Co najmniej przez kilka miesięcy szukałam trupa.
Nie rozkopywałam grobów i ugorów, nie zwiedzałam kostnic, starych piwnic ani śmietników, nie gmerałam w gliniankach. Szukałam we własnym umyśle i w ludzkich plotkach, także w mediach, prezentujących wydarzenia okropne i krwawe w taki sposób, żeby przypadkiem jakieś niewłaściwe tajemnice na jaw nie wyszły. Nic mi nie pasowało, ponieważ nie mógł to być trup byle jaki, tylko taki więcej elitarny, żadne męty, żadne mafie, coś ten trup musiał sobą reprezentować, żeby mi się motywy zgodziły. Bo, oczywiście, musiał zostać zamordowany.
Trupa żądała ode mnie Martusia.
Martusia pracowała w telewizji. To ona miała szatański pomysł, któremu się poddałam, wchodząc na obcy sobie teren. Wspólnie pisałyśmy scenariusz w zasadzie kryminalny, nie pierwszy zresztą i zapewne nie ostatni, opiewający kulisy straszliwych intryg telewizyjnych, ona, z racji zawodu, koniecznie chciała to reżyserować, popierałam jej chęć z całej siły, no i brakowało nam trupa. Nikogo jakoś nie dawało się zabić na siłę.
Co gorsza, na początku brakowało nam także motywu, a mordować takiego, na przykład, Stockingera całkiem bez powodu… Trochę głupio.
Albo Deląga… Nie, wykluczone, Deląg nam musi przelecieć przez całą akcję, potrzebny co najmniej jeden piękny i młody, żeby mógł być lekkomyślny i żeby baby mogły się o niego zabijać, w przenośni, rzecz jasna, bo chociaż temat sam z siebie sensacyjny, to jednak uczuciowe elementy powinien zawierać…
Serial to miał być, emocjonujący całe społeczeństwo jeszcze bardziej niż „Niewolnica Isaura” i „Klan”, pierwotnie raczej obyczajowy, stopniowo przeistaczany w kryminał, bez wątpienia pod moim wpływem, któremu Martusia poddawała się z pewną lubością.
Wpływ zaś brał się stąd, że zbrodnie razem z ich motywami rozumiałam zupełnie nieźle, o wnętrznościach telewizji natomiast nie miałam zielonego pojęcia.
Okoliczności towarzyszące rozwijały nam się doskonale, intrygi męsko-damskie biegły same świńskim truchtem, znane Martusi intrygi służbowe jeszcze lepiej, w ostry galop wpadały, nawet motywy zbrodni zaczynały się nam już rysować, a mimo to z trupem był kłopot. Trupa, rzecz oczywista, Martusia domagała się ode mnie. Jestem w końcu kryminalistką czy nie?
Trup zaś, jak powszechnie wiadomo, dla każdego kryminału jest elementem niezbędnym i sama się przy nim upierałam.
Skąd ja jej wezmę tego trupa…?
Siedziałam we własnej kuchni, usiłując równocześnie robić korektę, pilnować makaronu w zupie, zbliżonej do kartoflanki z zacierkami, i jednym uchem słuchać radia, które przypadkiem mogło powiedzieć coś o jakimś użytecznym morderstwie. Zarazem czekałam na telefon od dziennikarza z któregoś periodyku, żeby zautoryzować jego wywiad ze mną, co w dziedzinie autoryzacji było metodą najprostszą i najmniej czasochłonną.
Telefon zadzwonił szczęśliwie w chwili, kiedy akurat przykręciłam gaz pod garnkiem i spadł mi z głowy przynajmniej makaron.
W słuchawce odezwała się Anita, moja dawna przyjaciółka z Danii, odbywająca właśnie podróż służbową ze Sztokholmu do Kopenhagi przez Warszawę, dziwnie może, ale tak jej wyszło, wpadła na bardzo krótko i koniecznie chciała się ze mną zobaczyć. Ja z nią też. Obie miałyśmy przerażająco mało czasu, ale parę chwil udało się gdzieś wepchnąć.
Umówiłyśmy się u niej w pokoju hotelowym z bardzo prozaicznego powodu.
Musiała mianowicie umyć głowę. Myła ją sama, bo w kwestii własnej koafiury miała ustabilizowane poglądy i żaden fryzjer nie umiał jej sensownie uczesać, zupełnie jak mnie. Pod tym względem byłyśmy jednakowo upośledzone i rozumiałam ją świetnie.
Wstrętne włosy, aczkolwiek skrajnie odmiennych gatunków, to jednak identycznie stawiające opór wszelkim zabiegom, i tylko lata doświadczeń własnych pozwalały osiągnąć jaki taki rezultat.
No więc u niej, bardzo dobrze. Odwaliłam wcześniej zaplanowane zajęcia i przyszłam do hotelu punktualnie.
Mając w pamięci proces tego mycia i kręcenia, spodziewałam się, że jakimś sposobem zostawiła drzwi otwarte, bo nie wiadomo było, w którym stadium mogła się akurat znajdować. Z głową pod kranem, ogłuszona suszarką albo co.
Owszem, zgadłam dobrze. Pchnęłam drzwi, otworzyły się. Weszłam. Nie zwróciłam uwagi na brak dźwięków, lejącej się wody czy wycia suszarki, ostatecznie Marriott miał prawo być dobrze izolowany akustycznie. Weszłam do pokoju.
No i tu spełniły się nagle moje najgorętsze pragnienia. Ten cholerny trup leżał prawie na środku.
Ani się o niego nie potknęłam, ani nie trafiłam na żaden szczególnie obrzydliwy widok. Najpierw zobaczyłam nogi, niewątpliwie męskie, zważywszy rodzaj i numer obuwia, bo spodnie w dzisiejszych czasach o niczym nie świadczą. Zatrzymałam się, zastanowiłam, poszłam dalej spokojnie, bo niby dlaczego u Anity nie miałby leżeć jakiś pijany facet, po czym ujrzałam górną część leżącego.
Z głowy została mu część przednia, znaczy twarz, ozdobiona małą plamką na środku czoła. Część tylna, jako całość, raczej nie miała prawa istnieć, ale nie po ciemieniu i potylicy człowieka się rozpoznaje. Po twarzy. Twarz, oprócz plamki, miała zastygły wyraz wściekłości i chyba głównie po tym go rozpoznałam.
Dobre parę minut spędziłam na przypominaniu sobie, skąd go znam. Stałam jak pień i wpatrywałam się w trupa, jakby to był najpiękniejszy widok na świecie, ukierunkowana wyłącznie na pamięć. Odezwała się wreszcie z oporem i niechęcią.
No tak, widywałam go przed laty w dwóch miejscach, raczej kontrastowych. Na wyścigach i w sądzie. Ściśle biorąc, na wyścigach widywałam go wielokrotnie, w sądzie spotkałam raz i też się wtedy przez chwilę zastanawiałam, skąd znam tę gębę. Nie wiem, co w tym sądzie robił, siedział na sali, na idiotycznej rozprawie bandzior kontra psychopata, gdzie nic nie miało żadnego sensu, a drugie dno sięgało niemal środka ziemi. Nie rozmawiałam z nim nigdy w życiu.
A teraz leżał tutaj, w pokoju hotelowym…
Na litość boską, gdzie Anita…?!!!
Panika we mnie strzeliła na myśl, że może leży gdzieś dalej albo siedzi w jakimś kącie z siekierą, ewentualnie spluwą w dłoni. Przy jej charakterze wszystko było możliwe.
Oderwałam oko od zwłok i rozejrzałam się. Anity nie zobaczyłam. Przeszłam ostrożnie do łazienki, okazała się pusta. Pusta, czysta, ludzką obecnością nietknięta, jakby po ostatnim sprzątaniu nikt w niej nawet rąk nie umył. Wróciłam do pokoju i zajrzałam do szafy, a potem nawet pod łóżko. Nigdzie nikogo nie było, tylko ten trup na środku.
Uspokoiłam się. Cokolwiek tu się stało, Anita żadnego szwanku nie doznała, a ofiarą na podłodze nie będę się zajmować, bo nie mam na to czasu. Nie daj Boże zawiadomię policję i już tu ugrzęznę na amen, tymczasem z ludźmi jestem umówiona, do banku muszę zdążyć przed zamknięciem, robotę jeszcze odwalić do jutrzejszego popołudnia, Anita… Rany boskie, gdzież ta Anita się podziała, porwali ją czy co? Nonsens, nie dałaby się porwać, poza tym kto porywa baby w naszym wieku?!
Chyba że była sprawczynią i teraz się ukrywa… Gdzie, do diabła, mam jej szukać?!
Recepcja. Może zostawiła dla mnie jakąś wiadomość w recepcji…
Bez głębszego namysłu zdecydowałam, że wyjdę, nikomu słowa nie mówiąc, a z trupem niech się kotłuje kto inny. Możliwe, iż nie była to decyzja rozumna, ale rozzłościłam się nagle, że upragnione zazwyczaj wydarzenia przytrafiają się w tak nieodpowiednich momentach, i jakąś część mojego jestestwa ogarnął zbuntowany protest. Do diabła z rozumem, ja nie mam czasu!
I rzeczywiście wyszłam.
Mignęło mi jeszcze w głowie, że śladów nie zostawiłam, bo mam na rękach rękawiczki, po czym coś mnie tknęło i spojrzałam od zewnątrz na drzwi.
Znajdował się na nich numer. 2328. Dwudzieste trzecie piętro. A Anita zajmowała numer 2228 na piętrze dwudziestym drugim. Szlag jasny żeby to trafił!
Co mnie podkusiło z tym dwudziestym trzecim piętrem, Bóg raczy wiedzieć. Te trzy dwójki z przodu pamiętałam przecież doskonale, po diabła w windzie przycisnęłam dwadzieścia trzy? I tu też, dwadzieścia osiem wlazło mi w oczy, a na dwadzieścia trzy z przodu nie zwróciłam żadnej uwagi. Zaćmienie umysłowe czy co?
Oczywiście, władowałam się do cudzego pokoju, gdzie w wysoce nieodpowiedniej chwili pojawił się upragniony trup. Nie była to chyba dekoracja, obliczona na efekt…? A jeśli nawet, z pewnością nie dla mnie, bo kto mógł przewidzieć, że przez pomyłkę nacisnę dwadzieścia trzy zamiast dwadzieścia dwa?
Uznawszy w ten sposób, że sprawa mnie nie dotyczy, zjechałam piętro niżej.
Anitę zastałam w sytuacji przewidzianej, zaczynała właśnie suszyć włosy. Naszej pośpiesznej konwersacji nikt postronny zapewne by nie zrozumiał, bo dla zaoszczędzenia czasu mówiłyśmy równocześnie, zarazem słuchając jedna drugiej. Kobiety to potrafią.
Dałam jej obiecane kasety do przejrzenia i wykorzystania oraz teksty do tłumaczenia, odebrałam przesyłkę ze Szwecji, załatwiłyśmy mnóstwo spraw zawodowych i prywatnych i już trzeba było się żegnać. Zamierzałam powiadomić ją, że piętro wyżej leżą obce zwłoki, ale ugryzłam się w język, bo jakiś smętny szczątek rozsądku ostrzegł mnie przed niebezpieczeństwem. W razie czego jej może się coś wyrwać, a ja natychmiast stanę się podejrzana. Nie mam teraz na to czasu, żadnych głupstw!
Zdążyłam jeszcze pomyśleć, że o motywy może jakoś dopytam się później, a i tak wątpliwe jest, czy ten trup okaże się przydatny, bo facet za życia obracał się chyba w nieciekawej sferze, po czym wybiegłam z hotelu, starannie omijając drugie piętro z kasynem.
Martusia przyleciała do mnie nazajutrz w strasznych nerwach co najmniej o dwie godziny wcześniej niż była umówiona.
– No wiem, wiem, że jestem za wcześnie, ale przygonił mnie trup. Nic ci nie poradzę, mamy wreszcie trupa! Mimo woli rzuciłam okiem na dorodne zwłoki kurczaka, którego zamierzałam właśnie wsunąć do pieca, bo ten zlekceważony trup w hotelu jakimś cudem całkowicie wyleciał mi z głowy. Marta też spojrzała na drób.
– Ale nie nadziałaś go na słodko? – spytała pośpiesznie i niespokojnie.
– Nie, na gorzko. To znaczy nie, na kwaśno. No, na wytrawnie! – Całe szczęście. Będę to jadła?
– A co, uważasz, że pożrę go sama? To ten tu oto nadziewany trup cię przygonił? Miałaś przeczucie? – Nie mów do mnie o trupie, jeżeli mam go jeść! Nie ten. Prawdziwy. Nasz. Daj mi coś, piwa, koniaku, whisky, najlepiej piwa, bo jestem wstrząśnięta. Zmarnowałam sobie życie.
– Nie ty pierwsza i nie ty ostatnia – pocieszyłam ją, wstawiając kurczaka do pieca i regulując płomień. – Piwo jest w lodówce, możesz wyjąć. Whisky też. Koniaku w lodówce nie trzymam.
– Nie, jednak wolę piwo.
Wyciągnęłam z kredensu szklanki i przyjrzałam się jej. Wyglądała prześlicznie, zmarnowanego życia nie było po niej widać. Zdenerwowanie owszem, ale ten stan przytrafiał się jej często, tyle że tym razem zaznaczał się silniej niż zwykle. Usiadłyśmy w pokoju.
– No więc mów. Co się stało? – Wszystko. Straciłam faceta i chyba go już nie odzyskam, a poświęcać się nie będę, a na stratę też się nie zgadzam…
Przerwałam jej.
– Czekaj, chwileczkę. Bardzo cię przepraszam, ale nie wiem, którego masz na myśli. Dominik…? – No, a któż by inny…? O, cholera… Można powiedzieć, że opadły mi ręce. Jeśli Dominik wchodzi w paradę, z Martusi już pożytku wielkiego nie będzie. Diabli nadali, co za numer on znowu wywinął…?
– … nie toleruje konkurencji – mówiła dalej nerwowo. – A ja go zostawiłam wczoraj wieczorem, on doskonale wie dlaczego, chociaż próbowałam się wyłgać czymkolwiek innym, i najgorsze, że nic nie powiedział, tylko był taki kamiennie wściekły. Nie, chyba raczej martwo-kamienny. Albo martwo-wściekły. I ja teraz jestem, rozumiesz, rozdarta na dwie nierówne połowy…
– Połowy są zawsze równe – mruknęłam, chociaż wcale nie byłam takiego zdania.
– Gówno prawda. Mnie rozdziera w takie dzioby. Strzępy. To nie jest równa linia.
I to tak lata z jednej połowy na drugą, tu więcej albo tam więcej, to jak one mogą być równe? I te dziobate strzępy zmierzysz? I co ja mam zrobić, dzika namiętność na obie strony, jedna dla męża, druga dla żony…
– Wariatka.
– A czy ja mówię, że nie…? W gruncie rzeczy rozumiałam ją doskonałe. Niczego człowiek nie zrozumie lepiej niż tego, co odczuł na własnej skórze. Przeżył. Też miałam takie objawy i też mi chłop wszedł w paradę.
Przeleciało mi przez pamięć. Jego piękna, męska twarz, jego ręce, przeguby…
Ciągnęło mnie do nich z szaleńczą siłą, dotknąć, ująć je w dłonie, przytulić do nich policzek… Skłonny był odpłacić mi wzajemnością, właściwie nawet odpłacił, chociaż trochę dziwnie…
Kasyno stanęło pomiędzy nami.
– Tu seks, a tam brzęk automatów – kontynuowała Marta rozgorączkowana, rozgoryczona, nieszczęśliwa i wściekła, z ust mi wręcz te słowa wyjmując. – Przez drzwi słychać. Tę parszywą kulkę widziałam jak żywą, wskakiwała w dwudziestkę, a dwudziestka była obstawiona maksymalnie, kornery, splity, numer, szarymi żetonami. One były moje, te szare…
Coś mi się w środku zrobiło, bo też najchętniej grywałam szarymi, i tak właśnie trafiłam kiedyś zero trzy razy pod rząd.
– I tu łóżko i jego twarz nade mną, no, symbolicznie, a tam te rzeczy, i co miałam zrobić…? Wiedziałam doskonale, co powinna była zrobić, i równie dobrze wiedziałam, co ja bym zrobiła. Jakie tam bym, zrobiłam. Straciłam faceta nieodwołalnie.
No dobrze, ale ona była młodsza ode mnie o przeszło dwadzieścia lat! I ja miałam już wówczas odchowane dzieci, a ona jeszcze nie miała ich wcale! A chciała mieć, chciała być normalną kobietą, żoną i matką…
– I dlatego mnie z nim wtedy nie było – dokończyła, zgnębiona ostatecznie.
Coś jeszcze przedtem powiedziała, ale nie usłyszałam, pogrążona przez moment we własnych wspomnieniach. Nie miałam jednakże najmniejszych wątpliwości, że mówiła świętą prawdę. Mężczyzny z hazardem nie da się pogodzić, albo miłość albo gra, kobieta na taki układ pójdzie, mężczyzna w żadnym wypadku! No, może jeden na parę milionów.
Przecknęłam się nagle.
– Zaraz, kiedy? – Co kiedy? – Kiedy cię nie było i gdzie? – Jak to kiedy i gdzie, mówię, jak znaleźli tego trupa! – Jakiego trupa? – Tego, co z nim przyleciałam, mówię przecież! – Chaotycznie dosyć. Myślałam, że mówisz o namiętnościach.
– Joanna, ty chora jesteś? – zatroskała się Martusia nagle. – Trup nam spada jak z nieba, a ty nawet i na taki dar losu nie zwracasz uwagi? Rozumiem, że ja, mnie nieszczęście spotkało, ale dlaczego ty? – Bo mnie też spotkało, tylko wcześniej.
– No to już się zdążyłaś do niego przyzwyczaić. A ja mam na świeżo.
– Też się przyzwyczaisz. Możesz powiedzieć jakoś porządnie i po kolei? Nie o Dominiku i kasynie, bo te rzeczy mam w małym palcu, tylko o trupie.
– Kiedy to się wszystko wiąże. Dominik nie ma alibi, bo go zostawiłam, poleciałam do kasyna i wcale mnie z nim nie było.
Spróbowałam się zastanowić.
– Wtedy, kiedy go mordował…? – Kto…?! – Dominik… No nie, morderca. Sprawca.
Marta zgarnęła z kuchennego stołu dwie puszki piwa i szklankę.
– Wiesz co, usiądźmy może, bo ja wiem, że tobie na stojąco umysł nie działa. Ale w zasadzie tak, to znaczy możliwe, że tak, z tym, że zdaje się, nie jest pewne, kiedy go mordował.
Zabrałam drugą szklankę, chociaż prawie już przestałam pić piwo ze względu na odchudzanie. Uznałam, że raz na parę tygodni nie powinno mi zaszkodzić. Usiadłyśmy wreszcie w pokoju, to znaczy ja usiadłam, a ona zwinęła się w kłębek w rogu kanapy i pojęczała sobie troszeczkę z twarzą w ozdobnej poduszce. Uniosła wreszcie głowę, żeby napić się piwa.
– Powiedz wszystko ściśle i od początku – zażądałam twardo.
– Tak naprawdę, miałam nadzieję, że ty się zajmiesz tym trupem, a ja będę mogła tonąć w boleściach własnych – westchnęła Martusia, głęboko rozżalona. – A ty tak…
– Zajmę się trupem, jak się dowiem w czym dzieło, a ty sobie toń. Gdzie go w ogóle znalazłaś? – To nie ja go znalazłam, ale w ogóle w Marriotcie.
– Co…?! – W Marriotcie. A co…? Pamięć mi nagle odblokowało i już wiedziałam, że temat nam się nieźle rozrośnie i z pewnością przekroczy zaplanowane ramy.
– Cholera – powiedziałam z ponurą troską. – To mój trup.
Martusia zakrztusiła się piwem i prychnęła na stół.
– Wiesz co, nie zaskakuj mnie tak, bo szkoda piwa. Jak mam to rozumieć, że twój? Zabiłaś kogoś dla dobra scenariusza? On nam pasuje? – Myślałam, że to ty wiesz, czy nam pasuje, skoro z nim przyleciałaś, ale nie. Mam na myśli, że nie ja go rąbnęłam. I w ogóle się do niego przyznać nie mogę, chyba nawet podwójnie, ponadto wątpię, czy nam pasuje. Tym bardziej mów, skąd on do ciebie! Marta sposępniała, opuściła nogi na podłogę, usiadła normalnie, wylała z puszek resztę piwa i westchnęła ponownie.
– Szczerze mówiąc, wolałabym, żebyśmy go wymyśliły…
– Wymyślonego mam – przerwałam jej. – Kloszarda. Nie dam głowy, czy nie był nawet prawdziwy.
– Jakiego kloszarda? – Paryskiego.
– I co on, ten paryski kloszard, robił? – Nic. Leżał.
– Gdzie? – Koło Tati’ego na Montmartrze. Gdzieś tam koło Clichy.
– Strasznie dużo mi to mówi. W Paryżu byłam raz w życiu. Powiedz porządniej! Kloszard leżał na chodniku, przykryty od góry workiem, wyglądał jak kupa szmat, z której wystawały buty, i zainteresowałam się nim tylko dlatego, że parkowałam tuż obok. Siedziałam w samochodzie na miejscu pasażera, bo na miejsce kierowcy świeciło słońce, czekałam na własne dzieci i nie miałam co robić. Rzucałam na niego okiem, trochę zaciekawiona, czy śpi, czy też nie żyje. Wnioskując z doskonałej obojętności przechodniów, obejrzano by go bliżej dopiero, kiedy by się zaśmiardł, co w panującym upale powinno nastąpić dość rychło.
Powiedziałam o nim Martusi, która trzecią puszkę piwa uznała za niezbędną i poleciała po nią do lodówki. Rozważałyśmy przez chwilę przydatność kloszarda, obojętne, żywego czy martwego.
– W żadnym razie nie zgadzam się przenosić akcji do Paryża! – powiedziała Marta stanowczo. – To znaczy, łatwo zrozumiesz, że ja sama zgodziłabym się chętnie, ale te… zaraz, chciałam się wyrazić elegancko… ci finansowi decydenci na to nie pozwolą.
A u nas jednak, co by o tym kraju nie myśleć, zwłoki z ulicy zbierają.
Kiwnęłam głową.
– No więc mów, wobec tego, o naszym krajowym trupie i niech ja się wreszcie dowiem, jaką głupotę wywinęłam tym razem. Nie, ty pierwsza, ja potem. Kiedy to w ogóle było? – Dzisiaj. To znaczy wczoraj. Zaraz, które? – Nie wiem, które. Początek kiedy był.
– Nie wiem, co było początkiem i kiedy nastąpił. Masz na myśli zbrodnię czy moje osobiste turbulencje? – Jedno i drugie, jeżeli się wiąże. Czy my się nigdy nie dogadamy? – Jakoś nam to dzisiaj źle wychodzi, fakt – przyznała Martusia smętnie. – Nie wiem, czy się wiąże. Pozornie owszem, a de facto przysięgam ci na kolanach, że nikogo nie zabiłam. Dominik też nie, jestem pewna. On niezdatny. Chociaż… czy ja wiem? Taki był na mnie zły, że może z rozpędu…? Uznałam, że muszę jej tu urządzić prawdziwe, rzetelne przesłuchanie. Przyniosłam z kuchni jeszcze jedno piwo, żółty serek i nóż, żeby chociaż przez chwilę nigdzie nie latać.
– Czekaj, po kolei. Kiedy porzuciłaś Dominika i poleciałaś do tego kasyna?
– Wczoraj o dziesiątej wieczorem. Może trochę po.
– A gdzie z nim w ogóle byłaś? – W Marriotcie.
– Coście, do diabła, robili w Marriotcie?! Możesz to powiedzieć jakoś porządnie? – O Boże, ja cierpię, a ty się czepiasz szczegółów! No dobrze już, dobrze. Miał przylecieć wczoraj producent ze Stanów, pertraktuje sprawę koprodukcji, znane osoby artystyczne, dokument, jestem w tym i chcę być, czekaliśmy na niego…
– Gdzie dokładnie? – W knajpie, rzecz jasna. Od dziewiętnastej pięć, właśnie w Marriotcie, w tej poetycznej… no, jak jej tam… nie Balladyna, ale Słowacki… Lilia Weneda! – Tuż obok wejścia do kasyna! – Toteż właśnie, i z tego się wzięło całe nieszczęście…
– Zaraz. Tam trzeba zamawiać stolik! – A czy ja mówię, że nie? Tycio zamówił.
Wiedziałam bardzo, dobrze kto to jest Tycio, noszący, rzecz jasna, normalne, ludzkie imię i nazwisko, ale zwany Tyciem, bo był wielki i gruby. Telewizyjna szycha, zaprzyjaźniona, i z Martusią, i z Dominikiem.
– I żarł z wami tę kolację? – Nawet zdaje się, że za nią zapłacił.
– A ten producent…? – Też miał być i w ostatniej chwili przyszła wiadomość, że się spóźni o jeden dzień, dziś przyleci, a nie wczoraj.
– W ostatniej chwili? – zgorszyłam się. – To jakiś niepoważny dupek!
Martusią niecierpliwie pomachała ręką.
– Zawiadomił wcześniej, ale sekretarkę Tycia, a ona go nie mogła złapać i złapała dopiero Dominika na komórkę, już w knajpie. No więc zjedliśmy tę kolację sami, bo co można było zrobić innego? – Tycio poszedł wcześniej, czy siedział do końca? – No coś ty? Tycio by się oderwał od żarcia? Razem ich tam zostawiłam…
– Jeszcze lepiej – pochwaliłam i poleciałam jednak po kolejną puszkę piwa, nie przerywając przesłuchania, tyle że z kuchni musiałam głośniej wrzeszczeć. Przy sensacyjnym temacie jakoś szybko nam ten napój wychodził. – A kiedy znaleźli tego trupa i gdzie? – Trupa, o ile wiem, znaleźli o bladym świcie, koło dziewiątej rano, ale czekaj, bo nie w tym rzecz. Pokój dla tego faceta był już nie tylko zarezerwowany, ale nawet zapłacony, na nasze zaproszenie przyjeżdża i telewizja płaci. A Dominik to telewizja, nie? Więc po tej kolacji Tyciowi nie chciało się go wlec do domu…
– Urżnął się w trupa?
– Urżnął się na samobójczo i przeciwko światu, ale nie w trupa. Męcząco.
Wiedziałam, co to znaczy, więc tylko kiwnęłam głową. Martusia wiedziała, że ja wiem, zatem tylko westchnęła.
– No i zwyczajnie wepchnął go do tego pokoju. Telewizja to telewizja, co im za różnica, kto tam mieszka. A ja miałam wyrzuty sumienia, wcale nie wiedziałam, że Dominik został w hotelu, wyszłam z kasyna wcześnie, koło trzeciej, i od rana zaczęłam go szukać. Przez Tycia. I poleciałam do tego cholernego hotelu koło dziesiątej, a ten jakiś padł trupem podobno przedtem. Co ty o tym wiesz? – O mojej wiedzy za chwilę. A który to był pokój? – Dwadzieścia trzy dwadzieścia siedem, na dwudziestym trzecim piętrze…
Jęknęłam i usiadłam. Oczywiście, musiał mieszkać tuż obok, specjalnie po to, żebym nie mogła ukryć tego czegoś, co popełniłam, co najmniej wykroczenia, a może nawet przestępstwa. Cholera. Ale może uda się uniewinnić Dominika beze mnie…? Wcale nie chcę poświęcać się dla niego!
– A kiedy właściwie pojechaliście do Lilii Wenedy na tę kolację? Prosto skąd? – Ja z Woronicza. A Dominik z domu, podjechałam po niego i czekałam z kwadrans, już był zdenerwowany, jak wyszedł, i widać było, że świat go nie lubi, a ja robię za jedyną opokę. Możliwe, że ta opoka wywarła swój wpływ na kasyno…
– Wywarła – zapewniłam ją z mocą. – Czekaj, jeszcze… Kto może zaświadczyć, że on był w domu, bo wedle moich wyliczeń czekałaś tam na niego od wpół do siódmej.
Może przyleciał, zziajany, pięć minut wcześniej? Martusia poprzyglądała mi się chwilę.
– Pomysł wydaje mi się wręcz upiorny. Nie umiem sobie wyobrazić zziajanego Dominika. Szczególnie, że tkwił w domu z żoną i dziećmi, co wiem na pewno, bo dzwonili do niego z pracy wszyscy w moich oczach prawie, na telefon i na komórkę, i rozmawiał na oba uszy. Byłam świadkiem, od strony dzwoniących.
Zrozumiałam, że była świadkiem telefonów do miejsca zamieszkania Dominika, gdzie go te telefony zastawały. Zatem musiał tam być…
– … Żona też odbierała, a raz nawet dziecko – ciągnęła Martusia. – A ja miałam szczękościsk, co trudno zapomnieć, ale nie włączałam się w tę orgię, bo już z nim byłam umówiona. Dwadzieścia osób zaświadczy, że znajdował się w domu. Już nie jestem aż tak strasznie głupia, żeby nie wiedzieć, dlaczego pytasz.
– A gdzie Dominik był przedtem? – U siebie w gabinecie. Miał malutkie spotkanko z ludźmi, takie dwugodzinne, do czwartej trwało. A jeszcze przedtem był na kolaudacji w licznym gronie.
Uspokoiłam się trochę, sytuacja bowiem wydała mi się jasna. Byłam tam tuż przed wizytą u Anity, potem zaś w ostatniej chwili zdążyłam do banku, który o siódmej zamykano. Zatem widziałam te zwłoki około szóstej, kiedy Dominik tkwił w domu. Nawet jeśli faceta ktoś rąbnął dwie godziny wcześniej, to też Dominik odpadał, znajdował się między ludźmi, sekcja powinna wykazać czas zgonu, a świadków jego poczynań istniało z pewnością zatrzęsienie.
– No to z głowy – orzekłam z ulgą. – Ten trup już tam leżał, kiedy z Tyciem żarliście kolację. Widziałam go na własne oczy. Dlaczego Dominik w ogóle miałby być podejrzany? Znał go czy co? – W życiu go na oczy nie widział! Ale tam są drzwi pomiędzy tymi pokojami i one okazały się otwarte. Więc Dominika zrobili pierwszym podejrzanym, szczególnie że upierał się, że nic nie słyszał i nic nie wie. I chyba w jego pokoju coś znaleźli, ale nie wiem co. Czekaj no…! Nagle dotarło do niej to, co powiedziałam.
– Zaraz, co ty mówisz? Że go widziałaś? Czy mnie się tylko przywidziało, że mówisz, że go widziałaś? – Za dużo tych widzeń – skrytykowałam tekst. – Ale owszem, widziałam i w razie czego się wyprę, chyba żeby na Dominika padło, ale mowy nie ma, nie padnie.
– Skąd wiesz? – Umiem liczyć.
– Bardzo cię za to podziwiam, bo ja nie.
– Nie szkodzi. Gliny też umieją. Skoro w chwili, kiedy tam byłam, on już leżał nieżywy, Dominik nie mógł go trzasnąć, a przedtem ma ludzkie alibi. Niemożliwe, żeby zdążył! – A kiedy tam byłaś? – Między szóstą a za kwadrans siódma. Widziałam go o szóstej.
Marta, ze szklanką piwa przy ustach, zaczęła machać rozpaczliwie ręką, co zaniepokoiło mnie na nowo. Przełknęła wreszcie.
– To na nic. Skąd on ci się w ogóle wziął nieżywy o szóstej? Im wyszło, że szlag go trafił między dziesiątą a pierwszą w nocy, jak Dominik już tam był. Sam. Beze mnie.
Gdybym nie poszła do kasyna, byłby ze mną. O szóstej jeszcze żył.
– Kto żył? – Trup.
– Kto tak powiedział? – Sądzę, że lekarz, nie? Przypomniałam sobie widok, jaki oglądałam w pokoju, wówczas sądziłam, że Anity.
Żywy…? Ktoś zwariował, jakim cudem ten facet mógł być żywy?!
– Niemożliwe – zaprzeczyłam kategorycznie. – Nie był żywy. Nie miał prawa być żywy. Nikt bez głowy nie może być żywy.
– Jak to, bez głowy? – zdumiała się Martusia…
– No, bez połowy czerepu. Tylnej.
Marta prawie skamieniała.
– Joanna, o czym ty mówisz? Wymyślasz to teraz? Mnie wszystko jedno, w scenariuszu możemy mu odciąć nawet całą głowę, ale ten w hotelu miał ją w komplecie.
Został uduszony i w głowę mu to wcale nie zaszkodziło! – Jeśli powiesz, że nie zaszkodziło mu w ogóle w niczym, mogę się zdenerwować – ostrzegłam. – Coś mi tu nie gra przeraźliwie. Czyś ty tam była? – No pewnie, że byłam, ale dopiero dzisiaj rano, przed dziesiątą, zaraz potem jak go znaleźli i właśnie rozkwitało całe zamieszanie…
– I widziałaś go? – Kawałeczek, bo jeszcze leżał. Gdybym wiedziała, na co patrzę, zamknęłabym oczy przedtem. Ale akurat od głowy…
– Czekaj. Tylko spokój może nas uratować. Kontynuujmy przesłuchanie. Skąd patrzyłaś? – Z pokoju Dominika. Ściśle biorąc, producenta. Drzwi już były otwarte. Ale Dominik widział go w całości. Słuchaj, ja tak nie mogę, też chcę coś zrozumieć! – Zaraz. Patrzyłaś z pokoju Dominika i widziałaś go od strony głowy? – Jak Boga kocham! – Na podłodze leżał? – Na podłodze.
– I głową w stronę Dominika? – W tym momencie akurat w stronę mnie. Ale ogólnie owszem, w stronę pokoju Dominika.
– No to teraz właśnie ja przestałam cokolwiek rozumieć! Żywo zaniepokojona Martusia popędziła do kuchni po następne piwo i dolała mi do szklanki. Nie reagowałam, podparłam brodę dłońmi, z łokciami na stole, co stanowiło pozycję szalenie uciążliwą i niewygodną, ponieważ stół był niski, i w milczeniu wpatrzyłam się w okno. Wszystko to razem stało się całkiem nie do pojęcia. Kiedy tam weszłam o szóstej, zwłoki leżały nogami w stronę pokoju Dominika, a głową przeciwnie.
Jeśli Martusia widziała głowę, ktoś je musiał odwrócić, poza tym niemożliwe, żeby nie dostrzegła dodatków kolorystycznych, ozdabiających dywan… Co tam się stało, do diabła…?! Marta próbowała mnie uruchomić.
– Joanna, ocknij się! Do tej pory odpowiadałam ci porządnie i uczciwie, ale już tracę cierpliwość! Co to wszystko ma znaczyć? Czy ja coś źle widziałam? Wydaj z siebie jakiś głos, na litość boską! Odetchnęłam głęboko i oderwałam się od stołu. Teraz już musiałam opowiedzieć jej, jak to wyglądało z mojego punktu widzenia, bo do samodzielnego rozwikłania osobliwej zagadki nie czułam się zdolna. Kazałam jej usiąść spokojnie i przestać mnie rozpraszać szarpaniem za ramię, szczególnie że przy okazji rozchlapywała piwo.
– No to słuchaj. Było tak: zadzwoniła jedna taka moja przyjaciółka i poleciałam spotkać się z nią w Marriotcie…
Złożyłam jej dokładną relację. Siedziałyśmy potem przez długą chwilę w milczeniu, patrząc na siebie. Martusia odezwała się pierwsza.
– Ja byłam trzeźwa jak świnia. Mam na myśli dzisiaj. A ty? – Jeszcze bardziej. Cały czas siedziałam za kółkiem. Nawet i w domu, wieczorem, niczego do ust nie wzięłam, poza herbatą. Ze względu na odchudzanie. Jakiekolwiek zwidy odpadają w przedbiegach.
– A to naprawdę pomaga? – zainteresowała się nagle. – No owszem, widzę, że schudłaś ładne parę kilo, już ci to mówiłam, to od czego tak? Od piwa? – Od piwa. Odstawiłam prawie całkiem, a już broń Boże wieczorem. I od ostryg.
– Odstawiłaś…? – Przeciwnie. Żarłam przez całe wakacje. No, nie przez całe, ale razem będzie trzy tygodnie. Białe wino, okazuje się, nie szkodzi, ale skoro teraz nie mam ostryg, nie czepiam się i białego wina. Zostaw te diety-cud, załatwmy trupa! – Do odbierania apetytu niezły. Tylko mnie tu wychodzą dwa trupy.
– Fatalna sprawa. Mnie też.
Rozważyłyśmy całą kwestię jeszcze raz, co przyniosło mi dużą ulgę, bo już myślałam, że zostawiłam własnemu losowi żywego i ciężko poszkodowanego faceta, który w rezultacie umarł przeze mnie. Gdybym wezwała do niego pomoc od razu, może by wyżył, a tu proszę, bez pomocy wytrzymał do pierwszej i cześć, tymczasem nic podobnego, do pierwszej wytrzymał jakiś drugi, uduszony, z czaszką w nieskazitelnym stanie, o którym nie miałam najmniejszego pojęcia.
No dobrze, a gdzie, wobec tego, podział się tamten wcześniejszy…?
– Duża rzecz – oceniła Martusia z przejęciem, które przygłuszyło nieco jej cierpienia na tle Dominika. – Popatrz, mamy nawet jakiś wybór. Musimy się zdecydować, który nam bardziej pasuje.
– Możemy użyć obu – zaproponowałam po bardzo krótkim namyśle. – Nic tak nie ożywia akcji jak drugi trup.
– Ale tak raz za razem? Należałoby ich oddzielić. Rozwłóczyć w czasie.
– No pewnie, że ich rozwłóczymy! Pi razy oko jakieś osiem odcinków. Groza narasta i jest drugi. Kto się oderwie? Wszyscy będą oczekiwali trzeciego, ale trzeciego uratujemy, dzięki czemu sedno zbrodni wyjdzie na jaw.
– Byłoby może dobrze, gdybyśmy przedtem znalazły sedno zbrodni, co…? – A jeszcze lepiej, gdybyśmy się czegoś dowiedziały o tych żywych trupach. Pardon, prawdziwych. Mam na myśli realia. Czy z Dominikiem doszłaś do jakiejś ugody? Martusia sklęsła jakoś w sobie i zastanowiła się głęboko, po odrobinie popijając swoje zamyślenie piwem.
– Wiesz, chyba nie. Odegnał mnie od siebie moralnie. Chyba tym razem przestał mnie kochać na zawsze, przez to cholerne kasyno.
– Jeszcze ci nie przebaczył? – I nie wiem, czy przebaczy kiedykolwiek… A w ogóle jak mi miał przebaczać, ty myśl logicznie, tu ludzie, tu gliny, tu zwłoki, a on przez moje kasyno nie ma alibi! Co mogłam zrobić w takich warunkach? – Nic – przyznałam. – No, ewentualnie mogłaś płakać.
– Nie mogłam, miałam makijaż! – Coś trzeba będzie wykombinować – zatroskałam się. – Jako podejrzany, zostanie poddany licznym przesłuchaniom, tylko ostatni debil nie odgadnie, dzięki zadawanym pytaniom, o co tu może chodzić. Więc się połapie oczywiście i mógłby nam wszystko powiedzieć, ale w tej sytuacji nie wiem…
– W duchy wierzysz. Histerii dostanie i odżegna się od tematu. A i pytać go będą ulgowo, bóstwo telewizyjne… Ale czekaj, zaraz, przecież ty też możesz być podejrzana! Możesz się przyznać do pierwszego trupa i też ci będą zadawać pytania…
– Martusia, kota masz? Zamkną mnie na wszelki wypadek i na czym będę pisać? – Telewizja ci załatwi oddzielną celę i komputer! A co najmniej maszynę do pisania! I komórkę, będziemy mogły uzgadniać tekst na bieżąco! Rozważyłam sprawę pośpiesznie, bo co do zamykania, wiedziałam, że więzienia są zagęszczone i nikt się tak bardzo nie rwie do wpychania tam nowych lokatorów. Ale znów, z drugiej strony, prokuratury unikają prawdziwych przestępców i jeśli już kogoś mają zamykać, to raczej uczciwych ludzi, którzy im niczym nie grożą. Czy ja im mogę czymś zagrozić…? Niczym, niestety, słowo pisane nie robi na nich żadnego wrażenia, a broni palnej nie posiadam. Błąd, należało kupić cokolwiek na bazarze u Ruskich…
– Nie – powiedziałam stanowczo. – Będę podejrzana tylko w razie ostatecznej potrzeby, teraz wolałabym bazować na Dominiku. Szczególnie, że mogę być podejrzana trochę przesadnie. Czekaj, zreasumujmy. Wygląda na to, że były dwa trupy w tym samym pokoju hotelowym, jeden wcześniej, bo wykluczam, żeby był żywy, a drugi później. Jeden miał rozwalony łeb, wedle mojej wiedzy pociskiem dum-dum, co to od jednej strony estetyczna dziurka, a od drugiej miazga, a drugiego uduszono. A propos, gołymi rękami…? – Nie, chyba nie. Czymś innym.
– Szkoda.
– Bo co? – Bo duszenie gołymi rękami zostawia ślady nie do odparcia. Jak odciski palców albo ślady zębów…
– Przestań, dobrze? Na zębach już mam prawie żołądek!
– Cofnij go w głąb – poradziłam jej z lekkim roztargnieniem. – Ale trudno, nie, to nie. I jeden był martwy o szóstej, a drugi dopiero później, pewnie koło północy, sekcja wykaże. Jeden gdzieś znikł, skoro przy tobie była mowa tylko o drugim, i bardzo mnie ciekawi gdzie, bo go znałam…
– Ejże! – zainteresowała się Martusia gwałtownie. – No właśnie! Tego nie mówiłaś? – Nie miałam czasu. To jest długa historia i później się nad nią zastanowimy. Nie znałam go osobiście, ale musiał być wmieszany w rozmaite dawne świństwa, te, za którymi teraz ciągną się ogony. Ty o tym pojęcia mieć nie możesz, bo do przedszkola wtedy chodziłaś, i bardzo dużo muszę ci wyjaśniać.
– Będziemy tego używały? – Za nic! To wchodzi w zakres polityki. Odmawiam stanowczo.
– To, grzecznie mówiąc, po cholerę masz mi wyjaśniać? – Bo mam straszne przeczucia – wyznałam smętnie, wzdychając. – To się może wiązać i bez historii się nie obejdzie…
I w tym momencie, jak na zamówienie, zadzwoniła Anita.
Dominik Martusi był silnie brodaty, ponieważ ogolonych nie lubiła. Znać go, znałam, ale raczej słabo, więcej o nim słyszałam i wiedziałam niż stwierdzałam osobiście.
Zapadła na niego jakoś całkiem nagle, żyjąc dość intensywnie nie zauważałam upływu czasu i wyszło mi teraz, że trwa to już co najmniej pół roku, a może nawet ze trzy kwartały. Ponadto po drodze plątał się jeszcze niejaki Krzysiek, postać jakby stała, trwająca w tle lub też wskakująca w antrakty, tym dla mnie pamiętna, że w najdawniejszych czasach wcale nie miał brody i zapuścił ją specjalnie dla Martusi, co, mimo wszystko, nie przywiązało jej do niego zbyt żarliwie, a dodatkowo mieszały mi w umyśle marginesowe napomknienia o jakimś Bartku. Krzysiek, o ile mogłam sobie przypomnieć, upierał się przy trwałym związku małżeńskim, na który Martusia otrząsała się intensywnie.
Trochę mnie to dziwiło, bo chciała przecież mieć męża i dzieci. Jej pierwszy mąż, krótkotrwały, nie zdał egzaminu, rozwiodła się, ale poglądu na życie nie zmieniła.
Dlaczego zatem nie Krzysiek?
Nie chciałam się wtrącać przesadnie, ale nawet i bez żadnego nacisku zdołałam pojąć, iż ów Krzysiek, między nami mówiąc bardzo przystojny i na oko sympatyczny facet, po pierwsze był zdania, że miejsce żony jest w domu, przy garnkach i pralce, a po drugie, po długich okresach łagodności, miewał wybuchy zgoła wulkaniczne, w czasie których zdolny był do wszystkiego. Kłopotliwe, owszem. Ponadto był zaborczy i patologicznie zazdrosny…
Liczne własne doświadczenia na tym tle pozwalały mi bez trudu zrozumieć, co dla kobiety pracującej zawodowo znaczy patologiczna zazdrość i w jakim stopniu potrafi zatruć życie, Krzyśka się zatem nie czepiałam.
W kwestii Dominika usilnie starałam się omijać temat i nie wtrącać się wcale, bo byłam mu stanowczo przeciwna i moje wtrącanie się niewątpliwie nabierałoby charakteru zbyt nachalnego. Pomijając już ten drobiazg, że Dominik był żonaty i miał dwoje dzieci, bo był źle żonaty i teoretycznie odseparowany, to babę-histeryczkę jeszcze jakoś zniosę, chłopa-histeryka w żadnym wypadku! Dominik zaś generalnie prezentował histeryczny stosunek do świata, bez względu na to, czy w grę wchodziła praca zawodowa, uczucia osobiste, pogląd na siebie samego czy jeszcze jakieś tam wyimaginowane problemy, które mnie by w życiu do głowy nie przyszły. Zaczynać płakać w łóżku z kobietą, przerywając pożądane ekscesy erotyczne, tylko dlatego, że życie jest brutalne i nic nie trwa wiecznie…? Albo że wuj miał przeczucia, iż umrze na raka i fakt, umarł, chociaż nie na raka, tylko dlatego, że nieszczęśliwie zleciał z wysokiej drabiny i zabił się na miejscu.
Kto, do diabła, kazał mu w zaawansowanym wieku włazić na dach i grzebać w rynnie…? I nie wiadomo właściwie, nad czym tu płakać, nad samym zejściem jako takim czy też nad ulotnością przeczuć? Czy nad rynną, w końcu niedogrzebaną…?
Zważywszy, iż na nietrwałość świata i niesprawdzalność przeczuć, szczególnie cudzych, nie mamy wpływu i nic się na to nie da poradzić, moja dusza zawsze z szaloną energią protestowała przeciwko łzawym rozpatrywaniem tak przygnębiających tematów i z Dominikiem nie wytrzymałabym jednego dnia. Chyba nawet pół byłoby za dużo.
W dodatku, wedle mojego rozeznania, Dominik tylko pozwalał się kochać. Nie zawsze i nie bez przerwy, wyłącznie wtedy, kiedy mu pasowało. Martusia w nerwach miała czekać na właściwe chwile i być do dyspozycji, przy czym nigdy z góry nie było wiadomo, co ma nastąpić. Płomienne wybuchy uczuć natury łóżkowej czy depresyjne szlochy na łonie, za kapłankę powinna była robić, klęcząc przed bóstwem i pilnie bacząc na każde drgnienie nastroju, a nadawała się do tej roli jak ja na arcybiskupa Canterbury.
Dominik zawodowo, w pracy, w życiu zewnętrznym można powiedzieć, nie przejawiał żadnych patologicznych skłonności, normalny człowiek, wewnętrznie natomiast był pępkiem świata. I ten pępek Martusia miała otulać puchem łabędzim…
W kwestii puchu łabędziego posiadałam własne zdanie, pochodzące z praktyki.
Chciałam go kiedyś zdobyć. Po pierwsze strasznie śmierdział, a po drugie wiatr mi go wyrwał z ręki. Wiatr miał rację.
Siłę i wagę rozterek, cierpień, rozpaczy i wszelkich innych mąk Martusi rozumiałam doskonale, oceniałam właściwie i oglądałam na własnej kanapie. Sensu w nich nie było za grosz, ale uczucia plują i kichają na sens. Usiłowałam przedrzeć się w rejony wyższe, dotrzeć jakoś do jej szarych komórek i wstrzyknąć w ten cały interes odrobinę racjonalizmu, ruszyć egoizm, bezskutecznie. Myśleć nawet myślała, dlaczego nie, ale co innego
umysł, a co innego cała reszta.
Chyba raczej nie lubiłam Dominika prywatnie. Służbowo mi nie przeszkadzał.
Jakiś Bartek był mi ogólnie znany. Dostałam go chyba z rok temu od moich dawnych kumpli, ponieważ potrzebne było szczególne opracowanie graficzne czegoś tam, on zaś był nie tylko znakomitym scenografem, ale w ogóle dekoratorem i grafikiem. Swoje zrobił bardzo dobrze, a o jego kontakcie z telewizją dowiedziałam się dopiero znacznie później. Dzięki temu jednakże przy napomykaniu miałam przynajmniej pojęcie, o kogo chodzi. Napomykanie robiło wrażenie jakby nieco pocieszające.
Teraz, niestety, nastąpiło coś okropnego, trup się wymieszał z Dominikiem i w ogóle nie było wiadomo, co z tym fantem zrobić.
Telefon od Anity spadł mi jak z nieba.
Zdążyła zadzwonić z Kopenhagi, natychmiast po wylądowaniu, zanim jeszcze z lotniska dotarła do domu. Wieści dostarczyła sensacyjnych.
Młodsza była ode mnie zaledwie o dwa lata, stanowiłyśmy zatem to samo pokolenie i odpowiednie czasy jednakowo miałyśmy w pamięci. Ona jednakże, z racji zawodu, miała dostęp do nieco innych dziedzin niż ja i dysponowała rozmaitymi szczegółami od drugiej strony, mnie nie znanej. I odwrotnie. Akta prokuratora poniewierały się po moim własnym domu, ona zaś musiała docierać do nich z największym trudem, a i to nie zawsze jej się udawało. Za to, w przeciwieństwie do mnie, świetnie orientowała się w polityce.
– Taki Ptaszyński Konstanty – rzekła bez wstępów. – Póki stoję, bo właśnie most podnoszą, druga ręka mi niepotrzebna. Mówi ci to coś? W kwestii mostu mówiło mi wszystko, doskonale wiedziałam, gdzie ona stoi i dlaczego go podnoszą, najzwyczajniej w świecie jechała z Amager do śródmieścia i pomiędzy wyspami przepływał jakiś statek. Byłam jednakże pewna, że ma na myśli Ptaszyńskiego, nie zaś kopenhaski układ komunikacyjny.
Nie musiałam się zastanawiać ani przez chwilę, pamięć rozbłysła mi nagle istną eksplozją.
– Mówi cholernie dużo – odparłam natychmiast, zarazem usiłując przypomnieć sobie, jak długo trwa otwieranie i zamykanie mostu, a zatem ile czasu mamy na rozmowę. – Słodki Kocio w przeszłości, nazwisko też znałam, ale nie kojarzyłam z ksywą.
Padł trupem nad twoją głową.
– A, to już wiesz! – ucieszyła się Anita. – Jesteś pewna, że trupem? Całkowitym? – Gruntownie i dokładnie.
– Tak mi się właśnie wydawało. Czy on miał karę śmierci? Bo do tego nie dotarłam.
– Miał. Prawomocną. Teoretycznie i na piśmie została wykonana.
– A praktycznie? – Wręcz przeciwnie. Nie zadawaj głupich pytań, bo most zamkną. Skoro widziałaś go żywego…
– Odwrotnie, sama mnie upewniłaś, że martwego. Teraz, nie wtedy. Za to, skoro nie została wykonana, wiem dlaczego i kto się nim zaopiekował. I kto i dlaczego rąbnął go teraz.
Gwałtownymi gestami kazałam Marcie podnieść drugą słuchawkę. Uczyniła to i prawie przestała oddychać.
– Dlaczego, zgaduję – powiedziałam do Anity. – Kto? – Niestety, motyw jeden, ale sprawców wchodzi w grę kilku. Muszę trochę posprawdzać i połapać ludzi. No, nie tu… Spokojnie, dopiero dochodzi do pionu.
W oczach miałam ten most i wiedziałam doskonale, że to jeszcze potrwa.
– A jak na niego trafiłaś? Bo ja przez pomyłkę.
– Ja prawie też. Guzik w windzie się świecił i zdawało mi się, że to dwudzieste drugie piętro, więc zajęłam się lustrem. Zdjęcia mi przedtem robili, chciałam sprawdzić, jak wyglądam i co mi się tam mogło gdzieś spaskudzić. Dopiero jak stanęła, zobaczyłam, że to dwudzieste trzecie i zanim co, drzwi się otworzyły. Dwóch go trzymało naprzeciwko i taki ładny żywy obraz z tego wyszedł, oni na zewnątrz, ja w środku, patrzyliśmy na siebie z przyjemnym wyrazem twarzy. Ale ja już przycisnęłam dwudzieste drugie. O cholera, przepływa…
– To mów szybciej. Trzymających poznałaś? – Obce twarze z młodego pokolenia. Ale ty wiesz, że ja jestem wścibska.
Spróbowałam podpatrywać, zmienili windę i zjechali tą do garażu. Zrobiony był zresztą na pijanego albo takiego po mordobiciu.
– O której to było? – Jak wróciłam. Czekaj… Trochę po wpół do dwunastej, może za dwadzieścia dwunasta. Też zjechałam, chyba sama rozumiesz, wyjazd z garażu jest jeden.
– I co? – Zaczynają zamykać… W grę wchodzą dwa samochody, peugeot srebrny metalik, WXF169 T, albo furgonetka z zamazanymi szybami, chyba mercedes, ale głowy nie dam, WGW 528 X. Ciemnozielona.
Marta, mimo oszołomienia kompletnego, przytomnie chwyciła ze stołu długopis i zaczęła zapisywać na jakimś papierze.
– Jeśli potrzymali go tam dłużej i coś wyjechało później, to ja już o tym nie wiem, bo nie czekałam – ciągnęła Anita. – Albo wcześniej, mogli zdążyć przede mną, chociaż wątpię. Ty też go znałaś z twarzy? – Oczywiście. Mało się zmienił, trochę zmarszczek i tyle. Nawet nie wyłysiał.
– Powinien był zapuścić brodę – zaopiniowała filozoficznie Anita – i ufarbować te włoski. Chociaż może nie robiło mu różnicy, czy go ktoś pozna po śmierci.
– Rozbestwił się, tyle lat bezkarności…
– I tacy protektorzy… Ale czekaj, to jeszcze nie wszystko. Rano znaleźli w pokoju nade mną kogoś innego, pytali mnie, może trochę bezskutecznie, bo miałam jeszcze parę spraw i chciałam zdążyć na samolot. Tego drugiego przypomniałam sobie po drodze i mam z nim kłopot, nazwisko mi wyleciało… Zamknęli, już to wszystko rusza.
Możliwe, że więcej widziałam… Muszę jechać, zadzwonię później, cześć! Odłożyłam słuchawkę, Martusia również.
– Co to było? – spytała, jakby w lekkim popłochu. – Nie słyszałam początku. Czy to były właśnie te wydarzenia historyczne? Możesz je jakoś uściślić? Kiwnęłam głową w zadumie.
– Trochę mogę. Ten Konstanty Ptaszyński…
– Zaraz. Jaki Konstanty Ptaszyński? Uświadomiłam sobie, że to były pierwsze słowa Anity, te właśnie, które do Marty nie dotarły, więc powtórzyłam jej wszystko.
– I on co? – spytała z przejęciem.
– I był to bandzior. Prawdziwy. Znałam go niejako dwustronnie…
– Dziwne chyba miałaś jakieś znajomości…? – Różnie. Z twarzy go znałam, bo bywał na wyścigach, ktoś raz powiedział o nim „Słodki Kocio”, nawet nie wiem kto, i tyle. Oddzielnie znałam jego akta, ale nie kojarzyłam, że ten Ptaszyński i Słodki Kocio to jedna i ta sama osoba, teraz mi to Anita podsunęła. Ptaszyńskiego, jeszcze w jego bardzo wczesnej młodości, dwadzieścia lat miał może, złapali i skazali na parę lat za rozbój, potem wyszedł i znów go złapali, to już była recydywa, więc dostał karę śmierci za sześć zabójstw, tyle zdołali udowodnić, ale wiadomo było, że miał więcej, za napady, rabunki różne i najważniejsze: rabunek mienia państwowego.
– Zwariowałaś? Rabunek mienia miał być ważniejszy niż sześć zbrodni?! – To nie ja zwariowałam, tylko ówczesny kodeks karny i rozmaite przepisy prawne. Tak było. Kara śmierci za mięso i głupie parę lat… no, kilkanaście… za zabicie paru osób dla paru groszy. Mienie państwowe natomiast to miała być święta krowa nietykalna. A on się szarpnął na transport bankowy i jakiś nadgorliwy gliniarz go złapał, ściśle biorąc, to było paru gliniarzy, bo wtedy jeszcze zwykła milicja traktowała swoje obowiązki poważnie. Reszta sprawców uciekła, a on się zapierał, że ich wcale nie zna, tak tylko przypadkiem do nich dołączył, dla rozrywki. Potem, po przedstawieniu dowodów, zmienił zdanie i mieli to być różni z ulicy, których wziął jeden raz do pomocy i też ich nie zna…
– Co ty mi tu za idiotyzmy opowiadasz? – zgorszyła się Martusia.
– Cytuję ci akta sądowe. Nie, pardon, nie cytuję, streszczam.
– Nie mogę tego słuchać tak z marszu! Mamy jeszcze piwo…?
Poszła po nową puszkę, usiadła. Kontynuowałam udzielanie informacji.
– No więc nikogo nie wydał, został skazany, z tym że sprawa po pierwszym hałasie przycichła i toczyła się bez reklamy, bo prasę trzymała przy pysku cenzura. Telewizję jeszcze bardziej. Wyrok na papierze wykonano. W naturze nie.
– Skąd wiesz? – Osobiście znałam wtedy prokuratorów… Przypomniało mi się to, bo wydarzenia okropne albo bardzo dziwne zapadają w pamięć nawet, jeśli się o nich wcale nie myśli. Z prokuratorem, który rzekomo asystował przy wykonaniu owego wyroku, jeszcze tego samego dnia grałam w brydża. Nie był to wypadek szczególny, grywaliśmy wówczas w brydża prawie codziennie, ale po tak wątpliwej rozrywce raczej wymówiłby się od gry. Prokuratora, który naprawdę uczestniczył w podobnym akcie ostatecznym, widziałam na własne oczy przy innej okazji, nie nadawał się nie tylko do gry w brydża, ale w ogóle do niczego. Odzyskał odrobinę równowagi dopiero po półlitrze czystej, nie upił się wcale, choć zapewne bardzo chciał, do ust nie wziął żadnego pożywienia i kropnął się spać.
– I takie objawy ci wystarczyły? – zainteresowała się Martusia podejrzliwie.
– Nie musiały. Ale wtedy, przy tym brydżu, padały żartobliwe uwagi. Obaj profesjonaliści rozumieli się w pół słowa…
– Obaj…? – No to mówię ci przecież, że prywatnie i towarzysko otaczali mnie prokuratorzy! A już taka głupia nie byłam, żeby ich nie zrozumieć, bo ogólnie wiedziałam, w czym rzecz. Potem się zresztą spytałam tego mojego w cztery oczy i kazał mi siedzieć cicho, no i w rezultacie wydłubałam z niego prawdę. Właściwie teraz się dopiero upewniłam, że to była prawda, bo Słodkiego Kocia na wyścigach widywałam już po wykonaniu wyroku na Ptaszyńskim.
Martusia myślała intensywnie, robiąc przy tym wrażenie nieco zdenerwowanej i popijając piwo.
– No czekaj. No dobrze. Rozumiem. Powiesili go na niby i on sobie spokojnie został przy życiu. Po co to było i komu? – Dawne UB. Nie całe, część. I rozmaite inne takie swołocze, nie wiem dokładnie jakie, tej grupy społecznej, można powiedzieć, bliżej nie znałam. To już prędzej Anita.
Otóż oni właśnie uczestniczyli w tym napadzie na transport forsy, w rozmaitych rabunkach też, Ptaszyńskiego mieli za pomagiera wszechstronnego…
– Taka złota rączka…? – Coś w tym guście. Ale to miało szerszy zakres, bo później dopadły mnie różne dziwne zjawiska na tle przemytu. Jeden raz widziałam jedno zdjęcie, na którym znajdowała się znajoma morda, ale wtedy właśnie jeszcze nie kojarzyłam i rozumiałam, że był to Słodki Kocio z wyścigów. Występował jako prowokator, rozumiesz, ten co załatwia sprawę i nigdy nie udaje się go złapać.
– Odwrotnie niż przedtem…? – Otóż to. Inne czasy nastały. No i coś mi się widzi, że teraz się zrobił cholernie niewygodny, możliwe, że forsa mu wyszła i poszedł na szantaż…
– I teraz przestań mi już snuć te historyczne wydarzenia, bo za dużo zaczynam się domyślać – przerwała mi Martusia stanowczo. – Przypominam ci delikatnie, że piszemy serial kameralny i nasz trup też miał być kameralny. Motywy uczuciowe! – Jakie znowu uczuciowe, sama twierdziłaś, że służbowe bardziej prawdopodobne! – Wyrzucą mnie z pracy…
– To na pewno – zgodziłam się. – Szczególnie, że tu nam się pcha trup, leżący na motywach politycznych…
– Zapierałaś się, że polityki nie dotkniesz! – I nie dotknę. Nie znoszę pijawek. Ale musimy rozważyć motywy autentyczne, bo może dadzą się przekształcić w uczuciowe albo co. A wydarzenia konkretne da się zużyć, względnie nas jakoś natchną…
– Szmal z tego mieli? – upewniła się Martusia po króciutkim namyśle.
– Jak wąż ogon. Wyłącznie.
– No to z polityką możemy sobie dać spokój i na forsie się oprzeć. Czekaj, a ten drugi? Rozumiałam, że pyta o drugiego trupa, i westchnęłam z żalem.
– Drugiego nie znam, ale Anicie coś tam lata po głowie. Musimy zaczekać, niech dojedzie do domu. Może sobie przypomni więcej.
– No to opowiedz jeszcze raz tę część historyczną, ale już tak na spokojnie i ze szczegółami…
Nic dziwnego, że w rezultacie o kurczaku udało nam się zapomnieć i upiekł się doskonale. Był cudownie piękny, trochę za długo siedział w piecu, ale pod przykryciem, więc nie wysechł. Mimo strasznych przeżyć uczuciowych Martusia jakoś nie straciła apetytu…
Dominik, aczkolwiek trudny charakterologicznie, to jednak był inteligentny. Na odpracowanie swojego przestępstwa i powrót do kontaktów bezpośrednich Martusia poświęciła resztę dnia, aż wreszcie udało jej się osiągnąć rezultat wieczorem. A i to wyłącznie dzięki temu, że jej ukochany amant uczuł potrzebę zwierzeń na kochającym i bezkrytycznym łonie.
Przyleciała do mnie następnego dnia, wczesnym popołudniem.
– Połowa czasu została zmarnowana na korektę mojej rozwichrzonej osobowości – oznajmiła. – A druga połowa na jego straszne doznania wewnętrzne. Zniosłam wszystko, bo po pierwsze osobowość mam odporną, po drugie jego straszne przeżycia wewnętrzne dotyczyły naszego trupa, a po trzecie resztę czasu zużyliśmy racjonalnie.
Więc znów mnie kocha, chociaż z zastrzeżeniami, a ja, nic ci na to nie poradzę, dziko na niego lecę. Chcę żyć z nim, a nie bez niego, mój organizm się przy tym upiera.
Pokiwałam głową dosyć smętnie i odeszłam od komputera. Do obgadania miałyśmy dużo, z reguły Martusia bywała u mnie, bo to ja miałam całe oprzyrządowanie pisarskie, a nie wszystko udawało się uzgodnić przez telefon, teraz jednak wachlarz tematów wyraźnie się rozszerzył. Nie na plotki zazwyczaj przylatywała, tylko do konkretnej roboty i szło nam nieźle, bruździł zaś właściwie wyłącznie Dominik. Wyglądało na to, że tym razem nabruździ obficiej.
– Ciekawe, skąd wzięłaś resztę czasu po dwóch połowach, które z natury rzeczy powinny stanowić całość – rzekłam zgryźliwie.
– Szczęśliwi godzin nie liczą – odparła na to ni w pięć, ni w jedenaście. – Przez dziesięć minut byłam całkiem szczęśliwa, ale przedtem i potem już chyba nie. Coś mi nie gra i mam złe przeczucia. Przyniosłam piwo.
– I gdzie je masz? Bo nie widzę, żebyś coś trzymała w rękach. Wypiłaś na schodach? – Nie, zostawiłam w samochodzie. Przez pomyłkę. Jak nam zabraknie, to skoczę.
Skoczyć…? – Nie, jeszcze jest w lodówce. Usiądź wreszcie! – Zaraz. Przyniosłam prawdziwy plan pomieszczeń. Chciałaś przecież? – Pewnie, że chciałam…
Przypomniałam sobie o szklankach i poszłam po nie do kuchni. Martusia rozkładała swoje mienie na kanapie i stole, wyciągając je z wora, który stanowił połączenie dużej damskiej torebki z czymś w rodzaju jeszcze większej aktówki. Dokopała się w końcu kilku poszukiwanych kartek i zaczęła resztę chować z powrotem.
– Jak coś zostawisz, to zginie – ostrzegłam ją.
– Toteż bardzo się staram zabrać wszystko. To też moje…? Nie, pokwitowanie DHLu, to twoje chyba…? – Moje. Niepotrzebne, bo już doszło, możesz wyrzucić, jeśli chcesz.
– Dziękuję ci bardzo za pozwolenie, ty naprawdę masz ugodowy charakter. Może jeszcze coś wyrzucić? Widzę tu duże szanse…
– Martusia, uspokój się, bo mnie zdenerwujesz. Siadaj na tyłku, masz tu piwo i jazda! Zaczynamy konferencję. Uczucia prywatne zostawiamy na deser.
Marta westchnęła, odepchnęła wór i wreszcie usiadła spokojnie.
– No dobrze, to co wolisz? Wszystkie kolejne pytania, odpowiedzi, spostrzeżenia, jęki i komentarze Dominika czy od razu całość tak, jak mi się ułożyła po wnikliwym rozważeniu? – Miałaś kiedy wnikliwie rozważyć? – spytałam podejrzliwie.
– Miałam całą resztę nocy i dzień dzisiejszy. Z dwojga złego wolałam rozważać zbrodnie niż współżycie z Dominikiem. Mniej przygnębiające.
– Zatem wal całość. Nawet razem z wnioskami. W razie potrzeby podyskutujemy…
Otóż Dominik możliwość posądzenia go, jakoby ostatniej nocy udusił obcego człowieka w Marriotcie, potraktował jak osobistą obrazę i krwawą drwinę. Człowiek nazywał się podobno zupełnie zwyczajnie, Antoni Lipczak, Dominik w życiu go na oczy nie widział i nie miał o nim żadnego pojęcia. Do pokoju hotelowego został doprowadzony i wepchnięty przez Tycia tuż po jedenastej, nieszczęśliwy bezdennie, a przy tym zły na Martę i na resztę świata tak, że ogłuchł na wszelkie dźwięki, zwróciłby może uwagę, gdyby ktoś obok grał na trąbie, ale nic poniżej do niego nie docierało, przez chwilę oglądał włączony telewizor, nie rozumiejąc, co widzi, przez drugą chwilę, zdaniem Marty, pokwilił sobie w kącie, wreszcie zajrzał do minibarku, coś tam znalazł i w środku nocy udało mu się zasnąć.
Obudził się o poranku, może była dziewiąta, zdążył się umyć i zadzwonić po kawę, kiedy nagle bocznymi drzwiami wdarło się do niego dwóch facetów. Łączyły go te drzwi z pokojem obok, ale czy były przedtem zamknięte, czy otwarte cały czas, pojęcia nie ma, bo nie próbował, nic go nie obchodziły. Z owego pokoju obok owszem, jakieś odgłosy w ostatnich chwilach dobiegały, ale po pierwsze słabe, a po drugie pod prysznicem i tak nic nie słyszał. Faceci byli nawet grzeczni, tylko od razu zaczęli zadawać idiotyczne pytania i bardzo się upierali przy otrzymywaniu odpowiedzi. Ponadto pokazali mu przedmiot, małą, wąską, zwyczajną zapalniczkę w skórzanej pochewce, i chcieli wiedzieć, skąd ją ma. Znikąd nie ma, nie jego, też jej nigdy na oczy nie widział! Podobno znalazła się w jego pokoju na dywanie, obok sza. i z telefonem, i przez to parszywe małe ścierwko stał się znienacka pierwszym podejrzanym.
Po czym kazali mu obejrzeć nieboszczyka i na tę właśnie chwilę trafiła Marta, której nadejście chyba przeoczono, bo do pokoju Dominika weszła bez niczyich protestów.
Od Tycia wiedziała, że on tam został i jeszcze powinien być. Nie wyrzucono jej, zapewne też przez jakieś niedopatrzenie, dzięki czemu była świadkiem nader podchwytliwego przesłuchiwania Dominika, który zrobił się już znacznie mniej zły, a za to znacznie więcej ogłuszony i jakby zrezygnowany. Na widok Marty uświadomił sobie, że to przez nią brakuje mu alibi, i ponura wściekłość wybuchła w nim na nowo, dzięki czemu z kolei zrobił złe wrażenie na władzy śledczej.
– Mnie potraktował tak, że przez chwilę naprawdę nie wiedziałam, skoczyć z okna, czy dać mu w mordę – powiedziała posępnie, przerywając na chwilę składną opowieść. – Ale zainteresowali się mną, więc musiałam jakoś odzyskać człowieczeństwo…
– Człowiek to brzmi dumnie – podtrzymałam ja na duchu. – Wal dalej! Co z nieboszczykiem? Obrabowali go? – Nie wiem. I zdaje się, że nikt tam tego nie był pewien. Portfel mu został, Dominik widział, grzebali w nim i znaleźli gotówkę i karty kredytowe, ale mógł mieć coś więcej, co mu zabrano…
– Walizkę z dolarami? – A diabli wiedzą. Gdyby był jubilerem i woził ze sobą diamenty…
– Ale nie był? – Nie.
– A czym był? – Przypadkiem wiem – powiedziała Marta z satysfakcją. – Podsłuchałam. Jakimś pośrednikiem, ale nie jestem pewna w czym. W czymś niejasnym, czego nie dosłyszałam albo nie zrozumiałam. Wyszło mi, że tak jakby w kontaktach międzyludzkich. Jakiś pośrednik. Mediator. Negocjator. Coś w tym rodzaju.
– To by się zgadzało z informacjami od Anity – mruknęłam.
– Z tych strzępów, które jeszcze udało mi się wydrzeć z Dominika – podjęła Martusia – i z tego, co sama usłyszałam od pokojówki, wiem, że strasznie pytali o rezerwację i godzinę przybycia gościa do tego pokoju i coś im źle wychodziło, bo raz im się wydawało, że przyjechał i zajął pokój o drugiej, raz, że o piątej, a jedna osoba z recepcji twierdziła, że dopiero po dziewiątej wieczorem. W dodatku ktoś z obsługi upierał się, że to w ogóle nie on. Ale to te strzępy, więc za ścisłość ci nie gwarantuję.
W oczach miałam Słodkiego Kocia z roztrzaskanym łbem, mogłam zatem zrozumieć komplikacje z tożsamością nieboszczyka. Widocznie jakoś się ukradkiem zamienili.
– Nie szkodzi. Potrafisz opisać, jak on wyglądał? – Nie. Widziałam go tylko od czubka głowy. Ale Dominik z obrzydzeniem stwierdził, że ogólnie średni. Włosy średnio ciemne, łysiejący od czoła, średniego wzrostu, średniej tuszy…
– A skąd on w ogóle był? – Podobno ze Szczecina. Adresu nie podejrzałam i nie podsłuchałam. Dominik też nie.
Pozwoliłam sobie okazać lekkie niezadowolenie.
– I nie połapałaś się, czy on tam mieszkał w tym hotelu od rana, czy pokój stał pusty przez pół dnia, czy nie mieszkał tam tuż przedtem ktoś inny…? – Nie i właśnie oni wszyscy też nie byli pewni. Na moje oko będą silnie maglować personel. Ale Joanna, zastanów się, przecież dla nas to wszystko jedno! Możemy sobie wymyślić, co nam się podoba…
– Możemy, ale znacznie łatwiej w oparciu o realia. Poza tym ciekawi mnie to opóźnione zejście Słodkiego Kocia i uważam, że mechanizmy szantażu, które on z pewnością znał znacznie lepiej niż my obie razem wzięte, doskonale dadzą się zastosować do naszej afery telewizyjnej. A oprócz tego… zaraz, chwileczkę! A pierwszy trup? Ten mój? Była o nim mowa?
Martusia, zaskoczona, wstrzymała szklankę z piwem w połowie drogi do ust.
– A wiesz, że nie. Ani słowa! Czekaj, to interesujące! Z przesłuchania Dominika wynikło, że policja o tych pierwszych zwłokach nie ma najmniejszego pojęcia! On też nic o nich nie wiedział! – Po prostu cudownie – zaopiniowałam ze smętną goryczą. – Nie ma zatem nikogo, kto by im doniósł o dodatkowej rozrywce? Chyba że ja i Anita? Mamy, znaczy, wspólną słodką tajemnicę? Ale fart! – No i co ci się nie podoba? – zdziwiła się Martusia. – Słodki Kocio i słodka tajemnica, wszystko się zgadza.
– Ty się puknij, Martusia, gdzie zdołasz. Ukrycie informacji o zbrodni jest uporczywie karalne, w każdym kodeksie. Coś mi się widzi, że ukrywam i będę musiała porządnie się zastanowić, jakie łgarstwo mnie uratuje. Sądzę, że wyłącznie przeraźliwa głupota…
– O, jeśli o to chodzi, nie ma sprawy! – pocieszyła mnie Martusia natychmiast.
– Oni wszystkie kobiety uważają za idiotki, a dodatkowo, o ile wiem, jesteś blondynką z natury…? – Jestem i jeśli będzie to ze mnie biło w rozmowie z glinami, nie zgłaszam żadnych obiekcji…
Udało nam się wreszcie wrócić do spraw ściśle zawodowych i nawet dojść do jakichś twórczych wniosków. Oba trupy były nad wyraz przydatne, chociaż ten pierwszy nastręczał trudności. W kwestii prawdziwych dziejów Słodkiego Kocia moja pamięć potrzebowała wsparcia, którym Martusia nie mogła mi służyć, Anitę zaś znałam zbyt dobrze, żeby się spodziewać telefonu od niej tak od razu. Jego śmiertelne zejście właściwie nie zostało oficjalnie stwierdzone, przyczyniając mi lekkiego niepokoju, co nie przeszkadzało jednakże użyć go i dopasować zwłoki do scenariusza.
Prawie. Nie do końca. W paradę wszedł Dominik. Z komórką przy uchu Martusia zmieniła się na twarzy i świat jej się nagle skurczył do jednej dziedziny i jednej istoty ludzkiej. Na pytanie, co się stało, odpowiedziała mi, że nie wie, nie może i musi, tak sprzeczne potrzeby uwzględniłam czym prędzej i przestałam truć tekstem. Wyleciała ode mnie jak do pożaru.
Co ten Dominik zdołał wykombinować, nie siliłam się odgadnąć. Wielką przyjemność sprawiła mi myśl, że to nie ja się w nim zakochałam i nie moje wnętrze szarpie się w dzikich rozterkach. Odszarpało swoje kiedyś i teraz już by chyba nie dało sobie rady z tym świństwem…
Uzgodniwszy, mimo przeszkód, z Martusią, że jednak nie będziemy się ograniczać do pełnej jedności miejsca, a tym bardziej akcji, nie wspominając już o czasie, zuchwale poszłyśmy w koszty.
– No i cóż takiego, najwyżej wyrzucimy później część tekstu albo przeniesiemy sceny w miejsce znajome – powiedziałam do niej z irytacją przez telefon, starannie omijając temat Dominika. – Chociażby do stajni. Stajnię mamy w planach, możemy jej użyć dwa razy.
– No, wiesz, sejf bankowy w stajni to może już trochę za bardzo nietypowe – zaprotestowała w pierwszej chwili.
– Z sejfu zrobimy skrytkę pod żłobem. A pożar trzeba pokazać, bo to ma być widowisko, a nie drętwe gadanie! – A nie mógłby się zakraść zwyczajnie i wygrzebać te taśmy ze żłobu? Mówiłaś, że w stajniach nie ma psów i nikt nie będzie szczekał! – Ale w tym boksie może być kozioł. Sałagaj miał kozła, żył w przyjaźni z koniem.
Z rogami. Kozioł, znaczy, z rogami, nie koń. Więc on się boi kozła i woli spalić.
– Oszalałaś, mamy spalić żywe zwierzęta…?! – Zwierzęta uratujemy wszystkie co do jednego i w ogóle nie może się to sfajczyć do imentu, pożar ugasimy, bo taśmy należy ocalić… A w ogóle kota masz? Przecież stajnia to ostateczność, on podpala jego willę, też bez skutku, bo pokażemy, jak Łukasz tuż przedtem wynosi taśmy…
– Czekaj, zaraz! Przed trupem czy po trupie? – Po oczywiście. Po pierwszym, widz już ma sensację…
– To nie Łukasz wynosi, to Marek! Zakłopotałam się na malutki momencik, bo okazało się, że mylę bohaterów naszego serialu. No nic, uporządkuję ich sobie później…
– Wszystko jedno! W ogóle nie pokażemy, kto wynosi. A w ten sposób, rozumiesz, zostają na nim ślady tego podpalania i widzi je przypadkowy człowiek, i już mamy namiar na drugiego trupa…
– Ale przecież nie możemy ich tak ścieśniać, jednego za drugim! – Skąd, po drodze będzie dużo! Ja streszczam. A właśnie po drugim trupie dojdziemy do sprawcy, a przedtem już wszystko będzie wyglądało beznadziejnie, rozumiesz, niech się widz zdenerwuje, podejrzenia padają na niewinnego i w ogóle straszne rzeczy! Martusi się to spodobało, pochwaliła mnie z ogniem, zdolnym wywołać ten zaplanowany pożar, ale wciąż usiłowała myśleć praktycznie.
– To nam wszystko cholernie podroży, teatr nie przewiduje…
Przerwałam jej, od razu rozzłoszczona.
– Co teatr, jaki teatr, ty odchromol się ode mnie z tym teatrem telewizji! Wszystkie sceny w jednym pokoju, nawet widoku za oknem nie można zobaczyć, takie rzeczy działają klaustrofobicznie! Ja czegoś podobnego nie będę pisać, potrzebuję przestrzeni! Każdy człowiek potrzebuje przestrzeni, z wyjątkiem myszy pod miotłą! – Dlaczego myszy pod miotłą? – Ona chyba lubi zacisznie. Proszę bardzo, możemy napisać dialog dwóch myszy pod miotłą, ale wątpię, czy starczy na serial. I jeśli jedna drugą rąbnie, nie będzie już miała z kim gadać. Monolog…? – O Boże…! Przestań mnie straszyć, dobrze? – Więc sama widzisz. A wydarzenia podejrzane, zagadkowe i do tego przestępcze interesują wszystkich, od maglarki do biskupa, chociaż biskup się nie przyzna. Będzie oglądał ukradkiem.
– Ale będzie…? – Otóż to! A jeszcze ci bonzowie z telewizji poczytają w scenariuszu sami o sobie i każdy dozna ulgi, że nie on chował, nie on kradł i nie on podpalał. A jeśli on, nie wychodzi na jaw i ma z głowy, a za to może liczyć na tę waszą tajemniczą oglądalność! – Tu masz rację, podsuniemy im tekst na przynętę, ale zastanów się, na końcu wyjdą koszty! Wystraszą ich tak, że nawet nie zaczną czytać! – Ostatnią stronę chwilowo zgubisz – poradziłam beztrosko. – Ewentualnie możesz coś sfałszować, przeoczysz jakąś pozycję albo co.
Marta zastanawiała się przez chwilę.
– No owszem, to jest możliwe. Sfałszuję… Zwariowałaś, jakie sfałszuję, to mowy nie ma! Ale mogę zrobić kosztorys alternatywny, oszczędnościowy…
– Ta droższa wersja zginie! – ucieszyłam się.
– Chwilowo się gdzieś zapodzieje – skorygowała Martusia. – A skoro tak, to pisz! No dobrze, idziemy na całość! Potrzebny mi się zatem okazał dom do podpalenia, bo, jak zwykle, musiałam sobie znaleźć jakieś realia. Udałam się na rekonesans. Odruchowo zupełnie, wręcz, można powiedzieć, bezwiednie, pomyślałam o siedzibach dawnych prominentów, niewidzialną siecią powiązanych z nieboszczykiem Słodkim Kociem Ptaszyńskim. Czy może o sługach i pomagierach prominentów, bo, wedle mojej wiedzy, osobiście bali się z nim kontaktować, delegowali zaufany personel. Z dawnych akt i nieco późniejszych okruchów informacji mniej więcej wiedziałam, gdzie mieszkali kiedyś, a nawet gdzie mieszkają obecnie. Mgliste to było dosyć i należało może zadzwonić w tej sprawie do Anity, ale przecież szukać ich naprawdę i świadomie wcale nie zamierzałam.
Pomijając już to, że nie zamierzałam także nikogo podpalać. Po prostu teren, dostęp, jakieś zabezpieczenia czy cokolwiek innego, mogły mi nasunąć twórcze pomysły.
Minęły czasy, kiedy upierałam się przy detalach i koniecznie musiałam osobiście błąkać się nocą po jeziorze lub też przełazić przez żywopłoty w czasie gradobicia, potrafiłam sobie mniej więcej wyobrazić rozmaite warunki atmosferyczne z doświadczenia, na penetrację udałam się zatem w biały dzień. Ponadto wcale jeszcze nie zostało ustalone, że złoczyńca musi podpalać w nocy, może nam wyjdzie, że dzień będzie bardziej przydatny? W ciemnościach ogień widać od razu, w żywym słońcu najwyżej trochę dymu i nikt zbyt szybko nie pcha się z hydrantem…
Dawna enklawa pracowników MSW, cały, skupiony w sobie kawałek dzielnicy, nie pasował mi kompletnie. Właśnie przez ciasnotę. Diabli wiedzą, jakie ci ludzie mieli mieszkania, ale patrząc od zewnątrz, tulili się do siebie niczym jaskiniowcy, ściśnięci jakoś, jakby im to zbicie w kupę zapewniało poczucie bezpieczeństwa. Albo może ideologia nimi kierowała, stłoczona masa, metr od masy już odludzie, a jednostka na odludziu musi być podejrzana. To już nawet ten cały Kocio Ptaszyński dysponował wokół domu większym luzem!
Co do poczucia bezpieczeństwa niewątpliwie mieli rację, do podpalania nie nadawali się wcale. Musiałam przypomnieć sobie, gdzie też znaleźli miejsce na wille, kiedy zmiana ustroju pozwoliła im ujawnić posiadane bogactwo. Plątało mi się po głowie parę adresów, nie bardzo dokładnych, i zdążyłam ugrzęznąć w korku przy Bartyckiej, zanim wreszcie zdołałam oprzytomnieć. Czort ich bierz z obecnymi miejscami zamieszkania, na jaki plaster mi potrzebni, nie szukam przecież złoczyńców, tylko odpowiedniego obiektu, a kto w nim mieszka, co mi za różnica? Niech sobie mieszka na zdrowie, nic mu złego nie zrobimy!
Pojechałam dalej okrężną drogą, żeby ominąć ten korek, i znalazłam nawet kilka pasujących budowli. Najbardziej przypadł mi do gustu dom, przed którym parkowała akurat furgonetka, przynależna, sądząc z napisów reklamowych, do czegoś telewizyjnokomputerowego, czego nie zrozumiałam, bo zatrącało o elektronikę i nic mnie nie obchodziło. Człowiek wynosił z niej jakieś pakunki i wnosił je do domu, musiałam przeczekać pojazd z przeciwka, miałam zatem czas przyjrzeć się walorom obiektu.
Pasować, pasował, ale miał jedną wadę, mianowicie był murowany. Podpalać drewniane, to małe piwo, z murowanym bywają kłopoty, cegła sama z siebie nie chce się palić i trzeba jej dokładać strasznie dużo rozmaitych materiałów łatwopalnych, a czasem nawet wybuchowych. No nic, możemy przecież wymyślić wnętrze z samych tworzyw sztucznych albo jeszcze lepiej, z tworzyw sztucznych przemieszanych z antykami, wykonanymi, jak wiadomo, z drewna idealnie wysuszonego…
Zastanawiając się nad więźbą dachową i ewentualnie drewnianymi stropami, co należałoby uzasadnić może wiekiem budynku, pojechałam dalej i prawie nie zwróciłam uwagi na nazwę ulicy. Zapamiętałam tylko, że jest jakaś roślinna. W oczach utrwalałam sobie jeszcze rozmieszczenie okien, bo może podpalacz wrzuci coś górą, pochodnię na przykład, względnie ognistą strzałę, oraz ogrodzenie, solidne, trudne do sforsowania, za to niezłe do ukrycia rozmaitych pułapek i alarmów…
Zanim przez Siekierki wróciłam do miasta, zdążyłam wyobrazić sobie tysiąc najróżniejszych idiotyzmów, umeblować cały ten dom od piwnic po strych i zastanowić się, po co w ogóle mamy go podpalać. A, prawda, złoczyńca chce zniszczyć dokumenty, świadczące o jego przestępczej przeszłości… Nie, jeszcze nie tak, zasugerowałam się Ptaszyńskim, nie dokumenty, tylko taśmy, świadczące i tak dalej…
Doskonale, miejsce znalazłam, mogę kontynuować…
Usiadłszy przy komputerze, zorientowałam się, że chała z miętą, nie warto mówić, co mogę kontynuować, bo i tak wszyscy to słowo doskonale znają, bez Marty nie zrobię nic. Na telewizji, jako takiej, znam się niczym kura na pieprzu, ubeckie dokumenty wlazły mi w paradę, nie mogę się od nich odczepić, a kompromitujące materiały telewizyjne wyglądają zupełnie inaczej. I treść odmienna, i forma… I diabli wiedzą, czego naprawdę mogą dotyczyć, trafię przypadkiem w środek tarczy i Martę rzeczywiście wyrzucą z pracy. Niedobrze.
Zaczęłam szukać Martusi.
Gdzie ona mogła być? Może znów w Krakowie, dokąd uporczywie jeździła, dezorganizując mi twórczość? Zdawałam sobie sprawę, że pracuje równocześnie w dwóch telewizjach, jeśli tak można powiedzieć, warszawskiej i krakowskiej, jeździ zatem służbowo, a nie dla draki, ale co z tego? Jej nieobecność przeszkadzała mi bez względu na przyczyny i zaniepokoiłam się myślą, że gdyby, na przykład, cholerny Dominik miał w Krakowie jakieś interesy, ona by tam utkwiła na dłużej. A ja zostałabym na lodzie, jak ofiara losu…
W końcu, do diabła, razem piszemy ten cholerny scenariusz czy nie…?!
Wszystkimi jej komplikacjami uczuciowo-podróżniczymi zdążyłam sobie pomieszać w umyśle, wypukując numer i słuchając najpierw wycia, a potem głupiego gadania w słuchawce. „Po sygnale zostaw wiadomość”…
Zostawiłam.
– Gdzie jesteś, do diabła, czego wyłączasz tę zarazę, odezwij się! – wywarczałam.
– Jest piątek, siedemnasta dwadzieścia! Po czym, po długim wahaniu, zadzwoniłam do Dominika, też na komórkę, bo nie miałam pojęcia, gdzie on się może znajdować. W końcu znałam go, bywał u mnie w domu, wprawdzie służbowo, ale co za różnica…
Dominik mnie nie kochał ani też nie czuł się kochany przeze mnie, rozmawiał zatem normalnie, miło i sympatycznie, nie prezentując żadnych wybryków uczuciowych.
– Ona chyba właśnie jedzie – powiadomił mnie życzliwie. – Była w Krakowie i dziś ma wrócić.
– Czym jedzie? Samochodem czy pociągiem?
– Samochodem. Właściwie to już powinna dojechać, bo miała wyjechać koło trzeciej… Wyłączyła komórkę.
W jego głosie drgnął cień jakiejś podejrzliwej obawy, więc uspokoiłam go od razu.
– Sądzę, że rzeczywiście dojeżdża i ma gliny koło siebie. Nie może rozmawiać.
Nawet zgaduję, gdzie tkwi, pewnie koło Piaseczna. O tej porze tam jest najśmieszniej.
Dominik wiedział o tym równie dobrze, jak ja. Prawie widziałam przez słuchawkę, jak kiwnął głową ze zrozumieniem. Wyłączyłam się.
Nie było we mnie najmniejszego cienia żadnej obłudy ani łgarstwa, przypuszczenia wyraziłam z kryształowo czystym sumieniem. Zdążyłam sobie szybko obliczyć, z Krakowa do Warszawy jedzie się trzy do czterech godzin katowicką autostradą, zależy to od korków oraz ilości porozstawianych na trasie radiowozów, mogła mieć niefart i dopiero teraz przebić się skrótem przez Magdalenkę i Piaseczno, czyli właśnie wjeżdża w Puławską. Wszystko się zgadza, zaraz pewnie do mnie zadzwoni.
Jedyne, co się zgodziło, to fakt, że istotnie zadzwoniła po kwadransie.
– No? – spytała niecierpliwie. – Już jestem! – Wiem od Dominika… – zaczęłam.
– Ty się nie wygłupiaj, ja cię proszę, i nie szukaj mnie przez Dominika! – przerwała mi natychmiast z wielkim niepokojem. – Wszystko, tylko nie Dominik! – Przepadło. Już cię szukałam.
– To zgadłam. Zdążyłam. Ale on nie ma prawa wiedzieć, gdzie jestem! – A gdzie jesteś? – W Krakowie, w „Forum”. W kasynie, jak się łatwo domyślisz…
Prawie jej pozazdrościłam.
– No możesz sobie być, ale mnie tu jesteś potrzebna – powiedziałam, nie kryjąc oburzenia i urazy. – Kiedy masz zamiar wrócić? W Warszawie też są kasyna! Dla mnie, na przykład, łatwiej dostępne niż krakowskie! – Dzisiaj wrócę. Albo jutro o świcie. No, na pewno stąd wyjdę, jak zamkną kasyno, nie będę tego przed tobą ukrywać. Co pół godziny sprawdzam komórkę, kto mi się tam na niej plącze…
Wyłączała, to mogłam doskonale zrozumieć, akurat te głupie piski człowiekowi przy grze potrzebne… Poza tym pogoda piękna, księżyc świeci, nad ranem szosy puste i gliny nie stoją, przeleci w trzy godziny.
– A o której zamykają? – spytałam podejrzliwie.
– Teoretycznie o piątej.
– Wyjdź wcześniej – poradziłam po krótkim namyśle. – Bo o szóstej już się zaczyna ruch i mogą łapać.
– Dobrze, tylko wiesz, niech się Dominik nie dowie. Jakby mnie szukał u ciebie, to powiedz, że już jestem, tylko… czekaj… co ja mogłam zrobić z komórką…?
– Wyłączyłaś. Na mieście. I potem zapomniałaś włączyć.
– I może jestem u ciebie cały czas? – I co, siedzisz w wychodku i zamek się zaciął? I będziesz tak siedziała do rana? Żaden debil w to nie uwierzy. Natomiast z drugiej strony powinnaś siedzieć u mnie, bo mam tu kłopoty. Te kompromitujące taśmy, rozumiesz, ja nie mogę sama pisać o czymś, na czym się nie znam do tego stopnia! – To ja u ciebie będę zaraz, jak tylko się na chwilę zdrzemnę. Na Woronicza jestem umówiona dopiero o czwartej, zdążymy bardzo dużo! – Zadzwoń do Dominika i sama mu zełżyj, że dojechałaś…
– Do Dominika nie mogę, bo on będzie chciał natychmiast się ze mną zobaczyć. On już zerwał za mną na zawsze, a teraz mu na nowo odbiło. Nie, zełgam, że zapomniałam z powrotem włączyć komórkę i tak czekałam na jego telefon. Ale w Warszawie jestem koniecznie! Widać było jak na dłoni, że interesuje ją w tej chwili tylko jedna rzecz na świecie, niecierpliwość strzelała ze słuchawki. Podzielałam jej uczucia w pełni, westchnęłam ciężko i zrezygnowałam z natychmiastowego porozumienia.
Do Dominika żadnych głupot wygłaszać nie musiałam, bo nie dzwonił.
Najprawdopodobniej zajął się sobą i własnymi urojeniami, albo nawet może pracą.
Ostatecznie, do roboty miał dużo…
Wróciłam do tekstu, obmyślając na razie kwestię szantażu, rozmaite ludzkie właściwości bowiem znane mi były znacznie lepiej niż jakieś tam techniczno-elektroniczne dyrdymały…
– Włożyłam perukę – powiadomiła mnie tajemniczo Martusia, wkraczając w progi mojego domu o dziesiątej piętnaście rano. – Czarną.
– Skąd, na litość boską, wzięłaś czarną perukę? – spytałam ze zdumieniem, spoglądając na jej własne jasne włosy.
– Pożyczyłam z rekwizytorni. I muszę oddać.
– Jeśli jej nie zgubiłaś, nie widzę problemu. Bo co? – Rozumiem, że twoje pytanie ma zakres ogólny – stwierdziła, wchodząc za mną do kuchni i biorąc mi z ręki puszkę zimnego piwa, po które od razu sięgnęłam do lodówki.
– Bo się bałam, że w kasynie trafię na jakiegoś znajomego kretyna, więc na wszelki wypadek chciałam być do Bydgoszczy. Do Torunia, do Kutna, nawet do Świnoujścia! To od Alicji pośrednio nauczyła się tych osobliwych określeń, a bezpośrednio ode mnie. Kiedyś, dawno temu, powiedziałam, przebierając się w obce ciuchy, że chcę być nie do poznania, na co obecna przy tym moja przyjaciółka Alicja mruknęła zgodnie: „Dobrze, bądź do Bydgoszczy”. Tym sposobem Bogu ducha winien Poznań wziął niejako na swoje barki kwestię zmiany wyglądu zewnętrznego.
– I co? – zaciekawiłam się, wyjmując z kredensu szklanki.
– Rewelacja! Słuchaj, sama siebie nie poznałam! Spojrzałam przypadkiem w lustro i aż mi dech zaparło! Przez chwilę nie mogłam zrozumieć, skąd się tu wzięła ta obca baba i gdzie wobec tego jestem ja! – Bardzo dobrze, ale czy ty nie popadasz w przesadę? Nie możesz przecież na stałe ukrywać przed nim, że grasz? I on ci chyba tak ogólnie nie zabrania? – No wiesz…! Zabrania kategorycznie! To znaczy, nie to, żeby zabraniał akurat gry, zabrania wszystkiego, co może go przebić. Nie może znieść niczego, co byłoby dla mnie ważniejsze niż on, a nawet równie ważne. Wszystkie uczucia dla niego, cały ogień na Laleczkę! – To tego nikt nie wytrzyma. Nie stójmy tu w progu, ciasno, a ja nie umiem rozmawiać na stojąco. Chodź do pokoju.
– Zaraz, czekaj, pozbędę się wdzianka…
Rozsądnie usiadłam od razu przy komputerze. Marta nie wybierała sobie miejsca zbyt starannie, świadoma, że będzie je wielokrotnie zmieniać.
– Ogólnie mogę robić, co mi się spodoba – wyjaśniła z lekkim rozgoryczeniem, otwierając puszkę – ale nie z jego szkodą. To znaczy, rozumiesz, on się nie zgadza być na drugim miejscu. Jest zazdrosny o wszystko, jak o gacha, no może nie całkiem, trochę inaczej, ale chyba jeszcze gorzej. A ja zełgałam. Mogłam wracać wcześniej, ale skręciłam do „Forum”, bo mnie zassało, bo chciałam pograć, ciągnęło mnie i już, i co ja ci na to poradzę! – Nic. Ani mnie, ani sobie, ani Dominikowi. Siła wyższa i oczywiście kamień obrazy.
– Jeszcze jaki! Już by mi na pewno nie przebaczył. A mnie na nim zależy okropnie i też nic na to nie poradzę. Mówiłam ci, to tak szarpie na dwie strony.
– Mnie tego mówić nie musisz. Dzwoniłaś do niego rano? – On dzwonił. A ja zaraz potem oddzwoniłam, że właśnie dopiero teraz zobaczyłam, że mam wyłączone, i dziwiłam się, że nikt nie dzwoni i tak dalej. Okazuje się, że też wieczorem wyłączył komórkę, bo zdenerwował się na mnie. Ty wiesz, nie, nie wiesz, nie zdążyłam ci powiedzieć, on ze mną zerwał na zawsze po tym trupie, ale potem coś w nim się załamało i okazuje się, że beze mnie nie ma życia. Musi mieć damską klatkę piersiową do płakania i moja nadaje się najlepiej. Klatka, mam na myśli. Czy nie sądzisz, że ja z nim zwariuję? – To już ty sama powinnaś wiedzieć najlepiej…
– Z tego, co ja wiem, owszem.
– Popieram to zdanie – rzekłam bezlitośnie. – Ale zanim co, póki jeszcze psychiatra z kaftanem za tobą nie lata, bierzemy się za robotę. Mam obiekt i teraz co? – Serca nie masz… No dobrze, jedziemy! Jak tam jest w tekście, trochę wcześniej…?
Obejrzałam wydruki, dałam jej tekst na piśmie i znalazłam właściwe strony na ekranie. Wspólnymi siłami udało nam się całą akcję bardzo ładnie posunąć do przodu.
Element niezbędny, trup, leżał nam pod nosem i trzeba było już tylko upanierować go okolicznościami towarzyszącymi.
Na szantaż zgodziłyśmy się obie bez chwili namysłu, aczkolwiek wcześniej brałyśmy pod uwagę motywy uczuciowe, dążenie po trupach do stanowiska, a nawet zwykły rabunek.
– Jestem pewna, że w naturze też go rąbnęli przez szantaż – rzekłam z lekkim zakłopotaniem, przerywając pukanie w klawiaturę i mając na myśli Kocia Ptaszyńskiego.
– I powiem ci, że bardzo mi się myli czas przeszły z teraźniejszym. Wcale nie wiem, czy nie wchodzą w siebie.
– Te czasy? – Te czasy. Przedawnienie… Ale czekaj, mają być taśmy. Przedawnienie przedawnieniem, a kompromitacja zostaje…
Martusia przesiadła się bliżej mnie.
– Możesz to powiedzieć jakoś tak, żebym ja też zrozumiała? – Spróbuję. Napad na bank na Jasnej. Słyszałaś o czymś takim? – Nie.
Zastanowiłam się i policzyłam lata.
– No owszem, rozumiem, to było przed twoim urodzeniem, ale i tak się dziwię.
Sprawa niejakiej Gorgonowej rozgrywała się przed moim urodzeniem, a jednak o niej słyszałam mnóstwo, mimo że wcale nie pracowałam w żadnych mediach. Więc sama widzisz… Zatuszowali ją dokładnie i gruntownie.
– Czekaj, niech ja nadążam. Gorgonową czy bank? – Bank oczywiście. To był taki nasz prywatny napad stulecia, nie pamiętam, ile osób padło, ale co najmniej dwie, a możliwe, że trzy. Pozabijano strażników. Nie wiem też, ile forsy zgarnęli, ale zdaje się, że prawdy na ten temat nigdy nie ogłoszono. Sprawcy znikli jak sen jaki złoty…
– Ja dziękuję. Mogę mieć sny z jakiegoś innego metalu? – Możesz. Bandziory to byli jakoby, ci sprawcy. Po latach, zakulisowe i mętnie, dowiedziałam się, że zorganizowali ten dowcip faceci z UB, a osobisty udział brał nasz trup.
– Który…?! Mamy dwa…! – Ten pierwszy. Znaczy, ten mój. I Anity. I teraz mam pytanie. Jak myślisz, czy mogły się zachować jakieś taśmy, zdjęcia, cokolwiek, z tamtych czasów? Sprzed trzydziestu sześciu lat? Martusia podniosła się z fotelika, przeszła trochę nerwowo pół mojego mieszkania, wylała resztkę piwa z puszki i przyniosła z lodówki nową. Widać było, że cały czas intensywnie myśli.
– Wiesz, ja już bym chyba wolała tego kloszarda z Montmartru – rzekła w końcu z niesmakiem, zatrzymując się wreszcie przy moim biurku. – Myślisz, że ktoś ten napad kręcił? – Pojęcia nie mam i nie było o tym mowy, ale w tamtych czasach istniało coś takiego jak kronika filmowa. Istnieli jeszcze prawdziwi dziennikarze, szczególnie jeden, zapomniałam, jak się nazywał, ale latał z kamerą po mieście i łapał różne rzeczy. Mógł trafić przypadkiem. Pierwszy lepszy gówniarz mógł mieć przy sobie aparat fotograficzny…
– I tak by sobie pstrykał, zamiast coś zrobić…? – Puknij się, co miał robić? Strzelanina pod bankiem, trup się gęsto ściele, a gówniarz ma coś robić…! Jeśli łeb wystawił i pstrykał z ukrycia, to i tak chwała mu za to! Ludzie się po bramach chowali! Ponadto sami mogli filmować z ukrycia, podstępnie, jedni przeciwko drugim, tam ogólna wrogość panowała. Wszystko jest możliwe i załóżmy, że było.
– To mogło zostać w archiwum – przerwała mi, ożywiając się stopniowo. – Kazali zniszczyć już dawno, ale rozumiesz, ktoś tam zniszczył coś innego, specjalnie, albo pomylił numer, i ten nasz zawładnął szczątkami…
– Palili akta i co popadło – podchwyciłam. – A szczątki, otóż to, zostały! I możemy się na tym oprzeć! – Zaszantażował ich, nie wiem kogo…
– Wszystko jedno! – I wykończyli go, żeby mu odebrać! I zamknąć gębę! Zaraz – zreflektowała się nagle – a jeśli on tego nie miał przy sobie? – Toteż właśnie dlatego musimy podpalać! – przypomniałam jej z triumfem.
Kiwnąwszy kilkakrotnie głową, Martusia uruchomiła pamięć.
– Czekaj, zaraz, trzydzieści sześć lat… Ale przecież sama mówiłaś, że i później robili te rozmaite przekręty, nie? Bo zwracam ci uwagę, że musimy brać pod uwagę wiek, to nie mogą być stare próchna, takiemu nad grobem już nie zależy! – Przeciwnie, takiemu nad grobem zależy patologicznie. Na władzy. Umrze, a władzę jeszcze chce zachować i jest to zjawisko odwieczne, którego ja osobiście nie rozumiem, ale mam pewność, że istnieje. Niemniej jednak masz rację, z próchnem won, nawet starszawy piernik powinien być przyjemny do oglądania. Policzmy sobie…
Z wielką starannością i dla pewności na papierze wyliczyłyśmy, ile też lat mogliby mieć obecnie przestępcy z ostatnich chwil minionego ustroju. Ptaszyński, jego datę urodzenia przypomniałam sobie z akt, liczył w chwili zejścia zaledwie sześćdziesiąt jeden wiosen, nawet emerytura mu jeszcze nie przysługiwała, różni inni mogli dobiegać pięćdziesiątki, a co zdolniejsi, dziedziczący styl życia po tatusiach, czterdziestki nie osiągnęli. Sam kwiat. Na dobrą sprawę mogłyśmy przebierać jak w ulęgałkach.
Tyle że, niestety, w żaden sposób nie mogłam zagwarantować, iż inicjatorzy i sprawcy napadu na bank przeszli do pracy w telewizji. Chyba nawet było to mocno wątpliwe, a pisałyśmy wszak serial o machinacjach telewizyjnych!
– To ja cię proszę, może nie opierajmy się na tym napadzie stulecia? – poprosiła Martusia trochę niepewnie. – Coś z późniejszych czasów też nam się nada.
Przerwałam pisanie w pół zdania i zastanowiłam się.
– Kto w tym naszym całym rządzie, w partiach, w sejmie, czy gdzieś tam, jest najstarszy? – spytałam z namysłem. – W telewizji też może być. Orientujesz się? – Wiekowo mogłabym może jakoś ich ustawić, ale to co? Do czego nam oni? Ma to być szlachetna postać czy przestępca? – Przestępca zakamuflowany. Ten właśnie z tamtych, co to tego, rozumiesz. Udało mu się zostać w cieniu, a teraz pół miasta wymorduje, żeby nie wyszło na jaw, że z Ptaszyńskim-podwładnym złoczyństwa przemytnicze wykonywał…
Cud istny, że prychnięcie piwem Martusi ominęło jakoś drukarkę. Złoczyństwa przemytnicze spodobały jej się wręcz do szaleństwa, przez długą chwilę nie mogła się uspokoić.
– No i cóż takiego, skrót myślowy, wielkie rzeczy – powiedziałam z irytacją. – Co ja ci tu mam łopatologię stosować! – Uwielbiam twoje skróty myślowe! Złoczyństwa przemytnicze, zapamiętam to sobie…
– Nie muszą być koniecznie przemytnicze – zezwoliłam łaskawie. – Czekaj, bo ja myślę o takim… jakże on się nazywał? Telewizyjne bóstwo, powinnaś wiedzieć, Szczepański chyba…? Był taki? – Był. Zgadza się.
– No i on właśnie po perskich dywanach w butach chodził…
– Gdyby chodził bez butów, zostałby, jak sądzę, dokładniej zapamiętany? – Rzecz w tym, że w zabłoconych. Uwielbiał podobno. Im większy gnój miał na tych kopytach, tym większe szczęście z niego biło, może nawet specjalnie w różne gówna wdeptywał, żeby mieć pokarm dla dywanów…
– Joanna, przestań! Zadławisz mnie, przełknąć nie mam kiedy! – Nie przełykaj chwilowo. Czekaj, nie o niego mi chodzi. Znana postać i chyba go już diabli wzięli, więc na co nam, ale pętał się koło niego taki cichutki piesek, jak mu było, Pętak…? Płucko…? Pyłek…? – Kwiatowy! – zawyła Martusia.
– Ty młoda jesteś, nie masz osobistego stosunku do czasów – powiedziałam z niezadowoleniem. – Ten Pucek… nie, to imię dla psa, zbyt szlachetne… Może Pupek… No, wszystko jedno, ale młodszy był wtedy, taki niewidzialny i niesłyszalny, skromna gnidka, a skąd wiesz, czy on nie zmienił nazwiska i teraz we władzach telewizyjnych nie siedzi? Nawet nie na świeczniku, tylko jako doradca, wtedy też robił za coś w rodzaju doradcy, nikt nawet o nim nie wie, a gorszy niż ten, jak on się nazywał, ojciec Józef, szara eminencja kardynała Richelieu, i tak samo się rzuca w oczy…
Rozterka Martusi wręcz zabrzęczała w powietrzu.
– Pasuje, owszem, ale słuchaj, co my piszemy? Utwór historyczny czy współczesny? Kardynał Richelieu to dla mnie za dużo, opanuj się, ja cię proszę! – Lubię historię – powiedziałam stanowczo.
– To sobie lub, ale nie do tego stopnia! Z drugiej strony to doradztwo się zgadza, sama podejrzewam takie uszne podszepty…
– Istnieją podszepty nie uszne? Do tematu mogłyśmy wrócić dopiero po bardzo długiej chwili, kiedy anatomia przestała nam już wchodzić w paradę. Cały dowcip leżał w tym, że myślało nam się albo zbyt szybko, albo wcale, a przy zbyt szybko słowa nie nadążały. Nie jest wykluczone, że udało nam się stworzyć nowy język, nie istniejący na świecie, który, niestety, nie został utrwalony, ponieważ w pośpiechu umknął nam z pamięci.
– No dobrze – powiedziała wreszcie Marta. – I na co nam ten Pipek? On może nawet jest prawdziwy, ale co z nim zrobimy? W tym momencie odezwał się brzęczyk w domofonie.
– Kto to? – spytała Marta.
– Nie mam pojęcia – odparłam, idąc do przedpokoju i zwalniając zamek. – Nie chodzi o to, żeby koniecznie z nim. Ale jakaś podobna postać jest naszym przestępcą, zaraz, zapomniałam, Łukasz czy Marek…? Ktoś wszedł do domu, usłyszałam szczęknięcie. Z reguły nie zadawałam głupich pytań w rodzaju: „kto tam?”, ponieważ, nie wiadomo dlaczego, dzwonili do mnie wszyscy.
Dzieci i goście sąsiadów, listonosz, pracownicy administracji, właściwie każdy, i dawno przestało mnie interesować, kto do kogo idzie.
– Oszalałaś, zbrodniarza jeszcze nie mamy – zaprotestowała z oburzeniem Marta.
– Do tej pory stawiałyśmy na, zaraz, co to miało być, a, na mściwą miłość! Poza tym, oni obaj za młodzi! Ale powiem ci, że ten szantaż bardziej mi się podoba. Poważniej wygląda.
– No to szukaj Płucka…
U drzwi odezwał się gong. Otworzyłam, również bez żadnych pytań, nastawiona na uprzejmą informację, że numer dwadzieścia cztery znajduje się w oficynie i ten ktoś niepotrzebnie leciał na trzecie piętro. Otworzyłam i prawie skamieniałam.
Stał przede mną facet-szał. Po męsku piękny, elegancko ubrany, wiekiem do mnie zbliżony, ale co z tego, za moimi plecami znajdowała się Martusia, o dwadzieścia lat ode mnie młodsza, której jakieś słowa zamarły na ustach, aczkolwiek osobnik za drzwiami nie miał żadnej brody, ogolony był normalnie. Nie blondyn, ciemnowłosy. Oblicze przyozdabiał uprzejmym uśmiechem.
O, żadne takie! W życiu się więcej nie dam narwać, sam Apollo Belwederski mógł mi się kłaniać w progu, obojętne w jakim stroju, a choćby nawet i bez. Co nie przeszkadzało potraktować go życzliwie.
– Pan do kogo? – spytałam grzecznie.
Za sobą usłyszałam coś pośredniego między świśnięciem a jękiem. Odwróciłam się.
– No i czego? – spytałam z urazą. – Przecież nie ma brody? – Ale mógłby zapuścić, nie? – odparła natychmiast Martusia.
Odruchowo zupełnie obie utkwiłyśmy w nim wzrok prawdopodobnie pytający.
Facet jakby nie słyszał.
– Do pani Joanny Chmielewskiej – odpowiedział na moje pierwsze pytanie.
Nie zamierzałam się ukrywać.
– To ja. Słucham pana.
– Podinspektor policji, Cezary Błoński. Służę legitymacją.
Popatrzyłam na zaprezentowany mi dokument bez wielkiego skupienia, bo i tak nigdy nie widziałam prawdziwej legitymacji policyjnej. Mógł mi pokazać cokolwiek.
Kiwnęłam głową i czekałam na ciąg dalszy.
– Czy mógłbym zająć pani chwilę czasu i trochę porozmawiać? – Z policją zawsze. Uparcie was kocham, chociaż coraz bardziej bez wzajemności.
I nawet pomimo tych wszystkich idiotyzmów, które popełniacie, niekoniecznie z własnej winy. Proszę bardzo.
Wszedł za mną do pokoju, zawahał się jakby odrobinę i spojrzał na Martusię.
– Ja też się mogę przedstawić – oznajmiła pośpiesznie. – A poza tym co? Mam wyjść? – Niech pan się od razu pozbędzie złudzeń – ostrzegłam życzliwie, zanim zdążył odpowiedzieć. – Ja i tak jej wszystko powiem, jak tylko pan wyjdzie. Jesteśmy akurat ściśle powiązane wspólną pracą o podłożu kryminalnym i wszystko, co pan powie, może się dla nas okazać bezcenne.
Gadatliwy nie był, to pewne. Złożył coś w rodzaju lekkiego, przyzwalającego ukłonu i usiadł, odczekawszy, aż my obie też usiądziemy. Znaczy, dobrze wychowany. Wyraz twarzy miał ciągle ten sam, uprzejmy uśmiech i nic więcej.
– Znała pani niejakiego Konstantego Ptaszyńskiego? – zaczął bez żadnych wstępnych ozdobników i zaczekał na odpowiedź.
– Nie wiem – odparłam bez namysłu, skrywając podejrzane gorąco, jakie ogarnęło mnie błyskawicznie, na szczęście w środku, a nie na zewnątrz. – Powinnam chyba powiedzieć, że tak, ale to by nie była sama prawda. W życiu z nim nie rozmawiałam i znałam go jakby podwójnie. Oddzielnie nazwisko i oddzielnie człowieka.
– Może to pani wyjaśnić dokładniej?
– Bardzo chętnie. Człowieka znałam z twarzy, z wyścigów, i przypadkiem usłyszałam, że mówią o nim Słodki Kocio. Nic mnie to nie obchodziło, a widywałam go tam, na tych wyścigach, nie systematycznie, a za to przez parę lat. Z drugiej strony znałam dość dokładnie Konstantego Ptaszyńskiego, przestępcę, z akt prokuratora, i nie miałam pojęcia, że to jest jeden i ten sam człowiek.
– Teraz pani to wie. Skąd? O, do licha! Od Anity. To ona wywołała we mnie skojarzenie. Mam ją wrobić, czy zacząć coś kręcić…? Zdecydowałam się mówić prawdę i zawahałam się, bo ta prawda też wyglądała jakoś dziwnie. Nie Anita przecież powiedziała mi, że Ptaszyński to Słodki Kocio, tylko we mnie samej coś zaskoczyło. Powiązały mi się rozmaite elementy i właściwie jednoosobowość tych dwóch facetów stała się moim osobistym wnioskiem. A jeżeli się mylę…? I jego zwłok w hotelu przecież nie było…? Znalazłam wreszcie właściwe słowo.
– Zgadłam. Można powiedzieć, w olśnieniu. Bardzo niedawno.
Niezmiernie piękny Cezary zastanawiał się przez chwilę.
– A kiedy czytała pani akta prokuratora? – Co najmniej dwadzieścia lat temu.
– I w owym czasie widywała pani Ptaszyńskiego? – W owym czasie i nieco później. Na wyścigach bywał przez kilka lat, a rozumie pan chyba, że nie poświęciłam kilku lat na tę jedną lekturę.
– Widywała go pani tylko na wyścigach? – Raz go widziałam w sądzie. Ale wciąż jeszcze nie kojarzyłam gęby z nazwiskiem.
Podinspektor Błoński odrobinę jakby rozszerzył uprzejmy uśmiech. Najwidoczniej spodobała mu się moja wizyta w sądzie.
– Przypomina pani sobie, co to była za sprawa? – Owszem, pamiętam. Idiotyczna pyskówka, która stanowiła, albo miała stanowić, przykrywkę dla jakichś rozgrywek partyjnych, wszystko tam było uchylane i omijane, sensu nie miało za grosz, przynajmniej na oko, a o co chodziło naprawdę, nigdy nie potrafiłam zrozumieć.
– Ale pamięta pani może, kiedy to było? Ewentualnie nazwiska stron? Nagle poczułam się zainteresowana do głębi. Ciekawa rzecz, czyżby teraz miały wyjść na jaw stare, krew w żyłach mrożące tajemnice? Dawno już machnęłam na nie ręką i niemal przestałam wierzyć w ich istnienie, a tu okazuje się, że przetrwały aż do teraźniejszości. Piknęło mi lekko gdzieś tam, w zakamarkach charakteru, a wewnętrzne gorąco zelżało.
Martusia usiłowała siedzieć tak, jakby jej wcale nie było. Podniosłam się z fotela.
– Jeśli zaczeka pan chwilę, odpowiem panu całkiem dokładnie, tylko muszę znaleźć kalendarzyk z właściwego roku. Wiem, gdzie jest. Momencik.
Prawie wszystkie kalendarzyki Domu Książki od czterdziestu paru lat przechowywałam starannie i trzymałam w jednym określonym miejscu, nawet ułożone mniej więcej w kolejności. Lubiłam je i wciąż jeszcze stanowiły dla mnie źródło rozmaitej wiedzy.
Stęknąwszy zaledwie raz, wyciągnęłam pudło i postawiłam na tapczanie.
Nie upłynęły trzy minuty, a już znalazłam właściwy.
– Proszę bardzo – powiedziałam z satysfakcją, wracając na fotel. – Dziewiątego października osiemdziesiątego drugiego roku o jedenastej trzydzieści, sala numer trzysta sześćdziesiąt cztery. To była właśnie ta rozprawa. Ciągnęła się dłużej, ale ja na nią więcej nie poszłam, bo wydała mi się idiotyczna nie do zniesienia. Wtedy właśnie widziałam tego faceta, który dla mnie nazywał się Słodki Kocio. Miano z wyścigów. Znam też nazwisko jednej ze stron, Bożydar Górniak, tego drugiego nie pamiętam. Wypłosz może albo Chudzielec… coś takiego nędznego, nazwisko mam na myśli.
– Pana Bożydara Górniaka pani dobrze znała? Przestałam robić za słodką idiotkę. Odłożyłam kalendarzyk i przyjrzałam się pięknemu Cezaremu z politowaniem.
– Skoro pan tu jest i zadaje mi te pytania – zauważyłam dość cierpko – wie pan doskonale, że niejaki Bożydar Górniak przez ładnych parę lat był moim tak zwanym partnerem życiowym i o mało za niego za mąż nie wyszłam. Pohamowały mnie wyłącznie przepisy mieszkaniowe.
Wcale się nawet nie zakłopotał. Śmiało mógł występować jako posąg z kamienia.
– Wnioskuję z tego, że znała go pani raczej dobrze. Czy może mi pani podać jego adres? Nie oficjalny, tylko prawdziwy.
Zdziwiłam się trochę.
– W jakim sensie? Znam tylko ten dawny…
– Nie, rzecz w tym, że pod dawnym, a zarazem obecnym adresem w ogóle się nie pojawia. Przebywa gdzie indziej. Gdzie? – A, że przebywa gdzie indziej, to wiem, ale nie mam pojęcia gdzie. Gdzieś poza Warszawą. Od lat go nie widziałam. Jedyne, co panu mogę podać, to nazwisko, adres i telefon osoby, która wie. Możliwe, że istnieje więcej osób, które wiedzą, ale ja znam tylko jedną.
– Bardzo proszę.
Wyciągnęłam z kolei notes i bez najmniejszego wahania wrobiłam osobę. Osobie to nic absolutnie nie mogło zaszkodzić, a myśl, że dzięki niej osiągną Bożydara i uczepią się go w jakikolwiek sposób, sprawiała mi jadowitą radość. Nigdy nie zdołałam odegrać się na nim za udręki, jakich mi przyczyniał, a prawdę mówiąc, to jego właśnie straciłam przez hazard.
Kamienny wizerunek męskiej urody zapisał sobie starannie wszystkie dane i odrobinę zredukował uprzejmy uśmiech. W trakcie tych naszych czynności służbowych ruszyła się Martusia.
– Czy to będzie bardzo nietaktownie, jeśli ja sobie wezmę jeszcze jedno piwo? – spytała cichutko.
– Nie będzie, możesz wziąć – przyzwoliłam.
– A może pan też…? – Nie, dziękuję – odparł podinspektor i z góry byłam pewna, że odmówi. Jest na służbie i kropli wody do ust nie weźmie, a co tu mówić o normalnych napojach.
Ponadto, gdybym się nie wyrwała z odpowiedzią pierwsza, może by i Marcie zabronił.
Zdążyła wrócić z puszką, zanim padło następne pytanie.
– Czy pamięta pani może jakichś przyjaciół albo bliskich znajomych pana Górniaka? – Nigdy ich nie znałam, więc raczej mi trudno pamiętać – odparłam nieco zgryźliwie. – Pan Górniak był zawsze wściekle tajemniczy, a ja wściekle taktowna, ale tyle wiem, że Ptaszyńskiego znał. Napomykał o nim bardzo mętnie.
– Co mówił?
Przyjrzałam mu się krytycznie.
– Pan zna osobiście pana Górniaka?
Zaskoczenie i dezaprobatę wyraził uniesieniem brwi o jakieś pół milimetra.
– Przepraszam panią bardzo, ale to ja tu…
– Wiem, to pan tu zadaje pytania, a ja mam tylko odpowiadać. Proszę bardzo, chociaż znajdujemy się na terenie prywatnym. Ale rzecz w tym, że jeśli pan go nie zna, będę musiała ględzić obszerniej i strasznie dużo wyjaśniać, jeśli natomiast pan go zna, zrozumie mnie pan w pół słowa. Dlatego pytam.
– Wolę, żeby pani odpowiadała obszerniej.
Westchnęłam ciężko.
– No to odcierpi pan swoje. Pan Górniak w ogóle nie mówił. On tylko napomykał, dawał do zrozumienia, nasuwał wątpliwości, odpowiedzi udzielał pytaniami i różne inne podobne sztuki stosował. Należało sobie dedukować, a w dodatku nigdy nie potwierdzał słuszności tych dedukcji. Gdyby pan go zapytał, na przykład, jak się piecze chleb, on by pana zapytał nawzajem, czy pan wie, jak wygląda żyto. Ewentualnie kukurydza, z kukurydzy też się robi mąkę. Gdyby pan pokazał palcem jakiegoś człowieka i spytał, czy on go zna, dowiedziałby się pan, że ogólnie na świecie zna się wzajemnie mnóstwo ludzi. I tak dalej. Ja byłam zdolna dziewczynka i nauczyłam się w końcu coś z tego rozumieć, ale ile się namęczyłam, ludzkie słowo nie opisze. A jeśli mu się coś nie podobało, słowa nie mówił, tylko patrzył w dal i miał nieodgadniony wyraz twarzy.
Jeszcze bardziej niż pan, pan ma przynajmniej odgadniony.
Gdzieś tam z tyłu za moim ramieniem Martusia cichutko jęknęła. Podinspektor zmienił układ oblicza, grzeczny uśmiech zastąpił wyrazem grzecznego zainteresowania.
Gdyby miał lustro przed sobą, nie wyszłoby mu lepiej, musiał chyba długo ćwiczyć.
– Co pani chce przez to powiedzieć? – Proste, przyszedł pan przecież, żeby mnie przesłuchać, nie? Może jestem podejrzana? Na wszelki wypadek woli pan, żebym się nie połapała, o co tu w ogóle może chodzić, nie wie pan, co ja wiem, natomiast wie pan, że ja nie wiem, co pan wie, i przede wszystkim nie chce pan, żebym wiedziała, czego pan nie wie, więc okiem pan nie mrugnie, choćbym panu wyjawiła, że właśnie bomba cyka pod łóżkiem prezydenta. Zatem wyraz twarzy ma pan odgadniony. To miałam na myśli.
– Wolałbym więcej usłyszeć o wyrazie twarzy pana Górniaka.
– Niekiedy miewał nieodgadniony myląco. A co do Ptaszyńskiego, to minęli się na korytarzu sądowym i Ptaszyński popatrzył na niego z dziką nienawiścią, a Bożydar udawał, że go wcale nie widzi. Więc zapytałam, czy go zna, na co odpowiedział, że możliwe. Musiał w nim szaleć jakiś pożar uczuć, skoro wyraził się tak jasno. Później, w długim i skomplikowanym gadaniu, dorozumiałam się, że Ptaszyński to bandzior, z tym że ani razu nie padło jego nazwisko, dla mnie uparcie był to Słodki Kocio z wyścigów i takiego określenia używałam. Za to pan Górniak wywlókł ze mnie wszystko o Słodkim Kociu, co robił, co grał, wygrywał czy przegrywał, z kim rozmawiał bodaj przez chwilę, gdzie się pętał i tak dalej. Przyszło mu to z łatwością, bo o wyścigach rozmawiałam bardzo chętnie i w tamtych czasach pamiętałam każdy szczegół. Teraz już nie. Też chcę piwa. Denerwujące chwile wspominam i coś mnie musi podtrzymać na duchu.
Sięgnęłam po puszkę piwa Martusi i dolałam do swojej szklanki. Przez Bożydara od razu zrobiłam się zła, chociaż od lat już o nim w ogóle nie myślałam.
– Pan Górniak często bywał w Warszawie, chociaż nie odwiedzał swojego mieszkania – rzekł beznamiętnym tonem piękny Cezary, nie protestując przeciwko napojowi. Pewnie miał nadzieję, że się tym piwem upiję i powiem coś więcej. Optymista, nie wiem, jak miałam się upić jedną puszką, a tym bardziej połową. – Jak często i gdzie się zatrzymywał? – Nie mam zielonego pojęcia. Od osoby, którą tu pan sobie zapisał, słyszałam, że raczej rzadko. A zatrzymywać się mógł wszędzie. W pełni był zdolny do tego, żeby sypiać, na przykład, na działkach. Nawet w zimie. Był odporny na wybryki temperatury.
Coś w tym kamiennym posągu pojawiło się takiego, co można by uznać za lekką zmianę. Nie w nim samym nawet, a w atmosferze, niewidoczne dla oka, wyczuwalne jednakże dla czujnej duszy. Jakby się zaczął śpieszyć do zapisanej osoby. Mimo to następne pytanie zadał równie spokojnie, jak poprzednie.
– A czy znała pani Stefana Trupskiego? Nawet przez ułamek sekundy nie musiałam się zastanawiać. Takiego nazwiska nie mogłabym zapomnieć.
– Z całą pewnością nie. Pierwsze słyszę.
– Może znów nie kojarzy pani nazwiska z osobą…?
– A, to możliwe. Skąd, na przykład, mam wiedzieć, czy przypadkiem facet w stacji benzynowej nie nazywał się Trupski? Albo szewc, który mi fleki przybijał? Albo jakiś z kasyna? Musiałby mi pan fotografię pokazać.
Bezwiednie zupełnie użyłam czasu przeszłego. Żadna myśl we mnie nie zakwitła, ale przez Słodkiego Kocia wydawało mi się jakoś, że uparcie rozmawiamy o przeszłości. Piękny podinspektor nie skorygował mnie. Ten jakiś jego niedostrzegalny pośpiech wciąż dawało się wyczuć, ale do kieszeni sięgnął ruchem umiarkowanym. Wyjął kilka zdjęć i pokazał mi jedno.
Nie, tej twarzy nie znałam. Idealnie przeciętna, skojarzyła mi się z opisem Martusi, wziętym od Dominika, proporcjonalnie okrągła, bez znaków szczególnych, mogłam ją nawet widzieć i kompletnie nie zwrócić uwagi. O znajomości w ogóle nie było co gadać.
Pokręciłam głową.
– Bardzo mi przykro. Obce wszystko, i nazwisko, i gęba.
– A kiedy pani była ostatnio w hotelu Marriott? – spytał na to uprzejmie, odbierając mi zdjęcie, które Martusia też zdążyła obejrzeć.
Cholera. To jednak dochodzimy do trupa. Martusia za mną wypuściła z siebie powietrze z jakimś takim podmuchem, który poczułam na szyi. Kamienny posąg pozornie nie zwracał na nią żadnej uwagi, jakby stanowiła u mnie ruchomą dekorację mieszkania. Ozdobny wiatraczek wentylacyjny albo co.
Postanowiłam trzymać się, jak długo zdołam, i nie pomagać mu wcale.
– We wtorek, zaraz, którego to…? – przechyliłam się i spojrzałam na kalendarz – dziewiętnastego, o godzinie osiemnastej… nie, trochę przed osiemnastą.
– I co pani tam robiła? – Spotkałam się z niejaką Anitą Larsen, moją przyjaciółką.
– I nikogo znajomego pani tam nie widziała, nawet przelotnie?
Pomilczałam sobie troszeczkę. Marta za moim ramieniem przestała oddychać.
– Zaraz, proszę pana, nie w takim galopie – rzekłam wreszcie. – Zaoszczędzę panu głupkowatej odpowiedzi, że owszem, widziałam Anitę, ale muszę się zastanowić…
O tak, z pewnością musiałam się zastanowić. Piękny Cezary obudził we mnie ducha przekory, pień emocjonalny, nie człowiek, z przyjemnością ograniczyłabym się do idealnie ścisłych odpowiedzi na jego pytania, z czego zyskałby to, co pokrywa rozmaite południowe wyspy, mianowicie ptasie guano. Pod przysięgą mogłam zeznać, że nikt znajomy i żywy w oko mi nie wpadł, a pytał wszak zapewne o żywych znajomych, nie o martwych…? Ponadto Słodkiego Kocia miałam prawo nie poznać i krótko odpowiedzieć, że nie. I niechby się wypchał trocinami i kryształem w drobnym proszku.
Nie wspominając już o tym, że w tym pokoju mogło mnie w ogóle nie być. Nikt mnie tam nie widział. Wyprzeć się i cześć, tak jak w pierwszej chwili postanowiłam, wyjątkowo i raz w życiu kierując się rozsądkiem.
Nie pozwoliły mi na to dwa drobiazgi. Jeden, to cholerny Dominik, wmieszany w ten cały interes niepotrzebnie, myląco i zupełnie kretyńsko, a drugi, to te dwa numery samochodów, podane mi przez Anitę. W gruncie rzeczy nie lubię przestępców, szczególnie wysoko postawionych, a może, ukrywając informację, ułatwię im życie? Po czym odwdzięczą mi się jakimś świństwem, włamaniem, kradzieżą samochodu albo zgoła rozbiciem łba…
Wahałam się jeszcze przez chwilę. Praworządność z wielkim wysiłkiem przeważyła.
– Ciekawa jestem, co mi grozi za nieujawnienie trupa? Pozwoli pan, że sięgnę po kodeks? Karny to chyba powinien być…
Już się podnosiłam, kiedy mnie powstrzymał.
– Niech się pani nie fatyguje. Jeśli jest pani pewna, że nie zostało popełnione zabójstwo…
– Przeciwnie, jestem pewna, że zostało popełnione.
Podinspektor patrzył na mnie wzrokiem kamiennie pytającym z naciskiem, który mógł obniżyć szczyty Alp.
– No to teraz już chyba nie ma siły, musisz mu wszystko powiedzieć – nie wytrzymała wreszcie Marta. – Przecież on był nieżywy i cały czas jest o nim gadanie…
Zdenerwowałam się.
– No pewnie, że mu w końcu wszystko powiem, ale chciałam najpierw zobaczyć, o co mnie jeszcze zapyta, i jak dojdzie do sedna rzeczy! No dobrze, usłyszeć, ty nie bądź taka drobiazgowa! – Przecież nic nie mówię…? – Ale myślisz! – Nie myślę! – zapewniła Marta z wielką mocą. – Tego się po mnie nie spodziewaj! W takiej chwili…! – No to pan major myśli.
– Skąd wiesz, że major? Mówił co innego! Pod coś tam! – Nauczyłam się trochę tej nowej nomenklatury, podinspektor to major albo podpułkownik. Podpułkownik by tu osobiście nie przychodził, oni są na ogół grubi i nieruchawi. Major brzmi przyjemniej.
– Wszyscy…? – Co wszyscy? – Są grubi i nieruchawi?
Błysnęło mi wspomnienie.
– No nie, nie wszyscy. Jeden był nieduży i chudziutki, a jeden bardzo przystojny i o…! Brodaty! – Jest do niego jakiś dostęp…? – Na co ci, starszy ode mnie!
– No dobrze, to się jeszcze zastanowię…
Kamień w ludzkiej, urodziwej postaci przeczekiwał to wszystko, jakby był głuchy.
Idealnie spokojnym głosem powtórzył pytanie, czy widziałam kogoś znajomego.
– Otóż właśnie zbił mnie pan z pantałyku – powiedziałam z irytacją. – Chciałam o tym w ogóle nie mówić, bo głupio mnie pan pyta, a ja się może naraziłam kodeksowi.
A, zaraz, może wpadłam w histerię? Histeria jest dozwolona.
– W każdym razie nie jest karalna…
– No więc dobrze, wpadłam. A jeszcze do tego pan mi nie uwierzy, bo go przecież wywieźli. A nie, zaraz, Marta świadkiem! No i Anita… No dobrze, widziałam.
Ptaszyńskiego.
– Co Ptaszyńskiego? Widziała pani Ptaszyńskiego? – Widziałam. Ale ciągle jeszcze myślałam, że jest to Słodki Kocio.
– Gdzie go pani widziała? – W pokoju dwa tysiące trzysta dwadzieścia osiem – wyznałam ponuro.
– Dokładnie nad moją przyjaciółką Anitą.
– I co robił? – Nic. Leżał.
Nawet i teraz okiem cholernik nie mrugnął, brwią nie ruszył.
– W jakim sensie leżał? Gdzie leżał? Spał? Zechce pani powiedzieć to dokładniej.
Wciąż miałam okropną ochotę zrobić mu na przekór i cykać ścisłymi odpowiedziami, możliwie krótkimi, ale bałam się, że Marta znów nie wytrzyma.
– No dobrze, leżał na podłodze i był nieżywy.
– Proszę…? – No wyraźnie chyba mówię, nie? Chociaż niechętnie. Leżał na podłodze i był nieżywy.
– Kiedy go pani widziała na tej podłodze? O osiemnastej? – Trochę przed.
– Widziała go pani nieżywego przed osiemnastą?! – Jak w pysk dał. Równiutko za piętnaście szósta, bo tak byłam umówiona z Anitą, a ja jestem punktualna. Do pokoju dwa tysiące trzysta dwadzieścia osiem weszłam przez pomyłkę i on tam leżał, moim zdaniem zastrzelony, na wznak, martwy kompletnie. Twarz było widać i przyjrzałam się dokładnie.
Teraz wreszcie odrobinę go ruszyło. W granitowy posąg wstąpiło życie i cień jakichś ludzkich uczuć. Zdumienie, zaskoczenie, zainteresowanie, wszystkiego tyle co kot napłakał, ale jednak dało się zauważyć.
Kazał mi powtórzyć wszystko jeszcze raz, upewniając się kilkakrotnie co do godziny. Musiałam sprecyzować objawy martwoty, co skłoniło Martusię do skoku po kolejne piwo. Major Cezary Piękny przestał się śpieszyć, nieżywego Ptaszyńskiego uczepił się jak rzep psiego ogona. Poszłam na całość, Anita, ostatecznie, miała duńskie obywatelstwo i nic jej nie mogli zrobić, a nie wątpiłam, że duńskiej policji o spotkaniu z nieboszczykiem chętnie opowie. Ten tam jakiś Stefan Trupski poszedł w zapomnienie.
– Wywieźli go stamtąd – kontynuowałam. – To wiem od Anity, powiedziała przez telefon. Około wpół do dwunastej, tak mówiła, dwóch silnych go zabrało, symulując opiekę nad przyjacielem na bani albo pobitym. Anita lubi dużo wiedzieć, to dziennikarka, zjechała na dół i widziała wyjeżdżające z garażu dwa samochody, nie razem, oddzielnie, mamy zapisane numery. Martusia, gdzie to zapisałaś? No i zaczęło się. Papierów na moim stole leżało mnóstwo, bardziej był to stół do pracy niż dla gości. Musiałyśmy obejrzeć każdy świstek, żeby wreszcie stwierdzić, iż upragniona informacja znalazła się na poleceniu przelewu na konto agencji ubezpieczeniowej, którego dokonałam przez telefon, więc papier mi został, pomiędzy nowym numerem telefonu Marty Klubowicz a tłumaczami Dickensa z lat 49 i 71. Podałam mu, zapisał sobie na wszelki wypadek, ostrzeżony, iż komunikat może nie mieć sensu. Intuicja Anity czasem się sprawdza, a czasem nie.
Następnie pozastanawiał się chwilę, zmieniwszy wyraz twarzy o tyle, że odrobineczkę zmarszczył brwi.
– Jest pani pewna tego wszystkiego? – spytał w końcu.
– Granitowo.
– Dlaczego pani od razu kogoś nie zawiadomiła? – No to przecież mówiłam panu! Spieszyłam się cholernie… A, nie, przepraszam, wpadłam w histerię i nie uwierzyłam własnym oczom… Jeszcze się nad tym zastanowię, bo może się tylko śmiertelnie przestraszyłam. A potem ten cały Ptaszyński wyleciał mi z głowy, pracą się zajęłam! I nie była to taka świetlana postać, żebym miałam pogrążyć się w nieutulonym żalu na dwie doby! I jeszcze powiem panu więcej…
Pomyślałam, że skoro Marta akurat tu jest, mogłybyśmy załatwić za jednym zamachem także i drugiego trupa, a przy okazji alibi Dominika. Niech on mi wreszcie spadnie z głowy. A w ogóle dowiedzieć się czegoś…
– … pod warunkiem, że pan też coś powie – ciągnęłam. – Kto to był, ten drugi trup, odnaleziony rano? Cezary Piękny milczał chwilę, w środku zapewne miał wahanie, ale postarał się go nie ujawnić.
– Owszem, powiem – zdecydował się. – Niejaki Antoni Lipczak.
– Tyle wiemy – skrzywiłam się i chciałam rozbudować pytanie, ale przerwał mi błyskawicznie.
– Skąd?! – O, masz…! – jęknęła Martusia. – Słuchaj, ja całego warsztatu pracy w celi nie zmieszczę…!
Zlekceważyłam jej obawy bezlitośnie.
– Widziała go tu obecna świadkini – wskazałam Martę – i nic nie mogłyśmy zrozumieć, bo zalęgły się nam z tego dwa trupy. Co ma piernik do wiatraka? W tym samym pokoju, tego samego dnia…
Nasz rozmówca-kamień znów mi przerwał, nad wyraz uprzejmie.
– Jest to dość skomplikowana sprawa, a informacje pań są bardzo cenne, ponieważ w pierwszej chwili zaistniało podejrzenie, że to Ptaszyński zabił Lipczaka. Skoro jednak Ptaszyński stracił życie wcześniej…
– Z całą absolutną pewnością i mogę na to przysięgać w dowolnym miejscu, i na wszystko, co pan chce – powiedziałam z naciskiem, bo urwał, patrząc na mnie pytająco. – Czas zejścia nie znanego mi Lipczaka lekarz stwierdził dość kategorycznie, to przypadkiem wiemy, Ptaszyński zatem odpada, a przy okazji odpada gość z pokoju obok, którego obie doskonale znamy. Martusia, wyjaśnij panu.
Resztę czasu pan major poświęcił maglowaniu Martusi, która powiedziała wszystko, omijając tylko starannie swoje perturbacje uczuciowe. Rzuciła mu na pastwę Tycia, który miał zaświadczyć, iż Dominik żadnych skłonności zbrodniczych nie przejawiał, a jeśli w owej chwili jakiekolwiek, to tylko w stosunku do niej. Podinspektor Błoński robił wrażenie, że rozumie, co się do niego mówi, po czym pożegnał nas wreszcie, równie kamienny, jak w chwili powitania. Tajemniczy głos w duszy informował mnie, że teraz poleciał łapać osobę, która zbliżyłaby go do Bożydara.
– No wiesz! – powiedziała Marta, ochłonąwszy nieco i przygarnąwszy do łona następną puszkę piwa, jaką jej przyniosłam po zamknięciu drzwi. – Ale Czaruś…! Ja wiedziałam, że wizyty u ciebie przebiegają czasem rozrywkowo, nie sądziłam jednak, że do tego stopnia! Co to w ogóle było?! Produkt sztuczny? Oni wszyscy tacy…?! – Najwidoczniej żadna z nas nie była w jego typie – odparłam z westchnieniem.
– Może lubi tylko młode, tłuste brunetki.
– Fu! – prychnęła Martusia z przekonaniem.
– De gustibus non est disputandum. Może garbate…? Albo Horpyny…? – Swoją drogą chłopak jak brzytwa, ale wał. Przeciwpowodziowy.
– Martusia, nie wyrażaj się. My się lepiej zastanówmy, co nam to daje. Wykryło się mnóstwo i miejmy z tego jakiś pożytek zawodowy! Usiadłam znów przy komputerze, Marta przyniosła sobie stare krzesło turystyczne, nieco wyższe niż fotelik, żeby móc mi patrzeć na ręce. Obie zaprzątnięte byłyśmy jeszcze wizytą pana majora.
Niby wszystko było w porządku, przyleciał do mnie, bo dowiedział się, że byłam w Marriotcie, żadna sztuka, obsługa mnie tam znała. Możliwe jednak, że przyleciałby i bez tego, ze względu na Bożydara. Bożydar musiał zajmować się tym Ptaszyńskim bardziej niż kiedyś sądziłam, znał rozmaite układy, niewątpliwie znał i jego protektorów, gdyby teraz Słodki Kocio któryś tam raz w swojej karierze okazał się zabójcą, przez Bożydara chcieliby do niego dotrzeć. Tymczasem chała, Słodki Kocio padł trupem wcześniej…
Namieszałam im chyba tą informacją nieziemsko…
Dziwne było, że powiedział nam o Lipczaku. Nie dla naszej przyjemności, to pewne. Musiał chyba myśleć, że obie łżemy, coś o nim słyszałyśmy, wiadomość nami wstrząśnie i jakaś prawda nam się wyrwie. Ponadto koncepcja mu się zawaliła i może sam był trochę rozdygotany, z wierzchu nic, a w środku wulkan, informacja zaś była o tyle nieszkodliwa, że nazwisko ofiary nie stanowiło tajemnicy, znał je cały personel hotelowy. Mogłyśmy się tego dowiedzieć nawet przez telefon. Co oni zrobili ze zwłokami Słodkiego Kocia…?
– No! – pogoniła niecierpliwie Martusia. – Wyciągajmy jakieś wnioski! Będziemy go podrywać? – Kogo…?! – przeraziłam się, bo oczyma duszy widziałam właśnie szczątki Słodkiego Kocia, rozpuszczane w kwasie solnym i zalewane betonem, a zarazem jego samego, jak jeszcze był żywy. Przez moment wydawało mi się, że ona proponuje mi jakąś makabrę albo też pętlą czasową wróciła przeszłość.
– No, tego. Czarusia kamiennego. Gdyby zapuścił brodę, ja się piszę.
– Ja nie. Za nic w świecie. Jego też musiały szkolić służby specjalne, nie chcę więcej takich. Jeśli już koniecznie chcesz wiedzieć, oni nawet w łóżku pilnują, żeby nic po sobie nie pokazać! – Nie żartuj! – zaniepokoiła się Martusia. – Skąd wiesz? – Z doświadczenia.
– To jak on się, taki ten jakiś, zachowuje? Jak przyuczony robot? – Mniej więcej. Wymierza sobie, co i kiedy, i oddech reguluje naukowo.
Martę zainteresowało to nadzwyczajnie, szczególnie ta naukowa regulacja oddechu.
Dotychczas miała w życiu do czynienia z prawdziwymi ludźmi i taki sztuczny ją zaciekawił, na szczęście nie do tego stopnia, żeby miała wylecieć z mojego domu i gonić podinspektora po ulicy. Uspokoiłam ją wreszcie przypomnieniem, że piszemy scenariusz kryminalny, a nie dzieło o seksie.
– No dobrze, to na czym stanęłyśmy, jak nam Czaruś przeszkodził? – Na szantażu primo. A secundo na Pipku telewizyjnym. Tertio zaś mamy superatę w postaci Lipczaka. Niepotrzebnie zdenerwowali nim Dominika…
– Dominika mi teraz nie wytykaj, muszę skupić umysł, a nie uczucia. Czekaj, ale mówisz, że on nam coś dał, ten przyuczony robot? Przyuczony robot utwierdził mnie w mniemaniu, iż Słodki Kocio poszedł na szantaż, zagroził komuś z elitarnej mafii i został rąbnięty. Słusznie Anita napomknęła o nowym pokoleniu, starsze podlegało kiedyś właśnie Ptaszyńskiemu, to on trzymał w ręku rozmaitych goryli i płatnych zabójców. Nowym zaczął dysponować ktoś inny. Kogo Słodki Kocio tak ostro sobie namierzył, nie miałam pojęcia, ale możliwości było zatrzęsienie, biznesmeni, bankowcy, sfery rządowe, cały sejm, ministerstwa… Najbardziej ucieszyłaby mnie Agencja Rolna, z którą od paru lat miałam na pieńku i która czaiła się na potężny szmal, ale moje pobożne życzenie niekoniecznie musiało się spełnić. Chociaż o równie wielkiej forsie przy kimś innym nie słyszałam…
Estetycznie uduszony Lipczak pasował mi tu jak pięść do nosa. Chyba że on właśnie załatwił Kocia, po czym zleceniodawca pozbył się go, żeby się nie narażać na kolejny szantaż. Lipczak, według opisu Dominika, wyglądał nijako, zgadzałoby się, płatny morderca nie ma prawa rzucać się w oczy. Równie dobrze mógł być przypadkowym świadkiem, którego należało usunąć, ale tu jakieś powiązania musiałyby istnieć. Obsługa hotelowa uważała go za gościa, jeśli Słodki Kocio znalazł się w jego pokoju, coś o nim musiał wiedzieć, niemożliwe przecież, żeby tyle przypadków padło na jeden pokój hotelowy! Ewentualnie może długi z kasyna, ci troglodyci od egzekwowania należności, Słodki Kocio, ich mocodawcy i protektorzy to przecież ta sama mafia!
A że korzenie grzęzną w przeszłości, świadczy poszukiwanie Bożydara.
Powiedziałam to wszystko Martusi, która słuchała z wielką uwagą. Po czym westchnęła ciężko.
– I ty mówisz, że nie chcesz się wdawać w politykę…! No dobrze już, dobrze. To teraz musimy to przekształcić w rozgrywki telewizyjne. Pamiętasz może przypadkiem, że piszemy scenariusz o kulisach telewizji? Pamiętałam doskonale i wszystko mi zaczęło pasować.
– No i zgadza się, Pałka mamy. Teraz ten Pałek jest dyrektorem, na przykład, programu drugiego…
– Dlaczego akurat drugiego? – zaciekawiła się Martusia.
– Bo mi się ciągle narażają. Co innego piszą w programie, co innego nadają, w innych godzinach, i wiecznie głupią ze mnie robią…
– Ale w dwójce jest Nina Terentiew. Z Niny Terentiew robimy zbrodniarkę…?!!! – Nie nie, z niej akurat nie… No coś ty, Płucka mamy, a nie żadną Ninę Terentiew! Ona w ogóle za młoda, gdzie jej do tamtych czasów! Ale ten jakiś, zaraz, coś słyszałam, jak mu tam… Boguś Chrabota…? – Oszalałaś, to Polsat! – No to co? W Polsacie nie mogą robić kantów? Też mi się narazili.
Martusia zaczęła rwać włosy z głowy.
– Opamiętaj się, co ci zawinił Boguś Chrabota, to przyzwoity facet, na litość boską, telewizja to nie jest mafia sycylijska! To w ogóle nie jest gniazdo przestępców! To jest normalna instytucja!
– Zgadza się, wszystkie normalne instytucje stanowią obecnie gniazda przestępców.
Nie upieram się przy Polsacie, chociaż robią głupią kołomyję z godzinami programów.
Jak on się nazywał, ten Płucek, w życiu sobie nie przypomnę…
– Ja nie wiem, co było kiedyś – powiedziała Martusia, zdenerwowana. – Ale nie możesz teraz Płucka dopasowywać do wszystkich! Albo wszystkich do Płucka! Nikt nie robi ordynarnych kantów…! – Tylko subtelne…? – Jakie subtelne…?! To w ogóle nie kanty…!!! – Iiiii tam – zaprzeczyłam gniewnie. – To po cholerę my piszemy ten serial, na co nam instytucja, która nie robi kantów… Ale jak to nie robi, jakie tam nie robi, jeśli nie robi, skąd im się bierze taki idiotyczny program?! Te jakieś tok szoły, jakieś dno pseudorozrywkowe, jakieś teleturnieje, od których się wątpia skręcają…
– Przecież nie wszystkie!!! – No nie, skąd, kilka jest sensownych, już nie mówię o poważnych, „Miliard w rozumie”, ale chociażby „Va banque” albo Sznuk… coś trzeba przy tym umieć i wiedzieć, komuś może przyjść do łba, że warto chodzić do szkoły albo przynajmniej czytać książki, a nie tylko upajać się mordobiciem. Ewentualnie „Milionerzy”… Chociaż Hubert Urbański tak mąci, że ja mu w końcu zrobię coś złego! – Prywatnie czy publicznie? – zainteresowała się Martusia gwałtownie.
– Prywatnie nie, szkoda by go było, to sympatyczny chłopiec. Ale publicznie chętnie. Chyba w końcu zacznę do nich dzwonić, może uda mi się wystąpić i wtedy poodpowiadam mu na jego pytania… I sama ich trochę pozadaję. Bardzo żałuję, że nie przewidzieli tam stanowiska osoby trzeciej, komentatora, bo poszłabym na to z przyjemnością, na dwie strony. Tu Hubert, a tu ofiara… Facetka, z wykształcenia podobno humanistka, która w życiu nie słyszała słowa „wolumen”…? Albo ten co nie wiedział czy kary koń to biały, czy czarny…?! Ominęła go informacja, że karawan ciągną kare konie…?!!! To może one białe w czerwone kropki…?! – Dlaczego w czerwone kropki? – Spadkobiercy się cieszą i tym sposobem objawiają swoją radość z zejścia spadkodawcy… Już nie wymagam, żeby taki wiedział, że kare konie są na ogół silniejsze niż gniade, o białych nie mówiąc, nie bez powodu nie latają na wyścigach białe konie! Ani srokate!!! Ale kobiety powinny mieć skojarzenia, im ciemniejsze włosy, tym silniejsze i gęstsze, to brunetki miewają grzywę jak tarpan, blondynki muszą sobie wiechcie przyczepiać… Było trochę do szkoły pochodzić, a nie wyłącznie na wagary! – I w szkole by im o tych włosach…
– Głupia jesteś, połowa tam jest zwykłej szkolnej wiedzy, a reszta życiowej. Owszem, przydatne, ja tam odpowiadać nie pójdę za skarby świata, bo jak mnie spytają o sport albo współczesne zespoły muzyczne, leżę martwym bykiem, ale paru osobom może przyjdzie do głowy, żeby zainteresować się czymś więcej niż, jak im tam, randki w ciemno, ninje czy jak to się nazywa, ogólny pogrom ręczny i miły użytek z broni palnej!
– Oglądalność…
– Do diabła z oglądalnością! I potem się wszyscy dziwią, skąd dwunastoletnim chłopaczkom biorą się takie świetne pomysły, tu babcię rąbnąć, tu kolegę…
Martusia zdenerwowała się bardzo.
– Słuchaj, nie postanowiłyśmy teraz naprawiać świata! I sama chciałaś trupa! – Ale pokażemy, że jest to czyn niewłaściwy, nie zaś chwalebny! Poza tym sam na siebie zbrodnię ściągnął. I zabójca zostanie ukarany! – Wiesz, ja tak nie mogę… Ja w ogóle tego cholernego piwa nie piję, tylko tu u ciebie! Takich rozmów na sucho toczyć nie da rady, przez ten scenariusz wpadnę w alkoholizm! – W piwoholizm – poprawiłam. – Do towarzystwa będziesz miała całą Skandynawię.
– Duża pociecha… Mimo to, uprzejmie cię proszę o trochę opamiętania. Wojna o tę cholerną oglądalność, owszem, ale to przecież jest zaspokajanie gustów społeczeństwa! – Przysięgam na kolanach, że społeczeństwo ceniłam wyżej – powiedziałam ponuro. – Errare humanum est. Ponadto gusty społeczeństwa należy kształtować, a nie lecieć na łatwizny. Jakoś trzeba pokazać, że sama oglądalność jest szkodliwa i powoduje demoralizację…
– Czyją…?! – Telewizji, rzecz jasna…
– Joanna, ja chcę zrobić serial dla ludzi! A nie dokumentację dla sądu!!! Opamiętałam się zgodnie z jej życzeniem. Przyniosłam puszkę piwa także i dla siebie. Westchnęłam smętnie.
– Co usiłuję rozpętać jakąś rozróbę na tle „wielkie świństwo”, ktoś mi rzuca kłody pod nogi. Przecież nie pójdę kandydować na prezydenta ani nie wylecę z transparentem na ulicę. Te transparenty są cholernie ciężkie. No dobrze, poprzestaniemy na intrygach prywatnych, w tym uczuciowych, bo to też ludzkie, a jeśli przestępstwa, to z dawnych czasów. Że też, cholera, nie mogę sobie tego Pałka przypomnieć…
Martusia odetchnęła z wyraźną ulgą.
– Nie ma znaczenia, jakoś go nazwiemy. Szantażysta… Ale czekaj, kto go właściwie zabija? Mordercę musimy wytypować od początku! – No to przecież już była mowa… Nie, zaraz, coś mi tu wychodzi odwrotnie…
Zdołałyśmy jakoś odzyskać równowagę twórczą i usiadłyśmy do zaniedbanego tekstu. Okazało się, że piękny Cezary, zamiast pomóc, bardzo zaszkodził. Rzeczywistość weszła w paradę i w rezultacie udało nam się tylko ustalić elementy kluczowe. Płucek trwał na stanowisku albo jako ofiara, albo jako morderca, nie byłyśmy jeszcze pewne
jego roli, materiały archiwalne, czyli dowody rzeczowe, musiały zostać w podpalonym budynku, a Lipczak wystąpił jako przypadkowy świadek. Nie był żadnym Lipczakiem, rzecz jasna, tylko jednym z naszych bohaterów, przy czym kłótnia, którego aktora wykończyć, zajęła nam resztę czasu.
– Czyli – upewniła się Martusia – współcześnie mamy drobne przekręty, a kanty zbrodnicze pochodzą z dawnych czasów…
Nie słyszałam telefonu, ponieważ znienacka postanowiłam umyć głowę i szum wody wszystko zagłuszał. Kiedy wreszcie opuściłam łazienkę, okazało się, że na komórce mam komunikat „połączenie nieodebrane”, a sekretarka na stacjonarnym mruga. Prztyknęłam w nią. Wśród jakiegoś dziwnego charkotu i wycia, bo moje telefony od pewnego czasu nawalały w niezrozumiały sposób, dobiegły słowa, z których wywnioskowałam, że ktoś do mnie zaraz przyjdzie. Głos był damski i wydało mi się, że rozpoznałam Martusię.
Zaraz to zaraz, proszę bardzo. Ostatecznie, pracowałam w domu i nigdzie mnie nie niosło, szczególnie z mokrą głową. Na wszelki wypadek jednakże zaczęłam ją suszyć, co było nader uciążliwe, bo od suszarki ręce mi drętwiały.
Nie dosuszyłam do końca. Martusia zadzwoniła ponownie, na komórkę, którą przytomnie wzięłam do łazienki i mogłam odebrać.
– Gdzie jesteś?! – krzyknęła nerwowo.
– W łazience – odparłam zgodnie z prawdą.
– Wyjdź natychmiast! Zaraz przychodzę! Już jestem pod twoją bramą! Rzeczywiście, brzęczyk odezwał się po dwóch minutach. Pootwierałam wszystkie drzwi i wróciłam do suszarki. Wyłączyłam ją, usłyszawszy tupanie Marty w progu.
– Na litość boską, czy to ty podpaliłaś ten dom? – wydyszała niespokojnie, zamykając drzwi za sobą. – Zmywasz teraz ślady? – Jaki dom? – Ten nasz! Ten do scenariusza!
Zdumiała mnie śmiertelnie.
– Oszalałaś? Niczego nie podpalałam, jeszcze nawet w streszczeniach nie doszłam do sceny podpalania! Ja tego nie robię, ja to piszę! Czy coś się spaliło? – zaniepokoiłam się nagle.
– Właśnie się pali, Kajtek pojechał z kamerą…
– To bardzo dobrze, będziemy miały obraz…
Martusia przerwała mi, machając ręką, oderwała się od klamki, wbiegła do kuchni i runęła ku lodówce.
– Masz tu gdzieś małpkę whisky… Mogę…? Wszystko jedno, muszę! Zdenerwowałam się, ty się ubieraj i jedziemy! Naprawdę nie podpaliłaś? Rusz się, prędzej!
Ogłuszona nieco, ale bardzo zainteresowana wydarzeniem, spróbowałam spełnić jej polecenie. O niedosuszonej głowie przypomniałam sobie, kiedy bluzka nie chciała mi przejść przez zakrętki. W pośpiechu wyciągnęłam drugą, z większym dekoltem, do diabła z uczesaniem, do diabła z oczkiem w rajstopach, Marta nie pozwoliła mi rozkręcić włosów.
– Nie ma czasu! Zasłoń czymś! Jedziemy! – Zaraz, czekaj, zostaw ten kapelusz, nie wejdzie! Dlaczego właściwie tak się śpieszymy?! Gdzie się pali…?! – Tu gdzieś blisko, taka ulica od żywopłotu, Bukszpanowa albo Bluszczowa…
Zatrzymałam się w rozpędzie z apaszką w ręku.
– Zdecyduj się na coś – zażądałam surowo. – To są dwie różne strony miasta.
Mam jechać jak do pożaru, niech przynajmniej wiem, dokąd! I skąd wiesz, że jeszcze się pali? Może tam już tylko zgliszcza? – Jakie tam zgliszcza, przed chwilą wybuchło! Czekaj, zaraz się dowiem… To znaczy, nie czekaj, wychodzimy! Złapię Kajtka…
Apaszka była wielka, owinęłam nią całą głowę. Chwyciłam torebkę, niepewna, czy nie powyjmowałam z niej wczoraj wszystkich potrzebnych rzeczy szukając zaginionej zapalniczki, klucze wszelkie miałam w kieszeni kurtki, mimo oporu Marty zamknęłam mieszkanie. Byłyśmy już prawie na parterze, kiedy dodzwoniła się do Kajtka.
– To nie Kajtek…? A, Pawełek… Ma zajęte obie ręce…? Nie szkodzi, gdzie wy jesteście?! Jaka to ulica…? Jaka…? Bluszczańska… To cześć! – Bluszczańska – poinformowała mnie, chowając komórkę. – To już wiesz, gdzie to jest? – Jezus Mario – powiedziałam ze zgrozą, opuszczając bramę.
Nazwę ulicy przypomniałam sobie natychmiast. To tam właśnie znalazłam budynek, który mniej więcej pasował do naszego scenariusza i doskonale nadawał się do podpalania, pod warunkiem, że od środka. Umeblowałam go antykami! Zdążyłam nawet opisać go Marcie, nie podając adresu! Rany boskie!
– Skąd w ogóle o tym wiesz?! – wrzasnęłam rozdzierająco, zapalając silnik.
– Pawełek doniósł. Planuje reportażyk ze straży pożarnej i był tam u nich, akurat dostali alarm, że się pali na tej Bluszczańskiej, więc zadzwonił natychmiast. Kajtek złapał kamerę i pojechał, a ja za nim do ciebie. Podobno tam coś wybuchło. Słuchaj, czy to nie jest ten dom, o którym mówiłaś…? – Zdaje się, że ten.
– I to naprawdę nie ty…? Udało mi się nie wplątać w korek przy Bartyckiej i pojechać ku Bluszczańskiej wprost, pokonując przerażające wertepy, bo ten odcinek ulicy istniał wyłącznie teoretycznie, na planie miasta, a nie w naturze.
– Nie – odpowiedziałam Martusi dopiero po chwili. – Ale widocznie mam instynkt, jak każde zwierzę niższego rzędu. Kto tam mieszkał? – Nie wiem. Dowiemy się na miejscu. Jeśli byle kto i jeśli nawet nie ty podpaliłaś, to też nam się przyda, nie? Wykorzystamy taśmy Kajtka, wmontuje się kawałki, może już nie trzeba będzie podpalać przy kręceniu i wyjdzie taniej…
Zamieszanie na tej Bluszczańskiej panowało okropne, nie dopuścili nas w ogóle w pobliże pożaru, chociaż Martusia machała legitymacją służbową. Na ile zdołałam się zorientować, palił się rzeczywiście wytypowany przeze mnie budynek, z tym że straż pożarna najgorsze miała już za sobą, ogień dogasał. Zaparkowałam na wjeździe do ogródków działkowych za jakimś stojącym już tam samochodem i kazałam Marcie udać się w tłum w celu zbierania plotek. Sama się do kontaktów międzyludzkich nie bardzo nadawałam, wyglądałam w tej apaszce, jakbym miała rogi i wszyscy wpatrywali się w moją głowę, tracąc wątek sensacyjnych opowieści. Zostałam w samochodzie, zastanawiając się posępnie, czy aby na pewno nie miałam z tym pożarem nic wspólnego, niedopałek papierosa, jakaś iskra albo co, ale nie, niemożliwe, byłam tu parę dni temu i nawet nie wysiadałam. Siłą woli tego przecież nie podpaliłam, szczególnie, że wcale mi nie zależało.
Ponadto wytypowałam więcej domów, nie tylko ten jeden…
Do samochodu przede mną podszedł jakiś facet, wsiadł i odjechał. Usiłowałam z tych widoków na odległość zapamiętać możliwie dużo, przyjrzałam się zatem także i facetowi. Dość wysoki, nie gruby, nie łysy, z kitką ciemnych włosów z tyłu, a zatem zacofany, bo już ostatnio weszło w modę normalne męskie strzyżenie, z wąsami, z nosem wyraźnie garbatym w środku, co dostrzegłam dokładnie, bo najdłużej oglądałam go z profilu.
W skórzanej brązowej kurteczce. Samochód marki toyota, identyczny jak mój poprzedni i takiego samego koloru, w ostatniej chwili zapisałam nawet jego numer, żeby w scenariuszu zmienić na przykład tylko jedną cyfrę i już mieć pełne prawdopodobieństwo.
Uporczywe posługiwanie się realiami weszło mi w nałóg. Podjechałam na jego miejsce, żeby mieć lepszą widoczność na wszystko.
I nagle uświadomiłam sobie, że coś mi pika w jakichś zakamarkach pamięci wzrokowej. Ten garbek na nosie, nietypowy, tworzący specyficzną linię z nastroszonymi niżej wąsami… Czy ja tego przypadkiem już gdzieś nie widziałam…? Widziałam, gwarantowane, musiałam widzieć, tylko gdzie i kiedy? Chyba niedawno…?
Nie mogłam sobie przypomnieć.
Martusia wróciła po dość długim czasie razem z Pawełkiem, któremu skończyły się kasety, a więcej nie miał. Miał za to rozmaite informacje.
– Pożar wziął się stąd, że w środku coś wybuchło – oznajmił. – Na piętrze. To stwierdzili od pierwszego kopa. Rozpirzyły się trzy pokoje, jeden całkiem, a dwa częściowo, sfajczyły się drobiazgi palne, a umeblowanie w proszku…
– Antyki! – wyrwało mi się ze współczuciem.
– Skąd pani wie? – Znikąd nie wiem, tak wymyśliłam. Suche drewno dobrze się pali.
– Chyba się zgadza, ze szczątków wynika, że faktycznie, umeblowany był antykami.
Przemieszanymi z nowoczesnością, głównie szkło i aluminium, a może stal chromowana. Nie ma go w ogóle.
– Kogo? – Właściciela. Żona tam lata i rwie włosy z głowy. Ale sejfocalał, ognioodporny, wyleciał ze ściany w jednym kawałku, okopcony, a i tak nie daje się otworzyć. Ona w nerwach cała, bo szmal w papierach w nim leżał i prawdziwe diamenty, biżuteria znaczy, diamenty palą się pierwszorzędnie, papier jeszcze lepiej i ona teraz nie wie, ocalało czy nie. Szyfr nie działa, coś tam się pewnie rozłączyło, awaryjne otwieranie kluczami mieli, ale ona nie ma kluczy. Mąż na mieście, nie wiadomo gdzie, szuka go przez komórkę.
– Skąd pan to wie? – Od strażaków. Podsłuchałem, między sobą mówili, a mnie słabo przeganiali, bo nawet im się podobało, że kręcę. Do reportażu jak znalazł! – Sejf nakręciłeś? – spytała żywo Martusia. – Ten okopcony? – Kajtek nakręcił, bo mnie się kaseta skończyła na zwalonym balkonie. Chociaż sejf poleciał wcześniej… Strumień wody puścili i poszło, naruszony był. Ten balkon.
– Co tam jeszcze ludzie mówili? – spytałam niecierpliwie.
– Różnie – odpowiedziała mi Martusia z wielkim ożywieniem. – Wątków mamy tysiąc. Dzieci się bawiły petardami. Ktoś bombę podłożył, bo to łobuz i świnia. Sam podłożył, żeby pozbyć się żony…
– A gdzie ta żona była, jak wybuchło? – W kuchni na parterze. Rozmawiała przez komórkę z przyjaciółką, rąbnęło, rzuciło ją pod lodówkę, zaczęła krzyczeć, że pożar, przyjaciółka przytomnie rozłączyła się z nią i natychmiast zadzwoniła do straży pożarnej. Inni ludzie też dzwonili…
– Gdyby chciał się pozbyć żony, powinien podłożyć w kuchni…
– Dla pewności podłożyłabym w kilku miejscach.
– Może nie miał tylu bomb – uczynił przypuszczenie Pawełek. – Mimo pracy w telewizji, nie mam rozeznania, skąd się bierze bomby i za ile. Chyba że sam produkuje, hobby takie.
– A w ogóle w żonę wątpię – podjęła Martusia. – Całkiem atrakcyjna blondynka, taka z drugiego rzutu. Już odnowiona. Czekaj, to nie wszystko. Włamywacz chciał się dostać do sejfu, okraść go i przesadził z wybuchem. Facet miał tajne papiery, ktoś chciał je spalić, żeby ślad nie został. Miał wroga osobistego, strasznie się kłócili, słychać było przez okno. Instalacja gazowa nawaliła, ale to był pogląd odosobniony, bo skąd gaz na piętrze, gaz, według opinii społecznej, wali od dołu. Mafia go namierzyła przez zemstę za mnóstwo różnych rzeczy, bardzo szeroki wachlarz suponowali. Coś jeszcze…? Nie, chyba więcej nie usłyszałam.
– I tak nieźle – pochwaliłam. – Wybór mamy, że hej, coś się dopasuje.
– A, jeszcze! Jakiś tu bywał, teraz też przyszedł, patrzył, wcale nie pomagał i uciekł.
To jest opinia jednej baby, bardzo upartej. Miała przenikliwy głos, więc się wyróżniała.
Uciekł w tę stronę, ku tobie.
Zgodziłam się i na tę wersję. Proszę bardzo, facet z garbatym nosem. Zaczął mi nawet bardzo dobrze pasować do zaplanowanego tekstu. Gdzie ja go, do diabła, przedtem widziałam…? Wątpliwości, czy szukać podobnego aktora, czy też nie zawracać sobie głowy aparycją, na razie dałam spokój.
– A kto to w ogóle jest, ten jakiś, co tam mieszka? – spytałam Pawełka.
– Jakiś ekonomista – odparł bez namysłu.
– Doradca wszędzie. No, w każdym razie w paru instytucjach. Tak zeznała żona.
– Ekonomista nam się nada? – zatroskała się Martusia.
Zapewniłam ją, że lepiej niż cokolwiek innego. Określenie szerokie, z zawodem ekonomisty możemy zrobić wszystko, co tylko nam wpadnie do głowy. Tajemnice finansowe ma taki w małym palcu, machlojki wyłapie, może je nawet sam popełniać, coś mu tam dołożymy i wtrynimy go do telewizji, no, nie jako prezentera, to pewne, ale jako, na przykład, pokątnego doradcę. Takiego z boku. Jeśli pokątny, to już nie świetlany, szantaż, można powiedzieć, sam się pcha.
– I ten człowiek zaskarży nas później do sądu za zniesławienie – powiedziała niespokojnie.
– A niechby! Ty masz pojęcie, jaka reklama za darmo? Odwołamy w prasie i zapłacimy tysiąc złotych na bezpańskie psy. Żałujesz psom…?! – No coś ty…? Nawet i dziesięć tysięcy, telewizja przez to nie zbiednieje! Dobił do nas Kajtek, któremu też się wreszcie skończyły kasety. Promieniał sukcesem zawodowym.
– Jak ślepej kurze ziarno – oznajmił radośnie. – Szkoda tylko, że nie zdążyłem na samo rąbnięcie, bo podobno dach się pięknie podniósł i usiadł z powrotem, a rozwaliły się ściany na górze…
Od razu wymyśliłam konstrukcję i rodzaj materiałów budowlanych, z jakich to wszystko zostało wykonane, ale na razie nie rozwijałam tego tematu. Kajtek pękał zadowoleniem.
– … i wcale nie rozhajcowało się od pierwszej chwili, tylko stopniowo, zdążyłem akurat na apogeum. Cała akcja straży wyszła perfekcyjnie, ponadto ludzie dookoła zrobili przedstawienie, że lepiej nie można, facetka w tym domu obok zaczęła przez okna pościel wyrzucać, ten naprzeciwko biegiem krzesła wynosił i próbował przepchnąć przez drzwi pianino…
– Pianino? – zdziwiła się Marta. – Nie kolumny albo co? – No właśnie, pianino. Nie do wiary, jakie głupoty ludzie robią. W dodatku niepotrzebnie, bo od razu było widać, że obok i naprzeciwko nie ma żadnego zagrożenia. Na ostatnich klatkach mam to pianino, jak je próbuje wepchnąć z powrotem, ugrzęzło mu w drzwiach, a dzieci przełaziły wierzchem i widać, jaką miały uciechę.
– Kręciliśmy racjonalnie – pochwalił Pawełek. – Jak ja ogień, to on otoczenie i odwrotnie. Da się chyba ciągłość zmontować.
Obaj stanowili znakomicie zgrany zespół operatorów, z którymi Marta współpracowała regularnie, trzymając ich pazurami i zębami, z czym zresztą godzili się bardzo chętnie. Zanosiło się na to, że ten pożar po prostu już musimy wykorzystać w scenariuszu, bo szkoda byłoby zmarnować dobrą robotę.
– Zmontujcie prędzej – zażądałam z rozgoryczeniem. – Albo i bez montażu, na roboczo, niech i ja to zobaczę, bo tkwię tu jak głupia, a całe przedstawienie oglądam, można powiedzieć, z zaplecza…
– Żona też coś wynosiła albo wyrzucała? – przerwała żywo Marta. – Bo ja ją widziałam, jak już tylko latała i trzymała się za głowę.
– Owszem, wypadła z domu z komórką i klatką dla kota.
– Z czym? – Z klatką dla kota. Taką do podróży, wiesz, jak się wozi kota w samochodzie…
– I kot w niej był?! – A skąd. Z pustą. Normalna rzecz, złapała pierwsze, co jej pod rękę wpadło.
A komórkowy telefon miała tylko dlatego, że w momencie wybuchu kurczowo ściskała go w garści.
– Komputeryzował się ten facet. Dopiero co – przypomniałam sobie nagle.
– Biedny człowiek. Ciekawe, czy był ubezpieczony…
– Skąd wiesz? – zainteresowała się Martusia.
– Akurat jak tu byłam, parę dni temu, przywieźli mu sprzęt…
I w tym momencie mnie rąbnęło. Jezus Mario, ależ tak! Pakunek wnosił do domu ten z nosem, w białym kombinezonie był, odzież zmienia człowieka. Ledwo na niego spojrzałam, gapiłam się na budynek, a jednak ten garbek został mi w pamięci…
– … duże pudła przenosili, przeczekiwałam ich i tylko dzięki temu tak dokładnie dopasowałam ten dom do naszych potrzeb – powiedziałam z rozpędu.
– Skąd wiesz, że komputer, a nie, na przykład, telewizor? – A nie, tego to ja tak całkiem na pewno nie wiem. Ale napisy takie więcej elektroniczne ta furgonetka miała na sobie, różne tam jakieś zipy, jety, wifilajfy…
– Co…?! – No, może trochę coś innego. Telecośtam, internety, łączcie się tylko z nami.
Skojarzyło mi się z obfitą komputeryzacją. Ale czekaj, on tu był!
– Kto? – Ten, co wnosił. Jeden z tych, co wnosili. Głowy na pniu nie położę, ale właściwie jestem pewna.
Tamci troje patrzyli na mnie przez chwilę z wielkim zainteresowaniem.
– I co nam z tego wynika? – spytała Martusia.
– Nie mam pojęcia. Ale gdyby wnosił bombę…? – W zasadzie ci od elektroniki raczej wnoszą oprzyrządowanie – zauważył Pawełek dość niemrawo.
Dałam spokój wysilonemu przypominaniu sobie.
– W każdym razie wnosili mu dużo. Jeśli nie zdążył się ubezpieczyć, to ma teraz fajnie.
– A jeszcze do tego zdaje się, że chcecie z niego zrobić przestępcę – wytknął nam Kajtek.
– Możemy zrobić ofiarę – zgodziła się wspaniałomyślnie Martusia i na tym nam się ten pożar zakończył.
Zasadniczy wątek scenariusza zaczynał mi się komplikować nieco przesadnie.
Logiczny ciąg wydarzeń owszem, wychodził, aczkolwiek źródła owych wielkich pieniędzy, o które miały toczyć się podstępne i perfidne boje, uparcie nie umiałam zrozumieć, bo na czym właściwie ma zarobić ktoś, kto płaci wszystkim? Zwykłe słowo pisane pojmowałam doskonale, wydawca płaci autorowi, składaczowi, drukarni, potem sprzedaje gotowy produkt czytelnikom i proszę bardzo, już wychodzi na swoje. Firma reklamowa, to samo, płaci grafikowi, drukarni i tym facetom, którzy rozlepiają plakaty na mieście albo malują obrazki na tramwajach, a jej za to płacą reklamowani producenci, wszystko proste, jasne i dla ćwoka zrozumiałe. Ale telewizja…?
No dobrze, wpływy z abonamentu. Diabli wiedzą, jakie one. Dotacje ze skarbu państwa. Dla mnie osobiście podejrzane, bo jeśli wysokie… zaraz, zaraz, czy to przypadkiem nie z moich podatków…? I nie tylko z moich… Sponsorzy, niech będzie, wchodzą w zakres reklam, za reklamy się płaci, oglądalność… Martusia wyjaśniała mi tę oglądalność mniej więcej osiem razy, a i tak wciąż nie rozumiałam, jak się ją bada i którędy im ona wychodzi, przecież mogę włączyć telewizor i iść do kuchni smażyć placki kartoflane, teoretycznie, w praktyce kupuję je gotowe… Ale mogę jeść cokolwiek i czytać książkę, nie oglądając niczego, a na ekranie leci zespół rozrywkowy z Brzęczki Górnej, od którego zęby bolą i oko w słup staje, i co? Podwyższyłam zespołowi oglądalność…?
Jeśli istotnie, zespół powinien mi może coś za te placki odpalić…?
Bardzo trudne. No więc dobrze, reklamy. Jedyny jakiś konkret. Uczyniłam założenie, że z tego jest forsa. Każdy chce się reklamować w chwili, kiedy całe społeczeństwo siedzi z gębami w telewizorze, chociaż wszyscy wiedzą, iż owe niebiańskie pienia w obliczu smakołyka zwanego margaryną… facet zeżarł kawałek bułki z margaryną i wpadł w ekstazę, rany boskie, to co on przedtem jadał…?!!!… społeczeństwo żywiutko poświęca na przyrządzanie sobie herbaty, wizyty w toalecie, szybki telefon prywatny albo służbowy, opróżnienie pralki i tym podobne zajęcia praktyczne. Ale niech będzie, siła złudzeń jest potężna. Zatem, logicznie rzecz biorąc, spragniona forsy za reklamy telewizja powinna dziko i namiętnie chwytać scenariusze z wielkimi szansami, tymczasem osoby wtajemniczone uparcie twierdzą, że to biorą, co im pasuje jakoś dziwnie. Tu szwagier siostrzeńca, tu siostrzeniec szwagra, tu jakiś, co daje wszelki sprzęt, z rolls royce’em włącznie, rzekomo do testowania… Nie do pojęcia. I co, te korzyści przerosną im dochody z reklam…?!
A mówiłam Martusi, że nie mogę pisać o czymś, co jest dla mnie jakąś zmazą nie do rozwikłania!
Obiecała solennie, że szczegóły techniczne wstawimy później, wspólnymi siłami. No dobrze, uwierzyłam, ryzyk-fizyk. Zajęłam się wątkiem kryminalno-ludzkim, aczkolwiek kołatała się we mnie wątpliwość, czy nie powinnam podjąć pracy na Woronicza chociażby jako sprzątaczka, na okres próbny, dwa tygodnie, bo potem z pewnością by mnie wyrzucili. W charakterze sprzątaczki, zważywszy wielkie wrodzone w tym kierunku talenty, nie zdałabym egzaminu, zważywszy wielką wrodzoną w całkiem innym kierunku inteligencję, coś by mi może w oko wpadło…?
Nie zdecydowałam się na ten zabieg, w obawie, iż może przeceniam inteligencję.
Jeden z głównych bohaterów zatem, w mojej osobistej twórczości, ucinał scenariusze krajowe doskonałe, zatwierdzał beznadziejne chały, kupował tasiemce argentyńskie i brazylijskie, za kupowanie brał łapówy… pardon, prowizję… jak stąd dookoła księżyca, trzymał za mordę wszystko i pławił się w dobrobycie. Z przyjemnością uczyniłabym nim Dominika, rzecz jasna nadając mu inne imię, ale primo Martusia protestowała, a secundo nie pasował mi charakterologicznie, nadawał się raczej na wykonawcę rozkazów, niechętnego i opornego, szantażowanego czymkolwiek, co doskonale tłumaczyłoby histerię i stany depresyjne. Znacznie lepszy byłby Tycio, w naturze niewątpliwie wmieszany w różne dziwne działania, ale do Tycia żywiłam osobistą, nieuzasadnioną sympatię i było mi go szkoda. Niechby i był, tylko trochę na uboczu. Prawdziwych, tych najgorszych, złoczyńców telewizyjnych nie znałam wcale, ani jednej sztuki, mogłam ich sobie najwyżej wyobrażać, tu jednakże okropnie wchodziły mi w paradę moje prywatne animozje, ściśle związane z hochsztaplerstwem końsko-wyścigowo-hodowlano-finansowym. Przerobić takiego, na przykład, pana Heltę, albo pana Tańskiego, albo eks-wicepremiera Jagielińskiego na telewizyjnego mafioza…?! A oni tyle z tym mają wspólnego, co i ja, inna dziedzina miękko im się ściele, nie połączę jednego z drugim, choćbym pękła. Już prędzej doprowadzę do autentycznego romansu Martusi z jednym z nich, nie wiadomo z którym, bo zapomniałam, który przystojniejszy, ale Martusia piękna dziewczyna, więc każdy poleci…
I na plaster mi to?
W dodatku powyżej znanych mi osób i stanowisk istniało jakieś ciało zbiorowe, a ciał zbiorowych rządzących nigdy nie byłam w stanie zrozumieć i rozwikłać. Komitet albo zarząd. Co to właściwie jest, jak to działa i jaki pożytek można z tego wydłubać…?
To, co przeżywałam w trakcie pisania, nosiło wzniosłą i od wieków ugruntowaną nazwę: męki twórcze. Szlag żeby trafił męki twórcze.
Reszta, poza postacią głównego bohatera, była prosta i łatwa, on jeden stwarzał mi same trudności. Siedział skurczybyk, rządził, mieszał, bogacił się, wystawiał rachunki na siostrę zięcia… O, siostra zięcia, wprowadzić dodatkową babę, kobieta zawsze namiesza… Aż pojawiał się nasz upragniony trup. Żywy jeszcze. Rozumnie przystosował się do czasów i sytuacji, nawiązał znajomości, wygrzebał taśmy z dowodami dawnych przestępstw i ruszył w manowce szantażu…
Nie, zaraz. Odwrotnie. Wlazł na jakieś stanowisko, które zagroziło swobodzie głównego bohatera-mafioza-bandyty finansowego. Nie żeby całkiem sam, jako doradca, o, właśnie! Szara eminencja! Ten Pyłek! Znakomicie! Drugiemu, cholera wie, kto to może być, niech Marta szuka, podsunął szansę wygryzienia konkurenta, stał się niezbędny, prawa ręka… A może prawa ręka tego naszego…? Ganc pomada, zagrożony, przytomna jednostka, dokopał się dawnych przestępstw, przedawnienie nie ma znaczenia, opinia w środowisku też się liczy, znalazł taśmy sprzed lat… Podwójny szantaż! Poszli na ugodę, wielka forsa, nasz nie chciał płacić, rąbnął Pyłka. I nic przy nim nie znalazł, znaczy, dowody ma w domu, podpalił budowlę, w zamieszaniu dobierze się do sejfu albo wszystko się sfajczy i ma z głowy…!
A właśnie nie sfajczyło się nic.
Tak wymyśliłam, bez względu na obawy latającej z klatką dla kota żony.
Dodatkowo Pyłek zahaczał mi o lata mojej własnej młodości i tajemnice nigdy nie rozwikłane. Korciło mnie strasznie, żeby to powiązać.
Wypiłam dwa kieliszki czerwonego wina. Podobno dobre na krążenie. Upanierowałam i postawiłam na małym ogniu dwa kotlety wieprzowe, trzeci nie zmieścił mi się na patelni. Wróciłam do komputera. Cholerny Pyłek z dawnych lat gryzł mnie wszędzie do tego stopnia, że całkowicie zaczęłam tracić wątek tego, co pisałam obecnie do spółki z Martusią.
Brzęczyk do drzwi powitałam jak zbawienie.
Podinspektor Cezary Błoński.
Piękny Cezary rzucił okiem za mnie i dookoła w sposób tak błyskawiczny i niedostrzegalny, że gdyby nie moja wieloletnia egzystencja kryminalistki, w ogóle bym tego nie zauważyła.
– Sama jestem, sama – uspokoiłam go. – Mojej współscenarzystki nie ma, dzieci dawno mieszkają gdzie indziej i przeważnie daleko. Ruszyłam flachę czerwonego wina z rozpaczy twórczej, jeśli chce pan ze mną rozmawiać, musi mi pan potowarzyszyć, bo inaczej wracam do klawiatury. Z młodości wiem, że przedstawiciele władz śledczych mają obowiązek być utalentowani wszechstronnie. To jak będzie? Z wiekiem przeciętnie przyzwoity człowiek nabiera, jak wiadomo, tolerancji. Mnie w tym momencie wiek jakoś odbiegł na stronę i chyba dało się to zauważyć.
– Z przyjemnością wypiję kieliszek czerwonego wina – odparł piękny Cezary całkiem jak istota ludzka, a nie jak pień. – Czegokolwiek w ogóle pani sobie życzy…
Gdybym miała w domu pomyje… Albo bodaj mydliny po moczeniu paznokci…
Cholera, chociaż jakieś ziółka… Ciekawe, jak by zareagował…? Niestety, nic z tych rzeczy, poza tym było to mgnienie, bo nagle zaczął budzić sympatię. Z kamienia przeistoczył się w człowieka i nawet oczom pozwolił mieć jakiś ludzki wyraz. Zaintrygowało mnie to natychmiast.
– Niech pani powie możliwie dokładnie, co pani widziała w tym Marriotcie – poprosił smętnie i pokornie. – I co powiedziała pani ta przyjaciółka z Danii, Anita Larsen. Nie będę ukrywał, rozmawialiśmy z nią, musimy porównać.
Trzeba przyznać, że dawno nic mnie tak nie ucieszyło, nie zaintrygowało, nie zainteresowało i nie ruszyło ogólnie. Bez najmniejszych oporów powtórzyłam mu każde słowo i każdy przecinek, z otwartym mostem na Amager włącznie. Słuchał w skupieniu i nie miałam najmniejszych wątpliwości, że też się od niego czegoś dowiem. Czy nam się to przyda do scenariusza, tego nie byłam pewna. Słodki Kocio, nawet po śmierci, mógł bruździć tak samo, jak za życia.
– Wiem z pewnością – rzekł, a szczerość tryskała z niego niczym gejzer – że pani Larsen nie powie nam nawet jednej setnej tego, co może powiedzieć pani. Panie obie… no dobrze, powiem, wszystkie policje świata kierują się podstawową zasadą: nie wierzyć nikomu. Ale po tylu latach i po tak wnikliwym sprawdzaniu przeszłości można się zorientować, kto jest kim i kto nigdy nie brał udziału w żadnym przestępstwie…
– Kto jest całkiem głupi i łatwowierny, a kto nie – dołożyłam.
Ominął moje niezmiernie genialne stwierdzenie.
– … kogo można ewentualnie prosić o współpracę i komu coś wyjawić. Pan Górniak jest trudnym rozmówcą…
Oto mi wielką nowość zdradził. Postarałam się nie zachichotać jadowicie.
– Konstanty Ptaszyński był swymi czasy wmieszany w wiele najrozmaitszych afer.
Czy może pani przypomnieć sobie kogokolwiek, kto miał z nim cokolwiek wspólnego kiedyś, przed laty, oczywiście poza panem Górniakiem? Zaczęłam strasznie uczciwie myśleć.
Słodki Kocio… Wyścigi… Z kimś rozmawiał, z kimś się kontaktował… Idiotyzm, te rzekomo intratne kontakty znałam lepiej niż własne nazwisko… Takie one były intratne, jak ja Maria Callas… Akta prokuratora… Co mi, do licha, w pamięci z tego zostało, pamięć mam wyłącznie wzrokową, na niej trzeba bazować… O Boże, było coś…! Prokurator, młody facet, ledwo po aplikanturze, ten mój krzywił się, że mu to dali, coś tam bąkał pod nosem… Jak mu… takie pozornie łatwe nazwisko, coś od jarzyny, produkt jadalny, witamina, groszek… burak…? Fasola…?
– Grocholski! – krzyknęłam nagle strasznym głosem.
Nie podskoczył i nie rozlał wina, ale w oku mu błysnęło. Musiał ten Grocholski coś dla niego oznaczać. Usiłowałam przypomnieć sobie trochę więcej.
– Był takim świeżutkim prokuratorem i właściwie nie miał jeszcze prawa samodzielnie prowadzić sprawy, ale dali mu coś… zaraz, on chyba uczestniczył w dochodzeniu, w sądzie nie oskarżał. Jakoś tam namieszał. No i później pan Górniak dołki pod nim kopał bardzo usilnie, dając mi do zrozumienia, że to swołocz, więc musiał go znać.
Miałby teraz około pięćdziesiątki, może odrobinę mniej. Podobno dziwkarz. Więcej nie wiem.
– Dobre i tyle. Jest pani pewna, że występował w sprawie Ptaszyńskiego? – Musiał, w oczach mi stoi jego nazwisko, w aktach się plątało. A, zaraz, tę późniejszą sprawę, tę idiotyczną pyskówkę… Też coś tam chachmęcił, ale szczegółów nie znam, bo sam pan już wie, jaki Bożydar wyrywny do zwierzeń.
– Istotnie. Wypowiada się bardzo powściągliwie. Ale rozumiem, że ten prokurator Grocholski był raczej jego przeciwnikiem. Nie zna pani kogoś, kto współpracował z panem Górniakiem? – Osobiście nie znam, ale wiem, że to były baby. Co najmniej dwie, zakochane w nim śmiertelnie, przy czym jedna z tych dwóch prowadziła kolekturę toto-lotka na Chełmskiej, koło apteki. Pani Celinka. Przypuszczam, że miała też jakieś nazwisko, więc zdoła pan do niej dotrzeć. Pan Górniak obdarzał ją wielkim zaufaniem, znacznie większym niż mnie, bo ja, jego zdaniem, byłam nieodpowiedzialna. Uprawiałam hazard, grywałam w karty, na wyścigach i w kasynie. I nie chciałam przestać.
Jak zwykle, wspomnienie Bożydara wytrąciło mnie z równowagi i rozzłościło. Prawie zapomniałam, o czym rozmawiamy. Na szczęście piękny Cezary pamiętał i nie dał się zepchnąć z tematu. Dolał mi wina, zapewne w nadziei, że stracę wszelki umiar i powyjawiam rozmaite tajemnice, po czym znów uczepił się Słodkiego Kocia. Wino wywarło na mnie wpływ odwrotny, mianowicie wzmogło mi jakoś bystrość umysłu, co do tajemnic zaś, i tak nie zamierzałam niczego przed nim ukrywać. Skoro zatajenie obecności trupa w Marriotcie przeszło mi ulgowo, mogłam się niczym nie przejmować.
Z pytań udało mi się wywnioskować, że Kocio Ptaszyński przystosował się do zmian ustrojowych bardzo zręcznie, z rozbojów całkowicie nielegalnych przerzucił się na rozboje niejako dopuszczalne, może właśnie te szantaże… I chyba znów dysponował uroczą grupą młodych goryli…
Piękny Cezary nie powiedział tego wprost, ale udało mi się wydedukować, że zwłoki Kocia gdzieś im zniknęły i gdyby nie potwierdzenie Anity, zapewne przysłane z Danii, w ogóle by w jego śmiertelne zejście nie uwierzyli. A i tak jeszcze brzęczały mi nad uszami ich subtelne podejrzenia, że może jednak nie był to trup, tylko zwyczajny niedobitek, który sam sobie gdzieś poszedł na własnych nogach. Bo niby skąd ja tak dokładnie wiedziałam, że trup?
Zgniewało mnie to w końcu.
– Chyba nie było tam wgłębienia w podłodze? – warknęłam ze złością. – A o ile pamiętam, Słodki Kocio łeb miał normalnie kulisty, nie przypłaszczony. Gdzie mu się podziała tylna połowa tego łba? Nie miał jej, a w życiu nie uwierzę, że tylko się tak nieszczęśliwie przewrócił. I co niby miała oznaczać ta śliczna kropka na czole, w arystokratkę hinduską się przemienił czy jak? Te samochody pan sprawdził? Nie udawał głupio, że nie wie, o jakich samochodach mówię, ale porządnie odpowiedzieć nie chciał. Chyba im to sprawdzanie wyszło nie najlepiej. Pomyślałam, że kiedyś sama poleciałabym do wydziału komunikacji i do glin, a teraz mi się nie chce, w dodatku nie mam czasu. Może zwalę na Martusię…
Za to wyraźnie wyszło, że ów drugi nieboszczyk, Antoni Lipczak, ze Słodkim Kociem miał coś wspólnego. Węszyłam między wierszami z całej siły i wyszło mi, że mógł z nim być nawet umówiony, widziano go zaś, jako gościa, jeszcze wcześniej niż mnie. Obaj zostali zwabieni w pułapkę? Do Marriotta…?! Nie lepsze byłoby jakieś wysypisko śmieci albo chociaż byle który skrawek lasu pod miastem?
Do diabła z takim uciążliwym trupem, którego nijak nie potrafię rozgryźć!
I co tu ma do roboty ten cały Grocholski…?
Z byłym prokuratorem Grocholskim piękny Cezary zrobił mi grzeczność, wyjawił, że prokuratorem to on już dawno przestał być, no, dawno jak dawno, kilka lat temu, mniej więcej na przełomie ustrojów. Przeszedł na radcostwo prawne i doradza tak prawnie licznym instytucjom, z gronem prokuratorów nie tracąc kontaktu. No owszem, to mi pasowało, dobrze, że go sobie przypomniałam, od razu wskoczył na właściwe miejsce w scenariuszu i prawie straciłam zainteresowanie dla pięknego Czarusia.
Poszedł sobie wreszcie.
No i proszę, jego wizyta jednak mi się przydała. Grocholski, eks-prokurator, podstępnie będzie trzymał w ręku nici służbowej intrygi telewizyjnej, chociaż niekoniecznie musi mordować osobiście. Nie, skąd, jakie tam osobiście, za to w poczynaniach szantażystów weźmie żywy udział…
Potrzebna mi teraz była Martusia.
– Ja teraz jestem akurat w pociągu – powiedziała mi przez komórkę.
– I w którą stronę jedziesz? – zaniepokoiłam się.
– Do Warszawy. I już jestem… czekaj, strasznie w oczach miga. Już wiem! Gąsa… wy Rządo… Rządowe, tu pan mówi, że Gąsawy Rządowe. To znaczy już tam nie jestem, ale byłam przed chwilą, teraz jestem kawałek dalej. Bo co? – Gdzie, do licha, one są, te Gąsawy Rządowe? – zastanowiłam się. – Czekaj, popatrzę na mapę samochodową…
– Nie musisz. Ten pan mówi, że między Skarżyskiem Kamienną a Radomiem.
– Znaczy, za dwie godziny będziesz już tu. Bardzo dobrze. To jeszcze niech ci ten pan powie, od kogo by łatwo wydębić właścicieli tych samochodów, które sama zapisywałaś. Te od Anity. Piękny Czaruś nie chciał powiedzieć. Kręcił.
– No nie mów! Skoro kręcił, to chyba są ważne? Był u ciebie? – Otóż to. Był i kręcił, ale za to mamy kluczową postać i jesteś mi potrzebna. Nie mam teraz czasu umizgać się do wydziału komunikacji, oni tam ukrywają dane osobowe. Może wy kogoś znajdziecie.
– Zobaczę, chyba się uda. Jaką kluczową postać? – Taki jeden miniony prokurator. Tkwi w interesie.
– I on będzie mordował? – Nie, będzie wspomagał szantażystę. Za to, na moje oko, zginął im trup.
– Który trup? Nasz? – Nasz.
– I do tego potrzebne są nam samochody? Któryś wywiózł trupa i utopił w gliniankach. Zawsze się takie rzeczy topi w gliniankach. Z kamieniem, który się urywa i potem jakiś rybak wyciąga szczątki na wędce…
– Niezłe, mogłybyśmy zrobić scenę z rybakiem. Ściśle biorąc, z wędkarzem… Ale coś ty, oszalałaś, przecież go mamy znaleźć w twoim pokoju! – Tylko nie w moim pokoju, wypraszam sobie! W przeglądówce… chociaż nie, masz rację, muszą go zabić w moim pokoju. No trudno, niech będzie. A ten drugi, uduszony? Ten Dominika? – Oni się łączą. W naturze.
– Obaj szantażowali? – Głowy nie dam, ale chyba tak.
– My go musimy zrobić szantażystą! – To robimy, kto nam nie da? I pożar do szantażu pasuje.
– A, właśnie, a propos pożaru. Już go chłopcy zrobili, jak chcesz, możemy obejrzeć jeszcze dzisiaj, roboczo… Nie, zaraz, nie dzisiaj. Jutro, nawet rano. Przyjedziesz, czy wolisz poczekać na VHS?
– Przyjadę, chcę czym prędzej. Zadzwoń, jak już tu będziesz, i umówimy się o jakiejś ludzkiej godzinie w holu albo w twoim pokoju. Nawet chętnie przyjadę, do ciebie jest korytarzem kilometr w jedną stronę, od chodzenia się chudnie.
Marta po drugiej stronie jakoś nagle zamilkła. Z niechęcią potrząsnęłam telefonem, pewnie znów gdzieś tam odbiór zanikł, krakowska linia kolejowa miała różne fanaberie…
– Hej, Martusia, jesteś tam? – spytałam beznadziejnie.
– Jestem, jestem – odparła Marta pośpiesznie, ale jakby z zakłopotaniem. – Czekaj, bo tu siedzi parę osób w przedziale i wszyscy patrzą na mnie strasznie dziwnie. To chyba przez tego trupa, same kłopoty nam sprawia… Muszę im wyjaśnić, że nie jestem zbrodniarką, bo inaczej policja na dworcu już będzie na mnie czekała i nie wiadomo, kiedy odzyskam wolność.
Ucieszyłam się.
– Bardzo dobrze, wyjaśniaj, przy okazji zrobisz nam wstępną reklamę…
Wyłączyłam się, sprawdziłam na wielkim kalendarzu, co mam na jutro rano, stwierdziłam, że nic szczególnego, i wróciłam do pracy.
Prawie zamierzałam już iść spać, było po jedenastej, kiedy odezwał się brzęczyk domofonu. Zdziwiłam się trochę, ale podniosłam słuchawkę.
– To ja – powiedziała Marta na dole jakimś dziwnym, zakatarzonym głosem – Wpuść mnie, ja cię proszę.
Jasne, że ją wpuściłam i zapaliłam światło na schodach. Złe przeczucia wybuchły we mnie natychmiast.
Weszła bez słowa, zapłakana, z rozmazanym makijażem, ruszyła prosto do pokoju i usiadła na kanapie. Nie zadając na razie żadnych pytań, postawiłam przed nią małpkę koniaku, małpkę whisky, puszkę piwa i butelkę wody mineralnej. Zastanowiłam się nad sobą, machnęłam ręką na odchudzanie i dołożyłam do tego naboju otwartą butelkę zimnego białego wina. Postanowiłam pić szprycera, alkoholu w tym mało, a zawsze przyjemność.
Martusia beznadziejnym wzrokiem obrzuciła bar przed sobą.
– Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć – powiedziała łzawo i sięgnęła po małpkę whisky. Po czym na nowo zaczęła płakać.
Tu już musiałam zareagować.
– Możesz płakać, jeśli chcesz – rzekłam ostrzegawczo – ale ja ci nie radzę. To zostaje na twarzy, za dwadzieścia lat pożałujesz każdej łzy wylanej w młodości. Z dwojga złego już lepiej się upij.
– Jestem samochodem…
– Zadzwonię po taksówkę. Dominik, co…?
Martusia omal nie przegryzła szklaneczki z bardzo grubego szkła.
– Ten podlec, ten gnój… – zaczęła i upusty się rozwarły. Możliwe, że nieco przesadziła, bo taki, na przykład, trędowaty skorpion z Dominikiem się nie kojarzył, ponadto morale jego odległych przodków też chyba nie miało wpływu na bieżące wydarzenia, niemniej jednak ulżyła sobie. Łzom dała spokój, rozszalała się w niej za to zdenerwowana wściekłość. Co jej ten Dominik zrobił, łatwo było odgadnąć.
Jechała wprost do niego radosna, szczęśliwa, umówiona i pełna uczuć, on zaś postąpił jak ostatni gbur. Dostał amoku depresyjnego, brutalnie odgonił ją precz, perfidnie zelżył, zdeptał moralnie i uczuciowo i to tylko dlatego, że po drodze, na Centralnym przecież wysiadła, na dwie malutkie godzinki zawadziła o kasyno…
– Głową muru nie przebijesz – skomentowałam surowo. – Albo Dominik, albo kasyno.
– Nie chcę już więcej tego wała! – wrzasnęła Martusia buntowniczo. – Kasyno mi nie wali łbem w podłogę, nie smarcze mi się w dekolt, nie obraca się zadem, żeby od frontu wyć, jak ten pień zmurszały…! – Kapitalizm z przodu się do nas uśmiecha, a z tyłu zęby szczerzy – wyrwało mi się filozoficzne wspomnienie.
Na moment ją zamurowało.
– Co…? – Nic. Przypomniało mi się przemówienie partyjne z dawnych czasów. Nie zwracaj uwagi. Ciekawe, jak wyje zmurszały pień…
Zarówno pień, jak i kapitalizm jakoś Martusi dobrze zrobiły. Całkiem przytomnie obejrzała stół, poprosiła o jeszcze jedną małpkę whisky, żeby zbytnio nie mieszać, na dalszą metę zaś zaplanowała sobie piwo. Zdenerwowana wściekłość przekształciła się w niej w zwyczajne, ponure nieszczęście.
– I po co ja się w nim zakochałam! – jęknęła, odkręcając kapselek.
– Czy nie napomykałaś aby czasem o poślubieniu go w dodatku? – wytknęłam delikatnie. – Zdaje mi się, że chciałaś…
– Ja chciałam…?! Dominika…?! Za nic!!! To on takie głupoty brzdąkał, bredził i nic więcej! Że się rozwiedzie i tak dalej, ale tyle mi jeszcze rozumu zostało, że omijałam temat! Chociaż nie, nieprawda, gdyby mnie kochał cały czas jak normalny człowiek, ja bym się wygłupiła…! – No to sama zobacz, jakie to szczęście, że cię do siebie ostatecznie zraził…
– No wiesz…! Większe szczęścia widywałam… Ale zraził, fakt, mam go dosyć. Ja nie mogę takich rzeczy przeżywać co drugi dzień, przedwczoraj też mi numer wywinął, mam przyjechać do niego w środku nocy, bo beze mnie się dusi, oddychać nie może, pojechałam, jak głupia, do tej jego garsoniery, pijany był kompletnie i płakał. Koniecznie musiał płakać w moich objęciach, inaczej mu się źle płakało. W łóżku też płakał…!
Milczałam tak potępiająco, jak tylko mogłam. Miałam nadzieję, że sama atmosfera wywrze na nią swój wpływ. Nie mogłam sobie wyobrazić nic gorszego niż jej małżeństwo z Dominikiem, a gdyby on się postarał, byłoby to, niestety, możliwe. Nadzieja leżała w żonie, która wcale nie rwała się do rozwodu, separacja zadowalała ją w pełni. Co ta Marta w nim zobaczyła…? No trudno, diabli wiedzą, każda miłość ma własne poplątane ścieżki…
Atmosfera odwaliła robotę. W dziko nieszczęśliwej Martusi zaczął działać umysł.
– Wolę trupa – oznajmiła po tej drugiej małpce. – Nawet takiego trudnego.
Doznałam lekkiej ulgi, chociaż wiedziałam doskonale, że to wcale jeszcze nie koniec. Jeśli jutro Dominik przeistoczy się znienacka w ogniście kochającego amanta, ona się złamie. Po czym znów przeżyje klęskę, znów go znienawidzi, znów się złamie i tak w kółko. Dostanie nerwicy. Pomijając wszelkie ludzkie uczucia, nie mogłam jej na to pozwolić ze względu na scenariusz, przez jakiś czas przynajmniej musiała być człowiekiem pracy, a nie miłośnicą zdeptaną.
Chwalić Boga, na zdeptaną miłośnicę nadawała się jak puma do robótki na drutach.
– A w ogóle to on się dowiedział od kogoś, że byłam w tym „Forum” – przypomniała sobie nagle. – Jakiś kretyn mnie rozpoznał pomimo peruki. Nie, nie ma wyjścia, rzucam go. On już mnie rzucił. Jeśli będę usiłowała do niego zadzwonić, oderżnij mi rękę, bardzo cię proszę.
– Taka pracowita to ja już nie jestem. Piłę mam tępą. Nie będę z tą piłą latać za tobą po mieście…
Nagle oczyma duszy ujrzałam ten obraz, doskonale filmowy. Śledzę ją, jeżdżę za nią, piła mi leży na siedzeniu obok, ona się zatrzymuje, wyskakuje z samochodu, ja też, chwytam narzędzie, lecę ku niej, piła morderczo błyska w słońcu…
Nie wytrzymałam, opisałam wizję. Już po pierwszych dwóch słowach Martusia uchwyciła sens, jak zwykle zobaczyła to samo, scena ułożyła nam się doskonale, okoliczności towarzyszące zalęgły się jak karaluchy, pluskwy, króliki, szczury, czy co tam się szybko mnoży. Dominik zszarzał, przyklapł, stracił znaczenie…
– Co za szkoda, że nam się to niczego nie nada! – westchnęłam z żalem.
– A czy ja wiem? – zaprzeczyła żywo Martusia.
– Lata u nas przecież Bartosz za Beatą, dlaczego nie z piłą…? – W innym sensie lata, do kitu. To już prędzej Ela za Agatą…
Taksówkę wezwałam o wpół do drugiej, ściśle biorąc dwie, bo ktoś musiał odprowadzić jej samochód. Oglądanie pożaru ustaliłyśmy na dwunastą. Scenariusz posunął mi się odrobinę do przodu.
– Ale wszystko jedno, licz się z tym, że ja będę jakiś czas nieszczęśliwa – oznajmiła Martusia, wychodząc. – Zajmę się pracą i do kasyna pójdę przynajmniej bez obaw i wyrzutów sumienia. Tyle mojego! Ale nieszczęśliwa będę.
Pozwoliłam jej być nieszczęśliwa, byle bez wielkiej przesady…
Pożar wyszedł imponująco.
Robocze taśmy Kajtka i Pawełka należało oglądać na dwóch ekranach równocześnie, bo uzupełniały się wzajemnie. Pawełek nadążył za strażą pożarną i znalazł się na miejscu równocześnie z nimi. Strażacy, w pełni świadomi, że występują przed kamerą, akcję rozwinęli godną podziwu. Możliwe, że taką samą rozwijaliby i bez kamery, tu jednakże wypadła im działalność iście pokazowa. Tylko klaskać. Pawełkowi też należały się wielkie brawa, wyłapywał wszystko bez dłużyzn, sfilmował nawet ostateczne wylatywanie sejfu, który utkwił chwiejnie w wyprztęczonej ścianie i pierwszy strumień cieczy, możliwe, że wody, pozbawił go resztek równowagi. Gruchnął zdrowo, a mimo to rzeczywiście pozostał zamknięty.
– I ty nie dzwoń do mnie na taki temat, jak ja jestem między ludźmi – poprosiła Martusia w trakcie przygotowań do przeglądu. – Ten facet całkiem przestał mnie podrywać, chociaż zaczął już w Krakowie, a cała reszta, trzy sztuki, o mało nie uciekła z przedziału. Przy drzwiach usiedli, sobie wzajemnie na głowie i tak widać było, że strasznie myślą, obezwładnić mnie i związać od razu czy nie? Jeden już zaczynał zdejmować krawat. Musiałam im wyjaśnić, o co chodzi.
– I co? – I tu miałaś rację, zaciekawiło ich nadzwyczajnie, będą oglądać.
– Bardzo dobrze, tylko najpierw musimy to napisać. Patrz porządnie, co nam się z tego przyda. Zakładamy, że on te kasety miał w sejfie…
– Czekaj, a może nie? Może właśnie nie w sejfie, pokazujemy wcześniej, jak je chowa w piwnicy… wszystko jedno, w garażu, w kuchni, w zamrażalniku… Bo ja się już przyzwyczaiłam do myśli, że ma je u siebie, a nie w telewizji.
– I bardzo słusznie. Inaczej pożar byłby nam potrzebny jak dziura w moście. O, proszę! Sama popatrz, jakie to widowiskowe. I już mamy za darmo, tylko montaż…
Pożar na dwóch ekranach szalał wspaniale, aczkolwiek prawie wyłącznie na piętrze i w ogóle dość krótko, bo zbyt szybko został opanowany. Płonące szczątki czegoś wokół jednakże też wyglądały efektownie i nieźle się nam nadawały. Puściliśmy taśmy jeszcze raz, żeby obejrzeć towarzyszące katastrofie społeczeństwo, które dostarczało rozrywek dodatkowych, babie, wypychającej pościel oknem, rozpruła się poduszka i pierze rozleciało się na wszystkie strony, ktoś w budynku obok szlauchem do podlewania trawnika obsikiwał sobie cały dom, jakaś facetka sprała dziecko, czyjś samochód próbował oddalić się z miejsca zdarzenia, rzecz jasna nie sam, tylko z kierowcą w środku, kierowca wygrażał pięściami, bo zemocjonowana młodzież leżała mu na masce, jakiś jeden przyłożył drugiemu, który próbował zbierać porozrzucane szczątki. Na ugrzęźniętym w drzwiach pianinie siedział kot i z kamiennym spokojem oglądał widowisko.
Czysty ubaw!
W którymś momencie kompletnie rozhisteryzowana żona porzuciła klatkę dla kota i padła na kolana przy ostygłym już i nieco pogiętym sejfie. Może nawet nie był pogięty, tylko porysowany i obtłuczony, a leżał na boku. Ręce jej się wyraźnie trzęsły, zbliżenie było już dziełem Kajtka, próbowała kręcić tarczą cyfrową, bez rezultatu…
W tym momencie zobaczyłam na ekranie faceta, który stał tuż obok i przyglądał się jej w napięciu. Coś w nim było takiego, że napięcie wyszło. Patrzył tak, jakby wstrzymywał oddech, kiedy okazało się, że, nieszczęsna, otworzyć tego pudła nie zdołała i rozszlochała się ostatecznie, wyraźnie wypuścił z siebie powietrze, cofnął się o krok i odwrócił.
Dzięki temu rozpoznałam go od razu. To był ten sam, który wsiadł do samochodu przede mną i odjechał, przedtem zaprezentowawszy mi swój profil. I ten sam, który wnosił paki do domu, tego zaczynałam być już pewna. Zaciekawił mnie. Bez żadnych przeczuć i jasnowidzeń, w ogóle bez żadnego racjonalnego powodu zażądałam nagle poszukania go na wszystkich kawałkach taśm z obu kamer, i Pawełka, i Kajtka.
– Bo co? – zainteresowała się Martusia. – Znasz go? Przyda się do czegoś? – Nie wiem – odparłam uczciwie. – Ale chyba zachowuje się tak, jak powinien zachować się przestępca. Podłożył bombę, przylazł we właściwej chwili, przejęty wyłącznie sejfem, znajomy pana domu. Stracił nadzieję na otwarcie tego ustrojstwa natychmiast i poszedł precz, żeby panu domu, jak przyjedzie, nie włazić w oczy. Pasuje, zużyjemy go. Puśćcie te taśmy i szukajmy go wszyscy. Przy okazji obejrzymy go z twarzy od frontu, bo ja poznałam tylko profil. Zapamiętałam ten garbek na nosie i kitkę z tyłu.
– I wąsy, nie? – I wąsy. Szukajmy…
Pawełek w trakcie ponownego przeglądania taśm podziwiał sam siebie.
– Coś takiego! – mówił, zdumiony. – Jak to człowiek sam nie widzi, co kręci. Nie wiedziałem wcale, że udało mi się złapać tę lecącą bułę, ten sejf, to była pierwsza chwila! Bo balkon owszem, sypał się i ruszał, za nim coś nawet jeszcze wybuchło w środku, no, nie tak bardzo wybuchło, zapaliło się…
Facet z kitką, garbkiem i wąsami znalazł się na wcześniejszych klatkach. Stał z boku i przyglądał się. Wysnuliśmy wniosek, że najpierw patrzył z oddali, potem zbliżył się do żony i sejfu, a potem w ogóle sobie poszedł.
– Pasuje mi do tego, o którym donosiła baba z przenikliwym głosem – zaopiniowałam. – W razie potrzeby można babie pokazać ten film. Zapamiętałaś ją? – A po co, tu ją masz, o! Pawełek, zatrzymaj! Przyjrzałam się babie ze średnim zainteresowaniem. Sądząc po stroju, mieszkała gdzieś blisko, miała na sobie fartuch kuchenny i coś w rodzaju sabotów.
– A jego samochód? – spytała Martusia. – Też nam się przyda?
– Nie wiem. Na wszelki wypadek zapisałam numer, zdaje się, że na francuskim kwicie parkingowym, mam go tam gdzieś w śmieciach. Ale, ponieważ zapisałam, oczywiście pamiętam. WXG 6383.
– I co? – Teraz się musimy zastanowić…
Urwałam, bo Marcie zadzwoniła komórka. Z rozmowy wynikało, że to coś służbowego.
– O, dobrze, że dzwonisz – mówiła Martusia. – Przeglądamy kasety z pożaru…
Co…? No pewnie, że możesz zobaczyć ten pożar przed montażem, chociaż do scenografii potrzebny ci jak dziura w moście… Jak to, mnie się wydawało, że to ustalone…? Wcale nie tak zaraz, jeszcze tu posiedzimy, możesz przyjechać… Gdzie w ogóle jesteś…? No wiesz…! Droga do przeglądówki zajmie ci jedną minutę! No dobrze, dwie… Wyłączyła komórkę, spojrzała na ekrany.
– To Bartek – powiadomiła wszystkich. – Jest akurat w sekretariacie. Niech tu przyjdzie, pokażemy mu całość, bo co nam szkodzi? Zatroskałam się odrobinę.
– Bartek nam robi scenografię? – Bartek. A co…? On jest dobry! Współpracę z Bartkiem pamiętałam doskonale. Pewnie, że był dobry, może zgoła nadmiernie, przy czym nadmiar wychodził poza granice zawodu. Dobre serce, ukierunkowane na cztery strony świata, to cecha nawet szlachetna, choć co najmniej dla jednej albo i dwóch stron wysoce uciążliwa, bo wszystkiego nie obskoczy, a niepunktualność konkursową przy odrobinie wysiłku da się sobie wyliczyć i przetworzyć na daty i godziny realne. Na upartego nawet niesolidność, a to, że mężczyzna nie umie myśleć do końca i leci na wygodnictwo, jest zjawiskiem najnormalniejszym w świecie. Jako grafik był znakomity, jako współpracownik nader trudny, zawahałam się w głębi duszy z aprobatą, ale nagle przyszło mi na myśl, że tym razem Martusia będzie się z nim kotłować, a nie ja, więc czego mam się czepiać. Ona młodsza, ma więcej siły, da sobie z nim radę.
Kiwnęłam głową i przyświadczyłam, że jest bardzo dobry. Zarazem pomyślałam, że skoro Bartek ma tu być za dwie minuty, mamy jeszcze dużo czasu.
– Wcale nie jadę stąd do domu – powiedziała znienacka Martusia złym głosem.
– Jadę do kasyna.
Spojrzałam na zegarek.
– Czwarta dochodzi, żadnych kasyn na razie, jedziemy do mnie i uściślamy szkielet przestępstwa. Mam już myśl. Mafią telewizyjną potajemnie rządzi Pętak, gdzieś tam siedzi za plecami Tycia, Grocholski Pętaka szantażuje…
– Pętaka? Nie Pyłka…?
– Wszystko jedno, i tak go jakoś inaczej nazwiemy. Grocholski to ten podpalony, nie było go w domu, ponieważ padł trupem w Marriotcie, o czym jeszcze nikt nie wie.
Trup znikł…
Zatrzymałam się w rozpędzie, bo tknęło mnie, że znów mieszam czasy i wydarzenia, a Marta zaczęła się pukać w czoło.
– Opamiętaj się, trup leży w moim pokoju. Już się do niego przyzwyczaiłam.
– W twoim pokoju, słusznie. To czekaj, co ten Grocholski może robić w telewizji? Radca prawny, były prokurator…
– A nie lepiej, żeby Grocholski rządził mafią, a Pętak się spalił…? Chociaż nie, masz rację, taki cichy radca prawny telewizji! Pęta się wszędzie, ze wszystkimi może gadać i tak dalej, ma dostęp…
– Doskonale, pozorne zniszczenie archiwalnych taśm już mamy, Łukasz dopada tych starych materiałów, jak idiota radzi się Grocholskiego, Grocholski szuka u ciebie, Pętak go tam dopada…
– Więc mordercą będzie Pętak? – ucieszyła się Martusia. – No, wreszcie go mamy! Może to i lepiej, że nikt z telewizji.
– Podwójnym mordercą. Ale jakoś go musimy do tej telewizji wpasować…
Kajtek i Pawełek słuchali z wielkim zainteresowaniem, nie wtrącając się wcale, chichocząc tylko od czasu do czasu. Kajtek w końcu nie wytrzymał, podsunął zachęcająco kandydaturę jakiegoś Wrednego Zbinia. Martusia wpadła w euforię.
– Kto to jest Wredny Zbinio? – spytałam surowo.
– Ach, taka pluskwa i supergnida! Wymarzony Pętak! Siedzi nad Dominikiem, nawet nad Tyciem, i judzi, że też mi od razu do głowy nie przyszedł, zdolny do wszystkiego, to przecież on nam utrącił ten poprzedni scenariusz! Krakowskiej telewizji wyrwał z ręki kasowy serial, w ostatniej chwili, wała zrobił z Dominika, Tycio poszedł na ustępstwo, jakby gówno jadł, ale poszedł, i niech się w blondynkę przemienię, jeśli nie za gruby szmal, bo haka na niego nie mają…! – O ile wiem, nie musisz się przemieniać – wtrącił delikatnie Pawełek, patrząc na jej włosy.
– Ty głupi jesteś, ja mam rozjaśnione! – obraziła się Martusia.
– Czy ten Wredny Zbinio odwalałby własną ręką mokrą robotę? – wtrąciłam się, już usiłując myśleć twórczo. – Nie wynająłby jakiegoś? Odpowiedzieli mi wszyscy troje razem, przy czym zdania były podzielone. Wredny Zbinio podobno do wysiłków fizycznych się nie pchał, chociaż grywał w golfa i w tenisa, więc kondycję posiadał, ogólnie lubił wysługiwać się kim popadło, z drugiej jednakże strony do intryg przejawiał wielki talent i powinien mieć dość rozumu, żeby w swoje prywatne zgryzoty nikogo obcego nie wprowadzać, zatem mordować mógł zarówno osobiście, jak i przez posły. Wyszło na to, że otwiera się przede mną szeroki wachlarz możliwości, używać do różnych czynów mogłam, kogo chciałam.
Zgodnie z moimi wyliczeniami Bartek pojawił się po kwadransie. Usiadł przed ekranami, puścili mu pożar od początku. Grzecznie poprosił, żeby mu ktoś mniej więcej streścił akcję, a przynajmniej wyjaśnił, o co chodzi i czemu mają służyć te piromańskie efekty. Spełniłyśmy jego prośbę tak gorliwie, że zgłupiał z tego doszczętnie, Martusia bowiem kładła nacisk na scenariusz, a ja na tło z dawnych czasów.
– Nie macie przypadkiem ogólnego konspektu? – spytał w końcu żałośnie. – Ten Pudlak… On tu jest, czy go nie ma? – Jeszcze nie wiemy – odparła jedna z nas.
– Nie ma, on już leży trupem gdzie indziej – odparła druga.
Kajtek i Pawełek zachichotali.
– W konia mnie tu robicie? – zdziwił się Bartek.
– Gdzieżbyśmy, coś ty, w życiu! – zapewniła go żarliwie Martusia. – Konspekt jest, Joanna ma w komputerze…
– I nie tylko, ty masz wydruk u siebie – przypomniałam.
– Ale ja nie jadę do domu! Mówiłam, do ciebie, proszę bardzo, a potem na rozpustę i nic mnie od tego nie powstrzyma! – Nie ma pożaru – uspokoił nas Bartek łagodnie. – To znaczy jest pożar, owszem, ale co do konspektu, to niekoniecznie dzisiaj. Jutro, na przykład, wezmę od Marty, umówimy się. Jak ty jesteś z zajęciami? Nie wtrącałam się w ich uzgodnienia, ponieważ natchnienie we mnie rozkwitało, chciałam już wracać do siebie i siadać przy klawiaturze. Coś tam sobie ustalili.
Zażądałam tego całego widowiska na kasetach VHS, bo chciałam mieć do niego stały dostęp, fragmenty mogły się okazać bezcenne, nie musiałabym szczegółowo opisywać gotowych widoków. Poza tym korcił mnie ten z garbkiem na nosie. Porzuciłam telewizję i udałam się do domu, niemal siłą wlokąc ze sobą Martusię.
Uwolniłam ją dopiero, kiedy akcja posunęła nam się nieźle do przodu i mordowanie Słodkiego Kocia stanęło, można powiedzieć, u progu. Podwójny szantaż stał się faktem dokonanym, Słodki Kocio, który jeszcze nie miał u nas nazwiska, działał najbardziej aktywnie, Grocholski, pośredniczący w tym interesie, gromadził żer dla siebie, Płucek zaś, zagrożony dwustronnie, uprawiał w tle krecią robotę. Mocno to wszystko było skomplikowane, więc rozwój akcji zapisałam w punktach, bez wnikania na razie jeszcze w szczegóły.
Życie prywatne naszych scenariuszowych bohaterów nie nastręczało mi zbyt wielkich trudności, tak zwane stosunki międzyludzkie znałam raczej dobrze. W ciągu trzech dni pracy bez udziału Martusi pokłóciłam ze sobą dwie pary, jedną małżeńską, a drugą niezupełnie zalegalizowaną, prawie pogodziłam zwaśnionych kochanków i pogłębiłam jedną miłość bez wzajemności. Miłość bez wzajemności okazała się szalenie użyteczna, bo samotna i nieszczęśliwa heroina dysponowała wolnym czasem i mogła śledzić upatrzony przedmiot westchnień. Dzięki czemu dostrzegła wokół niego tajemnicze poczynania przestępcze…
Tu mnie oczywiście zastopowało, bo te bebechy telewizyjne wciąż były mi obce.
Zadzwoniłam do Marty.
– Gdzie jesteś? – spytałam na wstępie.
– Na twoich schodach – odparła radośnie. – Na pierwszym piętrze, Bartek też idzie, ale kawałek za mną, bo skoczył naprzeciwko po piwo. Mam kasety.
Ucieszyłam się nadzwyczajnie.
– Jak weszłaś, nie dzwoniąc? – Jakaś twoja sąsiadka akurat wychodziła. Może pogadamy, jak już dotrę na trzecie, co…? Zgodziłam się chętnie, pootwierałam wszystkie drzwi i od razu wyjęłam szklanki.
Bartek poświęcił na zakup zaledwie pięć minut, ale przez te pięć minut Martusia zdążyła poinformować mnie, że całkiem nie wie, co robić, bo Dominik wprawdzie jej nie kocha, ale chce, ona go kocha, ale nie chce, to znaczy nie, też chce, ale nie chce go kochać, i znów się szarpie. Szarpanie, mimo wszystko, wyglądało jakoś pogodniej, więc powstrzymałam się od komentarzy.
Bartek pojawił się po chwili, przeprosił za nieoczekiwane najście, co nie miało żadnego sensu, bo był przecież potrzebny, i znów przystąpiliśmy do oglądania pożaru.
Wymyśliłam ten pożar i czepiał się mnie teraz jak rzep psiego ogona. Pociechą była mi myśl, że pogorzelec mnie nie zna, nie ma pojęcia o moich wizjach i nie przyleci z awanturą oraz żądaniem odszkodowania.
Oglądaliśmy to zaś głównie z uwagi na dźwięk.