WIĘZY KRWI

— To nie jest czysto medyczny przydział, doktorze, chociaż oczywiście kwestie medyczne pozostają najważniejsze — powiedział O’Mara, gdy trzy dni później Conway stawił się wezwany w jego gabinecie. — Gdyby po drodze pojawiły się jakieś problemy natury politycznej…

— Będę miał wsparcie doświadczonych specjalistów Korpusu od kontaktów kulturowych — stwierdził Conway.

— W pańskim tonie wyczuwam krytycyzm wobec funkcjonariuszy formacji, do której mam zaszczyt należeć…

Trzecia osoba obecna w pomieszczeniu pomrukiwała tylko nieartykułowanie i obracała się nieustannie niczym żywy młynek modlitewny. Jak dotąd nie uznała za stosowne się odezwać.

— Ale nie marnujmy czasu — ciągnął O’Mara. — Ma pan dwa dni do odlotu na Klopsa i to chyba wystarczy, żeby uporządkować tak prywatne, jak i zawodowe sprawy. Proszę też uważnie przestudiować plany misji. Lepiej zrobić to teraz, w komfortowych warunkach. Ponadto muszę pana poinformować, że niechętnie wprawdzie, ale postanowiłem wykluczyć doktora Priliclę ze składu wyprawy. Klops to nie miejsce dla istoty, która jest tak wrażliwa na sygnały emocjonalne, że ledwie ktoś źle o niej pomyśli, gotowa skulić się i umrzeć. Zamiast Prilicli poleci z panem obecny tu Surreshun, który sam zaproponował, że zostanie pańskim przewodnikiem i doradcą, chociaż nie pojmuję dlaczego, skoro wcześniej porwaliśmy go i omal nie zgładziliśmy…

— To dlatego, że jestem odważny, wspaniałomyślny i skłonny do wybaczania — odezwał się Surreshun za pośrednictwem autotranslatora. Nie przestając się obracać, dodał: — Jestem też przewidujący i zdolny do altruizmu, więc zależy mi wyłącznie na dobrych kontaktach naszych ras.

— Tak — powiedział możliwie neutralnym tonem O’Mara. — Tyle że nasze pobudki nie są do końca altruistyczne. Chcemy pozyskać narzędzia medyczne dla naszego szpitala i nawiązać porozumienie gwarantujące w tej materii współpracę z twoim światem. Ponieważ i naszemu altruizmowi, wspaniałomyślności oraz zasadom etycznym nic nie brakuje, uzyskamy pomoc tak czy owak, ale gdybyś mógł nam ułatwić dostęp do tych myślonarzędzi, instrumentów czy jakkolwiek je nazywacie…

— Ale Surreshun powiedział nam już, że jego rasa ich nie używa… — zaczął Conway.

— I wierzę mu — odparł O’Mara. — Ale wiemy też, że są w użyciu na jego planecie, i pańskim zadaniem, jednym z pańskich zadań, będzie odnaleźć istoty, które je stworzyły. A teraz, jeśli nie ma już więcej pytań…

Kilka minut później szli korytarzem. Conway spojrzał na zegarek.

— Pora na lunch — powiedział. — Nie wiem jak ty, ale ja nie potrafię zebrać myśli, gdy jestem głodny. Sekcja skrzelodysznych jest tylko dwa poziomy nad nami…

— Miło z twojej strony, że to proponujesz, ale wiem, jak niewygodnie istotom twojego rodzaju jeść w moim środowisku — odparł Surreshun. — Mój system podtrzymywania życia ma moduł żywieniowy z całkiem ciekawym wyborem dań, ja zaś nie jestem samolubny i wiele mogę znieść, gdy chodzi o wygodę przyjaciół. Ponadto za dwa dni będę z powrotem u siebie, toteż chciałbym wykorzystać, póki jeszcze mogę, wszystkie okazje do kontaktów międzykulturowych i zawierania znajomości. Chętnie zatem zjem wśród ciepłokrwistych tlenodysznych.

Conway odetchnął głęboko.

— Proszę przodem — rzekł krótko.

Gdy weszli do jadalni, Conway zastanowił się przelotnie, czy lepiej będzie stanąć do jedzenia jak Tralthańczyk, czy ryzykować nabawienie się przepukliny na melfiańskim narzędziu tortur. Wszystkie stoliki Ziemian były zajęte.

W końcu usadowił się na karykaturze krzesła, Surreshun zaś zaparkował swój ruchomy moduł podtrzymywania życia możliwie najbliżej stołu. Gdy przyszło do zamawiania potraw, do jadalni wkroczył naczelny Diagnostyk patologii Thornnastor. Spojrzał jednym okiem na Conwaya i Surreshuna, a pozostałymi dwoma zlustrował resztę sali. Następnie huknął niczym przerośnięty róg mgłowy, co autotranslator przetłumaczył beznamiętnym tonem.

— Widziałem, że tu idziecie, doktorze i przyjacielu Surreshun, i pomyślałem, że moglibyśmy poświęcić kilka minut na omówienie pewnych spraw. Gdyby zatem dało się odłożyć posiłek o parę chwil…

Jak wszyscy Tralthańczycy, Thornnastor był wegetarianinem, co oznaczało, że Conway mógł albo wziąć sałatę, która jego zdaniem była dobra tylko dla królików, albo zgodnie z sugestią przełożonego poczekać nieco z zamówieniem steku.

Przy sąsiednich stolikach wszyscy skończyli lunch i — z wyjątkiem jednej istoty, która odleciała — poszli sobie, ich miejsca zaś zajęli następni nieziemcy rozmaitych gatunków i kształtów, a tymczasem Thornnastor ciągnął dysputę na temat pozyskiwania danych i próbek oraz efektywnych metod postępowania w przypadku, gdy obiektem badań medycznych stać się ma cała planeta. Był odpowiedzialny za przetwarzanie olbrzymiej ilości informacji, które miała pozyskać ekspedycja, i obmyślił już dokładnie, jak poradzić sobie z tym zadaniem.

W końcu jednak odszedł od stolika, a Conway zamówił stek i przez następne kilka minut operował go pracowicie w milczeniu nożem i widelcem. Po pewnym czasie zauważył jednak, że autotranslator Surreshuna emituje nieartykułowane ciche dźwięki, które mogły być odpowiednikiem uprzejmego chrząkania.

— Jakieś pytanie? — zagadnął.

— Tak — odparł Surreshun, znowu coś mruknął i przeszedł do rzeczy: — Chociaż jestem odważny, zaradny i zrównoważony emocjonalnie…

— Oraz skromny — podpowiedział Conway.

— … odczuwam pewien niepokój na myśl o jutrzejszej wizycie w gabinecie pana O’Mary. Najbardziej chciałbym wiedzieć, czy to boli i powoduje jakieś następstwa.

— Nie — stwierdził Conway i zaczął wyjaśniać procedurę pobierania zapisów pamięci oraz zasady korzystania z hipnotaśm. Dodał, że udział w tym był zawsze dobrowolny i gdyby Surreshun zaczął odczuwać w trakcie jakikolwiek dyskomfort albo zmienił zdanie, może się w każdej chwili wycofać bez ryzyka utraty twarzy. W sumie wyświadczał Szpitalowi wielką uprzejmość, godząc się, aby O’Mara przygotował zapis jego gatunku. Miało to pomóc zrozumieć jego świat i społeczeństwo.

Surreshun nadal mamrotał coś w rodzaju „A to ci dopiero! Kto by pomyślał!”, gdy Conway skończył jeść. Następnie gość potoczył się w kierunku wodnej sekcji AUGL, Conway zaś skierował się ku własnemu oddziałowi.

Do rana miał uporządkować sprawy zawodowe, poznać bliżej warunki panujące na Klopsie oraz sprecyzować plany czekającej go operacji. Nie dlatego, żeby był tak ambitny, ale zamierzał dać do zrozumienia pomagającym mu Kontrolerom, że lekarze ze Szpitala znają się na swojej robocie.

Obecnie kierował oddziałem srebrnofutrych, gąsienicowatych Kelgian i oddziałem położniczym Tralthańczyków. Był też odpowiedzialny za niewielką salę pancernych Hudlarian, w której panowało ciążenie pięć g i gęsta atmosfera przypominająca sprężoną mgłę. No i byli jeszcze TLTU, których planety pochodzenia nawet nie pamiętał, ale którzy oddychali przegrzaną parą. Uporządkowanie wszystkich spraw na tak wielu frontach zajęło mu ładne kilka godzin.

Wprawdzie wszędzie panował porządek i wszyscy wiedzieli, jak kogo mają leczyć i ile komu brakuje do pełnej rekonwalescencji, jednak Conway pragnął osobiście pożegnać się z podwładnymi i pacjentami, którzy mieli być wypisani na długo przed jego powrotem z Klopsa.

* * *

Conway zjadł szybko danie ściągnięte z wózka rozwożącego kolację i postanowił zadzwonić do Murchison. Na dziś miał już dość spraw medycznych i zaczynał myśleć o prywatnych przyjemnościach.

Jednak na patologii powiedziano mu, że Murchison ma akurat dyżur w sekcji metanowców. Pojechała tam samobieżnym gąsienicowym pojazdem wyposażonym w ogrzewanie wewnątrz i chłodzenie na zewnątrz i jeszcze porządnie izolowanym termicznie. Inaczej nie dawało się wejść do tych lodowatych oddziałów, gdzie każdy tlenodyszny zamarzłby w parę sekund, ale wcześniej poparzyłby śmiertelnie swoją ciepłotą wszystkich wokoło.

Udało mu się nawiązać łączność z Murchison za pośrednictwem dyżurki, ale wiedząc, że rozmowie przysłuchuje się na pewno wiele uszu, tak ludzkich, jak i obcych, ograniczył się do najważniejszych służbowych spraw związanych z wyznaczonym mu zadaniem. Wyraził też nadzieję, że Murchison zdoła dołączyć do niego na Klopsie, gdyż ktoś ze specjalizacją z patologii bardzo się tam przyda, i zaproponował, aby omówić sprawę dokładniej na poziomie rekreacyjnym, gdy tylko dziewczyna skończy dyżur. Zaraz dowiedział się, że nastąpi to dopiero za sześć godzin. W tle słyszał delikatne podzwanianie przypominające odgłos zderzających się sopli lodu — był to szum rozmów między przebywającymi na oddziale inteligentnymi kryształami.

Sześć godzin później znaleźli się na poziomie rekreacyjnym, gdzie zmyślne oświetlenie i opracowany starannie krajobraz tworzyły złudzenie przestronności. Leżeli na małej tropikalnej plaży otoczonej z dwu stron wysokimi urwiskami. Przed nimi szumiało morze, które zdawało się ciągnąć aż po horyzont. Tylko obca roślinność posadzona na szczytach klifów sprawiała, że zakątek nie przypominał dokładnie Ziemi, ponieważ jednak w Szpitalu przestrzeń była bardzo cenna, wszystkie pracujące tu istoty musiały się zadowolić jedną, kompromisową wersją nadmorskiego kurortu.

Conway czuł się bardzo zmęczony, a na dodatek uświadomił sobie, że w normalnych okolicznościach za dwie godziny musiałby zacząć zwykłe poranne obchody. Jednak to miał być inny, choć równie pracowity dzień. Już jutro, a właściwie dzisiaj, czekała go przemiana w całkiem nieludzkiego osobnika…

Gdy się obudził, Murchison pochylała się nad nim. Na jej twarzy malowały się rozbawienie, irytacja i zatroskanie.

— Zasnąłeś na mnie w środku zdania — powiedziała, uderzając go dość mocno w brzuch. — I przespałeś ponad godzinę! Wcale mi się to nie podoba. Czuję się przez to niepotrzebna i nieatrakcyjna! Nie wspominając o moim poczuciu bezpieczeństwa — dodała, ponownie atakując jego przeponę. — Miałam nadzieję usłyszeć choć trochę nieoficjalnych nowinek! Jak zamierzasz poradzić sobie z niebezpieczeństwami i jak długo cię nie będzie. Miałam też nadzieję na ciepłe i czułe pożegnanie…

— Jeśli chcesz się kłócić, to możemy spróbować zapasów — przerwał jej Conway ze śmiechem.

Jednak ona wymknęła mu się i pobiegła do wody. Był tuż za nią, gdy zanurkowała w fale obok Tralthańczyka, który brał właśnie lekcję pływania. Conway myślał już, że ją zgubił, kiedy nagle smukłe, opalone ramię otoczyło mu od tyłu szyję. Z zaskoczenia łyknął z połowę sztucznego oceanu.

Gdy łapali potem oddech na gorącym sztucznym piasku, Conway opowiedział Murchison szczegółowo o nowym zadaniu i o sporządzanej dzięki Surreshunowi hipnotaśmie, którą wkrótce miał przyjąć. Descartes odlatywał dopiero za trzydzieści sześć godzin, jednak przez większość tego czasu Conwaya czekała walka z sobą, próbującym przedzierzgnąć się w żywą formę dorodnego obwarzanka, dla którego ziemskie kobiety były zapewne istotami bardzo nieatrakcyjnymi, a może nawet gorzej.

Kilka minut później opuścili poziom rekreacyjny, zastanawiając się, jak wytargować od Thornnastora trochę wolnego dla Murchison. Niestety, jego słoniowata rasa nie używała zbyt wielu słów na określenie romantycznych sytuacji.

Po prawdzie mogliby zostać na plaży, ale rasa ludzka była jedyną w całej Federacji, która nie przełamała jeszcze tabu nagości, i jedną z nielicznych, które wzdragały się przed publicznym uprawianiem seksu.

* * *

Gdy Conway zjawił się w gabinecie O’Mary, Surreshuna już nie było.

— Wie pan dobrze, na czym to polega, doktorze — powiedział psycholog, mocując wraz z porucznikiem Craythorne’em elektrody na głowie Conwaya. — Ale tak czy owak, mam obowiązek przypomnieć panu, że pierwsze kilka minut transferu będzie najtrudniejsze. To wtedy ludzki umysł jest przekonany, że obce alter ego zaczyna go opanowywać. Oczywiście to czysto subiektywne wrażenie spowodowane gwałtownym napływem cudzych wspomnień i doświadczeń. Musi pan reagować na to elastycznie i adaptować swoje reakcje do bardzo dziwnych czasem doznań dyktowanych przez obcy punkt widzenia. Im szybciej się pan dostosuje, tym lepiej. Jaki sposób pan wybierze, to już pańska sprawa. Ponieważ to całkiem nowa taśma, będę monitorował pańskie reakcje, aby pomóc w razie kłopotów. Jak się pan czuje?

— Dobrze — mruknął Conway i ziewnął.

— Proszę się nie popisywać — rzekł O’Mara i włączył moduł edukacyjny.

Kilka chwil później Conway znalazł się w małym, sześciennym i obcym pomieszczeniu, które podobnie jak stojące w nim meble, było o wiele za proste i kanciaste. Pochylały się nad nim dwie groteskowe istoty. Coś podpowiadało mu, że to jego przyjaciele, ale i tak były obrzydliwe, miały płaskie, wodniste oczy i skórę jak z różowego ciasta. A wszystko trwało w bezruchu…

Umieram! — pomyślał Conway.

Bezwiednie pchnął O’Marę tak, że ten wylądował na podłodze, a sam usiadł na skraju leżanki. Zacisnąwszy pięści i objąwszy tułów ramionami, zaczął się kołysać w przód i w tył. Jednak to nie pomagało. Otoczenie ciągle nie dość się poruszało! Conway miał bolesny zawrót głowy, widział coraz słabiej, dławił się, tracił czucie w dłoniach…

— Spokojnie, chłopie — powiedział łagodnie O’Mara. — Nie walcz z tym. Przystosuj się.

Conway próbował zakląć, ale zapiszczał tylko niczym przerażone zwierzę. Kołysał się coraz szybciej i jeszcze kiwał głową na boki. Obraz przed oczami tańczył mu nieprzytomnie, ale nadal niewystarczająco. Brak ruchu przerażał go. Śmiertelnie przerażał. I jak ja mam się adaptować? Jak można przywyknąć do umierania? — myślał.

— Proszę podwinąć mu rękaw i przytrzymać go chwilę, poruczniku — rozkazał psycholog.

Po tych słowach Conway stracił resztę opanowania. Obca świadomość nie miała najmniejszego zamiaru pozwolić, by ktokolwiek go unieruchomił. Coś takiego było wręcz nie do pomyślenia! Conway skoczył na równe nogi i wdrapał się na biurko O’Mary. Próbując spacyfikować jakoś obcego, który zagnieździł mu się w umyśle, ruszył na czworakach przez zamierzony bałagan panujący na blacie. Cały czas potrząsał i kiwał głową.

Jednak obcej świadomości było wciąż mało, podczas gdy ludzkiemu błędnikowi skończyła się już skala. Conway nie musiał być psychologiem, aby zrozumieć, że jeśli szybko czegoś nie wymyśli, zostanie pacjentem O’Mary, a przestanie być lekarzem. Obcy był święcie przekonany, że właśnie umiera…

Nawet jednak to pozorne umieranie mogło być traumatycznym przeżyciem.

Wpadł właśnie na pomysł, ale nie mógł go sobie przypomnieć, ogarnięty paniką. Ktoś złapał go za nogę i próbował ściągnąć z biurka. Conway kopał tak długo, aż ten ktoś puścił, jednak sam stracił równowagę i poleciał prosto na obrotowy fotel O’Mary. Poczuł, że przewraca się wraz z meblem, i odruchowo wyprostował nogi, żeby się podeprzeć. Okręciwszy się o sto osiemdziesiąt stopni, prawie się zatrzymał, więc odepchnął się stopą od podłogi. Potem znowu i znowu. Z początku fotel kręcił się nierówno, lecz niebawem Conway skulił się na siedzisku, podciągnął lewą nogę, a prawą zaczął pracować rytmicznie, by wirowanie nie ustało. Teraz już łatwo było sobie wyobrazić, że szafki, regały, drzwi oraz postaci psychologa i porucznika leżą na boku, gdy tymczasem on obraca się w płaszczyźnie pionowej. Panika zaczęła z wolna ustępować.

— Jeśli spróbujecie mnie zatrzymać, to słowo daję, zęby wam wykopię — ostrzegł całkiem poważnie.

Craythorne patrzył na niego osłupiały, O’Mara zaś wyglądał ostrożnie zza otwartych drzwiczek szafki z lekami.

— To nie opór wobec nagłego przyjęcia obcego punktu widzenia — zaczął się tłumaczyć Conway. — Surreshun jest bardziej ludzki niż większość istot, które poznałem ostatnio z zapisów. Jednak nie mogę go przyjąć! Nie jestem psychologiem, ale nie sądzę, by ktokolwiek zdrowy na umyśle mógł przywyknąć do nieustannego poczucia, że umiera. Na Klopsie — kontynuował ponuro — nie ma czegoś takiego jak senny bezruch czy udawanie martwego. Tam albo się ktoś kręci i żyje, albo nieruchomieje i umiera. Nawet płody kręcą się aż do…

— Rozumiem, doktorze — powiedział O’Mara, zbliżając się ponownie z uniesioną prawą dłonią, na której leżały trzy tabletki. — Nie dam panu zastrzyku, bo musiałbym pana unieruchomić, a to byłoby zbyt stresujące. Podam panu więc trzy porcje silnego środka nasennego. Zadziałają niemal natychmiast i będzie pan spał co najmniej czterdzieści osiem godzin. W tym czasie wymażę zapis. Zostanie po nim kilka wspomnień oraz wrażeń, ale panika przejdzie. A teraz proszę otworzyć usta, doktorze. Oczy same się zamkną…

* * *

Conway obudził się w małym pomieszczeniu, którego surowa kolorystyka podpowiadała, że to jedna z kajut krążownika Federacji. Plakietka na ścianie pozwalała się zorientować, że chodzi o jednostkę Wydziału Zwiadu i Kontaktów Kulturowych Descartes. Na składanym krzesełku obok koi siedział oficer z insygniami majora. Zajmował niemal całą wolną przestrzeń. Po chwili uniósł oczy znad materiałów na temat Klopsa.

— Jestem Edwards, oficer medyczny — przedstawił się uprzejmie. — Miło, że wybrał się pan z nami. Obudził się pan, jak widzę?

— Prawie… — stwierdził Conway i ziewnął rozdzierająco.

— W takim razie kapitan chciałby się z nami widzieć — oznajmił Edwards, wycofując się na korytarz, aby Conway miał się gdzie ubrać.

Descartes był dużą jednostką, jego centrala zaś była wystarczająco przestronna, aby Surreshun zmieścił się w niej wraz z całym systemem podtrzymywania życia, nie sprawiając nikomu szczególnych kłopotów. Kapitan Williamson zaproponował wirującemu pasażerowi, by spędził tam większość podróży, co było zaszczytem dobrze rozumianym przez każdego astronautę, niezależnie od przynależności gatunkowej. Ponadto nie znająca snu istota mogła się czuć całkiem dobrze w miejscu, gdzie zawsze ktoś pełnił służbę. Surreshun miał z kim rozmawiać. Albo prawie rozmawiać…

Pokładowy komputer był niewielki w porównaniu z monstrum, które służyło w Szpitalu za centralny autotranslator, i na dodatek przede wszystkim zawiadywał systemami krążownika, tak więc niewiele wolnej mocy mógł poświęcić tłumaczeniu. Z tego powodu próby wyłożenia Surreshunowi niuansów psychopolityki spaliły na razie na panewce.

Oficer stojący za kapitanem odwrócił się i Conway poznał Harrisona.

— Jak noga, poruczniku? — spytał, kiwając na powitanie głową.

— Świetnie, dziękuję — odparł Harrison, ale zaraz dodał: — Trochę rwie mnie na deszcz, ale tutaj szczęśliwie rzadko pada…

— Jeśli musi już pan toczyć prywatne rozmowy w centrali, to proszę dbać o ich poziom — upomniał go zirytowany kapitan i spojrzał na Conwaya. — Doktorze, ich system rządów przekracza moje pojęcie. Mam wrażenie, że jeśli już, to coś w rodzaju paramilitarnej anarchii. Musimy wszakże nawiązać jakoś kontakt z przełożonymi pasażera albo przynajmniej z jego partnerem czy rodziną. Problem jednak polega na tym, że Surreshun nie rozumie mnie, gdy pytam o relacje rodzicielskie, ich kontakty seksualne zaś wydają się nad wyraz skomplikowane…

— Zaiste, takie są — przyznał ze współczuciem Conway.

— Widzę, że pan wie o tym więcej — westchnął z ulgą. — Miałem nadzieję, że tak będzie. Słyszałem, że Surreshun był pańskim pacjentem i że dzięki taśmie zna pan jego umysł?

Conway skinął głową.

— Niezupełnie pacjentem, sir, gdyż nie był chory, ale zgodził się na udział w wielu testach fizjologicznych i psychologicznych. Bardzo pragnie wrócić do domu, ale równie mocno zależy mu na tym, byśmy nawiązali przyjazne kontakty z jego rodakami. Ale w czym problem, sir?

Problem polegał przede wszystkim na tym, że kapitan był podejrzliwy i zakładał, iż mieszkańcy Klopsa są pod tym względem do niego podobni. Mieli zresztą po temu powody, gdyż ich pierwszy kosmonauta został wciągnięty do luku Descartes’a i zniknął.

— Sądzą, że zginąłem — wtrącił się Surreshun. — Nie spodziewają się jednak, że zostałem porwany.

Gdy Descartes wrócił na orbitę Klopsa, został powitany tak, jak można się było spodziewać — rakietami z głowicami atomowymi. Wszystkie wymanewrowano albo zbito z kursu, jednak Williamson wolał się wycofać, gdyż stosowane przez tubylców ładunki były szczególnie „brudne” i powodowały silne skażenie radioaktywne. Gdyby atak kontynuowano, życie na powierzchni planety byłoby poważnie zagrożone. A teraz znowu wracali, tyle że z Surreshunem na pokładzie. Musieli wszakże przekonać jakoś władze Klopsa i/lub przyjaciół astronauty, że naprawdę nic mu się nie stało.

Najłatwiej byłoby wejść na wysoką orbitę, poza zasięg pocisków, i dać czas Surreshunowi na przekonanie pobratymców, że nie był torturowany i że żaden potwór w rodzaju kapitana nie wyprał mu mózgu. Na krążowniku zamontowano duplikat systemu łączności pojazdu obcego, więc nawiązanie kontaktu nie powinno być problemem. Niemniej Williamson uważał, że najpierw sam powinien skontaktować się z władzami Klopsa i przeprosić za wcześniejszą pomyłkę.

— Pierwotnie naszym zadaniem było właśnie nawiązanie przyjaznego kontaktu. Chcieliśmy tego, zanim jeszcze lekarze ze Szpitala odkryli te niezwykłe narzędzia i zapragnęli dostać ich więcej — dokończył.

— Nie jestem tutaj tylko dla nich — powiedział Conway tonem osoby o nie do końca czystym sumieniu. — Mogę panu pomóc. Problem polega na tym, że nie rozumie pan braku uczuć macierzyńskich czy synowskich u tubylców. Oni w ogóle nie wiążą się emocjonalnie, z wyjątkiem krótkich okresów poprzedzających płodzenie potomstwa. W gruncie rzeczy nienawidzą swoich rodziców i wszystkich, którzy…

— I on obiecał nam pomóc — mruknął Edwards.

— … są z nimi bezpośrednio spokrewnieni — ciągnął Conway. — Zostało mi w głowie nieco niezwykłych wspomnień Surreshuna na ten temat. Zdarza się przy kontakcie z kontrastowo odmienną kulturą, a oni są naprawdę niezwykli…

Struktura społeczna mieszkańców Klopsa jeszcze niedawno była przeciwieństwem porządku uznawanego za normalny przez większość inteligentnych istot. Z zewnątrz wyglądała na anarchiczną, najbardziej bowiem szanowani byli rozmaici indywidualiści, podróżnicy i wszyscy ci, którzy uwielbiali nowe, niebezpieczne doświadczenia. Pewna dyscyplina i współpraca były oczywiście konieczne dla obrony, gdyż gatunek ten miał wielu naturalnych wrogów, jednak tylko zdeklarowani tchórze i słabi duchem zniżali się do czegoś tak hańbiącego, jak bliskie, stałe kontakty z innymi podejmowane dla zapewnienia bezpieczeństwa i wygody życia.

Ta ostatnia warstwa była w dawnych czasach na samym dole drabiny społecznej, ale to jej przedstawiciel wynalazł sposób na wirowanie, dzięki czemu nie musieli nieustannie przemieszczać się po dnie morza. Odtąd mogli żyć dłuższy czas w tym samym miejscu, co dla istot zamieszkujących wody Klopsa miało takie samo znaczenie jak wynalezienie koła czy odkrycie ognia na Ziemi. To zapoczątkowało rozwój technologiczny.

W miarę jak wygody, bezpieczeństwo i idea współpracy nabierały znaczenia, indywidualiści stawali się coraz mniej liczni. Można powiedzieć, że wymierali niejako samoistnie. Prawdziwa władza przeszła z wolna w macki tych, którzy myśleli o przyszłości i byli na tyle ciekawi świata, że potrafili poświęcić dla jego eksploracji wszystkie dawne wartości, w tym również własną, nieskrępowaną wolność. Nadal ich obwiniano i odmawiano autorytetu, jednak ich wpływy rosły. Dawna kasta indywidualistów sprawowała władzę już tylko nominalnie i traciła raptownie znaczenie. Z jednym wszakże, dość istotnym wyjątkiem.

U podstaw tak osobliwego porządku społecznego leżała głęboka, wynikająca z subtelności prokreacji odraza do wszelkich więzów pokrewieństwa. Cały gatunek ewoluował na stosunkowo niewielkim i zamkniętym akwenie, który z konieczności przemierzał nieustannie tam i z powrotem. W czasach poprzedzających pojawienie się rozumu łatwiej więc dochodziło do kontaktów seksualnych pomiędzy krewnymi niż obcymi i dlatego z wolna rozwinął się mechanizm zapobiegający chowowi wsobnemu.

Pobratymcy Surreshuna byli hermafrodytami. Po kopulacji u każdego z rodziców zaczynało się rozwijać bliźniacze potomstwo ułożone symetrycznie z dwóch stron kolistego ciała. W razie nierównoczesnego porodu rodzicowi groziła utrata równowagi, upadek na bok i śmierć wskutek bezruchu, jednak takie wypadki zdarzały się coraz rzadziej, odkąd wynaleziono maszyny podtrzymujące wirowanie do chwili, gdy poród dobiegał końca. Miejsca, w których potomkowie oddzielili się od ciała rodzica, pozostawały wszakże bardzo wrażliwe, a ich ułożenie regulował szczególny klucz dziedziczenia. Wszelkie próby kontaktu seksualnego między spokrewnionymi osobnikami były więc zawsze bardzo bolesne. W ten sposób krewni ostatecznie stali się niepożądanym towarzystwem. Ewolucja nie zostawiła im wyboru.

— Poza tym okres godowy jest bardzo krótki, co wyjaśnia szczególną chełpliwość, którą zaobserwowaliśmy u Surreshuna — ciągnął Conway. — Podczas przypadkowych spotkań na dnie morza nie ma okazji poznać się bliżej. Prąd uniósłby kochanków, nim zdołaliby ukazać przymioty umysłu i ciała, w związku z czym skromność nie jest pożądaną cechą. Skromny osobnik nie doczeka się po prostu potomstwa.

Kapitan spojrzał z namysłem na Surreshuna, po czym odwrócił się znowu do Conwaya.

— Domyślam się, doktorze, że nasz przyjaciel, który musiał narzucić sobie olbrzymią dyscyplinę i długo trenować, nim został pierwszym kosmonautą Klopsa, pochodzi z najniższej warstwy społecznej, chociaż oficjalnie może zajmować nawet miejsce na szczycie.

Conway pokręcił głową.

— Zapomina pan, sir, jak wysoce ceni się tam podróżników odbywających dalekie wyprawy. To też ma związek z prokreacją, gdyż takie osobniki wprowadzają nową krew do populacji i ułatwiają rozpowszechnianie wiedzy. Pod tym względem Surreshun jest niepowtarzalny. Jako pierwszy astronauta znalazł się na samym szczycie niezależnie od tego, co przyjmiemy za punkt odniesienia. Jest najbardziej szanowaną osobą na planecie. I bardzo wpływową, oczywiście.

Kapitan nie odpowiedział, ale na jego twarzy zagościł — co rzadko się zdarzało — grymas uśmiechu.

— Jako ktoś, kto poznał sprawę niejako od środka, mogę pana zapewnić, że nasz gość nie chowa urazy za porwanie. Czuje się raczej zobowiązany i gotów jest współpracować przy nawiązywaniu kontaktu. Niemniej proszę podkreślać w rozmowach, jak bardzo różnimy się od tej rasy i że nigdy nie spotkaliśmy podobnej. Szczególnie proszę unikać wzmianek o braterstwie rozumu czy przynależności do jednej wielkiej galaktycznej rodziny. „Rodzina” i „bracia” to w ich kulturze określenia obsceniczne.

Niedługo potem Williamson zwołał spotkanie specjalistów od kontaktów i porozumienia z innymi gatunkami, aby wszyscy mogli się zapoznać z rewelacjami Conwaya. Mimo kłopotów z tłumaczeniem udało się dojść do porozumienia w sprawie planów przed ponowną zmianą wachty w centrali.

Jednak przełożony ekipy specjalistów nadal nie był usatysfakcjonowany. Marzyło mu się głębokie studium kulturowe. Upierał się, że każda cywilizacja opiera swój rozwój na przekształcaniu grup rodzinnych w grupy plemienne, że wioski łączą się następnie w państwa, aż w dalekiej perspektywie dochodzi do zjednoczenia całego świata. Nie mógł pojąć, jak cywilizacja Klopsa zdołała się obejść bez tego, i uważał, że bliższe studia zdołają to wyjaśnić. Może doktor Conway zgodziłby się raz jeszcze przyjąć hipnotaśmę Surreshuna?

Conway był zmęczony, zirytowany i głodny, jednak nim zdołał warknąć na specjalistę, major Edwards zaprotestował żywiołowo:

— Nie, w żadnym razie nie! O’Mara wydał mi dokładne instrukcje. Z całym szacunkiem, doktorze, ale zakazał podobnych eksperymentów, nawet gdyby okazał się pan wystarczająco nierozgarnięty, żeby samemu się tego domagać. Niestety, hipnozapis tego właśnie gatunku jest dla nas bezużyteczny. Poza tym jestem głodny i dość mamy samych kanapek!

— Ja też bym coś zjadł — zauważył Conway.

— Dlaczego lekarze są wiecznie głodni? — spytał jeden z oficerów.

— Panowie… — kapitan upomniał wszystkich zmęczonym głosem.

— Jeśli o mnie chodzi, dlatego że całe dorosłe życie poświęciłem leczeniu, a nastawiony altruistycznie chirurg musi być do dyspozycji o każdej porze dnia i nocy — stwierdził Conway. — W tym fachu nie można inaczej, ale znoszę to, nie narzekając, mimo że często się nie wysypiam i jeszcze częściej nie dojadam. Muszę zatem myśleć o jedzeniu częściej niż przeciętny człowiek, bo nigdy nie wiem, kiedy będę miał okazję znowu siąść do stołu. A wygłodzenie nie sprzyja sprawności umysłu i mięśni, co panowie sami doskonale wiecie. Robię to zatem także dla dobra mych pacjentów. I nie patrzcie tak na mnie — dodał sucho. — Przygotowuję się do kontaktu z mieszkańcami Klopsa. Tam nie cenią skromności.

Resztę podróży Conway spędził na rozmowach z ekipą kontaktową, kapitanem, Edwardsem i Surreshunem. Niemniej gdy Descartes wychynął z nadprzestrzeni w układzie Klopsa, chirurg nadal niewiele wiedział o tamtejszej praktyce medycznej. Nie miał też pojęcia, jacy są tamtejsi lekarze, a to z nimi właśnie należało się porozumieć w pierwszej kolejności.

Udało się ustalić jedynie, że medycyna jako taka pojawiła się na Klopsie dość późno, bo dopiero po wynalezieniu sposobu pozostawania dłużej w jednym miejscu bez przerywania ruchu wirowego. Pojawiały się wszakże wzmianki o istotach innego gatunku, które pełniły poniekąd funkcję lekarzy. Z opisu Surreshuna można było wywnioskować, że to specyficzne pasożyty bywające też drapieżnikami. Wiązanie się z nimi było ryzykowne, gdyż mogło zaburzyć równowagę i tym samym groziło śmiercią. Lekarz mógł się zatem okazać bardziej niebezpieczny niż sama choroba.

Przy ograniczonych możliwościach programu translacyjnego Surreshun nie potrafił wytłumaczyć, jak ci lekarze porozumiewają się z pacjentami. Sam nigdy nie doświadczył takiego kontaktu i nie znał nikogo, kto by z niego korzystał. Stwierdził jedynie, że chodzi o przemawianie bezpośrednio do duszy.

— Panie na wysokościach! — mruknął Edwards. — i co jeszcze?

— Modli się pan czy to może tylko wzruszenie? — spytał Conway.

Major uśmiechnął się, ale zaraz spoważniał.

— Jeśli nasz gość użył słowa „dusza”, to dlatego, że szpitalny autotranslator uznał je za najbliższy odpowiednik wyrażenia z Klopsa. Trzeba tylko poprosić specjalistów ze Szpitala, aby ustalili, co dusza znaczy dla tego przerośniętego elektronicznego mózgu.

— O’Mara znowu zacznie się niepokoić stanem mojej psychiki — mruknął Conway.

Zanim przyszła odpowiedź, kapitan Williamson zdołał przekazać nieoficjalnym organom władzy na Klopsie stosowne przeprosiny, a Surreshun wyjaśnił przekonująco, że ludzie są całkiem inni, i serdeczne powitanie mieli już zapewnione. Na razie poproszono Descartes’a, by został na orbicie do czasu przygotowania i oznaczenia porządnego lądowiska.

— Zgodnie z tym, co piszą, komputer definiuje duszę jako „istotę osobowości” — stwierdził Edwards, przekazując wiadomość Conwayowi. — O’Mara dodaje, że nie chcieli wchodzić w religijne i filozoficzne niuanse, zatem ominęli kwestie lokalizacji duszy i spory o jej nieśmiertelność. Dla komputera każda żywa i myśląca istota ma duszę. Wynikałoby z tego, że lekarze na Klopsie nawiązują bezpośredni kontakt z istotą osobowości swych pacjentów.

— Leczenie przez wiarę?

— Nie wiem, doktorze — odparł Edwards. — Mam wrażenie, że wasz naczelny psycholog niewiele nam tym razem pomógł. A jeśli myśli pan, że pozwolę mu znowu przyjąć zapis Surreshuna, to nie może się pan bardziej mylić.

Conway był zdumiony, jak normalnie wygląda Klops z orbity. Dopiero gdy krążownik znalazł się piętnaście kilometrów nad powierzchnią planety, dało się zauważyć, że okrywa ją pomarszczona i poruszająca się wolno tkanka, pozostałe obszary zaś nieruchome morze. Tylko wzdłuż linii brzegowej można było dostrzec nieco większą aktywność, tam bowiem gromadzili się burzący gęstą niczym zupa wodę drapieżcy. Próbowali oni uszczknąć kąsek z żywego „lądu”, który cofał się przed każdym atakiem.

Descartes wylądował trzy kilometry od spokojnego odcinka wybrzeża, w centrum obszaru oznaczonego kolorowymi bojami. Po chwili wkoło uniosły się kłęby pary powstałej w kontakcie wody z ogniem z dysz. Gdy rufa zbliżyła się do powierzchni, ciąg zmniejszono, a podpory osiadły miękko na piaszczystym dnie morza. Wielka masa wrzącej wody odpłynęła uniesiona pływem, a z mgły wytoczyli się gospodarze.

Niczym wielkie, namoczone obwarzanki zgromadzili się u podstawy statku i zaczęli go okrążać. Gdy trafiali na podwodną skałę albo skupisko roślin, omijali je, kładąc się niemal przy zmianie kierunku, cały czas jednak wirowali i zachowywali możliwie największą odległość od siebie.

Conway odczekał z zejściem z rampy, aż Surreshun przywita się ze swoimi. Włożył na tę okazję lekki kombinezon, którego używał w Szpitalu w sekcji skrzelodysznych. Chodziło nie tylko o ochronę, ale i o to, aby pokazać tubylcom odmienność budowy ciała. W końcu zeskoczył do wody i powoli opadł na dno. Cały czas słuchał tłumaczonych dialogów Surreshuna i miejscowych dostojników oraz gwaru zgromadzonego tłumu.

Gdy stanął już na dnie, w pierwszej chwili wydawało mu się, że został zaatakowany. Wszyscy rzucili się w jego kierunku, żeby przemknąć potem o włos od niego. Każdy coś przy tym mówił. Mikrofon przekazywał ich słowa jako bełkot, ponieważ jednak nie przekraczały możliwości komputera statku, autotranslator oddawał wszystkie zwroty w postaci: „Witaj, nieznajomy”.

Szczerość powitania była niepodważalna — na tym pokręconym świecie ciepło okazywane innym było wprost proporcjonalne do stopnia ich obcości. I nikt nie miał nic przeciwko udzielaniu odpowiedzi na pytania. Conway zrozumiał, że czeka go łatwe zadanie.

Na początku odkrył, że żaden z tubylców nie potrzebuje jego fachowej pomocy.

W społeczeństwie, którego członkowie pozostawali wciąż w ruchu, nie było klasycznych miast, a jedynie instalacje przemysłowe, centra edukacyjne i badawcze. Mieszkań w ogóle się tu nie spotykało. Po pracy na obrotowej ramie mieszkaniec Klopsa odpływał sobie po prostu w morze w poszukiwaniu żywności, zabawy albo nowego towarzystwa.

Nikt tu nie spał, nie było fizycznych kontaktów poza służącymi rozmnażaniu. Nikt nie budował wieżowców ani cmentarzy.

Gdy ktoś przestawał się obracać ze starości, na skutek wypadku, ataku drapieżnika lub kontaktu z trującymi roślinami, nie zwracano na niego uwagi, a gazy powstałe w trakcie rozkładu szybko wynosiły ciało na powierzchnię, gdzie zajmowały się nim ptaki i ryby.

Conway rozmawiał z kilkoma istotami, które były zbyt wiekowe, aby się samodzielnie obracać, i które utrzymywano przy życiu sztucznym odżywianiem. Cały czas przebywały w mechanicznych obrotowych instalacjach. Nie potrafił orzec, czy odsuwano ich śmierć ze względu na szczególne przymioty, czy może chodziło raczej o eksperyment. Niemniej stwierdził, że poza wycinkową geriatrią i położnictwem innej medycyny tutaj nie praktykowano.

* * *

Tymczasem zespoły zwiadu sporządzały dokładne mapy planety i przywoziły na pokład próbki. Większość z nich wyprawiano od razu do szpitala i wkrótce Thornnastor zaczął przysyłać wyniki analiz oraz propozycje trybu leczenia. Według naczelnego Diagnostyka patologii Klops wymagał pilnie pomocy medycznej. Conway i Edwards, którzy pierwsi przejrzeli dane i odbyli kilka lotów na niskim połapie, zgadzali się z nim w całej rozciągłości.

— Chyba możemy postawić wstępną diagnozę — rzucił ze złością Conway. — Wszystko przez te nasze istoty. Zbyt swobodnie zaczęły używać broni jądrowej! Niemniej całej sytuacji medycznej nie znamy, przede wszystkim zaś brakuje nam odpowiedzi na kluczowe pytanie…

— Czy na sali jest lekarz? — podsunął z uśmiechem Edwards. — A jeśli tak, to gdzie?

— Właśnie — odparł Conway, który wcale nie był rozbawiony.

Za iluminatorem przetaczały się powoli niskie fale, nad którymi unosił się woal mgły osrebrzonej księżycowym blaskiem. Księżyc, którego orbita przebiegała niemal na granicy Roche’a i który mógł zostać rozerwany na cały rój mniejszych i większych brył, stwarzał kolejne zagrożenie, odległe wszakże o jakiś milion lat. Na razie jego sierp opromieniał morze, wyrastającego na sześćdziesiąt metrów Descartes’a i dziwnie spokojny brzeg.

Spokojny, bo martwy. Padlina nie interesowała tutejszych drapieżców.

— A gdybym zbudował sobie wirującą ramę, co wtedy rzekłby O’Mara? — spytał Conway.

Edwards pokręcił głową.

— Hipnotaśma Surreshuna jest bardziej niebezpieczna, niż pan sądzi. Miał pan szczęście, że nie postradał zmysłów. Poza tym O’Mara już o tym myślał i odrzucił taki koncept. Ruch obrotowy pod wpływem zapisu, czy to w specjalnie zbudowanym module, czy to na obrotowym krześle, pomógłby tylko na jakiś czas. Tak powiedział. Ale spytam go raz jeszcze, jeśli pan nalega.

— Wierzę panu na słowo — mruknął zamyślony Conway. — Zastanawiam się ciągle, gdzie można by znaleźć jakiegoś tutejszego lekarza. Może tam, gdzie jest najwięcej ofiar, czyli wzdłuż linii brzegowej…

— Niekoniecznie — zaprotestował Edwards. — To rzeźnia, a w rzeźni lekarze trafiają się rzadko. Proszę też nie zapominać, że na tej planecie jest jeszcze jedna inteligentna rasa, która zbudowała owe cudowne narzędzia. Może lekarze należą właśnie do niej i trzeba ich szukać poza społeczeństwem toczków?

— Może — przyznał Conway. — Ale tubylcy gotowi są nam pomagać i dobrze będzie jak najszerzej z tego skorzystać. Chcę poprosić o zgodę i towarzyszyć któremuś z tutejszych podróżników, gdy ruszy na dalszą wyprawę. Może się okazać, że nie będzie chciał przyzwoitki i powie mi, gdzie mogę sobie włożyć tę prośbę, ale wiemy już, że tutaj, na obszarach zabudowanych, nie ma lekarzy i tylko podróżnicy mają szansę ich spotkać. Tymczasem spróbujmy poszukać tej drugiej inteligentnej rasy.

Dwa dni później Conway nawiązał znajomość z jednym z pobratymców Surreshuna, który pracował w pobliskiej elektrowni atomowej. Ta przypominała lekarzowi prawdziwy dom, miała bowiem porządne ściany i dach. Obcy nazywał się Camsaug i po zakończeniu zmiany, za dwa do trzech dni, chciał ruszyć na wyprawę wzdłuż nie zasiedlonego odcinka wybrzeża. Nie miał nic przeciwko towarzystwu, jeśli tylko Conway będzie się trzymał z dala od niego w pewnych okolicznościach. Potem bez najmniejszego wstydu opisał szczegółowo, o jakie okoliczności chodzi.

Camsaug słyszał coś o „opiekunach”, ale wyłącznie z drugiej lub trzeciej ręki. Nie cięli i nie szyli nikogo jak ziemscy lekarze, lecz co robili dokładnie, tego toczek nie wiedział. Stwierdził tylko, że często zabijają tych, którymi mieli się opiekować, a ponadto są głupi, wolni i z jakiegoś powodu trzymają się najruchliwszych i najniebezpieczniejszych fragmentów wybrzeża.

— To nie rzeźnia, majorze, ale pole bitwy — wyjaśnił Conway. — Na polu bitwy lekarze są chyba zwykle obecni…

Nie mogli jednak czekać, aż Camsaug zacznie wakacje. Raporty Thornnastora, wyniki badań próbek oraz własne obserwacje nakazywały pośpiech.

Klops był bardzo chorą planetą. Rodacy Surreshuna zbyt swobodnie obchodzili się z dopiero co odkrytą energią atomową — głównie dlatego, że jako dynamicznie rozwijająca się kultura nie mogli sobie pozwolić na tolerowanie nieustannego zagrożenia ze strony wielkich lądowych drapieżników. Odpalając serię ładunków jądrowych kilka kilometrów w głębi lądu, oczywiście tak, by wiatr nie zniósł opadu nad ich teren, usuwali jednocześnie olbrzymią połać żywej tkanki drapieżcy. Teraz potrafili już nawet zakładać na martwym lądzie bazy prowadzące mnóstwo badań naukowych.

Nie przejmowali się, że skażenie radioaktywne powoduje u mieszkańców lądu choroby, w tym liczne nowotwory. Gigantyczni „dywanowi” drapieżcy byli ich naturalnymi wrogami. Przez wieki pożerali każdego roku setki toczków, które teraz brały po prostu odwet.

— Czy te dywany są żywe i rozumne? — spytał z irytacją Conway, lecąc nad olbrzymią połacią cielska, które niewątpliwie trawiła zaawansowana gangrena. — A może pod nimi albo w nich żyją jakieś mniejsze stworzenia? Tak czy owak, toczki będą musiały przestać używać tych brudnych bomb!

— Zgadzam się — westchnął Edwards. — Ale będziemy musieli powiedzieć im to taktownie. Proszę nie zapominać, że jesteśmy tu tylko gośćmi.

— Trudno taktownie powiedzieć komuś, by przestał się zabijać!

— Chyba miał pan dotąd wybitnie rozgarniętych pacjentów, doktorze — rzucił Edwards. — Jeśli dywany to inteligentne istoty, a nie tylko żołądki z paroma narządami do chwytania pokarmu, to powinny mieć oczy, uszy czy układ nerwowy, czyli to wszystko, co pozwala reagować na bodźce środowiska…

— Podczas pierwszego lądowania Descartes’a odnotowano pewną reakcję — odezwał się Harrison z fotela pilota. — Jedna z bestii próbowała nas połknąć! Za kilka minut będziemy przelatywać w pobliżu tego miejsca. Chcecie spojrzeć?

— Oczywiście — rzekł Conway. — Otwarcie paszczy może być instynktowną reakcją głodnej i bezrozumnej istoty. Jednak inteligencja też gdzieś tu jest, bo przecież to narzędzie, które dostało się na pokład, nie pojawiło się znikąd.

Opuścili chory obszar i lecieli teraz nad rozległymi polami intensywnie zielonej roślinności. Rola tych roślin w ekosystemie była trudna do ustalenia, gdyż nie odświeżały one powietrza. Okazy, które Conway badał w laboratorium Descartes’a, miały długie, cienkie korzenie i cztery szerokie liście, które przy braku światła zwijały się ciasno, ukazując żółte spody. Cień statku zwiadowczego ciągnął więc za sobą na tle jasnej zieleni żółty kilwater. Przypominał on ślad, jaki zostawia samotny punkt na ekranie oscyloskopu.

Conwayowi świtała już z wolna jakaś myśl, jednak wywietrzała, gdy zaczęli krążyć nad miejscem pierwszego lądowania.

Był to po prostu płytki krater z guzowatym dnem. Wcale nie przypominał paszczy. Harrison spytał, czy mają ochotę wylądować, ale jego ton wskazywał, że oczekuje sprzeciwu.

— Tak — powiedział Conway.

Przyziemili w samym centrum krateru. Lekarze włożyli ciężkie kombinezony, by chronić się przed miejscowymi roślinami, które zarówno na lądzie, jak i w morzu smagały kolczastymi wiciami lub strzelały zatrutymi kolcami do każdego, kto zanadto się do nich zbliżył. Nic nie wskazywało na to, by podłoże miało się rozstąpić, wyszli zatem z pojazdu. Harrison został jednak przy sterach gotów do startu, gdyby coś się nagle zmieniło.

Gdy obchodzili krater i jego bezpośrednie otoczenie, nic się nie zdarzyło, wyciągnęli więc narzędzia do pobierania próbek skóry i tkanki podskórnej. Wszystkie ekipy zwiadowcze woziły podobne wyposażenie i dzięki temu na krążownik trafiały nieustannie setki próbek z całej planety. Jednak tutaj trafili na coś dziwnego. Musieli się przewiercić przez prawie piętnaście metrów suchej, włóknistej skóry, zanim dotarli do różowej i gąbczastej tkanki. Przenieśli sprzęt poza krater i spróbowali raz jeszcze. W nowym miejscu skóra miała tylko sześć metrów, czyli przeciętną grubość.

— To mi nie daje spokoju — mruknął Conway. — Brak otworu gębowego, ani śladu muskulatury, która by nim poruszała, żadnej gardzieli. To nie mogą być usta!

— A jednak się otworzyło — powiedział Harrison na częstotliwości radiostacji skafandrów. — Byłem tam…to znaczy tutaj.

— Dno przypomina tkankę blizny, ale jest ona za gruba, aby powstała wyłącznie po oparzeniu strumieniem głównego ciągu Descartes’a. Poza tym, jakim cudem miejsce lądowania pokryłoby się z położeniem tej hipotetycznej gęby? Prawdopodobieństwo podobnego zbiegu okoliczności to przynajmniej jeden do miliona. I dlaczego nie znaleźliśmy niczego takiego w żadnym innym miejscu, chociaż przebadaliśmy już tę planetę? Jedyny otwór pojawił się tutaj, i to kilka minut po lądowaniu Descartes’a. Dlaczego?

— Dywan zobaczył, że nadlatujemy… — zaczął Harrison.

— Czym? — spytał Edwards.

— Albo wyczuł, że lądujemy, a potem postanowił uformować otwór gębowy…

— Otwór gębowy z mięśniami, które by go otwierały i zamykały, z zębiskami, śliną i gardzielą, która łączyłaby te usta z odległym o całe kilometry żołądkiem…I wszystko w ciągu kilku minut? Z tego, co wiemy o metabolizmie dywanów, to nie miałoby prawa zdarzyć się równie szybko. Chyba się z tym zgodzicie?

Edwards i Harrison milczeli.

— Dzięki badaniom dywanów zamieszkujących małą wyspę na północy wiemy o nich całkiem sporo — przypomniał Conway.

Od drugiego dnia po przybyciu ekipa nieustannie obserwowała wyspę i dywany, które charakteryzował powolny, niemal roślinny metabolizm. Ich górna powierzchnia zdawała się nie poruszać, chociaż w rzeczywistości falowała tak, aby zbierać wodę deszczową potrzebną roślinom, które odświeżały powietrze, przetwarzały odpadki albo służyły za dodatkowe źródło pokarmu. Niemniej naprawdę aktywny był tylko skraj olbrzymiej istoty, gdzie mieściły się usta. Jednak i tutaj nie tyle dywan się poruszał, ile całe hordy drapieżców, które próbowały go podgryzać, podczas gdy on powoli i zdradziecko wsysał je razem z gęstą, bogatą w składniki odżywcze morską wodą. Inne wielkie dywany, które nie miały szczęścia przylegać którymś bokiem do morza, zjadały albo rośliny, albo siebie nawzajem.

Bestie nie miały rąk, macek czy manipulatorów, a jedynie usta i oczy, które mogły śledzić nadlatujący pojazd kosmiczny.

— Oczy? — zdumiał się Edwards. — To dlaczego nie widzi naszego statku zwiadowczego?

— Ostatnio przelatywały tu dziesiątki podobnych statków i śmigłowców — odparł Conway. — Być może jest zdezorientowany. Ale chciałbym, poruczniku, aby pan wystartował, wzniósł się, powiedzmy, na trzysta metrów i zaczął latać, kreśląc jedną ósemkę za drugą. Najciaśniej i najszybciej, jak to możliwe, i ciągle nad tą samą okolicą. Przecięcie tras powinno wypadać dokładnie nad nami. Da się to zrobić?

— Tak, ale…

— Może dzięki temu dywan uzna nas za szczególne zjawisko, a nie tylko jeszcze jeden przelatujący statek — wyjaśnił Conway. — Niech więc pan będzie gotowy szybko nas zabrać, gdyby coś się działo.

Kilka minut później Harrison wystartował, zostawiając obu lekarzy obok modułu wiertniczego.

— Rozumiem, do czego pan zmierza, doktorze — powiedział Edwards. — Chce pan ściągnąć na nas uwagę. Znaki kreślone na niebie przypominać będą X, czyli oznaczenie punktu, ale i cyfrę osiem. Przy ciągłym powtarzaniu może zadziałać.

Pojazd krążył po niebie w najciaśniejszych zakrętach, jakie Conway dotąd widział. Nawet z nastawionym na pełną moc kompensatorem Harrison musiał znosić przeciążenie rzędu czterech g. Cień statku przesuwał się błyskawicznie po podłożu, zostawiając długi szlak zwiniętych, żółtych liści. Wszystko wkoło drżało lekko od huku odrzutowych silników. Jednak w pewnej chwili zaczęło drżeć samo z siebie…

— Harrison!

Statek przerwał manewry i podszedł z rykiem do lądowania. Tymczasem grunt zaczął się już zapadać.

I wtedy się pojawili.

Z podłoża wyłoniły się dwa ustawione pionowo metalowe dyski, jeden sześć metrów przed nimi, drugi w tej samej odległości z tyłu. Na ich oczach oba zmieniły się nagle w bezkształtne bryły, które odpełzły metr czy dwa na bok, po czym znowu przybrały postać dysków, tym razem o ostrych jak brzytwy krawędziach. Zaczęły się przesuwać, zostawiając za sobą głębokie nacięcie. Każdy przebył już z górą ćwierć obwodu okręgu wokół obu mężczyzn, powodując coraz szybsze osuwanie się gruntu, gdy Conway pojął wreszcie, co się właściwie dzieje.

— Wyobraźcie je sobie jako sześciany! — krzyknął. — W każdym razie myślcie o czymś tępym! Harrison!

Jednak nie mogli biec, patrząc nieustannie na dyski i o nich tylko myśląc. Gdyby zaś przestali zwracać na nie uwagę, nie zdążyliby ich wyprzedzić. Posuwali się więc bokiem w stronę statku, co chwila powtarzając w duchu, aby dyski zmieniły się w sześciany, kule lub zgoła podkowy — w cokolwiek byle nie gigantyczne skalpele, które ktoś tutaj przeciwko nim wysłał.

Conway widział w Szpitalu, jak jego przyjaciel Mannon czynił prawdziwe cuda za pomocą takiego sterowanego myślą uniwersalnego narzędzia chirurgicznego, które w jednej chwili potrafiło przekształcić się w to, co akurat było potrzebne. Teraz dwie takie machiny pełzły i wyginały się niczym metalowe zjawy senne, gdy wraz z Edwardsem próbował zmusić je do przemiany, a coś innego — ich właściciel, i to znacznie bardziej doświadczony — opierało się im. Była to nierówna walka, lecz zdołali na tyle zbić z tropu przeciwnika, że dobiegli do pojazdu, zanim okrągły wycinek „skóry” z całym modułem wiertniczym zapadł się i zniknął im z oczu.

— Zareagowali?! — krzyknął major Edwards, gdy zatrzasnęli już właz i Harrison wystartował. — Od tygodni zbieraliśmy okazy i nic się nie działo. A teraz daliśmy im do myślenia. — Nagle jeszcze bardziej się ożywił. — Gdy użyjemy szybkich, zdalnie sterowanych pocisków, będziemy mogli wyrysować na roślinach całkiem złożone wzory!

— Myślałem raczej o użyciu wąskiej wiązki światła kierowanej na powierzchnię w nocy. Liście powinny się otworzyć, a promień światła można by przesuwać o wiele szybciej, tak jak generowało się obraz w dawnych telewizorach. Będziemy mogli wtedy rzutować nawet ruchome obrazy.

— I to jest to! — zawołał entuzjastycznie Edwards. — A to, jak te stwory wielkości powiatu, które nie mają rąk, nóg ani macek, odpowiedzą na nasze sygnały, będzie już ich zmartwieniem. Na pewno coś wymyślą.

Conway potrząsnął głową.

— Możliwe, że mimo swej powolności potrafią szybko myśleć i że to one używają narzędzi, które widzieliśmy. Nie wykluczam, że taka autochirurgia, jakiej byliśmy świadkami, jest dla nich zwykłą metodą pozyskiwania próbek okazów, które są akurat poza zasięgiem ich paszczy. Skłaniam się jednak raczej ku teorii, że gdzieś w głębi dywanów lub pod nimi żyją mniejsze, inteligentne pasożyty, które być może utrzymują nosiciela w dobrym zdrowiu dzięki swoim narzędziom, a może są też jego oczami i wszystkim innym. Ale na razie wszystko jest możliwe.

Zapadła cisza, pojazd zaś wyrównał lot i skierował się w stronę statku macierzystego.

— Bezpośredniego kontaktu nie nawiązaliśmy… — rzekł w pewnej chwili Harrison. — Wywołaliśmy tylko znaczące echo na jego roślinnym radarze. Ale to i tak wielki krok naprzód.

— Myślę, że skoro użyli narzędzi, aby nas schwytać i gdzieś dostarczyć, to owe istoty muszą być względnie głęboko — stwierdził Conway. — Może nie mogą żyć na powierzchni? Nie zapominajcie też, że mogą wykorzystywać dywan tak samo jak my warzywa czy minerały. Ciekawe zatem, jak przeprowadzają analizę próbek i okazów? Czy w ogóle mają narządy wzroku, żeby je zobaczyć? Na górze rośliny są ich oczami, ale nie wyobrażam sobie roślinnego mikroskopu. Może korzystają z soków trawiennych dywanów, przynajmniej na pewnych etapach badań…

Harrison nagle pozieleniał.

— Może najpierw wyślemy im jakąś automatyczną sondę? Co o tym myślicie?

— To tylko teoria… — zaczął Conway, ale przerwał, gdy w głośniku radia dał się słyszeć szum, a potem chrząknięcie.

— Do dziewiątki — rzucił ktoś w eter. — Mówi centrala. Mam pilną wiadomość dla doktora Conwaya. Osobnik o imieniu Camsaug wybrał się na wakacje. Wziął ze sobą lokalizator otrzymany od doktora. Kieruje się ku obszarowi ożywionej aktywności przy wybrzeżu, w sektorze H dwanaście. Harrison, masz coś do zameldowania?

— I to sporo — odpowiedział porucznik i spojrzał na Conwaya. — Ale widzę, że doktor chce najpierw coś powiedzieć.

Conway zamienił kilka zdań z dyspozytorem i parę minut później stateczek ruszył pełnym ciągiem. Mknął teraz po niebie zbyt szybko, żeby liście nadążały z reakcją, za to z hukiem mogącym ogłuszyć każdego, kto tam, w dole, miałby jakieś uszy. Jednak dywan był najpewniej głuchy. No i chory, pomyślał gniewnie Conway, który rozpoznał już trawiący stworzenie zaawansowany nowotwór skóry i był pełen obaw, że to wcale nie koniec dolegliwości.

Zastanawiał się, czy ta powolna istota odczuwa ból. A jeśli tak, to z jakim natężeniem. Czy choroba trawiąca setki akrów skóry sięga głębiej? Co się stanie z domniemanymi inteligentnymi pasożytami, jeśli zbyt wiele dywanów zginie? Wtedy ucierpią najpewniej oceaniczne toczki, gdyż ekosystem planety dozna potężnego wstrząsu. Ktoś naprawdę będzie musiał porozmawiać ze skrzelodysznymi. Uprzejmie, ale stanowczo. I to teraz, nim będzie za późno.

Merkantylny aspekt wyprawy raptownie stracił na znaczeniu. Conway znowu był przede wszystkim lekarzem, który miał się zająć ciężko chorym pacjentem.

Na Descarcie czekał już zamówiony śmigłowiec. Conway przebrał się w lekki kombinezon z silniczkiem odrzutowym na plecach i dodatkowymi zbiornikami powietrza na piersi. Camsaug nazbyt się wysforował, żeby ścigać go pieszo, trzeba więc było skorzystać ze śmigłowca. Za sterami siedział Harrison.

— To znowu pan — rzekł Edwards, gdy go zobaczył.

Porucznik uśmiechnął się.

— Jestem zawsze tam, gdzie coś się dzieje. Trzymajcie się.

Po szalonym locie na pokład krążownika podróż śmigłowcem wydawała się rozpaczliwie powolna. Conway stwierdził, że jeszcze chwila tego czołgania się, a szlag go trafi. Edwards zapewnił go, że ma podobne wrażenie i chyba lepszy czas osiągnęliby wpław. Nie mogli jednak nic zrobić. Śledzili rosnący stopniowo na ekranie ślad lokalizatora Camsauga, a Harrison przeklinał ptaki i latające jaszczurki, które co rusz rozbijały się o łopaty wirnika, nurkując w poszukiwaniu ryb.

Lecieli nisko nad zasiedlonym odcinkiem przybrzeżnych płycizn, chronionych przed wielkimi morskimi drapieżnikami przez pasma wysp i raf. Od strony lądu toczki zabezpieczyły się, detonując w cielsku żyjącego tam niegdyś stworzenia szereg niewielkich ładunków jądrowych. Gigantyczne truchło stanowiło świetną barierę dla żywych dywanów, a toczki mogły swobodnie wpływać do olbrzymich otworów gębowych i głębiej, do przedżołądków.

Jednak Camsaug zignorował bezpieczną okolicę, potoczył się ku przejściu pomiędzy rafami i dalej, w stronę partii brzegu, gdzie trwała normalna dla tej planety walka.

— Wysadź mnie po drugiej stronie cieśniny — powiedział Conway. — Zaczekam, aż Camsaug ją przepłynie, a potem ruszę za nim.

Harrison posadził maszynę we wskazanym przez Conwaya miejscu i chirurg wychylił się przez dolny właz. Zwisając przezeń głową i ramionami, ale z otwartym wizjerem hełmu, widział równocześnie ekran z kropką oznaczającą położenie toczka i odległy o osiemset metrów brzeg. Coś przypominającego flądrę rozmiarów wieloryba wyskoczyło z wody i zanurkowało z ogłuszającym hukiem. Fala, która dotarła do nich kilka chwil później, zakołysała śmigłowcem niczym łódką z kory.

— Prawdę mówiąc, nie rozumiem, po co pan to robi, doktorze — rzekł Harrison. — Czy to naukowa ciekawość każe panu badać zwyczaje godowe toczków? Tak pan tęskni za przygodą, że sam pcha się w trzewia dywanów? Wie pan, mamy dość zdalnie sterowanych sond, żeby załatwić to bez narażania własnej skóry…

— Nie jestem podglądaczem, naukowym czy innym, a pańskie urządzenia nie powiedzą mi tego, co chcę wiedzieć. Widzi pan, wciąż nie mam pojęcia, czego szukamy, ale jestem dziwnie pewien, że właśnie tutaj możemy na to trafić.

— Myśli pan o twórcach narzędzi? Ale z nimi mamy już kontakt przez rośliny.

— To może być bardziej złożone, niż się spodziewamy — odparł Conway. — Nie cierpię krytykować własnych teorii, ale powiedzmy, że te osobliwe narządy wzroku zamykają im dostęp do pewnych obszarów wiedzy. Że nie znają przez to astronomii, nie wiedzą nic o podróżach kosmicznych, a na dodatek, żyjąc pod olbrzymim nosicielem, nie są zdolni spojrzeć na niego z innego punktu widzenia…

Conway rozwinął swoją teorię, zgodnie z którą narzędzia miały służyć owym istotom do kształtowania środowiska. Na innych światach polegało to zwykle na zalesianiu, ochronie gleby przed erozją i odpowiednim wykorzystaniu zasobów naturalnych, tutaj jednak geologia i uprawa ziemi mogły w ogóle leżeć odłogiem. Skoro środowiskiem tych istot był wielki, żywy organizm, najważniejsze dla nich było zapewne dbanie o jego zdrowie.

Był pewien, że zdoła odnaleźć te istoty w pobliżu skraju dywanu, gdzie wskazana była ich pomoc w odpieraniu nieustannych ataków drapieżników. Nie wątpił też, że tajemniczy obcy angażują się w nią osobiście, a nie za pośrednictwem swoich dziwnych narzędzi, które miały ten minus, że podporządkowywały się najbliższemu źródłu myśli, co wielokrotnie dowiedziono, tak w Szpitalu, jak i tutaj. Poza tym były zapewne zbyt cenne, żeby ryzykować ich utratę lub uszkodzenie w kontakcie z prymitywnymi falami mózgowymi drapieżców.

Conway nie wiedział, jak te istoty mogą siebie nazywać. Toczki określały ich mianem Opiekunów albo Uzdrawiaczy, ale zaznaczyły, że przyjęcie ich pomocy to niemal pewne samobójstwo, gdyż leczenie częściej kończyło się zejściem niż powrotem do zdrowia. Niemniej gdyby najbieglejszy nawet w chirurgii Tralthańczyk zaczął operować Ziemianina, nie wiedząc nic o jego anatomii i fizjologii, wynik też byłby najpewniej fatalny.

— Ważne jednak, że próbują — stwierdził Conway. — Ich wysiłki skupiają się na tym, by zajmować się skutecznie jednym wielkim pacjentem, a nie wieloma małymi. Są zatem tutejszymi lekarzami i to z nimi powinniśmy najpierw nawiązać kontakt.

Zapadła cisza przerywana jedynie hukiem towarzyszącym gargantuicznym zmaganiom przy brzegu.

— Camsaug jest dokładnie pod nami — oświadczył nagle Harrison.

Conway pokiwał głową, opuścił wizjer hełmu i niezgrabnie zsunął się do wody. Ciężar silnika i dodatkowych zbiorników z powietrzem pociągnął go szybko w dół i kilka minut później ujrzał toczącego się po dnie Camsauga. Podążył za nim, dostosowując własną prędkość tak, by nie stracić go z oczu. Nie zamierzał naruszać niczyjej prywatności. Był lekarzem, a nie antropologiem i ciekawiły go jedynie te działania toczka, które mogły mieć coś wspólnego z medycyną.

Śmigłowiec wzbił się znowu w powietrze i leciał powoli tą samą trasą. Harrison utrzymywał cały czas łączność radiową z Conwayem.

Camsaug zaczął w końcu zbliżać się do brzegu. Mijał ostrożnie skupiska wodorostów i ławice jeżowców, których wyraźnie przybywało, w miarę jak dno się podnosiło. Czasem krążył w kółko, gdy jakiś drapieżnik stawał mu na drodze. Conway musiał się bardzo starać, aby przepłynąć na tymi przeszkodami wystarczająco wysoko, a jednocześnie nie znaleźć się w zasięgu płetw olbrzymiej płaszczki.

Woda była teraz tak pełna wszelakiego życia, że Conway nie widział już powierzchni burzonej przez wirnik śmigłowca. Ciemnoczerwona masa lądowego stwora zwieszała się coraz bliżej. Ledwie było ją widać spod tłumu napierających napastników, pasożytów, a może i obrońców. Zbyt wiele tam się działo, by Conway mógł orzec, kto jest kim. Napotykał nowe gatunki morskich stworzeń: lśniące i nieskończenie długie czarne węże, które próbowały oplatać się wokół jego nóg, oraz meduzy tak przezroczyste, że było widać wszystkie ich narządy.

Jedne pełzały po dnie, zajmując ze dwadzieścia metrów kwadratowych, drugie unosiły się tuż nad nimi. Nie miały chyba kolców ani żądeł, ale wszystko wyraźnie je omijało. Conway wolał się nie wyróżniać.

Nagle jednak znalazł się w opałach.

Nie widział zbyt dobrze, co się stało, ale toczek zaczął nagle dziwnie krążyć w miejscu, z bliska zaś okazało się, że w jego boku tkwi cały pęczek trujących kolców. Zanim Conway do niego podpłynął, Camsaug zaczął się przechylać niczym puszczona po stole moneta, która zaraz ma upaść. Lekarz wiedział, co robić, miał już bowiem do czynienia z podobną sytuacją w Szpitalu, podczas przenosin Surreshuna. Szybko uniósł rannego i zaczął toczyć go przed sobą jak obręcz.

Camsaug mamrotał tylko coś nieartykułowanie, ale szybko przestał wiotczeć i doszedł do siebie na tyle, że sam ruszył ostro naprzód między dwie kępy wodorostów. Conway chciał się wznieść, by przepłynąć nad nimi i wyprzedzić toczka, ale nagle ujrzał w górze flądrę z rozwartą paszczą i odruchowo zanurkował.

Wielki ogon minął go o włos, zdarł mu jednak z pleców zespół napędowy. Równocześnie wodorosty smagnęły jego nogi, rozdzierając w wielu miejscach skafander. Conway poczuł chłodną wodę wdzierającą się do nogawek i coś jakby płynny ogień palący go w żyłach. Kątem oka dostrzegł, jak Camsaug wpada na oślep na jedną z meduz. Inna spływała z wolna na Conwaya, wydając przy tym jakieś odgłosy, których wszakże autotranslator nie potrafił przełożyć.

— Doktorze! — rozległ się głos tak pełen napięcia, że trudno go było rozpoznać. — Co się dzieje?

Conway nie wiedział, co się dzieje. Zresztą i tak nie mógł się odezwać. Ze względów bezpieczeństwa skafander skonstruowano tak, że zaciskał się, izolując uszkodzone miejsca. Przy okazji kurczące się elastyczne pierścienie spowalniały rozchodzenie się zawartej we krwi trucizny po ciele. Mimo to Conway był niemal sparaliżowany, nie mógł poruszać rękami, a nawet żuchwą. Z otwartymi bezwładnie ustami ledwo oddychał.

Meduza była dokładnie nad nim. Powoli objęła jego ciało i zacisnęła się na nim przezroczystym kokonem.

— Schodzę, doktorze! — zawołał ktoś, chyba Edwards.

Conway poczuł, że coś ukłuło go parokrotnie w nogi, i odkrył, że meduza ma jednak jakieś kolce czy ostre wypustki. Przytykała je do skóry przez rozdarty skafander. W porównaniu z wcześniejszym pieczeniem nie bolało nawet za bardzo, było się jednak czym niepokoić. Meduza kombinowała coś niebezpiecznie blisko tętnicy podkolanowej. Conway z wielkim wysiłkiem obrócił głowę, żeby zobaczyć co, ale już się domyślił. Jego kokon wypełniał się jaskrawoczerwoną cieczą.

— Doktorze, gdzie pan jest? Widzę Camsauga. Toczy się, ale wygląda jak owinięty foliową torbą. Jakaś czerwona kula unosi się tuż nad nim…

— To ja! — wykrztusił Conway.

Szkarłatna zasłona wkoło pojaśniała. Coś dużego i ciemnego przemknęło obok i Conway poczuł, jak pchnięty koziołkuje w wodzie. Zaczął jednak wreszcie coś widzieć.

— To była flądra — wyjaśnił Edwards. — Dołożyłem jej z lasera.

Conway zobaczył już majora. Edwards był w ciężkim, pancernym kombinezonie, który chronił go przed atakiem roślin, ale utrudniał celne strzelanie — jego broń zdawała się mierzyć prosto w lekarza. Conway odruchowo chciał się zasłonić rękami i odkrył przy okazji, że może nimi ruszać. Udało mu się też obrócić głowę, a ruchy tułowia i nóg stały się mniej bolesne. Gdy zerknął w dół, ujrzał, że do kolan spowity jest ciągle w czerwień, ale otaczająca go powłoka stawała się znowu przezroczysta.

To było coś niezwykłego!

Spojrzał znów na Edwardsa, potem na toczącego się niezgrabnie, nadal owiniętego w coś Camsauga i w głowie zaświtała mu pewna myśl.

— Proszę nie strzelać, majorze — powiedział słabym głosem, ale wyraźnie. — Niech porucznik zrzuci sieć ratunkową. Zapakujcie nas obu jak najszybciej i zaraz przetransportujcie na Descartes’a. Chyba że nasz przyjaciel nie może żyć bez wody. Jeśli tak, to holujcie nas na statek. Wystarczy mi powietrza. Tylko uważajcie, żeby nie zrobić mu krzywdy.

Obaj towarzysze chcieli oczywiście wiedzieć, o czym właściwie Conway mówi. Wyjaśnił więc sprawę, jak umiał.

— Jak sami widzicie, jest on nie tylko moim odpowiednikiem na Klopsie, ale na dodatek mnie uratował — rzekł na koniec. — Powiedziałbym, że teraz łączą nas prawdziwe więzy krwi.

Загрузка...