KLOPS

Conway zamartwiał się sprawą Klopsa przez całą drogę powrotną do Szpitala, ale dopiero ostatnie dwie godziny przyniosły coś konstruktywnego. W końcu przyznał się sobie, że nie zdoła rozwiązać problemu, i zaczął szukać w pamięci nazwisk specjalistów, ludzi i nieziemców, mających wystarczające kwalifikacje, aby mu pomóc. Tak bardzo się zamyślił, że nie zauważył nawet, jak Descartes zmaterializował się w regulaminowej odległości trzydziestu kilometrów od Szpitala. Ocknął się dopiero wtedy, gdy usłyszał matowy, monotonny głos pracownika izby przyjęć.

— Wasze dane. Pacjenci, goście czy personel? Jakie rasy?

Porucznik Korpusu, który siedział za sterami, obejrzał się na Conwaya i Edwardsa, oficera medycznego jednostki macierzystej, i uniósł brwi.

Edwards odchrząknął nerwowo.

— Tutaj statek zwiadowczy D1-835, jednostka pokładowa krążownika Korpusu Descartes. Mamy na pokładzie czterech gości i jednego członka personelu Szpitala. Trzech ludzi i dwóch mieszkańców planety Drambo, każdy innego…

— Proszę podać klasę fizjologiczną albo przekazać nam obraz. Wszystkie gatunki inteligentne mają siebie za ludzi, innych zaś za obcych, więc stosowane przez was nazewnictwo nic nam nie mówi, a musimy przygotować pomieszczenia ze stosownymi warunkami środowiskowymi.

Edwards wyłączył na chwilę mikrofon i spojrzał bezradnie na Conwaya.

— On ma rację, ale jak, u licha, mam opisać mu Surreshuna i tego drugiego, żeby zaspokoić jego biurokratyczne wymagania?

Conway włączył mikrofon.

— Na statku przebywa trzech ludzi typu ziemskiego, klasa fizjologiczna DBDG. Major Edwards, porucznik Harrison i ja, starszy lekarz Conway. Wieziemy dwóch Drambonów. Drambo to nazwa planety w ich języku, w naszych zapisach figuruje zapewne wciąż jako Klops, bo tak ją ochrzciliśmy, nie wiedząc jeszcze, że jest na niej inteligentne życie. Jeden należy to klasy CLHG i jest ciepłokrwistym skrzelodysznym. Drugiego można wstępnie określić jako SRJH. Wydaje się zdolny do życia zarówno w wodzie, jak i na powietrzu. Nie ma pośpiechu z ich przeniesieniem. CLHG przebywa obecnie w module podtrzymującym jego ruch obrotowy i na pewno lepiej poczułby się na jednym z naszych wodnych poziomów, gdzie mógłby się normalnie toczyć. Możecie skierować nas do luku dwudziestego trzeciego albo dwudziestego czwartego?

— Luk dwudziesty trzeci, doktorze. Czy goście wymagają specjalnego transportu albo ubiorów ochronnych na czas przenosin?

— Nie.

— Dobrze. Proszę przekazać dietetyce wymagania dotyczące pożywienia i częstotliwości posiłków. Poinformowałem już o waszym powrocie. Pułkownik Skempton pragnie spotkać się jak najszybciej z majorem Edwardsem i porucznikiem Harrisonem. Major O’Mara chce się natychmiast widzieć z doktorem Conwayem.

— Dziękuję.

Słowo Conwaya przeszło przez zajmujący trzy poziomy wielki komputer autotranslatora i dotarło do łuskowatego, pierzastego czy futrzastego recepcjonisty pozbawione zabarwienia emocjonalnego jako pohukiwanie, kwilenie, pisk czy inny dźwięk, który dla tej istoty był mową.

— W normalnych okolicznościach każdy opisuje napotkanych obcych, używając nazw ich macierzystych planet — wyjaśnił Conway Edwardsowi. — Jednak w Szpitalu musimy natychmiast wiedzieć wszystko o ich cechach, a ponieważ nierzadko nie są w stanie nam niczego wyjaśnić, stworzyliśmy czteroliterowy system klasyfikacji. W skrócie działa to tak. Pierwsza litera wskazuje stopień rozwoju ewolucyjnego. Druga rodzaj i rozmieszczenie kończyn oraz organów zmysłów, a pozostałe dwie typ metabolizmu i naturalne dla istoty ciążenie oraz ciśnienie, co z kolei sugeruje masę i charakter zewnętrznej pokrywy ochronnej. Zwykle musimy przypominać niektórym naszym studentom, żeby nie sugerowali się zbytnio pierwszą literą w ocenie siebie i innych, gdyż poziom rozwoju ewolucyjnego nie ma związku z poziomem inteligencji — dodał Conway.

Potem wyjaśnił, że gatunki oznaczone w tym miejscu literami A, B i C to skrzelodyszni. Na większości światów życie zaczęło się w morzach i tam też rozwinęło inteligentne formy. Litery od D do F oznaczały ciepłokrwistych tlenodysznych i do grupy tej należała większość inteligentnych gatunków galaktyki. Istoty od G do K też były tlenodyszne, ale przypominały owady. L i M oznaczały istoty uskrzydlone, nawykłe do niskiej grawitacji.

Chlorodysznych obejmowały grupy oznaczone jako O i P, a potem następowały istoty bardziej egzotyczne, które wyewoluowały w rzadko spotykane, dziwaczne formy życia. Byli wśród nich pożeracze twardego promieniowania, istoty zimnokrwiste albo wręcz krystaliczne oraz takie, które potrafiły dowolnie zmieniać swój wygląd. Te, które rozwinęły się mentalnie na tyle, że potrafiły się obyć bez kończyn, zaliczano do klasy V, i to niezależnie od wielkości czy kształtu.

— Niemniej są też pewne anomalie w tym systemie — ciągnął Conway. — Wynikają one jednak z braku wyobraźni tych, którzy go stworzyli. Na przykład istoty klasy AACP mają metabolizm typowy dla roślin. Normalnie litera A na pierwszym miejscu oznacza skrzelodysznych, bo nie znano wówczas inteligentnej istoty, która powstałaby na wcześniejszym stadium rozwoju ewolucyjnego, potem wszakże okazało się, że myślące warzywa jednak istnieją, a niewątpliwie są wcześniejsze niż ryby…

— Przepraszam, doktorze, ale za pięć minut dokujemy — przerwał mu pilot. — Mówił pan, że chce przygotować jeszcze naszych gości do przenosin.

Conway skinął głową Edwardsowi.

— Pomogę panu się tu znaleźć, doktorze.

Statek wleciał do olbrzymiej wnęki luku numer dwadzieścia trzy. Obecni na pokładzie wkładali lekkie skafandry przewidziane do pobytu w trującym wodnym lub gazowym środowisku o ciśnieniu zbliżonym do normalnego. Poczuli, jak statek został osadzony w stanowisku, które samoczynnie dostosowało się do jego niewielkich rozmiarów, i zakołysał się lekko, gdy włączono sztuczne pole grawitacyjne. Zewnętrzne wrota luku zamknęły się ze szczękiem i po ścianach runęły wielkie strugi wody.

Conway skończył właśnie uszczelniać hełm, gdy usłyszał w słuchawkach:

— Tu Harrison, doktorze. Dowódca zespołu izby przyjęć mówi, że potrwa trochę, aż śluza całkowicie wypełni się wodą. Podobnie będzie z dekontaminacją przy pięciu wewnętrznych przejściach. To duży luk, więc ciśnienie wody będzie dość poważne, a to…

— Nie muszą wypełniać go w całości — przerwał mu Conway. — Drambonowi CLHG wystarczy, jeśli woda sięgnie górnej krawędzi naszego włazu towarowego.

— Mówią, że już pana lubią.

Przeszli ostrożnie do ładowni, by zwolnić mocowania modułu obracającego nieustannie pierwszym Drambonem.

— Jesteśmy na miejscu, Surreshun — powiedział Conway. — Za kilka minut będziesz mógł na parę dni pożegnać się z tą maszynerią. Jak nasz przyjaciel?

Pytanie było czysto retoryczne, gdyż drugi mieszkaniec Drambo nie mówił. Niemniej i tak potrafił wiele wyrazić. Niczym wielka, przezroczysta meduza, której w ogóle nie byłoby widać w wodzie, gdyby nie lekko połyskująca skóra i jasne organy wewnętrzne, podpłynął, falując, do Conwaya i otulił go na chwilę miękkim kokonem. Następnie zajął się Edwardsem. Znaczyło to: „Jestem gotów, czekam tylko na was, koledzy lekarze”.

— Tym razem wchodzimy w znacznie lepszym stylu — rzekł Conway, gdy Edwards pomagał mu przepchnąć moduł Surreshuna do włazu. — Przynajmniej wiemy, co robimy.

— Nie ma za co przepraszać, przyjacielu Conway — odezwał się Surreshun. — Dla istoty o mojej inteligencji i walorach moralnych zrozumienie dla błędów innych, niższych istot oraz zdolność wybaczania im potknięć to tylko jedna z wielu składowych szlachetnej osobowości.

Conwayowi wydawało się, że nikogo za nic nie przepraszał, ale widać dla kogoś, kto nigdy nie słyszał o skromności, musiało to tak zabrzmieć. Dyplomatycznie poniechał komentarza.

* * *

Zespół obsługujący łuk dwudziesty trzeci zjawił się szybko, by pomóc przetransportować moduł toczka na wypełniony wodą oddział klasy AUGL. Dowódca, którego można było rozpoznać po czerwonych i żółtych pasach na rękawach i nogawkach czarnego skafandra — przez co wyglądał jak nowożytny dworski błazen — podpłynął do Conwaya i dał znak, by zetknęli się hełmami.

— Przepraszam, doktorze, ale ogłoszono właśnie alarm i nie chcę przestawiać częstotliwości skafandra — powiedział wyraźnie, chociaż nie bez dudnienia towarzyszącego tak niecodziennej transmisji. — Chciałbym, żebyście przenieśli się jak najszybciej na oddział. Surreshunem nie musi się pan przejmować, bo mieliśmy już z nim kontakt, ale proszę dopilnować transferu tej drugiej istoty… Cóż to?!

Wspomniana istota owinęła się wokół jego głowy i ramion i zaczęła się łasić niczym pies o tuzinie niewidzialnych głów.

— Chyba pana lubi — powiedział Conway. — Jeśli nie będzie pan zwracał na niego uwagi, za chwilę sobie pójdzie.

— Ten mój nieodparty urok osobisty… — mruknął sucho dowódca. — Szkoda, że na kobiety tak nie działam.

Conway opłynął istotę górą, żeby znaleźć się za jej plecami, złapał w garście przezroczystą, elastyczną tkankę i zaczął tak manewrować w wodzie nogami, aby zwrócić SRJH ku przejściu. Falując powoli, meduza skierowała się w korytarz wiodący do oddziału AUGL. Surreshun z mniejszym nieco wdziękiem potoczył się w ślad za nią.

— Wspomniał pan coś o jakimś alarmie.

— Tak, doktorze — odparł dowódca, tym razem przez radio. — Ale właśnie dowiedziałem się, że jeszcze przez dziesięć minut nic tu nie będzie się działo, możemy więc krótko porozmawiać. Przekazano mi, że podczas operacji Hudlarianina doszło do wypadku. Skurcz mięśni pacjenta spowodował tak gwałtowny wyrzut przednich macek, że Kelgianin z personelu został poważnie ranny. Ciśnienie dodało swoje, podobnie jak skład mieszanki oddechowej Hudlarian. Jest toksyczna dla klasy DBLF. Jednak największy kłopot mają z krwawieniem. Zna pan Kelgian.

— A, tak.

Nawet najmniejsza rana była dla nich bardzo groźna. Kelgianie byli gigantycznymi, porośniętymi futrem gąsienicami i tylko ich mieszczący się w stożkowej sekcji głowowej mózg chroniło coś na kształt struktury kostnej. Segmentowe ciało otaczały szerokie pasma mięśni, które wydatnie zwiększały mobilność, za to nijak nie chroniły kluczowych narządów wewnętrznych.

Potężne mięśnie wymagały dobrego ukrwienia, tak więc tętno i ciśnienie krwi Kelgianina były, jak na ziemskie standardy, nienormalnie wysokie.

— Nie mogą opanować krwawienia, przenoszą go więc z sekcji Hudlarian dwa piętra wyżej na oddział Kelgian poziom pod nami — ciągnął dowódca. — Dla oszczędności czasu tędy, przez sekcje wodne. Przepraszam, doktorze, już są…

Nagle stało się jednocześnie kilka rzeczy. Surreshun wyzwolił się z radosnym pochrząkiwaniem z uprzęży i potoczył się korytarzem. Zgrabnie lawirował przy tym między pacjentami i personelem, wśród których byli zarówno krabowaci Melfianie, jak i dwunastometrowe krokodylowate z Chalderescola. Drugi Drambonin wywinął się z chwytu Conwaya i odpłynął, tymczasem zaś w przeciwległej ścianie otworzyły się drzwi śluzy i aż nazbyt liczna ekipa wniosła rannego Kelgianina.

W grupie tej było pięciu ludzi w lekkich kombinezonach, dwoje Kelgian oraz Illensańczyk w przezroczystym ubiorze, pod którym kłębiła się chmura żółtego chloru. Conway rozpoznał za wizjerem jednego z hełmów znajomą twarz Mannona, który specjalizował się w chirurgii Hudlarian. Wszyscy pływali wkoło rannego niczym niezborna ławica, pchając go i ciągnąc ku drugiemu końcowi oddziału. Dyżurny luku i jego ludzie powiększyli zaraz ten tłumek, a i meduza postanowiła pójść w ich ślady.

Z początku Conway myślał, że robi to z ciekawości, ale potem zrozumiał, że stworzenie kieruje się zdecydowanie ku rannemu.

— Zatrzymajcie go! — krzyknął.

Wszyscy to usłyszeli, gdyż jego głos zabrzmiał w hełmach niemal ogłuszająco, nie wiedzieli jednak, kogo ani jak mają zatrzymać, a on nie miał kiedy im tego przekazać.

Przeklinając normalny w wodzie bezwład, Conway ruszył ile sił ku rannemu. Chciał wyprzedzić meduzę i zastąpić jej drogę. Jednak rozległy, przesiąknięty krwią obszar futra na boku Kelgianina przyciągał istotę jak magnes i, jak magnes, z każdym metrem coraz silniej. Conway nie zdążył nic zrobić ani nikogo ostrzec. Drambon bez przeszkód dopadł rannego i owinął się wkoło niego.

Nastąpiła niezbyt głośna eksplozja. W wodzie uniosła się chmura pęcherzyków powietrza, gdy macki meduzy przekłuły uszczelnioną osłonę Kelgianina, a następnie wniknęły pod ubiór ochronny zniszczony już na sali operacyjnej Hudlarian. Chwilę potem macki zagłębiły się w srebrzystym futrze, a przezroczyste ciało Drambona zaczęło się wypełniać czerwienią wysysanej krwi.

— Szybko! — zawołał Conway. — Obu do sekcji powietrznej!

Mógł sobie oszczędzić wołania, bo wszyscy mówili naraz i w słuchawkach panował nieartykułowany gwar. Mikrofon na zewnątrz skafandra też na nic się nie przydawał, gdyż odbierał przede wszystkim głęboki jęk syreny alarmowej i chaotyczne piski oraz bulgoty. Dopiero Chalderescolaninowi udało się jakoś przekrzyczeć pozostałych:

— Weźcie to zwierzę!

Wysiłki pływackie Conwaya spowodowały, że przeciążone systemy cyrkulacji powietrza skafandra niemalże odmówiły posłuszeństwa i kąpał się we własnym pocie. Gdy usłyszał ostatni okrzyk, pot ten wydał mu się lodowato zimny.

Nie wszyscy w Szpitalu byli wegetarianami, więc nieustannie dowożono mięso potrzebne w żywieniu wielu gatunków. Jednak zawsze przybywało ono zamrożone lub inaczej zakonserwowane, i były po temu ważkie powody. Chodziło o uniknięcie tragicznych pomyłek, gdyż wielu mniejszych obcych było nierzadko łudząco podobnych do zwierząt, które co więksi mięsożercy uważali za przysmak.

W Szpitalu obowiązywała zasada, że jeśli jakaś istota trafiła tu żywa, to tym samym — niezależnie od swojego wyglądu — jest inteligentna.

Zdarzały się co prawda wyjątki, ale były rzadkie i dotyczyły jedynie pokojowo usposobionych ulubieńców personelu albo ważnych gości. Każde wtargnięcie nierozumnego zwierzęcia na teren Szpitala wymagało zdecydowanego przeciwdziałania, by uchronić małe, a inteligentne istoty od pożarcia lub co najmniej poważnych kłopotów.

Wprawdzie ani personel medyczny transportujący rannego, ani obsada śluzy nie mieli broni, jednak sygnał alarmu musiał ściągnąć tu w ciągu kilku minut również Kontrolerów, już teraz zaś jeden z pacjentów z Chalderescola, istota zbrojna w macki i pancerz, przymierzał się do zgładzenia Drambona jednym, najwyżej dwoma kłapnięciami potężnych szczęk.

— Edwards! Mannon! Pomóżcie mi go wziąć! — krzyknął Conway, ale nadal nikt nie słyszał go w ogólnym zgiełku. Złapał więc sam powłokę meduzy i rozejrzał się gorączkowo. Szef zmiany w izbie przyjęć dotarł do Kelgianina mniej więcej w tym samym czasie, wsunął nogę między rannego i Drambona i próbował teraz odepchnąć SRJH. Conway obrócił się, podciągnął kolana pod brodę i wykopnął dowódcę byle dalej. Pomyślał, że będzie jeszcze pora na przeprosiny. Chalderescolanin był już niebezpiecznie blisko.

Wtedy zjawił się Edwards. Pojął w lot, do czego zmierza Conway, i przyłączył się. Razem wymierzyli kopniaki w gigantyczną paszczę krokodylowatego, aby go zniechęcić. Nie mogli zrobić mu krzywdy, ale mieli nadzieję, że inteligentna istota nie spróbuje zabić dwóch ludzi tylko po to, żeby odpędzić jedno domniemane zwierzę. Niemniej w tym zamieszaniu nie sposób było czegokolwiek gwarantować, obaj lekarze ryzykowali więc szybką amputację nóg.

Nagle stopa Conwaya znalazła się w uścisku solidnych dłoni. To był Mannon, który nie ustał w walce z wierzgającym przyjacielem, aż ich hełmy się zetknęły.

— Co ty wyrabiasz…?!

— Nie czas na wyjaśnienia. Weźcie obu szybko do sekcji powietrznej. Niech nikt nie dotyka meduzy, ona nie robi rannemu nic złego.

Mannon spojrzał na SRJH, który okrywał Kelgianina niczym nabrzmiały czerwienią pęcherz. Nie był już przezroczysty. Krew rannego krążyła w nim, napinając maksymalnie zewnętrzne powłoki.

— Na żarty ci się zebrało… — sapnął, ale obrócił się, chwycił jeden z wielkich zębów krokodylowatego i szarpnął jego łbem na tyle, że po chwili patrzył wprost w oko wielkości piłki futbolowej. Drugą ręką kilka razy nakazał mu się odsunąć. Nieco zmieszany Chalderescolanin odpłynął, a kilka chwil później byli już w śluzie sekcji powietrznej.

Woda zniknęła i właz otworzył się, ukazując dwóch ubranych na zielono Kontrolerów. Jeden trzymał w gotowości wielki karabin z tuzinem ładunków usypiających, z których każdy mógłby obezwładnić większość znanych w Szpitalu ciepłokrwistych tlenodysznych. Drugi ściskał w dłoni znacznie mniej okazałą i tym samym pozornie mniej groźną broń, pozwalającą jednak uśmiercić stworzenie wielkości słonia.

— Nie! — krzyknął Conway i ślizgając się po mokrej podłodze, zasłonił sobą Drambona. — To nasz gość. Bardzo ważna osoba. Dajcie nam kilka minut. Uwierzcie, wszystko będzie dobrze.

Nie opuścili broni, żaden też nie wydawał się skłonny uwierzyć doktorowi.

— Może lepiej niech im pan to wyjaśni — powiedział cicho szef zmiany. Sądząc po zaciętej minie, ciągle gotował się ze złości.

— Jak najbardziej. Mam nadzieję, że nic się panu nie stało, gdy pana kopnąłem…

— Poza zranioną godnością wszystko w porządku. Jednak chciałbym…

— Mówi O’Mara! — ryknęło nagle z głośnika na przeciwległej ścianie. — Chcę kontaktu na wizji. Co tam się dzieje?

Edwards, który był najbliżej komunikatora, wyregulował kamerę.

— Sytuacja trochę się skomplikowała, majorze…

— Jak wszystko, w czym bierze udział doktor Conway — rzucił zjadliwie O’Mara. — Co jest, modlicie się tam o objawienie?

Conway klęknął przy rannym Kelgianinie, żeby sprawdzić jego stan. Na ile mógł się zorientować, meduza owinęła się wokół niego tak szczelnie, że bardzo niewiele wody przeniknęło pod osłonę i skafander. Istota oddychała spokojnie, bez śladu zachłyśnięcia. Drambon był znowu niemal przezroczysty, miał różowe narządy wewnętrzne, szkarłat krwi zniknął. Na oczach Conwaya oderwał się od rannego, odtoczył niczym wielki, pełen wody balon i znieruchomiał pod ścianą.

— … pełen raport o tej formie życia trzy dni temu — mówił tymczasem Edwards. — Rozumiem, że trzy dni to niewiele na rozpowszechnienie jego wyników wśród personelu placówki tej wielkości, ale nikt nie oczekiwał, że nasz gość już u wejścia napotka ciężko rannego, który…

— Z całym szacunkiem, majorze — przerwał mu chłodno O’Mara. — Gdzie jak gdzie, ale w szpitalu takiego spotkania można oczekiwać w każdej chwili. Proszę przestać szukać wymówek i powiedzieć mi wreszcie, co się stało!

— Drambon zaatakował rannego Kelgianina — odezwał się dyżurny luku.

— I co? — Psycholog zawiesił głos.

— I natychmiast go wyleczył — dokończył Edwards.

Rzadko zdarzało się, by O’Marę zamurowało. Conway odsunął się, żeby Kelgianin, który nie wymagał już opieki medycznej, pozbierał się na swoje liczne odnóża.

— SRJH z Drambo to najbardziej profesjonalny lekarz, jakiego znaleźliśmy na tej planecie — powiedział, patrząc na wstającego gąsienicowatego. — Jest pasożytem, który pobiera krew z organizmu pacjenta, oczyszczają z wszystkich czynników chorobotwórczych oraz toksyn, po czym wpuszcza ponownie do krwiobiegu i zasklepia rany. Reaguje czysto instynktownie, więc dostrzegłszy rannego Kelgianina, nie czekając, ruszył z pomocą i zdołał jej udzielić. Ofiara cierpiała z powodu zatrucia hudlariańską atmosferą, która zainfekowała też samą ranę. Dla meduzy z Drambo był to chyba bardzo prosty przypadek. Wiemy, że w trakcie leczenia nie oddaje całej krwi, ale nie zdołaliśmy ustalić, czy wynika to z ograniczeń fizjologicznych, czy może zatrzymuje drobną część jako rodzaj zapłaty.

Kelgianin zahuczał modulowanie niczym róg mgielny.

— Bez wątpienia to zasłużona zapłata — przetłumaczył jego kwestię autotranslator.

DBLF odszedł dziarsko, a obaj Kontrolerzy oddalili się w ślad za nim. Patrząc wciąż ze zdumieniem na meduzę, szef obsługi luku machnął na swoich, żeby wracali do pracy. Napięcie zaczęło opadać.

— Gdy zajmie się pan już swoimi gośćmi i nic nowego się nie wydarzy, proponuję spotkanie, żeby to wszystko omówić — odezwał się w końcu O’Mara. — Za trzy godziny w moim gabinecie.

Naczelny psycholog był podejrzanie uprzejmy i Conway pomyślał, że nie będzie źle postarać się o moralne i medyczne wsparcie podczas tej rozmowy.

Najpierw poprosił o udział w spotkaniu swojego przyjaciela Priliclę, a potem jeszcze oficerów Korpusu — pułkownika Skemptona i majora Edwardsa — doktora Mannona, obu przybyszów z Drambo, Thornnastora oraz dwóch lekarzy — Hudlarianina i Melfianina — którzy odbywali akurat staż w Szpitalu. Potrwało kilka minut, zanim wszyscy weszli do obszernej recepcji biura O’Mary, gdzie zwykle siedział tylko jego asystent i gdzie stał szereg rozmaitych mebli służących najrozmaitszym gościom naczelnego psychologa. Tym razem to on zasiadł za biurkiem asystenta. Z wyraźną, choć kontrolowaną niecierpliwością poczekał, aż wszyscy usiądą, położą się czy zrobią to, co zwykli robić w podobnych sytuacjach.

W końcu O’Mara uznał, że pora się odezwać.

— Od pańskiego dramatycznego powrotu do Szpitala przejrzałem ostatnie raporty dotyczące Klopsa — rzekł cicho. — Wiem już dość, by nie mieć pretensji do nikogo z wyjątkiem pana, Conway. Miał pan wrócić dopiero za trzy…

— Drambo, sir — przerwał mu Conway. — Teraz używamy miejscowej nazwy tej planety.

— Takie rozwiązanie bardziej nam odpowiada — odezwał się Surreshun. — Klops to nie jest dobra nazwa dla planety okrytej stosunkowo cienką warstwą życia zwierzęcego, którą uważamy przy tym za najpiękniejszą w całej galaktyce, i to niezależnie od tego, że innej jeszcze nie widzieliśmy. Poza tym wasz autotranslator podpowiedział mi, że nazwa Klops jest niestosowna również ze względu na emocjonalne zabarwienie tego słowa. Odziera ono nasz świat ze stosownego dlań szacunku. Dalsze używanie tego wyrażenia nie będzie mnie co prawda złościć, gdyż zbyt wiele zrozumienia żywię dla problemów, z jakimi borykają się wasze wątłe umysły, i współczuję wam takich ograniczeń na tyle, że złość nie znajduje przystępu…

— Jest pan szalenie uprzejmy — powiedział O’Mara.

— To również — zgodził się Surreshun.

— Wróciłem, gdyż potrzebuję pomocy — Conway czym prędzej podjął temat. — Sprawa Drambo stanęła w miejscu i bardzo mnie to zaniepokoiło.

— Niepokojenie się to jałowy typ aktywności — odparł O’Mara. — Chyba że damy mu wyraz w odpowiednim towarzystwie. Teraz rozumiem, dlaczego sprowadził pan do mnie aż pół Szpitala.

Conway skinął głową i kontynuował:

— Drambo rozpaczliwie potrzebuje pomocy medycznej, ale nigdy jeszcze nie spotkaliśmy się z podobnym problemem. Gdy chodziło o kłopoty na planetach zamieszkanych przez ludzi albo jakichkolwiek innych nieziemców, wystarczało odizolować chorych, zasugerować metodę leczenia i profilaktyki oraz dostarczyć odpowiednie medykamenty i sprzęt. Resztą zajmowała się miejscowa służba zdrowia. Drambo to zupełnie inny świat. Pacjentów jest tam stosunkowo niewielu, za to są ogromni. To właśnie skłoniło w ostatnich kilku latach rodaków Surreshuna do sięgnięcia po energię atomową. Służy im głównie za broń, niestety, i to bardzo brudnego typu. Są szczególnie… — zawiesił głos, próbując znaleźć dyplomatyczne określenie beztroski, karygodnej głupoty i skłonności samobójczych, ale nic nie przyszło mu do głowy —… dumni ze swoich obecnych możliwości. Usuwają życie z wielkich obszarów lądu i czynią tym samym rozległe przybrzeżne płycizny zdatnymi do zamieszkania przez nowe pokolenia. Jednak pod tymi wielkimi lądowymi stworzeniami, albo i w nich, żyje jeszcze jedna inteligentna rasa, której środowisko ginie w ten sposób w oczach. To te właśnie stworzenia budują narzędzia w rodzaju tego, które trafiło na pokład Descartes’a. Wydają się bardzo zaawansowani technologicznie. Jednak ciągle nic o nich nie wiemy. Gdy stało się jasne, że to nie rodacy Surreshuna są twórcami wspomnianych narzędzi, zadaliśmy sobie pytanie, gdzie najłatwiej byłoby znaleźć te istoty. Odpowiedź była prosta: tam, gdzie ich środowisko jest nieustannie atakowane. Myślałem, że znajdziemy tam również ich lekarzy, i owszem, udało się nam trafić na naszego przezroczystego przyjaciela. W dość niezwykły sposób uratował mi życie i jestem przekonany, że można go uznać za miejscowy odpowiednik lekarza. Niestety, wydaje się, że nie jest zdolny do komunikowania się z nami. Ponieważ jego organy wewnętrzne są dobrze widoczne i bez prześwietlenia, przyjrzałem mu się i nie odnalazłem niczego, co przypominałoby ośrodkowy układ nerwowy, czyli również mózg. Niemniej bardzo potrzebujemy pomocy tej rasy — dodał z powagą Conway. — Dlatego przywieźliśmy go tutaj, gdzie jest wielu specjalistów od nawiązywania kontaktu z obcymi. Może im uda się to, co nam się nie powiodło.

Spojrzał znacząco na O’Marę, który wpatrywał się zamyślony w meduzowatego. Ten z kolei wysunął jedno z oczu na długiej szypułce i przyglądał się tkwiącemu na suficie małemu empacie. Prilicla miał dość oczu, by patrzeć we wszystkich kierunkach równocześnie.

— Czy to nie dziwne, że jeden z mieszkańców Drambo nie ma serca, a drugi zdaje się nie mieć mózgu? — powiedział nagle pułkownik Skempton.

— Przywykłem już do bezmózgich lekarzy — stwierdził O’Mara. — Mimo ich kalectwa codziennie całkiem dobrze się z nimi dogaduję. Ale to chyba nie jest jedyny pański problem?

Conway pokręcił głową.

— Wspomniałem już, że musimy się zająć leczeniem stosunkowo nielicznych, ale olbrzymich pacjentów. Nawet przy pomocy wszystkich drambońskich lekarzy i tak będę potrzebował sporego wsparcia kartograficznego. Mam na myśli zwiad lotniczy, bo tylko on może nam coś dać. Zwykłe prześwietlanie promieniami Roentgena nie jest na tę skalę wykonalne. Odwierty dla pobrania próbek głębokich tkanek byłyby możliwe tylko wtedy, gdyby zamiast wiertła zamontować krótką i bardzo ostrą igłę. Zatem badanie chorych obszarów będziemy musieli przeprowadzić osobiście z użyciem opancerzonych pojazdów, a tam, gdzie tylko okaże się to możliwe, również pieszo, oczywiście w ciężkich skafandrach. Jako wejścia wykorzystamy naturalne otwory ciała. Pójdzie nam znacznie szybciej, jeśli skłonni będą nas wspomóc również ci lekarze, którzy nie potrzebują ubiorów ochronnych ani ciężkich pojazdów czy skafandrów. Myślę przede wszystkim o Chalderescolanach, Hudlarianach oraz Melfianach. Od patologii oczekiwałbym tym razem raczej wskazówek operacyjnych niż propozycji leczenia farmakologicznego — dodał Conway, patrząc na Thornnastora. — Mamy podstawy sądzić, że przyjdzie nam borykać się przede wszystkim ze skutkami choroby popromiennej. Wiem, że obecnie potrafimy leczyć właściwie wszystkie jej postaci, ale wobec pacjentów tej wielkości może się to okazać niemożliwe, nie mówiąc już o tym, że do wyleczenia jednego potrzeba by zapewne tyle specyfiku, że kilka planet musiałoby produkować tylko to jedno lekarstwo przez wiele lat. Stąd właśnie konieczna będzie interwencja chirurgiczna.

Skempton odchrząknął.

— Zaczynam rozumieć problem, doktorze. Zajmę się transportem i zaopatrzeniem ekipy medycznej. Proponowałbym też zabrać batalion inżynierski ze specjalnym wyposażeniem.

— To na początek — zastrzegł Conway.

— Oczywiście — mruknął pułkownik bez większego entuzjazmu. — Potem też będziemy służyć konieczną pomocą.

— Źle mnie pan zrozumiał, sir — powiedział Conway. — Obecnie nie wiem, ile i co okaże się niezbędne, ale myślę, że nie obejdzie się bez całego zgrupowania floty z okrętami uzbrojonymi w lasery dalekiego zasięgu, pociski penetrujące i taktyczne głowice jądrowe. Oczywiście tylko czyste, nie powodujące skażenia całego terenu. I może niezbędne będą jeszcze inne rodzaje broni, które okażą się wystarczająco potężne i celne zarazem. Bo widzi pan, pułkowniku — dodał Conway — operacja o takiej skali będzie bardziej przypominać kampanię wojenną niż zwykły zabieg. To są podstawowe powody, które skłoniły mnie do wcześniejszego powrotu — rzekł, patrząc na O’Marę. — Pozostałe nie są tak pilne i…

— … mogą spokojnie poczekać — powiedział za niego psycholog.

Spotkanie wkrótce się skończyło, gdyż ani Surreshun, ani Conway nie potrafili podać żadnej informacji o Drambo, która nie byłaby już znana obecnym. O’Mara wycofał się z drambońskim lekarzem do swego gabinetu, a Edwards, Mannon, Prilicla i Conway zadbali, aby Surreshun znalazł się z powrotem w wygodnym zbiorniku AUGL, po czym ruszyli do baru dla ciepłokrwistych tlenodysznych, żeby zamówić coś na ząb. Hudlarianin i Melfianin poszli z nimi, ciekawi dalszych wieści o Drambo. Gotowi byli nawet ścierpieć w tym celu widok innych przy jedzeniu. Jako że przebywali w Szpitalu od niedawna, pierwszy entuzjazm jeszcze im nie minął i ciekawiło ich wszystko, co wiązało się z obcymi.

Conway znał to uczucie. Jego też jeszcze nie opuściło, ale górę i tak brał zmysł praktyczny każący mu wykorzystać zapał nowych kolegów…

* * *

— Chalderescolanie są wystarczająco twardzi i ruchliwi, żeby samodzielnie poradzić sobie z miejscowymi drapieżnikami — powiedział Conway, gdy zajęli miejsca przy stole zaprojektowanym dla Tralthańczyków i zaczęli składać zamówienia. Wszystkie stoły dla ludzi były zajęte przez Kelgian. — Wy, Melfianie, poruszacie się szybko po dnie, a wasze nogi, w większości kostne, będą odporne na trucizny podmorskich roślin. Hudlarianie zaś, chociaż powolni, nie muszą się martwić niczym słabszym od pocisku przeciwpancernego. Na dodatek woda jest tam tak bogata w rośliny i mikroorganizmy gotowe za wszelką cenę przylgnąć do czegokolwiek gładkiego, że możecie żyć w niej bez rozpylaczy dostarczających pożywienia.

— To prawie wizja nieba — powiedział Hudlarianin. Pośrednictwo autotranslatora nie pozwalało określić, czy nie mówił tego przypadkiem z sarkazmem. — Jednak będziesz potrzebował wielu lekarzy ze wszystkich naszych ras. Szpital nie dostarczy tylu nawet wówczas, gdyby pozwolono zgłosić się każdemu na ochotnika.

— Będziemy potrzebować setek pomocników, a Drambo nie przypomina nieba. Nawet hudlariańskiego. Mam jednak nadzieję, że znajdziemy wielu młodych, ciekawych świata lekarzy, którzy z radością powitają perspektywę pracy z obcymi…

— Nie jestem Priliclą, ale nawet ja widzę, że próbujesz głosić słowo, by podsycić żarliwą wolę działania. Wolisz letnie steki…?

Przez następne kilka minut jedli, a powiew wywoływany ruchem skrzydeł Prilicli, który na czas posiłku wolał zawisnąć w powietrzu (mówił, że to poprawia mu trawienie), nie zaszkodził niczemu prócz lodów.

— Na spotkaniu padła wzmianka, że są jeszcze inne, mniej istotne problemy — odezwał się nagle Edwards. — Zapewne rekrutacja gruboskórnych istot w rodzaju obecnego tu Garotha była jednym z nich. Aż boję się zapytać o pozostałe…

— Będziemy potrzebować wszechstronnego wsparcia, czyli lekarzy, pielęgniarek i techników doświadczonych w analizowaniu próbek pochodzących od jak najszerszego spektrum form życia. Zamierzam poprosić Thornnastora, by odstąpił nam nieco personelu patologii…

Prilicla zachwiał się nagle i omal nie spadł. Władował przy tym jedną ze swoich patykowatych nóg do deseru Mannona. Dla każdego, kto znał trochę empatów, było oczywiste, że kogoś z obecnych przy stole ogarnęły nagle silne, złożone emocje.

— Nie jestem Priliclą — powtórzył Mannon. — Jednak wnosząc z zachowania naszego przyjaciela, skłonny jestem sądzić, że chodzi nie tyle o większość personelu patologii, ile o konkretną pracującą tam osobę nazwiskiem Murchison. Mam rację, doktorze?

— Moje uczucia to moja sprawa — warknął Conway.

— Nic nie powiedziałem — jęknął Prilicla, który ciągle miał kłopoty z zachowaniem równowagi.

— Kto to jest Murchison? — spytał Edwards.

— To pewna Ziemianka klasy DBDG — powiedział Garoth. — Bardzo dobra pielęgniarka. Ma doświadczenie w opiece nad ponad trzydziestoma formami życia. Ostatnio uzyskała tytuł starszego patologa. Uważam ją za osobę miłą i uprzejmą i dzięki temu udaje mi się ignorować to, że jak dla mnie, zbyt wiele tkanki tłuszczowej okrywa jej muskulaturę.

— Chce pan zabrać ją na Drambo, doktorze? — spytał Conwaya oficer Korpusu, który podobnie jak wielu jego kolegów, niechętnie godził się na kompletowanie mieszanych załóg nawet w długich rejsach.

— Jeśli będzie choć cień szansy, zrobi to na pewno — rzucił Mannon.

— Powinien się pan z nią ożenić.

— On już to zrobił.

— Aaa…

— Swoją drogą, takie małżeństwo to ciekawa sprawa, majorze — rzekł Mannon. — Pod pewnymi względami nawet dziwna, można powiedzieć. Na przykład taki seks. Dla wielu obecnych tu istot jest to zjawisko stale i jawnie obecne w ich życiu. Innych pobudza do pewnego stopnia albo nawet wywołuje prawdziwe trzęsienie ziemi, ale tylko, powiedzmy, przez trzy dni w roku. Takim istotom szalenie trudno jest pojąć złożoność ludzkich rytuałów związanych z dobieraniem się w pary, chociaż ich fizjologia rozrodu może być tak skomplikowana, że nasze praktyki wydają się przy tym trywialne niczym zapylenie krzyżowe. Ale nie o to mi chodzi. Problem polega na tym, że większość obcych nie rozumie, dlaczego samice naszego gatunku tak zatracają się w związku, że rezygnują z jednego z najważniejszych dóbr osobistych, mianowicie nazwiska. Wielu z nich skłonnych jest uznać to za formę niewolnictwa, a inni po prostu za przejaw głupoty. Nie rozumieją, dlaczego kobieta lekarz, pielęgniarka czy technik miałaby rezygnować z nazwiska z czysto emocjonalnych powodów i nakazywać jeszcze odnotowanie tego w zapisach komputerowych. Tak więc nasze specjalistki zachowują nazwiska niczym ziemskie aktorki i inne kobiety konkretnych zawodów. Używają zawsze tych samych, niezależnie od stanu cywilnego, aby nie wprowadzać zamieszania wśród obecnych w Szpitalu obcych…

— Ogólnie rzecz biorąc, właśnie o to chodzi — przyznał niechętnie Conway. — Chociaż ucieszyłbym się, gdyby wyjaśnił pan kiedyś, na czym pańskim zdaniem polega różnica między profesjonalistką a amatorką…

— Prywatnie zachowują się oczywiście całkiem inaczej — ciągnął Mannon, nie zwracając uwagi na Conwaya. — Niektóre są do tego stopnia zdeprawowane, że mówią sobie nawet po imieniu…

— Potrzebujemy więc zespołu patologów — stwierdził Conway, uznawszy, że teraz jego pora na zignorowanie kolegi. — Co więcej, potrzebujemy wsparcia miejscowych lekarzy. Pobratymcy Surreshuna z oczywistych względów mogą udzielić nam tylko wsparcia moralnego, tak więc wszystko będzie zależeć od współpracy meduzowatych. I tutaj mam pytanie do Prilicli, który monitorował odczucia naszego gościa podczas spotkania. Udało się coś zauważyć?

— Obawiam się, że nie, przyjacielu Conway. Przez cały czas dramboński lekarz był wprawdzie przytomny i świadomy, ale nie reagował na nic w sposób sugerujący jakąś formę koncentracji myśli. Wyczuwałem jedynie czyste emocje zadowolenia, sytości i satysfakcji.

— Bez wątpienia ładnie poradził sobie z tym Kelgianinem, a pół litra krwi, które zatrzymał, mogło go nasycić — zauważył Conway.

Prilicla odczekał uprzejmie na koniec wtrętu i podjął temat:

— Wprawdzie na początku spotkania, gdy wszyscy wchodzili do pomieszczenia, zauważalnie nasiliła się jego aktywność umysłowa, ale nie była to ciekawość, tylko pragnienie dokonania pobieżnej identyfikacji miejsca i osób.

— Czy cokolwiek może sugerować, że nasz gość źle zniósł podróż? — spytał Conway. — Może upośledziła jego fizyczne albo psychiczne możliwości?

— Cały czas był wyraźnie zadowolony, zatem sądzę, że nie.

Rozmawiali jeszcze chwilę o drambońskim lekarzu, a gdy przyszła pora wstać od stołu, Conway powiedział do Prilicli:

— Byłbym wdzięczny, gdybyś zgodził się stale monitorować reakcje naszej pijawki. O’Mara planuje poddać go własnym testom, ale na pewno chętnie przyjmie twoją pomoc. Przypuszczam jednak, że nie zająknie się nawet słowem o wynikach prac przed stworzeniem odpowiedniego oprogramowania dla autotranslatora, zatem gdybyś wiedział coś wcześniej, byłbym wdzięczny za informacje…

Trzy dni później, gdy miał już wejść na pokład Descartes’a, a wraz z nim Edwards i nieliczna, ale starannie wyselekcjonowana grupa ochotników, którzy mieli w przyszłości przyciągnąć następnych chętnych, otrzymał informację, że major O’Mara chce go widzieć. Musiało to być coś bardzo ważnego, gdyż wezwanie poprzedził podwójny sygnał. Conway machnął na pozostałych, aby poszli przodem, sam zaś poszukał komunikatora luku.

— Świetnie, że pana złapałem — rzekł naczelny psycholog, zanim Conway zdołał powiedzieć cokolwiek prócz nazwiska. — Proszę nie tracić czasu na gadanie, tylko słuchać. Ani Prilicli, ani mnie nie udało się dojść do czegokolwiek z tym waszym drambońskim lekarzem. Odczuwa wprawdzie emocje, ale cokolwiek mu pokazać, wszystko go cieszy. Ciągle nie mamy pojęcia jego preferencjach. Owszem, wiemy już, że widzi i czuje, ale nie wiemy, czy słyszy i mówi. Ani jak ewentualnie może mówić. Prilicla podejrzewa, że chodzi o prostą postać telepatii, ale bez materiału porównawczego nie potrafi tego dowieść. Nie mówię, że się poddajemy, Conway, bo nadal sądzę, że podrzucony przez pana problem można bardzo prosto rozwiązać.

— Próbowaliście pokazywać mu to kontrolowane myślą narzędzie?

— To było pierwsze, co zrobiliśmy. Powtarzaliśmy te seanse do znudzenia — przyznał O’Mara. — Prilicla wyczuł lekkie pobudzenie, które jego zdaniem wynikało z rozpoznania czegoś znajomego, ale Drambonin nie próbował nawet przejąć kontroli nad obiektem. Niemniej wspomniałem, że podrzucił nam pan problem. Być może najprostszym rozwiązaniem byłoby podrzucenie nam drugiego takiego.

Naczelny psycholog nie lubił długich wyjaśnień ani ludzi, którzy nie chwytają wszystkiego w lot, więc Conway zastanowił się chwilę, nim znowu się odezwał.

— Chce pan, żebym dostarczył mu drugiego drambońskiego lekarza. Mógłby pan prześledzić przebieg ich kontaktu, podsłuchać rozmowę i znaleźć klucz do jej przełożenia…

— Tak, doktorze. I to jak najszybciej — rzucił O’Mara. — Zanim wasz naczelny psycholog sam będzie potrzebował psychiatry.

Conway nie miał najmniejszych szans, aby z marszu odszukać, porwać czy inaczej zwabić na planecie kolejną meduzę. Przede wszystkim musiał się zajmować grupą nieziemców, z których każdy miał inne wymagania, jeśli chodzi o warunki życiowe i dietę. Wprawdzie wszyscy mogli bez problemów funkcjonować w oceanie Drambo, jednak ze stworzeniem im znośnego środowiska na pokładzie Descartes’a był problem.

Musieli też otrzymać wyczerpujące informacje o czekających ich zadaniach medycznych, a to oznaczało długie loty śmigłowcem nad chorymi dywanami. Conway pokazywał im wielkie obszary lądowych stworów porośnięte reagującymi na światło roślinami oraz wybrzeża, przy których nie ustawała bezpardonowa walka, tak że żółta piana przyboju barwiła się co rusz czerwienią. Jednak to tam właśnie miał nadzieję znaleźć następnego miejscowego lekarza. Chciał zająć się tym jak najszybciej — gdy tylko obowiązki pozwolą. Wiedział, że tym razem wspomoże go wielu chętnych do działania i znających swoją robotę pomocników.

Codziennie odbierał kolejne wiadomości od O’Mary. Zdradzały one coraz większe, możliwe do wyczytania między wierszami zniecierpliwienie psychologa, który razem z Priliclą pracował ciągle nad Drambonem, bez powodzenia wszakże. Udało im się jedynie dojść do wniosku, że ta istota musi się posługiwać językiem opartym na bodźcach dotykowych, którego nie sposób rozpoznać ani opisać bez bogatego materiału obserwacyjnego.

* * *

Pierwsza wyprawa na wybrzeże miała charakter rekonesansu — przynajmniej z początku. Camsaug i Surreshun potoczyli się chwiejnie przodem po nierównym dnie morskim niczym para osobliwych obwarzanków. Z boków osłaniała ich para Melfian, którzy potrafili się poruszać dwukrotnie szybciej niż tubylcy, dwunastometrowy Chalderescolanin płynął zaś nad nimi, gotów zniechęcić dowolnego drapieżnika zębami, pazurami i potężną kościaną maczugą na ogonie, chociaż Conway uważał, że samo spojrzenie czterech wielkich wyłupiastych oczu powinno skłonić do ucieczki każdego, kto ma ochotę pożyć jeszcze chwilę.

Conway, Edwards i Garoth podróżowali jednym z pojazdów Korpusu, uniwersalnym wehikułem, który mógł się przemieszczać w dowolnym terenie, pływać zarówno w wodzie, jak i pod wodą, a w razie potrzeby unosić się też przez pewien czas w powietrzu. Trzymali się za pierwszą grupą, aby mieć ją w całości na oku.

Kierowali się ku wymarłej strefie wybrzeża, gdzie zalegało wielkie truchło stwora, którego rodacy Surreshuna zabili dla uzyskania przestrzeni życiowej. Zrobili to, zrzucając na niego całą serię siejących skażenie bomb atomowych. Najdalsze miejsce eksplozji było piętnaście kilometrów od morza. Potem odczekali, aż drapieżniki stracą zainteresowanie obumierającym organizmem i odpłyną.

Opad radioaktywny nie martwił toczków, gdyż wiatr zniósł go w głąb lądu, jednak Conway z rozmysłem wybrał miejsce odległe tylko o kilka kilometrów od wciąż żywego odcinka brzegu. Miał nadzieję, że przy odrobinie szczęścia pierwsze badanie okaże się czymś więcej niż zwykłą autopsją.

Zniknięcie drapieżników pozwoliło na ekspansję morskiej roślinności. Na Drambo granice między światem zwierzęcym a roślinnym były dość płynne, tym samym więc nawet drapieżniki były w gruncie rzeczy wszystkożerne. Dopiero po półtora kilometra natrafili na otwór gębowy stwora, który nie był zamknięty ani nazbyt zarośnięty, lecz nie zmarnowali tego czasu. Camsaug i Surreshun pokazali im wiele gatunków roślin na tyle niebezpiecznych, że nawet okryci ciężkim pancerzem obcy woleli omijać je z daleka.

Praktykowanie medycyny nieziemców znacznie ułatwiał fakt, że choroby i infekcje atakujące jedną rasę nie przenosiły się na inne. Jednak nie dotyczyło to trucizn i toksyn. Te mogły zabić, a na Drambo wiele roślin miało się czym bronić. Kilka gatunków groziło napastnikom zatrutymi kolcami, a jeden udawał nawet w ramach obrony coś na kształt warzywnej ośmiornicy.

Pierwszy dostępny otwór gębowy wyglądał jak wielka jaskinia. Gdy wpłynęli za toczkami do środka, reflektory wehikułu ukazały ciągnący się jak okiem sięgnąć blady dywan wodorostów. Zataczający ósemki Surreshun i Camsaug przeprosili, że dalej nie poprowadzą, gdyż nie mogliby się swobodnie toczyć, a to dla nich zbyt wielkie ryzyko.

— Rozumiemy i dziękujemy — powiedział Conway.

Głębiej roślinność robiła się jeszcze bledsza, aż poczęła z wolna zanikać. Ukazały się wielkie obszary nagiej tkanki ogromnego stworzenia. Była wyraźnie włóknista i przypominała raczej roślinną niż zwierzęcą, niezależnie zresztą od tego, że obumarła już kilka lat wcześniej. Nagle przejście zaczęło się zwężać, a w świetle reflektorów ukazała się pierwsza poważna przeszkoda: plątanina zębów przypominających dzicze szable, lecz tak potężne, że wyglądały jak skraj skamieniałego lasu.

Pierwszy zbadał je z bliska jeden z Melfian.

— Trudno o całkowitą pewność, dopóki patologia nie sprawdzi próbek, ale mam wrażenie, że to raczej roślinna włóknina, a nie kość, doktorze Conway. Rosną gęsto na dolnej i górnej powierzchni gardzieli i nie widać ich końca. Mają elastyczne korzenie, więc odginają się pod stałym naciskiem. W normalnej pozycji skierowane są ku wlotowi przewodu pokarmowego i nie służą raczej rozdrabnianiu pokarmu. Myślę, że mają się na nie nadziewać więksi napastnicy. Sądząc po tym, co dotąd widziałem, układ pokarmowy jest dość prosty. Woda morska ze stworzeniami różnych rozmiarów wciągana jest do żołądka albo jego przed-żołądka. Małe zwierzęta przemykają między zębami, a większe giną na nich. Jednak potem prąd wody albo też spazmy ofiar powodują, że ząb wygina się w drugą stronę i ciało płynie dalej. Skłonny jestem sądzić, że tym samym małe stworzenia nie są żadnym zagrożeniem, natomiast wielkie mogłyby wyrządzić znaczne szkody w żołądku, nim zostałyby strawione. Muszą zatem docierać tam już martwe.

Conway skierował reflektory na Melfianina i zobaczył, że ten macha jednym z odnóży.

— To bardzo prawdopodobne, doktorze — powiedział do nieziemca. — Też skłonny jestem sądzić, że trawienie przebiega tu bardzo powoli. Zaczynam się nawet zastanawiać, czy nie powinniśmy uznać tych stworów raczej za rośliny niż zwierzęta. Organizm tych rozmiarów zbudowany z kości, mięśni i z układem krwionośnym byłby zbyt ciężki, żeby się poruszać. A one się poruszają, powoli, ale jednak… — Przerwał na chwilę i skupił wiązkę światła na zębiskach. — Niech pan lepiej wróci na pokład, spróbujemy wypalić sobie drogę.

— Nie trzeba, doktorze — odparł Melfianin. — To wszystko już przegniło. Rozpada się przy dotknięciu. Można będzie po prostu przez to przepłynąć. Podda się.

Edwards skierował pojazd tuż nad podłoże i ruszył w tempie marszu Melfianina. Setki długich, bezbarwnych zębów pękały przed dziobem wehikułu, rozsypując się w całe chmury unoszącego się w wodzie osadu. W końcu wypłynęli znowu na otwartą przestrzeń.

— Jeśli te zęby są osobną, wąsko wyspecjalizowaną formą życia roślinnego, zastanawia mnie, dlaczego obszar ich wegetacji tak nagle się zaczyna i równie raptownie kończy — powiedział Conway z namysłem. — Czyżby ktoś umyślnie je tu posadził?

Edwards mruknął, kiwnął głową i sprawdził, czy wszyscy przepłynęli korytarzem wybitym przez pojazd.

— Gardziel znowu się rozszerza i chyba widzę jeszcze innego symbionta — powiedział po chwili. — Wielki, prawda? A tam kolejny. Wszędzie tu rosną…

— Jesteśmy już bardzo daleko — odezwał się Conway. — Lepiej, żebyśmy się nie zgubili.

Edwards pokręcił głową.

— Nie grozi nam to. Widzę kilka podobnych korytarzy otwierających się po bokach. Jeśli to żołądek, musi dochodzić do niego kilka gardzieli.

— Wiemy już, że w samej tylko martwej sekcji są setki otworów gębowych. Ile jest żołądków, możemy jedynie zgadywać. To wielkie jaskinie, ciągnące się całymi kilometrami, o ile radar nie kłamie i nie pokazuje jakiegoś echa — warknął zirytowany Conway. — A my dotąd nawet nie ugryźliśmy problemu!

Edwards chrząknął ze zrozumieniem i wskazał przed siebie.

— Wyglądają jak rozmiękłe pośrodku stalaktyty. Chętnie przyjrzałbym się im bliżej.

Nawet Hudlarianin podpłynął, aby przyjrzeć się łukowatym kolumnom. Korzystając z podręcznych analizatorów, zdołali ustalić, że nie były to kolejne symbiotyczne rośliny, tylko fragmenty muskulatury wielkiego stworzenia, pokryte wszelako czymś na kształt nabrzmiałych toreb nasiennych. Pęcherze miały prawie metr średnicy i wydawały się gotowe pęknąć w każdej chwili. Gdy pobierający próbki tkanki Melfianin dotknął przypadkiem jednego z nich, ten rzeczywiście rozerwał się natychmiast, a wraz z nim ze dwadzieścia w pobliżu. Wyrzuciły gęsty, mleczny płyn, który szybko rozprzestrzeniał się w wodzie.

Melfianin wydał kilka nieartykułowanych odgłosów i cofnął się raptownie.

— Co jest? — spytał Conway. — Trucizna?

— Nie, doktorze. Stężony kwas. Przykry, ale od razu krzywdy nie zrobi. Tyle że strasznie cuchnie, że użyję waszego określenia. Jednak proszę zobaczyć, jak reagują mięśnie!

Wielka kolumna wydłużała się wyraźnie, tracąc łukowaty kształt.

— Tak, to potwierdza naszą teorię o sposobie, w jaki te stworzenia trawią pokarm — rzekł Conway. — Myślę, że powinniśmy jednak wrócić już na Descartes’a. Ta okolica wydaje się mniej martwa, niż sądziliśmy.

Roślinne zęby stanowiły barierę i swoisty filtr, nie pozwalający zbyt wielkim i groźnym kąskom dostać się za życia do żołądka. Inne symbionty rosnące na wspornikach jamy żołądka produkowały wydzielinę rozkurczającą wielkie mięśnie, które wciągały masy wody do układu trawiennego. Być może ta sama wydzielina przyczyniała się do macerowania pokarmu, który następnie był wchłaniany przez ściany żołądka albo inne, wyspecjalizowane roślinne symbionty. Zebrali dość próbek, aby Thornnastor mógł poznać szczegóły funkcjonowania całego układu. Gdy wydzielina odegrała już swoją rolę i żołądek był pełen, kurczył się, wyrzucając zapewne nie strawione resztki.

Pęcherze na innych podporach też zaczęły nabrzmiewać, co jednak wcale nie musiało oznaczać, że stwór wciąż żyje. Martwe mięśnie mogły nadal reagować na proste bodźce. Niemniej sklepienie unosiło się coraz wyżej i prąd napływającej wody był coraz silniejszy.

— Zgadzam się, doktorze — powiedział Edwards. — Wynośmy się stąd. Może jednak innym otworem gębowym. Spróbujmy dowiedzieć się jeszcze czegoś.

— Dobrze — mruknął Conway, dziwnie przekonany, że nie powinien się teraz sprzeciwiać. Skoro obumarłe w zasadzie mięśnie nadal mogą się kurczyć, naprawdę trudno ocenić, z jakimi jeszcze pośmiertnymi odruchami tej bestii się zetkniemy, pomyślał. — Ruszaj, ale nie zamykaj śluzy ani włazu towarowego. Na razie zostanę na zewnątrz z naszymi przyjaciółmi…

Conway złapał uchwyt na kadłubie i tak popłynął razem z gromadą nieziemców ku innemu korytarzowi. Miał nadzieję, że to naprawdę gardziel, a nie kanał wiodący w głąb stwora. W każdym razie Edwards meldował, że powinni tą drogą dostać się gdzieś w pobliże żywej wciąż części wybrzeża. Nie podobało mu się to, jednak zanim stopy zmarzły mu na tyle, by zaproponował powrót, stało się coś nieprzewidzianego.

— Majorze Edwards, proszę zatrzymać pojazd — powiedział jeden z Melfian. — Doktorze Conway, czy mogę prosić do mnie? Chyba znaleźliśmy martwego… kolegę.

To była drambońska meduza, która zdążyła już zmętnieć. Dryfowała bezwładnie tuż nad podłożem z długą raną w boku.

— Thornnastor będzie zachwycony — stwierdził entuzjastycznie Conway. — Podobnie O’Mara i Prilicla. Zapakujcie go razem z pozostałymi okazami. Nie jestem skrzelodyszny, ale…

— Nie śmierdzi — odparł Melfianin, domyśliwszy się, o co chodzi. — Powiedziałbym, że zginął zbyt niedawno, aby sprawiać kłopoty.

Chalderescolanin wziął zewłok w macki, przeniósł go do chłodzonego schowka i wrócił na swoją pozycję w szyku. Kilka chwil później usłyszeli kolejną nowinę:

— Mamy towarzystwo.

Edwards skierował wszystkie światła przed dziób, gdzie kłębiła się, wypełniając całą gardziel, walcząca zajadle menażeria. Conway rozpoznał dwa gatunki podwodnych drapieżników, które wyraźnie potrafiły utorować sobie drogę przez barierę zębów, kilka towarzyszących im mniejszych stworzeń, mniej więcej dziesięć meduz i parę wielkogłowych, wyposażonych w macki ryb, których wcześniej nie widział. Tłok panował tam tak wielki, że w pierwszej chwili trudno było orzec, kto z kim walczy.

Edwards osadził pojazd na dnie.

— Wszyscy do środka! — zakomenderował.

Na wpół biegnąc, na wpół płynąc w kierunku wehikułu, Conway całym sercem zazdrościł Melfianom sztuki szybkiego poruszania się pod wodą. Kątem oka ujrzał, jak jeden z wielkich drapieżników zacisnął szczęki na pancerzu Hudlarianina. Nieco wyżej dramboński lekarz owinął się wokół przedstawiciela jednego z nowo poznanych gatunków i zmieniając barwę na czerwoną, zaczął go leczyć w jedyny znany sobie sposób. Rozległ się metaliczny huk, gdy inny potwór zaatakował wehikuł, tłukąc dwa z czterech reflektorów.

— Do ładowni! — krzyknął Edwards. — Nie ma czasu na zabawy ze śluzą!

— Złaź ze mnie, idioto! — warknął Hudlarianin do drapieżnego bydlęcia na swym grzbiecie. — Jestem niejadalny.

— Conway, za tobą!

Od dołu podchodziły go dwa drapieżniki. Chalderescolanin sunął już na ratunek, ale był jeszcze daleko. Nagle meduzowaty wpłynął gwałtownie między Conwaya a napastników i dotknął lekko jedną z bestii. Ta dostała zaraz takich skurczów, że aż białe kości przebiły gdzieniegdzie skórę.

Zatem potrafisz nie tylko leczyć, ale i zabijać, pomyślał wdzięczny za ratunek Conway i spróbował wykonać unik przed drugim drapieżnikiem. Chalderescolanin był już jednak obok. Jednym machnięciem ogona uwolnił Hudlarianina od dokuczliwego towarzystwa, a następnie kłapnął szczęką i utrapienie Conwaya straciło łeb.

— Dziękuję, doktorze — rzucił Conway. — Pańska technika amputacji, choć prosta, jest jednak skuteczna.

— Cóż, czasem pośpiech nie pozwala zaprezentować w pełni kunsztu…

— Dość pogaduszek! Na pokład! — krzyknął Edwards.

— Chwilę! Potrzebujemy jeszcze miejscowego lekarza dla O’Mary — rzucił Conway, przytrzymując się krawędzi włazu. Jeden dryfował akurat, cały czerwony i owinięty wciąż wkoło pacjenta, ledwie kilka metrów dalej. Conway pokazał go Chalderescolaninowi.

— Może pan wciągnąć go do środka, doktorze? Ale ostrożnie, bo on potrafi też zabijać.

Gdy po chwili właz się zatrzasnął, w ładowni znalazło się dwóch Melfian, Hudlarianin, Chalderescolanin, meduzowaty z pacjentem i Conway. W całkowitej ciemności poczuli, że wehikuł zadrżał kilka razy atakowany przez drapieżniki. Tłok panował taki, że gdyby Chalderescolanin próbował się ruszyć, najpewniej rozgniótłby na miazgę wszystkich prócz opancerzonego Hudlarianina. Conwayowi zdawało się, że minęły lata, nim usłyszał wreszcie głos Edwardsa.

— Mamy kilka drobnych przecieków, ale nie ma się czym martwić — rzekł oficer. — Zresztą, gdyby nawet coś się stało, większości z nas i tak woda nie przeszkadza. Automatyczne kamery uchwyciły sporo scen, na których miejscowi lekarze udzielają pomocy różnym istotom. O’Mara będzie zachwycony. O, widzę już zęby. Niebawem będziemy na zewnątrz…

Conway miał przypomnieć sobie te słowa kilka tygodni później, gdy był już z powrotem w Szpitalu, wszystkie nagrania dokładnie przeanalizowano, a żywe i martwe okazy poddano obserwacji albo autopsji. Lekarz tyle się ich naoglądał, że meduzowate pijawki nawiedzały go nieustannie w snach.

O’Mara nie był zachwycony. Tak naprawdę, był bardzo niezadowolony, głównie z siebie, na czym oczywiście cierpiało całe jego otoczenie.

— Badaliśmy zachowanie drambońskich lekarzy zarówno wtedy, gdy byli osobno, jak i wtedy, gdy byli razem, przyjacielu Conway — zaczął Prilicla, daremnie usiłując poprawić atmosferę panującą w gabinecie O’Mary. — Nie znaleźliśmy żadnych dowodów na to, że komunikują się werbalnie, wzrokowo, telepatycznie, przez dotyk, zapach czy w jakikolwiek inny znany nam sposób. Rodzaj ich aktywności emocjonalnej każe mi sądzić, że oni w ogóle nie komunikują się w zwykłym sensie tego słowa. Rejestrują jedynie obecność innych stworzeń i obiektów za pomocą oczu oraz empatycznych zdolności przypominających te, które ma moja rasa. Potrafią w ten sposób odróżnić przyjaciela od wroga. Pamiętasz, jak bez zastanowienia jeden z nich zaatakował drapieżnika, ale zignorował o wiele groźniejszego na pozór Chalderescolanina, który był mu przyjazny. Jednak, o ile możemy coś w tej chwili powiedzieć, ich zmysł empatyczny, mimo że dobrze rozwinięty, nie jest w żaden sposób spokrewniony z rozumem. To samo odnosi się do drugiej przywiezionej przez ciebie meduzy, tyle że…

— … jest o wiele bystrzejsza — dokończył O’Mara i skrzywił się kwaśno. — Prawie równie bystra jak opóźniony w rozwoju pies. Owszem, może jest i tak, że nie mam wystarczających kwalifikacji, by opracować jakiś sposób komunikowania się z tymi istotami, ale tak czy owak, wiem jedno: nie ma sensu marnować czasu na próby dogadania się z drambońskimi zwierzętami.

— Jednak ten SRJH mnie uratował.

— To tylko wysoce wyspecjalizowane zwierzę. W żadnym razie nie jest inteligentne — stwierdził stanowczo psycholog. — Chroni i uzdrawia przyjaciół, a także zabija wrogów, ale nie myśli o tym, co robi. Gdy pokazaliśmy temu drugiemu sterowane myślą narzędzie, wzbudziło ono jego czujność niemal na tej samej zasadzie, na jakiej człowiek robi się ostrożny, gdy stanie w pobliżu nie zaizolowanego przewodu wysokiego napięcia, ale zdaniem Prilicli nie poświęcił naszemu przyrządowi żadnej myśli. Przykro mi, Conway, musimy dalej szukać twórców tych niezwykłych przedmiotów. Podobnie jak prawdziwych miejscowych lekarzy, którzy będą mogli pomóc rozwiązać twój problem.

Conway milczał dłuższą chwilę wpatrzony w obie meduzy spoczywające na podłodze gabinetu O’Mary. Nie mógł się pogodzić z myślą, że istota, która uratowała mu życie, mogła to zrobić czysto odruchowo, nic przy tym nie myśląc ani nie czując. Jednak SRJH był tylko jednym z wielu wyspecjalizowanych stworzeń zamieszkujących trzewia wielkich stworów. Robił to, do czego został ewolucyjnie przystosowany. Metabolizm dywanów był tak powolny, a środowisko, w którym zachodziły właściwe im organiczne reakcje chemiczne, tak rozrzedzone (nie mogło być inaczej, skoro za krew służyła im nieco tylko przesycona różnymi substancjami woda), że to symbionty odpowiadały za produkcję neuroprzekaźników i porządek w krwiobiegu. One dostarczały pożywienia i usuwały odpadki. Inne jeszcze pozwalały dywanom widzieć i oddychać.

— Przyjaciel Conway na coś wpadł — powiedział Prilicla.

— Tak, ale chciałbym to jeszcze sprawdzić. Mogę prosić o dostarczenie tu martwej meduzy? Thornnastor nie pokroił jej jeszcze na kawałeczki, a gdyby coś się stało, łatwo możemy zdobyć inną. Chciałbym, żeby obaj żywi SRJH ją zobaczyli. Prilicla mówił, że nic nie wzbudza w nich żywszych emocji. Rozmnażają się przez podział, zatem nie ma też mowy o relacjach seksualnych. Jednak widok martwego pobratymca powinien skłonić ich do pewnej reakcji.

O’Mara spojrzał przenikliwie na Conwaya.

— Z drżenia, jakie ogarnęło Priliclę, wnioskuję, że zna pan już odpowiedź. Ale co takiego ma się stać? Wskrzeszą go z martwych? Zresztą poczekam, aż pańska inscenizacja osiągnie punkt kulminacyjny…

Gdy dostarczono pojemnik, Conway wyrzucił jego zawartość na podłogę i skinął na O’Marę oraz Priliclę, aby się odsunęli. Obie meduzy zaraz ruszyły ku zwłokom. Dotknęły ich, okrążyły, przykryły… i przez jakieś dziesięć minut były bardzo zajęte. Gdy skończyły, na podłodze nie było śladu po szczątkach.

— Brak zmiany aktywności emocjonalnej. Żadnego żalu ani smutku — powiedział Prilicla. Znowu drżał. Tym razem był to zapewne skutek jego odczuć.

— Nie wygląda pan na zdziwionego, Conway — stwierdził oskarżycielskim tonem O’Mara.

Conway uśmiechnął się szeroko.

— Nie, sir. Jestem tylko niezadowolony, że nadal nie wiemy, kto jest najlepszym lekarzem na Drambo. Jednak te istoty są drugie, zaraz po nim. Zabijają wrogów wielkich stworów, bronią i leczą ich przyjaciół. Nie przypomina wam to czegoś? Owszem, to nie są lekarze, ale… przerośnięte leukocyty. Tyle że muszą ich być miliony, jeśli nie miliardy. A każdy jest naszym naturalnym sojusznikiem.

— Miło mi, że ma pan powody do zadowolenia, doktorze — mruknął naczelny psycholog i spojrzał na zegarek.

— Nie do końca, sir. Wciąż brakuje mi specjalisty od patologii, który znałby dobrze szpitalne wyposażenie. A konkretnie, pewnej specjalistki, z którą współpracuję…

— … na najintymniejszym gruncie — powiedział O’Mara i wyszczerzył nagle zęby. — Rozumiem, doktorze. Porozmawiam z Thornnastorem, gdy tylko będzie pan uprzejmy opuścić mój gabinet…

Загрузка...