ZAWRÓT GŁOWY

Zapewne było nieuniknione, że żyjące na Klopsie inteligentne istoty zamanifestują swoją obecność całkiem inaczej, niż sądzili wszyscy obserwatorzy. Podczas gdy oni wpatrywali się w całą baterię teleskopów i przesłane przez sondy nagrania, pierwszy sygnał pojawił się na ekranach radaru bliskiego zasięgu.

Obecny w centrali Descartes’a kapitan nacisnął guzik na swoim pulpicie.

— Łączność? — rzucił do mikrofonu.

— Mamy go, sir — usłyszał. — Skierowaliśmy teleskop na namiar radaru. Obraz dałem na ekran piąty. To dwu— albo trzystopniowa rakieta o napędzie chemicznym. Silniki drugiego stopnia ciągle działają. Będziemy zatem mogli odtworzyć tor jej lotu i ustalić dość dokładnie, skąd wystartowała. Emituje szereg sygnałów radiowych o szerokim spektrum, charakterystycznym dla szybkiego przesyłu danych telemetrycznych. Drugi stopień wypalił się właśnie i został odrzucony. Trzeci stopień, jeśli to jest trzeci stopień, nie odpalił. Mają kłopoty…

Obcy statek kosmiczny zaczął z wolna koziołkować. Był to długi, lśniący cylinder z wyraźnie zaostrzonym jednym końcem.

— Próbują nas ostrzelać? — spytał kapitan. Obiekt został umieszczony na niemal kołowej orbicie — odparł z namysłem dyżurny. — Jest mało prawdopodobne, aby taka właśnie orbita była dziełem przypadku. Względnie prosta konstrukcja i fakt, że obiekt nie zbliży się do nas bardziej niż na trzysta kilometrów, sugerują, że to raczej sztuczny satelita albo załogowy pojazd orbitalny niż rakieta wymierzona w naszą jednostkę. Jeśli tam ktoś jest, to musi teraz przeżywać ciężkie chwile — dodał dyżurny z wyraźnym współczuciem.

— Jasne — stwierdził kapitan, który zwykł cedzić słowa, jakby chodziło o samorodki rzadkiego i cennego metalu. — Nawigacyjna, proszę przygotować współrzędne orbity przechwycenia. Maszynownia, w gotowości.

Gdy olbrzymi kadłub Descartes’a zbliżył się do malutkiego obcego statku, stało się jasne, że obiekt stracił hermetyczność. Wskutek ciągłego koziołkowania trudno było jednak orzec, czy ucieka z niego paliwo nie odpalonego trzeciego członu, czy może powietrze, o ile był to pojazd załogowy.

Procedura była oczywista — wpierw należało zatrzymać wiązkami pól siłowych ruch obrotowy, i to na tyle ostrożnie, aby nie spowodować niebezpiecznych naprężeń kadłuba, a potem opróżnić zbiorniki trzeciego członu z paliwa, które mogłoby wybuchnąć blisko poszycia Descartes’a. Jeśli w środku była załoga i chodziło tylko o utratę powietrza, statek winien trafić do ładowni, gdzie dałoby się przeprowadzić akcję ratunkową, a przy okazji nawiązać pierwszy kontakt. Odtworzenie atmosfery nie powinno stanowić problemu — skoro ludzie mogli w niej swobodnie oddychać, w drugą stronę powinno być tak samo.

Z początku sądzono zatem, że operacja ratunkowa będzie całkiem prosta…

— Meldunek ze stanowisk szóstego i siódmego, sir. Obcy statek nie chce się podporządkować. Stabilizowali go już trzy razy i zawsze włączał silniki manewrowe, a po chwili znowu koziołkował. Z jakiegoś powodu rozmyślnie przeciwstawia się naszym wysiłkom. Szybkość i rodzaj reakcji sugerują, że odpowiada za to obecna na pokładzie inteligencja. Możemy dać więcej mocy, ale wtedy ryzykujemy uszkodzenie kadłuba. Jest niewiarygodnie kruchy, jak na nasze standardy, sir. Proponuję użyć mocy na tyle dużej, aby zmniejszyć szybko moment obrotowy, czym prędzej zrzucić paliwo w przestrzeń i wciągnąć statek do ładowni. Przy normalnym ciśnieniu zniknie zagrożenie dla załogi, a my będziemy mieli czas, żeby…

— Mówi nawigacyjna, sir. Obawiam się, że nie możemy zaakceptować tego planu. Z naszych obliczeń wynika, że rakieta wystartowała z morza, a dokładniej spod powierzchni, bo nie widać tam żadnych pływających instalacji. Możemy łatwo odtworzyć atmosferę Klopsa, gdyż jest prawie taka sama jak nasza, ale nie poradzimy sobie z tą zupą, która tutaj odpowiada wodzie, a wszystko wskazuje na to, że tubylcy są skrzelodyszni.

Kapitan milczał chwilę, zastanawiając się nad powodami, dla których załoga statku postępuje tak dziwnie. Czy chodziło o kwestie techniczne, fizjologiczne, psychologiczne czy inne jeszcze, być może całkiem niezrozumiałe, w tej akurat chwili nie było takie istotne. Najważniejsze, że obcy potrzebowali pomocy.

Gdyby nawet Descartes nie mógł nic zdziałać, był w stanie w ciągu paru dni dostarczyć statek tam, gdzie znajdował się komplet sprzętu ratunkowego. Sam transport nie był problemem — wystarczyłoby zamontować uchwyt magnetyczny na kadłubie rakiety tak, aby punkt mocowania wypadł dokładnie na osi obrotu, a drugi koniec holu przytwierdzić do obrotowego węzła. Tak połączone jednostki mogłyby wejść w nadprzestrzeń, jako że pole napędu Descartes’a dawało się znacznie rozszerzyć.

Niestety, kapitan nie potrafił powiedzieć, na ile groźny może być przeciek oraz jak długo obcy statek zamierzał pozostać na orbicie. Jeśli jednak dowódcy naprawdę zależało na przyjaznych kontaktach z mieszkańcami Klopsa, musiał szybko podjąć decyzję.

Wiedział, że we wczesnych latach podboju kosmosu przez człowieka podobne przecieki były częste, gdyż zabranie większych zapasów powietrza było tańszym rozwiązaniem niż budowa absolutnie szczelnych statków. Jednak z drugiej strony ruch obrotowy i wyciek wyglądały raczej na skutki awarii, która mogła za jakiś czas doprowadzić do naprawdę smutnego finału. Ponieważ obca załoga nie pozwalała z dziwacznych względów unieruchomić stateczku dla zbadania jego stanu, a odtworzenie jej warunków życiowych nie wchodziło w grę, zostawało tylko jedno. Kapitanowi chyba nie podobało się to rozwiązanie: był zawodowcem i nie lubił przerzucania odpowiedzialności na cudze barki.

Ostatecznie wydał lakoniczne rozkazy i niecałe pół godziny później Descartes ruszył z obcą jednostką na holu w stronę Szpitala.

* * *

— Starszy lekarz Conway proszony jest o kontakt z majorem O’Marą… — powtarzały z uporem głośniki.

Conway szybko sprawdził ruch na korytarzu. Jednym susem przeskoczył przed tralthańskim internistą, który sunął nań na sześciu słoniowatych nogach, otarł się o futro podążającego w przeciwnym kierunku Kelgianina i przypadł do ściany, aby nie zginąć pod kołami ruchomej komory chłodniczej. W końcu sięgnął po słuchawkę komunikatora i poprosił uprzejmie, aby może tym razem poszukano dlań zastępstwa.

— Naprawdę robi pan teraz coś ważnego, doktorze? — spytał bez wstępów O’Mara. — Prowadzi pan badania najwyższej wagi albo ratuje życie swym skalpelem? — Naczelny psycholog zamilkł na chwilę i dodał oschle: — Rozumie pan chyba, że to czysto retoryczne pytania…

Conway westchnął.

— Właśnie szedłem na lunch.

— Świetnie. Zatem ucieszy pana wiadomość, że mieszkańcy Klopsa wprowadzili statek kosmiczny na orbitę swojej planety. Sądząc z wyglądu, pierwszy na ich drodze do gwiazd. Zaraz też wpadli po uszy w kłopoty, pułkownik Skempton poda panu zresztą szczegóły. Descartes leci właśnie do nas z tym satelitą, abyśmy coś poradzili. Będzie za niespełna trzy godziny, więc sugeruję, aby załadował się pan razem z ciężkim sprzętem na sanitarkę i wyleciał mu naprzeciw. Dobrze też będzie, jeśli doktorzy Mannon i Prilicla oderwą się od swych zajęć, by panu towarzyszyć. Wasza trójka zostanie naszymi specjalistami od Klopsa.

— Rozumiem — odparł z ożywieniem Conway.

— I dobrze. Cieszę się, że jedzenie nie przesłania panu ważniejszych spraw. Mniej wprawnego psychologa zapewne zdziwiłoby, dlaczego jest pan głodny zawsze, gdy tylko trafia się coś ważnego do zrobienia, ale dla mnie sprawa jest jasna. To z pewnością nie przejaw braku poczucia bezpieczeństwa, tylko czysta roszczeniowość! A teraz proszę łapać właściwych ludzi, doktorze. Koniec.

Biuro Skemptona było całkiem blisko i Conway dotarł tam w kwadrans, chociaż musiał po drodze włożyć skafander, by przebyć dwieście metrów przedziału chlorodysznych Illensańczyków.

— Dzień dobry — odezwał się Skempton, ledwo Conway otworzył usta. — Proszę rzucić skafander na tamto krzesło i siadać. Postanowiłem wysłać Descartes’a czym prędzej z powrotem. Zostawi u nas tego pechowego satelitę i odleci. Tubylcy mogli pomyśleć, że ich pojazd został porwany, więc Descartes powinien być na miejscu, by zanotować ich reakcje, nawiązać kontakt i w miarę możliwości wszystko wyjaśnić. Byłbym wdzięczny, gdyby zdołał pan jak najszybciej dotrzeć do pacjenta, zająć się nim i odesłać na macierzystą planetę. Sam pan rozumie, jakie to ważne dla ekipy kontaktowej. Oto kopia raportu z całego incydentu przesłana z pokładu Descartes’a — ciągnął pułkownik, nie przerywając nawet, żeby zaczerpnąć głębiej oddechu. — Przydadzą się też panu analizy próbek wody pobranych z morza w pobliżu miejsca startu rakiety. Same próbki będą dostępne, kiedy Descartes do nas dotrze. Gdyby potrzebował pan więcej informacji na temat Klopsa albo procedur kontaktowych, proszę pytać porucznika Harrisona. Nie ma jeszcze przydziału i chętnie pomoże. I bardzo proszę nie trzaskać drzwiami.

Pułkownik zajął się ponownie stertą papierów na biurku, Conway zamknął więc usta i wyszedł. W pokoju asystenta Skemptona poprosił o zgodę na skorzystanie z komunikatora i wziął się do pracy.

Najlepszym miejscem dla nowego pacjenta był wolny akurat oddział Chalderescolan. Gigantyczni mieszkańcy planety Chalderescol II też byli skrzelodyszni, choć letnia, zielonkawa zawiesina, w której zwykli pływać, była zdecydowanie czystsza niż oceany Klopsa. Dokładna analiza pozwoli dietetyce i kontroli środowiska zsyntetyzować zawarte w wodzie składniki odżywcze, ale nie żyjące w niej mikroorganizmy. Z tym trzeba było poczekać do przybycia próbek i rozmnożenia niezbędnych żyjątek. Wcześniej technicy mieli się zająć ustawieniem właściwego ciążenia i ciśnienia.

Następnie zorganizował ambulans z ciężkim sprzętem ratunkowym i personelem, który miał osiągnąć stan gotowości przed przybyciem Descartes’a. Był niezbędny do przewiezienia nieznanego, ale zapewne rozpaczliwie potrzebującego pomocy rannego. Zespół ratunkowy z kolei musiał mieć doświadczenie w podobnych akcjach.

Miał właśnie przeprowadzić rozmowę z naczelnym Diagnostykiem patologii, Thornnastorem, gdy zawahał się nagle.

Nie był pewien, czy jest sens pytać go o cokolwiek. Przecież nic jeszcze nie wiedział o pacjencie — poza tym, że jego wyleczenie to sprawa najwyższej wagi. Wprawdzie każdy pacjent był w Szpitalu równie ważny, ale tutaj udana kuracja ułatwiłaby nawiązanie kontaktu z mieszkańcami Klopsa i zdobycie większej liczby ich cudownych narzędzi.

Ale jak ci tubylcy wyglądali? Czy byli mali, bez konkretnego kształtu i całkiem niewyspecjalizowani, podobnie jak ich wytwory? A może, biorąc pod uwagę uniwersalność ich narzędzi, składali się jedynie z mózgów uzależnionych całkowicie od narzędzi, które ich żywiły, chroniły i zaspokajały wszelkie potrzeby? Conway bardzo chciałby wiedzieć, z czym będzie miał do czynienia. Dopóki jednak nie wiedział, nie było sensu rozmawiać z Diagnostykiem, któremu jeszcze bardziej zależało na konkretach niż naczelnemu psychologowi.

Lepiej poczekam, aż zobaczę pacjenta, pomyślał Conway. To już tylko godzina. Resztę czasu miał zamiar spędzić na lekturze raportu.

I konsumpcji lunchu.

* * *

Krążownik Korpusu wyskoczył z nadprzestrzeni z obcym statkiem wirującym mu za rufą na podobieństwo osobliwego śmigła. Odczepił hol i zaraz ponownie wykonał skok, by wrócić na Klopsa. Tymczasem tender zbliżył się i przechwycił końcówkę holu, która została umocowana w obrotowym gnieździe.

Ubrani w skafandry Mannon, Prilicla, porucznik Harrison i Conway obserwowali to wszystko z otwartego luku tendra.

— Ciągle przecieka — powiedział Mannon. — Dobry znak. W środku nadal jest ciśnienie.

— Chyba że to wyciek paliwa — wtrącił Harrison.

— Co czujesz? — spytał Conway empatę.

Kruche ciało Prilicli i sześć jego cienkich nóg trzęsły się już gwałtownie, zatem było oczywiste, że musi coś odbierać.

— Na statku jest jedna żywa istota — odparł powoli. — W jej emocjach przeważają strach i ból. Ma też duszności. Powiedziałbym, że znajduje się w tym stanie od wielu dni. Emanacja jest przytłumiona, jakby istota ta traciła z wolna przytomność. Jednak nie ulega wątpliwości, że to stworzenie rozumne, a nie zwierzę doświadczalne.

— Miło wiedzieć, że nie mobilizujemy wszystkich sił dla zestawu instrumentów albo zwierzątka — mruknął Mannon.

— Nie mamy wiele czasu — stwierdził Conway.

Przypuszczał, że pacjent jest już w bardzo kiepskim stanie. Strach był całkiem zrozumiały, ból, duszności i otępienie zaś wskazywały na możliwość obrażeń. Mogły też wynikać z wygłodzenia albo braku świeżej wody. Conway spróbował postawić się na miejscu astronauty z Klopsa.

Chociaż niekontrolowany najwyraźniej ruch obrotowy musiał mu bardzo dokuczać, robił co mógł, aby nie dopuścić do jego zatrzymania, gdy Descartes próbował wziąć statek na pokład. Zdawał sobie bez wątpienia sprawę, że koziołkującej jednostki nie da się wciągnąć do ładowni. Może nawet sam ustabilizowałby pojazd, gdyby załoga Descartes’a nie niosła tak gorliwie pomocy, ale to oczywiście było tylko domniemanie. Na pewno zaś obcy statek się rozhermetyzował i ciągle coś się z niego ulatniało. Conway pomyślał, że wobec tych problemów i bliskiej utraty przytomności pasażera powinien zaryzykować, że wystraszy go trochę kolejną próbą zatrzymania ruchu obrotowego, aby jak najszybciej umieścić pojazd w tendrze i przenieść istotę do wypełnionego wodą zbiornika, gdzie wreszcie można by się nią zająć.

Jednak gdy tylko niewidoczne palce wiązek ściągających ujęły stateczek, równie niewidzialna siła porwała kruche ciało Prilicli i zatrzęsła nim z furią.

— Doktorze, odbieram sygnały skrajnego przerażenia — powiedział empata. — To świadome doznanie umysłu, który bliski jest paniki. Traci gwałtownie przytomność, może nawet umiera… Patrzcie! Włączył silniki manewrowe!

— Przerwać! — krzyknął Conway do operatorów pól siłowych.

Obcy statek, który prawie całkiem już znieruchomiał, znowu zaczął koziołkować. Widać było strumienie gazu bijące z dysz na dziobie i rufie. Po paru minutach dysze zaczęły kasłać, straciły ciąg i w końcu wygasły. Pojazd obracał się teraz dwa razy wolniej niż przedtem. Prilicla ciągle wyglądał, jakby szarpał nim gwałtowny wiatr.

— Doktorze, biorąc pod uwagę, jakich narzędzi używa ta rasa, nie sposób wykluczyć, że na pokładzie jest broń psioniczna, której działanie odczuwasz na sobie — powiedział nagle Conway. — Trzęsiesz się jak liść.

— To nie jest skierowane przeciwko konkretnej osobie — odparł Prilicla głosem, który autotranslator wyprał jak zwykle z wszelkich emocji. — Zwykła aura emocjonalna. Pełna strachu i rozpaczy. Słabnie zresztą, jakby ta istota walczyła o przetrwanie…

— Myślicie to samo co ja? — spytał Mannon.

— Jeśli zastanawiasz się nad przywróceniem pełnej prędkości obrotowej, to tak — mruknął Conway. — Zgadzam się. Ale przecież nie ma żadnego logicznego powodu, by to zrobić, prawda?

Kilka sekund później operatorzy odwrócili polaryzację wiązek i pojazd zaczął wirować żywiej. Niemal natychmiast Prilicla przestał się tak trząść.

— Istota czuje się teraz o wiele lepiej. Względnie, oczywiście, bo nadal jest bardzo słaba.

Prilicla znowu zaczął drżeć i Conway wiedział, że tym razem to jego złość i narastająca frustracja wpływają tak na empatę. Spróbował uspokoić się nieco i pomyśleć konstruktywniej, chociaż był świadom, że znaleźli się w tym samym punkcie co Descartes, gdy po raz pierwszy usiłował pomóc obcemu astronaucie. Innymi słowy, że niczego nie osiągnęli.

Mógł jednak zrobić kilka rzeczy, które tak czy inaczej powinny pomóc choremu.

Należało poddać analizie gazowy ślad zostawiany przez statek i stwierdzić wreszcie, czy to paliwo, czy raczej woda z systemu podtrzymywania życia. Wielu cennych informacji dostarczyłby rzut oka na samego pacjenta, choćby tylko przez drugi koniec peryskopu, skoro, niestety, stateczek nie miał iluminatorów. Powinni również poszukać sposobu wejścia na pokład, by móc zbadać istotę przed przeniesieniem jej do sanitarki, a potem na oddział.

Wraz z porucznikiem Harrisonem Conway ruszył wzdłuż holu do wirującego statku. Zanim przebyli kilka metrów, obaj też obracali się razem z liną, szybko się jednak do tego przyzwyczaili i gdy dotarli do pojazdu, wydawało im się, że unoszą się nieruchomo w przestrzeni, tylko cały wszechświat wiruje wkoło nich. Mannon powiedział, że jest już za stary na podobne akrobacje, i został w luku, Prilicla zaś podążył za nimi swobodnym lotem, wspomaganym silniczkami korekcyjnymi skafandra.

Teraz, gdy pacjent był niemal nieprzytomny, Cinrussańczyk musiał bardzo się do niego zbliżyć, by wyczuć subtelne zmiany jego nastroju. Długi, rurowaty kadłub obracał się cicho i niebezpiecznie blisko maleńkiej istoty niczym skrzydła osobliwego wiatraka.

Conway nie wyraził niepokoju słowami. W tym wypadku nie musiał.

— Doceniam twoją troskę, przyjacielu Conway — powiedział Prilicla. — Jednak chociaż przypominam waszego pająka, chyba nie jest mi pisany koniec pod packą.

Wreszcie porzucili linę holowniczą i korzystając z magnetycznych zaczepów na rękawicach i butach, przeszli na kadłub. Przy okazji zauważyli, że mocowanie założone jeszcze przez techników z Descartes’a solidnie nadwerężyło poszycie i cały węzeł skrywa para dobywająca się z pęknięć. Ich przylgi też zostawiały na blachach płytkie wgłębienia. Poszycie musiało być niewiele grubsze niż papier. Conway był pewien, że przy zbyt gwałtownym ruchu mógłby przedziurawić je jednym uderzeniem buta.

— Nie jest aż tak źle, doktorze — rzekł porucznik. — We wczesnych latach naszych podróży kosmicznych, zanim jeszcze pojawiły się sztuczna grawitacja, loty w nadprzestrzeni i napęd jądrowy, które sprawiły, że masa przestała być problemem, wszystkie pojazdy budowano tak, by były jak najlżejsze. Oszczędzano do tego stopnia, że czasem usztywniano konstrukcję nawet zbiornikami paliwa.

— I tak czuję się, jakbym pełzał po cienkim lodzie — mruknął Conway. — Słyszę nawet, jak coś się tam pod nami przelewa. Niech pan sprawdzi rufę, jeśli łaska. Ja zajmę się dziobem.

Pobrali w kilku miejscach próbki uciekającego gazu, postukali trochę w kadłub i posłuchali za pomocą czułych mikrofonów, co dzieje się w środku. Nie doczekali się odpowiedzi, Prilicla zameldował zaś, że astronauta nie zdaje sobie sprawy z ich obecności. Ze środka dobiegały ciągle tylko odgłosy pracy mechanizmów. Sądząc po hałasie, jaki robiły, musiało być ich całkiem sporo. Poza tym słychać było jeszcze bulgot i szum krążących cieczy. Gdy ruszyli ku krańcom kadłuba, zrobiło się jeszcze trudniej, gdyż musieli radzić sobie dodatkowo z siłą odśrodkową.

Im bliżej byli dziobu czy rufy, tym silniej wirowanie usiłowało zrzucić ich ze statku.

Conway szedł w kierunku spiczastego dziobu jednostki i jak dotąd nie było specjalnie nieprzyjemnie, choć przeciążenie zaczynało powodować, że krew napływała mu do głowy. Widział jednak ciągle całkiem dobrze, co miało tylko jeden minus: co chwila przepływały mu przed oczami, po kolei: sanitarka, Prilicla i wielka choinka Szpitala. Gdy zacisnął na chwilę powieki, zawrót głowy osłabł wprawdzie, ale przecież nie mógł pracować, kierując się tylko dotykiem.

Im dalej się przemieszczał, tym większej mocy potrzebowały magnetyczne przylgi jego skafandra, nie mógł jednak przesadzać z ich regulacją z obawy, że powłoka nie wytrzyma i po prostu pęknie. Jednak metr czy dwa przed sobą widział wystającą rurę, krótką i grubą, która przypominała peryskop. Ruszył ostrożnie w jej stronę. Nagle przylgi zaczęły się ślizgać. Sunąc obok peryskopu, odruchowo się go przytrzymał.

Rura wygięła się niebezpiecznie, więc czym prędzej ją puścił. Wkoło urządzenia wytworzyła się natychmiast chmura jakiegoś gazu, a Conway wyleciał w próżnię jak wystrzelony z procy.

— Gdzie, u licha, jesteś, doktorze? — spytał Mannon. — Przed chwilą widziałem cię na kadłubie, a tu nagle pusto…

— Sam nie wiem — warknął Conway i zapalił flarę alarmową. — Widać mnie teraz?

Po chwili poczuł, jak wiązka ściągająca sprowadza go na tender.

— Co za dziwowisko! — rzucił. — Cackamy się nie wiadomo jak długo z czymś, co powinno być bardzo proste. Poruczniku Harrison i doktorze Prilicla, proszę wracać na tender. Spróbujemy raz jeszcze.

Podczas gdy pozostali dyskutowali nad sprawą, Conway kazał sfotografować obcy pojazd ze wszystkich stron, a laboratorium tendra zajęło się analizowaniem dostarczonych próbek. Kilka godzin później wciąż jeszcze się zastanawiali, jak dotrzeć do pacjenta, gdy otrzymali odbitki raportów.

Udało się ustalić, że ze statku ulatniało się nie co innego jak woda, i to czysta, pozbawiona wszystkich składników obecnych w oceanie Klopsa. Musiała zatem służyć wyłącznie do oddychania. Niestety, stężenie dwutlenku węgla było w niej już niepokojąco wysokie.

Harrison, który znał się bardzo dobrze na technice wczesnych lotów kosmicznych, zajął się zdjęciami. Jego zdaniem rufa statku kończyła się tarczą cieplną, na niej zaś przymocowano nieduży ładunek paliwa stałego mającego umożliwić powrót z orbity. Wydawało się już oczywiste, że kadłub mieści niemal wyłącznie systemy podtrzymywania życia, które na dodatek były bardzo prymitywne. Po namyśle Harrison dodał jeszcze, że sytuacja jest nieciekawa, gdyż o ile tlenodyszni mogą brać w kosmos zbiorniki ze sprężonym powietrzem, o tyle wody nie mogą tak magazynować, bo jej sprężyć się nie da.

Na zaostrzonym dziobie statku widać było panele kryjące zapewne spadochrony przydatne w ostatniej fazie opadania ku powierzchni planety. Półtora metra w kierunku rufy znajdował się kolejny panel. Był szeroki na czterdzieści centymetrów i długi na dwa metry, co było dziwnym zaiste kształtem na właz wejściowy, ale Harrison uznał, że nie może to być nic innego. Dodał też, że biorąc pod uwagę ogólny niski poziom zaawansowania technicznego, jest mało prawdopodobne, aby za włazem znajdowała się śluza, i że wejście prowadzi zapewne od razu do głównej kabiny.

Ostrzegł, że jeśli Conway otworzy ten właz w próżni, siła odśrodkowa natychmiast wyrzuci wodę z jednostki. A dokładniej, opróżni ją do połowy, gdyż woda w części rufowej pozostanie jeszcze czas jakiś na miejscu. Niemniej astronauta niemal na pewno przebywał w części dziobowej.

Conway ziewnął szeroko i przetarł oczy.

— Muszę zobaczyć pacjenta, aby poznać jego obrażenia i przygotować dla niego oddział — powiedział. — Poruczniku, a gdyby tak wyciąć otwór dokładnie na osi obrotu statku? Pewna ilość wody już wyciekła i siła odśrodkowa spycha resztę na dziób i rufę, zatem środek powinien być pusty i niewiele wody wydostanie się przez ten otwór.

— Zgadza się, doktorze — powiedział Harrison. — Nie wiem jednak, czy konstrukcja statku wytrzyma takie uszkodzenie. Jest tak krucha, że nawet siła odśrodkowa może ją wtedy rozerwać.

Conway pokręcił głową.

— Jeśli opaszemy środkową sekcję szeroką metalową taśmą, na której przymocujemy dużą, stosowną dla człowieka śluzę, a całość uszczelnimy szybkoschnącym klejem, to może się udać. Klejem, bo spawanie mogłoby uszkodzić poszycie. Wtedy będę mógł wejść bez…

— To będzie bardzo trudne przy tym koziołkowaniu — zauważył Mannon.

— Owszem — stwierdził Harrison. — Ale możemy najpierw przygotować wielką rurę ze śluzą, a potem przymocować całość do statku magnesami. Wtedy będzie łatwiej, ale i tak zajmie nam to trochę czasu.

Prilicla nie zabrał głosu. Ponieważ, jak wszyscy Cinrussańczycy, bardzo łatwo się męczył, już wcześniej zawisł na sześciu nogach z przylgami na suficie i zapadł w sen.

Mannon, porucznik i Conway zajęli się zamawianiem materiałów, narzędzi i fachowców i zaczęli planować dla nich zadania, gdy łącznościowiec tendra oznajmił, że na ekranie drugim czeka na rozmowę major O’Mara.

— Doktorze Conway, dobiegły mnie pogłoski, że postanowił pan pobić rekord długości przenoszenia pacjenta ze statku na oddział — odezwał się naczelny psycholog, gdy ujrzał lekarza. — Po prawdzie już go pan pobił. Nie muszę panu chyba przypominać, jak pilna i ważna to sprawa. Tyle.

— Ty sarkastyczny… — zaczął Conway, ale zaraz pohamował złość, gdy Prilicla zadrżał przez sen.

— Mam wrażenie, że moja noga nie doszła jeszcze do siebie po wypadku na Klopsie — rzekł porucznik, patrząc wyczekująco na Mannona. — Może jakiś życzliwy lekarz odesłałby mnie na oddział czwarty na poziomie dwieście osiemdziesiątym trzecim?

— Z czystej życzliwości ten sam lekarz skłonny jest uznać, że powolna rekonwalescencja wiąże się z obecnością na wymienionym oddziale pewnej ziemskiej pielęgniarki — odparł Mannon. — I dla szybszej poprawy stanu zdrowia skieruje pana na poziom… powiedzmy… dwieście czterdziesty pierwszy, oddział siódmy. Opieka pielęgniarki o dwóch parach oczu i mnóstwie nóg świetnie robi na powrót z obłoków.

Conway roześmiał się.

— Proszę go zignorować, poruczniku. Czasem jest gorszy niż O’Mara. Na razie wiele nie zdziałamy, a to był długi, trudny dzień, więc proponuję, abyśmy poszli spać, nim wszyscy padniemy.

* * *

Następny dzień minął bez znaczących postępów. Czas uciekał i ekipa techniczna uwijała się, żeby jak najszybciej przygotować konstrukcję, wskutek czego nieustannie gubiła narzędzia, a co pewien czas ktoś odlatywał w kosmos. Człowieka odszukać w takim wypadku łatwo, gorzej jest z wypuszczonymi z rąk narzędziami oraz fragmentami konstrukcji. Ponieważ nie miały flar sygnałowych, trzeba było pożegnać się z nimi na zawsze. Ekipie zostawało wtedy przekląć pośpiech i wracać do niewdzięcznej pracy.

Konstrukcja rosła zatem wolno, ale nieprzerwanie, i tylko na kadłubie obcego statku pojawiało się coraz więcej szram i wgnieceń. Ciągle też uciekała z niego woda.

W desperackiej próbie zwiększenia tempa prac Conway, wbrew obiekcjom empaty, usiłował ponownie zwolnić obroty statku. Tym razem Prilicla nie odebrał żadnych oznak paniki pasażera, zaraz jednak wyjaśnił, że istota jest po prostu nieprzytomna. Dodał, że chociaż nie potrafi opisać odbieranych wrażeń komuś, kto sam nie jest empatą, jego zdaniem bez przywrócenia odpowiednich obrotów obcy szybko umrze.

Następnego dnia zasadnicza konstrukcja była już gotowa i zaczęło się dopasowywanie metalowej taśmy, która miała przytrzymać śluzę i wzmocnić kadłub. Porucznik badał przy tej okazji z przejęciem układ napędowy i manewrowy stateczku, Conwayowi zaś pozostało tylko wpatrywać się bezczynnie w podłużny, wąski właz oraz iluminator średnicy ledwie kilku centymetrów, za którym widać było jedynie otwierającą się i zamykającą natychmiast przesłonę. Zmieniło się to dopiero następnego dnia, gdy wraz z porucznikiem mieli wreszcie wejść na pokład jednostki.

Prilicla meldował, że pasażer ciągle żyje, chociaż goni już ostatkiem sił.

Jak należało oczekiwać, w środkowej sekcji kadłuba nie było prawie wody. Siła odśrodkowa zepchnęła ją w kierunku dziobu i rufy, jednak światło lamp odbiło się od chmury pary wodnej z unoszącymi się w niej niezliczonymi kropelkami. Szybkie oględziny pozwoliły ustalić, że za ruch wody odpowiedzialna jest biegnąca przez cały kadłub przekładnia łańcuchowa.

Ostrożnie, żeby nie wsunąć dłoni między zębatki a łańcuch i nie przebić butem poszycia statku, porucznik ruszył ku rufie, a Conway w stronę dziobu. Postąpili tak, aby nie zmienić środka ciężkości pojazdu i nie zakłócić tym samym jego rotacji. Wszelkie nagłe zaburzenia mogły grozić uszkodzeniem kadłuba.

— No tak, wymuszanie cyrkulacji wody wymaga cięższych urządzeń niż w przypadku powietrza — mruknął Conway do Harrisona i wszystkich na pokładzie tendra, — Czy jednak nie powinno tu być więcej automatyki? Przeszedłem ledwie kilka metrów i nadal widzę same koła zębate i łańcuchy. Wywołują silny prąd, który ciągle próbuje wepchnąć mnie na maszynerię.

Wśród unoszących się w wodzie bąbelków niewiele dawało się dojrzeć, ale w końcu przed Conwayem zamajaczyło coś, co na pewno nie było częścią maszynerii — coś brunatnego i ciasno zwiniętego, z ledwo zarysowanymi wyrostkami czy mackami. Obiekt ten zdawał się obracać. Chyba chodziło o żywą istotę, jednak ze wszystkich stron otoczona była maszynami, więc Conway nie był do końca pewien.

— Widzę go — powiedział. — Ale tylko kawałek, za mało, żeby określić typ fizjologiczny. Mam wrażenie, że nie nosi skafandra, więc to, co mamy we wnętrzu, to chyba jego naturalne środowisko. Jednak nie uda nam się go wyciągnąć bez zdemontowania połowy statku, a wtedy na pewno go zabijemy. — Zaklął ze złością. — To szaleństwo! Mam unieruchomić pacjenta, dostarczyć go do Szpitala i wyleczyć, ale nie unieruchomię go bez…

— A może coś jest nie tak z jego systemem podtrzymywania życia? — wtrącił się porucznik. — Może doszło do awarii i siła odśrodkowa ma zastąpić jakieś zepsute urządzenie? Gdybyśmy zdołali to zreperować…

— Ale dlaczego…? — rzucił Conway, gdy nagle coś mu zaświtało. — Chciałem powiedzieć… dlaczego mamy przyjmować, że to awaria? — Zamilkł na chwilę. — Dostarczymy tu kilka zbiorników z tlenem i otworzymy zawory, żeby odświeżyć atmosferę, to znaczy wodę. Jak długo czegoś nie wymyślimy, przyjdzie nam się ograniczyć do pierwszej pomocy. Gdy wrócę do tendra, podzielę się tym, co przyszło mi do głowy. Będę chciał poznać waszą opinię.

W centrali, nie zdjąwszy skafandrów, wysłuchali Prilicli, który oznajmił, że stan pacjenta poprawił się nieco, chociaż istota jest ciągle nieprzytomna. Empata dodał, że może to być skutek obrażeń, wygłodzenia albo zaawansowanego niedotlenienia. Potem Conway naszkicował przekrój jednostki i wyjawił, na co wpadł.

— Tutaj mamy oś obrotu — powiedział, stukając w rysunek. — Odległość od osi do miejsca, gdzie znajduje się pilot, wynosi tyle. Prędkość rotacji wynosi tyle. Czy można na tej podstawie obliczyć, jakiemu przeciążeniu poddawany jest pasażer i jak ma się ono do siły ciążenia na jego macierzystej planecie?

— Chwilkę — mruknął Harrison i wziął pióro Conwaya. Kilka minut później, aż kilka minut, bo porucznik powtórzył dla pewności obliczenia, powiedział: — To zbliżona wartość. W zasadzie identyczna.

— Co znaczy, że mamy tu stworzenie, które z jakichś powodów fizjologicznych nie może żyć bez stałego ciążenia — rzekł z zastanowieniem Conway. — Stan nieważkości musi być dla niego śmiertelnie groźny…

— Przepraszam, doktorze — odezwał się półgłosem łącznościowiec. — Mam majora O’Marę na ekranie drugim…

Conwayowi zaczynało już coś świtać. Skoro się obraca… siła odśrodkowa… cała ta maszyneria… Jednak na widok grubo ciosanych rysów naczelnego psychologa wypełniających ekran wszystko gdzieś uleciało.

O’Mara był uprzejmy, co nie wróżyło dobrze.

— Jestem pod wrażeniem pańskich ostatnich osiągnięć, doktorze. Szczególnie w kwestii wzbogacenia okolic Szpitala w sztuczne satelity. Chyba nigdy nie doliczymy się tych zgubionych narzędzi i fragmentów konstrukcji. Jednak martwię się o pańskiego pacjenta. Wszyscy mamy po temu powody, a szczególnie kapitan Descartes’a, który wrócił już na Klopsa i wpadł tam w poważne tarapaty. W jego kierunku wystrzelono trzy pociski z głowicami atomowymi. Jeden zszedł z kursu i skaził znaczny obszar oceanu, a ominięcie pozostałych dwóch wymagało sporo zachodu. Kapitan melduje, że nawiązanie przyjaznych kontaktów jest obecnie niemożliwe, gdyż mieszkańcy najwyraźniej uważają, że z sobie tylko znanych powodów porwał ich astronautę. Jego powrót, oczywiście całego i zdrowego, to jedyny sposób zmiany sytuacji. Doktorze Conway, informuję pana, że rozdziawił pan usta. Proszę je zamknąć albo coś powiedzieć.

— Przepraszam, sir — mruknął nieprzytomnie Conway. — Zamyśliłem się. Chciałbym czegoś spróbować i być może zdoła mi pan w tym pomóc. Potrzebuję mianowicie wsparcia pułkownika Skemptona. Przekonałem się już, że dotąd marnowaliśmy tylko czas. Chcę wprowadzić pojazd do wnętrza Szpitala. Oczywiście, bez przerywania jego ruchu wirowego. Luk trzydziesty jest dość duży i mieści się wystarczająco blisko korytarza skrzelodysznych wiodącego do oddziału, który przygotowujemy dla pacjenta. Obawiam się jednak, że pułkownik stanie okoniem i nie pozwoli na wprowadzenie pojazdu do Szpitala.

Pułkownik w rzeczy samej nie okazał się skłonny do współpracy, i to mimo rzeczowych argumentów Conwaya oraz poparcia O’Mary. Aż trzy razy jednoznacznie i zdecydowanie odmawiał.

— Rozumiem, że to pilna sprawa — rzekł. — W pełni pojmuję, jak ważna jest dla naszych przyszłych kontaktów z Klopsem, i współczuję wam, że napotkaliście takie problemy techniczne. Ale nie pozwolę, powtarzam, nie pozwolę na wprowadzenie do Szpitala statku o napędzie chemicznym z paliwem na pokładzie. W razie przypadkowego zapłonu wywali taką dziurę w poszyciu, że tuzin poziomów otworzy się na próżnię! Albo wystrzeli i wbije się w główny komputer lub sekcję kontroli sztucznego ciążenia!

— Przepraszam — warknął Conway i spojrzał na porucznika. — Potrafi pan odpalić albo odłączyć ten ładunek paliwa?

— Zapewne nie udałoby mi się go odłączyć bez mimowolnego odpalenia i usmażenia się na frytkę — odparł powoli Harrison. — Ale chyba wiem, jak ustawić odpalenie z opóźnieniem… Tak, da się to zrobić z tej centrali.

— Zatem do roboty, poruczniku — rzucił Conway i spojrzał znowu na obraz Skemptona. — Rozumiem, że będzie pan skłonny zgodzić się na wprowadzenie statku bez paliwa? Oraz na zamontowanie w luku i na oddziale specjalnego wyposażenia dla naszego pacjenta?

— Tak. Oficer techniczny na tym poziomie otrzymał już rozkaz, żeby w pełni z panem współpracować — rzekł po chwili pułkownik. — Powodzenia, doktorze.

Podczas gdy Harrison montował zestaw odpalający, a Prilicla monitorował emocje pacjenta, Mannon i Conway — na podstawie jego wyglądu i rozmiarów statku — próbowali ustalić przybliżoną masę i rozmiary nieziemca. Musieli przygotować specjalny transport i wirującą salę operacyjną, czasu zaś było mało.

— Jeszcze się nie rozłączyłem, doktorze — odezwał się nagle O’Mara. — I mam pytanie. Założył pan, jak rozumiem, że pacjent potrzebuje do życia stałego ciążenia, sztucznego lub naturalnego, ale czy ta cała karuzela…

— To nie będzie karuzela, sir. Ustawimy urządzenie pionowo, jak diabelskie koło.

O’Mara wypuścił ciężko powietrze przez nos.

— Rozumiem, że jest pan pewien, że postępuje właściwie?

— No…

— No tak. Jakie pytanie, taka odpowiedź — rzekł psycholog i zakończył połączenie.

* * *

Ustawienie właściwego opóźnienia zapłonu trwało dłużej, niż porucznik przewidywał, ale ostatnimi czasy niczego nie udało im się wykonać zgodnie z planem. Na dodatek Prilicla meldował, że stan pacjenta pogarsza się raptownie. W końcu jednak stałe paliwo buchnęło kilkusekundowym płomieniem, niezbędnym do ruszenia statku z dotychczasowej orbity, a operator wiązki ambulansu natychmiast wprawił jednostkę z powrotem w ruch wirowy. Nie obeszło się przy tym bez komplikacji. Krótko po odpaleniu ładunku otworzyły się panele na dziobie i wyrzucone spadochrony oplatały dokładnie cały kadłub.

Krótki odrzut będący skutkiem odpalenia ładunku hamującego nie poprawił oczywiście stanu kadłuba.

— Cieknie jak sito! — krzyknął Conway. — Wystrzelcie kolejny uchwyt, utrzymajcie obroty i szybko do luku! Jak pacjent?

— Obecnie przytomny — odparł drżący Prilicla. — Chociaż tylko ledwie, a ponadto jest skrajnie przerażony.

Wirujący pojazd wprowadzono do monstrualnego luku numer trzydzieści, którego moduły sztucznego ciążenia zostały ustawione na zero. Lekki zawrót głowy, który towarzyszył Conwayowi od początku akcji, nasilił się na widok statku wirującego w zamkniętej przestrzeni. Ze szpar i pęknięć sączyły się ciągle smugi pary wodnej.

Potem nagle zewnętrzne drzwi luku zamknęły się z głuchym odgłosem, a siła ciążenia zaczęła z wolna narastać. Równocześnie operatorzy pól siłowych zmniejszali szybkość obrotów, aż w końcu pojazd spoczął nieruchomo na pokładzie, przyciskany doń z taką samą wartością g, jaka panowała na Klopsie.

— I jak z nim? — spytał niespokojnie Conway.

— Boi się… nie, jest skrajnie przerażony — odparł Prilicla. — Poza tym wydaje się, że jest w porządku… — dodał empata, jakby nie do końca wierzył swoim odczuciom.

Statek ostrożnie uniesiono, po czym wtoczono pod niego długą i niską platformę na balonowych kołach. Przejście z drugiej strony luku zaczęło się powoli otwierać i ze szpary popłynęła woda. Prilicla przebiegł po ścianie na sufit i zatrzymał się kilka metrów nad dziobem pojazdu. Mannon, Harrison i Conway, najpierw brodząc, potem zaś płynąc, ruszyli w tym samym kierunku. Chwilę później skupili się przy dziobie, ignorując zespół, który mocował pasami kadłub do platformy, żeby przewieźć go do sekcji skrzelodysznych. Powoli zaczęli odcinać kolejne fragmenty poszycia.

Conway co rusz przypominał, żeby zachować jak największą ostrożność i nie uszkodzić pokładowych systemów podtrzymywania życia.

Stopniowo ukazał się szkielet całej dziobowej części statku z leżącym w środku astronautą. Obcy przypominał brunatną, skórzastą gąsienicę, zwiniętą tak ciasno, że ogon zdawał się tkwić w zębach. Przylegał ciasno do jednego z najgłębiej schowanych w maszynerii kół zębatych. Pojazd znalazł się już w całości pod bogatą w tlen wodą. Prilicla meldował, że pacjent jest nadal przerażony i bardzo zagubiony.

— Zagubiony… — rozległ się znajomy głos i Conway ujrzał O’Marę unoszącego się tuż obok. Nieco dalej przebierał w milczeniu rękami pułkownik Skempton. — To ważna sprawa, doktorze — podjął naczelny psycholog. — Przypominam na wypadek, gdyby pan zapomniał. Ważna również dla nas osobiście. Dlaczego jednak nie rozbiera pan tego przerośniętego budzika, żeby wyciągnąć pacjenta? Udowodnił pan już, że ta istota potrzebuje ciążenia, by przeżyć. No, to teraz ma już ciążenie…

— Nie, sir, jeszcze nie…

— To, że wiruje wewnątrz kapsuły, można łatwo wyjaśnić — wtrącił się Skempton. — Równoważyła w ten sposób ruch obrotowy statku, żeby mieć wciąż ten sam widok przed oczami…

— Może. Nie wiem — warknął Conway. — Te obroty nie były zsynchronizowane. Moim zdaniem, powinniśmy zaczekać, aż będziemy mogli przenieść pacjenta do wirówki, która odtworzy jego ruch rotacyjny w maszynerii statku. Mam wrażenie, że nie wyszliśmy jeszcze z lasu… Chociaż może się mylę…

— Ale po co ciągnąć cały pojazd na oddział, skoro przeniesienie samego pacjenta zajmie o wiele mniej czasu…

— Nie — uciął kwestię Conway.

— On tu jest lekarzem — stwierdził O’Mara, zapobiegając sprzeczce, i zgrabnie zwrócił uwagę pułkownika na skomplikowaną maszynerię zapewniającą cyrkulację wody w stateczku.

Wielka platforma, której ciężar w wodzie zmniejszały w znacznym stopniu balonowe koła, została przepchnięta korytarzem do obszernego zbiornika, łączącego cechy sali szpitalnej i operacyjnej. Nagle pojawiły się jednak kolejne problemy…

— Doktorze! To się wysuwa!

Jeden z ludzi kręcących się przy dziobie musiał niechcący wcisnąć jakiś przycisk, gdyż wąski właz nagle się otworzył, a system zębatek i łańcuchów ożył, wypychając na zewnątrz coś, co wyglądało jak stos trzech opon o średnicy około półtora metra.

Środkowa była samym astronautą, boczne zaś połyskiwały metalicznie i odchodziły od nich przewody wiodące do obcej istoty. Conway pomyślał, że to prawdopodobnie zbiorniki pożywienia, co potwierdziło się, gdy tuż za włazem cała konstrukcja stanęła, a obca istota odpadła od niej, ciągnąc za sobą jeden z przewodów. Obracając się nieustannie, opadała powoli ku odległej o dwa i pół metra podłodze.

Harrison, który znajdował się najbliżej, próbował chwycić pacjenta, ale mógł tylko sięgnąć ku niemu jedną ręką. Trącona istota przekoziołkowała, odbiła się lekko od podłogi i legła nieruchomo.

— Znowu stracił przytomność! Umiera! Szybko, przyjacielu! — krzyknął Prilicla, nastawiając możliwie najgłośniej mikrofon. Chcąc jak najskuteczniej zwrócić na siebie uwagę, zapomniał o zwykłej uprzejmości.

Conway podziękował machnięciem dłoni — już płynął ile sił w kierunku astronauty.

— Unieś go! — krzyknął do Harrisona. — I obracaj!

— Co…? — zaczął Harrison, ale wykonał polecenie. Wsunął ręce pod obcego i zaczął go unosić.

Mannon, O’Mara i Conway przybyli równocześnie. We czwórkę szybko wyprostowali obcego, ale gdy chcieli potoczyć go dalej, zwinął się jeszcze ciaśniej. Ryzykując życie i całość swych kończyn, Prilicla zbiegł z sufitu i niemal ogłuszył wszystkich komunikatem, że istota prawie nic już nie odczuwa.

Conway krzyknął do pozostałych, aby dźwignęli istotę na wysokość bioder i ustawiwszy pionowo, wprawili ją w ruch wirowy. W parę chwil O’Mara położył się, Mannon uniósł nad obcym i razem podtrzymywali go, podczas gdy Conway i Harrison zaczęli coraz szybciej kręcić istotą.

— Przycisz radio, Prilicla! — warknął naczelny psycholog, po czym ciszej, lecz równie gniewnie dorzucił: — Mam nadzieję, że choć jeden z nas wie, co właściwie robimy.

— Chyba tak — sapnął Conway. — Możecie szybciej? W statku obracał się znacznie szybciej. Prilicla?

— Jest ledwie żywy, przyjacielu Conway.

Ze wszystkich sił starali się utrzymać jak najszybszą rotację ciała obcego, przesuwając się z wolna ku przygotowanej dla niego instalacji — zamówionej przez Conwaya wirówki, którą umieszczono w zbiorniku z zawiesiną o tym samym składzie co woda na Klopsie. Chociaż wszystkie jej składniki były syntetyczne i brakło obecnych w tamtejszym oceanie mikroskopijnych organizmów, wartość odżywcza gęstego roztworu była zgodna z zapotrzebowaniem pacjenta i tak nieznacznie różniła się od płynu wypełniającego oddział skrzelodysznych, że zastosowano tylko przegrodę z przezroczystego plastiku, a nie solidną, metalową izolatkę. Dzięki temu można było teraz znacznie szybciej przetransportować pacjenta na miejsce.

W końcu, gdy został umocowany wewnątrz koła i to zaczęło się obracać w tym samym kierunku i z tą samą prędkością co „legowisko” na statku, Mannon, Prilicla i Conway ulokowali się możliwie blisko osi konstrukcji i zabrali do badań. Przymocowane do ramy koła instrumenty, wyposażenie diagnostyczne, szczególne „narzędzie” z Klopsa, jak i cała obsługa wirowali przy tym w niezbyt klarownym środowisku tak samo jak pacjent.

Pod koniec pierwszej godziny pobytu na oddziale istota była ciągle nieprzytomna.

— Nawet z bliska nie wszystko widać przez tę zupę — mruknął Conway na użytek O’Mary i Skemptona, którzy odsunęli się, aby zrobić miejsce personelowi medycznemu. — Ponieważ jednak pacjent był długo niedotleniony i pozbawiony żywności, bałbym się przenosić go teraz do czystej, pozbawionej składników odżywczych wody.

— Moim zdaniem, jedzenie to poza tym najlepsze lekarstwo — dodał Mannon.

— Wciąż mnie zastanawia, jak ta forma życia mogła się narodzić — ciągnął Conway. — Wszystko zaczęło się chyba w jakimś rozległym i płytkim zalewisku pływowym, w którym woda nieustannie była w ruchu, ale nigdy nie znikała. Przodkowie tej istoty musieli być nieustannie przetaczani po dnie i w trakcie tego znajdywali pożywienie. Możliwe też, że ewolucja wyposażyła niegdyś owe stworzenia w muskulaturę pozwalającą na samodzielne wirowanie, aby uniezależnić się od pływów. No i jeszcze kończyny w formie krótkich macek wyrastających z wewnętrznego obwodu ciała, pomiędzy skrzelami i oczami. Narządy wzroku muszą funkcjonować trochę jak koleostat, żeby istota mogła przy tej rotacji skupić na czymkolwiek spojrzenie. Rozmnażanie odbywa się zapewne przez podział, chociaż i wtedy bez wątpienia się obracają. Zatrzymanie oznacza dla nich śmierć.

— Ale dlaczego? — wtrącił się O’Mara. — Dlaczego muszą wciąż się obracać, skoro wodę i pożywienie mogłyby wessać też w bezruchu?

— Wie pan, co jest pacjentowi, doktorze? — zapytał Skempton z wyraźnym niepokojem. — Potrafi go pan wyleczyć?

Mannon wydał odgłos, który mógł być stłumionym chichotem, parsknięciem albo po prostu kaszlem.

— Tak i nie, sir — odparł Conway. — Albo, inaczej mówiąc, w obu przypadkach tak. — Spojrzał na psychologa, dając do zrozumienia, że zamierza odpowiedzieć także jemu. — Musi wirować, aby żyć. Potrafi doskonale przemieszczać swój środek ciężkości, nie zmieniając zasadniczej, pionowej pozycji. Po prostu ta część ciała, która jest akurat w górze, nadyma się. Ruch obrotowy wymusza krążenie krwi, które opiera się na cyrkulacji grawitacyjnej, a nie pobudzanej mięśniowo. Bo widzicie panowie, ta istota nie ma serca. W ogóle. Jeśli się zatrzyma, krążenie krwi ustanie i w ciągu kilku minut nasz pacjent umrze. Nie wiem, niestety, czy nie powodowaliśmy dotąd tej sytuacji nieco za często.

— Nie ma powodów do obaw — odezwał się Prilicla, chociaż z zasady ze wszystkimi zawsze się zgadzał. Trząsł się lekko i kołysał, ale w sposób typowy dla empaty wystawionego na kojące bodźce emocjonalne. — Pacjent szybko odzyskuje przytomność. Już jest prawie świadomy. Coś go wprawdzie boli i trudno zlokalizować źródło tego bólu, ale jestem niemal pewien, że to po prostu objaw głodu, który jest już zaspokajany. Lęk osłabł, dominują pobudzenie i narastająca ciekawość.

— Ciekawość? — spytał Conway.

— Ona jest teraz najsilniejsza, doktorze.

— Nasi pierwsi astronauci też byli szczególnymi ludźmi — wtrącił się O’Mara.

Trochę ponad godzinę później skończyli medyczne zabiegi i mogli wreszcie opuścić oddział oraz zdjąć skafandry. Ich miejsce przy kole zajął filolog Korpusu zamierzający jak najszybciej wzbogacić zasoby centralnego autotranslatora o nowy język. Pułkownik Skempton poszedł ułożyć możliwie mało obraźliwy list do kapitana Descartes’a.

— Ostatnia nowina nie należy do najlepszych — powiedział Conway, mimowolnie się uśmiechając. — Z jednej strony nasz „pacjent” nie cierpiał na nic poza niedotlenieniem, wygłodzeniem i wylęknieniem spowodowanymi akcją ratunkową, a właściwie porwaniem przez załogę Descartes’a. Niemniej nie wykazuje szczególnych zdolności do posługiwania się niezwykłymi narzędziami z Klopsa. Wydaje się, że wcale ich nie zna. To każe sądzić, że na tej planecie jest jeszcze jedna inteligentna rasa. Gdy zaczniemy rozumieć język naszego przyjaciela, niewątpliwie pomoże nam odnaleźć tajemniczych inżynierów. Nie ma do nas żalu za podejmowane wielokrotnie próby morderstwa. Tak mówi Prilicla. Mimo to nie wiem, jak zdołamy z tego wszystkiego wybrnąć po tylu głupich błędach…

— Jeśli próbuje pan wymusić na mnie pochwałę za genialne rozumowanie, które doprowadziło do słusznych wniosków, to marnuje pan czas. Swój i mój — warknął O’Mara.

— Chodźmy coś zjeść — zaproponował Mannon.

— Wie pan, że nie jadam publicznie — rzekł psycholog, odwracając się do Mannona. — Jeszcze ktoś by pomyślał, że jestem takim samym człowiekiem jak wszyscy inni. Poza tym mam zbyt wiele pracy. Muszę przygotować zestaw testów dla nowego gatunku, który wykazuje się tak zwaną inteligencją…

Загрузка...