, że nikt nie chce powiedzieć, kto kim manipuluje. Sama muszę to rozgryźć.

– W czym mógłbym pomóc?

– Mam tu przed sobą kartkę z dwoma numerami: telefonicznym i rejestracyjnym, oba są paryskie. Numer telefonu jest zastrzeżony, więc byłoby trochę dziwne, gdybym tam zadzwoniła.

– Proszę mi podać. Podyktowała oba numery.

– Mam cennych przyjaciół w najróżniejszych miejscach. A mari usque ad mari – powiedział Corbelier, cytując napis na godle Kanady. – Często wyświadczamy sobie koleżeńskie przysługi, głównie jeśli chodzi o walkę z handlem narkotykami, ale nie tylko. Może umówilibyśmy się jutro na obiad? Opowiedziałbym pani czego zdołałem się dowiedzieć.

– Chętnie, ale jutro niestety nie mogę. Spędzam cały dzień ze starym przyjacielem. Może innym razem.

– Peter powiedział, że byłbym głupcem, gdybym nie spróbował. Twierdzi, że jest pani wspaniałą kobietą.

– Obaj jesteście kochani… odezwę się jutro, dobrze?

– Świetnie. Biorę się do roboty.

– A więc do jutra i jeszcze raz dziękuję. – Odłożyła słuchawkę i spojrzała na zegarek. – Za trzy godziny mam zadzwonić do Petera. Przypomnij mi.

– Naprawdę myślisz, że już coś dla nas będzie miał?

– Na pewno. Obiecał, że od razu zadzwoni do Waszyngtonu. Tak jak powiedział Corbelier: wszyscy wyświadczamy sobie przysługi. Informacja za informację, nazwisko za nazwisko.

– Trochę mi to pachnie międzynarodową zmową.

– Wprost przeciwnie, Jasonie. Tu chodzi o pieniądze, nie o rakiety. O nielegalny obrót pieniędzmi, o naruszanie przepisów prawnych, które służą interesom nas wszystkich. Chciałbyś, żeby szejkowie arabscy przejęli korporację Grumman Aircraft? Wtedy zaczniemy mówić o rakietach… ale będzie już za późno.

– W porządku, cofam oskarżenie.

– Jutro z samego rana musimy spotkać się z tym prawnikiem d’Amacourta. Zastanów się, ile chcesz podjąć.

– Wszystko.

– Wszystko?

– Tak. Co byś zrobiła na miejscu dyrektorów Treadstone, gdybyś się dowiedziała, że z konta korporacji podjęto cztery miliony franków szwajcarskich?

– Rozumiem.

– D’Amacourt proponuje czeki bankierskie na okaziciela.

– Czeki bankierskie? Tak powiedział?

– Tak. Uważasz, że to zły pomysł?

– Fatalny! Ktoś mógłby wciągnąć ich numery na rozsyłaną po całym świecie listę fałszywych czeków! Żeby podjąć pieniądze, musiałbyś pójść do banku, a tam mogłoby się okazać, że realizacja posiadanych przez ciebie czeków została wstrzymana.

– Dowcipniś, cholera! Gra na dwie strony. To co robimy?

– Zostajemy przy okazicielu, ale rezygnujemy z czeków. To muszą być obligacje. Obligacje na okaziciela, o różnych nominałach. Znacznie łatwiej się je spienięża.

– Zasłużyłaś na dobrą kolację. Wyciągnął rękę i pogładził Marie po twarzy.

– Staram się jak mogę, mój panie – odparła, przytrzymując jego dłoń przy swoim policzku. – A więc najpierw kolacja, potem telefon do Petera… a później księgarnia na Saint-Germain.

– Księgarnia na Saint-Germain – powtórzył Jason i znów poczuł, jak ból ściska go za serce.

O co chodziło? Dlaczego tak bardzo się bał?


Wyszli z lokalu na bulwarze Raspail i udali się do centrum telefonicznego na rue de Vaugirard. W dużej sali, wzdłuż ścian, ciągnęły się oszklone kabiny, na środku zaś. znajdował się wielki okrągły kontuar, przy którym pracowały urzędniczki; wypełniały druki i kierowały zamawiających rozmowy do właściwych kabin.

– Mało osób dzwoni dziś do Kanady – oznajmiła panienka za kontuarem. – Czeka się najwyżej kilka minut. Kabina dwunasta, madame.

– Dziękuję. Dwunasta, tak?

– Tak, madame. O tam, na wprost.

Ruszyli pod rękę przez zatłoczoną salę w stronę wyznaczonej kabiny.

– Teraz rozumiem, dlaczego ludzie wolą dzwonić stąd niż z hotelu – powiedział Jason. – Trwa to sto razy szybciej.

– To tylko jeden z powodów.

Stanęli przy kabinie i zanim nawet zdążyli wypalić po papierosie, wewnątrz rozległy się dwa krótkie dzwonki. Marie otworzyła drzwi i weszła do środka. W jednej ręce trzymała kołonotatnik i ołówek, drugą podniosła słuchawkę.

Minutę później Bourne spostrzegł ze zdumieniem, jak krew odpływa Marie z twarzy: kobieta stała blada jak kreda, wpatrując się tępo w ścianę, a po chwili zaczęła krzyczeć. Torebka spadła jej na ziemię – cała zawartość rozsypała się po ciasnej kabinie; kołonotatnik zsunął się na półkę pod aparatem, zaciśnięty w dłoni ołówek pękł na pół. Kiedy Jason wbiegł do środka, Marie była bliska omdlenia.


– Dzień dobry, Liso. Mówi Marie St. Jacques. Dzwonię z Paryża. Peter oczekuje mojego telefonu.

– Marie? O mój Boże… – Głos sekretarki umilkł, a jego miejsce zajęły inne głosy, podniecone, choć lekko stłumione, jakby czyjaś dłoń zakrywała mikrofon; po chwili Marie usłyszała cichy szmer, jakby przekazywano słuchawkę z ręki do ręki.

– Marie, mówi Alan – oznajmił wicedyrektor wydziału. – Jesteśmy wszyscy w gabinecie Petera.

– Co się stało, Alan? Trochę się spieszę, więc gdybyś mógł poprosić Petera…

Na moment zapadło milczenie.

– Nie wiem, jak ci to powiedzieć… Strasznie mi przykro, Marie, ale Peter nie żyje.

– Co takiego?!

– Kilka minut temu dzwonili z komisariatu, policja zaraz tu będzie.

– Jaka policja? Co się stało? Nie żyje? Peter nie żyje? Co się stało?

– Usiłujemy do tego dojść, Marie. Przeglądamy jego terminarz, ale nie wolno nam dotykać niczego na biurku.

– Na biurku?

– Notatek, zapisków, innych rzeczy.

– Alan, powiedz, co się stało!

– O to chodzi, że nie wiemy. Nikomu nic nie mówił. Wiemy tylko, że rano były do niego dwa telefony ze Stanów, jeden z Waszyngtonu, drugi z Nowego Jorku. Koło południa oznajmił Lisie, że jedzie odebrać kogoś z lotniska. Nie powiedział kogo. Policja znalazła ciało w jednym z podziemnych magazynów. To straszne. Został zastrzelony. Kula trafiła w gardło… Marie? Marie!


Starzec o głęboko osadzonych oczach i parodniowym siwym zaroście wszedł kuśtykając do ciemnego konfesjonału i kilka razy zamrugał, usiłując dojrzeć zakapturzoną postać, która czekała za grubą zasłoną. Osiemdziesięciotrzyletni posłaniec wzrok miał słaby, lecz umysł wciąż bystry, a tylko to się liczyło.

Angelus Domini – powiedział starzec.

Angelus Domini, dziecię Boże – odparła szeptem zakapturzona postać. – Czy twoje dni upływają w dostatku?

– Zbliżają się do kresu, ale uczyniono je dostatnimi.

– To dobrze… Co słychać w Zurychu?

– Mają faceta z parku. Był ranny, znaleźli go poprzez lekarza znanego w całym Verbrechterwelt. W trakcie przesłuchania przyznał się, że próbował zgwałcić kobietę. Kain po nią wrócił i go postrzelił.

– A więc zmówili się, Kain i ta kobieta.

– Facet uważa, że nie. Był jednym z dwóch, którzy zatrzymali ją na Löwenstrasse.

– Skończony dureń… to on zabił stróża?

– Tak. Tłumaczy się, że musiał, bo inaczej nie zdołałby uciec.

– Niech się nie tłumaczy, może to najmądrzejsza rzecz, jaką zrobił. Wciąż ma broń, z której strzelał?

– Twoi ludzie mają.

– Dobrze. Trzeba ją przekazać pewnemu komisarzowi z policji zuryskiej. Kain jest trudno uchwytny, ale ta kobieta… ma współpracowników w Kanadzie, będzie z nimi w kontakcie. Jeśli ją złapiemy, Kain nam nie umknie. Masz kartkę i ołówek?

– Tak, Carlosie.


Bourne delikatnie podtrzymywał Marie, pomagając jej usiąść na ławeczce przymocowanej do wąskiej ściany tuż obok przeszklonej budki telefonicznej. Dziewczyna trzęsła się i łkała, ciężko oddychając. Kiedy podniosła na niego wzrok, jej szkliste spojrzenie nabrało ostrości.

– Oni go zabili. Zabili! Boże, co ja zrobiłam? Peter.

– To nie ty! Jeżeli już, to ja. Zrozum to wreszcie.

– Jasonie, boję się. Był na drugim końcu świata… i zabili go!

– Treadstone?

– A któż by inny? Były dwa telefony. Z Waszyngtonu… Nowego Jorku. Pojechał na lotnisko, żeby się z kimś zobaczyć i został zabity.

– Jak?

– Och, Jezu Chryste… – W jej oczach pojawiły się łzy. – Zastrzelili go. Dostał w gardło – wyszeptała.

Nagle Bourne poczuł tępy ból. Nie mógł go zlokalizować, czuł tylko, że brakuje mu powietrza.

– Carlos – powiedział machinalnie.

– Co? – Marie utkwiła w nim nieruchome spojrzenie. – Co powiedziałeś?

– Carlos – powtórzył cicho. – Kula w gardło. Carlos.

– Co chcesz mi powiedzieć?

– Nie wiem. – Wziął ją za ramię. – Chodźmy stąd. Dobrze się czujesz? Możesz iść?

Skinęła głową. Na chwilę zamknęła oczy, oddychając głęboko.

– Tak.

– Wstąpimy teraz na drinka. Przyda nam się obojgu. A potem ją znajdziemy.

– Co znajdziemy?

– Księgarnię na Saint-Germain.


Pod hasłem „Carlos” widniały trzy numery tygodników: międzynarodowe wydanie „Time’a” sprzed czterech lat i dwa numery paryskiego „Le Globe”. Nie czytali artykułów na miejscu; zamiast tego kupili wszystkie trzy egzemplarze, wrócili taksówką do hotelu na Montparnassie i zabrali się do lektury. Marie czytała na łóżku, Jason na krześle przy oknie. Po kilku minutach Marie drgnęła.

– Mam – powiedziała. W jej oczach i głosie pojawił się strach.

– Czytaj.

– „Jest to szczególnie brutalna forma kary wymierzanej, jak się zdaje; przez Carlosa lub mała grupkę jego żołnierzy. Śmierć następuje w wyniku postrzału w gardło. Ofiara często zostaje porzucona, by umrzeć w straszliwych męczarniach. Ten rodzaj kary jest zarezerwowany dla tych, którzy złamali nakaz milczenia lub lojalności wymaganych przez tego zabójcę oraz dla tych, którzy odmówili udzielenia informacji…” – Marie przerwała. Dalej nie mogła czytać. Rzuciła się plecami na łóżko i zamknęła oczy. – Nie chciał im powiedzieć i za to go zabili. Och, mój Boże…

– Nie mógł im powiedzieć tego, czego nie wiedział – odparł Bourne.

– Ale ty przecież wiedziałeś! – Marie znów usiadła i otworzyła oczy. – Wiedziałeś o tym postrzale w gardło! Powiedziałeś o tym!

– Tak. Wiedziałem. To wszystko, co mogę powiedzieć.

– Ale skąd?

– Chciałbym znać odpowiedź na to pytanie. Nie znam.

– Możesz zrobić mi drinka?

– Oczywiście. – Jason wstał i podszedł do biurka. Do dwóch szklanek nalał whisky i spojrzał na Marie. – Mam zadzwonić po lód? Herve szybko przyniesie.

– Nie. Nie przyniesie wystarczająco szybko. – Trzasnęła tygodnikiem o łóżko i rzuciła Bourne’owi gniewne spojrzenie. – Zaraz zwariuję!

– To będzie nas dwoje.

– Chciałabym ci wierzyć. Wierzę ci. Ale ja… ja…

– Nie masz pewności – dokończył Bourne. – Ja też nie. – Podał jej szklankę. – Czego chcesz się ode mnie dowiedzieć? Co mogę powiedzieć? Czy jestem jednym z żołnierzy Carlosa? Czy złamałem nakaz milczenia lub lojalności i dlatego znam metodę egzekucji?

– Przestań!

– Często tak sobie mówię. „Dość tego. Przestań”. Nie myśl, próbuj sobie przypomnieć, ale jak już będziesz blisko, naciśnij pedał hamulca. Nie posuwaj się zbyt daleko, zbyt głęboko. Zdemaskujesz jedno kłamstwo, tylko po to, by pojawiło się dziesięć kolejnych pytań w nim zawartych. Może to jest jak przebudzenie po długim pijaństwie, kiedy nie jesteś pewny, z kim się biłeś lub spałeś lub… do diabła z tym… kogo zabiłeś.

– Nie!… Ty jesteś sobą – Marie położyła nacisk na ostatnie słowo. – Nie zabieraj mi tego.

– Nie chcę. Sobie też nie chcę tego odebrać. – Jason wrócił do krzesła i usiadł na nim z twarzą zwróconą do okna. – Przeczytałaś o… metodzie egzekucji… Ja natomiast przeczytałem o czymś innym. Wiedziałem o tym tak jak o Howardzie Lelandzie. Nawet nie musiałem tego czytać.

– Czego?

Bourne sięgnął po egzemplarz „Time’a” sprzed czterech lat. Złożony na pół tygodnik otwarty był na stronie, na której widniał rysunek brodatego mężczyzny. Szkic był toporny, nieprzekonywający, tak jakby rysownik korzystał z mętnego opisu. Podał magazyn Marie.

– Przeczytaj – powiedział. – Zaczyna się po lewej stronie, pod nagłówkiem „Postać z bajki czy potwór?”. A potem chcę się zabawić w pewną grę.

– Grę?

– Tak. Przeczytałem tylko dwa pierwsze ustępy; musisz mi uwierzyć na słowo.

– W porządku. – Marie przyglądała mu się ze zdziwieniem. Opuściła tygodnik, tak by padało na niego światło i zaczęła czytać.

POSTAĆ Z BAJKI CZY POTWÓR?

Przez ponad dekadę imię Carlosa wymieniano szeptem w zaułkach tak różniących się między sobą miast, jak Paryż, Teheran, Bejrut, Londyn, Kair, Amsterdam. Jest uważany za terrorystę doskonałego, przez co należy rozumieć, że dla niego morderstwo i zabójstwo jest celem samym w sobie, pozbawionym jakiegokolwiek politycznego podłoża. Istnieją jednak konkretne dowody, że organizował on egzekucje dla takich grup ekstremalnych radykałów, jak OWP i Baader-Meinhof, czerpiąc z tego duże zyski. Występował w tych przypadkach zarówno w roli instruktora, jak i wykonawcy wyroków pobierającego wygórowane honoraria. W wyniku jego sporadycznych kontaktów z tymi organizacjami, a także wewnętrznych konfliktów w ich łonie, zaczyna wyłaniać się coraz bardziej wyraźny obraz Carlosa. Pojawiają się bowiem powodowani pragnieniem zemsty informatorzy.

Choć opowieści o jego wspaniałych wyczynach ukazują świat przemocy i konspiracji, materiałów wybuchowych i jeszcze bardziej wybuchowych spisków, szybkich samochodów i jeszcze szybszych kobiet – jednak fakty wydają się wskazywać na interesujące połączenie teorii ekonomicznych Adama Smitha i sensacyjnej prozy Iana Fleminga. Carlos zostaje zredukowany do ludzkich wymiarów i z tej kondensacji wyłania się prawdziwie przerażający człowiek. Romantyczno-sadystyczna postać z bajki zmienia się w błyskotliwego, ociekającego krwią potwora, który handluje zabójstwami z precyzją znawcy rynku potrafiącego właściwie oszacować płace, wydatki i podział pracy w podziemnym światku. To skomplikowany interes, a Carlos jest mistrzem w wycenianiu jego wartości w dolarach.

Szkic do portretu Carlosa rozpoczyna się od jego domniemanego nazwiska, równie dziwnego jak sama profesja właściciela, Iljicz Ramirez Sanchez. Powiadają, że jest Wenezuelczykiem, synem niezbyt wybitnego, ale fanatycznie oddanego sprawie marksistowskiego adwokata (Iljicz jest wyrazem hołdu dla Włodzimierza Iljicza Lenina, co poniekąd tłumaczy okazjonalne ciągoty Carlosa w stronę lewackiego terroryzmu), który wysłał młodego chłopca do Rosji, by tam zdobył podstawy wykształcenia, między innymi w dziedzinie szpiegostwa w radzieckim ośrodku w Nowogrodzie. Jego obraz z tego okresu jest nieco mniej wyraźny; na pierwszy plan wysuwają się pogłoski i spekulacje. Według nich jedna z komórek Kremla, która z myślą o przyszłej infiltracji bezustannie zajmuje się obserwacją zagranicznych studentów, rozpracowała go. Wyniki tej obserwacji nie wprawiły ich w zachwyt. Carlos był paranoikiem, dla którego dobrze ulokowana bomba lub kula rozwiązywała wszystkie problemy. Komórka poleciła odesłać młodego człowieka do Caracas i zerwać wszelkie kontakty z jego rodziną. W rezultacie – odrzucony przez Moskwę i wrogo nastawiony do zachodnich społeczności – Sanchez zabrał się do budowy własnego świata, w którym był niekwestionowanym przywódcą. Czy istnieje lepsza droga, by zostać apolitycznym zabójcą, z którego płatnych usług mogą korzystać klienci wszelkiej politycznej i ideologicznej maści?

W owym czasie wizerunek znów nabiera ostrzejszych konturów. Sanchez, biegle władający wieloma językami, włączając w to ojczysty hiszpański, jak również rosyjski, francuski i angielski, wykorzystał swoje zdobyte w ZSRR umiejętności jako niezwykle pomocne w doskonaleniu metod, działania. Po wydaleniu z Moskwy następne miesiące poświęcił na naukę; niektóre źródła podają, że pod kubańskim patronatem, w szczególności Che Guevary. Posiadł wiedzę i umiejętności w posługiwaniu się wszelkiego rodzaju bronią i materiałami wybuchowymi; nie było takiej broni, której nie potrafiłby rozłożyć i złożyć z zawiązanymi oczami; nie było materiału wybuchowego, którego nie rozpoznałby po zapachu lub smaku. Umiał je detonować na tuzin różnych sposobów. Był gotów. Na swoją bazę operacyjną wybrał Paryż; w świat poszła wieść, że pojawił się człowiek do wynajęcia, który mógł zabić każdego, nawet kogoś, kogo inni by się nie odważyli.

Po raz kolejny wizerunek staje się mniej wyraźny. Chodzi o brak metryki urodzenia i inne zagadki. Właściwie ile lat ma Carlos? Jak wiele zamachów można mu przypisać, a ile jest mitem – rozpowszechnianym przez niego samego lub innych? Korespondenci akredytowani w Caracas nie byli w stanie odszukać metryki urodzenia Ramireza Iljicza Sancheza. Z drugiej strony, w Wenezueli żyją miliony Sanchezów i setki Sanchezów w zestawieniu z Ramirezem. Ale nie ma żadnego o imieniu Iljicz figurującym na początku. Czy zostało dodane później, czy też celowo je opuszczono? To ostatnie pasowałoby do dbałości Carlosa o szczegóły. Panuje zgodna opinia, że zabójca ma od trzydziestu pięciu do czterdziestu lat. Nikt naprawdę nie wie ile.

TRAWIASTY PAGÓREK W DALLAS?

Jedynym faktem, którego nikt nie podaje w wątpliwość, są zyski osiągnięte po kilku pierwszych zabójstwach, które pozwoliły mu założyć organizację, mogącą wzbudzić zazdrość u specjalistów od zarządzania w General Motors. To szczytowe osiągnięcie kapitalizmu: lojalność i służba egzekwowane za pomocą strachu i nagrody. Konsekwencja nielojalności jest natychmiastowa śmierć: w przypadku wiernej służby pojawiają się profity: szczodre premie i olbrzymie pieniądze na wydatki. Wygląda na to, że organizacja ma wszędzie swoich starannie dobranych przedstawicieli i te niebezpodstawne pogłoski nasuwają oczywiste pytanie: Skąd wzięły się początkowe zyski? Kto był pierwszą ofiarą?

Zabójstwo, wokół którego powstało najwięcej spekulacji, miało miejsce trzynaście lat temu w Dallas. Mimo wielu dyskusji na temat zamordowania Johna F. Kennedy’ego, nikt w zadowalający sposób nie potrafił wyjaśnić sprawy obłoku dymu unoszącego się nad porośniętym trawą pagórkiem trzysta metrów od autostrady. Dym został sfilmowany przez kamerę; dwa mikrofony w policyjnych radiostacjach na motocyklach zarejestrowały odgłos lub odgłosy. Nie znaleziono jednak łusek ani odcisków stóp. W rzeczywistości jedna informacja na temat tak zwanego „trawiastego pagórka” została uznana za tak nieistotną, że zatonęła w aktach śledztwa prowadzonego przez FBI w Dallas i nigdy nie pojawiła się w raporcie Komisji Warrena. Informacja pochodziła od przygodnego obserwatora. K.M. Wrighta z North Dallas, który podczas śledztwa zeznał, co następuje:

– Do diabła, jedynym sukinsynem w pobliżu był stary Billy „Płótniak”, a stał ze dwieście metrów dalej.

„Billy”, o którym mowa, to podstarzały włóczęga z Dallas. Wielokrotnie widziano go, jak żebrał w miejscach odwiedzanych przez turystów. Przydomek „Płótniak” pochodził stąd, że miał zwyczaj owijania butów w płótno, by wzbudzić współczucie. Według informacji naszego korespondenta zeznanie Wrighta nigdy nie zostało opublikowane. Sześć tygodni temu, podczas śledztwa w Tel-Awiwie załamał się pewien schwytany libański terrorysta. Błagając o darowanie życia powiedział, że ma informacje wyjątkowej wagi o zabójcy Carlosie. Wywiad izraelski przekazał raport do Waszyngtonu; nasz korespondent w Kapitelu uzyskał dostęp do jego fragmentów.

Zeznanie: Carlos był w Dallas w listopadzie 1963 roku. Podawał się za Kubańczyka i opracował plan działania dla Oswalda. Sam ubezpieczał akcję. To była jego operacja.

Pytanie: Jakie masz na to dowody?

Zeznanie: Słyszałem, jak o tym opowiadał. W czasie zamachu był na małym nasypie porośniętym trawą. Ukrył się za występem. Do karabinu przymocował druciany chwytak na łuski.

Pytanie: Nie ma na ten temat żadnych zeznań. Dlaczego nikt go nie widział?

Zeznanie: Widziano go, ale nikt nie wiedział, że to on. Przebrał się za starego człowieka w postrzępionym płaszczu, a buty owinął w płótno, żeby nie pozostawić śladów na ziemi.

Informacje uzyskane od terrorysty to nie dowód, ale nie powinny być lekceważone. Zwłaszcza kiedy dotyczą czołowego zamachowca, nazywanego mistrzem podstępu. To zeznanie zostało poparte innymi, zadziwiająco zgodnymi dowodami, zawartymi w nie publikowanych oświadczeniach dotyczących tego nigdy do końca nie wyjaśnionego kryzysu narodowego. Trzeba traktować to z powagą. Tak jak wielu innych ludzi, nawet w odległy sposób związanych z wypadkami w Dallas, „Płótniaka” Billy’ego kilka dni potem znaleziono martwego. Przyczyną śmierci było przedawkowanie narkotyku. Wszyscy znali go jako starego pijaka, notorycznie upijającego się tanim winem; lecz nikt nie widział, żeby kiedykolwiek zażywał narkotyki. Nie było go na nie stać.

Czy „Carlos” był tym człowiekiem z trawiastego pagórka? Cóż to byłby za nadzwyczajny początek nadzwyczajnej kariery! Jeżeli Dallas rzeczywiście było jego „operacją”, ile milionów dolarów przelano na jego konto? Na pewno więcej niż potrzeba, by założyć sieć informatorów i żołnierzy tworzących własny, odrębny świat.

W tej postaci z bajki jest zbyt wiele treści; Carlos równie dobrze może być potworem z krwi (przelanej w olbrzymich ilościach) i kości.


Marie odłożyła tygodnik.

– Co to za gra?

– Skończyłaś? – Jason odwrócił się od okna.

– Tak.

– Wnioskuję, że znalazłaś tam wiele informacji: teorie, domniemania, równania.

– Równania?

– Jeżeli coś dzieje się w jednym miejscu, a efekt pojawia się w innym, musi to się jakoś bilansować.

– Masz na myśli powiązania – powiedziała Marie.

– W porządku, powiązania. To wszystko tam jest, prawda?

– Do pewnego stopnia. Trudno to nazwać oficjalnym oświadczeniem; zbyt wiele jest tam spekulacji, pogłosek i informacji z drugiej ręki.

– Ale jednak są tam fakty.

– Przesłanki.

– Dobrze. Przesłanki. To świetnie.

– Co to za gra? – powtórzyła pytanie Marie.

– Nosi prostą nazwę: „Pułapka”.

– Pułapka na kogo?

– Na mnie. – Bourne pochylił się do przodu. – Chcę, żebyś zadawała mi pytania dotyczące wszystkiego, co tam wyczytałaś. Zwroty, nazwy miast, pogłoski, fragmenty… przesłanek. Cokolwiek. Zobaczymy, jak zareaguję. Będę strzelał na oślep.

– Kochanie, nie ma żadnego dowodu…

– Zrób to! – rozkazał Jason.

– W porządku. – Marie podniosła egzemplarz „Time’a”. – Bejrut – powiedziała.

– Ambasada – odparł. – Szef placówki CIA udający attaché. Zastrzelony na ulicy. Trzysta tysięcy dolarów.

Marie spojrzała na niego.

– Pamiętam… – zaczęła.

– Ja nie! – przerwał. – Dalej.

Wytrzymała jego spojrzenie i wróciła do tygodnika.

– Baader-Meinhof.

– Stuttgart. Regensburg. Monachium. Dwa zabójstwa i porwanie przypisane Baaderowi. Pieniądze z… – Bourne przerwał na chwilę i zdumiony wyszeptał: -…ze Stanów Zjednoczonych. Detroit… Wilmington, Deleware.

– Jason, co chcesz…?

– Dalej, proszę.

– Nazwisko. Sanchez.

– Pełne nazwisko brzmi: Iljicz Ramirez Sanchez – odpowiedział. – To… Carlos.

– Dlaczego Iljicz?

Bourne przerwał, błądząc wokół spojrzeniem.

– Nie wiem.

– To rosyjskie imię, nie hiszpańskie. Czy jego matką była Rosjanka?

– Nie… tak. Jego matka. To z powodu matki. Tak myślę. Nie jestem pewny.

– Nowogród.

– Ośrodek wywiadu. Obsługa radiostacji, szyfry, sposoby łączności. Sanchez jest absolwentem.

– Jason, ty to czytałeś!

– Nie, nie czytałem. Proszę, pytaj dalej!

Oczy Marie wróciły na początkowe wiersze artykułu.

– Teheran.

– Osiem zabójstw, przypisywanych po części Chomeiniemu i po części OWP. Wypłata – dwa miliony. Źródło – południowo-zachodni rejon ZSRR.

– Paryż – rzuciła Marie.

– Wszystkie kontrakty będą szły przez Paryż.

– Jakie kontrakty?

– Kontrakty… zabójstwa.

– Czyje zabójstwa? Czyje kontrakty?

– Sancheza… Carlosa.

– Carlos! A więc to jego kontrakty, jego zabójstwa. Nie masz z nimi nic wspólnego.

– Kontrakty Carlosa – powiedział jakby w oszołomieniu Bourne. – To nie ma nic wspólnego… ze mną – powiedział głosem nieco tylko wznoszącym się ponad poziom szeptu.

– Właśnie to powiedziałeś, Jasonie. To ciebie nie dotyczy!

– Nie! To nieprawda! – krzyknął, zrywając się z krzesła i patrząc na nią z góry. – Nasze kontrakty – dodał cicho.

– Nie wiesz, o czym mówisz!

– Po prostu odpowiadam! Na oślep! To dlatego musiałem przyjechać do Paryża! – obrócił się, podszedł do okna i chwycił ramę okienną. – Temu ma służyć ta cała gra – ciągnął. – Nie szukamy kłamstwa, szukamy prawdy, pamiętasz? Może do niej dotarliśmy, może gra ją ujawniła.

– Ten test niczego nie udowodnił. To pełna bólu gra przypadkowych wspomnień. Jeżeli taki tygodnik jak „Time” to wydrukował, to tę informację mogła za nim podać połowa gazet na świecie. Mogłeś to przeczytać gdziekolwiek!

– Jednak faktem jest, że to zapamiętałem.

– Nie do końca. Nie wiesz, skąd pochodzi imię Iljicz ani że ojciec Carlosa był komunistycznym adwokatem w Wenezueli. Sądzę, że to istotne szczegóły… Nawet nie wspomniałeś o Kubańczykach. Gdybyś to zrobił, doszlibyśmy do najbardziej szokującego przypuszczenia zawartego w tym artykule. Ale ty nie wspomniałeś o tym ani słowem!

– O czym ty mówisz?

– Dallas – powiedziała. – Listopad 1963 roku.

– Kennedy – odparł Bourne.

– To wszystko? Kennedy?

– A więc to się stało. – Jason znieruchomiał.

– Stało się, ale nie to chciałam wiedzieć.

– Wiem – powiedział bezbarwnym głosem Bourne, tak jakby mówił w próżni. – Trawiasty pagórek… „Płótniak” Billy.

– Czytałeś to!

– Nie.

– A więc czytałeś o tym wcześniej albo ktoś ci powiedział!

– Możliwe, ale nie ma to znaczenia, prawda?

– Przestań, Jasonie!

– Znów te słowa. Chciałbym.

– Co próbujesz mi powiedzieć? Jesteś Carlosem?

– Na Boga, nie. Carlos chce mnie zabić. Poza tym jestem pewien, że nie mówię po rosyjsku.

– A więc co?

– To, o czym powiedziałem na początku. Gra, która nazywa się „złap-w-pułapkę-żołnierza”.

– Żołnierza?

– Tak. Tego, który zdradził Carlosa. To jedyne wytłumaczenie, jedyny powód, że wiem to, co wiem. O wszystkim.

– Dlaczego powiedziałeś „zdradził”?

– Bo on naprawdę chce mnie zabić. Musi, ponieważ sądzi, że wiem o nim więcej niż ktokolwiek na świecie.

Marie siedziała skulona na łóżku. Podkurczyła nogi, a ręce ułożyła wzdłuż boków.

– To jest skutek zdrady. A jaka jest przyczyna? Jeśli to prawda, że to zrobiłeś, stałeś się… stałeś się… – Przerwała.

– Wziąwszy wszystko pod uwagę, jest trochę zbyt późno, żeby szukać przyczyn w sferze moralności – powiedział Bourne, widząc ból na twarzy ukochanej kobiety, która właśnie coś zrozumiała. – Przychodzi mi do głowy kilka powodów, stereotypowych sytuacji. Może doszło do walki między złodziejami… zabójcami.

– Bzdura! – krzyknęła Marie. – Nie ma nawet strzępka dowodu!

– Jest cała sterta i ty dobrze o tym wiesz. Mogłem zdradzić go dla kogoś, kto lepiej zapłacił, lub ukraść duże pieniądze. Oba te rozwiązania tłumaczyłyby konto w Zurychu. – Przerwał na chwilę, niewidzącym wzrokiem wpatrując się w ścianę nad łóżkiem, wsłuchując się w swoje wnętrze. – To wyjaśniałoby też Howarda Lelanda, Marsylię, Bejrut, Stuttgart… Monachium. Wszystko. Fakty, których nie pamiętam, a które chcą wyjść na jaw. A zwłaszcza jeden: dlaczego unikam jego imienia. Dlaczego nigdy o nim nie wspominałem. Boję się. Jego się boję.

Zapadła cisza; powiedziano więcej niż te kilka słów o strachu. Marie skinęła głową.

– Jestem pewna, że w to wierzysz – powiedziała – i w pewnym sensie chciałabym, żeby to była prawda. Ale chyba tak nie jest. Chcesz w to wierzyć, bo w ten sposób podtrzymujesz swoją wersję. To daje ci odpowiedź… tożsamość. Może nie taką, której byś chciał, ale Bóg mi świadkiem, chyba lepsze to niż codzienne błądzenie po omacku po tym ohydnym labiryncie. Myślę, że wszystko jest od tego lepsze. – Przerwała. – I chciałabym, żeby to okazało się prawdą, bo wówczas nie bylibyśmy tutaj.

– Co?

– W tym właśnie jest sprzeczność, kochanie. Liczba albo znak, które nie pasują do twojego równania. Gdybyś rzeczywiście był tym, za kogo się uważasz, i gdybyś bał się Carlosa – a Bóg widzi, że powinieneś – Paryż byłby ostatnim miejscem na ziemi, gdzie by cię ciągnęło. Znajdowalibyśmy się gdzie indziej – sam tak powiedziałeś. Uciekałbyś. Odebrałbyś pieniądze z Zurychu i zniknął. A ty wracasz wprost do jaskini Carlosa. Tak nie postępuje człowiek, który się boi lub czuje się winny.

– Nie ma innych powodów. Przyjechałem do Paryża, żeby dowiedzieć się prawdy, to proste.

– A więc uciekaj. Jutro rano będziemy mieli pieniądze. Nic ciebie… nas nie zatrzymuje. To też proste. – Marie przyglądała mu się uważnie.

Jason spojrzał na nią i odwrócił wzrok. Podszedł do biurka i nalał sobie drinka.

– Pozostaje jeszcze Treadstone – powiedział bez przekonania.

– Dlaczego ma znaczyć więcej niż Carlos? To jest właśnie twoje prawdziwe równanie. Carlos i Treadstone. Człowiek, którego kiedyś bardzo kochałam, został zabity przez Treadstone. To dla nas jeszcze jeden powód do ucieczki, do przetrwania.

– A ja sądziłem, że chcesz, by złapano ludzi, którzy go zabili – powiedział Bourne. – Żeby za to zapłacili.

– Chcę. Nawet bardzo. Ale tym mogą się zająć inni. Mam pewien układ wartości i zemsta nie figuruje na czele tej listy. My jesteśmy na pierwszym miejscu. Ty i ja. Chyba że to tylko moje zdanie? Moje odczucia.

– Wiesz doskonale. – Mocniej ścisnął szklankę w dłoni i spojrzał na Marie. – Kocham cię – wyszeptał.

– Więc uciekajmy! – powiedziała, bezwiednie podnosząc głos. Postąpiła krok w jego stronę. – Zapomnijmy o tym wszystkim, naprawdę zapomnijmy. Uciekajmy jak najszybciej i jak najdalej! Uciekajmy!

– Ja… ja… – zająknął się Jason. Mgła, która pojawiła mu się przed oczami, utrudniała widzenie, doprowadzała do wściekłości. – Są… pewne sprawy.

– Jakie sprawy? Kochamy się, odnaleźliśmy się! Możemy wyjechać gdziekolwiek, być kimkolwiek. Nic nie jest w stanie nas zatrzymać, prawda?

Bourne czuł, jak pot występuje mu na czoło, czuł suchość w gardle.

– Nic nas nie zatrzyma. – Ledwo słyszał własny głos. – Muszę pomyśleć.

– O czym tu myśleć? – naciskała Marie. Zrobiła jeszcze jeden krok, zmuszając go, by na nią spojrzał. – Istniejemy tylko ty i ja, prawda?

– Tylko ty i ja – powtórzył cicho. Dusząca mgła przed oczami gęstniała, otaczała go ze wszystkich stron. – Wiem, wiem. Ale muszę pomyśleć. Jeszcze tyle muszę się dowiedzieć, tyle jeszcze musi wyjść na jaw.

– Dlaczego to takie ważne?

– Po prostu… jest.

– Nie wiesz?

– Tak… Nie, nie jestem pewien. Nie pytaj mnie o to teraz.

– Jeżeli nie teraz, to kiedy? Kiedy mogę o to zapytać? Kiedy to minie? I czy w ogóle minie?

– Przestań! – ryknął nagle, z trzaskiem odstawiając szklankę na drewnianą tacę. – Nie mogę uciekać! Nie będę! Zostanę tu! Muszę wiedzieć!

Marie podbiegła do niego. Położyła dłonie na jego ramionach, potem wytarła mu pot z twarzy.

– Wreszcie to powiedziałeś. Czy słyszysz siebie, kochanie? Nie możesz uciekać, bo im bardziej zbliżasz się do prawdy, tym bliższy jesteś obłędu. A jeślibyś uciekał, tym gorzej dla ciebie. To nie byłoby życie, lecz koszmar. Wiem o tym.

Spojrzał na nią i dotknął jej twarzy wyciągniętą dłonią.

– Wiesz?

– Oczywiście. Ale to ty musiałeś o tym powiedzieć, nie ja. – Przytuliła się do niego, kładąc mu głowę na piersi. – Musiałam cię zmusić do… To zabawne, ale ja naprawdę mogłabym uciec. Dziś w nocy mogłabym wsiąść do samolotu i odlecieć dokądkolwiek byś chciał; zniknąć i nie oglądać się za siebie. Byłabym szczęśliwsza niż kiedykolwiek w życiu. Ale ty nie mógłbyś tego zrobić. To co jest – o ile jest – w Paryżu, tak by cię prześladowało, że po pewnym czasie nie mógłbyś już wytrzymać. Jest w tym jakaś obłąkana ironia losu, kochanie. Ja mogłabym z tym żyć, ale nie ty.

– Zniknęłabyś? Tak po prostu? – zapytał Jason. – A co z twoją rodzina, pracą, wszystkimi znajomymi?

– Nie jestem dzieckiem ani głuptasem – odparła pośpiesznie. – Musiałabym jakoś zatrzeć za sobą ślady ale nie przeżywałabym tego zbyt ciężko. Poprosiłabym o długi urlop z powodów zdrowotnych i osobistych. Stres, załamanie nerwowe; zawsze mogłabym wrócić – wydział by to zrozumiał.

– Peter?

– Tak. – Przez chwilę milczała. – Nasze stosunki przeszły w inną fazę, chyba bardziej ważną dla nas obojga. Był jakby niedoskonałym bratem, któremu – mimo jego wad – życzy się wszystkiego najlepszego, bo jest uczciwy.

– Przykro mi. Naprawdę. Spojrzała na niego.

– Ty też jesteś uczciwy. W mojej pracy uczciwość jest bardzo ważna. Pokorni nie odziedziczą tej Ziemi, Jasonie – przejmą ją skorumpowani. Sadzę, że granica między korupcja a zabijaniem jest bardzo krucha.

– Treadstone-71?

– Tak. Oboje mieliśmy rację. Naprawdę chcę, żeby ich wykryto, żeby zapłacili za swoje uczynki… A ty nie możesz uciec.

Musnął ustami jej policzek, potem włosy i przytulił do siebie.

– Powinienem cię przepędzić – powiedział. – Powinienem kazać ci wynosić się z mojego życia. Jednak nie jestem w stanie, chociaż cholernie dobrze wiem, że powinienem.

– Nawet gdybyś tak postąpił, nie miałoby to znaczenia. Nie odeszłabym od ciebie, kochanie.


Kancelaria mieściła się przy bulwarze de la Chapelle. Zastawione książkami ściany pokoju konferencyjnego bardziej przypominały scenę teatru niż biuro – wszystko było tu doskonałą inscenizacją. W tym pokoju nie podpisywano kontraktów, lecz zawierano umowy. Jeżeli chodzi o samego prawnika, to ani dostojny wygląd, ani biała hiszpańska bródka, ani srebrne pince-nez na orlim nosie nie zdołały zamaskować absolutnego braku uczciwości. Upierał się nawet, żeby rozmowa prowadzona była w łamanym angielskim, by później mieć możliwość twierdzenia, że został źle zrozumiany.

Rozmową głównie zajmowała się Marie. Bourne ustąpił jej pola, jak przystało klientowi wobec doradcy prawnego. Zwięźle wyłuszczała swoje racje prosząc o zmianę czeków płatnych z funduszu banku i podpisywanych przez kasjera na poręczone obligacje, płatne w banknotach o nominałach od pięciu do dwudziestu tysięcy dolarów. Poinstruowała prawnika, by powiadomił bank, że wszystkie serie maja być podzielone według numeracji na trzy części a co piąty pakiet ma być gwarantowany przez międzynarodowe banki. Cała ta procedura była jasna dla adwokata: tak skomplikowany sposób wystawienia obligacji uniemożliwiał wyśledzenie ich obiegu przez większość banków i biur maklerskich. Żaden z banków ani maklerów nie miał ochoty na dodatkowe wydatki i kłopoty – ostatecznie płatności były zagwarantowane.

Kiedy poirytowany prawnik z hiszpańską bródką zbliżał się do końca telefonicznej rozmowy z równie podenerwowanym Antoine’em d’Amacourtem, Marie powstrzymała go gestem dłoni.

– Bardzo przepraszam, ale Monsieur Bourne nalega, żeby Monsieur d’Amacourt dołączył do zlecenia dwieście tysięcy franków w gotówce, z czego sto tysięcy ma być przekazane razem z obligacjami. Pozostałe sto ma pozostać u Monsieur d’Amacourta. Monsieur Bourne sugeruje, żeby te pieniądze zostały podzielone w następujący sposób: siedemdziesiąt pięć tysięcy dla Monsieur d’Amacourta, a dwadzieścia pięć dla pana. On zdaje sobie sprawę, jak wiele panom zawdzięcza za porady i dodatkowe kłopoty, na które panów naraził. Nie ma potrzeby wspominać, że nie wymaga on żadnego formalnego zapisu tej operacji.

Na dźwięk tych słów irytacja i podenerwowanie zniknęły, zastąpione przez przesadną uprzejmość nie widzianą od czasów Wersalu. Umowa została zawarta zgodnie z niezwykłymi – aczkolwiek całkowicie zrozumiałymi – żądaniami Monsieur Bourne’a i jego damskiego doradcy.

Monsieur Bourne przyniósł skórzany neseser na obligacje i pieniądze. Ustalono, że dostarczy go uzbrojony kurier, który o czternastej trzydzieści wyjdzie z banku i o godzinie piętnastej spotka Monsieur Burne’a na Pont Neuf. Szacowny klient dokona identyfikacji dopasowując mały skrawek wyciętej z boku neseseru skóry do miejsca po wycięciu. Obowiązywać również będzie hasło: „Herr Koenig przesyła pozdrowienia z Zurychu”.

Tyle jeśli chodzi o szczegóły. Z wyjątkiem jednego, który precyzyjnie przedstawiła pełnomocnik Monsieur Bourne’a.

– Chcemy, żeby zdawał pan sobie sprawę z tego, że polecenia zawarte w fiche mają być wypełnione co do joty i spodziewamy się, że Monsieur d’Amacourt tak właśnie uczyni – powiedziała Marie St. Jacques. – Jednocześnie chcemy zaznaczyć, że czynnik czasu jest istotny dla Monsieur Bourne’a i spodziewa się on dokładnego wypełnienia wszystkich ustaleń. Jeżeli stałoby się inaczej, obawiam się, że jako – występujący teraz anonimowo – członek Międzynarodowej Komisji Bankowej, będę czuła się zmuszona zgłosić konkretne przypadki nieprawidłowości w operacjach bankowych i procedurze prawniczej, których to zdarzeń byłam świadkiem. Jestem pewna, że nie będzie to konieczne: wszyscy zostaliśmy bardzo dobrze opłaceni, n’est-ce pas, monsieur?

C’est vrai, madame! W bankowości i w prawie… Tak jak w życiu… czas liczy się najbardziej. Nie ma pani powodów do obaw.

– Wiem – powiedziała Marie.


Bourne sprawdził gwint tłumika, zadowolony, że oczyścił go z kurzu i paprochów, które zgromadziły się tam przez okres nieużywania. Wykonał ostatni, dociskający obrót, zwolnił zacisk magazynka i zajrzał do środka. Zostało sześć pocisków; był gotów. Wsunął broń za pasek i zapiął marynarkę.

Marie nie widziała tego. Siedziała na łóżku odwrócona do niego plecami i rozmawiała przez telefon z Dennisem Corbelierem – attaché Ambasady Kanadyjskiej. Obok jej notesu, w którym zapisywała informacje przekazywane przez Corbeliera, stała popielniczka, z której unosiła się spirala papierosowego dymu. Kiedy attaché skończył, podziękowała mu i odłożyła słuchawkę. Przez dwie lub trzy sekundy siedziała w bezruchu, wciąż trzymając w dłoni ołówek.

– On nie wie o Peterze – powiedziała, odwracając się do Jasona. – To dziwne.

– Bardzo – zgodził się Bourne. – Sądziłem, że dowie się o tym jako jeden z pierwszych. Powiedziałaś, że przejrzeli notes i spis telefonów Petera. Była tam zanotowana rozmowa z Corbelierem w Paryżu. Ktoś powinien był pójść tym tropem.

– Nawet o tym nie pomyślałam. Chodziło mi o prasę i doniesienia agencyjne. Petera znaleziono… znaleziono osiemnaście godzin temu i bez względu na to, jak niedbale się o nim wyrażałam, był grubą rybą w rządzie kanadyjskim. Już sama wiadomość o jego śmierci powinna była trafić do serwisów agencyjnych, a to, że został zamordowany, stanowiłoby dodatkową sensację. A nikt nie pisnął ani słówka.

– Zadzwoń wieczorem do Ottawy. Dowiedz się dlaczego.

– Tak zrobię.

– Co powiedział ci Corbelier?

– Ach, tak – Marie zerknęła do notesu. – Tablice rejestracyjne, które widziałeś na rue Madeleine, były lipne, a samochód wypożyczono na lotnisku De Gaulle’a na nazwisko Jean-Pierre Larousse…

– John Smith – wtrącił Jason.

– Dokładnie. Lepiej powiodło mi się z numerem telefonu, który dał ci d’Amacourt, ale Corbelier nie ma pojęcia, do czego to może pasować. Szczerze mówiąc, ja też.

– Aż tak dziwny?

– Tak myślę. To prywatna linia należąca do domu mody przy Saint-Honoré, „Les Classiques”.

– Dom mody? Masz na myśli pracownię krawiecką?

– Pewna jestem, że też tam jest, ale to raczej bardzo elegancki sklep z kreacjami. Jak Dior czy Givenchy. Haute couture. W branży, jak powiedział Corbelier, mówi się o nim jako o „Domu René”. Chodzi o Bergerona.

– Kogo?

– René Bergerona, projektanta. Słyszało się o nim już od lat; zawsze balansował na krawędzi prawdziwego sukcesu. Znam to nazwisko, bo moja pani gosposia w domu kopiuje jego wzory.

– Masz adres?

Marie skinęła głową.

– Dlaczego Corbelier nie wiedział o Peterze? Dlaczego nikt o nim nie wiedział?

– Może dowiesz się tego po rozmowie telefonicznej. Prawdopodobnie ma to związek ze strefami czasu; do Paryża wiadomość nadeszła zbyt późno, by ukazać się w porannych wydaniach. Kupię popołudniówkę. – Bourne podszedł do szafy z ubraniami po płaszcz, czując ukryty za paskiem ciężar. – Wracam do banku. Pojadę za kurierem do Pont Neuf. – Włożył płaszcz, uświadamiając sobie, że Marie go nie słucha. – Chciałem cię zapytać, czy ci faceci noszą mundury?

– Kto?

– Kurierzy z banku.

– To by tłumaczyło sprawę gazet, ale nie dalekopisu.

– Przepraszam?

– Różnica czasu. Gazety miały prawo tego nie zamieścić, ale w depeszach agencyjnych powinno było się znaleźć. Ambasady są wyposażone w dalekopisy; wiedzieliby o tym. To nie zostało w ogóle podane do wiadomości, Jasonie.

– Zadzwoń wieczorem – odparł. – Wychodzę.

– Pytałeś o kurierów. Czy noszą mundury?

– Byłem ciekaw.

– Najczęściej tak. Poruszają się opancerzonymi furgonetkami, ale w tej sprawie wydałam wyraźne instrukcje. Jeżeli będą jechać furgonetką, ma być zaparkowana przecznicę przed mostem, a kurier ma dalej iść pieszo.

– Słyszałem to, ale nie jestem pewien, co miałaś na myśli? Dlaczego?

– Sam kurier jest już wystarczająco kłopotliwy, ale to konieczne; jego obecności wymagają towarzystwa ubezpieczające banki. Po prostu furgonetka zbytnio rzuca się w oczy, zbyt łatwo ją śledzić. Może zmienisz zdanie i pozwolisz mi pójść z tobą?

– Nie.

– Uwierz mi, wszystko będzie w porządku. Już tych dwóch złodziei tego dopilnuje.

– W takim razie nie ma sensu, żebyś tam szła.

– Doprowadzasz się do obłędu.

– Śpieszę się.

– Wiem. A beze mnie poruszasz się szybciej. – Marie wstała i podeszła do niego. – Naprawdę cię rozumiem. – Przysunęła się do niego, pocałowała go w usta i nagle poczuła broń wsuniętą za pasek u jego spodni. Zajrzała mu w oczy. – Denerwujesz się, prawda?

– Po prostu jestem ostrożny. – Uśmiechnął się, dotykając jej podbródka. – To straszna kupa pieniędzy. Możemy się za nie utrzymać przez długi czas.

– Podoba mi się to.

– Pieniądze?

– Nie. „My”. – Marie zmarszczyła brwi. – Skrytka bankowa.

– Mówisz non-sequiturs.

– W Paryżu nie można zostawić obligacji wartych ponad milion dolarów w jakimś pokoju hotelowym. Trzeba wynająć sejf.

– Zrobimy to jutro. – Wypuścił ją z objęć i ruszył w stronę drzwi. – Podczas mojej nieobecności znajdź „Les Classiques” w książce telefonicznej i zadzwoń pod ich miejski numer. Dowiedz się, o której zamykają. – Wyszedł szybko z pokoju.

Usadowiony na tylnym siedzeniu stojącej taksówki, Bourne obserwował przez przednią szybę wejście do banku. Kierowca nucił pod nosem nie dającą się zidentyfikować melodię i czytał gazetę, zadowolony z pięćdziesięciofrankowej zaliczki. Jednak silnik pracował na jałowym biegu; pasażer upierał się co do tego.

W tylnym oknie taksówki ukazała się opancerzona furgonetka ze sterczącą ze środka dachu anteną, wysmukłą niczym bukszpryt. Samochód zatrzymał się na miejscu zarezerwowanym dla upoważnionych pojazdów, dokładnie przed taksówką Bourne’a. Ponad okrągłym okienkiem z kuloodpornego szkła w tylnych drzwiach pojawiły się dwa czerwone światełka – system alarmowy został włączony.

Bourne pochylił się i przyglądał, jak umundurowany mężczyzna wychodzi z furgonetki przez boczne drzwi i torując sobie drogę przez tłum na chodniku wchodzi do banku. Jason poczuł ulgę – to nie był jeden z tych trzech dobrze ubranych facetów, którzy poprzedniego dnia przyjechali do Valois.

Piętnaście minut później kurier wyszedł z banku, trzymając w lewej ręce skórzany neseser, a prawą opierając na odpiętej kaburze. Na ściance neseseru wyraźnie widać było wydarty płat skóry. Jason czuł go w kieszeni koszuli. Dzięki tej prymitywnej kombinacji może da się żyć – z dala od Paryża, z dala od Carlosa. O ile takie życie było w ogóle możliwe, a on zaakceptowałby je bez tego straszliwego labiryntu, z którego nie było dla niego ucieczki.

Ale było jeszcze coś więcej. W labiryncie stworzonym przez człowieka, można było się poruszać, biec, rozbijać ściany, nawet na oślep ale posuwać się do przodu. Jego labirynt nie miał ścian ani wyraźnych korytarzy, którymi mógłby biec. Kiedy w nocy otwierał oczy, czując spływający mu po twarzy pot, wokół była tylko przestrzeń i wirująca w ciemnościach mgła. Dlaczego zawsze to samo – przestrzeń, ciemność i wicher? Dlaczego zawsze spadał w otchłań nocy? Spadochron. Dlaczego? A potem usłyszał inne słowa. Nie miał pojęcia, skąd dobiegały, ale były tam, słyszał je.

Cóż ci pozostanie, jeżeli zniknie pamięć? A wraz z nią twoja tożsamość, panie Smith?

Przestań!

Opancerzona furgonetka włączyła się do ruchu na rue Madaleine. Bourne postukał kierowcę w ramię.

– Jedź za tą furgonetką, ale niech między nami będą przynajmniej dwa samochody – powiedział po francusku.

Zaniepokojony kierowca odwrócił się.

– Chyba wsiadł pan do niewłaściwej taksówki, monsieur. Niech pan weźmie z powrotem swoje pieniądze.

– Pracuję w tej firmie, głupcze. To specjalne zadanie.

– Proszę o wybaczenie, monsieur. Nie zgubię jej – rzekł kierowca i wykonując ostry skręt zanurzył się w dżunglę ulicznego ruchu.

Furgonetka pojechała najkrótszą drogą, bocznymi uliczkami w stronę Sekwany. Na Quai de la Râpée skręciła w lewo, w kierunku Pont Neuf. Jakieś trzy lub cztery przecznice przed mostem – według oceny Bourne’a – zwolniła i zjechała do krawężnika, tak jakby kierowca doszedł do wniosku, że przyjedzie zbyt wcześnie na spotkanie. Jeśli tak, pomyślał Bourne, to chyba raczej się spóźni. Do trzeciej brakowało sześciu minut. W tym czasie kierowca z ledwością zdołałby zaparkować furgonetkę, a kurier zgodnie z instrukcją przejść jedną przecznicę do mostu. Dlaczego więc furgonetka zwolniła? Zwolniła? Nie, zatrzymała się! Dlaczego?!

Ruch uliczny?… Dobry Boże, ależ tak, oczywiście – korki!

– Zatrzymaj się tutaj – polecił kierowcy Bourne. – Zjedź do krawężnika. Szybko!

– O co chodzi, monsieur?

– Jesteś szczęściarzem – oznajmił mu Jason. – Otrzymasz od mojej firmy dodatkowe sto franków; wystarczy tylko, że podejdziesz do kierowcy furgonetki i powiesz mu kilka słów. Chcesz zarobić setkę?

– Co, monsieur?

– Szczerze mówiąc, sprawdzamy go. Jest nowy. Chcesz zarobić setkę?

– Mam po prostu podejść do okna i powiedzieć kilka słów?

– Nic więcej. To zajmie najwyżej pięć sekund. Potem możesz wrócić do swojej taksówki i odjechać.

– Żadnych kłopotów? Nie chcę mieć problemów.

– Moja firma jest jedną z najbardziej szacownych we Francji. Na każdym kroku możesz dostrzec nasze samochody.

– No, nie wiem…

– W takim razie nieważne! – Bourne sięgnął do klamki drzwiczek.

– Co mam powiedzieć?

Jason wyjął sto franków.

– Tylko tyle: „Herr Koenig przesyła pozdrowienia z Zurych u”. Zapamiętasz?

– „Koenig. Pozdrowienia z Zurychu”. Co w tym trudnego?

– Dobrze. Idziemy. Będę tuż przy tobie.

– Pan? Przy mnie?

– Zgadza się.

Szybko podeszli do furgonetki, trzymając się prawej strony wąskiej uliczki. Z lewej mijały ich ruszające i zatrzymujące się samochody i ciężarówki. Furgonetka to pułapka Carlosa, pomyślał Bourne. Zabójca przekupił któregoś z uzbrojonych kurierów. Źle opłacany kurier musiał jedynie podać na podsłuchiwanej częstotliwości nazwisko i miejsce spotkania, by zarobić mnóstwo pieniędzy. „Bourne. Pont Neuf”. To takie proste. Ten kurier banku bardziej był zainteresowany tym, by żołnierze Carlosa dotarli na Pont Neuf o czasie, niż postępowaniem zgodnym z instrukcjami. Paryskie korki cieszyły się uzasadnioną sławą – nikt nie mógł być pewien, że dotrze o czasie na umówione miejsce. Jason zatrzymał taksówkarza i wręczył mu dwa banknoty stufrankowe. Kierowca wlepił w nie wzrok.

– Monsieur?

– Moja firma jest bardzo hojna. Ten człowiek musi być ukarany za jaskrawe naruszenie regulaminu. Po słowach „Herr Koenig. Pozdrowienia z Zurychu” wystarczy, że dodasz: „Plan zmieniony. W mojej taksówce jest pasażer, który musi się z panem zobaczyć”. Rozumiesz?

Oczy kierowcy powędrowały w stronę banknotów.

– Co w tym trudnego? – Wziął pieniądze.

Ostrożnie zaczęli się przesuwać wzdłuż furgonetki. Jason przywarł plecami do stalowej ścianki wozu. Prawa dłoń zniknęła pod płaszczem i ujęła broń tkwiącą za paskiem spodni. Kierowca podszedł do okna i zastukał w szybę.

– Ty, w środku! Herr Koenig! Pozdrowienia z Zurychu!

Szyba opuściła się w dół, nie więcej niż na trzy lub pięć centymetrów.

– Co to znaczy?! – odkrzyknął kierowca furgonetki. – Miał pan być na Pont Neuf, monsieur!

Taksówkarz nie był durniem, poza tym miał ochotę ulotnić się tak szybko, jak to możliwe.

– To nie ja, ośle! – wrzasnął, przekrzykując hałas przejeżdżających niebezpiecznie blisko samochodów. – Powtarzam tylko to, co miałem przekazać! Plan został zmieniony. Tam jest facet, który mówi, że musi się z tobą zobaczyć!

– Powiedz mu, żeby się pośpieszył – powiedział szeptem Jason, trzymając poza zasięgiem obserwacji z furgonetki ostatni pięćdziesięciofrankowy banknot.

Taksówkarz spojrzał na pieniądze, potem na kuriera.

– Pośpiesz się! Jeżeli nie zobaczysz się z nim natychmiast, to stracisz pracę!

– A teraz wynoś się stąd! – powiedział Bourne.

Taksówkarz odwrócił się i pobiegł obok Jasona w stronę taksówki, chwytając po drodze banknot.

Bourne został na miejscu, zaalarmowany przez dźwięk, który usłyszał mimo kakofonii klaksonów i silników na zatłoczonej jezdni. Ze środka furgonetki dobiegły go głosy. Ale nie był to jeden człowiek krzyczący do mikrofonu radiostacji, lecz dwaj mężczyźni wydzierający się na siebie. Kurier nie był sam; w środku znajdował się jeszcze ktoś.

– Słowa się zgadzały! Słyszałeś!

– Miał podejść. Miał się pokazać osobiście.

– Pokaże się. I przyniesie kawałek skóry, który musi dokładnie pasować! Myślisz, że zrobi to na środku zatłoczonej ulicy?

– Nie podoba mi się to!

– Zapłaciłeś mi za pomoc w odnalezieniu człowieka. Ale ja nie mam zamiaru stracić pracy! Wychodzę stąd!

– To z pewnością musi być na Pont Neuf!

– Pocałuj mnie w dupę!

Na metalowej podłodze furgonetki zadudniły ciężkie kroki.

– Idę z tobą!

Jason obrócił się, tak by zasłaniały go otwierające się drzwi furgonetki. Dłoń wciąż trzymał schowaną pod płaszczem. W przejeżdżającym samochodzie dostrzegł przyciśniętą do szyby twarz dziecka – zniekształcone dziecinne rysy przypominające ohydną, zezująca maskę, mającą go przestraszyć i obrazić. Ulicę wypełniała narastająca polifonia gniewnych klaksonów. Ruch na jezdni zastygł w korku.

Kurier zszedł z metalowego stopnia trzymając w lewej ręce neseser. Bourne był gotów. W chwili gdy kurier stanął na jezdni, pchnął drzwi na drugiego mężczyznę. Ciężka stal uderzyła wysuwające się kolano i wyciągniętą rękę. Mężczyzna wrzasnął i zatoczył się w głąb furgonetki. Jason krzyknął do kuriera, trzymając w wolnej ręce strzępek skóry:

– Jestem Bourne! Tu jest brakujący fragment! Trzymaj skurwysynu ten pistolet w kaburze, bo stracisz nie tylko pracę, ale i życie!

– Nie miałem złych zamiarów, monsieur! Oni chcieli pana znaleźć! Nie interesuje ich pańska przesyłka, ma pan na to moje słowo!

Drzwi otworzyły się z łoskotem; Jason odbił je ramieniem; a potem – wciąż trzymając dłoń na pistolecie tkwiącym za paskiem – otworzył je, by zobaczyć twarz żołnierza Carlosa.

Zobaczył wylot lufy pistoletu – czarny otwór wpatrujący się wprost w jego oczy. Uskoczył, świadom, że uratowało go trwające ułamek sekundy opóźnienie, spowodowane przenikliwym dzwonkiem, który nagle eksplodował wewnątrz opancerzonej furgonetki. Włączył się alarm, a ogłuszający dźwięk przebił się przez zgiełk ulicy. Na tym tle strzał wydał się przytłumiony, a uderzenie pocisku wyrywające w górę kawałki asfaltu – niesłyszalne.

Po raz kolejny Jason zatrzasnął drzwi. Usłyszał łoskot, kiedy metalowe drzwi zderzyły się z bronią żołnierza Carlosa. Wyciągnął zza paska pistolet, rzucił się na kolana i pociągnął za drzwi.

Dostrzegł twarz Johanna, zabójcy z Zurychu. Ściągnięto go do Paryża, by rozpoznał Jasona. Bourne wystrzelił dwukrotnie – mężczyzna wygiął się do tyłu, z czoła spłynęła mu krew.

Kurier! Neseser!

Jason dostrzegł mężczyznę, który schowany pod tylnymi drzwiami furgonetki, z bronią w ręku, głośno wzywał pomocy. Bourne zerwał się na nogi i rzucił na wyciągnięte ramię z pistoletem. Chwyciwszy za lufę, wykręcił kurierowi broń z ręki. Złapał za neseser i wrzasnął:

– Nie masz złych zamiarów, co? Dawaj to, sukinsynie! – Wrzucił broń kuriera pod furgonetkę, wstał i zanurzył się w rozhisteryzowany tłum na chodniku.

Biegł na oślep, mijając ludzi niczym ściany ruchomego labiryntu. Ale była zasadnicza różnica między opresją, w której się znalazł, a życiem na co dzień. Zniknęły ciemności; popołudniowe słońce świeciło jasno, równie oślepiające, jak podczas biegu przez labirynt.

14

– Jest wszystko – powiedziała Marie, układając na biurku w osobne równe stosiki obligacje i franki według nominałów. – Mówiłam ci, że tak będzie.

– Niewiele brakowało, a stałoby się inaczej.

– Co?

– Ten człowiek z Zurychu, Johann. Nie żyje. Zabiłem go.

– Jasonie, co się stało?

Opowiedział jej.

– Liczyli na Pont Neuf. Podejrzewam, że ich samochód utknął w korku, a wtedy połączyli się z kurierem na częstotliwości radia z furgonetki i kazali mu się spóźnić. Jestem tego pewien.

– Boże, oni są wszędzie!

– Ale nie wiedzą, gdzie ja jestem – powiedział Bourne, wpatrując się w lustro nad biurkiem. Założył okulary w rogowej oprawie i przyglądał się swoi m blond włosom… – A ostatnim miejscem, gdzie spodziewają się mnie znaleźć, jest dom mody na Saint-Honoré, pod warunkiem oczywiście, że zdają sobie sprawę z tego, że o nim wiem.

– „Les Classiques”? – spytała ze zdumieniem Marie.

– Zgadza się. Dzwoniłaś tam?

– Tak, ale to szaleństwo!

– Dlaczego? – Jason odwrócił się do lustra. – Pomyśl: dwadzieścia minut temu ich zasadzka spaliła na panewce. Musi tam panować niezłe zamieszanie; robią sobie wyrzuty, padają oskarżenia o niekompetencję lub nawet o gorsze rzeczy. Właśnie teraz, w tej chwili, bardziej zajmują się swoim losem niż moją osobą – bo nikt nie ma ochoty na kulę w gardło. To nie potrwa długo. Szybko się przegrupują, już Carlos tego dopilnuje. Ale przez najbliższą godzinę, podczas której będą się starali poskładać do kupy to, co się stało, ta melina jest ostatnim miejscem, w którym będą mnie szukać. Nie mają najmniejszego pojęcia, że o niej wiem.

– Ktoś cię rozpozna!

– Kto? W tym celu sprowadzili faceta z Zurychu, a on przecież nie żyje. Nie wiedzą, jak wyglądam.

– Kurier. Będą go mieli, a on cię widział.

– Przez następne kilka godzin policja będzie go maglować.

– D’Amacourt. Adwokat!

– Sądzę, że obaj są teraz właśnie w połowie drogi do Marsylii lub Normandii. A przy odrobinie szczęścia mogą być już nawet za granicą.

– Załóżmy, że ich zatrzymają, złapią?

– Załóżmy. Czy sądzisz, że Carlos zdekonspiruje lokal, skrzynkę kontaktową? Nigdy w życiu. Ani jego, ani twoim.

– Jasonie, boję się.

– Ja też. Ale nie tego, że mnie rozpoznają. – Bourne odwrócił się do lustra. – Mógłbym wygłosić długi wykład o klasyfikacji ludzkich twarzy i zmiękczaniu rysów, ale nie zrobię tego.

– Chodzi ci o przypadki chirurgiczne. Port Noir. Mówiłeś mi.

– Nie wszystko. – Bourne wychylił się nad biurkiem, z bliska wpatrując się w odbicie swojej twarzy. – Jakiego koloru są moje oczy?

– Co?

– Nie, nie patrz na mnie. No powiedz, jakiego koloru mam oczy? Ty masz brązowe z plamkami zieleni, a co z moimi?

– Niebieskie… z domieszką niebieskiego. Albo właściwie to szare… szare… – Marie przerwała. – Nie jestem pewna. To okropne z mojej strony, prawda?

– Absolutnie naturalne. Przeważnie są orzechowe, ale nie przez cały czas. Nawet ja to dostrzegam. Kiedy noszę niebieską koszulę lub krawat, stają się niebieskawe; przy brązowej marynarce lub płaszczu, są szare. Kiedy jestem nagi – dziwne, ale wtedy nie można ich opisać.

– To wcale nie jest dziwne. Jestem pewna, że tak samo jest z milionami innych ludzi.

– Na pewno. Ale jak wielu z nich nosi szkła kontaktowe, mimo że nie mają wad wzroku?

– Szkła…?

– Właśnie – przerwał Jason. – Pewnego typu szkła kontaktowe nosi się, żeby zmienić kolor oczu. Najlepszy efekt osiąga się przy orzechowych oczach… Kiedy Washburn badał mnie po raz pierwszy, stwierdził ślady używania ich przez długi czas. To jeden z kluczy do zagadki, prawda?

– Zależy co chcesz z tym zrobić – powiedziała Marie. – O ile w ogóle to prawda.

– Dlaczego nie miałaby być?

– Ponieważ doktor był częściej pijany niż trzeźwy. Sam mi o tym powiedziałeś. Swoje domysły układał w stertę, jeden Bóg wie jak często mając ogląd zmętniały od alkoholu. Nigdy nie był konkretny. Bo nie mógł być.

– W jednej sprawie był. Jestem kameleonem wcielającym się w każdą postać. Chciałbym się dowiedzieć, w jaką teraz będę mógł się wcielić. Dzięki tobie mam adres. Ktoś tam może znać prawdę. Wystarczy jeden jedyny człowiek. Tylko tyle potrzebuję. Jedna osoba, żeby dokonać konfrontacji. Jeżeli będę zmuszony, siłą złamię jej opór…

– Nie mogę cię zatrzymać, ale na miłość boską, bądź ostrożny. Jeśli cię rozpoznają – zginiesz.

– Nie na miejscu; to mogłoby zaszkodzić interesom. W końcu to Paryż.

– Nie sądzę, żeby to było zabawne, Jasonie.

– Ja też nie. Serio na to liczę.

– Co masz zamiar zrobić? To znaczy, w jaki sposób?

– Dowiem się, jak trafię na miejsce. Zobaczę, czy ktoś nie biega rozglądając się nerwowo lub czeka na telefon, tak jakby od tego zależało jego życie.

– A co potem?

– Zrobię tak samo jak z d’Amacourtem. Poczekam na zewnątrz i pójdę za tym kimś. Jestem tak blisko, że nie chybię, i będę ostrożny.

– Zadzwonisz do mnie?

– Spróbuję.

– Chyba zwariuję, czekając tu i nic nie wiedząc.

– Nie czekaj. Możesz gdzieś zdeponować obligacje?

– Banki są zamknięte.

– Skorzystaj z któregoś z wielkich hoteli. Mają tam sejfy.

– Trzeba wynająć pokój.

– Wynajmij. W „Meurice” lub „Pod Jerzym V”. Zostaw neseser w recepcji, ale wróć tu.

Marie skinęła głową.

– To mnie przynajmniej zajmie.

– Potem zadzwoń do Ottawy. Dowiedz się, co się stało.

– Zadzwonię.

Bourne podszedł do nocnego stolika i wziął kilka banknotów o nominale pięciu tysięcy franków.

– Łatwiej by poszło, gdyby udało się kogoś przekupić – powiedział. – Wątpię, żeby do tego doszło, ale kto wie.

– Kto wie – zgodziła się Marie i jednym tchem mówiła dalej: – Czy wiesz, co powiedziałeś? Właśnie wyrzuciłeś z siebie nazwy dwóch hoteli.

– Wiem. – Odwrócił się i stanął twarzą do niej. – Ja już tu byłem. Wiele razy. Mieszkałem tu, ale nie w tych hotelach. Raczej w bocznych uliczkach, tam, gdzie nie jest łatwo trafić.

Chwila elektryzującego strachu minęła w ciszy.

– Kocham cię, Jasonie.

– Ja ciebie też – powiedział Bourne.

– Wróć do mnie. Bez względu na to co się stanie, wróć do mnie.


Z punktowych reflektorów umocowanych na ciemnobrązowym suficie spływało w dół łagodne i efektowne zarazem światło, zalewając manekiny i ludzi w kosztownych ubraniach miłym dla oka odcieniem żółci. Lady z biżuterią i dodatkami wyłożone były czarnym aksamitem. Zasłony z jaskrawoczerwonego i zielonego jedwabiu powiewały gustownie nad błyszcząca granatową tkaniną. Złoto i srebro lśniło w świetle ukrytych żarówek. Przejścia między stoiskami wyginały się w półkola, stwarzając wrażenie przestrzeni, której tu nie było. „Les Classiques” – chociaż niemały – nie zaliczał się do wielkich sklepów. Był jednak wspaniale wyposażony i usytuowany na jednej z najbardziej kosztownych parceli Paryża. W głębi znajdowały się drzwi z szybami z barwionego szkła, prowadzące do przymierzalni. Ponad nimi w loggii mieściły się biura „Les Classiques”. Po prawej stronie wznosiły się wyściełane dywanem schody. Obok na podwyższeniu zainstalowano centralkę telefoniczną, którą obsługiwał mężczyzna w średnim wieku ubrany w staromodny garnitur. Dziwnie nie pasował do tego miejsca. Mówił coś do mikrofonu przymocowanego do słuchawek.

Personel składał się głównie z wysokich, szczupłych kobiet o pociągłych twarzach – żyjące zwłoki byłych modelek, które dzięki smakowi artystycznemu i inteligencji osiągnęły wyższą pozycję niż ich koleżanki z branży, kiedy minęła ich młodość. Między nimi widać było również kilku mężczyzn – podkreślone przez dopasowane ubrania, przypominające trzciny sylwetki, dramatyczne gesty i wyzywające, taneczne ruchy.

Z ciemnego sufitu spływała łagodna, romantyczna muzyka; spokojne crescendo podkreślane przez promienie miniaturowych reflektorów. Jason przechadzał się po sklepie, przyglądając się manekinom, dotykając materiałów, dokonując samodzielnych osądów. W ten sposób mógł ukryć ogarniające go zdumienie. Gdzie było zamieszanie i strach, które spodziewał się zastać w centrum łączności Carlosa? Spoglądał w górę na otwarte drzwi biura i pojedynczy korytarz, który rozdzielał na pół ten mały kompleks biurowy. Widział tam mężczyzn i kobiety przechadzających się równie obojętnie jak reszta personelu na parterze. Zatrzymywali się od czasu do czasu albo wymieniali uprzejmości i strzępki znacząco nic nie znaczących informacji. Plotki. Nie dostrzegł żadnych znamion pośpiechu; nic nie świadczyło o tym, że ważna pułapka eksplodowała im w rękach, że importowany zabójca – jedyny człowiek w Paryżu, który pracował dla Carlosa i mógł zidentyfikować cel – leży z kulą w głowie w opancerzonej furgonetce na Quai de la Râpée.

Było to niewiarygodne choćby z tego powodu, że atmosfera ani trochę nie potwierdzała jego oczekiwań. Nie spodziewał się wprawdzie chaosu; żołnierze Carlosa byli na to zbyt opanowani. Ale jednak czegoś oczekiwał. Tymczasem nie dostrzegł ani napiętych twarzy, ani rozbieganych spojrzeń, ani gwałtownych ruchów znamionujących stan gotowości bojowej. Wszystko odbywało się jak zazwyczaj: elegancki świat haute couture wciąż krążył po eleganckiej orbicie, nie zwracając uwagi na zdarzenia, które powinny wytrącić oś jego obrotu z równowagi.

A jednak gdzieś tu znajdował się prywatny telefon i ktoś, kto był nie tylko przekaźnikiem Carlosa, lecz również sam mógł wysłać na łowy trzech morderców. Kobieta…

Zobaczył ją – to musiała być ona. Stała w połowie wyściełanych dywanem schodów – wysoka kobieta o twarzy, którą wiek i kosmetyki przekształciły w zimną maskę. Właśnie zatrzymał ją chudy jak trzcina sprzedawca, przedstawiając jej rachunki do zatwierdzenia. Zajrzała do nich, a potem zerknęła w dół, na nerwowego mężczyznę w średnim wieku, stojącego, nie opodal stoiska z biżuterią. Było to przelotne spojrzenie, ale przekazana w nim wiadomość absolutnie jasna: „W porządku, mon ami. Weź sobie tę błyskotkę, ale szybko zapłać rachunek. Bo jak nie, to najesz się wstydu przy następnej okazji. Albo jeszcze gorzej. Mogę zadzwonić do twojej żony”. W ciągu ułamka sekundy połajanka była skończona i na masce pojawił się uśmiech – równie szeroki co fałszywy. Władcza kobieta skinęła głową i ołówkiem wziętym od sprzedawcy podpisała rachunki. Potem zeszła na dół w towarzystwie nachylającego się ku niej sprzedawcy, który najwyraźniej prawił jej komplementy. Na najniższym stopniu odwróciła się, musnęła grzywę ufarbowanych w pasemka włosów i w geście podzięki poklepała sprzedawcę po przegubie.

W oczach kobiety trudno było dostrzec ślad rozluźnienia. Wydawały się czujne, tak jak oczy wszystkich ludzi, których widział Bourne, z wyjątkiem może tych za złotymi oprawkami w Zurychu.

Instynkt. Ta kobieta była jego celem; pozostało tylko jej dosięgnąć. Pierwsze ruchy kadryla muszą być subtelne. Nie powinien wzbudzić ani zbyt dużego, ani zbyt małego zainteresowania. To ona musi do niego podejść.

W ciągu kilku następnych minut Jasona ogarnęło zdumienie. Właściwie zadziwił sam siebie. Nazywało się to „wchodzeniem w rolę” – to jeszcze rozumiał, ale był zaszokowany łatwością, z jaką wcielał się w obcą postać – o ile jego własna była mu znana. Tam, gdzie jeszcze kilka minut temu dokonywał ocen, teraz przeprowadzał inspekcje, ściągał odzież z wieszaków, unosił materiał pod światło. Z bliska wpatrywał się w szwy, oglądał guziki i dziurki, palcami miętosił kołnierzyki, wyginając je w górę i w dół. Był surowym arbitrem wytwornej odzieży, doświadczonym kupcem, który wie, czego chce i błyskawicznie odrzuca wszystko, co nie zaspokaja jego smaku. Jedynym szczegółem, którego nie badał, były metki z cenami – najwyraźniej go nie interesowały.

Ten ostatni fakt zainteresował władczą kobietę; bez ustanku spoglądała w jego stronę. Sprzedawczyni o wklęsłym ciele podpłynęła do niego przez dywan. Bourne uśmiechnął się uprzejmie, ale oznajmił, że woli sam poszperać. Po niespełna trzydziestu sekundach znalazł się za trzema manekinami ubranymi w najbardziej kosztowne ubrania w „Les Classiques”. Uniósł brwi i ułożył usta w wyrazie cichej aprobaty, zerkając między plastikowymi manekinami na kobietę stojącą obok kontuaru. Szepnęła coś do sprzedawczyni, która uprzednio rozmawiała z Bourne’em; była modelka potrząsnęła głową i wzruszyła ramionami.

Bourne oparł dłonie na biodrach, wydął policzki i powoli wypuszczając z płuc powietrze taksował spój rżeniem manekiny. Był teraz niezdecydowanym mężczyzną, który właśnie ma podjąć decyzję. W takiej chwili potencjalny klient, a zwłaszcza taki, który nie patrzy na ceny, potrzebuje najbardziej kompetentnej asysty w okolicy – trudno mu się oprzeć. Królewna poprawiła włosy i wdzięcznym krokiem ruszyła w jego stronę. Kończył się pierwszy cykl figur kadryla; tancerze ukłonili się, przygotowując się do gawota.

– Jak widzę, przyciągnęły pana jedne z naszych lepszych drobiazgów, monsieur – powiedziała po angielsku kobieta. To przypuszczenie co do narodowości klienta w oczywisty sposób opierało się na osądzie doświadczonego oka.

– Mam nadzieję, że tak – odparł Jason. – Ma pani tu interesującą kolekcję, ale lepiej zawsze samemu poszperać, prawda?

– Takie postępowanie przy ocenie wartości jest nieodzowne, monsieur. Jednak wszystkie nasze kreacje są robione wyłącznie dla nas.

D’accord, madame.

Ah, vous parlez français?

Un peu. Troszeczkę.

– Jest pan Amerykaninem?

– Rzadko tam bywam – odpowiedział Bourne. – Wspomniała pani, że te ubrania zostały uszyte wyłącznie dla pani?

– Och, tak. Kontrakt z naszym projektantem gwarantuje nam wyłączność. Jestem pewna, że już pan o nim słyszał. René Bergeron.

Jason zmarszczył brwi.

– Owszem, słyszałem. Bardzo ceniony, ale nie uczynił żadnego przełomu, prawda?

– Zrobi to, monsieur. To nieuchronne. Jego reputacja rośnie z każdym sezonem. Kilka lat temu pracował dla St. Laurenta, potem dla Givenchy. Mówi się, że robił tam nie tylko wykroje, jeżeli pan wie, o czym mówię.

– To nietrudno zgadnąć.

– A jak ci zawistnicy próbują go zepchnąć na dalszy plan! To ohydne! Tylko dlatego, że uwielbia kobiety, pochlebia im i nie stara się zrobić z nich małych chłopców, vous comprenez?

Facilement.

– Wkrótce cały świat o nim usłyszy, a cała ta banda nie będzie godna dotknąć rąbków jego kreacji. Niech pan uważa te stroje za prace wschodzącego geniusza, monsieur.

– Mówi pani bardzo przekonywająco. Wezmę te trzy. To chyba dwunasty rozmiar?

– Rzeczywiście, monsieur. Jeśli pan sobie życzy, możemy je dopasować.

– Obawiam się, że nie. Ale jestem pewien, że w Cap Ferrat są przyzwoici krawcy.

Naturellement - pośpiesznie przyznała mu rację kobieta.

– A skoro już tu jestem – Bourne zawahał się, ponownie marszcząc brwi – niech pani również wybierze kilka innych kreacji w tym rodzaju. Inne desenie, inny krój, ale spokrewnione, jeśli to, co mówię, brzmi sensownie.

– Bardzo sensownie, monsieur.

– Dziękuję, doceniam to. Miałem długi lot z Wysp Bahama i jestem wyczerpany.

– Może w takim razie monsieur miałby ochotę usiąść?

– Prawdę mówiąc, monsieur miałby ochotę na drinka.

– To się da załatwić, oczywiście… A jeśli chodzi o rodzaj płatności, monsieur…?

Encaisse, sądzę – powiedział Jason, świadom, że wymiana towaru na gotówkę przemówi do nadzorcy „Les Classiques”. – Czeki i konta bankowe są jak tropy pozostawione w puszczy, nieprawdaż?

– Jest pan równie mądry, jak spostrzegawczy. – Sztywny uśmiech niczym szczelina rozciął maskę twarzy. W oczach nie pojawił się nawet cień uśmiechu. – Skoro mówimy o drinku, to dlaczego nie w moim gabinecie? Nikt nie będzie nam przeszkadzał. Pan sobie odpocznie, a ja przyniosę panu tam kilka modeli z naszej kolekcji.

– Doskonale.

– Jaki pułap cen wchodzi w grę, monsieur?

Les meilleurs, madame.

Naturellement. – W stronę Jasona wyciągnęła się biała, wysmukła dłoń. – Jestem Jacqueline Lavier, dyrektor i współwłaścicielka „Les Classiques”.

– Miło mi. – Bourne uścisnął dłoń, nie przedstawiając się. Nazwisko może pojawić się w miejscu nieco mniej publicznym, mówił wyraz jego twarzy, ale nie teraz. W tej chwili jego wizytówką były pieniądze. – Pani gabinet? Mój jest kilka tysięcy kilometrów stąd.

– Tędy proszę, monsieur. – Sztywny uśmiech powrócił na maskę, rozłamując ją niczym promienie wiosennego słońca taflę lodu. Madame Lavier zaprosiła gestem gościa w stronę schodów. Świat haute couture wciąż się obracał; nawet fiasko i śmierć na Quai de la Râpée nie były w stanie wytrącić go z orbity.

Ta sytuacja w równym stopniu niepokoiła Jasona i zastanawiała. Był przekonany, że idąca obok kobieta przekazała wyrok śmierci, który nie został wykonany, bo przeszkodziły w tym strzały z pistoletu oddane godzinę temu. Wyrok, który został wydany przez człowieka bez twarzy, żądającego posłuszeństwa lub śmierci. Pomimo to ani jedno pasemko jej wypielęgnowanych włosów nie zostało naruszone przez drżące ze zdenerwowania palce; na wyrzeźbionej masce nie pojawił się blady odcień strachu. W hierarchii „Les Classiques” nie było jednak nikogo wyżej postawionego, nikogo, kto mógłby mieć osobisty telefon w bardzo osobistym gabinecie. Część równania nie zgadzała się… za to reszta niepokojąco potwierdzała.

On. Kameleon. Gra rozwijała się pomyślnie – znajdował się w obozie wroga, absolutnie przekonany, że nikt go nie rozpoznał. W tym epizodzie było coś z déjà vu. Robił już takie rzeczy wcześniej, dokonywał podobnych wyczynów. Był człowiekiem biegnącym przez nieznaną dżunglę, a jednak w jakiś instynktowny sposób znał drogę, wiedział, gdzie są pułapki i jak ich uniknąć. Kameleon był zawodowcem.

Zaczęli wchodzić po schodach. Poniżej, po prawej stronie, mężczyzna w garniturze o tradycyjnym kroju mówił coś cicho do mikrofonu umieszczonego na pałąku, kiwając głową ze znużeniem, tak jakby przekonywał swojego rozmówcę, że ten ich świat tutaj jest tak pogodny, jak być powinien.

Bourne zatrzymał się na siódmym stopniu. Zrobił to bezwiednie. Tył głowy mężczyzny, zarys kości policzkowej, przerzedzone siwe włosy, sposób w jaki nieznacznie opadały na ucho – widział już kiedyś tego człowieka! Gdzieś w przeszłości, w przeszłości, której nie pamiętał, ale która wracała do niego w ciemnościach… błyskami światła. Wybuchy, mgły, porywisty wiatr, po którym następowała pełna napięcia cisza. Co to było? Gdzie to było? Dlaczego znów poczuł w oczach piekący ból? Siwowłosy mężczyzna zaczął okręcać się w swoim obrotowym krześle; Jason odwrócił wzrok, zanim ich spojrzenia zetknęły się.

– Widzę, że zainteresowała monsieur nasza raczej niezwykła centralka – powiedziała Madame Lavier. – Ten szczegół, jak sądzimy, wyróżnia „Les Classiques” wśród innych sklepów na Saint-Honoré.

– W jakim sensie? – zapytał Bourne, wchodząc po schodach. Ból w oczach zmusił go do mrugnięcia.

– Kiedy klient dzwoni do „Les Classiques”, telefonu nie odbiera jakaś kobieta bez wyrazu, lecz kulturalny dżentelmen, który ma wszystkie potrzebne informacje w małym palcu.

– To miłe.

– Inni dżentelmeni też tak sądzą – dodała. – Zwłaszcza kiedy dokonując zakupów przez telefon wolą zachować dyskrecję. W naszej puszczy nie znajdzie pan tropów, monsieur.

Znaleźli się w gabinecie Jacqueline Lavier. Przypominał obszerną jaskinię sprawnego dyrektora – papiery leżały ułożone w osobne pliki na biurku, na sztalugach pod ścianą przymocowano akwarelowe szkice, niektóre bez wahania zatwierdzone podpisem, inne – najwyraźniej nie zaakceptowane – bez parafki. Ściany obwieszone były fotografiami w ramkach, przedstawiającymi Pięknych Ludzi. Jednakże ich piękno szpeciły często rozdziawione usta lub uśmiechy równie fałszywe jak u właścicielki gabinetu.

Zapach perfumowanego powietrza wskazywał na klasę samicy; to tu mieściła się kwatera podstarzałej, nerwowo przechadzającej się tygrysicy, gotowej zaatakować każdego, kto naruszył jej własność lub przeszkadzał w zaspokajaniu pragnień. Ale też była zdyscyplinowana. Nic nie uchodziło jej uwagi, słowem – znaczący punkt kontaktowy dla Carlosa.

Kim był ten człowiek przy centralce? Gdzie go widział?

Miał do wyboru całą kolekcję butelek; wybrał brandy.

– Niech pan siada, monsieur. Poproszę o pomoc samego René, o ile go znajdę.

– To bardzo uprzejmie, ale jestem pewien, że pani wybór będzie wystarczający. Dobry smak wyczuwam instynktownie, a jeśli chodzi o panią, to czuje się go wszędzie dookoła. Podoba mi się tu.

– Jest pan zbyt uprzejmy.

– Tylko wtedy, kiedy jest to uzasadnione – powiedział wciąż na stojąco Jason. – Chciałbym rzucić okiem na te fotografie. Widzę tu znajomych, a nawet przyjaciół. Wiele z tych twarzy bardzo często przewija się przez banki na Bahama.

– Nie mam co do tego wątpliwości – zgodziła się Lavier tonem, w którym pobrzmiewał szacunek dla kręgów finansjery. – Niedługo wrócę, monsieur.

Na pewno, pomyślał Bourne, kiedy dyrektorka „Les Classiques” opuściła gabinet. Mme Lavier nie dopuści do tego, żeby zmęczony i bogaty bubek miał zbyt wiele czasu do namysłu. Wróci tu z najbardziej kosztownymi kreacjami, które w pośpiechu uda się jej zebrać. W takim razie – o ile w pokoju znajdowało się coś, co mogło rzucić światło na system kontaktów Carlosa lub na sposób działania tego mordercy – nie miał czasu do stracenia. Jeżeli coś takiego tu było, powinien szukać na biurku lub w jego pobliżu.

Jason krążył wokół wspaniałego krzesła stojącego pod ścianą. Udawał ożywione zainteresowanie fotografiami, ale uwagę skoncentrował na biurku. Leżały na nim faktury, pokwitowania, nie zapłacone rachunki, a obok czekające na podpis Lavier urzędowe listy z ponagleniami dłużników. Notatnik z adresami leżał otwarty; na stronie widniały cztery nazwiska. Jason zbliżył się, by lepiej widzieć. Były to nazwy firm z wyszczególnionymi w nawiasach kontaktami, przy czym stanowisko danej osoby w firmie zostało podkreślone. Zastanawiał się właśnie, czy powinien zapamiętać każdą firmę i każde z nazwisk, kiedy jego spojrzenie natrafiło na wystający kawałek kartki z numerami telefonów. Widać było jedynie brzeg; resztę zakrywał aparat telefoniczny. Dostrzegł tam jeszcze coś, coś ledwo widocznego – kartkę przyklejona do blatu biurka za pomocą biegnącego wzdłuż krawędzi paska przeźroczystej taśmy. Taśma wydawała się stosunkowo nowa, niedawno naklejona na papier i polerowane drewno. Żadnych zagiętych brzegów ani śladów, które świadczyłyby, że jest tu już od dawna.

Instynkt.

Bourne wziął do ręki telefon, chcąc odstawić go na bok. Nagle drgania rozbrzmiewającego dzwonka przebiegły mu przez dłoń – przenikliwy, paraliżujący dźwięk. Odłożył aparat na biurko i odsunął się od niego w chwili, gdy z korytarza wpadł do pokoju mężczyzna bez marynarki. Stanął, wpatrując się w Jasona przestraszonym, lecz ostrożnym spojrzeniem. Telefon zadzwonił ponownie. Mężczyzna szybko podszedł do biurka i podniósł słuchawkę.

Allo? – Zapadła cisza, podczas której intruz z pochyloną głową wsłuchiwał się w to, co mówi rozmówca. Był śniadym, muskularnym mężczyzną w nieokreślonym wieku, zamaskowanym równą opalenizną. Napiętą twarz o wąskich ustach okalały krótko ostrzyżone, ciemnobrązowe włosy. Kiedy przekładał słuchawkę z ręki do ręki, widać było, jak pracują mu mięśnie pod skórą gołych ramion.

Pas ici maintenant. Je ne sais pas la réponse. Appelez encore – powiedział ochryple, odłożył słuchawkę i spojrzał na Jasona. – Où est Jacqueline?

– Proszę trochę wolniej – skłamał Bourne. – Mój francuski jest bardzo ubogi.

– Przepraszam – powiedział opalony mężczyzna. – Szukałem Madame Lavier.

– Właścicielki?

– Można tak powiedzieć. Gdzie ona jest?

– Właśnie ogołaca mnie z gotówki – odparł z uśmiechem Jason, podnosząc szklankę do ust.

– O! A kim pan jest, monsieur?

– A pan?

Mężczyzna uważnie przyjrzał się Bourne’owi.

– René Bergeron.

– Na Boga! – wykrzyknął Jason. – Ona właśnie pana szuka. Pan jest znakomity, panie Bergeron. Madame Lavier kazała mi spoglądać na pańskie kreacje jako na dzieło nowego mistrza. – Bourne ponownie uśmiechnął się. – Być może z pana powodu będę musiał zadepeszować na Wyspy Bahama po wielką sumę pieniędzy.

– Jest pan bardzo uprzejmy, monsieur. I przepraszam za obcesowe wtargnięcie.

– Lepiej, że to pan odebrał telefon, a nie ja. Berlitz [1] bardzo by się na mnie zawiódł.

– Sami kupcy, dostawcy, wrzeszczący idioci. Z kim, monsieur, mam zaszczyt rozmawiać?

– Briggs – powiedział, nie mając pojęcia, skąd wzięło mu się to nazwisko. Był zdziwiony, że pojawiło się tak szybko, w tak naturalny, sposób. – Charles Briggs.

– Miło mi pana poznać. – Bergeron wyciągnął dłoń. Miał mocny uścisk. – Wspomniał pan, że Jacqueline mnie szuka?

– Obawiam się, że z mojego powodu.

– Znajdę ją. – Projektant pośpiesznie wyszedł.

Nie odrywając wzroku od drzwi Bourne szybko podszedł do biurka i położył dłoń na telefonie. Przesunął go na bok, odsłaniając przylepioną kartkę. Zobaczył dwa numery; początkowe cyfry pierwszego wskazywały na centralę telefoniczną w Zurychu; drugi z pewnością był paryski.

Instynkt. Miał rację, pasek przeźroczystej taśmy okazał się tym jedynym, potrzebnym mu sygnałem. Zapamiętał oba numery. Postawił telefon na miejsce i odsunął się.

Ledwo udało mu się odejść od biurka, kiedy do pokoju wpadła Madame Lavier ze stertą sukienek przewieszonych przez ramię.

– Spotkałam René na schodach. Entuzjastycznie poparł mój wybór. Powiedział mi również, że nazywa się pan Briggs.

– Sam bym się przedstawił. – Bourne uśmiechnął się w reakcji na urazę w głosie Lavier. – Ale nie przypominam sobie, żeby pani o to pytała.

– Tropy w puszczy, monsieur. Proszę, oto prawdziwa uczta dla oczu! – Z namaszczeniem rozłożyła sukienki na kilku krzesłach. – Jestem święcie przekonana, że to jedna z najlepszych kolekcji, jaką dostarczył nam René.

– Dostarczył? – zapytał Jason. – To on tu nie pracuje?

– Tak tylko się mówi; jego pracownia jest na końcu korytarza. Ale to jego sanktuarium. Nawet ja drżę, kiedy muszę tam wejść.

– Są cudowne – mówił Bourne, przechodząc od jednej kreacji do drugiej. – Ale ja nie chcę jej oszołomić, lecz tylko udobruchać – dodał, wskazując na trzy sukienki. – Wezmę te.

– Dobry wybór, Monsieur Briggs!

– Jeśli można, prosiłbym o zapakowanie ich razem z resztą rzeczy.

– Oczywiście. Pańska wybranka musi być szczęśliwa.

– Owszem, miło spędza się z nią czas, ale to jeszcze dziecko. Obawiam się, że zepsute dziecko. Tymczasem ja dużo wyjeżdżałem i nie poświęcałem jej wystarczająco wiele uwagi. W tej sytuacji powinienem zaproponować pokój. To jeden z powodów, dla którego wysłałem ją do Cap Ferrat. – Uśmiechnął się i wyjął portfel od Louisa Vuittona. – La facture, s’il vous plaît?

– Jedna z dziewcząt niezwłocznie dopilnuje wysyłki. – Madame Lavier nacisnęła guzik interkomu stojącego obok telefonu. Jason przyglądał się jej czujnie; gdyby spojrzenie kobiety spoczęło na nieco przesuniętym aparacie, powiedziałby, że to Bergeron odebrał telefon. – Envoyez Janine ici avec les vêtements sur comptoir cinq. Aussi la facture. – Wstała. – Jeszcze jedno brandy, Monsieur Briggs?

Merci bien.

Bourne wyciągnął kieliszek. Wzięła go od niego i podeszła do barku. Jason wiedział, że jeszcze nie nadszedł czas na to, co sobie zaplanował; ta chwila już niedługo nadejdzie – kiedy rozstanie się z pieniędzmi – ale jeszcze nie teraz. Mógł jednakże w dalszym ciągu urabiać grunt pod przyszłą spółkę z dyrektorem i współwłaścicielką „Les Classiques”.

– Ten Bergeron – zaczął. – Wspomniała pani, że w kontrakcie z nim ma pani zagwarantowaną wyłączność?

Madame Lavier odwróciła się z kieliszkiem w dłoni.

– Och, tak. Jesteśmy jakby rodziną.

Bourne przyjął brandy, podziękował skinieniem głowy i usiadł w fotelu obok biurka.

– To dobry układ – zauważył bez wyraźnego związku.

Wysoka, chuda jak szczapa sprzedawczyni, z którą Bourne rozmawiał na początku, weszła do gabinetu z księgą rachunkową w dłoni. Padły szybkie instrukcje i sumy; każda z sukienek została osobno wyceniona, podczas gdy księga przeszła z rąk do rąk. Lavier podała ją Jasonowi do sprawdzenia.

La facture – powiedziała.

Bourne potrząsnął głową, odmawiając sprawdzenia.

Combien? – zapytał.

Vingt mille soixante francs, monsieur – odpowiedziała współwłaścicielka „Les Classiques”, obserwując jego reakcję jak wielki, czujny ptak.

Nie było żadnej reakcji. Bourne odliczył sześć pięciotysięcznych banknotów i wręczył Lavier. Skinęła głową i przekazała je szczupłej sprzedawczyni. Sztywne zwłoki wymaszerowały z sukienkami z gabinetu.

– Wszystko zostanie zapakowane i przyniesione tu wraz z resztą pieniędzy. – Lavier usiadła za swoim biurkiem. – A więc wyjeżdża pan do Ferrat. To musi być cudowne.

Zapłacił, więc nadszedł czas rozstania.

– Za ostatnią noc w Paryżu przed powrotem do przedszkola. – Podniósł kieliszek w autoironicznym toaście.

– Tak, wspomniał pan, że pańska przyjaciółka jest bardzo młoda.

– Powiedziałem, że to dziecko i tak też jest. To dobry kumpel, ale wolę towarzystwo bardziej dojrzałych kobiet.

– Musi pan ją bardzo lubić – zauważyła Lavier, muskając perfekcyjnie ułożone włosy; pochlebstwo zostało przyjęte. – Kupuje jej pan tak piękne – i szczerze mówiąc – kosztowne prezenty.

– To tylko ułamek sumy, której mogłaby zażądać.

– Rzeczywiście.

– Jest moją żoną, trzecią, jeśli chodzi o ścisłość, a na Bahama muszę pokazywać się publicznie. Ale oddzielam moje życie tam od życia tu. Potrafię to doskonale zorganizować.

– Jestem tego pewna, monsieur.

– Skoro już mówimy o Bahama, to kilka minut temu wpadła mi do głowy pewna myśl. To dlatego zapytałem panią o Bergerona.

– O co chodzi?

– Może uważać mnie pani za raptusa, ale zapewniam, że tak nie jest. Kiedy mnie coś zaintryguje, muszę to zbadać… Jeżeli ma pani wyłączność na Bergerona, to czy nie myślała pani o utworzeniu filii na wyspach?

– Na Bahama?

– I jeszcze bardziej na południe. Może nawet na Karaibach.

– Monsieur, już z samym Saint-Honoré często mamy za dużo kłopotów! Jak to mówią: na zaniedbanej farmie ziemia leży odłogiem.

– Nie trzeba będzie o nią dbać, a przynajmniej nie w ten sposób, który pani ma na myśli. Chodzi o coś dla ludzi z klasą – jedna koncesja tu, druga tam, miejscowe prawo własności z przywilejowanymi odsetkami. Wystarczy jeden lub dwa butiki, które oczywiście będą się ostrożnie rozrastać.

– To wymaga znacznego kapitału, Monsieur Briggs.

– Na początek tylko opłaty za wynajęcie lokalu. Może to pani nazwać wpisowym. Opłaty są wysokie, ale nie zniechęcające. W przypadku lepszych hoteli i klubów zazwyczaj głównie zależy to od stopnia znajomości z dyrekcją.

– A pan ich zna?

– Doskonale. Jak już powiedziałem, na razie badam możliwości, ale ten pomysł ma chyba pewne zalety. Pani znak firmowy zyskałby na wytworności. „Les Classiques”, Paryż, Wielka Bahama… może Caneel Bay. – Bourne dopił brandy. – Ale pani prawdopodobnie ma mnie za szalonego. Proszę to traktować jak zwykłą rozmowę… Chociaż z drugiej strony, zarobiłem już parę dolarów podejmując bez namysłu ryzykowne decyzje.

– Ryzykowne? – Jacqueline Lavier ponownie musnęła włosy.

– Nie odrzucam tego rodzaju pomysłów, madame. Zazwyczaj je popieram.

– Tak. Rozumiem. Jak pan powiedział, pomysł ma pewne zalety.

– Tak sądzę. Oczywiście chciałbym zobaczyć, jakiego rodzaju kontrakt ma pani z Bergeronem.

– Mogę go panu pokazać, monsieur.

– Mam lepszy pomysł – powiedział Jason. – Jeżeli jest pani wolna, to może pomówilibyśmy o tym przy kilku drinkach i kolacji. W Paryżu jestem jeszcze tylko przez jedną noc.

– I woli pan towarzystwo bardziej dojrzałych kobiet – dodała Jacqueline Lavier. Maskę jej twarzy znów przeciął uśmiech; biały lód pękał pod porozumiewawczym spojrzeniem.

D’accord, madame.

– Nie powinno być z tym problemu – powiedziała, sięgając po telefon.

Telefon, Carlos.

Złamię ją. Zabiję, jeżeli będzie trzeba. Dowiem się prawdy.


Marie szła przez tłum w stronę budek telefonicznych przy rue Vaugirard. Wynajęła pokój w „Meurice” i zostawiła w recepcji neseser. Potem siedziała sama w pokoju dokładnie przez dwadzieścia dwie minuty, aż do chwili, kiedy nie mogła już dłużej wytrzymać. Siedziała na krześle, wpatrując się w pustą ścianę. Myślała o Jasonie, o szaleństwie ostatnich ośmiu dni, które wpędziły ją w niewiarygodny obłęd. Jason. Troskliwy, przerażający, niepojęty Jason Bourne. Człowiek, w którym było tyle gwałtowności, a równocześnie tak zadziwiająco wiele współczucia. A przy tym wydawał się tak zatrważająco oswojony ze światem, o którym nie mieli pojęcia zwykli obywatele. Skąd się pojawił ten jej ukochany? Kto nauczył go przekradania się przez zaułki Paryża, Marsylii, Zurychu… a może nawet Wschodu? Czym był dla niego Daleki Wschód? Skąd znał języki? Jakie języki? A może język?

Tao.

Cze-sah.

Jam Quan.

Inny świat, o którym nic nie wiedziała. Ale znała Jasona Bourne’a, a przynajmniej człowieka, którego tak nazywano. Mimo oporów kurczowo trzymała się uczciwości, którą w nim wyczuwała. Och, Boże, jakże ona go kochała!

Iljicz Ramirez Sanchez. Carlos. Kim on był dla Jasona Bourne’a?

„Przestań!” – krzyczała do siebie, siedząc samotnie w pokoju. A potem zachowała się w taki sam sposób, jaki często widziała u Jasona – zerwała się z krzesła, tak jakby nagły ruch mógł rozproszyć mgłę lub pozwolić się przez nią przebić.

Kanada. Musi zadzwonić do Kanady i dowiedzieć się, dlaczego śmierć Petera, zamordowanie Petera, utrzymano w takiej tajemnicy, w tak brudny sposób! To nie miało sensu; wszystko w niej buntowało się przeciw temu. Bo Peter także był uczciwym człowiekiem, a zabił go człowiek, który takim nie jest. Albo dowie się dlaczego, albo sama ujawni sprawę tej śmierci, tego morderstwa. Wykrzyczy przed światem, że ona wie i zażąda: „Zróbcie Coś!”

Wyszła więc z „Meurice”, pojechała taksówką na rue Vaugirard i zamówiła rozmowę z Ottawą. Czekała teraz na zewnątrz budki. Gniew w niej wzbierał, w palcach gniotła nie zapalonego papierosa. Nie zdążyła go rozkruszyć, kiedy zadzwonił telefon.

Otworzyła przeszklone drzwi i weszła do środka.

– To ty, Alan?

– Tak – padła zwięzła odpowiedź.

– Alan, co u diabła się dzieje? Peter został zamordowany, a w gazetach nie pisnęli o tym ani słówkiem. W radiu i telewizji też! Wygląda na to, że nawet ambasada nie wie! Tak jakby nikogo to nie obchodziło! Co wy ludzie robicie?!

– To, co nam każą. I ty też tak zrobisz.

– Co? Przecież to Peter! Był twoim przyjacielem! Posłuchaj mnie Alan…

– Nie! – przerwał jej brutalnie. – To ty posłuchaj. Wyjedź z Paryża. Zaraz! Przyleć tu najbliższym bezpośrednim rejsem. Gdybyś miała z tym jakieś problemy, ambasada się tym zajmie, ale musisz rozmawiać wyłącznie z ambasadorem, rozumiesz?

– Nie! – krzyknęła Marie St. Jacques. – Nie rozumiem! Zabili Petera i nikogo to nie obchodzi! Wszystko, co masz do powiedzenia, to jakieś biurokratyczne gówno! Żeby tylko nie dać się wciągnąć, na miłość boską, żeby tylko nigdy nie dać się wciągnąć!

– Trzymaj się od tego z daleka, Marie!

– Daleka od czego? Przecież tego właśnie mi nie mówisz, prawda? No więc lepiej, żebyś…

– Nie mogę! – Alan zniżył głos. – Nie wiem. Powtarzam ci tylko to, co mi polecono przekazać.

– Kto ci polecił?

– Nie pytaj mnie o to.

– Ale ja pytam!

– Posłuchaj, Marie. Od dwudziestu czterech godzin nie byłem w domu. A przez ostatnie dwanaście czekałem tu na twój telefon. Postaraj się mnie zrozumieć; nie ja radzę ci wracać. Takie są rozkazy od twojego rządu.

– Rozkazy? Bez żadnych wyjaśnień?

– Tak to wygląda… Tylko tyle powiem. Chcą, żebyś wyniosła się stamtąd. Chcą, żeby został sam… Tak to wygląda.

– Przykro mi, Alan! To wcale tak nie wygląda. Do widzenia! – Z trzaskiem odłożyła słuchawkę i natychmiast zacisnęła dłonie, żeby opanować drżenie rąk. O Boże, tak go kochała… a oni chcą go zabić. Jasonie, mój Jasonie, oni wszyscy chcą cię zabić. Dlaczego?


Mężczyzna w tradycyjnie skrojonym garniturze obsługujący centralkę telefoniczną pstryknął czerwonym przełącznikiem blokującym linie. Od tej chwili wszyscy dzwoniący z miasta słyszeli sygnał zajęty. Robił tak raz czy dwa na godzinę, choćby tylko po to, żeby dać odpocząć umysłowi i wymazać z pamięci te wszystkie bzdury, które musiał wygłosić w ciągu ostatnich minut. Potrzeba milczenia ogarniała go zawsze po szczególnie nudnej rozmowie, a właśnie taką skończył. Żona posła do Zgromadzenia Narodowego próbowała zataić przed mężem bezwstydną cenę jednego zakupu, rozkładając ją na kilka pozycji. Dość! Potrzebował kilku minut wytchnienia.

Uderzyła go ironia tej sytuacji. Jeszcze nie tak dawno temu inni obsługiwali na jego polecenie centralki telefoniczne. W kompaniach handlowych w Sajgonie czy ośrodkach łączności na jego olbrzymich plantacjach w delcie Mekongu. A teraz on siedział przed pulpitem centralki należącej do kogoś innego w eleganckim otoczeniu Saint-Honoré. Świetnie ujął to angielski poeta: są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się filozofom.

Usłyszał śmiech na schodach; podniósł wzrok. To Jacqueline wychodziła wcześniej, z pewnością z jednym z tych hołubionych przez nią, bogatych znajomych. Nie było co do tego wątpliwości: Jacqueline miała talent, jeśli chodzi o wydobywanie złota z dobrze strzeżonych kopalni, a nawet brylantów od De Beersa. Nie widział dokładnie mężczyzny idącego obok Jacqueline. Szedł po jej drugiej stronie, a głowę trzymał dziwnie odwróconą.

Nagle zobaczył go na moment; ich spojrzenia zderzyły się gwałtownie. Siwowłosemu operatorowi zaparło dech w piersi. Zamarł na chwilę, niedowierzającym wzrokiem wpatrując się w tę twarz, głowę, której nie widział od tylu lat! Wtedy widywał ją prawie zawsze w ciemnościach, bo pracowali nocą… umierali nocą.

O mój Boże, to on! Wrócił z żywych – martwych – koszmarów nocnych o tysiące mil stąd. To był on!

Niczym w transie siwowłosy mężczyzna wstał od centralki, ściągnął z głowy słuchawki z mikrofonem i upuścił je z brzękiem na podłogę. Centralka rozbłysła zgłoszeniami połączeń, na które jedyną odpowiedzią było nieharmonijne buczenie. Mężczyzna w średnim wieku zszedł z platformy i szybko ruszył w stronę przejścia, żeby mieć lepszy widok na Jacqueline Lavier i upiora, który jej towarzyszył. Upiór był zabójcą – bardziej niż ktokolwiek na świecie. Mówili, że to może się zdarzyć, ale im nie wierzył. Teraz uwierzył! To był ten człowiek!

Teraz widział ich wyraźnie. Widział jego. Schodzili w stronę centralnego przejścia prowadzącego na zewnątrz. Musi ich zatrzymać. Zatrzymać Jacqueline! Ale gdyby narobił hałasu, podniósł krzyk, podpisałby na siebie wyrok śmierci. Natychmiastowy strzał w głowę.

Doszli do drzwi; tamten je otworzył i wypuścił ją na chodnik. Siwowłosy wyskoczył ze swojej kryjówki i przebiegł przejściem między stoiskami do frontowej witryny. Tamten przywołał taksówkę, otworzył drzwiczki i gestem zaprosił Jacqueline do środka. O Boże! Odjeżdżała!

Mężczyzna w średnim wieku odwrócił się i najszybciej jak mógł pobiegł w stronę schodów. Zderzył się z parą zdumionych klientów i sprzedawczynią, odpychając brutalnie całą trójkę na bok. Wbiegł po schodach i przemknął przez balkon i korytarz w stronę otwartych drzwi od pracowni.

– René! René! – wrzasnął, wpadając do środka. Zdumiony Bergeron podniósł wzrok znad szkicownika.

– Co się stało?

– Ten facet z Jacqueline! Kto to jest? Jak długo tu był?

– O prawdopodobnie to Amerykanin – odpowiedział projektant. – Nazywa się Briggs. Wypchany pieniędzmi bubek; zrobił dziś u nas niezłe zakupy.

– Dokąd pojechali?

– W ogóle nie wiedziałem, że gdzieś wyjechali.

– Wyszła z nim!

– Nasza Jacqueline wciąż zachowuje klasę, co? I zdrowy rozsądek.

– Znajdź ich! Skontaktuj się z nią!

– Dlaczego?

– On wie. Zabije ją!

– Co?

– To on! Przysięgam! Ten człowiek to Kain!

15

– Ten człowiek to Kain – powiedział pułkownik Jack Manning dobitnie, jak gdyby spodziewał się, że co najmniej trzech spośród czterech cywili siedzących przy stole konferencyjnym w Pentagonie zaprzeczy mu. Każdy z nich był starszy niż on i każdy uważał się za bardziej doświadczonego. Żaden nie zdobyłby się na to, by przyznać, że armia uzyskała informacje tam, gdzie jego macierzystej organizacji to się nie udało. Znajdował się tam jeszcze czwarty cywil, ale jego zdanie nie liczyło się. Był on członkiem Komisji Nadzoru w Kongresie i z tego względu należało odnosić się do niego z szacunkiem, lecz nie traktować poważnie.

– Jeśli się teraz nie ruszymy – mówił dalej Manning – nawet ryzykując ujawnienie wszystkiego, czego się dowiedzieliśmy, to on może znowu wymknąć się z sieci. Jedenaście dni temu przebywał w Zurychu. Jesteśmy przekonani, że jeszcze tam jest. I, proszę panów, to naprawdę jest Kain.

– To nie byle jakie oświadczenie – stwierdził łysiejący, podobny z wyglądu do ptaka naukowiec z Rady Bezpieczeństwa Narodowego, kiedy przeczytał wręczony każdemu z oddelegowanych do rozmów przy tym stole arkusz ze sprawozdaniem dotyczącym Zurychu. Nazywał się Alfred Gillette i był specjalistą od doboru i oceny kadr, a w Pentagonie uważano, iż jest inteligentny, mściwy i ma wysoko postawionych przyjaciół.

– Mnie ono zaskakuje – dodał Peter Knowlton, jeden z wicedyrektorów Centralnej Agencji Wywiadowczej, mężczyzna po pięćdziesiątce, który zachował na zawsze sposób ubierania się, aparycję i maniery członka Ivy League sprzed trzydziestu lat. – Według naszych informatorów Kain był w tym samym czasie, jedenaście dni temu, w Brukseli, a nie w Zurychu. Nasi informatorzy rzadko kiedy się mylą.

– To dopiero jest nie byle jakie oświadczenie – powiedział trzeci cywil, jedyny przy tym stole, którego Manning naprawdę szanował. Był to najstarszy z obecnych, człowiek nazwiskiem Dawid Abbott, dawny pływak olimpijczyk, o intelekcie, który dorównywał jego sprawności fizycznej. Teraz zbliżał się już do siedemdziesiątki, ale nadal trzymał się prosto, umysł miał tak samo bystry jak zawsze i jego wiek zdradzała jedynie twarz – pomarszczona za sprawą nigdy przez niego nie ujawnianych, burzliwych przeżyć. „On wie, co mówi” – pomyślał pułkownik. Obecnie Abbott należał co prawda do wszechmocnego Komitetu Czterdziestu, ale z CIA związany był od czasu, kiedy wyłoniła się ona z OSS. Koledzy z wywiadu przezwali go Milczącym Mnichem z Tajnych Służb.

– Kiedy ja pracowałem w agencji – mówił dalej ze śmiechem Abbott – informatorzy przeczyli sobie nawzajem równie często, jak się zgadzali ze sobą.

– My mamy inne metody sprawdzania – obstawał przy swoim wicedyrektor. – Bez urazy, panie Abbott, ale nasze urządzenia do przekazywania informacji działają dosłownie błyskawicznie.

– To są urządzenia, a nie sprawdzanie. Ale nie będę się spierał; zdaje się, że mamy tu różnicę zdań. Bruksela czy Zurych.

– Argumenty przemawiające na korzyść Brukseli są niepodważalne – jeszcze raz stanowczo stwierdził Knowlton.

– Wysłuchajmy ich – powiedział łysawy Gillette, poprawiając okulary. – Możemy wrócić do sprawozdania na temat Zurychu; mamy je przed sobą. Również nasi informatorzy mają coś do zaoferowania, choć nie przeczy to pobytowi w Brukseli czy też w Zurychu. Wydarzyło się to sześć miesięcy temu.

Siwowłosy Abbott spojrzał na Gillette’a.

– Sześć miesięcy temu? Nie przypominam sobie, żeby Rada Bezpieczeństwa Narodowego dostarczyła jakąś informację o Kainie sześć miesięcy temu.

– Nie została ona w pełni potwierdzona – odparł Gillette. – Staramy się nie naprzykrzać Komisji z nie potwierdzonymi informacjami.

– To też jest nie byle jakie oświadczenie – powiedział Abbott, który nie potrzebował objaśnień.

– Panie Walters – wtrącił się pułkownik, patrząc na człowieka z Nadzoru. – Czy ma pan jakieś pytania, zanim przejdziemy do dalszego ciągu?

– O tak – odpowiedział przeciągając słowa kongresowy cerber ze stanu Tennessee, a jego inteligentne oczy błądziły przy tym po twarzach obecnych – ale ponieważ jest to dla mnie nowa dziedzina, kontynuujcie, panowie, żebym mógł się zorientować, od czego zacząć.

– Doskonale – rzekł Manning ze skinieniem głowy w stronę Knowltona z CIA. – Cóż to się zdarzyło jedenaście dni temu w Brukseli?

– Na Place Fontainas zamordowano kogoś, kto dyskretnie handlował diamentami między Moskwą a Zachodem. Działał on za pomocą filii Russałmazu, istniejącej w Genewie sowieckiej firmy, która pośredniczy przy wszystkich tego rodzaju zakupach. Wiemy, że w taki między innymi sposób Kain obraca swoimi kapitałami.

– Co każe łączyć tamto zabójstwo z Kainem? – zapytał sceptyczny Gillette.

– Po pierwsze, metoda. Broń stanowiła długa igła, wbita z chirurgiczną dokładnością w południe na ruchliwym placu. Kain stosował ją już wcześniej.

– To prawda – przyznał Abbott. – Przeszło rok temu spotkało to pewnego Rumuna w Londynie i jeszcze jednego zaledwie kilka tygodni wcześniej. W obu przypadkach wszystko wskazywało na Kaina.

– Wszystko wskazywało, ale nie zostało to potwierdzone – zaoponował pułkownik Manning. – Oni byli wysoko postawionymi dezerterami politycznymi; być może wytropiło ich KGB.

– Albo Kain ze znacznie mniejszym ryzykiem dla Sowietów – obstawał przy swoim człowiek z CIA.

– Albo Carlos – dodał Gillette, podnosząc głos. – Ani Carlos, ani Kain nie przejmują się ideologią; obaj są do wynajęcia. Dlaczegóż to za każdym razem, kiedy zdarzy się jakieś morderstwo o wielkim znaczeniu, przypisujemy je Kainowi?

– Jeśli tak czynimy – odparł z wyraźną nutą pobłażania Knowlton – to dlatego, że od nieznanych sobie nawzajem informatorów otrzymaliśmy tę samą informację. Skoro ci informatorzy nic o sobie nie wiedza, jest mało prawdopodobne, by się umówili.

– Wszystko to jest zbyt gładkie – stwierdził nieżyczliwym tonem Gillette.

– Wróćmy do Brukseli – wtrącił się pułkownik – Jeśli to był Kain, to dlaczego miałby zabić pośrednika z Russałmazu? Korzystał z jego usług.

– Tajnego pośrednika – poprawił go dyrektor CIA.

– Według naszych informatorów, z najróżniejszych powodów. Ten człowiek kradł, bo i czemuż by nie? Większość jego klientów też kradła; trudno by im było wysuwać oskarżenia. Może oszukał Kaina, a jeżeli tak, to musiała to być jego ostatnia transakcja. Albo też był na tyle głupi, że próbował rozszyfrować tożsamość Kaina; nawet najmniejsza aluzja na ten temat wymagałaby użycia igły. Albo może Kain po prostu chciał zatrzeć po sobie ślady. Tak czy inaczej, okoliczności plus informatorzy pozostawiają niewiele wątpliwości co do tego, że to był Kain.

– Będzie ich znacznie więcej, gdy wyjaśnię sprawę zuryską – powiedział Manning. – Czy możemy zająć się sprawozdaniem?

– Chwileczkę – Dawid Abbott odezwał się jakby od niechcenia, zapalając fajkę. – Zdaje się, że nasz kolega z Rady Bezpieczeństwa Narodowego wspominał o jakimś kojarzonym z Kainem zdarzeniu sprzed sześciu miesięcy. Może powinniśmy dowiedzieć się, o co chodzi?

– Po co? – spytał Gillette, spoglądając sowimi oczyma sponad szkieł swoich nie oprawionych okularów. – Czynnik czasu wyklucza wszelki związek tego zdarzenia z Brukselą albo Zurychem. O tym też wspominałem.

– Tak, wspominał pan – potwierdził wspaniały niegdyś Milczący Mnich z Tajnych Służb. – Pomyślałem sobie jednak, że wszelkie wcześniejsze fakty mogą okazać się pomocne. Jak pan też sam powiedział, możemy wrócić do sprawozdania; mamy je przed sobą. Ale jeśli ono nic nie wnosi, to mówmy dalej o Zurychu.

– Dziękuję, panie Abbott – rzekł pułkownik. – Dowiecie się, panowie, że jedenaście dni temu, w nocy z 26 na 27 lutego, zabito w Zurychu czterech mężczyzn. Jednym z nich był dozorcą parkingu nad rzeką Limmat – można przyjąć, że nie był zamieszany w poczynania Kaina, a tylko przypadkowo w nie wplątany. Dwóch następnych znaleziono w pewnej alei na zachodnim krańcu miasta, pozornie nie związane ze sobą morderstwa, ale nie dotyczy to czwartej ofiary. Ten ostatni miewał do czynienia z zabitymi w alei – wszyscy trzej należeli do zurysko-monachijskiego świata przestępczego – i bezsprzecznie jest związany z Kainem.

– To ten Chernak – powiedział Gillette, wczytując się w sprawozdanie. – A przynajmniej ja przypuszczam, że to jest Chernak. Rozpoznaję nazwisko i jakoś kojarzy mi się ono z dokumentacją na temat Kaina.

– Powinno się kojarzyć – odparł Manning. – Po raz pierwszy pojawiło się osiemnaście miesięcy temu w raporcie G-2, a rok później znowu wypłynęło.

– To by znaczyło – cicho wtrącił Abbott, patrząc na Gillette’a – że sześć miesięcy temu.

– Owszem – przyznał pułkownik i mówił dalej. – Nie było chyba nigdy większej szui niż Chernak. W czasie wojny został z Czechosłowacji zwerbowany do Dachau, w trzech językach przeprowadzał śledztwa, równie brutalny w tym, jak wszyscy strażnicy w obozie. Wysyłał Polaków, Słowaków i Żydów pod prysznice po seansach tortur, podczas których wydobywał i preparował różne „obciążające” informacje, jakich domagali się komendanci Dachau. Nie cofał się przed niczym, byleby zaskarbić sobie względy przełożonych, i zgraje największych sadystów musiały się mocno natrudzić, żeby dokonać tyle co on. Ale nie zdawali oni sobie sprawy, że on kataloguje ich dokonania. Po wojnie uciekł, nie wykryta mina lądowa urwała mu nogi, a mimo to udawało mu się całkiem dobrze utrzymywać na powierzchni dzięki Szantażowaniu kolegów z Dachau. Kain odnalazł go i wykorzystywał jako odbiorcę honorariów za morderstwa.

– Zaraz, zaraz! – zaprotestował gwałtownie Knowlton. – Sprawę tego Chernaka już omawialiśmy, może panowie sobie przypominają, że jako pierwsza wpadła na jego trop moja agencja; dawno temu byśmy go zdemaskowali, gdyby nie interweniował Departament Stanu na prośbę paru wpływowych, antysowiecko nastawionych dygnitarzy w rządzie bońskim. Panowie tylko przypuszczacie, że Kain korzystał z usług Chernaka; ale nie jesteście tego ani trochę bardziej pewni niż my.

– Teraz już jesteśmy – rzekł Manning. – Siedem i pół miesiąca temu dostaliśmy sygnał na temat pewnego człowieka, który prowadzi restaurację o nazwie „Drei Alpenhäuser”; doniesiono nam, że on pośredniczył między Kainem a Chernakiem. Tygodniami mieliśmy go pod obserwacją, ale nic z tego nie wynikło; był postacią drugoplanowa w światku przestępczym Zurychu i to wszystko… Za krótko interesowaliśmy się nim.

Pułkownik przerwał, zadowolony, że oczy wszystkich obecnych zwrócone są na niego.

– Kiedy usłyszeliśmy o zamordowaniu Chernaka – podjął – zaryzykowaliśmy. Przed pięcioma dniami dwóch naszych ludzi ukrywało się przez noc w „Drei Alpenhäuser”, po zamknięciu restauracji. Przyparli właściciela do muru i oskarżyli go o konszachty z Chernakiem, o to, że pracuje dla niego; urządzili nie lada hecę. Możecie sobie, panowie, wyobrazić ich zaskoczenie, gdy ten człowiek się załamał, dosłownie padł na kolana, prosząc ich o ochronę. Potwierdził, że Kain był w Zurychu tej nocy, kiedy zabito Chernaka; przyznał, że wieczorem faktycznie widział się z Kainem i że w ich rozmowie wypłynęło nazwisko Chernaka. Bardzo negatywnie.

Przedstawiciel wojska znowu przerwał, a w ciszy, jaka zapadła, rozległ się przeciągły, niegłośny gwizd Dawida Abbotta, który trzymał fajkę na wysokości swojej pooranej twarzy.

– Hm, to jest nie byle jakie oświadczenie – powiedział spokojnie Milczący Mnich.

– Dlaczego Agencja nie została poinformowana o tym sygnale, który otrzymaliście siedem miesięcy temu? – zapytał agresywnie Knowlton z CIA.

– Nie potwierdził się.

– W waszych rękach. W naszych mogłoby być inaczej.

– Możliwe. Przyznałem, że za krótko nim się interesowaliśmy. Mamy ograniczone możliwości kadrowe. Kogo spośród nas stać na to, by bez końca prowadzić nieefektywną obserwację?

– Gdybyśmy o tym wiedzieli, moglibyśmy się włączyć.

– A dzięki nam zaoszczędzilibyście czas, nie zbierając dokumentacji w sprawie brukselskiej, gdyby nam o tym powiedziano.

– Skąd pochodził ten sygnał? – zapytał zniecierpliwiony Gillette, ze wzrokiem utkwionym w Manningu.

– Był anonimowy.

– I potraktowaliście go poważnie? – Ptasi wyraz twarzy Gillette’a świadczył o jego zdumieniu.

– Z tego między innymi powodu początkowa obserwacja miała ograniczony zakres.

– Tak, oczywiście, ale czy to znaczy, że nie próbowaliście odnaleźć źródła?

– Ależ tak, próbowaliśmy – odparł poirytowany pułkownik,

– Widocznie bez wielkiego entuzjazmu – kontynuował z gniewem Gillette. – Czy nie przyszło wam do głowy, że ktoś z Langley albo z Rady mógłby dopomóc, mógłby wypełnić tę czy inną lukę? Zgadzam się z Peterem. Należało nas poinformować.

– Jest pewien powód, dla którego tego nie zrobiliśmy. – Manning odetchnął głęboko; w otoczeniu mniej militarnym uznano by to pewno za westchnienie. – Informator dał wyraźnie do zrozumienia, że nie ponowiłby kontaktu, gdybyśmy zaangażowali jakąkolwiek inną organizację. Uważaliśmy, że musimy na to przystać; postępowaliśmy już tak.

– Co pan powiedział? – Knowlton odłożył sprawozdanie i wpatrzył się w oficera z Pentagonu.

– To nic nowego, Peter. Każdy z nas zapewnia sobie własne źródła informacji i chroni je.

– Zdaję sobie z tego sprawę. Dlatego właśnie nie powiedziano wam o Brukseli. Obaj informatorzy domagali się wyłączenia wojska.

Milczenie. Przerwał je agresywny głos Alfreda Gillette’a z Rady Bezpieczeństwa Narodowego.

– Jak często „postępowaliście już tak”, panie pułkowniku?

– Co takiego? – Manning patrzył na Gillette’a i czuł, że Dawid Abbott bacznie przygląda się im obu.

– Chciałbym się dowiedzieć, ile razy polecano wam zachować dla siebie wasze źródła informacji. Myślę oczywiście o sprawie Kaina.

– Zdaje się, że dosyć często.

– Zdaje się panu?

– Przeważnie.

– A w twoim przypadku, Peter? Jak z tym było w Agencji?

– Mieliśmy poważne ograniczenia, jeśli chodzi o rozproszenie wewnętrzne.

– A cóż to, na Boga, znaczy? – do rozmowy wtrącił się całkiem nieoczekiwanie kongresman z Komisji Nadzoru. – Proszę mnie źle nie zrozumieć. Jeszcze nie zacząłem pytać. Chcę tylko zrozumieć ten język. – Zwrócił się do przedstawiciela CIA: – Co to pan takiego teraz powiedział: co wewnętrzne?

– Rozproszenie, panie Walters; to przewija się w całym dossier Kaina. Narażaliśmy się na utratę informatorów, ilekroć zwracaliśmy na nich uwagę innych działów wywiadu. Zapewniam pana, że to typowa sytuacja.

– Brzmi to tak, jakbyście zapładniali jałówkę.

– Z takimi samymi mniej więcej wynikami. Brak tu skrzyżowania, które by zepsuło rasę. I vice versa, zabrakło sprawdzenia krzyżowego, które by ujawniło rodzaje nieścisłości.

– Ładnie powiedziane – stwierdził Abbott, przy czym jego poorana twarz pomarszczyła się wyrażając uznanie – ale nie jestem pewny, czy dobrze pana rozumiem.

– Powiedziałbym, że to jest przeraźliwie jasne – odparł przedstawiciel Rady Bezpieczeństwa Narodowego patrząc na pułkownika Manninga i Petera Knowltona. – Dwa najaktywniejsze działy wywiadu w tym kraju otrzymywały informacje o Kainie przez ostatnie trzy lata, a nie połączyły wysiłków, by dociec, skąd się wzięło zafałszowanie. Po prostu przyjmowaliśmy wszystkie informacje bezkrytycznie, gromadziliśmy je i akceptowaliśmy jako pełnowartościowe.

– Hm, pracuję w tym zawodzie od dawna, może zbyt długo, przyznaję, ale nie ma tu niczego, o czym bym już kiedyś nie słyszał – rzekł Mnich. – Informatorzy to ludzie sprytni, umiejący się bronić, zazdrośnie ukrywają swoje kontakty. Żaden z nich nie zajmuje się tym z miłosierdzia, lecz dla zysku i utrzymania się na powierzchni.

– Obawiam się, że nie rozumie pan, o co mi chodzi. – Gillette zdjął okulary. – Mówiłem już, że tyle niedawnych zabójstw przypisano Kainowi – tutaj przypisano Kainowi – a mnie się wydaje, że najdoskonalszemu mordercy naszych czasów, może nawet wszechczasów, pozostawiono dość tuzinkową rolę do odegrania. Myślę, że to jest błąd. Uważam, że człowiekiem, na którym powinniśmy się skoncentrować, jest Carlos. Co się stało z Carlosem?

– Wątpię, czy twój pogląd jest słuszny, Alfredzie – powiedział Mnich. – Czasy Carlosa minęły. Jego miejsce zajął Kain. Stary układ kończy się; w wodzie pływa już nowy i podejrzewam, że groźniejszy rekin.

– Nie mogę się z tym zgodzić – stwierdził przedstawiciel Rady Bezpieczeństwa Narodowego, swoim sowim wzrokiem przeszywając na wskroś tego starszego od siebie męża stanu należącego do wspólnoty agentów wywiadu. – Wybacz mi, Dawidzie, ale wygląda na to, że sam Carlos manipuluje naszą komisją. Po to, by odwrócić od siebie uwagę, każe nam skupić się na temacie o wiele mniej ważnym. Tracimy całą energię na ściganie bezzębnego rekinka, gdy tymczasem cieszy się wolnością ryba młot.

– Nikt z nas nie zapomina o Carlosie – zaprotestował Manning. – On po prostu nie jest ostatnio tak aktywny jak Kain.

– Być może – stwierdził lodowatym tonem Gillette – właśnie to chce nam Carlos wmówić. A my, pożal się Boże, wierzymy w to!

– Czy masz podstawy, by w to wątpić? – spytał Abbott. – Rejestr dokonań Kaina jest zadziwiający.

– Czy mam podstawy, by w to wątpić? – powtórzył Gillette. – Oto jest pytanie, prawda? Ale czy którykolwiek z nas może być pewny? To pytanie też jest uzasadnione. Teraz przekonujemy się, że Pentagon i Centralna Agencja Wywiadowcza działały dosłownie niezależnie od siebie i nawet nie porozumiewały się w kwestii prawdomówności swoich informatorów.

– To jest zwyczaj rzadko kiedy naruszany w tym mieście – powiedział rozbawiony Abbott.

Znowu wtrącił się kongresman z Nadzoru.

– Do czego pan zmierza, panie Gillette?

– Chciałbym uzyskać więcej informacji o poczynaniach niejakiego Iljicza Ramireza Sancheza. To znaczy…

– Carlos – stwierdził kongresman. – Pamiętam to, co czytałem. Rozumiem. Dziękuję panu. Kontynuujcie, panowie.

Szybko zabrał głos Manning.

– Zechciejcie, panowie, powrócić do sprawy zuryskiej. Wskazane jest, byśmy teraz wytropili Kaina. Możemy rozpowszechnić wiadomość o nim w światku przestępczym, Verbrecherwelt, wciągnąć do tego wszystkich informatorów, jakich posiadamy, poprosić o pomoc policję w Zurychu. Nie możemy pozwolić sobie na to, by stracić choćby jeden dzień więcej. Ten człowiek w Zurychu to naprawdę jest Kain.

– A więc jak to było z tą Brukselą? – Knowlton z CIA zadał to pytanie i sobie samemu, i każdemu z obecnych. – Metoda była taka sama, jaką stosuje Kain, informatorzy wyrażali się jednoznacznie. Jaki to miało cel?

– Najwidoczniej chodziło o dostarczenie panu fałszywych informacji – powiedział Gillette. – A zanim podejmiemy jakieś poważne kroki w Zurychu, proponuję, żeby każdy z panów przestudiował akta Kaina i ponownie sprawdził wszystkie źródła, jakie zostały panom podane. Niech wasze placówki europejskie wciągną do tego wszystkich informatorów, którzy takim cudownym trafem pojawiali się z wiadomościami. Domyślam się, że możecie, panowie, zetknąć się z czymś, czego się nie spodziewaliście: z kunsztowną latynoska robotą Ramireza Sancheza.

– Skoro tak obstajesz przy wyjaśnieniu, Alfredzie – przerwał mu Abbott – dlaczego nie miałbyś opowiedzieć nam o tamtym nie potwierdzonym zdarzeniu sprzed sześciu miesięcy. Zdaje się, że jesteśmy w kłopocie, a to może się przydać.

Po raz pierwszy w czasie tej konferencji agresywny delegat Rady Bezpieczeństwa Narodowego jakby się zawahał.

– Gdzieś w połowie sierpnia dostaliśmy z wiarygodnego źródła w Aixen-Provence wiadomość, że Kain jest w drodze do Marsylii.

– Sierpień?! – wykrzyknął pułkownik. – Marsylia? To był Leland! Ambasador Leland został zastrzelony w Marsylii. W sierpniu!

– Ale nie Kain strzelał z tej broni. To morderstwo popełnił Carlos: to zostało potwierdzone. Kaliber jak przy wcześniejszych morderstwach, trzy opisy nieznanego, ciemnowłosego mężczyzny z jakaś torbą, na trzecim i czwartym piętrze magazynu w dzielnicy portowej. Nigdy nie było najmniejszych wątpliwości co do tego, ze Lelanda zamordował Carlos.

– Na miłość boską! – krzyknął oficer. – Już jest po fakcie, po tym zabójstwie! Tak czy inaczej, ktoś chciał się pozbyć Lelanda, nie przyszło ci to do głowy? Gdybyśmy wiedzieli o Kainie, być może potrafilibyśmy ochronić Lelanda. On był własnością wojska. Niech to diabli, może żyłby jeszcze dzisiaj!

– Mało prawdopodobne – odrzekł spokojnie Gillette. – Leland nie nadawał się do życia w bunkrze. A zważywszy na jego styl życia, nie całkiem jasne ostrzeżenie nic by nie dało. Gdyby zresztą nawet nasze strategie były zgodne ze sobą, to ostrzeganie Lelanda odniosłoby ujemny skutek.

– W jakim sensie? – zapytał cierpko Mnich.

– Oto pełniejsze wyjaśnienie. Nasz informator powinien był skontaktować się z Kainem między dwunastą a trzecia rano 23 sierpnia na rue Sarasin. Leland miał się zjawić dopiero dwudziestego piątego. Jak mówiłem, gdyby to zagrało, schwytalibyśmy Kaina. Nie zagrało – Kain nie pokazał się w ogóle.

– A wasz informator upierał się przy współpracy tylko z wami – powiedział Abbott. – Z wyłączeniem wszystkich innych.

– Tak – potwierdził Gillette, próbując bez powodzenia ukryć zakłopotanie. – Tak jak my to ocenialiśmy, niebezpieczeństwo grożące Lelandowi zostało wyeliminowane – co okazało się prawdą, jeśli chodzi o Kaina – natomiast szansę na schwytanie go były większe niż kiedykolwiek przedtem. Wreszcie znaleźliśmy kogoś, kto był skłonny wyjść z ukrycia i zidentyfikować Kaina. Czy którykolwiek z panów rozegrałby to inaczej?

Milczenie. Tym razem przerwane przez powolną wypowiedź domyślnego kongresmana z Tennessee.

– Chryste Panie… co to za zbieranina plotących trzy po trzy facetów!

Milczenie ostatecznie zakończył swoim refleksyjnym tonem Dawid Abbott.

– Pozwoli pan, że powitam w pańskiej osobie pierwszego uczciwego człowieka przysłanego z Kapitelu. Żaden z nas nie omieszkał zauważyć, że nie oszołomiła pana wysubtelniona atmosfera panująca w tym bardzo utajnionym otoczeniu. To pocieszające.

– Przedstawiciel Kongresu chyba nie w pełni pojmuje delikatność…

– Och, zamknij się, Peter – odezwał się Mnich. – Wydaje mi się, że przedstawicie! Kongresu chce coś powiedzieć.

– Tylko parę słów – odparł Walters. – Sadziłem, że wszyscy, panowie, macie więcej niż dwadzieścia jeden lat; to znaczy wyglądacie na mających co najmniej dwadzieścia jeden lat, a skoro osiągnęliście ten wiek, to należałoby się po was spodziewać czegoś lepszego. Należałoby się spodziewać, że potraficie prowadzić inteligentne rozmowy, wymieniać informacje, zachowując poufność, i szukać wspólnych rozwiązań. Zamiast tego sprawiacie takie wrażenie, jakbyście byli zgrają dzieciaków wskakujących na jakąś idiotyczną karuzelę i kłócących się o to, komu przypadnie tandetny pierścionek z tombaku. To skandal, żeby tak marnować pieniądze podatników.

– Zbytnio pan to upraszcza – wpadł mu w słowo Gillette. – Mówi pan o jakichś utopijnych organach do ustalania faktów. Nic takiego nie istnieje.

– Mówię o ludziach sensownych, proszę pana. Jestem prawnikiem i zanim trafiłem do tego koszmarnego cyrku, miałem na co dzień do czynienia ze stopniowaniem poufności. Cóż w tym nowego?

– A do czego pan zmierza? – spytał Mnich.

– Chcę uzyskać wyjaśnienia. Od ponad osiemnastu miesięcy zasiadam w podkomisji Izby Reprezentantów do spraw zabójstw. Przekopałem się przez tysiące stron zapełnionych setkami nazwisk i zawierających drugie tyle teorii. Nie ma chyba takiego domniemanego spisku ani takiego potencjalnego mordercy, o którym bym nie wiedział. Mam z tymi nazwiskami i tymi teoriami do czynienia już bez mała dwa lata i wreszcie doszedłem do wniosku, że niczego więcej się nie dowiem.

– Powiedziałbym, że pańskie kwalifikacje robią wielkie wrażenie – przerwał Abbott.

– Tak zakładałem; dlatego właśnie zgodziłem się przewodniczyć w Nadzorze. Sądziłem, że mogę wnieść jakiś konkretny wkład, ale teraz nie jestem tego taki pewny. Nagle zacząłem się zastanawiać, co ja w tej chwili robię.

– Dlaczego? – zapytał Manning, domyślając się odpowiedzi.

– Ponieważ siedzę tutaj i słucham, jak wy czterej omawiacie operację, która trwa trzy lata przy zaangażowaniu całych siatek personelu, informatorów i ważnych placówek wywiadu w różnych punktach Europy, a wszyscy oni koncentrują się na osobie mordercy, którego „rejestr dokonań” jest zadziwiający. Czy dobrze oddaję istotę rzeczy?

– Proszę mówić dalej – odparł spokojnie, z wyrazem skupienia na twarzy, trzymający fajkę Abbott.

– Kto to jest? Kto to, do cholery, jest, ten Kain?

16

Milczenie trwało dokładnie pięć sekund, w którym to czasie oczy jednych spotkały się z oczyma innych obecnych, ten i ów chrząknął i nikt nie poruszył się na swoim krześle. Było to tak, jakby bez żadnej dyskusji podejmowano decyzję – na unik nie można sobie pozwolić. Kongresmana Efrema Waltersa, przybyłego spomiędzy wzgórz Tennessee, z przystankiem w „Yale Law Review”, nie da się zbyć byle jakim opowiadaniem o tajnikach manipulacji wywiadu. Mydlenie oczu jest wykluczone.

Dawid Abbott położył fajkę na stole – ten cichy dźwięk stanowił uwerturę.

– Im mniej reklamuje się kogoś takiego jak Kain, tym lepiej dla wszystkich.

– To nie jest odpowiedź – rzekł Walters. – Ale przypuszczam, że jest to początek odpowiedzi.

– Tak. On jest zawodowym mordercą, to znaczy specjalistą wyszkolonym w stosowaniu najróżniejszych sposobów pozbawiania życia. Ta sprawność jest na sprzedaż; ani polityka, ani jakiekolwiek motywy osobiste nie mają w jego przypadku znaczenia. Zajmuje się tym tylko dla zysku i jego zyski rosną – wprost proporcjonalnie do reputacji.

Kongresman przytaknął.

– A więc tłumiąc tę reputację tak bardzo, jak to możliwe, przeciwdziałacie darmowej reklamie.

– Właśnie tak. Na tym świecie jest sporo maniaków mających zbyt wielu prawdziwych albo wyimaginowanych wrogów – łatwo trafiliby do Kaina, gdyby wiedzieli o jego istnieniu. Niestety więcej, niż byśmy sobie życzyli, już trafiło do niego; dotychczas bez żadnej wątpliwości można przypisać Kainowi trzydzieści osiem morderstw i ze dwanaście do piętnastu z pewną dozą prawdopodobieństwa.

– To jest ten jego „rejestr dokonań”?

– Tak. I my przegrywamy tę bitwę. Po każdym kolejnym mordzie jego reputacja wzrasta.

– Przez jakiś czas nie działał – powiedział Knowlton z CIA. – Niedawno przez kilka miesięcy sądziliśmy, że on sam wpadł. Było parę zdarzeń z takim prawdopodobieństwem, w których sami mordercy zostali zlikwidowani: sądziliśmy, że mógł być jednym z nich.

– Na przykład? – spytał Walters.

– Pewien bankier w Madrycie, który przekazywał łapówki Europolitan Corporation dla uzyskania zakupów ze strony rządów państw afrykańskich. Został zastrzelony z pędzącego samochodu na Paseo de la Castellana. Ale jego szofer-goryl trafił i kierowcę, i mordercę; przez pewien czas uważaliśmy, że tym mordercą był Kain.

– Pamiętam ten wypadek. Kto mógł za to zapłacić?

– Wszelkie możliwe firmy – odparł Gillette – które chciały sprzedawać chwilowym dyktatorom pozłacane samochody albo instalacje sanitarne.

– Co jeszcze? Kto jeszcze?

– Szejk Mustafa Kalig w Omanie – powiedział pułkownik Manning.

– Jak donoszono, został zabity w czasie nieudanego puczu.

– Niezupełnie tak – mówił dalej oficer. – Nie było żadnej próby puczu. Informatorzy G-2 co prawda potwierdzali, że Kalig nie jest popularny, ale inni szejkowie nie są durniami. Historia z puczem była kamuflażem zabójstwa, którego nie powstydziłby się żaden zawodowy morderca. By uwiarygodnić kłamstwo, dokonano egzekucji trzech niezdyscyplinowanych pionków z korpusu oficerskiego. Jakiś czas sądziliśmy, że jednym z tych ludzi był Kain – termin akcji zbiega się z okresem braku aktywności Kaina.

– Kto miałby zapłacić Kainowi za zamordowanie Kaliga?

– Sami nieraz stawialiśmy sobie to pytanie – rzekł Mannmg. – Jedynej możliwej odpowiedzi udzielił pewien informator, który twierdził, że wie, jak było, ale nie mogliśmy tego w żaden sposób sprawdzić. Mówił on, że Kain zrobił to, by udowodnić, iż jest to do zrobienia. Przez niego. Szejkowie naftowi podróżują z najlepszą ochroną na świecie.

– Było też kilkadziesiąt innych wypadków – dodał Knowlton. – Przypadki prawdopodobne, gdzie tak samo zabijano mocno chronione osobistości i pojawiali się informatorzy, którzy obciążali Kaina.

– Rozumiem. – Kongresman wziął ze stołu sprawozdanie dotyczące Zurychu. – Ale domyślam się, że nie wiecie, kto to jest.

– Nie było nawet dwóch podobnych rysopisów – wtrącił Abbott. Kain jest najwidoczniej mistrzem w maskowaniu się.

– A jednak ktoś go widział, ktoś z nim rozmawiał. Wasi informatorzy, ten facet w Zurychu; żaden z nich nie zechce być może się ujawnić, żeby złożyć zeznania, ale z pewnością ich przepytaliście. Musieliście uzyskać coś spójnego, coś musieliście uzyskać.

– Uzyskaliśmy bardzo dużo – odrzekł Abbott – ale nie spójny rysopis. Po pierwsze, Kain nigdy nie pozwala, by go widziano przy dziennym świetle. Spotkania odbywa w nocy, w ciemnych pokojach albo alejach. Jeśli kiedykolwiek spotkał się – jako Kain – z dwiema osobami naraz, to nam nic o tym nie wiadomo. Mówiono nam też, że nigdy nie stoi, zawsze siedzi – albo na krześle stojącym w kącie jakiejś kiepsko oświetlonej restauracji, albo w zaparkowanym samochodzie. Czasem nosi mocne okulary, czasem jest w ogóle bez okularów: podczas jednego rendez-vous ma ciemne włosy przy innej okazji blond albo rude, lub też ma na głowie kapelusz.

– Jaki język?

– Tu jesteśmy bliżsi prawdy – powiedział dyrektor CIA, któremu zależało na przedstawieniu tego, co ustaliła jego firma. – Biegle angielski i francuski oraz kilka dialektów orientalnych.

– Dialektów? Jakich dialektów? Czy nie należałoby raczej najpierw powiedzieć o jakimś języku?

– Oczywiście. To właściwy wietnamski.

– Wietnamski?… – Walters pochylił się do przodu. – Dlaczegóż to odnoszę wrażenie, że dotarłem do czegoś, o czym wolelibyście, panowie, mi nie powiedzieć?

– Bo jest pan prawdopodobnie bardzo zręczny podczas przesłuchań krzyżowych. – Abbott zapalił fajkę.

– Wystarczająco czujny – zgodził się kongresman. – A więc o co chodzi?

– O Kaina – powiedział Gillette, który przez chwilę dziwnie przyglądał się Dawidowi Abbottowi. – Wiemy, skąd on się wziął.

– Skąd?

– Z południowo-wschodniej Azji – odparł Manning takim głosem jak gdyby doskwierała mu zadana nożem rana. – O ile nam wiadomo, opanował dialekty z pogranicza, żeby być rozumianym na górzystych terenach wzdłuż szlaków granicznych prowadzących do Kambodży i Laosu, a także na północnowietnamskiej wsi. Przyjmujemy tę informację bez większych zastrzeżeń; znajduje ona potwierdzenie.

– W czym?

– W operacji „Meduza”.

Pułkownik sięgnął po dużą i grubą kopertę leżącą po jego lewej stronie. Otworzył ją i wyjął jeden skoroszyt spośród kilku, jakie w niej były; położył go przed sobą.

– To są akta Kaina – powiedział, skinieniem wskazując otwartą kopertę. – A to są materiały na temat „Meduzy”, tych jej aspektów, które w jakiejkolwiek mierze mogą odnosić się do Kaina.

Przedstawiciel stanu Tennessee odchylił się na oparcie krzesła, a jego usta wykrzywiły się w nieco sardonicznym uśmiechu.

– Wiecie, panowie, dobijacie mnie swoimi zwięzłymi nazwami. Ta akurat jest świetna – brzmi bardzo groźnie, bardzo złowieszczo. Myślę, że uczą was tego na kursach. Niech pan mówi dalej, pułkowniku. Co to jest, ta „Meduza”?

Manning spojrzał przelotnie na Dawida Abbotta, a potem zaczął mówić.

– To był utajniony efekt koncepcji „wychwytywania i niszczenia”, który miał funkcjonować na tyłach nieprzyjaciela w czasie wojny wietnamskiej. Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych z ochotników amerykańskich, francuskich, brytyjskich, australijskich i rodzimych tworzono grupy przeznaczone do działań na ziemiach okupowanych przez północnych Wietnamczyków. Miały one przede wszystkim niszczyć nieprzyjacielską łączność i kanały dostaw, ustalać usytuowanie obozów jenieckich, a ponadto, co nie było wcale najmniej ważne, mordować sołtysów wsi, o których wiedziano, że współdziałają z komunistami, jak również, kiedykolwiek to okazywało się możliwe, nieprzyjacielskich dowódców.

– Była to wojna w wojnie – wtrącił się Knowlton. – Niestety, przynależność rasowa i języki czyniły uczestnictwo w niej o wiele bardziej niebezpiecznym niż, powiedzmy, w niemieckim czy holenderskim podziemiu albo we francuskim ruchu oporu w czasie drugiej wojny światowej. Dlatego też ludzi zachodniego pochodzenia nie zawsze dobierano tak starannie, jak by można było.

– Takich grup istniało kilkadziesiąt – kontynuował pułkownik – a należeli do nich i znający wybrzeże dawni dowódcy okrętów liniowych marynarki, i francuscy plantatorzy, dla których jedyną szansą na uzyskanie odszkodowań było zwycięstwo Amerykanów. Było też trochę brytyjskich i australijskich włóczęgów, od lat zadomowionych w Indochinach, jak również mających silną motywację, ambitnych oficerów amerykańskiego wywiadu wojskowego i cywilnego. Poza tym, co nieuniknione, znalazło się tam sporo pozbawionych skrupułów kryminalistów. Głównie przemytników – ludzi, którzy szmuglowali broń, narkotyki, złoto i diamenty na całym akwenie Morza Południowochińskiego. Były to chodzące encyklopedie, kiedy chodziło o lądowanie w nocy i poruszanie się w dżungli. Wśród tych, których angażowaliśmy, nie brakowało takich, co uciekli ze Stanów przed służbą wojskową albo odpowiedzialnością karną; część z nich posiadała solidne wykształcenie, wszyscy mieli dobre pomysły. Potrzebowaliśmy ich fachowości.

– To nie byle jaki przekrój ochotników – przerwał mu kongresman. – Byli oficerowie marynarki i wojsk lądowych, włóczęgi z Anglii i Australii, francuscy koloniści i całe plutony złodziei. Jak, do cholery, udawało się wam nakłonić ich do wspólnych działań?

– Każdemu według jego chciwości – powiedział Gillette.

– Obietnicami – sprecyzował pułkownik. – Zapewnieniami o wyższych szarżach, awansach, przebaczeniu win, nawet gratyfikacjami w gotówce, a w pewnych przypadkach stwarzaniem okazji do wykradzenia funduszów… przeznaczonych na sama operację. Widzi pan, oni wszyscy musieli być po trosze szaleńcami; rozumieliśmy to. Szkoliliśmy ich potajemnie w stosowaniu szyfrów, sposobów transportowania, zasadzek i w zabijaniu – a nawet w używaniu takich rodzajów broni, o których dowództwo w Sajgonie nic nie wiedziało. Jak już wspominał Peter, ryzyko ponosili ogromne, gdyż pojmanie kończyło się torturami i egzekucją; cena była wysoka i oni ją płacili. Większość ludzi uznałaby ich za zbiorowisko paranoików, ale to byli geniusze, ilekroć w grę wchodziły dywersja i zabijanie. Zwłaszcza zabijanie.

– Za jaką cenę?

– Operacja „Meduza” pociągnęła za sobą ogromne ofiary – zginęło ponad dziewięćdziesiąt procent ludzi. Ale ta liczba jest myląca – wśród tych, co nie powrócili, byli i tacy, którzy wcale nie mieli zamiaru wrócić.

– Spośród owej garstki złodziei i zbiegów?

– Tak. Niektórzy z nich okradli „Meduzę” ze znacznych sum pieniędzy. Sądzimy, że jednym z tych ludzi jest Kain.

– Dlaczego?

– Jego modus operandi. On stosuje takie same szyfry, pułapki, sposoby zabijania i transportowania, jak te, które udoskonalano i dostosowywano do potrzeb „Meduzy”.

– Na miłość boską – wtrącił Walters – tak więc macie ślad prowadzący bezpośrednio do ustalenia jego tożsamości. Jest mi to obojętne, gdzie je zakopaliście – i jestem najzupełniej pewny, że nie chcielibyście ich ujawniać – ale przypuszczam, że jakieś rejestry były prowadzone.

– Owszem, były, i wydobyliśmy je wszystkie z tajnych archiwów, łącznie z tymi tutaj materiałami. – Oficer wskazał palcem leżące przed nim akta. – Przestudiowaliśmy wszystko, oglądaliśmy wykazy pod mikroskopem, wprowadzaliśmy dane do komputerów – robiliśmy wszystko, co umieliśmy wymyślić. Nie jesteśmy ani o krok dalej, niż kiedy zaczynaliśmy.

– To nie do wiary – stwierdził kongresman. – Albo też niewiarygodna wprost niekompetencja.

– Raczej nie – zaprotestował Manning. – Niech pan się przyjrzy temu człowiekowi; niech pan popatrzy, z czym wypadło nam mieć do czynienia. Po wojnie Kain zyskał rozgłos w większości krajów wschodniej Azji, od wysuniętego daleko na północ Tokio poprzez Filipiny po Malezję i Singapur, a zbaczał też do Hongkongu, Kambodży, Laosu i Kalkuty. Mniej więcej dwa i pół roku temu do naszych placówek i ambasad w Azji zaczęły docierać raporty. Chodziło o płatnego mordercę; używał pseudonimu Kain. Nie lada fachowiec, bezwzględny. Te raporty zaczęły nadchodzić coraz obficiej, z niepokojącą częstotliwością. Wydawało się, że Kain ma swój udział w każdym głośniejszym morderstwie. Informatorzy telefonowali do ambasad w środku nocy albo zatrzymywali naszych attaché na ulicy, zawsze z tą samą wiadomością. To Kain, sprawcą jest Kain. Morderstwo w Tokio, w Hongkongu eksploduje samochód, zasadzka na furgonetkę z narkotykami w Trójkącie, w Kalkucie zastrzelono bankiera, w Mulmejn został zamordowany ambasador jednego z państw, w samym Szanghaju zabito rosyjskiego specjalistę i amerykańskiego biznesmena. Kain był wszędzie, jego imię szeptało kilkudziesięciu informatorów w każdym z ważnych obszarów działania wywiadu. A jednak nikt – ani jedna osoba w całym rejonie wschodniego Pacyfiku – nie zgłosiła się, by dokonać identyfikacji. Od czego mieliśmy zacząć?

– Ale czyż wtedy nie wiedzieliście już, że on był związany z „Meduzą”? – zapytał przedstawiciel stanu Tennessee.

– Tak. Bez żadnej wątpliwości.

– Trzeba więc było, do cholery, sięgnąć do akt poszczególnych uczestników „Meduzy”!

Pułkownik otworzył teczkę, którą wyjął przedtem z kompletu akt dotyczących Kaina.

– Oto wykazy strat. Wśród ludzi pochodzenia zachodniego, białych, którzy zniknęli w trakcie operacji „Meduza” – a mówiąc „zniknęli”, mam na myśli „przepadli bez śladu” – znajdują się następujące osoby: siedemdziesięciu trzech Amerykanów, czterdziestu sześciu Francuzów, trzydziestu dziewięciu Australijczyków i dwudziestu czterech Anglików oraz około pięćdziesięciu białych mężczyzn – łączników werbowanych spośród osób neutralnych w Hanoi i szkolonych w warunkach bojowych; większości z tych ostatnich nigdy nie poznaliśmy. Ponad dwieście trzydzieści możliwości; ile ślepych uliczek? Kto żyje? Kto nie żyje? Gdybyśmy nawet ustalili nazwisko każdego, komu faktycznie udało się przeżyć, to jak on się teraz nazywa? Kim jest? Nie jesteśmy nawet pewni narodowości Kaina. Sądzimy, że jest Amerykaninem, ale dowodów nie ma.

– Przypadek Kaina jest jedną z dodatkowych spraw wysuwanych przy okazji naszych nacisków na Hanoi mających na celu odnalezienie współpracowników wywiadu wojskowego – wyjaśnił Knowlton. – Ciągle umieszczamy te nazwiska na listach zaginionych.

– Również w tym kryje się pewien haczyk – dodał reprezentant wojska. – Kontrwywiad tych z Hanoi schwytał i zlikwidował sporą część kadry „Meduzy”. Oni zdawali sobie sprawę, że jest prowadzona taka operacja i nigdy nie wykluczaliśmy możliwości infiltracji. W Hanoi wiedziano, że uczestnicy „Meduzy” to nie oddziały bojowe; nie nosili mundurów. Nie musieli przed nikim odpowiadać.

Walters wyciągnął rękę.

– Można? – spytał wskazując stos kartek.

– Oczywiście – oficer podał je kongresmanowi. – Zapewne rozumie pan, że te nazwiska nadal pozostają tajne, podobnie jak sama operacja „Meduza”.

– Kto podjął taką decyzję?

– To jest niezmienne zarządzenie prezydenckie, wydawane przez kolejnych prezydentów na podstawie zaleceń Szefów Połączonych Sztabów. Zostało ono poparte przez senacką komisję do spraw sił zbrojnych.

– To ma wielką siłę rażenia, prawda?

– Uważano, że tego wymaga interes państwa – powiedział przedstawiciel CIA.

– W takim razie nie będę się spierał – ustąpił Walters. – Wymowa takiej operacji nie przysporzyłaby chwały naszej fladze. Nie szkolimy morderców, a już na pewno nie wykorzystujemy.

Ostrożnie rzucił na stół stos kartek.

– A tak się składa, że gdzieś tutaj kryje się morderca, którego wyszkoliliśmy i wykorzystywaliśmy, a teraz nie możemy odnaleźć.

– Tak właśnie przypuszczamy – rzekł pułkownik.

– Mówił pan, że on zyskał rozgłos w Azji, ale przeniósł się do Europy. Kiedy?

– Mniej więcej rok temu.

– Dlaczego? Domyślacie się czegoś?

– Powiedziałbym, że powody są oczywiste – stwierdził Peter Knowlton. – Rozwinął działalność na zbyt wielką skalę. Coś zawiodło i poczuł się zagrożony. Był białym mordercą we wschodnim otoczeniu, to jest w najlepszym razie niebezpieczna pozycja. Pewnie nadeszła już dla niego pora na zmianę miejsca. Zyskał już sobie przecież pewien rozgłos; więc w Europie nie groziło mu bezrobocie.

Dawid Abbott chrząknął.

– Chciałbym, na podstawie tego, co kilka minut temu powiedział Alfred, podsunąć inną możliwość. – Mnich urwał i skłonił głowę w dowód uznania dla Giliette’a. – Powiedział że zmuszono nas do skoncentrowania się na bezzębnym rekinku, a tymczasem ryba młot cieszy się wolnością. Taki, zdaje się, był sens, chociaż mogłem pomylić kolejność.

– Tak – odparł przedstawiciel Rady Bezpieczeństwa Narodowego. – Chodziło mi oczywiście o Carlosa. Nie Kaina powinniśmy ścigać, lecz Cariosa.

– Oczywiście. Carlosa. Najbardziej nieuchwytnego mordercę w najnowszych dziejach, człowieka, któremu wielu z nas z pełnym przekonaniem przypisuje – taką czy inną – odpowiedzialność za najtragiczniejsze morderstwa naszych czasów. Miałeś całkowitą rację, Alfredzie, a ja w pewnym sensie myliłem się. Nie wolno nam zapominać o Carlosie.

– Dziękuję – powiedział Gillette. – Cieszę się, że trafiłem wam do przekonania.

– Trafiłeś, przynajmniej mnie. Ale też skłoniłeś do zastanowienia. Czy możesz sobie wyobrazić, jaka to pokusa dla kogoś takiego jak Kain: działać na niewielkim, przesyconym mgła obszarze pełnym obieżyświatów i zbiegów oraz reżimów po szyję tonących w korupcji? On z pewnością zazdrościł Carlosowi; jakże musiało mu brakować szybciej żyjącego, bardziej luksusowego świata europejskiego. Jakże często mówił sobie: „Jestem lepszy od Carlosa”. Obojętne, jak zimną krew mają ci faceci, są oni jednak ogromnie wrażliwi na punkcie własnego „ja”. Domyślam się, że Kain pojechał do Europy, by odnaleźć ów lepszy świat… i zdetronizować Carlosa. Pretendent chce uzyskać tytuł. Chce być mistrzem.

Gillette spojrzał na Mnicha.

– To interesująca teoria.

– I jeśli pana dobrze rozumiem – wtrącił kongresman z Nadzoru – tropiąc Kaina, możemy znaleźć Carlosa.

– Właśnie.

– Nie jestem pewny, czy ja to dobrze rozumiem – powiedział poirytowany dyrektor CIA. – Dlaczego?

– Dwa źrebaki na padoku – odparł Walters. – Oni są blisko siebie.

– Mistrz niechętnie pozbywa się tytułu. – Abbott sięgnął po fajkę. – Walczy zawzięcie o utrzymanie go. Jak mówił przedstawiciel Kongresu, będziemy dalej tropić Kaina, ale musimy też obserwować inne ślady w tym lesie. A kiedy – jeśli w ogóle – znajdziemy Kaina, to powinniśmy być może nieco przyhamować. Poczekać, aż po nim pojawi się Carlos.

– I wtedy schwytać obu – dodał przedstawiciel wojska.

– Bardzo to pouczające – rzekł Gillette.

Spotkanie dobiegło końca, jego uczestnicy rozchodzili się. Dawid Abbott stał z pułkownikiem z Pentagonu, który zbierał kartki do teczki „Meduzy”: podniósł wykazy strat osobowych, chcąc je schować.

– Czy mogę na to zerknąć? – poprosił Abbott. – U nas, w Czterdziestce, nie ma egzemplarza.

– Takie mieliśmy instrukcje – odrzekł oficer wręczając temu starszemu od siebie mężczyźnie stos kartek. – Sądziłem, że to pan je wydał. Tylko trzy egzemplarze. Tutaj, w Agencji i tam, w Radzie.

– Istotnie, ja je wydałem. – Milczący Mnich uśmiechnął się dobrotliwie. – O wiele za dużo cywilów kręci się w moich okolicach.

Pułkownik odwrócił się, by odpowiedzieć na pytanie zadane przez kongresmana z Tennessee. Dawid Abbott nie słuchał. Przebiegł wzrokiem kolumny nazwisk i zaniepokoił się. Jeden numer został wykreślony, ostatecznie spisany na straty. Ostateczne spisywanie na straty było tym właśnie, na co nie powinni nigdy pozwalać! Nigdy! Gdzież jest to nazwisko? On był jedynym człowiekiem w tym pokoju, który je znał, i czuł mocne bicie serca; kiedy dotarł do ostatniej kartki. Tam znajdowało się to nazwisko!

„Bourne, Jason C. – Ostatnie znane miejsce pobytu: Tam Quan.”

Na miłość boską, co się wtedy stało?


René Bergeron rzucił słuchawkę: miał telefon na biurku. Jego głos był niewiele bardziej opanowany niż ten jego gest.

– Sprawdziliśmy wszystkie kawiarnie, wszystkie restauracje i bistra, w których kiedykolwiek bywała!

– On nie jest zameldowany w żadnym z paryskich hoteli – powiedział siwowłosy operator centralki, siedzący przy drugim aparacie obok rajzbretu.

– Minęły ponad dwie godziny; może ona już nie żyje? A jeśli żyje, to być może wolałaby umrzeć.

– Ona może mu niewiele powiedzieć – rozważał Bergeron. – Mniej, niż my byśmy mogli. Ona nic nie wie o tych starcach.

– Wie dostatecznie dużo; dzwoniła do Parc Monceau.

– Przekazywała informacje; nie jest pewna komu.

– Ale wie po co.

– To samo wie Kain, mogę cię o tym zapewnić. A w przypadku Parc Monceau popełniłby śmieszny błąd.

Projektant pochylił się, jego silne ręce naprężyły się, splótł dłonie i utkwił wzrok w siwowłosym mężczyźnie.

– Opowiedz mi jeszcze raz wszystko, co pamiętasz. Dlaczego jesteś taki pewny, że to Bourne?

– Tego nie wiem. Mówiłem, że to Kain. Jeżeli opisałeś jego metody działania zgodnie z prawdą, to on jest tym właśnie człowiekiem.

– Bourne to Kain. Znaleźliśmy go poprzez akta „Meduzy”. Dlatego właśnie zostałeś zaangażowany.

– A więc to jest Bourne. Ale on nie używał tego nazwiska. W” Meduzie” brało oczywiście udział trochę takich ludzi, którzy nie pozwoliliby sobie na to, by używano ich prawdziwych nazwisk. Zagwarantowano im fałszywe tożsamości; mieli przeszłość kryminalną. On był pewno jednym z tych ludzi.

– Dlaczego on? Inni zniknęli. Ty zniknąłeś.

– Mógłbym odpowiedzieć, że dlatego, iż przyszedł tu, na Saint-Honoré, i to powinno by wystarczyć. Ale kryje się za tym więcej, o wiele więcej. Obserwowałem, jak działał. Zostałem przydzielony do akcji, którą dowodził; i to przeżycie, i jego samego trudno zapomnieć. Ten człowiek mógłby być – jest pewno – twoim Kainem.

– Opowiedz mi o tym.

– Wylądowaliśmy w nocy na spadochronach w sektorze zwanym Tam Quan, z zadaniem wydostania pewnego Amerykanina nazwiskiem Webb, którego przetrzymywał Wietkong. Szansę na przeżycie akcji były znikome, o czym nie wiedzieliśmy. Nawet lot z Sajgonu był okropny – siła wiatru z dziesięć stopni na wysokości trzystu metrów, samolot rozedrgany, jakby miał się rozlecieć. A jednak kazał nam skakać.

– I skakaliście?

– Przykładał nam pistolet do głowy. Każdemu z nas, kiedy zbliżaliśmy się do luku. Moglibyśmy oprzeć się żywiołom, ale nie przeżylibyśmy z kulą w czaszce.

– Ilu was tam było?

– Ośmiu.

– Mogliście go unieszkodliwić.

– Nie znałeś go.

– Mów dalej – powiedział, koncentrując się, Bergeron; tkwił bez ruchu przy biurku.

– Po wylądowaniu, siedmiu z nas zebrało się na dole; dwóch jak przypuszczaliśmy, nie wyszło chyba cało z tego skoku. Zdumiewające było to, że mnie się udało. Byłem najstarszy z nich i bynajmniej nie należałem do osiłków, ale znałem teren, dlatego mnie posłano.

Siwowłosy mężczyzna urwał i pokręcił głową na to wspomnienie.

– W niecałą godzinę później zorientowaliśmy się, że to zasadzka. Przez dwie noce i jeden dzień byliśmy ostrzeliwani przez nieprzyjaciela, przemykając się przez dżunglę jak jaszczurki… A nocami on szedł sam mimo ostrzału z moździerzy i mimo granatów. Żeby zabijać. Zawsze wracał przed świtem, po to, by zmuszać nas do posuwania się w kierunku bazy. Wtedy uważałem, że to zwyczajne samobójstwo!

– Dlaczego to robiliście? Musiał podać wam jakiś powód; byliście uczestnikami „Meduzy”, a nie żołnierzami.

– Mówił, że tylko w ten sposób wyjdziemy żywi, i była w tym pewna logika. Znajdowaliśmy się daleko za linią frontu; potrzebowaliśmy zapasów, jakie być może znaleźlibyśmy w bazie – gdyby udało nam się ją zdobyć. Mówił, że musimy ją zdobyć, że nie mamy wyboru. Gdyby któryś protestował, dostałby od niego kulę w łeb, o tym wiedzieliśmy… Trzeciej nocy zdobyliśmy tamten obóz i zastaliśmy owego Webba ledwie żywego, ale jeszcze oddychał. Odnaleźliśmy też dwóch zaginionych członków naszej grupy w bardzo dobrej kondycji i oszołomionych tym, co się wydarzyło. Biały i Wietnamczyk; Wietkong zapłacił im za schwytanie nas – podejrzewam, że za schwytanie jego.

– Kaina?

– Tak. Wietnamczyk pierwszy nas zobaczył i uciekł. Tego białego Kain zabił strzałem w głowę. Po prostu podszedł do niego i odstrzelił mu ją.

– Przeprowadził was z powrotem? Przez linię frontu?

– Tak, czterech z nas oraz tego Webba. Pięciu ludzi zginęło. Właśnie w czasie tej straszliwej drogi powrotnej zrozumiałem, dlaczego mogło być prawdą to, co mówiono: że był najlepiej opłacanym uczestnikiem „Meduzy”.

– Dlaczego?

– To był najbardziej bezwzględny człowiek, jakiego kiedykolwiek spotkałem, najniebezpieczniejszy i o reakcjach nadzwyczaj łatwych do przewidzenia. Myślałem sobie wtedy, że dla niego to jest dziwna wojna; był jak Savonarola, ale bez zasad religijnych, miał tylko swoją własną dziwaczną moralność, która służyła jedynie jemu. Wszyscy byli jego wrogami – zwłaszcza przywódcy – i żadna ze stron nie obchodziła go ani trochę.

Mężczyzna w średnim wieku znowu przerwał, wzrok utkwił w rajzbrecie, a myślami znajdował się najwidoczniej o tysiące mil stąd, w przeszłości.

– Warto pamiętać, że w „Meduzie” znaleźli się rozmaici ludzie, desperaci. Wielu było opętanych nienawiścią do komunistów – zabij komunistę, a Pan Jezus się uśmiechnie; dziwaczne rozumienie nauki chrześcijańskiej. Inni – tacy jak ja – zostali przez Viet Minh okradzeni z wielkich fortun; nadzieję na ich odzyskanie dawało tylko zwycięstwo Amerykanów w tej wojnie. Francja pod Dien Bien Phu pozostawiła nas własnemu losowi. Ale było też kilkudziesięciu takich, co zorientowali się, że na „Meduzie” można zbić fortunę. W sakiewkach miewali często pięćdziesiąt, czasem siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów amerykańskich. Kurier biorący sobie połowę podczas dziesięciu, piętnastu kursów mógł osiąść w Singapurze albo Kuala Lumpur, albo stworzyć w Trójkącie własną siatkę do przemytu narkotyków. Niezależnie od ogromnych zarobków – i częstego wybaczania dawnych przestępstw – istniały niezliczone inne możliwości. Właśnie do tej ostatniej kategorii ludzi zaliczyłem owego bardzo dziwnego faceta. Był to najczystszej wody nowoczesny pirat.

Bergeron rozplótł dłonie.

– Chwileczkę. Użyłeś sformułowania: „akcja, którą dowodził”. W „Meduzie” brali udział wojskowi; czy jesteś pewny, że on nie był amerykańskim oficerem?

– Amerykaninem oczywiście tak, ale na pewno nie wojskowym.

– Dlaczego tak sądzisz?

– Nienawidził wszystkiego, co wojskowe. Jego niezadowolenie z dowództwa w Sajgonie wyrażało się w każdej decyzji, jaką podejmował; uważał przedstawicieli armii za durniów i ludzi niekompetentnych. W którymś momencie, w Tam Quan, przekazywano nam przez radio rozkazy. On przerwał nadawanie i powiedział dowódcy pułku, żeby się odpieprzył; nie zamierzał się podporządkować. Oficer raczej by tego nie zrobił.

– Chyba że przygotował się do porzucenia tego zawodu – stwierdził projektant. – Tak jak Paryż ciebie porzucił, a ty starałeś się, jak mogłeś, okradając „Meduzę”, rozwijając własną, niezbyt patriotyczną działalność – wszędzie tam, gdzie mogłeś.

– Moja ojczyzna zdradziła mnie, zanim ja ją zdradziłem, René.

– Wróćmy do Kaina. Mówisz, że nie używał nazwiska Bourne. Jakiego więc?

– Nie pamiętam. Jak mówiłem, dla wielu z nas nazwiska nie były ważne. Ja go znałem po prostu jako „Deltę”.

– Mekongu?

– Nie, chyba w alfabecie.

– Alfa, Bravo, Charlie… Delta – powiedział zamyślony Bergeron. – Ale w wielu operacjach pseudonim „Charlie” był zastępowany pseudonimem… „Kain”, ponieważ „Charlie” stało się synonimem Wietkongu. „Charlie” stał się „Kainem”!

– Zgadza się. Tak więc Bourne przesunął się o kilka liter i przyjął pseudonim „Kain”. Mógł wybrać „Echo” albo „Fokstrot”, albo „Zulus”. Dwadzieścia kilka innych. Jaka różnica? Do czego zmierzasz?

– On wybrał rozmyślnie pseudonim „Kain”! To imię coś symbolizowało! Chciał, żeby od początku było to jasne.

– Żeby co było jasne?

– Że Kain zastąpi Carlosa. Pomyśl! Carlos to po hiszpańsku Charles – Charlie. „Kain” pojawił się zamiast pseudonimu „Charlie” – Carlos! Taka była od początku jego intencja. Kain miał zastąpić Carlosa, i chciał, żeby Carlos o tym wiedział.

– Czy Carlos wie?

– Oczywiście! Rozchodzą się słuchy, w Amsterdamie i Berlinie, w Genewie i Lizbonie, no i tutaj, w Paryżu. Kain jest do wzięcia; można z nim zawierać kontrakty; jego stawki są niższe od honorariów Carlosa. On podkopuje! On stale podkopuje pozycję Carlosa.

– Dwóch matadorów na tej samej arenie. A może być tylko jeden.

– Będzie nim Carlos. Tamten zarozumiały wróbel wpadł w naszą pułapkę. Znajduje się gdzieś tutaj, dwie godziny jazdy dzielą go od Saint-Honoré.

– Ale gdzie?!

– Nieważne. Znajdziemy go. W końcu on nas znalazł. On wróci; jego „ja” każe mu to zrobić. A wtedy orzeł szybko zleci i pochwyci wróbla. Carlos go zabije.


Starzec poprawił sobie kulę pod lewą pachą, rozsunął czarną zasłonę i wszedł do konfesjonału. Nie czuł się dobrze; na jego twarzy pojawiła się śmiertelna bladość, cieszył się więc, że tamta postać w sutannie, za przezroczystą firanką, nie widzi go wyraźnie. Ten morderca nie dałby mu następnego zlecenia, gdyby wyglądał na zbyt znużonego, by je wykonać; a pracy potrzebował teraz. Pozostało mu tylko parę tygodni i miał pewne zobowiązania. Odezwał się:

Angelus Domini.

Angelus Domini, dziecię Boże – dobiegł go szept. – Czy twoje dni upływają w dostatku?

– Zbliżają się do kresu, ale uczyniono je dostatnimi.

– Tak… To będzie chyba ostatnie zlecenie, jakie dla mnie wykonasz. Jest ono jednak tak ważne, że twoje honorarium będzie pięć razy większe niż zwykle. Mam nadzieję, że ci się przyda.

– Dziękuję, Carlosie. A więc wiesz.

– Wiem. Oto co musisz zrobić w zamian i ta informacja musi opuścić ten świat razem z tobą. Nie ma tu miejsca na pomyłkę.

– Zawsze jestem dokładny. Spotkam swoją śmierć będąc dokładnym i tym razem.

– Umrzyj spokojnie, stary przyjacielu. To łatwiejsze… Pójdziesz do ambasady wietnamskiej i zapytasz o pewnego attaché nazwiskiem Phan Loc. Kiedy będziecie sami, przekaż mu te oto słowa; „Koniec marca 1968 roku, Meduza, sektor Tam Quan. Kain tam był. I jeszcze ktoś.” Zapamiętałeś?

– „Koniec marca 1968 roku, Meduza, sektor Tam Quan. Kain tam był. I jeszcze ktoś.”

– On ci powie, kiedy masz przyjść ponownie. Nastąpi to kilka godzin później.

17

– Chyba już czas porozmawiać o une fiche plus confidentielle z Zurychu.

– Boże!

– Nie jestem człowiekiem, którego szukacie.

Bourne chwycił kobietę za rękę, przytrzymał na miejscu, żeby mu nie uciekła pomiędzy rzędy stolików tłocznej, eleganckiej restauracji w Argenteuil, trzydzieści kilometrów pod Paryżem. Kadryl się skończył, umilkł gawot. Byli sami. Obity aksamitem gabinet przypominał klatkę.

– Kim pan jest? – Twarz Madame Lavier wykrzywił skurcz. Próbowała wyszarpnąć rękę, na upudrowanej szyi wystąpiły jej żyły.

– Bogatym Amerykaninem, który mieszka na Wyspach Bahama. Nie wierzy mi pani?

– Powinnam się była domyślić – odparła. – Żadnych kredytów, żadnych czeków, wyłącznie gotówka. Nawet pan nie spojrzał na rachunek.

– Ani wcześniej na ceny. Właśnie to panią do mnie przekonało.

– Idiotka ze mnie. Bogaci zawsze patrzą na ceny, choćby dla przyjemności lekceważenia ich – mówiąc to Lavier rozglądała się ukradkiem; szukała wolnego miejsca między stolikami, kelnera, którego mogłaby zawołać. Żeby tylko stąd uciec.

– Nie radzę – odezwał się Jason patrząc jej w oczy. – To by nie było zbyt mądre. Lepiej dla nas obojga, jeśli porozmawiamy.

Kobieta wbiła w niego wzrok. Pomost wrogiego milczenia, tym wyraźniejszy pośród szmeru głosów w przestronnej, słabo oświetlonej kandelabrami sali i sporadycznych wybuchów stłumionego śmiechu od sąsiednich stolików.

– Zapytam jeszcze raz. Kim pan jest?

– Moje nazwisko nie ma żadnego znaczenia. Zostańmy przy tym, które podałem.

– Briggs? Jest fałszywe.

– Podobnie jak Larousse, a właśnie ono figuruje na karcie wypożyczonego samochodu, który zabrał trzech zabójców spod banku Valois. Tam chybili. Chybili też dziś po południu koło Pont Neuf. On uszedł cało.

– O Boże! – krzyknęła, usiłując wyrwać rękę.

– Powiedziałem: nie radzę! – Bourne trzymał ją mocno, przyciągnął z powrotem do siebie.

– A jeśli zacznę wrzeszczeć, monsieur? – Pocięta zmarszczkami, upudrowana maska przybrała teraz zjadliwy wyraz. Wściekły grymas ust, podkreślony jaskrawą czerwienią szminki, przywodził na myśl leciwego gryzonia schwytanego w potrzask.

– Wtedy ja wrzasnę jeszcze głośniej – odparował Jason. – Oboje nas stąd wyrzucą, a jak już będziemy na zewnątrz, nie sądzę, żebym nie potrafił sobie z panią poradzić. Lepiej porozmawiajmy. Dlaczego nie? Możemy się czegoś dowiedzieć od siebie nawzajem. W końcu jesteśmy obydwoje pracownikami, nie pracodawcami.

– Nie mam panu nic do powiedzenia.

– W takim razie ja zacznę. Może zmieni pani zdanie. – Ostrożnie zwolnił chwyt. Na białej, pokrytej warstwą pudru twarzy nadal malowało się napięcie, ale i ono zelżało wraz z naciskiem jego palców. Kobieta była gotowa go wysłuchać. – Zapłaciliście w Zurychu. My również. I najwyraźniej wyższą cenę od waszej. Ścigamy tego samego człowieka. My wiemy, dlaczego chcemy go dostać. – Puścił jej rękę. – A wy?

Nie odzywała się dobra chwilę, obserwując go w milczeniu. W oczach miała gniew, lecz także strach. Bourne wiedział, że celnie sformułował pytanie. Gdyby Jacqueline Lavier nie zdecydowała się z nim rozmawiać, popełniłaby niebezpieczny błąd. Mógłby ją kosztować życie, zważywszy na następstwa.

– Kto to taki „my”? – zapytała.

– Firma, która chce odzyskać swoje pieniądze. Mnóstwo pieniędzy. On je ma.

– Więc ich nie zarobił?

Jason zdawał sobie sprawę, że musi uważać. Ma przecież sprawiać wrażenie, że wie o wiele więcej, niż wiedział naprawdę.

– Powiedzmy, zdania są podzielone.

– Jak to? Albo zarobił, albo nie zarobił. Nie widzę możliwości pośredniej.

– Teraz moja kolej – rzucił Bourne. – Odpowiedziała pani pytaniem na pytanie. Ja nie próbowałem się wymigiwać. Wobec tego wróćmy do pierwszej kwestii. Dlaczego chcecie go dostać? Dlaczego numer telefonu jednego z lepszych sklepów na Saint-Honoré figuruje na fiche w Zurychu?

– Został udostępniony, monsieur. Przez grzeczność.

– Komu?

– Czy pan oszalał?!

– Dobrze, na razie to zostawmy. Chyba i tak wiemy.

– Niemożliwe!

– Może tak, może nie. Czyli że został udostępniony… Żeby zabić człowieka?

– Nie mam nic do powiedzenia.

– Ale mimo to ledwie chwilę temu, kiedy wspomniałem o samochodzie, próbowała pani uciekać. To o czymś świadczy.

– Zupełnie naturalna reakcja. – Jacqueline Lavier dotknęła nóżki kieliszka z winem. – To ja załatwiłam wynajęcie samochodu. Mogę to panu powiedzieć, bo nie ma żadnych dowodów. Poza tym nie wiem o niczym więcej. – Naraz chwyciła kieliszek; na jej wymalowanej twarzy wściekłość mieszała się z lękiem. – Kim wy jesteście?

– Już pani mówiłem. Firmą, która chce odzyskać swoje pieniądze.

– Tylko wchodzicie w drogę! Wynoście się z Paryża! Dajcie sobie z tym spokój!

– Niby czemu? Ponieśliśmy straty i chcemy poprawić bilans. Mamy do tego prawo.

– Do niczego nie macie prawa! – parsknęła Madame Lavier. – Popełniliście błąd i teraz za niego zapłacicie.

– Błąd? – Musiał bardzo uważać. To było gdzieś tutaj – tuż pod twardą skorupą – oczy prawdy wyzierały spod lodu. – Też coś! Kradzież trudno nazwać błędem popełnionym przez ofiarę.

– Błąd leżał w waszym wyborze, monsieur. Wybraliście niewłaściwego człowieka.

– Ukradł z Zurychu grube miliony – powiedział Jason. – Ale o tym pani wie. Wziął je sobie, a jeżeli sądzicie, że teraz wy mu te pieniądze odbierzecie… czyli że tym samym odbierzecie je nam… no to bardzo się mylicie.

– Nie chcemy żadnych pieniędzy!

– Miło mi to słyszeć. Kto to „my”?

– O ile się nie mylę, mówił pan, że wiecie.

– Mówiłem, że chyba się domyślamy. Wystarczająco dużo, żeby zdemaskować człowieka nazwiskiem Koenig w Zurychu i d’Amacourta tutaj, w Paryżu, Jeśli tak zdecydujemy, może wyniknąć niemały kłopot, prawda?

– Pieniądze? Kłopot? Przecież nie oto idzie. Chyba was głupota poraziła, wszystkich! Powtórzę jeszcze raz: wynoście się z Paryża. Dajcie sobie z tym spokój! Sprawa już was nie dotyczy.

– Naszym zdaniem raczej nie dotyczy was. Szczerze mówiąc, uważamy, że nie jesteście dostatecznie kompetentni.

– Kompetentni? – powtórzyła Madarne Lavier, jak gdyby nie wierząc własnym uszom.

– Dokładnie tak.

– Czy pan w ogóle wie, co pan wygaduje? O kim pan mówi?

– Nieważne. O ile się nie wycofacie, mam polecenie, żeby nadać sprawom jak największy rozgłos, krzyczeć głośno i wyraźnie. Ujawnić fałszywe zarzuty… oczywiście nie da się wytropić, że pochodzą od nas. Zdemaskować Zurych, Valois. Zadzwonić do Sûreté, do Interpolu… dokądkolwiek i do kogokolwiek, byle tylko spowodować obławę, polowanie na człowieka… gigantyczne polowanie.

– Naprawdę jesteście szaleni, i głupi!

– Wcale nie. Mamy bardzo wpływowych przyjaciół, pierwsi dostaniemy informacje. Będziemy czekać we właściwym miejscu o właściwej porze. Zgarniemy go.

– Nie zgarniecie. On znowu zniknie. Jeszcze pan nie rozumie? Jest w Paryżu, a szuka go cała siatka ludzi, których on nie zna. Mógł się wymknąć raz, drugi. Ale do trzech razy sztuka. Teraz wpadł w pułapkę. My go w nią złapaliśmy.

– Natomiast my nie mamy ochoty, żebyście go łapali. To nie leży w naszym interesie.

Nadchodzi odpowiedni moment, pomyślał Bourne. Ale jeszcze nie teraz; jej strach musi walczyć o lepsze z wściekłością. Trzeba, żeby ta mieszanka eksplodowała, zmuszając ją do wyjawienia prawdy.

– Oto nasze ultimatum, a pani jest odpowiedzialna za przekazanie go komu trzeba, inaczej dołączy pani do Koeniga i d’Amacourta. Odwołajcie tę swoja dzisiejszą nocną obławę, bo w przeciwnym razie my wkroczymy jutro z samego rana. Zaczniemy krzyczeć. „Les Classiques” stanie się najpopularniejszym sklepem na Saint-Honoré, ale chyba u nieodpowiednich osób.

Upudrowana twarz się rozpękła.

– Nie ośmielicie się! Jak śmiecie! Kim wy jesteście, żeby grozić czymś takim?!

Odczekał, a potem zadał cios.

– Grupą ludzi, których niewiele obchodzi ten wasz Carlos.

Madarne Lavier zesztywniała. Szeroko otwarte oczy rozciągały napiętą skórę, aż przypominała tkankę blizny.

– Naprawdę wiecie – szepnęła. – I myślicie, że dacie radę mu się przeciwstawić? Myślicie, że jesteście godnymi przeciwnikami dla Carlosa?

– Mówiąc najkrócej, tak.

– Pan zwariował! Nie daje się ultimatum Carlosowi!

– Właśnie to zrobiłem.

– W takim razie już pan jest martwy. Powie pan, krzyknie choćby słowo, a nie przeżyje pan jednego dnia. On ma wszędzie swoich ludzi. Uciszą pana wprost na ulicy.

– Tylko wówczas, gdyby wiedzieli, kogo uciszyć – stwierdził Jason. – Zapomina pani: tego nikt nie wie. Ale wiedzą o pani. I o Koenigu, o d’Amacourcie. W chwili kiedy panią zdemaskujemy, zostanie pani usunięta. Dla Carlosa nie będzie już pani przydatna. Nie będzie go na to stać. Ale mnie nikt nie zna.

– To pan zapomina, monsieur. Ja znam.

– Najmniejsze z moich zmartwień. Niech mnie pani spróbuje znaleźć… po fakcie, ale zanim zapadnie decyzja w sprawie pani własnej przyszłości. To nie potrwa długo.

– Przecież to czyste szaleństwo. Zjawia się pan nie wiadomo skąd i mówi jak wariat. Nie możecie tego zrobić!

– Proponuje pani jakiś kompromis?

– Niewykluczone – powiedziała Jacqueline Lavier. – Wszystko jest możliwe.

– Czy aby pani może pertraktować?

– Mogę przekazać propozycję kompromisu… znacznie lepiej niż ultimatum. Inni podadzą ją dalej do kogoś, kto podejmuje decyzje.

– Proszę, mówi pani dokładnie to samo, co ja parę minut temu: możemy porozmawiać.

– Możemy porozmawiać, monsieur – przytaknęła Madame Lavier. W jej oczach odbijała się walka na śmierć i życie.

– Zacznijmy więc od rzeczy oczywistych.

– To znaczy?

Teraz. Prawda.

– Co Carlos ma przeciwko Bourne’owi? Czemu chce go dostać?

– Co ma… przeciwko Bourne’owi?… – Kobieta zamilkła.

Zjadliwość i lęk ustąpiły miejsca zupełnemu osłupieniu.

– I pan o to pyta?

– Spytam jeszcze raz – powiedział Jason, czując w piersi dudniące echa. – Co Carlos ma przeciwko Bourne’owi?

– Przecież Bourne to Kain! Wiecie o tym tak samo dobrze jak my. To był wasz błąd, wasz wybór! Wybraliście niewłaściwego człowieka.

Kain. Usłyszał imię i echa wybuchły z ogłuszającym rykiem pioruna. Z każdym trzaskiem wstrząsał nim ból, palące błyskawice jedna po drugiej przeszywały głowę, a ciało i umysł cofały się przed zajadłym atakiem tego imienia. Kain. Kain! Znowu powróciły mgły. Ciemność, wiatr, eksplozje.

Alfa, Bravo, Charlie, Delta, Echo, Fokstrot, Kain… Kain, Delta. Delta, Kain. Delta… Kain.

Kain to Charlie.

A Delta to Kain!

– Co się stało? Co panu jest?

– Nic. – Bourne ukradkiem ujął przegub lewej ręki prawą, ścisnął, wbił palce w ciało tak mocno, że niemal czuł pękającą skórę. Musiał coś zrobić. Musiał powstrzymać drżenie, stłumić hałas, opanować ból. Musiał jasno myśleć. Wpatrywały się w niego oczy prawdy; nie potrafił odwrócić wzroku. Był tutaj, u źródeł, dygotał z zimna. – Proszę mówić dalej. – Z wysiłku, żeby panować nad głosem, odezwał się szeptem. Nie umiał sobie pomóc.

– Źle się pan czuje? Taki pan blady i…

– Nic mi nie jest – przerwał szorstko. – Powtarzam, proszę mówić dalej.

– Ale o czym?

– O wszystkim. Chcę to usłyszeć od pani.

– Po co? Nie ma nic, czego i wy byście nie wiedzieli. Wybraliście Kaina. Odrzuciliście Carlosa. Wydaje się wam, że teraz możecie postąpić tak samo. Myliliście się wtedy i mylicie się teraz.

Zabiję cię. Złapię za gardło i zaduszę. Powiedz mi! Na litość boską, powiedz! Na końcu czeka tylko mój początek. Muszę go poznać.

– To bez znaczenia – rzucił. – Jeżeli szuka pani kompromisu, choćby tylko po to, żeby ocalić własne życie, proszę mi wyjaśnić, czemu mielibyśmy słuchać. Dlaczego Carlos jest taki nieprzejednany… taki paranoiczny… kiedy idzie o Bourne’a? Proszę mi to wyłożyć tak, jakbym wcześniej o niczym nie słyszał. Bo jeśli nie, wówczas cały Paryż pozna te nazwiska, których nie powinno się wymieniać, a pani jeszcze przed nocą będzie martwa.

Madame Lavier siedziała sztywno, jej twarz znowu przypominała nieruchomą, alabastrową maskę.

– Carlos pójdzie za Kainem na koniec świata i go zabije.

– Tyle sami wiemy. Interesuje nas dlaczego.

– Bo musi. Przez was. Przez ludzi takich jak wy.

– To nic nie znaczy. Nie wie pani, kim jesteśmy.

– Nie muszę. Wiem, coście zrobili.

– Proszę jaśniej!

– Już wyjaśniałam. Przedłożyliście Kaina nad Carlosa, i na tym polegał wasz błąd. Wybraliście niewłaściwego człowieka. Zapłaciliście niewłaściwemu zabójcy.

– Niewłaściwemu… zabójcy.

– Nie byliście pierwsi, ale będziecie ostatni. Ten bezczelny uzurpator zginie tutaj, w Paryżu, niezależnie od tego, czy osiągniemy kompromis, czy nie.

– Wybraliśmy niewłaściwego zabójcę… – Słowa zawisły w wykwintnym, wonnym powietrzu. Przycichł ogłuszający grzmot, nadal gniewny, lecz teraz daleki, gdzieś w burzowych chmurach. Mgła się rozwiewała, wokół Jasona kłębiły się wilgotne opary. Już coś widział. Zobaczył sylwetkę potwora. Nie mitu. Potwora. Jeszcze jednego. Potwory były dwa.

– Pan w to wątpi? – spytała kobieta. – Nie przeszkadzajcie Carlosowi. Niech złapie Kaina, niech ma swoją zemstę. – Przerwała, jej dłonie uniosły się lekko nad stolikiem: Matka-Szczurzyca. – Nic nie obiecuję, ale wstawię się za wami, opowiem o stratach, jakie ponieśliście. Niewykluczone… to tylko taka możliwość, pan rozumie… że ten, którego przede wszystkim powinniście byli wybrać, zgodzi się honorować wasz kontrakt.

– Ktoś, kogo powinniśmy byli wybrać… Bo wybraliśmy tego niewłaściwego.

– Pan to rozumie, monsieur, prawda? Carlos musi się dowiedzieć, że rozumiecie. Wówczas może… powtarzam: może jakoś zrekompensuje wam tamte straty. Ale tylko wtedy, kiedy się przekona, że spostrzegliście swój błąd.

– Czy tak wygląda pani kompromis? – powiedział głucho Bourne, próbując zebrać myśli.

– Wszystko jest możliwe. Proszę mi wierzyć, nic dobrego nie wyniknie z waszych gróźb. Dla nikogo, w tym, szczerze mówiąc, oczywiście i dla mnie. Dojdzie tylko do bezcelowych zabójstw, a Kain tymczasem będzie stał z boku i się śmiał. Przegracie nie raz, lecz dwa razy.

– Jeżeli to prawda… – Jason przełknął ślinę i o mało się nie udusił, kiedy suche powietrze wypełniło mu puste, zaschnięte gardło. – Wobec tego muszę wytłumaczyć swoim ludziom, dlaczego… wybraliśmy… niewłaściwego… człowieka. – Przestań! Skończ zdanie. Opanuj się. – Niech mi pani opowie wszystko o Kainie.

– Po co? – Lavier dotknęła palcami blatu stolika: jaskrawoczerwony lakier do paznokci, broń o dziesięciu ostrzach.

– Skoro wybraliśmy niewłaściwego człowieka, musieliśmy dostać złe informacje.

– Słyszeliście, że dorównuje Carlosowi, tak? Że taniej sobie liczy, że stosuje bardziej oszczędne metody, a ponieważ w grę wchodzą tylko nieliczni pośrednicy, nie ma możliwości wytropienia kontraktu. Tak było, prawda?

– Możliwe.

– Nawet na pewno. Każdy o tym słyszał, tyle że to wszystko kłamstwo. Siła Carlosa leży w jego dalekosiężnych źródłach informacji, niezawodnych informacji, w jego wyrafinowanym systemie docierania do odpowiedniej osoby w stosownym momencie przed zabójstwem.

– Wygląda mi to na zbyt wielu ludzi. Za dużo ich było w Zurychu, za dużo tutaj, w Paryżu.

– Wszyscy ślepi, monsieur. Wszyscy i każdy z osobna.

– Ślepi?

– Powiem wprost: biorę udział w tej operacji od paru ładnych lat, spotkałam już dziesiątki osób, które w taki czy inny sposób odegrały swoje drugorzędne role… zaledwie drugorzędne, i jeszcze się nie zetknęłam z nikim, kto by kiedykolwiek rozmawiał osobiście z Carlosem lub też miał pojęcie, kim on jest.

– Ale to Carlos. Ja pytam o Kaina. Co pani o nim wie?

Panuj nad sobą. Nie wolno ci się odwrócić. Patrz na nią. Patrz na nią!

– Od czego mam zacząć?

– Od czegokolwiek, co tylko przychodzi pani do głowy. Skąd on się wziął?

Nie patrz w bok!

– Z południowo-wschodniej Azji, oczywiście.

– Oczywiście…

O Boże!

– Z amerykańskiej „Meduzy”, to wiemy na pewno.

Meduza! Wichry, ciemność, błyski światła, ból… Teraz ból rozsadzał mu czaszkę. Znalazł się tam, gdzie był kiedyś. O cały świat dalej w przestrzeni i czasie. Ból. Chryste! Ból…

Tao!

Cze-sah!

Tam-Quan!

Alfa, Bravo, Charlie… Delta.

Delta… Kain!

Kain to Charlie.

A Delta to Kain!

– Co się stało? – Kobieta sprawiała wrażenie przestraszonej. Przyglądała się jego twarzy; oczy błądziły, wwiercały się w niego. – Pan jest spocony. Ręce panu drżą. Ma pan atak?

– To prędko mija. – Jason z wysiłkiem puścił przegub i sięgnął po serwetkę, żeby otrzeć czoło.

– Wszystko przez to ciśnienie, prawda?

– Przez ciśnienie, tak… Proszę mówić dalej. Nie ma zbyt wiele czasu. Trzeba dotrzeć do pewnych osób, podjąć decyzje. Jedna z nich prawdopodobnie dotyczy pani życia. Wróćmy do Kaina. Powiedziała pani, że się zjawił z amerykańskiej… „Meduzy”.

Les mécaniciens du Diable – podjęła Madame Lavier. – Tak przezwali „Meduzę” indochińscy plantatorzy, to znaczy ich niedobitki. Bardzo trafnie, nie sądzi pan?

– Nieważne, co ja sądzę. Ani też co wiem. Chcę usłyszeć, co pani sądzi i wie o Kainie!

– Przez ten atak pan się zrobił nieuprzejmy.

– A przez niecierpliwość niecierpliwy! Twierdzi pani, że wybraliśmy niewłaściwego człowieka, a skoro tak, to widocznie musieliśmy dostać złe informacje. Les mécaniciens du Diable. Czy mam rozumieć, że Kain jest Francuzem?

– Nie, skąd. Kiepsko pan mnie bada. Wspomniałam o tym tylko dlatego, żeby zaznaczyć, jak dogłębnie spenetrowaliśmy „Meduzę”.

– „My”, czyli ludzie pracujący dla Carlosa.

– Można tak to określić.

– Jasne. Jeżeli Kain nie jest Francuzem, to kim?

– Niewątpliwie Amerykaninem. O Boże!

– Skąd wiecie?

– Robi wszystko z typowo amerykańską bezczelnością. Przepycha się łokciami, bez odrobiny finezji. Przypisuje sobie cudze zasługi i przyznaje się do zabójstw, z którymi nie miał nic wspólnego. Przestudiował metody i powiązania Carlosa jak nikt inny na świecie. Dowiedzieliśmy się, że z najdrobniejszymi szczegółami opowiada potencjalnym klientom o różnych operacjach, nierzadko podszywając się pod Carlosa i wmawiając tym durniom, że to on, nie Carlos, zawarł i wypełnił kontrakty. – Przerwała. – Znajoma śpiewka, co? Tak samo zagrał z wami, prawda?

– Być może. – Jason znowu chwycił się za przegub. Powracały do niego zdania. Zdania w odpowiedzi na wskazówki Marie w tamtej straszliwej grze.

Stuttgart. Regensburg. Monachium. Dwa zabójstwa i porwanie przypisywane Baaderowi. Pieniądze ze Stanów Zjednoczonych.

Teheran? Osiem zabójstw, przypisywanych po części Chomeiniemu i po części OWP. Wypłata – dwa miliony. Źródło – poludniowo-zachodni rejon ZSRR

Paryż? Wszelkie kontrakty będą szły przez. Paryż.

Czyje kontrakty?

Sancheza… Carlosa.

– … zawsze taka przejrzysta sztuczka.

Madame Lavier coś powiedziała. Nie dosłyszał.

– Co takiego?

– Pan sobie przypomina czy nie? Użył jej również z wami. W ten sposób otrzymuje zlecenia.

– Zlecenia? – Bourne napiął mięśnie brzucha, póki ból nie sprowadził go z powrotem do stolika, do restauracji w Argenteuil. – Więc je otrzymuje – powtórzył bez potrzeby.

– I wykonuje bardzo sprawnie, temu nikt nie może zaprzeczyć. Jego rejestr zabójstw naprawdę robi wrażenie. Pod wieloma względami Kain jest drugi po Carlosie, nie dorównuje mu, ale o niebo przewyższa les guérilleros. To człowiek niezwykłej zręczności, piekielnie pomysłowy, wyszkolona śmiertelna maszyna do zabijania prosto z „Meduzy”. Ale zgubi go ta jego bezczelność i kłamstwa kosztem Carlosa.

– I na takiej podstawie sadzicie, że jest Amerykaninem? Czy może to tylko uprzedzenia? Wprawdzie lubicie amerykańskie pieniądze, ale nic amerykańskiego poza nimi.

…niezwykle zręczny, piekielnie pomysłowy, wyszkolona śmiertelna maszyna do zabijania… Port Noir, La Ciotat, Marsylia, Zurych, Paryż. Chryste!

– Uprzedzenia nie mają tu nic do rzeczy, monsieur. Został zidentyfikowany ponad wszelką wątpliwość.

– Jak?

Lavier dotknęła nóżki kieliszka, objęła ją palcem wskazującym o czerwonym paznokciu.

– Ktoś przekupił w Waszyngtonie pewnego rozgoryczonego człowieka.

– W Waszyngtonie?

– Amerykanie też szukają Kaina, i to chyba równie zawzięcie jak Carlos. Sprawa „Meduzy” nigdy nie została podana do wiadomości publicznej, więc Kain mógłby im narobić poważnych kłopotów. Ten rozgoryczony potrafił nam udzielić mnóstwa informacji, między innymi dostarczył akta „Meduzy”. Bardzo łatwo poszło dopasowanie nazwisk do tych z Zurychu. Oczywiście Carlosowi, nikomu innemu.

Zbyt łatwo, pomyślał Jason nie wiedząc, czemu ta myśl go uderzyła.

– Rozumiem – powiedział.

– A wy? Jak wy go znaleźliście? Nie Kaina, rzecz jasna, tylko Bourne’a?

Przez mgłę zdenerwowania do Jasona wróciło jeszcze jedno zdanie. Nie jego. Zdanie wypowiedziane przez Marie.

– O wiele prościej – wyjaśnił. – Zapłaciliśmy mu ograniczonym depozytem na jedno konto, nadwyżka poszła ślepym przelewem na drugie. Numery dało się wytropić. To sposób stosowany w sprawach podatkowych.

– I Kain wam pozwolił?

– O niczym nie wiedział. Zapłaciliśmy za te numery… podobnie jak wy za inne, za numery telefonów… na fiche.

– Gratuluję pomysłu.

– To zbędne. Wolałbym usłyszeć coś więcej o Kainie. Dotychczas pani mi tylko wyjaśniła kwestię identyfikacji. Proszę dalej. Wszystko, co pani wie o Bourne’ie, wszystko, co pani o nim powiedziano.

Uważaj. Żadnego napięcia w głosie. Jedynie… szacujesz dane. Marie, ty tak powiedziałaś. Kochana, najdroższa Marie. Dzięki Bogu, że cię tu nie ma.

– Nasze informacje są niepełne. Zdołał zatrzeć większość najistotniejszych śladów, bez wątpienia nauczył się tego od Carlosa. Ale nie wszystkie. Udało nam się naszkicować pewien obraz. Zanim trafił do „Meduzy”, był najwyraźniej francuskojęzycznym biznesmenem w Singapurze, przedstawicielem sieci amerykańskich importerów z całego kraju, od Nowego Jorku po Kalifornię. Prawda jest taka, że go w końcu zwolnili, a potem próbowali załatwić ekstradycję do Stanów, żeby go postawić przed sądem. Ukradł im setki tysięcy. W Singapurze miał opinię odludka, poza tym ważnej postaci we wszelkich operacjach przemytniczych, i człowieka wyjątkowo bezwzględnego.

– A przedtem? – przerwał Jason, znów czując pot na czole. – Przed Singapurem. Skąd się wziął?

Uważaj! Obrazy. Chryste, widział ulice Singapuru. Prince Edward Road, Kim Chuan, Boon Tat Street, Maxwell, Cuscaden. O Boże!

– Tego nie sposób się dogrzebać. Krążą tylko pogłoski bez znaczenia. Na przykład taka, że to jezuita, który porzucił zakon i oszalał. Inna znowu, że był młodym, prężnym bankierem, przyłapanym na defraudacji funduszy, w czym miało swój udział także kilka innych singapurskich banków. Nic konkretnego, nic, co by można wyśledzić. Przed Singapurem nic.

Mylisz się, było bardzo dużo. Ale nic z tego nie należy do sprawy. Jest ta próżnia, którą trzeba wypełnić, a ty nie potrafisz mi pomóc. Może nikt nie potrafi. Może nikt nie powinien.

– Na razie nie dowiedziałem się od pani niczego szczególnie wstrząsającego – powiedział Bourne – niczego, co mnie interesuje.

– To już nie wiem, czego pan chce! Zadaje mi pan pytania, naciska o szczegóły, a kiedy odpowiadam, zbywa pan moje informacje jako nieistotne. O co panu właściwie chodzi?

– Co pani wiadomo o… pracy Kaina? Skoro zależy pani na kompromisie, proszę mi dać jakaś podstawę. Jeżeli mamy różne informacje, dotyczą pewno tego, co on zrobił, zgoda? Kiedy po raz pierwszy zwrócił waszą uwagę, uwagę Carlosa? Szybko!

– Dwa lata temu – odparła Madame Lavier zbita z tropu niecierpliwością Jasona, zirytowana, wystraszona – z Azji przeniknęła wiadomość o białym mężczyźnie oferującym usługi zaskakująco podobne do usług Carlosa. Ten ktoś prędko stawał się prawdziwą firmą. W Mulmejn zamordowano ambasadora. Dwa dni potem w Tokio zginał ważny polityk, tuż przed sesją parlamentu. Tydzień później podłożono bombę do samochodu redaktora naczelnego pewnej gazety, po czym nie minęło czterdzieści osiem godzin, jak na ulicy w Kalkucie został zastrzelony bankier. Za każdą akcją stał Kain. Zawsze Kain. – Kobieta przerwała, śledząc reakcję Bourne’a. Nic po sobie nie pokazał. – Nie rozumie pan? Był wszędzie. Skakał od zabójstwa do zabójstwa, przyjmował kontrakty błyskawicznie i na pewno bez wybrzydzania. Strasznie się spieszył i umacniał swoja reputację tak prędko, że wprawił w osłupienie najbardziej otrzaskanych fachowców. Nikt nie wątpił, że on sam jest fachowcem, a najmniej Carlos. Poszły instrukcje: wywiedzcie się o tego człowieka, zbierzcie wszelkie dane. Widzi pan, Carlos rozumiał to, czego nie rozumiał nikt z nas, i po niecałym roku okazało się, że miał rację. Napłynęły raporty od informatorów z Manili, Osaki, Hongkongu i Tokio. Kain przenosi się do Europy, donosili. Sam Paryż będzie jego bazą operacyjną. Wyraźne wyzwanie, rzucona rękawica. Kain zamierzał zniszczyć Carlosa. Miał się stać nowym Carlosem, a jego usługi jedynymi usługami pożądanymi przez tych, którzy ich szukali. Tak jak wy ich szukaliście, monsieur.

– Mulmejn, Tokio, Kalkuta… – Jason usłyszał nazwy wymykające mu się z ust, szeptane z głębi gardła. Znów napływały, zawieszone w wonnym powietrzu. Cienie zapomnianej przeszłości. – Manila, Hongkong… – Przerwał. Usiłował rozpędzić mgły, wbijając wzrok w niewyraźne, dziwaczne kształty przemykające na ekranie pamięci.

– Tam i gdzie indziej – ciągnęła Lavier. – I to był błąd Kaina. W dalszym ciągu jest. Różni ludzie mogą różnie myśleć o Carlosie, ale ci, którzy skorzystali na jego zaufaniu i szczodrości, są lojalni. Jego informatorów i najemników niełatwo kupić, chociaż Kain próbował nie raz i nie dwa. Carlos ma opinię człowieka skorego do wydawania surowych sądów, ale, jak to mówią, lepszy diabeł, którego się zna, niż ten nie znany, który przyjdzie. Kain nie zdawał sobie sprawy, zresztą nie wie do dziś, jaka ogromna jest siatka Carlosa. Kiedy zjechał do Europy, nie miał pojęcia, że odkryliśmy jego poczynania w Berlinie, Lizbonie, w Amsterdamie… nawet w Omanie.

– Oman – powiedział mimowolnie Bourne. – Szejk Mustafa Kalig – wyszeptał do siebie.

– Brak dowodów! – przerwała Lavier wyzywającym tonem. – Rozmyślnie stworzona zasłona dymna, gra pozorów, fikcyjny kontrakt! Przypisał sobie morderstwo, które było ich wewnętrzną sprawą. Nikt postronny nie zdołałby przeniknąć przez taką ochronę. To kłamstwo!

– Kłamstwo! – powtórzył Jason.

– Tyle kłamstw – dodała Madame Lavier z pogardą. – Jakkolwiek Kain nie jest głupi. Kłamie po cichu, rzuci słówko tu i tam wiedząc, że podawane z ust do ust obrośnie treścią. Prowokuje Carlosa na każdym kroku, wyrabia sobie markę kosztem człowieka, którego miejsce chce zająć. Ale nie dorasta Carlosowi do pięt. Zawiera kontrakty, chociaż nie może ich wypełnić. Wy to tylko jeden przykład, znamy kilka innych. Mówi się, że właśnie dlatego przepadł na całe miesiące, unikał ludzi takich jak wy.

– Unikał ludzi… – Jason ścisnął przegub. Znowu zaczął dygotać, odgłos dalekiego grzmotu wibrował gdzieś głęboko pod czaszką. – Jest pani… pewna?

– Oczywiście. Nie umarł, po prostu się ukrywał. Kain zawalił więcej niż jedno zlecenie, tego się nie dało uniknąć. Przyjął ich zbyt wiele w zbyt krótkim czasie. Ale ilekroć sfuszerował, po nieudanym zabójstwie dokonywał na własną rękę innego, bardzo spektakularnego, żeby zachować dobre imię. Wybierał jakąś ważną figurę i wysyłał na tamten świat. Wszystkimi to zabójstwo wstrząsało, a stał za nim Kain, bez dwóch zdań. Na przykład ten ambasador w Mulmejn: nikt się nie domagał jego śmierci. Wiemy też o dwóch innych, o rosyjskim specjaliście w Szanghaju, a ostatnio o bankierze w Madrycie.

Słowa padały spomiędzy jaskrawoczerwonych warg poruszających się gorączkowo w dolnej części upudrowanej maski, tuż obok niego. Słyszał je. Słyszał też wcześniej. Wcześniej je przeżywał. Już nie cienie, tylko wspomnienia z zapomnianej przeszłości. Obrazy zlały się z rzeczywistością. Potrafił skończyć każde zdanie kobiety, instynktownie rozpoznawał każde imię, miasto czy zdarzenie, o którym wspominała.

Mówiła o nim.

Alfa, Bravo, Charlie, Delta…

Kain to Charlie, a Delta to Kain.

Jason Bourne był zabójcą Kainem.

Jeszcze ostatnia sprawa, tamto krótkie wyzwolenie od ciemności dwa dni temu na Sorbonie. Marsylia. Dwudziesty trzeci sierpnia.

– Co się zdarzyło w Marsylii? – zapytał.

– W Marsylii? – Madame Lavier aż się wzdrygnęła. – Jak pan może! Jakich kłamstw panu naopowiadano? Jakich jeszcze kłamstw?

– Proszę mi tylko powiedzieć, co zaszło.

– Pan oczywiście ma na myśli Lelanda, tego wszędobylskiego ambasadora. Jego śmierci tym razem ktoś się domagał, ktoś za nią zapłacił, a kontrakt zawarł Carlos.

– A jeśli pani powiem, że zdaniem niektórych to dzieło Kaina?

– Kainowi zależało, żeby wszyscy właśnie tak myśleli! Nie mógł gorzej obrazić Carlosa. Ukraść mu zabójstwo! Nie chodziło o pieniądze. Chciał tylko pokazać światu, naszemu światu, że zdoła dotrzeć na miejsce pierwszy i wykonać robotę, za którą zapłacono Carlosowi. Ale mu się nie udało, pan wie. Z zabójstwem Lelanda nie miał nic wspólnego.

– Był tam.

– Wpadł w pułapkę. W każdym razie się nie pokazał. Niektórzy twierdzą, że został zabity, ale ponieważ nie znaleziono ciała, Carlos w to nie uwierzył.

– Jak według nich zginał?

Madame Lavier odsunęła się i szybko potrząsnęła głowa.

– Dwóch ludzi z portu próbowało sobie przypisać zasługę, chcieli dostać pieniądze. Jeden z nich zniknął. Prawdopodobnie Kain go zabił, jeśli to rzeczywiście był Kain. Ci dwaj to zwykłe szczury z doków.

– Na czym polegała pułapka?

– Rzekoma pułapka, monsieur. Twierdzili, że się dowiedzieli, jakoby Kain miał się z kimś spotkać na rue Sarasin w noc przed zabójstwem. Podobno zostawili na ulicy odpowiednio niejasną wiadomość i zwabili tego mężczyznę, z całą pewnością Kaina, jak mówią, na molo, do łodzi rybackiej. Nikt już więcej nie widział ani trawlera, ani skipera, więc może to i prawda, ale powtarzam, nie było dowodu. Nie mieliśmy nawet dokładnego rysopisu Kaina, żeby porównać z tamtym człowiekiem z rue Sarasin. Tak czy owak, na tym już koniec.

Mylisz się. To był dopiero początek. Dla mnie.

– Rozumiem – powiedział Bourne starając się, żeby głos brzmiał naturalnie. – Oczywiście, nasze informacje się nie pokrywają. Dokonaliśmy wyboru na podstawie tego. cośmy wiedzieli, a przynajmniej co nam się zdawało.

– Niewłaściwego wyboru, monsieur. Powiedziałam panu prawdę.

– Tak, wiem.

– A więc osiągnęliśmy nasz kompromis?

– Czemu nie?

Bien. – Kobieta z ulgą podniosła kieliszek do ust. – Zobaczy pan, tak będzie lepiej dla wszystkich.

– Teraz to już… nie ma znaczenia. – Mówił prawie niedosłyszalnie i wiedział o tym. Co powiedział? Co takiego właśnie powiedział? Dlaczego to powiedział? Mgły znowu gęstniały, grzmot odzywał się głośniej. Wrócił ból w skroniach. – To znaczy… to znaczy, pani ma rację, tak jest lepiej dla wszystkich.

Czuł – widział – na sobie wzrok Madame Lavier, jej badawcze oczy.

– To rozsądne wyjście.

– Pewnie… Pan się źle czuje?

– Mówiłem już, to nic. Przejdzie.

– Całe szczęście. A teraz przepraszam na chwilę…

– Nie! – Jason chwycił ją za ramię.

S’il vous plaît, monsieur. Tylko do toalety. Jeśli pan chce, niech pan stanie przy drzwiach.

– Wychodzimy. Może pani wstąpić po drodze. – Bourne skinął na kelnera, żeby przyniósł rachunek.

– Jak pan sobie życzy – rzuciła, nie spuszczając z niego wzroku.

Stał w mrocznym korytarzu, pomiędzy plamami światła z lamp wpuszczonych w sufit. Naprzeciwko była damska toaleta, oznaczona małymi złotymi literami: les femmes. Mijali go sami urodziwi ludzie – zachwycające kobiety, przystojni mężczyźni, zupełnie jak ci z orbity „Les Classiques”. Jacqueline Lavier była tu u siebie.

Natomiast w toalecie siedziała już blisko dziesięć minut, co zaniepokoiłoby Jasona, gdyby potrafił skupić uwagę na upływie czasu. Nie potrafił: cały płonął. Trawił go ból, dręczył hałas, każdy nerw kończył się żywym ciałem, odsłonięty i bezbronny. Włókna nabrzmiały, jakby w potwornym strachu przed nakłuciem. Patrzył prosto przed siebie, za plecami miał historię martwych ludzi. Przeszłość odbijała się w oczach prawdy. Szukały go, a on je widział. Kain… Kain… Kain!

Potrząsnął głową i spojrzał na czarny sufit. Musi jakoś funkcjonować, nie wolno mu ciągle spadać, nurkować w otchłań ciemności i wichury. Trzeba podjąć decyzje… Nie, już zostały podjęte. Teraz należy je wprowadzić w życie.

Marie. Marie? O Boże, kochanie, tak bardzo się myliliśmy!

Odetchnął głęboko i zerknął na zegarek – chronometr, który wymienił za delikatne złote jubilerskie cacko, własność markiza z południa Francji. To człowiek niezwykłej zręczności, piekielnie pomysłowy… Nie czuł radości z tej oceny. Popatrzył w stronę toalety.

Gdzie była Jacqueline Lavier? Dlaczego nie wychodziła? Co się spodziewała osiągnąć tkwiąc w środku? Kiedy tu przyszli, miał na tyle przytomny umysł, żeby zapytać maltre’a, czy w toalecie jest telefon; tamten zaprzeczył, wskazując budkę przy wejściu. Lavier stała wtedy obok i wszystko słyszała. Pojęła, skąd to pytanie.

Oślepiający błysk światła. Jason odskoczył w tył, wpadł na ścianę. Zasłonił oczy ręką. Jaki ból! Chryste, oczy mu płonęły.

Później usłyszał słowa wypowiedziane przy akompaniamencie dobrodusznego śmiechu eleganckich mężczyzn i kobiet przechadzających się po korytarzu.

– Na pamiątkę kolacji u Rogeta, monsieur – zaszczebiotała z ożywieniem hostessa. Trzymała aparat za pionowy flesz. – Zdjęcie będzie gotowe za parę minut. Z pozdrowieniami od Rogeta.

Bourne nadal stał zesztywniały. Wiedział, że nie może rozbić aparatu. Zdał sobie sprawę z czegoś jeszcze i zalała go fala strachu.

– Dlaczego ja? – spytał.

– Na życzenie pańskiej narzeczonej, monsieur. – Dziewczyna skinęła głową w stronę toalety. – Tam sobie rozmawiałyśmy. Szczęściarz z pana, to urocza dama. Prosiła, żeby to panu dać.

Hostessa wręczyła mu złożoną kartkę. Jason wziął papier. Dziewczyna już szła tanecznym krokiem do wyjścia.


Mój nowy przyjacielu, niepokoi mnie pańska choroba, tak jak z pewnością niepokoi i pana. Może pan jest tym, za kogo się podaje, a może nie. Odpowiedź poznam za jakieś pół godziny. Jeden z uczynnych gości zatelefonował, a to zdjęcie jest już w drodze do Paryża. Nie zdoła go pan zatrzymać, podobnie jak tych, którzy właśnie jadą do Argenteuil. Jeżeli istotnie osiągniemy kompromis, nikt i nic nie będzie pana niepokoić – jak niepokoi mnie pańska choroba – znowu porozmawiamy, kiedy przyjadą moi koledzy.

Mówią, że Kain to kameleon, który się pojawia w różnych przebraniach, bardzo przekonywających. Mówią też, że jest skory do przemocy i do wybuchów złości. A to choroba, prawda?


Pędził ciemną ulicą Argenteuil za oddalającym się światłem na dachu taksówki. Skręciła za róg i zniknęła. Stanął dysząc ciężko, rozglądając się za inną. Ani śladu. Portier u Rogeta oznajmił, że na taksówkę trzeba poczekać dziesięć, piętnaście minut: dlaczego monsieur nie kazał wezwać wcześniej? Zastawiono pułapkę, a on w nią wpadł.

Dalej! Światło, następna taksówka! Ruszył biegiem. Musiał ją zatrzymać; musiał wrócić do Paryża. Do Marie.

Był z powrotem w labiryncie, gnał na oślep wiedząc, że tym razem nie ma ucieczki. Ale odtąd to samotny wyścig: ta decyzja była nieodwołalna. Już więcej żadnych dyskusji, żadnych dysput, koniec ze sporami i z przerzucaniem się argumentami opartymi na miłości i niepewności. Bo pewność ukazała się jasno. Wiedział, kim jest – czym był. Był winny, zgodnie z oskarżeniem – zgodnie z podejrzeniami.

Przez godzinę, dwie ani słowa. Jedynie spojrzenia, ciche rozmowy tylko i wyłącznie o prawdzie. Miłość. A potem odejdzie. Ona nie zauważy kiedy, a on nigdy nie będzie mógł jej powiedzieć dlaczego. Tyle był jej winien. Przez chwilę to bardzo zaboli, ale nawet ostateczny ból nigdy nie dorówna temu, który sprawiało piętno Kaina.

Kain!

Marie. Marie! Co ja zrobiłem?

– Taxi! Taxi!

18

Wyjedź z Paryża! Zaraz! Cokolwiek robisz, zostaw to i wyjeżdżaj!… Takie są rozkazy od twojego rządu… Chcą, żebyś wyniosła się stamtąd. Chcą, żeby został sam.

Marie zgniotła papierosa w popielniczce stojącej na stoliku przy łóżku. Wzrok jej zawadził o numer „Time’a” sprzed czterech lat, a w myślach pojawiło się na krótką chwilę wspomnienie straszliwej gry, do której zmusił ją Jason.

– Nie usłucham! – powiedziała głośno do siebie i przestraszyła się własnego głosu w pustym pokoju. Podeszła do okna, do tego samego okna, przed którym stał on, wyglądając na dwór, przerażony, starając się, by zrozumiała sytuację.

Muszę dowiedzieć się pewnych rzeczy… tyle, by podjąć decyzję… może nie wszystkiego. Przynajmniej jakaś część mnie musi ulotnić się, zniknąć. Muszę umieć sobie powiedzieć, że to, co było, minęło, może zresztą nigdy nie istniało, bo nic nie pamiętam. To, czego człowiek nie pamięta, nie istnieje… dla niego.

– Kochany, mój kochany. Nie pozwól im na to! – Słowa, które teraz wypowiadała, już nie napawały jej przerażeniem, bo miała wrażenie, że on jest w tym pokoju, że słucha, waży swoje słowa, pragnie uciec, zniknąć… wraz z nią. W głębi duszy jednak wiedziała, że on nie może tego zrobić, nie może zadowolić się półprawdą ani trzyćwierciowym kłamstwem.

Chcą, żeby został sam.

Kim oni są? Odpowiedzi należało szukać w Kanadzie, ale Kanada została odcięta; kolejna pułapka.

Jason miał rację co do Paryża, ona też to czuła. Cokolwiek to było, znajdowało się tu. Skoro udało im się znaleźć tę jedną osobę, która odsłoniła całun i pozwoliła mu ujrzeć na własne oczy, że się nim manipuluje, to można też wyjaśnić inne sprawy; odpowiedzi już nie pchały go ku samozagładzie. Gdyby tylko dał się przekonać, że niezależnie od tego, jakie niewybaczalne zbrodnie popełnił, był jedynie pionkiem biorącym udział w znacznie większej zbrodni, być może mógłby odejść, zniknąć wraz z nią. Wszystko jest względne. Człowiek, którego kochała, nie będzie mógł nadal wmawiać sobie, że przeszłość już nie istnieje, lecz musi pogodzić się z tym, że istnieje, zaakceptować ją i znaleźć spokój. Takiego właśnie racjonalnego uzasadnienia potrzebował – przeświadczenia, że nie jest bynajmniej takim człowiekiem, za jakiego zgodnie z życzeniem jego wrogów miał go uważać świat, bo przecież w takim wypadku by się nim nie posłużyli. Był kozłem ofiarnym, miał umrzeć zamiast kogoś innego. Gdybyż tylko mógł to zrozumieć, gdyby tylko ona mogła go o tym przekonać. A jeśli jej się to nie uda, to go utraci. Oni go złapią, zabiją.

Oni.

– Kim wy jesteście?! – krzyknęła ku oknu, ku światłom Paryża. – Gdzie jesteście?

Poczuła zimny powiew na twarzy, zupełnie jakby tafle szyb się stopiły i chłód nocy wdzierał się do wewnątrz. Potem gardło jej się zacisnęło i przez moment nie mogła przełknąć śliny ani oddychać. Po chwili odzyskała oddech. Przeraziła się: już raz jej się coś takiego przydarzyło, pierwszego wieczoru po przyjeździe do Paryża, gdy wyszła z kawiarni, żeby spotkać się z Jasonern na schodach Musée de Cluny. Szła szybko bulwarem Saint-Michel, kiedy się to stało – zimny wiatr, obrzmienie krtani… w tamtej chwili nie mogła złapać tchu. Później myślała, że wie dlaczego. W tej samej chwili o kilka przecznic dalej, w bibliotece Sorbony Jason podjął decyzję, że odejdzie – wtedy właśnie ją podjął. Postanowił, że nie pójdzie na spotkanie.

– Przestań! – krzyknęła. – To szaleństwo – dodała, potrząsając głową i spoglądając na zegarek. Nie było go od przeszło pięciu godzin. Gdzie on jest? Gdzie?


Bourne wysiadł z taksówki przed eleganckim, choć zaniedbanym hotelem na Montparnassie. Najbliższa godzina będzie najtrudniejsza w jego ledwie pamiętanym życiu – życiu, które było puste przed Port Noir, a stało się potem koszmarem. Koszmar ten będzie trwał nadal, lecz on postanowił przeżywać go samotnie; zbyt ją kochał, żeby prosić o to, by go z nim dzieliła. Znajdzie jakiś sposób i zniknie, zabierając ze sobą wszelkie dowody wiążące ją z Kainem. To takie proste – wyjdzie na jakieś rzekome spotkanie i więcej nie wróci, i w którymś momencie w ciągu tej najbliższej godziny napisze do niej krótki list.

To już koniec. Znalazłem swoje strzały. Wracaj do Kanady i nic nie mów ze względu na nas oboje. Wiem, gdzie Cię odnaleźć.

To ostatnie było nieprawdą – nigdy jej nie odnajdzie – ale musiał zostawić iskierkę nadziei, żeby tylko wsiadła do samolotu lecącego do Ottawy. Kiedyś – po pewnym czasie – wspólnie spędzone tygodnie zblakną, stając się ukrywaną w ciemnym kąciku tajemnicą, zamkniętymi w skrytce kosztownościami, które się wydobywa – dotyka – tylko od czasu do czasu w chwilach spokoju. A potem już nie, bo żyje się świeżymi wspomnieniami, te uśpione tracą na znaczeniu. Nikt tego nie wie lepiej od niego.

Przeszedł przez hol skinąwszy głowa portierowi, który siedział na krześle za marmurowym kontuarem czytając gazetę. Ten ledwie uniósł wzrok, stwierdziwszy jedynie, że intruz ma prawo tu przebywać.

Winda klekocąc i stękając wjechała na czwarte piętro. Jason wciągnął głęboko powietrze i sięgnął ręką ku drzwiom – za wszelką cenę będzie unikać dramatycznych scen, nie da Marie powodu do zaniepokojenia ani słowem ani wyglądem. Kameleon musi stopić się ze swym otoczeniem, cichym leśnym zakątkiem, gdzie nie znajdzie się żadnych śladów. Wiedział, co powiedzieć, przemyślał to starannie, tak jak i list, który napisze.

– Łaziłem przez większość wieczoru – powiedział. Tulił Marie, kołysał jej głowę na swoim ramieniu gładząc ciemnorude włosy… i pragnął. – Uganiałem się za trupie bladymi sprzedawczyniami i słuchałem ożywionych szczebiotów, popijając kawę w postaci kwaśnego mułu. „Les Classiques” to była strata czasu; to po prostu zoo. Małpy i pawie występujące w nędznym widowisku, i nie sadzę, żeby ktoś naprawdę coś wiedział. Jest jedna możliwość, choć może to tylko bystry Francuz polujący na amerykańskiego jelenia.

– On? – spytała Marie, przestając drzeć.

– Człowiek obsługujący centralkę telefoniczną – odparł Bourne, odpędzając od siebie obraz oślepiających eksplozji, wichru i ciemności, który pojawiał się, ilekroć przypominał sobie tę twarz – nie znaną, a jednocześnie tak dobrze mu znaną. Ów człowiek wywoływał lawinę skojarzeń. Jason odganiał tę wizję. – Mam się z nim spotkać koło północy na bastringue, zabawie ludowej, na rue de Hautefeuille.

– Co ci powiedział?

– Bardzo niewiele, ale dość, by mnie zainteresować. Zauważyłem, że mnie obserwuje, kiedy wypytywałem personel. W sklepie było całkiem tłoczno, więc mogłem dość swobodnie krążyć i rozmawiać z pracownicami.

– Wypytywałeś? O co?

– O wszystko, co mi przyszło do głowy. Głównie o dyrektorkę czy też jak tam ją nazywają. Wziąwszy pod uwagę to, co się wydarzyło dzisiaj po południu, to gdyby ona była główną łączniczką Carlosa, powinna wpaść niemal w histerię. Widziałem ją. Nie histeryzowała; zachowywała się tak, jakby nic się nie stało, jeśli nie liczyć dobrego dnia w interesie.

– Ale ona jest łączniczką, jak to określasz. D’Amacourt to wyjaśnił. Fiche.

– Pośrednio. Dostaje telefon i zostaje poinformowana, co ma przekazać dzwoniąc dalej. – Jasonowi przyszło do głowy, że w gruncie rzeczy ta wymyślona wersja opierała się na rzeczywistości. Jacqueline Lavier naprawdę była tylko pośredniczką.

– Nie możesz tak sobie spacerować i zadawać pytań nie wzbudzając niczyich podejrzeń – protestowała Marie.

– Możesz. Jeżeli jesteś amerykańskim pisarzem i przygotowujesz dla dużego czasopisma artykuł o butikach na Saint-Honoré – odparł Bourne.

– Całkiem nieźle, Jasonie.

– To zagrało. Nikt nie chciał być pominięty.

– Czego się dowiedziałeś?

– Jak większość tego rodzaju sklepów, „Les Classiques” ma własną klientelę, ludzi bogatych, w większości się znających, a co za tym idzie – ze zwykłymi małżeńskimi intrygami i zdradami. Carlos dobrze wiedział, co robi. Maja tam prawdziwą centralę telefoniczną, ale nie taką, której numer można znaleźć w każdej książce telefonicznej.

– Powiedzieli ci to? – spytała Marie, trzymając go za ręce i zaglądając mu w oczy.

– Nie tymi słowami – rzekł, zdając sobie sprawę z jej niedowierzania. – Na każdym kroku podkreślano talent tego Bergerona; i tak po nitce do kłębka. W końcu można uzyskać jakiś obraz całości. Wszystko, jak się wydaje, kręci się wokół tej dyrektorki. Z informacji, które zebrałem, wynika, że ona jest skarbnicą wiadomości towarzyskich, chociaż prawdopodobnie powiedziałaby mi tylko tyle, że zrobiła komuś uprzejmość, jakąś przysługę, a ten ktoś z kolei zrobił uprzejmość komuś innemu. Właściwe źródło może być nie do ustalenia, i to już wszystko, czego się dowiedziałem.

– Skąd więc to spotkanie dzisiaj w nocy na bastingue?

– Tamten człowiek podszedł do mnie, kiedy wychodziłem, i powiedział coś bardzo dziwnego. – Jason nie musiał wymyślać tej części swego kłamstwa. Przed niespełna godziną przeczytał te słowa na kartce w eleganckiej restauracji w Argenteuil. – Powiedział: „Może pan jest tym, za kogo się podaje, a może nie”. Wtedy właśnie zaproponował mi drinka, później, z dala od Saint-Honoré.

Bourne zauważył, że wątpliwości Marie się rozwiewają. Udało mu się; zaakceptowała gobelin utkany z kłamstw. Dlaczego by nie? Ostatecznie był człowiekiem niezwykłej zręczności, piekielnie pomysłowym. Taka ocena nie wydawała mu się wstrętna – był przecież Kainem.

– On może być tym człowiekiem, którego szukasz, Jasonie. Mówiłeś, że potrzebujesz tylko jednego, więc może on nim jest!

– Zobaczymy. – Bourne zerknął na zegarek. Rozpoczął się okres odliczania przed odejściem, nie mógł oglądać się za siebie. – Mamy prawie dwie godziny. Gdzie zostawiłaś neseser?

– W hotelu „Meurice”, tam się zameldowałam.

– Weźmiemy go i wybierzemy się na kolację. Jeszcze nie jadłaś, prawda?

– Nie… – Marie miała zdziwioną minę. – Dlaczego nie zostawić nesesera tam, gdzie jest? Jest całkiem bezpieczny, nie będziemy musieli się o niego martwić.

– Będziemy, jeśli przyjdzie nam wynosić się stąd w pośpiechu – odparł niemal szorstko, podchodząc do biurka.

Teraz już wszystko zależało od stopnia nasilenia; oznaki szorstkości wkradające się powoli do mowy, wyglądu, dotyku. Nic, co mogłoby ją zaniepokoić, żadnych pustych frazesów, ona natychmiast przejrzałaby tę taktykę. Tylko tyle, żeby później zrozumiała prawdę, kiedy już przeczyta jego list. „To już koniec. Znalazłem swoje strzały…”

– O co chodzi, kochany?

– O nic. – Kameleon się uśmiechnął. – Jestem po prostu zmęczony, i może też trochę zniechęcony.

– Mój Boże, dlaczego? Ten człowiek z centrali telefonicznej proponuje ci poufne spotkanie późna nocą. On może cię naprowadzić na jakiś ślad. I jesteś pewien, że tamta kobieta jest łączniczką Carlosa, więc z pewnością jest w stanie ci coś powiedzieć, czy tego chce, czy nie. Może to straszne, ale uważam, ze powinno cię to podnieść na duchu.

– Nie jestem pewien, czy potrafię to wytłumaczyć – rzekł Jason, patrząc teraz na jej odbicie w lustrze – ale powinnaś zrozumieć, co tam odkryłem.

– Co odkryłeś? – To było pytanie.

– Coś odkryłem. – To było stwierdzenie. – Inny świat – mówił dalej Bourne, sięgając po butelkę szkockiej i szklaneczkę – innych ludzi. Świat komfortowy, piękny, lekkomyślny, z mnóstwem niewielkich reflektorków i ciemnego aksamitu. Niczego nie traktuje się tam poważnie, prócz plotek i dogadzania sobie. Każdy z tych oszałamiających ludzi, a wśród nich i ta kobieta, może być łącznikiem Carlosa nawet o tym nie wiedząc, nie podejrzewając niczego. Takimi właśnie ludźmi posłużyłby się człowiek pokroju Carlosa, wszyscy jemu podobni, łącznie ze mną… Tyle odkryłem. To zniechęcające.

– I nierozsądne. Wierz mi, ci ludzie podejmują decyzje całkiem świadomie. Takie dogadzanie sobie, o którym mówisz, tego wymaga, a oni myślą. A wiesz, co ja myślę? Myślę, że jesteś zmęczony i głodny, więc przydałaby ci się szklaneczka whisky, może dwie. Chciałabym, żebyś się wyłączył na dzisiejszy wieczór, masz dość jak na jeden dzień.

– Nie mogę tego zrobić – zaprotestował ostrym tonem.

– No dobrze, nie możesz – zgodziła się.

– Przepraszani, jestem zdenerwowany.

– Tak, wiem. – Ruszyła w kierunku łazienki. – Odświeżę się i możemy iść… Zrób sobie porządnego drinka, kochanie. Pokazujesz pazury.

– Marie?

– Tak?

– Spróbuj zrozumieć. To, co tam odkryłem, rozstraja mnie. Myślałem, że będzie inaczej. Łatwiej.

– Kiedy ty szukałeś, ja czekałam, Jasonie. Nic nie wiedząc. To też nie było łatwe.

– Myślałem, że zamierzasz dzwonić do Kanady. Nie zrobiłaś tego? Przystanęła na chwilę.

– Nie – odparła. – Było za późno.

Drzwi łazienki zamknęły się. Bourne przeszedł przez pokój kierując się do biurka. Wysunął szufladę, wyjął papier listowy, wziął długopis i zaczął pisać.


To już koniec. Znalazłem swoje strzały. Wracaj do Kanady i nic nie mów ze względu na nas oboje. Wiem, gdzie Cię odnaleźć.


Złożył papier, wsunął go do koperty i nie zaklejając jej sięgnął po portfel. Wyjął z niego francuskie i szwajcarskie banknoty, wetknął za złożoną kartkę i zalepił kopertę. Na wierzchu napisał: „Marie”.

Tak bardzo pragnął dodać:

„Moja kochana, moja najdroższa”.

Nie dodał. Nie mógł.

Drzwi od łazienki otworzyły się. Jason wsunął kopertę do kieszeni marynarki.

– Ale się uwinęłaś – rzekł.

– Naprawdę? Nie zdawałam sobie z tego sprawy. Co robisz?

– Potrzebuję pióra – odparł biorąc do ręki długopis. – Gdyby ten facet miał mi coś do powiedzenia, chciałbym móc to zapisać.

Marie podeszła do biurka, spojrzała na suchą, pustą szklaneczkę.

– Nie wypiłeś drinka.

– Nie używałem tej szklaneczki.

– Widzę. Idziemy?

Na korytarzu czekali na rozklekotaną windę w kłopotliwym milczeniu, wręcz trudnym do zniesienia. Sięgnął po jej dłoń. Ona chwyciła go za rękę, wpatrując się w niego. Oczy Marie mówiły mu, że jej panowanie nad sobą wystawiono na próbę, i ona nie wie dlaczego. Ciche sygnały zostały nadane i odebrane: nie były na tyle głośne czy wyraźne, by stać się sygnałem alarmowym, niemniej wysłano je i ona je usłyszała. Stanowiły element odliczania czasu, stanowcze, nieodwołalne preludium odejścia Jasona.

Och, Boże, tak cię kocham. Jesteś tak blisko, dotykamy się i ja umieram. Ty jednak nie możesz umrzeć ze mną. Nie wolno ci. Jestem Kainem.

– Wszystko będzie dobrze – powiedział.

Metalowa klatka osiadła z łoskotem na swej cofniętej grzędzie. Jason rozsunął mosiężną kratę i nagle zaklął pod nosem.

– O Jezu, zapomniałem!

– Czego?

– Portfela. Zostawiłem go w szufladzie biurka dzisiaj po południu, na wypadek gdyby były jakieś kłopoty na Saint-Honoré. Zaczekaj na mnie w holu. – Delikatnie wepchnął ją do windy, wolną ręką naciskając guzik. – Zaraz wracam. – Zasunął kratę, mosiężne pręty odgrodziły go od jej przerażonych oczu.

Zawrócił i szybkim krokiem skierował się do pokoju. Tam wyjął kopertę z kieszeni i oparł o podstawkę lampy na nocnym stoliku. Patrzył na nią z uczuciem nieznośnego bólu.

– Do widzenia, moja najdroższa – szepnął.


Bourne czekał moknąc na drobnym deszczu przed hotelem „Meurice” na rue de Rivoli i obserwował Marie przez szklane drzwi wejściowe. Stała przy recepcji, najwyraźniej potwierdzając odbiór nesesera, który podano jej przez kontuar. Teraz poprosiła nieco zdziwionego recepcjonistę o rachunek, zamierzając zapłacić za pokój, który zajmowała przez niecałe sześć godzin. Upłynęły dwie minuty, zanim jej go wręczono. Niechętnie – bo tak nie powinien zachowywać się gość w hotelu „Meurice”. Doprawdy, cały Paryż unikał tego rodzaju niezdecydowanych gości.

Marie wyszła na chodnik i zbliżyła się do Bourne’a stojącego w ciemności na drobnym jak mżawka deszczu, z lewej strony daszka nad wejściem. Podała mu neseser, uśmiechając się z przymusem, a w jej głosie wyczuwało się lekka zadyszkę.

– Nie spodobałam się temu recepcjoniście. Na pewno jest święcie przekonany, że potrzebowałam tego pokoju na serię szybkich figli-migli.

– Co mu powiedziałaś? – spytał Bourne.

– Że zmieniłam plany, tylko tyle.

– Dobrze, im mniej się mówi, tym lepiej. Twoje nazwisko jest w książce meldunkowej. Wymyśl powód, dla którego się tu znalazłaś.

– Wymyśl?… To ja mam wymyślić powód? – Badała jego oczy, uśmiech zniknął z jej twarzy.

– Chciałem powiedzieć, że wymyślimy powód. Naturalnie.

– Naturalnie.

– Chodźmy.

Zaczęli iść w stronę rogu ulicy. Na jezdni panował duży ruch; powietrze było coraz bardziej przesycone wilgocią, mgła gęstniała – wyraźna zapowiedź nadciągającej ulewy. Wziął Marie za rękę, nie po to, by ją prowadzić, nie z kurtuazji, tylko dlatego, żeby ją dotykać, trzymać. Pozostało tak niewiele czasu.

Jestem Kainem. Jestem śmiercią.

– Czy moglibyśmy zwolnić? – zapytała Marie ostro.

– Co?

Jason zorientował się, że niemal biegnie; od kilku sekund znajdował się w labiryncie, gnał przezeń pochylony, czując coś i nic nie czując. Spojrzał przed siebie i znalazł odpowiedź. Na rogu ulicy, przy jaskrawo oświetlonym kiosku z gazetami zatrzymała się pusta taksówka, a kierowca krzyczał coś przez otwarte okno do kioskarza.

– Chcę złapać tę taksówkę – powiedział Bourne, nie zwalniając kroku. – Będzie lało jak z cebra.

Dotarli do rogu ulicy, oboje bez tchu, w momencie, gdy pusta taksówka odjechała skręcając w lewo w rue de Rivoli. Jason spojrzał z niepokojem na nocne niebo, czując na twarzy krople deszczu. Zaczynała się ulewa. Popatrzył na Marie oświetloną jaskrawym światłem kiosku z gazetami – drżała w nagłej ulewie. Nie. Nie drżała, wpatrywała się w coś… wpatrywała z niedowierzaniem, z przerażeniem… ze zgrozą! Nagle krzyknęła, twarz jej się wykrzywiła, palce prawej ręki przycisnęła do ust. Bourne chwycił ją, przyciskając jej głowę do swojego mokrego płaszcza – inaczej nie przestałaby krzyczeć.

Obrócił się, żeby odkryć przyczynę tego ataku histerii. Wtedy to zobaczył i w tym niewiarygodnym ułamku sekundy zrozumiał, że odliczanie czasu zostaje przerwane. Popełnił największą zbrodnię. Nie mógł jej porzucić. Nie teraz, jeszcze nie.

Na pierwszej półce w kiosku ujrzał poranne wydanie sensacyjnego dziennika; elektryzujące czarne nagłówki w kręgach światła:


MORDERCA W PARYŻU

POSZUKIWANIA KOBIETY W ZWIĄZKU Z ZURYSKIMI

ZABÓJSTWAMI I PODEJRZENIEM O UDZIAŁ W KRADZIEŻY

MILIONÓW


Pod tymi krzyczącymi wielkimi literami widniała fotografia Marie St. Jacques.

– Przestań – szepnął Jason, zasłaniając sobą twarz Marie przed wzrokiem ciekawskiego kioskarza i sięgając po drobne do kieszeni.

Rzucił pieniądze na ladę, chwycił dwie gazety i popędził Marie ciemną, zalewaną deszczem ulicą.

Teraz oboje znaleźli się w labiryncie.


Bourne otworzył drzwi i wpuścił Marie do środka. Stała bez ruchu, patrząc na niego, twarz miała bladą i przerażona; w jej nierównym oddechu niemal dało się słyszeć mieszaninę strachu i gniewu.

– Zrobię ci drinka – powiedział Jason, idąc w stronę biurka. Kiedy nalewał whisky, jego oczy powędrowały mimochodem ku lustru i ogarnęła go przemożna chęć rozbicia go, tak godny pogardy wydał mu się własny wizerunek. Co on, do diabła, najlepszego zrobił?! O Boże!

Jestem Kainem. Jestem śmiercią.

Usłyszał, że Marie wciąga głośno powietrze i obrócił się – za późno, by ją powstrzymać, za daleko, by doskoczyć i wyrwać jej z ręki tę okropną rzecz. Och, Boże, zupełnie zapomniał! Marie znalazła kopertę na stoliku przy łóżku i czytała teraz jego list. Pojedynczy krzyk, który wydała, był palącym, przeraźliwym okrzykiem bólu.

– Jasonnnn!

– Proszę! Nie! – Odskoczył od biurka i złapał ją. – To nie ma znaczenia! To się już nie liczy! – krzyknął bezradnie, widząc zbierające się w jej oczach i spływające po policzkach łzy. – Posłuchaj mnie! To było przedtem, nie teraz.

– Postanowiłeś odejść. Mój Boże, chciałeś odejść ode mnie! – Oczy Marie zrobiły się jakby puste; dwa ślepe koła przerażenia. – Wiedziałam. Czułam to!

– Dałem ci to odczuć – rzekł, zmuszając ją, by na niego spojrzała. – Ale to już nieaktualne. Nie odejdę. Posłuchaj mnie. Nie zostawię cię.

Znowu krzyknęła.

– Nie mogę oddychać!… To było tak lodowate.

Przyciągnął ją do siebie, objął.

– Musimy zacząć wszystko od początku. Spróbuj zrozumieć. Teraz jest inaczej i nie mogę zmienić tego, co było, ale nie opuszczę cię. Nie w ten sposób.

Przycisnęła mu ręce do piersi, zalaną łzami twarz odchyliła do tyłu, pytając błagalnie:

– Dlaczego, Jasonie? Dlaczego?

– Później, nie teraz. Nic nie mów przez chwilę. Tylko mnie obejmij i pozwól mi się obejmować.


Mijały minuty, atak histerii ustępował, kontury rzeczywistości ponownie stawały się wyraźne. Bourne zaprowadził Marie na fotel. Zaczepiła rękawem sukienki wystrzępiając koronkę. Oboje uśmiechnęli się, kiedy ukląkł koło niej i w milczeniu ujął jej rękę.

– A może drinka? – spytał w końcu.

– Chyba tak – odparła, ściskając przez chwilę mocniej jego dłoń, gdy wstawał z podłogi. – Nalałeś mi go dość dawno.

– Nie zwietrzeje. – Poszedł do biurka i wrócił z napełnionymi do polowy dwiema szklaneczkami. Marie wzięła swoja – Lepiej się czujesz? – zagadnął.

– Spokojniej. Oczywiście wciąż jestem oszołomiona… przerażona. A może i zła. Nie jestem pewna. Zbyt się boję, by o tym myśleć. – Piła, przymykając oczy, z głową opartą o fotel. – Dlaczego to zrobiłeś, Jasonie?

– Bo myślałem, że muszę tak postąpić. To najprostsza odpowiedź.

– I jednocześnie żadna odpowiedź. Zasługuję na więcej.

– Tak, zasługujesz i dam ci odpowiedź. Teraz nie mam innego wyjścia, bo ty musisz to usłyszeć, musisz zrozumieć. Musisz się bronić.

– Bronić?

Uniósł rękę, przerywając jej.

– O tym porozmawiamy potem. O wszystkim, jeśli zechcesz. Ale najpierw powinniśmy ustalić, co się zdarzyło – nie mnie, lecz tobie. Od tego trzeba zacząć. Możesz to zrobić?

– Przeczytać ten artykuł w dzienniku?

– Tak.

– Bóg wie, że sama jestem tego ciekawa – stwierdziła uśmiechając się słabo.

– Tutaj. – Jason podszedł do łóżka, na które rzucił dwie kupione gazety. – Przeczytajmy to oboje.

– Bez żadnych gier?

– Bez gier.

Czytali długi artykuł w milczeniu, artykuł o śmierci i intrydze w Zurychu. Od czasu do czasu Marie wciągała głośno powietrze, zaszokowana tym, co czyta, niekiedy potrząsała głowa z niedowierzaniem. Bourne się nie odzywał. Dojrzał w tym rękę Iljicza Ramireza Sancheza. Carlos pójdzie za Kainem na koniec świata i go zabije. Marie St. Jacques można się pozbyć; zwabiona przynęta umrze w tej samej pułapce, w którą wpadnie Kain.

Jestem Kainem. Jestem śmiercią.

W gruncie ‘rzeczy artykuł ten składał się z dwu odrębnych części – był dziwną mieszanina faktów i domysłów: tam gdzie kończyły się dowody, zaczynały się spekulacje. W pierwszej części oskarżano pracownicę kanadyjskiego rządu, ekonomistkę Marie St. Jacques. Ustalono bowiem, że znajdowała się w miejscach, gdzie popełniono trzy morderstwa, a odciski jej palców potwierdził rząd kanadyjski. Na dodatek, policja znalazła klucz z hotelu „Carillon du Lac”, najwidoczniej zgubiony podczas szarpaniny na Guisan Quai. Był to klucz od pokoju Marie St. Jacques – dał jej go recepcjonista, który doskonale ją pamięta? Zapamiętał osobę, która, jak mu się wydawało, była wstanie najwyższego wzburzenia. Ostatecznym dowodem stał się rewolwer znaleziony niedaleko Steppdeckstrasse, w uliczce, gdzie miały miejsce dwa inne morderstwa. Badania balistyczne wykazały, że była to broń, za pomocą której dokonano tych morderstw; tu także znaleziono odciski palców i tym razem potwierdzone przez rząd kanadyjski, odciski palców tej samej kobiety – Marie St. Jacques.

W tym właśnie miejscu artykuł oddalał się od „faktów”. Przytaczano pogłoski krążące na Bahnhofstrasse o kradzieży wielu milionów dolarów, której dokonano na drodze manipulacji komputerowej na tajnym koncie należącym do amerykańskiej korporacji o nazwie Treadstone-71. Wymieniano również nazwę banku, oczywiście Gemeinschaft. Wszystko inne natomiast było niejasne, mgliste, powstające raczej w sferze spekulacji niż faktów.

Według „nie wymienionych źródeł” pewien Amerykanin znający właściwy szyfr liczbowy konta przekazał miliony do banku paryskiego i upoważnił do dysponowania nowym kontem określone osoby, które miały nabyć prawo własności. Następcy prawni oczekiwali w Paryżu, a po dokonaniu operacji podjęli te miliony i zniknęli. Skuteczność całej tej operacji przypisywano faktowi uzyskania przez tego Amerykanina właściwego szyfru konta w Gemeinschaft, co było możliwe dzięki dotarciu do stosowanych przez bank numerycznych zapisów, określających rok, miesiąc i dzień wpisu – standardowej procedury w przypadku tajnych aktywów. Tego rodzaju analizy można dokonać jedynie posługując się skomplikowanymi technikami komputerowymi i posiadając dogłębną znajomość szwajcarskich praktyk bankowych. Urzędnik tego banku, Herr Walther Apfel, indagowany potwierdził, że prowadzi się śledztwo związane z tą amerykańską firmą, lecz zgodnie z prawem szwajcarskim „bank nie będzie udzielał dalszych wyjaśnień. Nikomu”.

Tu wyjaśniał się związek z osobą Marie St. Jacques. Przedstawiano ją jako pracującą dla rządu ekonomistkę, wyspecjalizowaną w międzynarodowym prawie bankowym, a ponadto wykwalifikowaną programistkę komputerową. Jest ona podejrzana o współudział w przestępstwie, jako że jej biegłość uznano za rzecz niezbędna przy tego rodzaju kolosalnej kradzieży. Istnieje też inny podejrzany, mężczyzna; podobno widziano ją w towarzystwie tego mężczyzny w „Carillon du Lac”.

Marie pierwsza przeczytała artykuł i wypuściła gazetę z rąk, tak że spadła na podłogę. Bourne słysząc szelest uniósł wzrok znad krawędzi łóżka. Marie wpatrywała się w ścianę, ogarnął ją dziwny melancholijny spokój. Takiej reakcji najmniej się spodziewał. Szybko skończył czytać, z uczuciem coraz większego przygnębienia i beznadziei; przez chwilę milczał. Potem odzyskał głos i przemówił.

– Kłamstwa – oznajmił – i preparuje się je z mojego powodu, z powodu tego, kim i czym jestem. Wykurzają ciebie, żeby dobrać się do mnie. Przykro mi, przykro tak bardzo, że nie umiem tego wyrazić.

Marie oderwała wzrok od ściany i popatrzyła na niego.

– To sięga głębiej niż kłamstwa, Jasonie – rzekła. – Zbyt dużo tam prawdy jak na kłamstwa.

– Prawdy? Jedyna prawda to to, że byłaś w Zurychu! Nie dotknęłaś nigdy żadnego rewolweru, nie byłaś nigdy w pobliżu Steppdeckstrasse, nie zgubiłaś klucza od pokoju hotelowego i nigdy nie zbliżyłaś się do banku Gerneinschaft.

– Zgadza się, ale nie o tej prawdzie mówię.

– A o jakiej?

– Gerneinschaft, Treadstone-71, Apfel. To wszystko prawda i fakt, że o tym wszystkim wspomniano, a szczególnie o tym potwierdzeniu Apfla, jest wprost nie do uwierzenia. Bankierzy szwajcarscy to ludzie ostrożni. Oni nie lekceważą prawa, w każdym razie nie w taki sposób, wyroki są zbyt surowe. W Szwajcarii przepisy dotyczące tajemnicy bankowej należą do nietykalnych. Apfel może powędrować do więzienia na całe lata za to, co powiedział, nawet za samo zrobienie aluzji do takiego konta, a co dopiero za podanie jego nazwy. Chyba że kazała mu to powiedzieć osoba tak potężna, że może sobie pozwolić na naruszanie prawa. – Umilkła, a jej wzrok skierował się znów ku ścianie. – Dlaczego? Dlaczego Gerneinschaft i Treadstone, i Apfel pojawili się w ogóle w tej historii z gazety.

– Mówiłem ci. Oni chcą dostać mnie, a wiedzą, że jesteśmy razem. Carlos wie. Kiedy znajdzie ciebie, znajdzie i mnie.

– Nie. Jasonie, to musi być coś więcej niż Carlos. Ty doprawdy nie znasz szwajcarskiego prawa. Nawet Carlos nie mógłby skłonić ich do tego, żeby sobie kpili z prawa w ten sposób. – Patrzyła na Jasona nie widząc go, jakby spoglądała przez mgłę. – To nie jest jedna historia, to dwie różne historie. Obie zbudowane z kłamstw, pierwsza połączona z drugą cienką nicią spekulacji… publicznej spekulacji o kryzysie bankowym. O czymś takim nigdy nie informuje się opinii publicznej. Można to zrobić dopiero wtedy, jeśli dokładne – i prywatne – dochodzenie potwierdzi wszystkie fakty. A drugą historię, tego całkowicie fałszywego oświadczenia o kradzieży milionów z Gerneinschaft, przyczepiono do równie fałszywej informacji, że jestem poszukiwana za zabicie trzech osób w Zurychu. Została dodana. Rozmyślnie.

– Wyjaśnij mi to, proszę.

– Wyjaśnienie jest tutaj, Jasonie. Wierz mi, kiedy ci to mówię. Mamy je przed sobą.

– Co?

– Ktoś próbuje przesłać nam wiadomość.

19

Ciężki wojskowy wóz pędził przez Manhattan East River Drive w kierunku południowym, a jego reflektory oświetlały wirujące resztki marcowej śnieżycy. Major na tylnym siedzeniu drzemał, jego długa postać wtulona była w kąt, nogi wyciągnięte na ukos. Na kolanach miał teczkę. Cienka nylonowa linka przymocowana metalowym zaciskiem do rączki przeciągnięta była przez prawy rękaw munduru i w dół do paska. Tylko dwa razy w ciągu ostatnich dziewięciu godzin zdjął zabezpieczenie. Raz, kiedy wyjeżdżał z Zurychu, i drugi, kiedy przyjechał na lotnisko Kennedy’ego. W obu tych miejscach jednakże urzędnicy z ramienia rządu Stanów Zjednoczonych nadzorowali celników – ściślej, nadzorowali teczkę. Nie powiedziano im dlaczego; po prostu dostali rozkaz obserwowania kontroli celnej. W razie najmniejszego odchylenia od zwykłej rutyny – jak nieuzasadnione zainteresowanie teczką – mieli interweniować. Nawet przy użyciu broni.

Nagle rozległo się ciche dzwonienie; major otworzył oczy i podniósł lewą rękę do twarzy. Był to zegarek; nacisnął guziczek i mrużąc oczy zerknął na drugą tarczę dwustrefowego zegarka. Pierwsza wskazywała czas w Zurychu, druga – w Nowym Jorku; sygnał został nastawiony przed dwudziestu czterema godzinami, kiedy oficer otrzymał rozkazy telegraficznie. Łączność będzie za trzy minuty. To znaczy, pomyślał major, będzie, jeżeli Żelazny Zad jest tak punktualny, jak tego żąda od podwładnych. Oficer wyprostował się, niezgrabnie manewrując teczką, po czym pochylił się.

– Sierżancie, niech pan nastawi radio na czternaście trzydzieści megaherców.

– Tak jest. – Sierżant pstryknął dwoma przełącznikami w radiu pod deską rozdzielczą, a potem przekręcił gałkę na częstotliwość 1430. – Już jest, panie majorze.

– Dziękuję. Czy mikrofon sięgnie tu do tyłu?

– Nie wiem. Nigdy nie próbowałem, panie majorze. – Kierowca wyjął z uchwytu mały plastikowy mikrofon i rozciągnął zwinięty spiralnie sznur. – Myślę, że tak.

Z głośnika buchnął jazgot zakłóceń, gdy odbiornik automatycznie wybierał i zagłuszał pasma. Połączenie miało nastąpić w ciągu paru sekund, i rzeczywiście nastąpiło.

– Treadstone? Treadstone, zgłoś się.

– Tu Treadstone – powiedział major Gordon Webb. – Słyszę was dobrze. Odbiór.

– Podać położenie.

– Około mili na południe od Triboro na East River Drive – powiedział major.

– Masz niezły czas – dał się słyszeć głos z głośnika.

– Bardzo mi miło. Będę miał szczęście…

Nastąpiła krótka przerwa, uwaga majora nie została dobrze przyjęta.

– Jedź do jeden-cztery-zero, Siedem-Jeden Wschodnia. Powtórzyć.

– Jeden-cztery-zero, Siedemdziesiąta Pierwsza Wschodnia.

– Pojazd trzymać z daleka. Przejść pieszo.

– Zrozumiano.

– Koniec. Bez odbioru.

– Bez odbioru – Webb wyłączył nadawanie i zwrócił kierowcy mikrofon. – Sierżancie, niech pan zapomni ten adres. Pana nazwisko jest teraz na bardzo ścisłej liście.

– Jasne, panie majorze. Zresztą i tak nic prawie nie było słychać. Ale skoro nie wiem, gdzie to jest i nie możemy tam pojechać samochodem, to gdzie mam pana wysadzić?

Webb uśmiechnął się.

– Nie dalej niż w odległości dwóch przecznic. Zasnąłbym po drodze, gdybym miał iść dalej.

– To może na rogu Lex i Siedemdziesiątej Drugiej?

– A to będą dwie przecznice?

– Nie więcej niż trzy.

– Jak to są trzy przecznice, to ty jesteś szeregowy.

– To bym nie mógł pana majora zabrać z powrotem. Szeregowcy nie maja takich uprawnień.

– Jak tam chcesz, kapitanie. – Webb zamknął oczy. Po dwóch latach miał wreszcie zobaczyć Treadstone-71. Wiedział, że powinien być podniecony, ale nie był. Odczuwał tylko zmęczenie i bezsilność. Co się stało?

Nieustanny szum opon działał hipnotyzująco; rytm ten ulegał ostrym zakłóceniom tam, gdzie asfalt i koła do siebie nie przylegały. Odgłosy te przywołały wspomnienia z dawnych czasów – skrzeczące hałasy dżungli splecione w jeden ton. A potem noc – tamta noc – gdy dokoła miał tylko oślepiające światła i staccato wybuchów, mówiące o bliskiej śmierci. Ale nie umarł; cud, który sprawił pewien człowiek, wrócił mu życie… mijały lata, a tej nocy, tych dni miał nigdy nie zapomnieć. Co się, do diabła, stało?

– Jesteśmy, panie majorze.

Webb otworzył oczy; otarł pot z czoła. Spojrzał na zegarek, złapał teczkę i sięgnął do klamki.

– Będę tu między dwudziestą trzecią a dwudziesta trzecia trzydzieści, sierżancie. Jeżeli nie będziecie mogli zaparkować, to po prostu proszę krążyć, a ja was znajdę.

– Tak jest, panie majorze. – Kierowca obrócił się w fotelu. – Panie majorze, czy potem jeszcze gdzieś jedziemy?

– O co chodzi? Macie jakiś kurs?

– Ależ skąd, pan major wie, ze jestem do pana przydzielony, dopóki mnie pan nie zwolni. Ale te ciężkie wozy ciągną benzynę jak dawne Shermany. Jeżeli mamy jechać daleko, to lepiej wziąć paliwo.

– Przepraszam. – Major mu przerwał. – Dobrze, i tak musicie sami znaleźć, gdzie to jest, bo ja nie wiem. Pojedziemy na prywatne lotnisko w Madison, w New Jersey. Mam tam być nie później niż o godzinie zero.

– Coś mi się wydaje – rzekł kierowca – że od dwudziestej trzeciej trzydzieści to możemy się nie wyrobić, panie majorze.

– A więc o dwudziestej trzeciej. Dziękuję. – Webb wysiadł z wozu, zamknął drzwi i odczekał, aż brązowy pojazd włączy się w strumień ruchu na Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy. Zszedł z krawężnika i skierował się na południe w stronę Siedemdziesiątej Pierwszej.

Cztery minuty później stał przed dobrze utrzymanym domem z brunatnego piaskowca. Jego stonowany bogaty wystrój pasował do pozostałych domów na tej wysadzanej drzewami ulicy. Była to cicha ulica, zamożna, a pieniądze stare. Tego miejsca na Manhattanie nikt by nie podejrzewał o to, że może być siedziba jednej z najtajniejszych operacji wywiadowczych w kraju. A od dwudziestu minut major Gordon Webb był jedną z ośmiu czy dziesięciu osób, które wiedziały o jej istnieniu.

Treadstone-71.

Szedł po schodach, zdając sobie sprawę z tego, że wywołany jego ciężarem nacisk na stalowe siatki wtopione w kamień uruchomił urządzenia elektroniczne, które z kolei włączyły kamery przekazujące jego obraz na monitory wewnątrz. Poza tym wiedział niewiele, z wyjątkiem tego, że Treadstone-71 jest zawsze czynne – obsługiwane i nadzorowane dwadzieścia cztery godziny na dobę przez kilka starannie dobranych osób o nieznanej tożsamości.

Wszedł na najwyższy stopień i zadzwonił. Zwykły dzwonek, ale nie przy zwykłych drzwiach, major nie miał co do tego wątpliwości. Ciężkie drewno przynitowane było do płyty stalowej, żelazne ozdoby w rzeczywistości były nitami, a wielka mosiężna gałka maskowała czujnik, który powodował, że przy włączonym alarmie stalowe rygle wskakiwały w stalowe gniazda za dotknięciem ludzkiej ręki. Webb spojrzał w górę na okna. Każda szyba, jak wiedział, miała grubość dwóch do trzech centymetrów i wytrzymywała pocisk kalibru 30. Treadstone-71 było fortecą.

Drzwi otworzyły się i major bezwiednie uśmiechnął się do postaci, która w nich stała – tak bardzo wydała mu się nie na miejscu. Była to drobna, siwowłosa, elegancka kobieta o delikatnych, arystokratycznych rysach i manierach wskazujących na dobre urodzenie i pieniądze. Jej głos potwierdził tę ocenę; była to wymowa znad środkowego Atlantyku, doskonalona w najlepszych szkołach i na niezliczonych meczach polo.

– Jak to miło z pana strony, że pan wpadł, panie majorze. Jeremy pisał, że pan się wybiera. Niechże pan wejdzie. Miło znów pana widzieć.

– Mnie również miło znowu panią zobaczyć – odpowiedział Webb, wchodząc do urządzonego ze smakiem foyer. Gdy drzwi się zamknęły, dodał: – Ale nie wiem, gdzie się spotkaliśmy.

Kobieta roześmiała się.

– Jak to, przecież tyle razy jedliśmy razem kolację.

– Z Jeremym?

– Oczywiście.

– A kto to jest Jeremy?

– Oddany nam siostrzeniec, który jest również oddanym przyjacielem pana; szkoda, że nie istnieje. – Wzięła go pod rękę i poprowadziła długim korytarzem. – To wszystko na użytek sąsiadów, którzy mogliby akurat tędy przechodzić… Proszę dalej, czekają na pana.

Weszli do obszernego pokoju gościnnego; major rozejrzał się w środku. Pod oknami stał wielki fortepian, a za nim harfa. Wszędzie – na fortepianie i na gładkich stolikach, lśniących w świetle przyćmionych lamp – znajdowało się mnóstwo oprawionych w srebro fotografii, pamiątek z przeszłości pełnej bogactwa i uroku. Jachty, mężczyźni i kobiety na pokładach statków pasażerskich, kilka portretów wojskowych… oraz, tak, dwa amatorskie zdjęcia kogoś w stroju do gry w polo siedzącego na koniu. Był to pokój, który pasował do tej eleganckiej ulicy.

Doszli do końca korytarza, do wielkich mahoniowych drzwi, których głęboki relief i żelazny ornament służyły tyle ozdobie, co bezpieczeństwu. Jeżeli była tu gdzieś kamera do zdjęć w podczerwieni, to Webb nie miał pojęcia, gdzie umieszczono obiektyw. Siwowłosa kobieta nacisnęła niewidoczny dzwonek; major usłyszał cichy brzęczyk.

– Panowie, jest wasz przyjaciel. Kończcie pokera i bierzcie się do roboty. Obudź się, Jezuito.

– Jezuito? – spytał Webb zdumiony.

– Stary kawał – odpowiedziała kobieta. – Pochodzi z czasów, kiedy pan zapewne grał w kulki i straszył małe dziewczynki.

Drzwi się otworzyły i ukazała się podstarzała, ale w dalszym ciągu wyprostowana sylwetka Dawida Abbotta.

– Cieszę się, że pana widzę, majorze – powiedział dawny Milczący Mnich z Tajnych Służb, wyciągając rękę.

– Miło mi, że tu jestem. – Webb uścisnął mu dłoń. Inny starszy mężczyzna o imponującym wyglądzie stanął obok Abbotta.

– To na pewno przyjaciel Jeremy’ego – powiedział z nutą humoru w głosie. – Straszna szkoda, że brak czasu na odpowiednią prezentację, młody człowieku. Chodź, Margaret. Tam na górze jest cudowny ogień w kominku. – I zwrócił się do Abbotta: – Dasz mi znać, Dawidzie, jak będziesz wychodził?

– Myślę, że tak jak zwykle – odrzekł Mnich. – Pokażę tym dwóm, jak mają do ciebie dzwonić.

Wtedy dopiero Webb zauważył trzeciego mężczyznę; stał w cieniu w drugim końcu pokoju i major poznał go natychmiast. Był to Elliot Stevens, wyższy doradca prezydenta Stanów Zjednoczonych – jego alter ego, jak niektórzy twierdzili. Miał niewiele po czterdziestce, był szczupły, nosił okulary i roztaczał aurę bezpretensjonalnego autorytetu.

– …będzie dobrze – mówił nobliwy mężczyzna, który nie miał czasu się przedstawić; Webb go nie słyszał, ponieważ skierował uwagę na doradcę Białego Domu. – Będę czekał.

– No to do zobaczenia – podjął Abbott podnosząc ciepły wzrok na siwowłosą kobietę. – Dziękuję, Siostro Meg. Pamiętaj, żebyś miała wyprasowany habit.

– Ciągle trzymają się ciebie żarty, Jezuito.

Tych dwoje wyszło, zamykając za sobą drzwi. Webb stał przez chwilę, potrząsając głową i uśmiechając się. Mężczyzna i kobieta z Siedemdziesiątej Pierwszej Wschodniej numer sto czterdzieści pasowali do pokoju na końcu korytarza, tak jak ten pokój pasował do eleganckiego domu – a to wszystko było częścią cichej, zamożnej, wysadzanej drzewami ulicy.

– Zna ich pan od dawna, prawda?

– Od zawsze, rzec można – odpowiedział Abbott. – To człowiek zwany Żeglarzem, którego wykorzystywaliśmy do wypadów na Adriatyk podczas operacji Donovana w Jugosławii. Michajłowicz powiedział kiedyś, że pływa na zasadzie czystego zuchwalstwa, najgorszą pogodę naginając do swojej woli… no i niech pana nie zmyli urok Siostry Meg. Była jedną z dziewczyn „Interpidu”, to pirania z naprawdę ostrymi zębami.

– Jak widzę, ta para to cała historia.

– Nikt jej nigdy nie usłyszy – powiedział Abbott, kończąc temat. – Chcę, żeby pan poznał Elliota Stevensa. Chyba nie muszę panu mówić, kto to jest. Webb – Stevens. Stevens – Webb.

– To brzmi jak nazwa kancelarii adwokackiej – rzekł Stevens zbliżając się z wyciągniętą ręką. – Miło mi pana poznać. Miał pan dobra podróż?

– Wolałbym samolot wojskowy. Nie cierpię tych cholernych linii lotniczych. Myślałem, że celnik na lotnisku Kennedy’ego potnie mi podszewkę walizki.

– Wygląda pan zbyt dostojnie w tym mundurze – roześmiał się Mnich. – Dlatego biorą pana za przemytnika.

– Dalej nie rozumiem sensu występowania w mundurze – powiedział major, niosąc teczkę do długiego składanego stołu pod ścianą i odpinając nylonową żyłkę od paska.

– Nie muszę panu chyba mówić – rzekł Abbott – że najwyższą tajność uzyskuje się często przez ostentacyjną jawność. Oficer wywiadu wojskowego grasujący akurat teraz po Zurychu w cywilu mógłby wywołać zaniepokojenie.

– To ja też nie rozumiem – powiedział doradca Białego Domu stając obok Webba przy stole i przyglądając się manewrom majora z żyłką i zamkiem. – Czy jawna obecność nie wzbudza jeszcze większych podejrzeń? Przecież chyba sama idea tajniaków zakłada mniejsze prawdopodobieństwo ujawnienia.

– Wyjazd Webba do Zurychu to była rutynowa kontrola konsularna, przewidziana w planach G-2. Nikt chyba nie ma wątpliwości co do charakteru tych wyjazdów; są tym, czym są. Ustanawianie nowych źródeł, opłacanie informatorów. Rosjanie robią to stale; nawet się nie fatygują, żeby to ukrywać. My też nie, szczerze mówiąc.

– Ale to nie był powód jego podróży – rzekł Stevens, który zaczynał rozumieć. – Tak więc jawność kryje niejawność.

– Właśnie.

– Może panu pomóc? – Doradca prezydenta był wyraźnie zaintrygowany teczką.

– Dzięki – powiedział Webb. – Proszę tylko wyciągnąć żyłkę. Stevens spełnił życzenie.

– Zawsze myślałem, że to jest łańcuszek na nadgarstku – powiedział.

– Za dużo rąk zostało w ten sposób odciętych – wyjaśnił major, uśmiechając się na widok miny człowieka z Białego Domu. – W żyłce jest drut stalowy. – Odczepił teczkę i otworzył ją na stole, rozglądając się po wytwornej bibliotece. Na końcu pokoju były dwie pary drzwi balkonowych, które zapewne wiodły do ogrodu, a przez grube szyby widać było zarys wysokiego muru z kamienia. – A więc to jest Treadstone-71. Nie tak je sobie wyobrażałem.

– Zaciągnij zasłony, Elliot, dobrze? – powiedział Abbott. Doradca prezydenta wykonał polecenie. Abbott podszedł do szafy bibliotecznej, otworzył znajdujący się pod nią schowek i sięgnął w głąb. Rozległ się cichy warkot; cała biblioteczka wyjechała ze ściany i powoli obróciła się w lewo. Po drugiej stronie znajdowała się elektroniczna konsola radiowa, jedna z najwymyślniejszych, jakie Gordon Webb widział. – Czy to bardziej odpowiada pańskim wyobrażeniom? – spytał Mnich.

– O Jezu… – major gwizdnął przyglądając się tarczom, gałkom, połączeniom kabli i przyrządom wbudowanym w tablicę. Wojenne pomieszczenia operacyjne Pentagonu zawierały urządzenia znacznie bardziej skomplikowane, ale to równało się większości dobrze wyposażonych stacji wywiadowczych – w miniaturze.

– Ja też bym gwizdnął – powiedział Stevens stojąc przed gruba zasłona. – Ale pan Abbott już wcześniej zrobił dla mnie pokaz. To tylko początek. Jeszcze pięć guzików i mamy bazę Dowodzenia Strategicznego Lotnictwa w Omaha.

– Te same guzik i zamieniają to pomieszczenie z powrotem w uroczą bibliotekę w East Side.

Stary człowiek sięgnął do wnętrza schowka – w ciągu paru sekund olbrzymią konsolę zastąpiła szafa biblioteczna. Następnie przeszedł do sąsiedniej szafy, otworzył znajdujące się pod nią drzwiczki i również włożył rękę do środka. Znów rozległo się warczenie; biblioteka odsunęła się na bok i wkrótce jej miejsce zajęły trzy szafy na akta. Mnich wyjął klucz i wysunął szufladę.

– Ja się nie zgrywam, Gordon. Jak skończymy, chcę, żeby pan to przejrzał. Pokażę panu wyłącznik, którym uruchomi pan odpowiedni mechanizm i to wszystko się schowa. Gdyby były jakieś problemy, nasz gospodarz się tym zajmie.

– Czego mam szukać?

– Dojdziemy do tego; na razie chcę posłuchać o Zurychu. Czego się pan dowiedział?

– Przepraszam pana, panie Abbott – przerwał Stevens. – Jeśli nie nadążam, to dlatego, że wszystko jest dla mnie nowe. Ale myślałem o czymś, co pan powiedział przed chwilą o wyjeździe majora Webba.

– Mianowicie?

– Powiedział pan, że wyjazd był w planie G-2.

– Tak jest.

– Czemu? Jawna obecność majora miała zaniepokoić Zurych, a nie Waszyngton. A może nie?

Mnich uśmiechnął się.

– Rozumiem, dlaczego prezydent pana trzyma. Nie mieliśmy nigdy wątpliwości co do tego, że Carlos wkupił się w jedno czy dwa – a może nawet dziesięć środowisk w Waszyngtonie. Wynajduje ludzi niezadowolonych i proponuje im to, czego nie mają. Taki Carlos nie może istnieć bez ludzi tego rodzaju. Niech pan pamięta, że on nie handluje po prostu śmiercią, on sprzedaje tajemnice państwowe, i to zbyt często Rosjanom, choćby tylko po to, żeby im dowieść, że się go zbyt pochopnie pozbyli.

– Prezydent będzie chciał to wiedzieć – stwierdził doradca. – To by wiele wyjaśniało.

– Dlatego pan tu jest, tak? – rzekł Abbott

– Sądzę, że tak.

– I to jest właśnie moment, żeby zacząć o Zurychu – powiedział Webb, przenosząc swoją teczkę na fotel na wprost szaf na akta. Usiadł, rozłożył akta wewnątrz teczki i wyjął kilka arkuszy papieru. – Pan może nie mieć wątpliwości co do pobytu Carlosa w Waszyngtonie, ale ja mogę to potwierdzić.

– Gdzie? Treadstone?

– Na to nie ma wyraźnego dowodu, ale nie można tego wykluczyć. Dotarł do fiche. Zmienił dane.

– O Boże, jak?

– Jak – mogę tylko zgadywać; kto – wiem.

– Kto?

– Niejaki Koenig. Jeszcze trzy dni temu kierował działem weryfikacji wstępnej w Gemeinschaft Bank.

– Trzy dni temu? A gdzie jest teraz?

– Nie żyje. Dziwny wypadek na drodze, którą jeździł dzień w dzień. Mam tu raport policyjny; kazałem go przetłumaczyć. – Abbott wziął papiery i usiadł na krześle obok; Elliot Stevens w dalszym ciągu stał.

Webb mówił dalej:

– … Jest w tym coś bardzo ciekawego. Nic, o czym byśmy nie wiedzieli, ale widzę tu pewien trop, którym chciałbym pójść.

– Mianowicie? – spytał Mnich czytając.

– Tu jest opis wypadku. Zakręt, prędkość pojazdu, wyraźne zjechanie z drogi dla uniknięcia zderzenia.

– To jest na końcu. Wzmianka o zabójstwie w Gemeinschaft. Dwa tygodnie temu wyskakiwaliśmy ze skóry z tego powodu.

– Naprawdę? – Abbott odwrócił stronę.

– Niech pan spojrzy. Kilka ostatnich zdań. Rozumie pan, o czym mówię?

– Niezupełnie – odpowiedział Abbott marszcząc czoło. – To jest jedynie stwierdzenie, że Koenig był zatrudniony w Gemeinschaft, gdzie ostatnio miało miejsce zabójstwo… i że był świadkiem początkowej strzelaniny. To wszystko.

– Nie uważam, żeby to było wszystko – powiedział Webb. – Sądzę, że było tam coś więcej. Ktoś próbował zadać pytanie, ale pozostało ono w zawieszeniu. Chciałbym wiedzieć, kto z policji w Zurychu sporządzając raporty używa czerwonego ołówka. Mógł to być człowiek Carlosa; wiemy, że ma tam kogoś.

Mnich odchylił się do tyłu, ciągle z marsem na czole.

– Przyjmijmy, że ma pan rację, czemu więc nie opuszczono całej wzmianki?

– Zbyt oczywista. Zabójstwo miało miejsce, a Koenig był świadkiem; oficer śledczy, który pisał raport, miałby prawo pytać, dlaczego jej brakuje.

– Ale gdyby podejrzewał jakiś związek, to czy nie zaniepokoiłoby go, że pewne rzeczy zostały pominięte?

– Niekoniecznie. Mówimy o banku w Szwajcarii. Pewne obszary są nienaruszalne, jeżeli nie ma dowodu.

– Nie zawsze. Rozumiem, że miał pan duże sukcesy, jeśli chodzi o prasę?

– Nieoficjalnie. Odwołałem się do dziennikarskiej pazerności na sensację i – chociaż cholernie mało brakowało, żeby przypłacił to życiem – Walther Apfel częściowo potwierdził mi tę historię.

– Przepraszam – powiedział Elliot Stevens. – Myślę, że w tym miejscu powinien wkroczyć Gabinet Prezydenta. Zakładam, na podstawie gazet, że mówi pan o Kanadyjce.

– Niezupełnie. Ta rzecz się już wymknęła; nie mogliśmy zatrzymać publikacji. Carlos ma dojście do policji w Zurychu, która wydała raport. Myśmy go po prostu ubarwili, wyolbrzymili, i powiązaliśmy tę Kanadyjkę z równie fałszywą historią o milionach skradzionych z Gemeinschaft. – Webb przerwał i spojrzał na Abbotta. – To jest coś, o czym powinniśmy pomówić; mimo wszystko może to nie jest sfałszowane.

– Nie mogę w to uwierzyć – rzekł Mnich.

– A ja nie chcę w to uwierzyć – odparł major. – Nigdy.

– Czy możemy się trochę cofnąć? – spytał doradca Białego Domu siadając naprzeciw oficera. – Muszę mieć całkowitą jasność w tej sprawie.

– Zaraz wszystko wytłumaczę – wtrącił Abbott widząc zdumienie na twarzy Webba. – Elliot jest tu na polecenie prezydenta. Chodzi o zabójstwo na lotnisku w Ottawie.

– Jest to piekielny kociokwik – przyznał otwarcie Stevens. – Premier, cholera, prawie powiedział prezydentowi, żebyśmy zabierali się z naszymi bazami z Nowej Szkocji. Cholerny Kanadyjczyk!

– Jak się to skończyło? – spytał Webb.

– Bardzo źle. Wiedzą tylko tyle, że wyższy urzędnik w departamencie finansów dyskretnie wypytywał o nie figurującą w żądnym spisie firmę amerykańską i został za to zabity. Sprawę pogorszyło jeszcze to, że wywiadowi kanadyjskiemu kazano trzymać się od tego z daleka; była to ściśle tajna operacja Stanów Zjednoczonych.

– Kto to, u diabła, zrobił?

– Obił mi się chyba o uszy Żelazny Zad – powiedział Mnich.

– Generał Crawford? Głupi sukinsyn… Głupi sukinsyn z żelaznym zadem!

– Wyobraża pan sobie? – wtrącił się Stevens. – Ich człowiek został zabity, a my mamy czelność im mówić, żeby się trzymali z daleka.

– Miał rację, oczywiście – poprawił Abbott. – Należało to zrobić szybko; nie było miejsca na nieporozumienia. Trzeba to było natychmiast wyciszyć – szok był obezwładniający. Dało mi to czas, żeby się porozumieć z MacKenziem Hawkinsem – Mac i ja pracowaliśmy razem w Birmie; teraz Mac jest na emeryturze, ale go słuchają. Obecnie współpracują, i to jest ważne, prawda?

– Są też inne względy, panie Abbott – zaprotestował Stevens.

– Na innych szczeblach, Elliot. My, szare pionki od roboty, nie sięgamy tak wysoko; nie musimy tracić czasu na dyplomatyczne gierki. Zgadzam się z panem, że te gierki są konieczne, ale to nie nasza sprawa.

– To jest sprawa prezydenta, proszę pana. Te gierki są częścią każdego z jego pracowitych dni. I właśnie dlatego muszę stąd wyjść z bardzo jasnym obrazem sytuacji. – Stevens przerwał zwracając się do Webba. – Jaką rolę odegraliśmy w sprawie Kanadyjki?

– Początkowo żadnej; to był ruch Carlosa. Ktoś wysoko postawiony w policji w Zurychu jest człowiekiem Carlosa. Oni sami wyśmieli tak zwane dowody łączące tę kobietę z trzema zabójstwami. To rzeczywiście bzdura; przecież ona nie jest zabójczynią.

– Jasne – powiedział doradca. – To sprawka Carlosa. Ale dlaczego to zrobił?

– Żeby się dobrać do Bourne’a. Ta St. Jacques i Bourne są razem.

– I to Bourne jest tym płatnym mordercą, który nazywa siebie Kainem, tak?

– Tak – potwierdził Webb. – Carlos poprzysiągł, że go zabije. Kain szedł za Carlosem przez całą Europę i Bliski Wschód, ale żadna fotografia Kaina nie istnieje i nikt naprawdę nie wie, jak on wygląda. Carlos ma nadzieję, że rozpowszechniając zdjęcie tej kobiety – które jest tam dosłownie w każdej gazecie – jakoś ją znajdzie. A wtedy są szansę, że będzie miał też i Kaina-Bourne’a. I Carlos załatwi oboje.

– W porządku. To znów Carlos. A co pan zrobił?

– To, co mówiłem. Porozumiałem się z bankiem Gemeinschaft i wymogłem na nich potwierdzenie faktu, że ta kobieta mogła – po prostu mogła – mieć jakiś związek z ogromną kradzieżą pieniędzy. Niełatwo mi poszło, ale w końcu to ich człowiek, Koenig, został przekupiony, a nie ktoś z naszych. Sprawa wewnętrzna, nie chcieli rozgłosu. Potem obdzwoniłem gazety i napuściłem je na Walthera Apfla. Tajemnicza kobieta, morderstwo, skradzione miliony, dziennikarze dosłownie się na to rzucili.

– Dlaczego pan, na miłość boską, to zrobił?! – wykrzyknął Stevens. – Wykorzystał pan obywatelkę innego państwa dla celów wywiadu Stanów Zjednoczonych! Pracownicę zaprzyjaźnionego rządu. Czyście zwariowali?! Tylko pogorszyliście sytuację. Skazaliście ją na śmierć!

– Myli się pan – odparł Webb. – Próbujemy ją ratować. Broń Carlosa zwróciliśmy przeciwko niemu.

– W jaki sposób?

Mnich podniósł rękę.

– Zanim odpowiemy, musimy wrócić do innego pytania – powiedział – ponieważ odpowiedź na nie da panu może wskazówkę co do tego, jak dalece ta informacja musi pozostać poufna. Przed chwilą zapytałem majora, jak człowiek Carlosa mógł znaleźć Bourne’a – to znaczy znaleźć fiche, która identyfikowała Bourne’a jako Kaina. Myślę, że wiem jak, ale wolałbym, żeby major sam panu powiedział.

Webb pochylił się do przodu.

– Akta „Meduzy” – rzekł cicho, z ociąganiem.

– „Meduzy”?… – Wyraz twarzy Stevensa świadczył o tym, że „Meduza” była tematem wczesnych poufnych odpraw w Białym Domu. – Zostały zniszczone – powiedział.

– Z małą poprawką – wtrącił się Abbott. – Istnieje oryginał i dwie kopie, które spoczywają w sejfach Pentagonu, CIA i Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Dostęp do nich jest ograniczony do wąskiej, wybranej grupy spośród najwyższych dygnitarzy każdej z tych instytucji.

Bourne pochodził z „Meduzy”: porównanie tych nazwisk z dokumentami bankowymi pomogło ustalić jego nazwisko. Ktoś udostępnił te akta Carlosowi.

Stevens spojrzał na Mnicha.

– Mówi pan, że Carlos ma… powiązania z… takimi ludźmi? To niezwykłe oskarżenie.

– Lecz zarazem jedyne wytłumaczenie – stwierdził Webb.

– Ale dlaczego Bourne miałby w ogóle używać własnego nazwiska?

– To było konieczne – odparł Abbott – Stanowiło istotną część jego sylwetki. Musiał być autentyczny; wszystko musiało być autentyczne. Wszystko.

– Autentyczne?

– Może teraz pan zrozumie – ciągnął major – że łącząc tę St. Jacques z milionami rzekomo ukradzionymi z Gemeinschaft Bank wzywamy Bourne’a do ujawnienia się. On przecież wie, że to nieprawda

– Bourne’a do ujawnienia się?

– Człowiek, który nazywa się Jason Bourne – powiedział Abbott wstając i idąc powoli w stronę zaciągniętych zasłon – jest oficerem amerykańskiego wywiadu. Nie ma żadnego Kaina, w którego wierzy Carlos. Kain jest przynętą, pułapka zastawioną na Carlosa; oto kim jest Kain. Albo kim był.

Milczenie trwało krótko, przerwał je człowiek z Białego Domu.

– Myślę, że pan to powinien wyjaśnić. Prezydent musi wiedzieć.

– Przypuszczam – powiedział z zaduma w głosie Abbott rozsuwając zasłony i wyglądając na dwór – że naprawdę jest to zagadka nie do rozwiązania. Prezydenci się zmieniają, różni ludzie o różnych temperamentach i apetytach zasiadają w gabinecie prezydenta, jednakże długofalowa strategia wywiadu się nie zmienia, w każdym razie nie ta. Ale po zakończeniu kolejnej prezydentury uwaga rzucona od niechcenia w rozmowie nad szklanką whisky albo fragment wspomnień o charakterze egocentrycznym może tę strategię posłać do diabła. Nie ma dnia, żebyśmy się nie denerwowali o ludzi, którzy przeżyli Biały Dom.

– Proszę – przerwał mu Stevens – proszę, żeby pan pamiętał, że jestem tu na polecenie obecnego prezydenta. Czy panu się to podoba, czy nie, nie ma znaczenia. Prezydent ma prawo wiedzieć i w jego imieniu będę to prawo egzekwował.

– Doskonale – zgodził się Abbott, w dalszym ciągu wyglądając na zewnątrz. – Trzy lata temu pożyczyliśmy sobie coś od Anglików. Stworzyliśmy człowieka który nigdy nie istniał. Jak pan sobie przypomina, przed lądowaniem w Normandii wywiad brytyjski spowodował, że u wybrzeży Portugalii fale wyrzuciły jakieś zwłoki, zakładając, że wszelkie dokumenty, jakie zostaną przy nich znalezione trafią do ambasady niemieckiej w Lizbonie. Temu ciału wymyślono życie i nazwisko, stopień oficera marynarki, szkoły, wyszkolenie, rozkazy wyjazdu, prawo jazdy, karty członkowskie ekskluzywnych klubów w Londynie i z pół tuzina listów osobistych. Zawarto w nich napomknienia, mgliste aluzje i parę zupełnie ścisłych informacji co do czasu i miejsca desantu. Wszystkie one wskazywały, że inwazja odbędzie się sto mil od brzegów Normandii, sześć tygodni po wyznaczonej dacie w czerwcu. Agenci niemieccy w całej Anglii gorączkowo sprawdzali te dane – pod nadzorem brytyjskiego kontrwywiadu wojskowego – po czym naczelne dowództwo kupiło tę historię i dokonało znacznych przegrupowań sił w układzie obronnym. Chociaż wielu ludzi zginęło, życie tysięcy zostało uratowane dzięki człowiekowi, który nigdy nie istniał. – Abbott puścił zasłonę, która opadła na miejsce, i zmęczonym krokiem wrócił na swoje krzesło.

– Słyszałem o tej historii – powiedział doradca Białego Domu. – No i co z tego?

– Nasza stanowiła trochę inny wariant – zaczął wyjaśnienia Mnich siadając ze znużeniem. – Stworzyć szybko ugruntowaną legendę człowieka żywego, obecnego wszędzie naraz, przemierzającego południowo-wschodnią Azję i przewyższającego Carlosa pod każdym względem, zwłaszcza w liczbach dokonanych czynów. Wszędzie gdziekolwiek miało miejsce zabójstwo lub nie wyjaśniona śmierć albo gdzie wybitna osobistość uległa nieszczęśliwemu wypadkowi – tam był Kain. Gdzie doszło do jakiegoś napadu z zabójstwem – tam wszystko wskazywało na Kaina. Źródłom godnym zaufania – płatnym informatorom, znanym z dokładności – podrzucano jego imię; ambasady, stanowiska nasłuchowe, całe sieci wywiadu wielokrotnie otrzymywały raporty przedstawiające gwałtownie rozwijającą się działalność Kaina. Jego „zabójstwa” mnożyły się z miesiąca na miesiąc, czasem wydawało się, że z tygodnia na tydzień. Był wszędzie… i rzeczywiście był. Pod każdym względem.

– Ma pan na myśli Bourne’a?

– Tak. Miesiącami studiował wszystko, co należało wiedzieć o Carlosie, wertując nasze dokumenty, zapoznając się z każdym stwierdzonym lub choćby podejrzewanym zabójstwem, w które zamieszany był Carlos. Rozpracowywał taktykę Carlosa, jego metody działania, wszystko. Wiele z tych materiałów nie ujrzało nigdy światła dziennego i pewnie nigdy nie ujrzy. To materiał wybuchowy – rządy i konsorcja międzynarodowe skoczyłyby sobie do gardeł. Dosłownie nie było sprawy dotyczącej Carlosa, której Bourne by nie znał. A potem się pojawiał, zawsze w innej postaci, władając dowolnym z kilku języków, mówiąc do wybranych środowisk zatwardziałych kryminalistów rzeczy, o których mógłby mówić tylko zawodowy morderca. Następnie znikał pozostawiając zdumionych, a często przerażonych mężczyzn i kobiety. Widzieli Kaina; istniał, był bezwzględny. Taką sylwetkę tworzył Bourne.

– I tak siedział w podziemiu przez trzy lata? – spytał Stevens.

– Tak. Przeniósł się do Europy jako najbardziej wyrafinowany biały zabójca w Azji, absolwent niesławnej „Meduzy”, rzucając wyzwanie Carlosowi na jego własnym podwórku. W tym czasie uratował czterech ludzi, na których Carlos zagiął parol, a wziął na siebie innych, których rzeczywiście zabił Carlos, przy każdej okazji wystawiając go na pośmiewisko… zawsze próbując go sprowokować do wyjścia na światło dzienne. Blisko trzy lata narażał się na największe niebezpieczeństwa, prowadząc tryb życia, o jakim niewielu się śniło. Prawie każdy by się załamał, czego oczywiście i w jego przypadku nie można wykluczyć.

– Co to za człowiek?

– Zawodowiec – odpowiedział Gordon Webb. – Zdolny i wyszkolony, który rozumie, że Carlosa trzeba znaleźć i powstrzymać.

– Ale trzy lata…?

– Jeśli to się panu wydaje nieprawdopodobne – rzekł Abbott – to musi pan wiedzieć, że poddał się operacji plastycznej. Pomyślanej jako ostateczny rozbrat z przeszłością, z człowiekiem, którym był, aby stać się człowiekiem, którym nie był. Nie sadzę, żeby kraj mógł się w jakikolwiek sposób odwdzięczyć takiemu człowiekowi jak Bourne, chyba jedynie przez umożliwienie mu sukcesu i, mój Boże, tyle właśnie zamierzam zrobić. – Mnich przerwał dokładnie na dwie sekundy, potem dodał: – O ile to jest Bourne.

Z Elliotem Stevensem stało się coś takiego, jakby go ktoś uderzył niewidzialnym młotkiem.

– Co pan powiedział? – wyjąkał.

– Czekałem z tym do końca. Chciałem, żeby pan rozumiał całe tło, zanim wypełnię tę lukę. Może to zresztą nie luka, na razie nie wiemy, zbyt wiele zdarzyło się rzeczy, które nie mają dla nas sensu, ale po prostu nie wiemy. To jest właśnie przyczyna, dla której nie może być żadnej interwencji na innych szczeblach, żadnych dyplomatycznych ceregieli, które groziłyby odsłonięciem tej gry. Moglibyśmy skazać na śmierć człowieka, który dał z siebie więcej niż ktokolwiek z nas. Jeśli mu się powiedzie, ma szansę powrócić do własnego życia, ale tylko anonimowo, tylko pod warunkiem, że jego tożsamość nigdy nie zostanie ujawniona.

– Obawiam się, że musi pan to wyjaśnić – powiedział zdumiony doradca prezydenta.

– Lojalność, Elliott. Nie ogranicza się ona do tych, o których zwykle mówimy „ci dobrzy faceci”. Carlos stworzył armię oddanych mu mężczyzn i kobiet. Mogą go nie znać, ale go czczą. Jeśli Bourne zostanie ujawniony, cała ta armia ruszy, żeby go zabić. A jeśli złapie Carlosa – albo jeśli zastawi pułapkę, w którą my go złapiemy – i zniknie, jest wolny.

– Ale mówi pan, że to może nie być Bourne?

– Powiedziałem, że nie wiemy. Bourne z pewnością był w banku, co potwierdzają jego autentyczne podpisy. Ale czy teraz to jest Bourne? Dowiemy się w ciągu najbliższych dni.

– O ile się pokaże – dodał Webb.

– To sprawa delikatna – mówił dalej stary człowiek. – Jest tyle niewiadomych. Jeżeli to nie jest Bourne – albo jeżeli zmienił front, zdradził – tłumaczyłoby to ten telefon do Ottawy, zabójstwo na lotnisku. Z tego, co wiemy, biegłość kobiety posłużyła do podjęcia pieniędzy w Paryżu. Carlosowi pozostało wtedy tylko wyjaśnienie paru spraw w kanadyjskim Ministerstwie Finansów; reszta była już dla niego dziecinną igraszką. Zabić człowieka, z którym się kontaktowała, wpędzić ją w popłoch, odciąć i wykorzystać do ujęcia Boufne’a.

– Czy był pan w stanie się z nią porozumieć? – spytał major.

– Próbowałem, ale nie udało mi się. Poleciłem Hawkinsowi skontaktować się z człowiekiem, który też był bliskim współpracownikiem tej St. Jacques; Alan jakiś tam. Kazał jej wracać natychmiast do Kanady. Przerwała z nim rozmowę.

– Do cholery! – wybuchnął Webb.

– Właśnie. Gdyby udało nam się zmusić ją do powrotu, moglibyśmy się wiele dowiedzieć. Ona stanowi klucz. Dlaczego została z nim? Dlaczego on jest z nią? Nic się tu nie trzyma kupy.

– Zwłaszcza dla mnie! – powiedział Stevens, którego zdumienie przechodziło w złość. – Jeśli liczycie na współpracę prezydenta – chociaż ja nic nie przyrzekam – to radzę wyrażać się jaśniej.

Abbott zwrócił się do niego:

– Sześć miesięcy temu Bourne zniknął. Coś się stało. Nie jesteśmy pewni co, ale można się domyślać prawdopodobnej wersji wypadków. Dostał wiadomość w Zurychu, że Carlos jest w drodze do Marsylii. Później – zbyt późno – zrozumieliśmy. Bourne dowiedział się, że Carlos zawarł kontrakt na zabójstwo Howarda Lelanda, i próbował temu przeszkodzić… potem – nic. Zniknął. Został zabity? Załamał się? A może… się poddał?

– Tej wersji przyjąć nie mogę – przerwał Webb. – Nie przyjmuję.

– Wiem, że pan nie przyjmuje – powiedział Mnich. – Dlatego chcę, żeby pan przejrzał te akta. Zna pan jego szyfry; są tu wszystkie. Niech pan zwróci uwagę, czy w Zurychu nie było jakichś nieprawidłowości.

– Proszę! – wtrącił Stevens. – Co pan sobie właściwie wyobraża? Musiał pan znaleźć coś konkretnego, coś na czym opiera pan swój sąd! To mi jest potrzebne, panie Abbott. Prezydentowi jest to potrzebne.

– Sam bym wiele za to dał. Ale cośmy znaleźli? Wszystko i nic… Dwa lata i dziesięć miesięcy najstaranniej przygotowanego oszustwa. Każdy fałszywy dokument w naszym archiwum został uwiarygodniony, każde posunięcie wyjaśnione i uzasadnione; każdy informator, mężczyzna czy kobieta, wszystkie kontakty, źródła – otrzymały twarze, głosy, historie do opowiedzenia, i z każdym miesiącem z każdym dniem troszkę bliżej Carlosa… Potem nic. Milczenie. Sześć miesięcy próżni.

– Nie teraz – zaprzeczył doradca prezydenta. – Milczenie zostało przerwane. Tylko przez kogo?

– To jest główne pytanie, prawda? – powiedział stary człowiek zmęczonym głosem. – Miesiące milczenia, potem nagle wybuch samowolnej, niezrozumiałej aktywności. Konto wykorzystane, treść fiche zmieniona, miliony przekazane do innego banku – według wszelkiego prawdopodobieństwa ukradzione. Ponadto zabici ludzie; na innych zastawione pułapki. Ale na kogo? I przez kogo? – Mnich ze znużeniem potrząsnął głowa. – Kim jest ten człowiek?

20

Limuzyna stała zaparkowana między dwiema latarniami, po drugiej stronie ulicy, ukośnie do ciężkich rzeźbionych drzwi budynku z brunatnego piaskowca. Za kierownicą siedział szofer w liberii, którego obecność na tej zadrzewionej ulicy, w tego rodzaju pojeździe nie była niczym nadzwyczajnym. Niezwykły był jednak fakt, że dwaj inni ludzie pozostawali ukryci w cieniu głębokich tylnych siedzeń samochodu, nie próbując z niego wysiąść. Obserwowali drzwi budynku, pewni, że nie zostaną wykryci przez promieniowanie podczerwone elektronicznej kamery.

Jeden z mężczyzn poprawił okulary. Jego oczy za grubymi szkłami przypominały oczy sowy, jednakowo podejrzliwe wobec wszystkiego, co znalazło się w ich zasięgu. Był to Alfred Gillette, dyrektor Wydziału Oceny Kadr z Rady Bezpieczeństwa Narodowego.

– Cóż za radość uczestniczyć w klęsce arogancji. Tym większa, jeśli się jest sprawcą tego zdarzenia – powiedział.

– Musisz go rzeczywiście nie cierpieć, prawda? – spytał towarzysz Gillette’a, mężczyzna o potężnych barach, w czarnym deszczowcu; jego akcent zdradzał słowiańskie pochodzenie.

– Nienawidzę go. Uosabia to wszystko, czego nie znoszę w tym mieście. Odpowiednie szkoły, domy w Georgetown, farmy w Wirginii, spotkania w zaciszu klubów. On i jemu podobni skurwysyni mają tu swój ciasny, mały światek, do którego nie dopuszczają nikogo – i sami wszystkim rządzą. Kurewskie pomioty. Pewna siebie, nadęta arystokracja waszyngtońska. Żerują na naszej inteligencji i pracy, a potem tylko podejmują decyzje i przypisują sobie cały sukces. Jeśli jesteś spoza, zawsze będziesz dla nich częścią bezosobowej masy, ich „kochanym personelem”.

– Przesadzasz – powiedział Europejczyk, wpatrując się w budynek z piaskowca. – Radziłeś sobie wśród nich całkiem dobrze. W przeciwnym razie nigdy nie związalibyśmy się z tobą.

Gillette rzucił mu spojrzenie spode łba.

– Jeśli mi się powiodło, to jedynie dlatego, że stałem się niezbędny dla wielu takich jak Dawid Abbott. Mam w głowie tysiące rzeczy, których oni nigdy nie byliby w stanie spamiętać. Wiedzą, że tam, gdzie są pytania wymagające odpowiedzi i sprawy do załatwienia, lepiej mieć kogoś takiego jak ja. Stanowisko dyrektora Wydziału Oceny Kadr wymyślili specjalnie dla mnie. A wiesz dlaczego?

– Nie, nie wiem. Alfredzie – odpowiedział Europejczyk spoglądając na zegarek.

– Bo nie mają cierpliwości ślęczeć nad tysiącami życiorysów i akt. Wolą obiady w „Sans Souci” albo popisy przed komisjami senackimi, gdzie czytają dokumenty sporządzone przez innych – przez tych niedostrzeganych, bezimiennych – ten ich „kochany personel”.

– Jesteś zgorzkniały – stwierdził Europejczyk.

– Bardziej, niż ci się zdaje. Straciłem całe życie na robieniu tego, co powinny robić te sukinsyny, i w zamian za co? Za tytuł, za okazjonalny lunch, w trakcie którego między krewetkami a przystawka konsumują się mój mózg. Ten bezczelny Abbott i jemu podobni faceci byliby zerem bez takich jak ja.

– Nie powinieneś lekceważyć Mnicha. Carlos jest pełen uznania dla niego.

– Bo nie zna prawdy! Wszystko, co robi Abbott, jest osnute tajemnicą; nikt nie wie, ile ten człowiek popełnił błędów. Nawet jeśli coś wyszło na jaw, błędy przypisywano takim jak ja.

Europejczyk przeniósł wzrok z szyby na Gillette’a.

– Jesteś bardzo pobudliwy, Alfredzie – zauważył chłodno. – Wystrzegaj się tego.

Na twarzy biurokraty pojawił się uśmiech.

– Moje zasługi dla Carlosa chyba najlepiej świadczą o tym, że pobudliwość nie przeszkadza mi w pracy. Po prostu przygotowuję się teraz psychicznie do konfrontacji, której nie wyrzekłbym się za nic na świecie.

– Szczere wyznanie – zauważył barczysty mężczyzna.

– A twoje powody? To ty mnie zwerbowałeś.

– Wiedziałem, jak się do ciebie zabrać – Europejczyk skierował wzrok z powrotem w stronę budynku.

– Chodzi mi o to, dlaczego ty pracujesz dla Carlosa?

– Moje powody nie są takie skomplikowane. Pochodzę z kraju, gdzie awans wykształconych ludzi zależy od widzimisię kretynów recytujących na pamięć wersety z Marksa. Carlos też wiedział, jak się do mnie zabrać.

Gillette zaśmiał się, a jego płaskie oczy na moment rozbłysły.

– Koniec końców nie ma między nami wielkiej różnicy. Podstaw sobie Marksa za nasz zafajdany establishment ze Wschodniego Wybrzeża, a dostrzeżesz wyraźne podobieństwo.

– Być może – zgodził się Europejczyk, jeszcze raz spoglądając na zegarek. – Już niedługo. Abbott zwykle wraca samolotem o północy, bo dla Waszyngtonu liczy się każda godzina jego pracy.

– Jesteś pewien, że wyjdzie sam?

– Zawsze tak robi, a już z pewnością nie wyjdzie razem z Elliotem Stevensem. Webb i Stevens też wyjdą osobno; wszyscy zwykle wychodzą w odstępach dwudziestominutowych.

– Jak trafiłeś na Treadstone?

– Nie było to wcale takie trudne. Ty również przyczyniłeś się do tego, Alfredzie; byłeś przecież częścią „kochanego personelu”. – Mężczyzna roześmiał się, nie odrywając oczu od budynku z piaskowca. – Doniosłeś nam, że Kain wywodzi się z „Meduzy”. Tak jak Mnich – o tym sami wiedzieliśmy. Przyjąwszy, że przypuszczenie Carlosa było słuszne, należało więc liczyć się z powiązaniami Mnicha z Bourne’em. Dlatego Carlos polecił nam śledzić Abbotta przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i czekać, aż coś się zatnie w sprawnie funkcjonującej maszynie. Miał rację. Kiedy wieść o strzelaninie w Zurychu dotarła do Waszyngtonu, Abbott stał się nieostrożny. Podążając za nim dotarliśmy tutaj. Cała sprawa była więc jedynie kwestią wytrwałości.

– Czy ten trop zaprowadził cię do Kanady? Do tego faceta z Ottawy?

– Facet z Ottawy ujawnił się sam szukając Treadstone. Dowiedziawszy się, kim była dziewczyna, obserwowaliśmy Ministerstwo Finansów, a w szczególności wydział, w którym pracowała. Potem był telefon z Paryża; dzwoniła ta mała i zleciła facetowi wszczęcie poszukiwań. Nie wiemy, po co to wszystko, podejrzewamy, że Bourne próbuje zniszczyć Treadstone. Jeśli jest zdrajcą, to znalazł niezły sposób na zakończenie sprawy i zagarnięcie szmalu. To zresztą bez znaczenia. Całkiem niespodziewanie ów szef wydziału w Ministerstwie Finansów, o którym nikt spoza kanadyjskiego rządu nigdy dotąd nie słyszał, skupił na sobie uwagę wszystkich sił. Posypała się lawina komunikatów wywiadu. Znaczyło to, że Carlos miał rację, podobnie jak ty. Alfredzie. Kain nie istnieje. To tylko wymysł, pułapka.

– Mówiłem ci to od samego początku – zauważył z naciskiem Gillette. – Trzy lata fałszywych raportów z nie sprawdzonych źródeł. Jasna sprawa!

– Może i masz rację. – Europejczyk zamyślił się. – Była to niewątpliwie koronkowa robota Mnicha… aż do momentu, w którym coś się popsuło i dzieło zdradziło mistrza. Prawda wyszła na jaw; wszystko rozłazi się w szwach.

– Obecność Stevensa zdaje się to potwierdzać. Prezydent domaga się wyjaśnień w tej sprawie.

– Nie ma wyboru. W Ottawie podejrzewają, że szef jednego z wydziałów Ministerstwa Finansów został zgładzony przez wywiad amerykański. – Europejczyk skierował wzrok na biurokratę. – Pamiętaj, Alfredzie, my chcemy tylko wiedzieć, co się stało. Przedstawiłem ci fakty w takiej kolejności, w jakiej do nas docierały; są to niezbite dowody i Abbott nie może niczemu zaprzeczyć. Musisz je jednak przedstawić tak, jakbyś się o wszystkim dowiedział niezależnie, ze swoich własnych źródeł. Musisz udawać obrażonego i domagać się wyjaśnień; całe środowisko wywiadu zostało wystawione do wiatru.

– Tak jest! – wykrzyknął Gillette. – Zostało oszukane i wykorzystane. Nikt w Waszyngtonie nic nie wie o Bourne’ie i Treadstone. Wyłączyli ze sprawy wszystkich. To oburzające! Nie będę musiał niczego udawać. Aroganckie skurwysyny!

– Alfredzie, pamiętaj, dla kogo pracujesz – przestrzegał Europejczyk, unosząc w ciemnościach rękę. – Twoje działanie nie może się opierać na emocjach, lecz na chłodnym oburzeniu znieważonego zawodowca. Abbott natychmiast zacznie cię podejrzewać, ty zaś równie błyskawicznie musisz rozwiać wszelkie jego podejrzenia. To ty jesteś oskarżycielem, nie on.

– Postaram się o tym pamiętać.

– Bardzo dobrze.

W szybie limuzyny odbiły się światła reflektorów nadjeżdżającego samochodu.

– Jest już taksówka Abbotta. Zajmę się kierowcą. – Europejczyk sięgnął w prawo i nacisnął przycisk umieszczony poniżej oparcia na rękę. – Będę nasłuchiwał w moim samochodzie po przeciwnej stronie ulicy. – Potem zwrócił się do szofera: – Abbott zaraz wyjdzie. Wiesz, co robić.

Szofer przytaknął. Obaj równocześnie wysiedli z limuzyny. Kierowca obszedł maskę samochodu, stwarzając wrażenie, jakby chciał przeprowadzić zamożnego pracodawcę na drugą stronę jezdni. Gillette obserwował tę scenkę przez tylną szybę samochodu; obaj mężczyźni stali przez kilka sekund obok siebie, po czym rozdzielili się. Europejczyk skierował się w stronę nadjeżdżającej taksówki, trzymając banknot we wzniesionej ręce. Wyglądało to tak, jakby nagle zmienił plany i chciał zrezygnować z usług zamówionej taksówki. Szofer limuzyny przebiegł tymczasem na północną stronę ulicy i teraz stał ukryty w cieniu schodów dwie bramy za Treadstone-71.

Pół minuty później uwagę Gillette’a przykuły drzwi domu z piaskowca. W chwili gdy wyszedł przez nie zniecierpliwiony Dawid Abbott, przedostało się na zewnątrz trochę światła. Abbott rozglądał się po ulicy i zerkał na zegarek, wyraźnie niespokojny. Taksówka się spóźniała, a musiał zdążyć na samolot; musiał trzymać się precyzyjnego harmonogramu. Wreszcie zszedł po schodach, skręcił w lewo i zaczął wypatrywać taksówki, której spodziewał się lada chwila. Powoli doszedł do miejsca, w którym stał przyczajony szofer. Wreszcie minął je i teraz obaj znajdowali się poza zasięgiem kamery.

Szofer błyskawicznie podszedł do Abbotta. Zamienił z nim kilka słów. Po paru chwilach oszołomiony Dawid Abbott wsiadł do limuzyny, a kierowca znikł w mroku.

– A więc ty! – odezwał się Mnich z odcieniem gniewu i odrazy w głosie. – Ze wszystkich, którzy mogli się tego dopuścić, właśnie ty.

– W twojej obecnej sytuacji zarówno ten pogardliwy ton, jak i arogancja są zupełnie nie na miejscu.

– Człowieku, coś ty najlepszego zrobił! Jak śmiałeś? Zurych. Akta „Meduzy”. To wszystko twoja sprawka!

– Akta „Meduzy” i Zurych owszem. Ale nie chodzi o to, co ja zrobiłem, tylko co ty. Posłaliśmy naszych ludzi z instrukcjami do Zurychu. Znaleźli to, czego szukali. Facet nazywa się Bourne, prawda? Ten, którego ty nazywasz Kainem. Ten, którego sam stworzyłeś!

– Jak trafiłeś pod ten adres?

– Wytrwałość. Kazałem cię śledzić.

– Co? Kazałeś mnie śledzić? Co ty, do cholery, wyprawiasz?

– Próbuję ustalić fakty, które ty starasz się ukryć, okłamując nas wszystkich. Pytanie nie powinno więc brzmieć, co ja, lecz co ty, do cholery, wyprawiasz?

– O Boże, ale z ciebie dureń! – Abbott odetchnął głęboko. – Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego nie przyszedłeś do mnie?

– Bo to by niczego nie zmieniło. Manipulujesz całym środowiskiem wywiadowczym. Miliony dolarów, tysiące godzin ludzkiej pracy, ambasady, placówki faszerowane kłamstwami i zniekształconymi danymi o zabójcy, który nigdy nie istniał. Dobrze pamiętam twoje słowa: „Cóż za wyzwanie dla Carlosa!” Nie ma co, fortel jakich mało! Tylko że my wszyscy staliśmy się twoimi pionkami. Jako odpowiedzialny członek Rady Bezpieczeństwa czuję się głęboko dotknięty! Wszyscy jesteście tacy sami. Kto wam pozwolił bawić się w Boga i łamać wszelkie reguły – nie, nawet nie reguły, a prawa – i robić z nas głupców?

– Nie było innego sposobu – zmęczonym głosem odrzekł stary człowiek; jego pogrążona w cieniu twarz pokrywała sieć zmarszczek. – Ilu ludzi wie o wszystkim? Mów prawdę.

– Tylko ja. Ze względu na ciebie nie puściłem tego dalej.

– To może okazać się niewystarczające. O Boże!

– Ale prawdy nie da się długo utrzymać w tajemnicy – powiedział biurokrata z naciskiem. – Chcę wiedzieć, co się stało.

– Stało? Z czym?

– Z tą twoją wielka strategią. Zdaje się, że… pęka w szwach.

– Dlaczego tak uważasz?

– Przecież to oczywiste! Straciłeś z oczu Bourne’a i teraz nie możesz go odnaleźć. Twój Kain wyparował, a wraz z nim gruba forsa, przechowywana na koncie w Zurychu.

Abbott milczał przez chwilę.

– Zaraz, kto cię naprowadził na ten trop?

– Ty! – zareplikował szybko Gillette, zdając sobie sprawę, że powinien przekonywająco odpowiedzieć na to niebezpieczne pytanie. – Muszę przyznać, że podziwiałem twoje opanowanie, gdy ten osioł z Pentagonu rozprawiał uczenie o operacji „Meduza”… siedząc naprzeciwko człowieka, który był jej twórcą.

– Historia – głos starego człowieka odzyskał siłę. – Nie mogłeś się wtedy niczego dowiedzieć.

– Moim zdaniem niezwykłe było to, iż w całej dyskusji w ogóle nie zabrałeś głosu. A kto spośród zgromadzonych wokół tamtego stołu wiedział więcej o „Meduzie” od ciebie? Właśnie to, że nie odezwałeś się ani słowem, wzbudziło moje podejrzenia. Dlatego tak zaciekle przeciwstawiałem się poświęcaniu uwagi Kainowi. Musiałeś zareagować, Dawidzie. Zmusiłem cię do przedstawienia wiarygodnych powodów kontynuowania poszukiwań Kaina. Wtedy powiedziałeś, że Carlos też poluje na niego.

– Powiedziałem prawdę – przerwał Abbott.

– Oczywiście, że tak. Wiedziałeś, kiedy należy wspomnieć o tym fakcie, a ja pojąłem, na czym polega twoja machinacja. Pomysłowa. Wąż z głowy „Meduzy” przygotowany do przejęcia po niej schedy. Pretendent wkraczający na ring, by wyciągnąć mistrza z narożnika.

– To całkiem logiczne.

– Owszem. Jak powiedziałem, bardzo pomysłowe, nawet jeśli chodzi o ruchy jego ludzi przeciwko Kainowi. Któż mógłby być dla Kaina lepszym przekaźnikiem informacji o ich działaniach, jak niejeden z członków Komitetu Czterdziestu, otrzymujący wyczerpujące sprawozdania z narad dotyczących tajnych operacji. Manipulowałeś nami wszystkimi!

Mnich skinął głową.

– W porządku. Masz do pewnego stopnia rację, rzeczywiście dopuściłem się pewnych nadużyć, w moim odczuciu całkowicie usprawiedliwionych, ale sprawa nie wygląda tak, jak ci się zdaje. Wszystko podlegało kontroli i rozliczeniom. Inaczej nie działałbym wcale. Treadstone składa się z niewielkiej grupy najbardziej godnych zaufania ludzi powiązanych z rządem. Są tam przedstawiciele wywiadu wojskowego G-2, Senatu, CIA, Wywiadu Marynarki Wojennej, a obecnie nawet Białego Domu. Gdybym się rzeczywiście dopuścił jakichkolwiek nadużyć, żaden z nich nie wahałby się żądać wstrzymania operacji. Nikt jednak nie czuł się zmuszony do interwencji, więc zaklinam i ciebie, żebyś nie próbował jej podejmować.

– Czy zostanę członkiem Treadstone?

– Już nim jesteś.

Rozumiem. Co się stało? Gdzie jest Bourne?

Ba, sami chcielibyśmy wiedzieć. Nie mamy nawet pewności, czy ten człowiek to na pewno Bourne.

Co takiego?!

Europejczyk sięgnął w stronę wyłącznika umieszczonego na desce rozdzielczej samochodu i wcisnął go.

– O to właśnie nam chodziło – rzekł. – To właśnie chcieliśmy wiedzieć. – Odwrócił się do siedzącego obok szofera. – Teraz szybko. Wracaj pod schody. Pamiętaj, że jak tylko ktoś wyjdzie na zewnątrz, będziesz miał dokładnie trzy sekundy, zanim drzwi ponownie się zatrzasną. Musisz być szybki.

Mężczyzna w liberii wysiadł pierwszy z samochodu; ruszył chodnikiem w kierunku Treadstone-71. Przed wejściem do jednego z pobliskich domów jakaś para w średnim wieku głośno żegnała się ze swoimi gospodarzami. Szofer zwolnił kroku, sięgnął do kieszeni po papierosa, zatrzymał się, by go przypalić. Odgrywał rolę znudzonego kierowcy zabijającego czas monotonnego wyczekiwania. Europejczyk przyglądał mu się przez chwilę, potem rozpiął płaszcz i wyjął długi rewolwer o lufie wydłużonej tłumikiem. Zwolnił bezpiecznik i schował broń z powrotem do kabury, wysiadł z samochodu i przeszedł przez jezdnię, kierując się w stronę limuzyny. Jej lusterka były ustawione pod takim kątem, iż Europejczyk mógł się nie obawiać, że zostanie dostrzeżony przez siedzących w środku mężczyzn. Przystanął na moment przy bagażniku, następnie wyciągnął rękę i doskoczył do drzwi kierowcy; otworzył je mocnym szarpnięciem i błyskawicznie wsunął się do środka, kierując broń na tylne siedzenie.

Alfredowi Gillette zaparło dech. Prawą ręką próbował chwycić klamkę, ale Europejczyk wcisnął przycisk blokujący obie pary drzwi. Natomiast Dawid Abbott siedział bez ruchu, wpatrując siew napastnika.

– Dobry wieczór, Mnichu – odezwał się Europejczyk. – Ktoś, kto jak wiem, często przywdziewa mnisi habit, przesyła panu gratulacje. Nie tylko z powodu Kaina, ale i gwardii przybocznej z Treadstone. O, choćby Żeglarza, kiedyś pierwszorzędnego agenta.

Gillette odzyskał głos; odezwał się ni to szeptem, ni krzykiem:

– Co to ma znaczyć? Kim pan jest?! – zawołał, udając, że nie zna mężczyzny.

– Posłuchaj, przyjacielu, to już nie jest konieczne – powiedział człowiek z pistoletem. – Z wyrazu twarzy pana Abbotta wnioskuję, iż zdał sobie sprawę, że jego dawne wątpliwości co do ciebie były słuszne. Zawsze należy ufać instynktom, prawda, Mnichu? Oczywiście, miał pan absolutną rację. Znaleźliśmy jeszcze jednego rozgoryczonego człowieka; wasz system stwarza takich ludzi z przerażającą szybkością To oczywiście on przekazał nam akta „Meduzy”, a te doprowadziły nas do Bourne’a.

– Co robisz?! – wrzasnął Gillette. – O czym ty mówisz?!

– Jesteś straszliwym nudziarzem. Alfredzie. Ale zawsze byłeś częścią „kochanego personelu”. Szkoda tylko, że nie wiedziałeś, z która ekipą masz trzymać; tacy jak ty nigdy nie wiedzą.

– Ty!… – Gillette uniósł się ciężko z siedzenia z wykrzywiona twarzą.

Europejczyk pociągnął za spust: stłumione echo wystrzału pobrzmiewało przez moment w miękko wyściełanym wnętrzu limuzyny. Gillette zgiął się gwałtownie, jego ciało osunęło się na podłogę po drzwiach samochodu; sowie oczy były w chwili śmierci szeroko otwarte.

– Nie wydaje mi się, byś chciał go opłakiwać – odezwał się Europejczyk.

– Nie ma kogo – stwierdził Mnich.

– Ale tamten człowiek to jednak Bourne. Tak, Kain zdradził. Nie wytrzymał. Długi okres ciszy jest już za nami. Wąż z głowy „Meduzy” zdecydował się uderzyć samodzielnie. A może został kupiony? Tego też nie można wykluczyć, prawda? Carlos kupuje wielu, tak jak tego przy pańskich nogach.

– Ode mnie niczego się nie dowiesz. Nawet nie próbuj.

– Niczego nie muszę się dowiadywać. Wszystko już wiemy. Delta, Carlos… Kain. Imiona już nie mają znaczenia: właściwie nigdy nie miały. Ostatni krok to całkowita izolacja Bourne’a – przez usunięcie człowieka-mnicha podejmującego wszystkie decyzje. Pana. Bourne jest w potrzasku. Jest skończony.

– Są jeszcze inni, którzy też mogą podejmować decyzje. Bourne dotrze do nich.

– Jeśli tylko spróbuje, zabiją go. Nikt nie zasługuje na większa pogardę niż człowiek, który zdradził, ale by stwierdzić, że zdradził, trzeba dysponować dowodami na to, iż w ogóle był waszym człowiekiem. Carlos dysponuje takimi dowodami; Bourne był wasz, choć jego pochodzenie jest równie zagadkowe, jak wszystko, co znajduje się w aktach „Meduzy”.

Stary człowiek zmarszczył brwi: był przerażony, choć nie z obawy o własne życie; chodziło o sprawę znacznie istotniejszą niż los jednostki.

– Jesteś szalony – powiedział. – Nie ma takiego dowodu.

– Jeden błąd, jeden błąd wystarczył. Carlos jest dokładny, jego macki sięgają wszędzie. Potrzebował pan człowieka z „Meduzy”, takiego, który zniknął bez śladu. Wybrał pan gościa o nazwisku Bourne, ponieważ jego zniknięcie nastąpiło w niejasnych okolicznościach i ten fakt usunięto ze wszystkich istniejących dokumentów – albo tak się przynajmniej panu wydawało. Tylko że nie wziął pan pod uwagę agentów Hanoi, którzy przeniknęli do „Meduzy”; te dane istnieją u nich. Jason Bourne został zgładzony 25 marca 1968 roku przez oficera amerykańskiego wywiadu, w dżungli Tam Quan.

Mnich szarpnął się do przodu; pozostał mu już tylko ten ostateczny gest, ostatnie wyzwanie. Europejczyk strzelił.

Drzwi budynku z piaskowca otworzyły się. Na twarzy ukrytego w cieniu schodów szofera pojawił się uśmiech. Żeglarz odprowadzał do drzwi doradcę Białego Domu, co oznaczało, że główny system alarmowy został wyłączony. Teraz zabójca miał już nie trzy sekundy, lecz tyle czasu, ile potrzebował.

– Wspaniale, że pan do nas wpadł – powiedział Żeglarz, ściskając rękę gościa.

– Dziękuję za wszystko.

Były to ostatnie słowa, jakie obaj mężczyźni zdążyli powiedzieć. Szofer wycelował do nich ponad balustradą ceglanego murku i dwukrotnie pociągnął za spust; stłumione odgłosy wystrzałów zlały się z odległym hałasem miejskim. Żeglarz upadł na plecy do wnętrza budynku; doradca Białego Domu złapawszy się za pierś, zatoczył się na futrynę drzwi wejściowych. Morderca okrążył murek, wbiegł na schody i chwycił Stevensa akurat w chwili, gdy ten miał zwalić się na ziemię. Z impetem lecącego pocisku chwycił go i cisnął przez drzwi do środka, na ciało Żeglarza. Następnie zajął się wewnętrzną stroną framugi ciężkich, obitych stalową blachą drzwi. Ponieważ wiedział, czego szuka, odnalazł to bez trudu. Wzdłuż górnej krawędzi biegł gruby przewód wpuszczony na końcu w ścianę, pomalowany tą samą farbą co futryna. Mężczyzna przymknął trochę drzwi, podniósł rękę z pistoletem i strzelił prosto w przewód. Nastąpiło zwarcie, posypały się iskry: kamery systemu bezpieczeństwa zostały wyłączone, wszystkie monitory zgasły.

Mężczyzna otworzył drzwi, żeby dać wspólnikowi sygnał; nie było to konieczne, bo Europejczyk już i tak przechodził przez jezdnię. Wspiął się po schodach i wszedł do środka, rozglądając się po foyer i zerkając w stronę drzwi na końcu korytarza. Razem unieśli z podłogi dywan, po czym Europejczyk wsunął jego skraj między drzwi wejściowe a futrynę, tak by powstała kilkucentymetrowa szpara uniemożliwiająca zatrzaśnięcie się rygli. Teraz nawet jeśli ktoś włączyłby zapasowy system bezpieczeństwa, nic by to nie dało.

Stali w milczeniu, sztywno wyprostowani: obaj wiedzieli, że jeśli ktoś może ich wykryć, stanie się to w ciągu najbliższych kilku sekund; rozległ się odgłos drzwi otwieranych na piętrze a w chwile później usłyszeli kroki i dystyngowany kobiecy głos:

– Kochanie! Właśnie zauważyłam, że zepsuła się ta przeklęta kamera! Czy mógłbyś to sprawdzić? – Nastąpiła chwila ciszy; potem kobieta odezwała się znowu. – A może powiedz Jezuicie? – Ponownie nastała precyzyjnie odmierzona cisza. – Albo nie, nie zawracaj sobie głowy, kochanie. Sama powiem Dawidowi!

Dwa kroki. Cisza. Szelest materiału. Europejczyk patrzył bacznie w stronę schodów. Zgasło światło. Dawid. Jezuita… Mnich!

– Załatw ją! – wrzasnął do szofera, a sam okręcił się na pięcie i wycelował rewolwer w drzwi na końcu korytarza.

Mężczyzna w liberii rzucił się do schodów, żeby wbiec na piętro; rozległ się strzał z broni dużego kalibru, bez tłumika. Europejczyk podniósł wzrok i zobaczył, że szofer trzyma się za ramię, a jego uniform zalany jest krwią; w drugiej ręce mężczyzna jednak wciąż ściskał pistolet i raz za razem pociągał za spust, celując w górę schodów.

Drzwi na końcu korytarza otwarły się gwałtownie i stanął w nich zaskoczony człowiek w mundurze majora trzymający w ręce skoroszyt. Europejczyk wypalił dwukrotnie; Gordon Webb z przestrzeloną szyją wygiął się do tyłu i padł rozsypując wokół kartki. Człowiek w czarnym deszczowcu podbiegł schodami do szofera: wyżej zobaczył przewieszone przez balustradę martwe ciało kobiety o siwych włosach; z jej głowy i szyi spływała krew.

– Wszystko w porządku? Możesz się ruszać? – zapytał. Szofer przytaknął.

– Ta suka odstrzeliła mi połowę ramienia, ale dam sobie radę.

– Musisz! – rozkazał Europejczyk, ściągając pośpiesznie deszczowiec. – Masz, załóż. Chcę mieć Mnicha tu w środku! Ruszaj!

– O Jezu!

– Carlos chce, żeby ciało Mnicha znajdowało się wewnątrz! Ranny niezdarnie naciągnął na siebie czarny deszczowiec i zszedł na dół. Ominął ciało Żeglarza i doradcy Białego Domu, po czym ostrożnie, walcząc z bólem, przekroczył próg i zszedł po schodkach na ulicę.

Europejczyk obserwował go, przytrzymując drzwi; chciał się upewnić, czy podwładny jest w stanie sprostać zadaniu. Okazało się, że tak – szofer był silny jak tur, tur, któremu służba u Carlosa gwarantowała zaspokojenie wszystkich jego zachcianek. Miał dość sił, by wnieść ciało Dawida Abbotta do wnętrza domu z piaskowca, udając – dla zmylenia ewentualnych przechodniów – że pomaga iść starszemu człowiekowi, który za dużo wypił. Potem musi jakoś zatamować sobie krwawienie, żeby jeszcze przewieźć ciało Alfreda Gillette’a na drugi brzeg rzeki i tam utopić je w bagnie. Ludzie Carlosa byli zdolni do takich wyczynów; wszyscy byli turami. Rozgoryczonymi turami, które znalazły sens życia w służeniu swojemu przywódcy.

Europejczyk odwrócił się i wszedł do foyer; czekało go jeszcze jedno zadanie. Coś, co miało doprowadzić do całkowitej izolacji człowieka, który nazywał się Jason Bourne.

Sukces był większy, niż oczekiwał. Mieszczące się w budynku archiwum okazało się autentycznym skarbem. Znajdowały się tu akta z wszystkim szyframi i metodami kontaktów, jakich używał legendarny Kain. Teraz już nie taki legendarny, pomyślał Europejczyk, zbierając papiery.

Inscenizacja była gotowa – cztery ciała ułożone w różnych pozycjach w przytulnej, eleganckiej bibliotece. Dawid Abbott skulony w fotelu, ze spojrzeniem otwartych oczu zdradzających szok; w pobliżu jego stóp Elliot Stevens; Żeglarz rozwalony na przenośnym stoliku z przewróconą butelką whisky w ręce; Gordon Webb wyciągnięty na podłodze, przyciskający kurczowo do ciała teczkę. Ułożenie ciał sugerowało, że akt przemocy, jaki rozegrał się w tym pokoju, nastąpił zupełnie nieoczekiwanie – nagła strzelanina przerwała swobodną rozmowę.

Europejczyk w zamszowych rękawiczkach przechadzał się, podziwiając swoja sztukę. Tak, w istocie była to sztuka. Odesłał szofera, wyczyścił każda klamkę, każdy przełącznik, wszystkie lśniące drewniane powierzchnie. Teraz nadeszła pora na najważniejsze pociągnięcie. Mężczyzna zbliżył się do stołu, gdzie na srebrnej tacy stały kieliszki do brandy, wziął jeden z nich i podniósł w górę do światła; tak jak przewidywał, nie było na nim najmniejszego śladu. Odstawił kieliszek, a z kieszeni wyjął małe, płaskie pudełeczko z plastiku. Otworzył je i wydobył ze środka pasek przezroczystej taśmy, któremu również przyjrzał się pod światło. Były. Wyraziste jak portret – do pewnego stopnia były przecież portretem.

Zostały zdjęte ze szklanki z wodą mineralną, zabranej z biura Gemeinschaft Bank w Zurychu – odciski palców prawej ręki Jasona Bourne’a.

Europejczyk wziął do ręki kieliszek i z cierpliwością artysty przylepił taśmę na dolnej części naczynia, po czym oderwał ją. Jeszcze raz podniósł kieliszek do światła – odciski rysowały się w blasku lampy z matową doskonałością.

Mężczyzna zaniósł kieliszek w róg biblioteki i upuścił na parkiet. Przyklęknął, przyglądając się odłamkom szkła; kilka z nich usunął, a resztę zmiótł pod zasłonę.

Nie wątpił, że dobrze wykonał zadanie.

21

– Później – powiedział Bourne i rzucił walizki na łóżko. – Musimy się stąd jakoś wydostać.

Marie usiadła w fotelu. Przeczytała jeszcze raz artykuł w gazecie, wybierając poszczególne fragmenty, powtarzając je. Zupełnie się wyłączyła, pochłonięta analizą, która wydawała jej się coraz bardziej prawdopodobna.

– Jasonie, jestem już pewna, że ktoś przesyła nam wiadomość!

– Pogadamy o tym później i tak jesteśmy tu za długo. Za godzinę ta gazeta będzie w każdym pokoju, a jutrzejsza prasa może donieść coś jeszcze gorszego. Nie czas na skromność; zwracasz, na siebie uwagę, i w tym hotelu widziało cię już za dużo ludzi. Zbieraj się.

Marie wstała, ale nie ruszyła się z miejsca. Stała tak długo, aż musiał na nią spojrzeć.

– O kilku sprawach porozmawiamy później – odezwała się zimno. – Chciałeś mnie zostawić, Jasonie, a ja muszę wiedzieć dlaczego.

– Mówiłem już, że ci powiem – odparł niecierpliwie. – Przecież chcę, żebyś wiedziała, więc powiem. Ale teraz musimy się stąd zmyć. Pakuj się, do cholery!

Przestraszyła się nieco, najwyraźniej jego gniew zrobił na niej wrażenie.

– Tak, oczywiście – wyszeptała.

Zjechali na dół windą. Kiedy przed oczami pojawiła mu się zadeptana marmurowa posadzka, Bourne poczuł się jak w klatce, całkowicie na widoku, niemal w zasięgu ręki – zupełnie jakby w momencie zatrzymania się windy miano ich aresztować. Po chwili zrozumiał, dlaczego tak zareagował. Na lewo za ladą siedział portier, a przed nim piętrzyły się gazety. Były to te same gazety. Jason przed chwilą włożył jedną do nesesera, który teraz niosła Marie. Portier właśnie ją czytał, dłubiąc jednocześnie wykałaczka w zębach, całkowicie pochłonięty nowinkami o najświeższych skandalach.

– Idź prosto przed siebie – polecił Marie. – Nie zatrzymuj się, tylko idź do drzwi. Spotkamy się na zewnątrz.

– O Jezu – szepnęła widząc portiera.

– Postaram się zapłacić błyskawicznie.

Jason za wszelką cenę nie chciał dopuścić, aby portier zwrócił uwagę na stukot obcasów Marie o marmurową posadzkę. Ale ten podniósł wzrok dopiero wtedy, gdy Jason pojawił się przed nim, całkowicie zasłaniając mu widok.

– Było nam niezwykle miło – odezwał się po francusku – ale bardzo się spieszę. Jeszcze dzisiaj muszę być w Lyonie. Proszę zaokrąglić rachunek do pięciuset franków. Nie miałem czasu zostawić napiwków.

Zamieszanie z pieniędzmi odniosło spodziewany skutek. Portier szybko sporządził rachunek. Jason zapłacił i właśnie schylał się po walizki, gdy usłyszał jęk zdziwienia wydobywający się z osłupiałego mężczyzny. Wpatrywał się w plik gazet leżących po prawej stronie i w zdjęcie Marie St. Jacques. Następnie spojrzał na szklane drzwi wejściowe: Marie stała na chodniku. Portier przeniósł zdziwione spojrzenie na Bourne’a; nagłe olśnienie wystarczyło, by napełnić go przerażeniem.

Jason szybko skierował się do szklanych drzwi, łokciem wprawnie je otworzył i łypnął okiem za siebie. Portier właśnie sięgał po telefon.

– Jazda! – zawołał do Marie. – Szybko do taksówki.

Pięć przecznic od hotelu, na rue Lecourbe złapali taksówkę. Bourne udawał naiwnego Amerykanina i używał łamanej francuszczyzny, która tak mu pomogła w banku Valois. Wytłumaczył kierowcy, że chce ze swoją belle amie wydostać się z zatłoczonego Paryża na dzień lub dwa w jakieś ustronne miejsce. Zasugerował, że może tak on sam by podał kilka miejsc, a oni już wybiorą. Kierowca zgodził się chętnie.

– Koło Les Moulineux Billancourt jest mały pensjonat zwany „Maison Quadrillage” – polecił. – Jest jeszcze jeden w Ivry-sur-Seine, który może się państwu spodobać. Bardzo tam intymnie, proszę pana. A może tak „Auberge du Coin” w Montrouge; leży między tymi dwoma i nie ma tam prawie wcale ruchu.

– Pojedźmy do tego pierwszego – wybrał Jason. – On pierwszy przyszedł panu na myśl. Jak długo tam się jedzie?

– Nie więcej niż piętnaście, dwadzieścia minut, proszę pana.

– Dobrze. – Bourne zwrócił się do Marie i odezwał się łagodnie: – Zmień fryzurę.

– Co?

– Zmień fryzurę. Odsłoń czoło albo zwiąż włosy, po prostu coś zrób. Przesuń się, żeby cię nie widział w lusterku. Tylko szybko!

W chwilę potem Marie za pomocą lusterka i spinek upięła swoje długie kasztanowe włosy w ścisły kok, odsłaniając twarz i szyję. Jason przyglądał jej się w słabym świetle.

– Zetrzyj szminkę, dokładnie. Wyciągnęła chusteczkę i spełniła polecenie.

– W porządku?

– Tak. Masz kredkę do brwi?

– Oczywiście.

– Pogrub brwi, ale tylko trochę. Przedłuż je tak o pół centymetra i skieruj ku dołowi.

Ponownie wypełniła jego polecenie.

– A teraz?

– Już lepiej – odparł przypatrując się jej. Zmiany niby nieznaczne, a efekt widoczny. W subtelny sposób przeistoczyła się z wytwornej, eleganckiej i uderzająco pięknej kobiety w osobę nieco wulgarną. Ale najważniejsze, że na pierwszy rzut oka nie była już kobietą z tego gazetowego zdjęcia i tylko to się liczyło.

– Kiedy dojedziemy do Billancourt – wyszeptał – to wysiądź szybko i odwróć się piecami do kierowcy. Nie pokazuj mu się.

– Chyba już trochę na to za późno.

– Rób, co każe.

Słuchaj mnie. Jestem kameleonem, który zwie się Kain, i nauczę cię wielu rzeczy, których wcale nie chcę cię nauczyć, ale w tych okolicznościach muszę. Potrafię zmienić kolor skóry i stopić się w jedno z poszyciem dżungli, potrafię wyczuć nosem kierunek wiatru. Potrafię przedzierać się przez naturalne i stworzone przez ludzi dżungle. Alfa, Bravo, Charlie, Delta… Delta to Charlie, a Charlie to Kain. Jestem Kainem. Jestem śmiercią, i to ja muszę ci powiedzieć, kim jestem, i utracić cię.

– Kochanie, czy coś się stało?

– Co?

– Patrzysz na mnie i nie oddychasz. Dobrze się czujesz?

– Przepraszam – powiedział patrząc w bok i wciągając ponownie powietrze. – Rozpracowuję nasze kroki. Jak już dojedziemy na miejsce, to będzie mi łatwiej coś wymyślić.

Dojechali do gospody. Po prawej stronie rozpościerał się parking ogrodzony łańcuchami; kilku ostatnich gości wyszło z ozdobnych drzwi od frontu. Bourne nachylił się do kierowcy.

– Proszę nas wysadzić pośrodku parkingu, jeżeli to panu nie robi różnicy – polecił mu, nie tłumacząc się ze swojego dziwnego życzenia.

– Oczywiście, proszę pana – odpowiedział taksówkarz przytakując głową i wzruszając ramionami na znak, że rozumie powód ostrożności.

Deszcz nieco ustał, przechodząc w lekką mżawkę. Taksówka odjechała. Bourne i Marie nie ruszyli się z zaciemnionego miejsca koło krzaków, dopóki nie zniknęła. Jason postawił walizki na mokrej ziemi.

– Zaczekaj tutaj.

– Dokąd idziesz?

– Wezwać taksówkę.


Druga taksówka zawiozła ich do Montrouge. Kierowca zupełnie nie zwrócił uwagi na ponurą parę, która najwyraźniej przyjechała z prowincji i szuka taniego hotelu. Jeżeli nawet weźmie do ręki gazetę i zobaczy zdjęcie kobiety obywatelstwa kanadyjskiego, zamieszanej w morderstwo i kradzież w Zurychu, nie skojarzy jej z niewiastą, którą właśnie wiezie.

„Auberge du Coin” mogła niejednemu sprawić zawód. Nie była to ustronna wiejska gospoda usytuowana w jakimś zapadłym zakątku. Zamiast tego stał duży, płaski, dwupiętrowy budynek położony o jakieś czterysta metrów od głównej drogi. Podobny był raczej do tych paskudnych moteli, które jak plaga otaczają miasta, gwarantując gościom w reklamach całkowitą anonimowość. Nietrudno sobie wyobrazić, ile par meldowało się tutaj na weekendy pod fałszywymi nazwiskami.

Zarejestrowali się zatem pod innymi nazwiskami i otrzymali pokój z plastiku, w którym każdy przedmiot wart więcej niż dwadzieścia franków przymocowano na stałe do podłogi lub laminatu udającego boazerię śrubami bez nakrętek. Znaleźli jednakże jedną pozytywną rzecz, mianowicie w holu stała maszyna do lodu. Wiedzieli, że działa, bo słyszeli jej szum nawet przy zamkniętych drzwiach.

– A więc, kto przesyła nam wiadomość? – spytał Bourne obracając w rękach szklankę z whisky.

– Gdybym wiedziała, to bym się z nim skontaktowała – odparła siedząc tyłem do małego biurka z nogą założoną na nogę, wpatrzona w niego z uwagą. – Może ma to coś wspólnego z powodem twojej ucieczki?

– Jeżeli nawet tak, to była to pułapka.

– Na pewno nie. Taki facet jak Walther Apfel nie zrobił tego, co zrobił, po to, żeby zastawić pułapkę.

– Nie byłbym tego taki pewny. – Bourne podszedł do jedynego plastikowego fotela i usiadł w nim. – Koenig tak właśnie zrobił, namierzył mnie już w poczekalni.

– To przekupiony piechur, a nie oficer z banku. Działał w pojedynkę. Apfel nie mógł.

Jason podniósł wzrok.

– Co masz na myśli?

– Oświadczenie Apfla musieli zaakceptować jego zwierzchnicy. Wypowiadał się w imieniu banku.

– Jak jesteś taka pewna, to dzwońmy do Zurychu.

– Nie tego chcą. Albo nie maja odpowiedzi, albo nie mogą jej dać. Ostatnie słowa Apfla dawały do zrozumienia, że „bank nie będzie udzielał dalszych wyjaśnień. Nikomu”. To też stanowiło część tej wiadomości. Mamy się skontaktować z kimś innym.

Bourne pił; potrzebował alkoholu, bo zbliżał się moment, w którym zmieni się w zabójcę, w Kaina.

– Do kogo zatem wracamy? – spytał. – Tam gdzie czeka pułapka?

– Chyba ci się tylko wydaje, że wiesz, kto to jest. – Marie sięgnęła na biurko po papierosy. – Czy dlatego uciekałeś?

– Tak, przyznaję ci rację.

Nadszedł właściwy moment. To Carlos przesłał wiadomość! Jestem Kainem i ty musisz mnie opuścić. Muszę cię utracić. Ale został jeszcze do wyjaśnienia Zurych, który musisz zrozumieć.

– Opublikowano ten artykuł, żeby mnie znaleźć.

– Nie będę się sprzeczać – powiedziała, wywołując tym jego zdumienie. – Miałam czas do namysłu. Oni wiedzą, że dowody są fałszywe, tak oczywiście fałszywe, że aż śmieszne. Policja w Zurychu z pewnością oczekuje, że skontaktuję się teraz z Ambasadą Kanadyjską… – Marie urwała trzymając nie zapalonego papierosa w ręku. – O Boże, Jasonie, to właśnie rnamy zrobić!

– Kto za tym stoi?

– Ktoś, kto przesyła nam wiadomość. Wiedzą, że nie mam wyjścia i muszę zadzwonić do ambasady, żeby uzyskać ochronę rządu kanadyjskiego. Nie pomyślałam o tym, bo już rozmawiałam z ambasadą, z tym, jak mu tam… Dennisem Corbelierem, który nie miał mi nic do powiedzenia. Zrobił tylko to, o co go poprosiłam i nic więcej. Ale to było wczoraj… a nie dzisiaj, nie tej nocy. – Marie skierowała się do telefonu na nocnym stoliku.

Bourne podniósł się szybko z krzesła i zastąpił jej drogę chwytając za ramię.

– Nie rób tego – powiedział z przekonaniem.

– Dlaczego nie?

– Bo się mylisz.

– Właśnie że mam rację, Jasonie. Udowodnię ci to.

Bourne stanął przed nią.

– Wydaje mi się, że lepiej by było, żebyś mnie najpierw wysłuchała.

– Nie! – krzyknęła i aż go tym przestraszyła. – Nie chcę tego słyszeć. Nie teraz!

– Jeszcze godzinę temu w Paryżu tylko tego chciałaś słuchać. Właśnie tego!

– Nie. Godzinę temu wydawało mi się, że umieram! Postanowiłeś uciec. Beze mnie. Wiem już, że tak będzie teraz w kółko, dopóki coś się nie zmieni na twoją korzyść. Słyszysz słowa, widzisz obrazy, nawiedzają cię wspomnienia pewnych wydarzeń, których nie rozumiesz, ale ponieważ istnieją, potępiasz sam siebie! I będziesz się tak potępiał, dopóki ktoś ci wreszcie nie powie, że kimkolwiek byłeś… inni cię wykorzystywali, chcieli cię poświęcić! Ale jest ktoś, kto chce ci pomóc, nam pomóc! I to jest ta wiadomość! Wiem, że mam rację. Chcę ci to udowodnić. Pozwól mi!

Bourne trzymał ją za ręce i nie odzywał się, patrzył tylko na nią, na jej prześliczna twarz wypełnioną bólem i niepotrzebną nadzieja, na jej płonące oczy. Cierpiał przeraźliwie. A może tak będzie lepiej: zobaczy sama i strach sprawi, że go wysłucha, zrozumie. Nie zostało mu nic innego. Jestem Kainem…

– W porządku, możesz zadzwonić, ale zrobisz to tak, jak ja ci powiem.

Puścił ja i podszedł do telefonu: zadzwonił do recepcji „Auberge du Coin”.

– Tu pokój 341. Dzwonili do mnie przed chwila znajomi z Paryża; za chwilę wyjeżdżają, żeby się z nami spotkać. Czy znalazłby się dla nich jakiś pokój w tym samym korytarzu…? Świetnie. Nazywają się Briggsowie, są z Ameryki. Zejdę na dół, zapłacę z góry i wezmę klucz… Znakomicie. Dziękuję.

– Co robisz?

– Coś ci udowadniam – odparł. – Daj mi suknię – dodał, – Najdłuższą, jaką masz.

– Co?

– Rób, co ci każę, jeżeli chcesz dzwonić.

– Oszalałeś.

– Już się z tym zdążyłem pogodzić – stwierdził, wyjmując spodnie i koszulę z walizki. – Gdzie ta suknia?

Piętnaście minut później pokój państwa Briggsów, o sześcioro drzwi dalej od numeru 341 i po przeciwnej stronie korytarza, był już gotowy. Ubrania zostały ułożone w specjalny sposób: niektóre światła się paliły, a z pozostałych lamp wykręcono żarówki.

Jason wrócił do pokoju: Marie stała przy telefonie.

– Jesteśmy gotowi.

– Co zrobiłeś?

– To, co chciałem. To, co musiałem. Możesz już dzwonić.

– Jest już późno. A jak go nie będzie, to co wtedy?

– Wydaje mi się, że będzie. A jeśli nie, to podadzą ci jego telefon domowy. W Ottawie był w książce telefonicznej; musiał być.

– Chyba masz rację.

– W ten czy inny sposób go złapiesz. Powtórzyłaś sobie to, co masz mówić?

– Tak, ale to nie ma znaczenia; tu nie o to chodzi. Wiem, ze się nie mylę.

– Zobaczymy. Mów tylko to, co ci powiedziałem. Będę stał przy tobie. Dzwoń!

Podniosła słuchawkę i nakręciła numer. W siedem sekund od połączenia z centralą w słuchawce rozległ się głos Dennisa Corbeliera. Była pierwsza piętnaście w nocy.

– Jezu Chryste, gdzie pani jest?

– Czekał pan na mój telefon?

– Jeszcze jak! Cała ambasada postawiona jest na nogi. Czekam tu od piątej po południu.

– Alan też czekał. W Ottawie.

– Jaki Alan? O czym pani mówi? Gdzie pani jest?

– Najpierw chciałabym wiedzieć, co pan ma mi do powiedzenia.

– Do powiedzenia?

– Dennis, ma pan dla mnie wiadomość. Chcę ją usłyszeć.

– Co usłyszeć? Jaką wiadomość?

Marie zbladła.

– Nikogo w Zurychu nie zabiłam. Nie mogłabym…

– Na Boga – przerwał attaché – niech pani przyjeżdża do nas! Zapewnimy pani całkowitą ochronę. Nikt tu pani nie skrzywdzi!

– Dennis, niech pan słucha! Czekał pan na mój telefon, tak czy nie?

– Oczywiście, że tak.

– Ktoś kazał panu czekać, prawda?

Cisza. Kiedy Corbelier ponownie przemówił, jego głos był stłumiony.

– Tak, on mi kazał. Oni kazali.

– Co panu powiedzieli?

– Że potrzebuje pani naszej pomocy. Natychmiast. Marie odetchnęła ponownie.

– I oni chcą nam pomóc?

– Nam? – spytał Corbelier. – Czy mam rozumieć, że on jest z panią?

Bourne trzymał twarz tuż przy jej twarzy, nachylając się do słuchawki, żeby słyszeć słowa Corbeliera. Skinął głowa.

– Tak – odparła. – Jesteśmy razem, ale on wyszedł na chwilę. To wszystko kłamstwa, czy wyjaśnili to panu?

– Powiedzieli mi tylko, że mam panią odnaleźć i zapewnić ochronę. Chcą pani naprawdę pomóc: chcą wysłać po panią samochód. Taki służbowy. Dyplomatyczny.

– Kim oni są?

– Nie znam ich nazwisk; nie muszę. Znam tylko ich stopnie.

– Stopnie?

– Służby specjalne, FS-5. Już wyżej nie można zajść.

– Ufa im pan?

– O Boże, oczywiście! Skontaktowali się ze mną przez Ottawę. Mają rozkazy z Ottawy.

– Czy są teraz w ambasadzie?

– Nie, na posterunkach w terenie. – Corbelier przerwał wyczerpany. – Jezu Chryste, Marie, gdzie pani jest?

Bourne ponownie przyzwolił, żeby mówiła.

– Jesteśmy w „Auberge du Coin” w Montrouge. Pod nazwiskiem Briggs.

– Poślę tam zaraz samochód.

– Nie, Dennis! – Marie zaprotestowała obserwując Jasona, który wzrokiem dawał jej do zrozumienia, żeby trzymała się instrukcji.

– Proszę przysłać samochód rano. Z samego rana… powiedzmy, za cztery godziny, jeżeli to panu odpowiada.

– Nie mogę tego zrobić. Dla pani własnego dobra.

– Musi pan; nic pan nie rozumie. On znalazł się w potrzasku i musiał to zrobić, a teraz się boi i chce uciekać. Gdyby wiedział, że do pana dzwonię, to już by wiał. Muszę mieć czas. Potrafię go namówić, żeby sam się oddał w ręce władz. Tylko kilka godzin. Jest zagubiony, ale podświadomie przyznaje mi rację – Marie mówiła te słowa patrząc na Bourne’a.

– Co to za skurwysyn?

– Przestraszony – odparła. – Taki, którego wykorzystano. Potrzebuję czasu. Dajcie mi go.

– Marie…? – Corbelier urwał. – Dobrze, z samego rana. Powiedzmy… o szóstej? Marie, oni chcą pani pomóc. Oni mogą pani pomóc.

– Wiem. Dobranoc.

– Dobranoc.

Marie odłożyła słuchawkę.

– Teraz sobie poczekamy – powiedział Bourne.

– Nie wiem, co chcesz udowodnić. Oczywiście on zawiadomi FS-5 i oni się tu z pewnością zjawią. Czego się spodziewasz? On niemal się przyznał, co zrobi, co musi zrobić.

– I to ci z FS-5 przesyłają nam wiadomość?

– Sądzę, że oni zabiorą nas do odpowiedniej osoby. A jeżeli jest ona za daleko, to nas z nią skontaktują. Jestem o tym głęboko przekonana, jak jeszcze nigdy dotąd w moim zawodowym życiu.

Bourne spojrzał na nią.

– Chciałbym, żebyś miała rację, bo chodzi mi przede wszystkim o twoje życie. Jeżeli dowody, jakie mają przeciwko tobie w Zurychu, nie są częścią tej wiadomości, lecz zostały podstawione przez fachowców, by mnie odnaleźć – i policja w Zurychu rzeczywiście w nie wierzy – to faktycznie jestem tym przerażonym człowiekiem, o którym opowiadałaś Corbelierowi. Nikt bardziej niż ja nie pragnie, żebyś miała rację. Ale wydaje mi się, że się mylisz.


Trzy minuty po drugiej światła w holu zamigotały i zgasły. Długi korytarz oświetlany jedynie smugą światła ze schodów pogrążył się w mroku. Bourne stał z pistoletem w dłoni za drzwiami ich ciemnego pokoju i obserwował korytarz przez szparę w drzwiach. Marie zaglądała mu przez ramię. Nie odzywali, się.

Kroki, choć stłumione, zbliżały się. Wyraźny, zdecydowany odgłos dwóch par butów ostrożnie wchodzących po schodach. Po kilku sekundach ukazały się w słabym świetle postacie dwóch mężczyzn. Marie bezwiednie wydała okrzyk; Jason gwałtownie sięgnął ręką za siebie, zakrywając jej usta. Wiedział, o co chodzi: rozpoznała jednego z mężczyzn, choć widziała go przedtem tylko raz. Było to w Zurychu na Steppdeckstrasse, w chwilę przed wydaniem na nią wyroku śmierci. Tego właśnie blondyna posłali wówczas do pokoju Bourne’a, tego harcerzyka, którego można było poświęcić. Teraz przysłali go do Paryża, żeby namierzył cel, który mu się wymknął. W lewej ręce trzymał małą kieszonkową latarkę, a w prawej długi pistolet, aż spuchnięty od tłumika.

Towarzyszył mu niższy mężczyzna, bardziej krępy, o chodzie niemal zwierzęcym, gdyż skręty ramion i talii współgrały z ruchem nóg. Miał wysoko postawiony kołnierz marynarki i na głowie kapelusz z wąskim rondem rzucający cień na niewidoczna twarz. Bourne wpatrywał się w tego człowieka; dostrzegł w nim coś znajomego, w jego postaci, chodzie, sposobie trzymania głowy. Co to? Co to jest? Zna go przecież.

Nie było jednak czasu na domysły; dwójka mężczyzn zbliżała się do drzwi pokoju zarezerwowanego na nazwisko państwa Briggs. Blondyn wodził latarką po numerach pokojów, następnie skierował światło na klamkę i zamek.

Wypadki, które nastąpiły, mogły wprawić w osłupienie tempem i sprawnością. Krępy mężczyzna oświetlał pęk kluczy, który trzymał w ręce prawej, i jednocześnie wybierał odpowiedni klucz. Do lewej przełożył broń i na moment w nikłym świetle latarki ukazał się pistolet dużego kalibru z potężnym tłumikiem, do złudzenia przypominający solidne niemieckie sternlicht-lugery, tak chętnie używane przez gestapo w czasie drugiej wojny światowej. Można nim było rozwalić płaty betonu i stali, i to przy dźwięku nie głośniejszym niż delikatne kichnięcie – wprost idealna broń do zaskakiwania wrogów państwa w środku nocy w jakiejś spokojnej okolicy bez budzenia najbliższych sąsiadów, którzy dopiero rano zauważali ich zniknięcie.

Niższy mężczyzna włożył klucz i cicho go przekręcił, a potem wycelował lufę w zamek. Trzem gwałtownym kichnięciom towarzyszyły trzy błyski światła; z drewna w okolicy zamka została tylko miazga. Drzwi uchyliły się; zabójcy wtargnęli do środka.

Po chwili ciszy rozległy się stłumione strzały, odgłosy wstrząsów, na chwilę rozbłysło światło. Zatrzaśnięto drzwi, ale zamek nie trzymał i otworzyły się ponownie, a z wnętrza dobiegły gwałtowniejsze odgłosy rozbijania rzeczy i szamotaniny. W końcu zapaliło się światło, ale na krótko, po chwili bowiem lampa z hukiem trzasnęła o podłogę i posypało się szkło. Z gardła rozwścieczonego mężczyzny wydobył się okrzyk.

Obaj zabójcy wyskoczyli z wycelowaną bronią, przygotowani na pułapkę, której, ku ich zdziwieniu, nie było. Dopadli schodów i kiedy zbiegali pędem w dół, otworzyły się drzwi na prawo od zdemolowanego pokoju. Jakiś gość mrużąc oczy wyjrzał na zewnątrz, wzruszył ramionami i schował się z powrotem. W słabo oświetlonym korytarzu ponownie zaległa cisza.

Bourne nie poruszył się, ramieniem obejmował Marie St. Jacques. Trzęsła się cała, głowę wtuliła mocno w jego pierś i łkała cichutko, jeszcze nie całkiem wierząc. Nie spieszył się, poczekał, aż przestanie łkać i zacznie spokojnie oddychać. Wtedy postanowił już dłużej nie czekać – musi sama się przekonać. Zobaczy wszystko i nareszcie zrozumie: musi to w końcu pojąć. Jestem Kainem, jestem śmiercią.

– Chodź – szepnął.

Wyprowadził ja na korytarz kierując się w stronę pokoju, który był jego ostatecznym dowodem. Pchnął wyłamane drzwi i weszli do środka.

Stała bez ruchu, napełniona odrazą, a jednocześnie zahipnotyzowana widokiem. W otwartych drzwiach na prawo majaczyła ciemna sylwetka na tle przygaszonego światła padającego z drugiego pokoju, widoczna dokładniej dopiero, kiedy wzrok przyzwyczaił się do dziwacznej mieszaniny odblasków. Była to postać kobiety w długiej sukni, którą wydymał wiatr dostający się przez otwarte okno.

Okno. Przed nimi na wprost rysowała się druga postać, prawie niewidoczna; jej kształt układał się w plamę majaczącą na tle skąpych świateł dalekiej autostrady. Podobnie jak poprzednia postać, ta również się poruszała, gwałtownie wymachując strzępami materiału, które przypominały ręce.

– O Boże – Marie zamarła. – Zapal światła, Jasonie.

– Nie działają.

Żarówki były tylko w nocnych lampkach; udało im się jedne znaleźć.

Przeszedł ostrożnie przez pokój i dosięgnął lampki, która leżała na podłodze pod ścianą. Ukląkł i zapalił ją. Marie aż się wzdrygnęła.

W drzwiach do łazienki, rozpięta na strzępach zasłony, wisiała jej długa suknia poruszana wiatrem, który nie wiadomo skąd się brał. Kule podziurawiły ją jak sito.

Na tle okna przyszpilona do framugi koszula i spodnie Bourne’a wydymały się od wiatru wpadającego przez roztrzaskane szyby. Biel koszuli naznaczona została kulami w sześciu miejscach – linia biegła na ukos przez pierś.

– Masz swoją wiadomość – powiedział. – Już ją znasz. A teraz lepiej mnie wysłuchaj.

Marie nie odpowiedziała. Podeszła wolno do sukni i wpatrywała się w nią uważnie, jakby nie wierząc w to, co widzi. Obróciła się nagle na pięcie, w jej oczach migotały błyski i kręciły się łzy.

– Nie. To nie tak. To jakaś straszliwa pomyłka! Dzwoń do ambasady!

– Co?

– Rób, co mówię. Już!

– Zastanów się, Marie. Musisz zrozumieć.

– A idź do diabła! To ty musisz zrozumieć! Byłoby inaczej. Na pewno.

– Ale jest tak.

– Dzwoń do ambasady! Weź ten telefon, ten tam, i zaraz dzwoń! Niech cię połączą z Corbelierem. Szybko, na Boga! Jeżeli coś dla ciebie znaczę, to zrób, o co proszę!

Bourne nie potrafił jej odmówić. Jej napięcie udzieliło się i jemu.

– Co mam mu powiedzieć? – spytał idąc do telefonu.

– Najpierw się z nim połącz. Tego właśnie się boję… O Boże, jak się boję!

– Pamiętasz numer?

Podała mu numer: nakręcił i czekał bez końca na telefonistkę. Kiedy się wreszcie dodzwonił, głos telefonistki brzmiał histerycznie, raz się unosił, raz opadał, chwilami nic nie można było zrozumieć. W tle rozlegały się krzyki, ostre komendy wydawane szybko po angielsku i francusku. Po chwili zorientował się, o co chodzi.

Dennis Corbelier, kanadyjski attaché, wyszedł z ambasady po schodach na aleję Montaigne o pierwszej czterdzieści w nocy i został postrzelony w gardło. Nie żył.

– Istnieje druga część wiadomości, Jasonie – wyszeptała zmęczonym głosem Marie wpatrując się w niego. – Teraz wysłucham wszystkiego, co masz do powiedzenia. Istnieje ktoś, kto chce się z tobą skontaktować i próbuje ci pomóc. Wiadomość została przesłana, ale nie do nas, nie do mnie. Tylko do ciebie i tylko ty ją możesz zrozumieć.

22

Mężczyźni wchodzili jeden po drugim do zatłoczonego hotelu „Hilton” na Szesnastej ulicy w Waszyngtonie. Każdy udał się do oddzielnej windy, wjeżdżając o kilka pięter wyżej lub niżej od swojego celu i resztę drogi pokonywał pieszo Nie mieli czasu na spotkanie poza granicami miasta; podobna wpadka nigdy jeszcze się nie zdarzyła. Mężczyźni należeli do Treadstone-71 – i tylko oni pozostali przy życiu. Pozostałych zmasakrowano na cichej, wysadzanej drzewami nowojorskiej ulicy.

Dwie z tych twarzy znane były ludziom, jedna może bardziej niż druga. Pierwsza należała do podstarzałego senatora z Colorado, a druga do generała brygady I. A. Crawforda – inicjały I. A. częściej tłumaczono na Iron Ass [2] niż na Irwin Arthur – który był rzecznikiem prasowym wywiadu wojskowego i stróżem informacji przechowywanych w szufladach wydziału G-2. Dwaj pozostali znani byli chyba jedynie swoim współpracownikom z własnych jednostek. Jeden z nich, w randze oficera, pan w średnim wieku, należał do dowództwa Piątego Okręgu Marynarki i zajmował się kontrola informacji. Czwarty zaś i ostatni mężczyzna miał czterdzieści sześć lat i od dawna pracował w CIA – istny kłębek nerwów podpierający się w marszu laską. Stracił stopę na minie w południowo-wschodniej Azji. W swoim czasie działał tam jako tajny agent w operacji „Meduza’’. Nazywał się Aleksander Conklin.

W pokoju nie było stołu konferencyjnego; w standardowej, dwuosobowej sypialni stało małżeńskie łoże, kanapa, dwa fotele i niski stolik. Wręcz nieprawdopodobne miejsce jak na spotkanie o takiej randze – nie pracowały komputery migotające zielonymi literami na ekranach, nie działały elektroniczne połączenia z centralami w Londynie, Paryżu czy Stambule. W tym zwykłym hotelowym pokoju spotkały się cztery mózgi, które przechowywały tajemnice Treadstone-71.

Senator usiadł po jednej stronie kanapy, a oficer marynarki po drugiej. Conklin osunął się na fotel, wyciągając przed siebie sztywną nogę i ustawiając między udami laskę, natomiast generał brygady Crawford stał z rozognioną twarzą, napinając ze złości mięśnie szczęki.

– Udało mi się skontaktować z prezydentem. – Senator tarł czoło, wyraźnie wyczerpany brakiem snu. – Mamy spotkać się wieczorem. Powiedzcie mi wszystko, co wiecie, każdy z was. Proszę zaczynać, generale. Cóż takiego, na Boga, się stało?

– Major Webb miał o dwudziestej trzeciej wrócić do samochodu czekającego na rogu Lexington i Siedemdziesiątej Drugiej ulicy. Czas mijał, a on się nie pojawiał. O dwudziestej trzeciej trzydzieści kierowca zaniepokoił się, bo miał jeszcze jechać na lotnisko w New Jersey. Sierżant przypomniał sobie adres – chyba dlatego, że miał go zapomnieć – podjechał tam i podszedł do drzwi. Rygle nie były zablokowane i drzwi same się uchyliły; alarmy nie działały. Na podłodze foyer widniała krew, a na schodach nieznana martwa kobieta. Przeszedł korytarzem prosto do gabinetu i znalazł ciała.

– Temu człowiekowi należy się dyskretny awans – odezwał się oficer marynarki.

– A to dlaczego? – zdziwił się senator.

Crawford wyjaśnił.

– Zachował przytomność umysłu i zadzwonił do Pentagonu, nalegając, by go połączono z tajna sekcją łączności. Podał dokładną częstotliwość nadawania, czas i miejsce odbioru i zażądał rozmowy z nadawcą. Nikomu nie pisnął ani stówka, dopóki się ze mną nie połączył.

– Irwin, wsadź go do akademii wojskowej – rzucił ponuro oparty na lasce Conklin. – Sprytniejszy jest od tych pajaców, których tam trzymasz.

– To nie tylko zbyteczne, panie Conklin – zareplikował senator – ale i obraźliwe. Generale, proszę kontynuować.

Crawford wymienił spojrzenie z człowiekiem z CIA.

– Skontaktowałem się z pułkownikiem Paulem McClarenem z Nowego Jorku, wysłałem go tam i przykazałem niczego nie ruszać aż do mojego przyjazdu. Zadzwoniłem potem do Conklina i George’a, i polecieliśmy razem.

– Wezwałem facetów od daktyloskopii z FBI na Manhattanie – dodał Conklin. – Tych, z których usług korzystaliśmy wcześniej i którym można ufać. Nie powiedziałem im, czego szukamy, tylko prosiłem o zdjęcie wszystkich odcisków i przekazanie wyników mnie osobiście. – Agent CIA przerwał wskazując laską na oficera marynarki. – Potem George dał im trzydzieści siedem nazwisk, tylko tych ludzi, których odciski FBI ma w swoich rejestrach. Dostarczyli nam jeden komplet odcisków, którego nie oczekiwaliśmy, nie chcieliśmy… Nie mogliśmy uwierzyć.

– Delty – powiedział senator.

– Tak – potwierdził oficer marynarki. – Podałem im nazwiska wszystkich, którzy – obojętnie jak dawno – poznali adres Treadstone, włączając, oczywiście, nas wszystkich. Pokój przeczesano do czysta; każde powierzchnię, klamkę, szklankę – z wyjątkiem jednej. Pod zasłoną w rogu pokoju leżało kilka zaledwie odłamków rozbitego kieliszka do brandy, ale to wystarczyło. Znaleziono odciski: drugiego i trzeciego palca prawej dłoni

– Czy jest pan całkowicie pewien? – zapytał wolno senator.

– Odciski nie kłamią, panie senatorze – odparł oficer. – Widać je było wyraźnie, a na ściankach utrzymała się nawet wilgoć brandy. Poza osobami w tym pokoju jedynie Delta zna adres na Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy.

– Czy mamy absolutna pewność? Ktoś mógł coś niechcący powiedzieć.

– Wykluczone – przerwał generał brygady. – Abbott nigdy by nie wyjawił tego adresu, a Elliot Stevens poznał go dopiero piętnaście minut przed spotkaniem, kiedy zadzwonił z budki telefonicznej. A poza tym, czy człowiek sam się pcha na ścięcie?

– A co z majorem Webbem? – naciskał senator.

– Major – odparł Crawford – otrzymał adres ode mnie drogą radiową, już po wylądowaniu na lotnisku Kennedy’ego. Jak pan wie, używaliśmy zaszyfrowanej częstotliwości stosowanej przez G-2. Przypominam jednak, że on też stracił życie.

– Tak, rzeczywiście. – Senator potrząsnął głową. – To nie do wiary. Dlaczego?

– Muszę, niestety, podjąć niemiły problem – powiedział generał brygady Crawford. – Już na wstępie kandydat mi się nie podobał. Zgadzałem się jednak z rozumowaniem Dawida i uznałem, że ma kwalifikacje, ale jak sobie chyba przypominacie, nie był on moim kandydatem.

– Jakoś nie mieliśmy wtedy wielkiego wyboru – zauważył senator. – Był to człowiek z kwalifikacjami, jak przyznajecie, który gotów był zmienić tożsamość na nie wiadomo jak długo, narazić swoje życie na niebezpieczeństwo i skończyć z przeszłością. Ilu takich ludzi istnieje?

– Można było chyba znaleźć kogoś bardziej zrównoważonego – zareplikował generał. – Już wtedy ostrzegałem.

– Już wtedy – zauważył Conklin – jak podawałeś swoją definicję zrównoważonego człowieka, to mnie on przypominał raczej fajtłapę.

– Działaliśmy razem w „Meduzie”, Conklin – gniewnie, lecz rozsądnie zauważył Crawford. – Nie zawsze wszystko wiesz najlepiej. Podczas akcji zachowanie Delty było zawsze zdecydowanie wrogie w stosunku do dowództwa. Na swoim stanowisku mogłem wówczas lepiej go obserwować.

– Zwykle miał powody, żeby tak reagować. Gdybyś więcej czasu spędzał w terenie, a nie w Sajgonie, to byś to zrozumiał. Dla mnie to było oczywiste.

– Może zdziwicie się – powiedział generał wznosząc rękę do góry na znak pojednania – ale nie mam zamiaru bronić tej skandalicznej głupoty, jaką często wykazywało dowództwo w Sajgonie, tego się nie da obronić. Chcę tylko wyjaśnić zachowanie, które pomoże nam ustalić, co zdarzyło się na Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy.

Agent CIA nie spuszczał z oczu Crawforda; jego wrogość powoli topniała.

– Wiem, o co ci chodzi, przepraszam. Ale w tym sęk, prawda? Sprawa jest dla mnie szczególnie trudna; pracowałem z Deltą w sześciu sektorach, stacjonowałem z nim w Phnom-Penh, zanim jeszcze powstała „Meduza”. Po Phnom-Penh nie był już nigdy taki sam; dlatego właśnie zaciągnął się do „Meduzy” i dlatego zgodził się być Kainem.

Senator pochylił się.

– Słyszałem już tę historię, ale proszę mi ją jeszcze raz opowiedzieć. Prezydent powinien wiedzieć wszystko.

– Jego żona z dwójką dzieci zginęła na pomoście na rzece Mekong od bomby zrzuconej z zabłąkanego samolotu – nawet nie wiadomo, czyj to był samolot, i nigdy tego nie wyjaśniono. Nienawidził tej wojny i wszystkich, którzy brali w niej udział. Nie wytrzymał. – Conklin przerwał patrząc na generała. – Myślę, że ma pan rację, generale. Tym razem też mu nerwy wysiadły. To już w nim tkwi.

– Ale co? – zapytał obcesowo senator.

– Ten wybuch – powiedział Conklin. – Zapora puściła. Przekroczył granice swoich możliwości i opanowała go nienawiść. To łatwo przychodzi i trzeba się mieć na baczności. Zabił tych mężczyzn, tę kobietę, jak szaleniec działający w afekcie. Niczego nie podejrzewali, może jedynie ta kobieta, która była na piętrze i słyszała krzyki… On nie jest już Deltą. Stworzyliśmy fikcję o imieniu Kain, która przestała być fikcją. On się w niego wcielił.

– Po tylu miesiącach… – Senator odchylił się ściszając głos. – Dlaczego wrócił? Skąd?

– Z Zurychu – odparł Crawford. – Webb pojechał do Paryża i prawdopodobnie go ściągnął. A „dlaczego”, to chyba nigdy się już nie dowiemy, chyba że zamierza nas wszystkich dopaść.

– On nie wie, kim jesteśmy – zaprotestował senator. – Mógł jedynie kontaktować się z Żeglarzem, jego żoną i Dawidem Abbottem.

– I oczywiście z Webbem – dodał generał.

– To prawda – przyznał senator. – Ale nie w Treadstone, z pewnością nie tam.

– To nie ma znaczenia – powiedział Conklin, uderzając laską w dywan. – Wie przecież, że istnieje zarząd; może Webb mu powiedział, przypuszczając, zupełnie słusznie zresztą, że wszyscy tam będziemy? Zebrało nam się sporo pytań – za całe sześć miesięcy i za kilkanaście milionów dolarów. Delta z pewnością rozważył taką możliwość. Mógłby nas załatwić i po prostu zniknąć. Bez śladu.

– Skąd ta pewność?

– Ponieważ, po pierwsze, on tam był – odpowiedział podniesionym głosem agent wywiadu. – Mamy jego odciski palców na kieliszku do brandy, której nawet nie dopił. A po drugie, wszystko wskazuje na klasyczną pułapkę, która ma może ze dwieście odmian.

– Proszę to jaśniej powiedzieć.

– Nie daje się znaku życia – wtrącił generał obserwując Conklina – aż wróg nie może tego dłużej wytrzymać i sam się demaskuje.

– I to myśmy się stali wrogami? Jego wrogami?

– Nie ma co do tego wątpliwości – stwierdził oficer marynarki. – Nie wiadomo dlaczego Delta zdradził. Mieliśmy już takie przypadki, na szczęście nie za często. Wiemy, co robić.

Senator ponownie pochylił się do przodu.

– A zatem co zrobicie?

– Nikt jeszcze dotąd nie widział jego zdjęcia – wyjaśnił Crawford, – Teraz je pokażemy. Dostaną je wszystkie komórki, nasłuch i informatorzy, jakich mamy. Musi gdzieś się pokazać i na pewno zacznie od miejsc, które zna, żeby kupić sobie inną tożsamość. Zacznie wydawać pieniądze i będziemy go mieli. A jak to nastąpi, to rozkazy będą jasne.

– Sprowadzicie go tutaj?

– Zabijemy go – powiedział zwyczajnie Conklin. – Nie sprowadza się faceta takiego jak Delta i nie dopuszcza się do niego wywiadu innego państwa. Zbyt dużo wie.

– Tego nie mogę powiedzieć prezydentowi. Istnieje przecież prawo!

– Nie dla Delty – zawyrokował agent. – On jest poza prawem. Nie da się go uratować.

– Nie da…

– Tak właśnie, panie senatorze – przerwał generał. – Nie da się go uratować. Dobrze pan wie, co to oznacza. Musi pan sam zdecydować, czy wyjaśniać to prezydentowi, czy nie. Może lepiej byłoby…

– Musicie wszystko zbadać – wpadł mu w słowo senator. – Rozmawiałem w zeszłym tygodniu z Abbottem. Powiedział mi, że obmyślają sposób, jak skontaktować się z Deltą. Stad Zurych, bank i użycie nazwy Treadstone; to miało temu służyć, prawda?

– Tak, prawda, ale już nieaktualna – powiedział Crawford.- Jeżeli nie wystarczają panu dowody z Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy, to to powinno pana uspokoić. Delta otrzymał sygnał wzywający go do powrotu. Nie wrócił. Czego pan jeszcze oczekuje?

– Chcę mieć absolutną pewność.

– A ja chcę mieć jego trupa – te łagodnie wypowiedziane przez Conklina słowa wywołały efekt nagłego powiewu zimnego wiatru. – On nie tylko złamał wszelkie zasady, które sami ustaliliśmy i które miały obowiązywać w każdej sytuacji, ale jeszcze zupełnie się pogrążył. On cuchnie; stał się Kainem. Cały czas nazywaliśmy go Deltą – nawet nie Bourne’em, tylko Deltą – że chyba o czymś zapomnieliśmy. Gordon Webb był jego bratem. Trzeba go odnaleźć i zabić.

Загрузка...