– I tak jestem bardzo niezadowolona, że żaden z nich nie doczekał powrotu pana domu – oznajmiłam potępiająco. – Należało popatrzeć, jak zareaguje i co zrobi. I co z tym sejfem, otworzył go czy nie? – W każdym razie usunął, bo na pogorzelisku już nie ma sejfu. Sama zaraz zobaczysz.
– Piwo jest zimne – zawiadomił Bartek.
– Bardzo dobrze. Czekajcie, schowam resztę do lodówki…
Rychło pożałowałam, że nie mam słuchu dzikiego zwierzęcia, bo melanż akustyczny panował tam potężny. Wśród krzyków, trzasków, huków i ogólnego rejwachu ledwo od czasu do czasu udawało się wyodrębnić fragmenty zrozumiałych słów. Być może wywrzeszczanych głośniej albo bliżej kamery. Najlepiej wychodziły okrzyki strażaków, ale i ludzie robili, co mogli.
„… żyli bombę… ” zabrzmiało wyraźniej oraz „… dnego nie trafi… ”, co odczytaliśmy zgodnie jako: „na biednego nie trafiło”, „… tu chodził… ”, „… się czaił!”, „… patrywał, jak by tu… ”, „… się kręcił… ”, wszystkie te słowa padły z ust baby o przenikliwym głosie. „Tam na lewo!… ” i „… gruchnie!… ” zagrzmiało bardzo gromko i wtedy właśnie oberwał się balkon.
Reszta stanowiła mieszaninę pourywanych wyrazów obaw, przypuszczeń co do przyczyny pożaru, hochsztaplerstwa pogorzelca, jego wrogów i ogólnej kary boskiej.
– Należałoby to wszystko zapisać… – zaczęłam i umilkłam.
Wpadło mi nagle w ucho coś, co zabrzmiało jak „Grocholski”. Możliwe, że oddzielnie usłyszałam „Grocho… ”, a oddzielnie „… cholski”, ale razem stworzyło Grocholskiego.
– Hej, czy ja mam omamy słuchowe? – spytałam z niepokojem. – Też to słyszeliście? Mnie się wydaje, że powiedzieli „Grocholski”? – Mnie też – powiedział Bartek.
– No Grocholski, zgadza się – przyświadczyła niecierpliwie Martusia. – Ten pogorzelec.
– Jaki pogorzelec? – No ten, co się spalił. Ten właściciel! On się nazywa Grocholski, Pawełek się dowiedział, jak robił dokrętkę.
– Jezus Mario – powiedziałam ze zgrozą. Martusia się zdziwiła.
– O co biega? Grocholski. Mamy go przecież w scenariuszu? – Zwariowałaś! Grocholski to jest prawdziwy facet! Były prokurator, wmieszany w stare przestępstwa…
– Złoczyństwa…
– Niech ci będzie, w historyczne złoczyństwa! Miałyśmy mu zmienić nazwisko i już go wtryniłyśmy do telewizji! Niech ja końskim włosiem porosnę, na co oni trafili…?!!! – Kto…? – Kajtek i Pawełek… No dobrze, w odwrotnej kolejności, wszystko jedno! – Dajcie piwa!!! – krzyknęła Martusia rozdzierająco.
– Ja przyniosę – zaofiarował się Bartek. – Mogę sam wyjąć z lodówki? – Możesz, możesz, rób, co chcesz…
Przerażająca prawda objawiła nam się w całej okazałości. Nic dziwnego, że do współczesnego kryminalnego scenariusza pchały mi się tak natrętnie dawne czasy. Okropny trup Słodkiego Kocia stanowił ogniwo, łączące przeszłość z teraźniejszością, już rzeczywiście nie mogło mi się nic lepszego przytrafić, skoro musiałam znaleźć trupa, nie dało się napatoczyć na łatwiejszego…? Klątwa czy co…?
– No to ja nie wiem, co zrobimy – rzekła Martusia, ochłonąwszy pod wpływem zimnego napoju. – Czy on, ten Grocholski, nie pasuje nam za dobrze? – Odciąć się trzeba – zadecydowałam stanowczo. – I nie martw się, damy radę, ja jestem do takich rzeczy przyzwyczajona.
– Do jakich rzeczy? – zaciekawił się Bartek.
– Do trafiania w środek tarczy. Co jakąś zbrodnię albo inną podobną rozrywkę wymyślę, okazuje się, że właśnie takie się przydarzyło. Muszę chyba miewać jasnowidzenia, względnie podświadomość, która lepiej się we mnie trzyma niż te kretyńskie szare komórki, z wiekiem wybrakowane.
– No dobrze, to właściwie… Skoro prawdziwy Grocholski został podpalony… – zaczęła Martusia ostrożnie. – To co musimy zmienić…? – Nic. Nazwisko. Reszta pasuje idealnie. Współczesne przekręty to szmal, nie? Nie robi tego młodzież tuż po maturze, ani nawet tuż po dyplomie, tylko ludzie w sile wieku. Każdy się rwie do tej kopalni złota i jedni drugim świnię podkładają, żeby ich wygryźć, a posługują się, czym popadnie. W naszym wypadku utajnionymi kompromitacjami albo… no dobrze, złoczyństwami. Ograniczymy trochę całą imprezę, żeby nabrała charakteru kameralnego, do odkryć przyczyni się nieszczęśliwa miłość tej, jak jej tam…
Malwiny, potem zabijemy Lipczaka…
– Ale też pod innym nazwiskiem? – No pewnie. A potem ten cały Płatek, bo na nim stoimy, spróbuje rąbnąć kogokolwiek. Kogo wolisz? Tycia, na przykład? Dominika? Malwinę może, co? Za dużo zobaczyła i odgadła…
– Kto to jest Malwina? – spytał z zainteresowaniem Bartek.
– Ela – odparła ponuro Martusia. – U nas ona robi za taką harpię, oszalałą z miłości do Marka, który jej wcale nie chce…
– Zaraz. A Marek, to kto? – Jurek. Ale nie musi być kierownikiem redakcji, może mu damy wyższe stanowisko, może zastąpi Tycia.
– A sam Tycio nie może być…? – Nie może, za gruby – powiedziałam stanowczo. – Mnie się takie rzeczy narzucają optycznie, w oczach mam Tycia i nie potrafię sama w siebie wmówić, że ktokolwiek oszalał z miłości do niego. Muszę pisać z przekonaniem.
– To właściwie obrabiacie całą telewizję…? – A to z koncepcji jeszcze ci nie wyszło? – spytała Martusia zgryźliwie. – Na tym polega dowcip, liczymy na to, że kulisy telewizji zyskają szaloną oglądalność. Niby nic, niby kameralnie, niby same ludzkie uczucia…
– A tu kryminał straszny – wpadłam jej w słowa.
– I od tego ona właśnie jest, bo jej się trupy same pchają w zęby…
– Martusia, zwariowałaś? – No dobrze, bardzo cię przepraszam, gdzie indziej. W komputer jej włażą.
Bartek, wydawało się, ogólnie zrozumiał. Telewizję, jako taką, znał nieźle, a na pewno lepiej niż ja. Nie robił wrażenia wstrząśniętego.
– No dobrze, mnie wszystko jedno, z pracy mnie nie wyrzucą, ale Marta…? – Złagodzimy, co można – uspokoiłam go. – I namotam tyle, że nikt do ładu nie dojdzie. Łatwo mi przyjdzie, bo sam widzisz, że uparcie mieszam dawne czasy z obecnymi, więc może najgorsze padnie na nieboszczyków, zgasłych zwyczajnie ze starości.
A ona dopilnuje, żebym nie przesadziła i nie trafiła przypadkiem w jakąś prawdziwą aferę, więc może nikt nie rozpozna siebie, i jest szansa, że wszyscy się ucieszą.
– Daj wam Boże zdrowie – zgodził się Bartek, acz lekkie powątpiewanie brzmiało w jego głosie.
– A w ogóle ja pracuję, a od śledztwa są gliny – dołożyłam z irytacją. – Jeśli zatuszują wszystko, napiszę następny kryminał o nich. Mogą to traktować jak groźbę karalną…
Zajęliśmy się własnym zawodem, omówiliśmy szczegóły wnętrz, w których jedne osoby mogłyby podsłuchiwać drugie, sprawdziliśmy to doświadczalnie w moim mieszkaniu i obydwoje w końcu wyszli, zajęci sobą, nie wiadomo, bardziej służbowo czy prywatnie. Z wielką nadzieją pomyślałam, że może urok Marty wywrze jakiś pozytywny wpływ na punktualność Bartka…
Dopiero po ich wyjściu zauważyłam, że taśmy zostały u mnie, w dodatku jedna kaseta nawet nie wyciągnięta z pudła wideo, chociaż cofnięta do początku. Wyjęłam ją, sięgnęłam po drugą i zastanowiłam się, gdzie też je umieścić, żeby nie zginęły i żeby je łatwo znaleźć. Z doświadczenia wiedziałam, że ilekroć schowam coś tak, żeby łatwo znaleźć, ginie to potem na wieki, jeśli położę byle gdzie, też ginie i trafia się na to przypadkiem, spróbowałam zatem pomyśleć bardzo logicznie i rozsądnie.
Rozmaitych kaset leżało u mnie zatrzęsienie, proporcjonalnie rzecz biorąc, miałam ich prawie tyle co książek, pi razy oko na pięćdziesiąt książek wypadały dwie sztuki.
Częściowo było to wszystko przemieszane, ale w zasadzie kasety trzymałam zgrupowane wokół telewizora, no, może z jakimś tam jednym drobnym odstępstwem. Wetknąć do nich te pożarowe? I co, przegrzebywać potem ten cały chłam, odczytując wszystkie napisy na grzbietach…?
W zadumie przeszłam przez całe mieszkanie z kuchnią włącznie, trzymając kasety w ręku. Przypomniało mi się nagle, że nie schowałam do zamrażalnika kupnych pierogów z mięsem, a nie pożrę przecież na poczekaniu dwóch opakowań, zaśmiardną mi się, nie daj Boże. Schowałam je zatem. Coś mi w tym przeszkadzało, równocześnie zadzwonił telefon i odezwał się domofon, zwolniłam zamek na dole, bo do drzwi w przedpokoju miałam bliżej i rzuciłam się na poszukiwanie telefonu. Słuchawka gdzieś mi zginęła, słyszałam ją, ale nie mogłam dostrzec, podniosłam tę od faksu, chociaż było mi z nią niewygodnie, bo miała krótki sznur. Ciągle trzymałam coś w ręku.
W telefonie odezwała się Anita.
– Nie śpisz chyba jeszcze? – powiedziała dość beztrosko, czym zwróciła moją uwagę na zdumiewająco późną godzinę. – Słuchaj, przypomniałam sobie tego faceta, którego udusili nazajutrz, on chyba miał na imię Stefan? Zaprzeczyłam.
– O ile sobie przypominam, Antoni. Antoni Lipczak.
– Nonsens – zaprotestowała Anita stanowczo. – O Lipczaku nie ma mowy. Stefan, czekaj… Stefan… Takie pasujące nazwisko… Wiem, Trupski! Stefan Trupski.
Poczułam się bardzo porządnie skołowana.
– O Trupskiego pytały mnie gliny, owszem, w życiu o takim nie słyszałam, ale ten w hotelu wedle dokumentów nazywał się Antoni Lipczak. Marta podejrzała, a pan śledczy potwierdził. Kto to jest ten Trupski? – Poważnie miał dokumenty na nazwisko Lipczak? – Jak Boga kocham. Dowód, prawo jazdy, karty kredytowe…
– Coś takiego, to tak się przechrzcił…? Otóż od razu ci powiem, gówno prawda. Ja go znałam z takich spotkań dziennikarsko-biznesowych. I mogę ci powiedzieć, że przypomniałam go sobie, bo był wścibski jeszcze bardziej niż ja, a z pewnością nachalniej.
Wśród elity rządzącej na jego widok wszystkim się gęby krzywiły, nie kochali go zbytnio. Ale tolerowali z konieczności, z większością w ogóle był na ty, a od jednego takiego dowiedziałam się wtedy, że kolekcjonuje cudze tajemnice zgoła maniacko, hobby ma takie.
– Nie miał przypadkiem powiązań z tą rządzącą górą w telewizji? – spytałam chciwie.
– Pewnie miał, ale raczej pchał się do spółek, giełdy, handlu, do wszystkiego, co bez
pośrednio śmierdziało pieniędzmi. Bo co? Westchnęłam ciężko.
– Nic. Przez chwilę miałam wielkie nadzieje, ale to już byłby cud…
– No pewnie, że cud. Nie wymagaj za wiele. Pożyczki między innymi załatwiał, o ile wiem i prywatne, i bankowe, w ogóle różne. W ogóle pchał się wszędzie, ale był odpędzany… nie, źle mówię. To odpędzany, to chwytany, rozumiesz, te zdobyte tajemnice sprzedawał. Więc jeden go odganiał, żeby czegoś nie wywęszył, a drugi łapał, żeby kupić wywęszone. Sam, osobiście, szantażem się nie zajmował, bo był tchórzliwy z natury, ale jako źródło mógł służyć doskonale. Tyle wiem. I nawet zgaduję, dlaczego się przechrzcił…
Zdążyłam pomyśleć, że bez względu na nazwisko też się przyda, bo ten nasz drugi trup może być z gatunku węszących.
– Ale czekaj, bo ja w innej sprawie dzwonię – ciągnęła Anita. – Czy ty nie masz telefonu albo faksu tego centrum medycznego od ziół? Bo nie mogę u siebie znaleźć…
– Mam, oczywiście – odparłam natychmiast. – I nawet tuż obok. Zaraz ci powiem, tylko czekaj, muszę wyciągnąć… moment, odłożę słuchawkę, bo mi ręki brakuje…
Jakoś uwolniłam te ręce, sięgnęłam do foliowej torby, gdzie trzymałam wszelkie dyrdymały medyczne, spośród licznych papierów i przyrządów wyciągnęłam właściwą teczkę, z niej właściwy papier i podałam jej pożądane numery. Anita zawiadomiła mnie jeszcze, że jedzie na tydzień do Włoch, oczywiście służbowo, i wyłączyła się.
Rozsądnie pozbierałam cały medyczny śmietnik i wetknęłam razem z torbą we właściwe miejsce. Przypomniałam sobie, że ktoś dzwonił na dole, ale oczywiście szedł nie do mnie, tylko do kogoś innego. Miałam wrażenie, że coś powinnam była zrobić albo załatwić, mignęła mi w pamięci lodówka, popędziłam do kuchni, oczywiście, nie zatrzasnęłam jej porządnie i okazała się otwarta, zabrałam duży kalkulatorek, który, nie wiadomo dlaczego, leżał na niej, wróciłam do pokoju i usiadłam do komputera, żeby na wszelki wypadek zapisać w punktach wszystko, co przyszło mi do głowy w trakcie rozmowy z Anitą. W rękach, jakimś tajemniczym sposobem, nie trzymałam już nic, ale niewiele mnie to obchodziło.
Po czym, najzwyczajniej w świecie, poszłam spać.
Martusia, wybiegłszy rano do pracy, wróciła do siebie dopiero następnego dnia.
Poprzedniego, wczesnym wieczorem, zadzwoniła do mnie z telewizji.
– Co za dzień! – powiedziała znękanym głosem, ale buntowniczo. – Dominik mnie zdenerwował od rana, słuchaj, on się rozwiedzie i ożeni ze mną, ale muszę rzucić hazard, aż mi się coś zrobiło, a może…? – O Jezu – powiedziałam z przerażeniem.
– Nie rzucę. Stracę go na zawsze…
– No to przecież już się na to nastawiłaś! – Ale z jakim potwornym wysiłkiem…! Ja nie wiem, on mi coś zadał…
Słowa „gówno ci się zadało” zgryzłam w zębach i przekształciłam w nieartykułowane zgrzytanie. Martusia nie domagała się wyraźnej ludzkiej mowy.
– A potem wpadłam w istny młyn. Dodatkowo ktoś mi zrobił w pokoju potworny bałagan i słuchaj, nie możemy znaleźć kaset z pożarem! To znaczy, ja nie mogę, Pawełka nie ma, Kajtka nie ma, ale mówią, że nic nie wiedzą i żaden nie pamięta, gdzie zostawili po przegraniu. Mam tego dosyć, zaraz stąd wychodzę i zawiadamiam cię, że idę do kasyna. Muszę jakoś odreagować! – Proszę cię bardzo – zgodziłam się czym prędzej. – Ja teraz jestem na Joli z Robertem, oni się godzą właśnie, więc umiem pisać sama. Poza tym, później mam konferencję na inny temat, wobec czego rób, co chcesz aż do jutra.
Martusia ucieszyła się, oznajmiła, że wyłącza komórkę i znikła z horyzontu.
Zadzwoniła do mnie nazajutrz o jakiejś upiornej godzinie, ósmej dwadzieścia rano.
Z zasady o takiej porze od dawien dawna nie podnosiłam słuchawki, ale tym razem uczyniłam to z ciekawości, kto też mógł się tak wygłupić.
– No to chyba jest coś dla nas – oznajmiła Martusia raczej nerwowo i bez wielkiego entuzjazmu. – Lepiej usiądź. Było u mnie włamanie! U mnie również było kiedyś włamanie, okazałam zatem od razu pełne zrozumienie.
– I co?! – spytałam z szalonym naciskiem.
– I w jednym zdaniu tego nie zmieszczę…! – Pozwól sobie na cały rozdział…
– I po pierwsze, jak wróciłam do domu…
– O której? – przerwałam, bo postanowiłam na wszelki wypadek jej opowieść uściślić.
– O piątej. Może pięć po. Nad ranem. Drzwi okazały się otwarte. To znaczy, nie były zamknięte na klucz. Nic sobie jeszcze nie pomyślałam, tylko weszłam i od pierwszego kopa wlazłam na istne pobojowisko. Bałagan potworny, o mało mnie szlag nie trafił, ale powiem ci, że natychmiast mi się zrobiło przyjemnie i tylko dzięki temu nie padłam trupem na miejscu! – Dobrze, że nie padłaś, bo za dużo by nam wyszło tych trupów – pochwaliłam.
– Dlaczego przyjemnie? – Bo nic w domu nie miałam. Co mi mogli ukraść? Sprzęt mam w pracy, bransoletkę na ręku, a pieniądze w torebce, bo w kasynie wygrałam. Przedtem nie miałam ani grosza, no, ledwo trochę, na grę, ale to też przecież nie w domu, zabrałam ze sobą! – Kossaków na ścianach, wazoników z epoki Ming…
– Zwariowałaś…?! – Futerko posiadasz…
– Posiadam, posiadam. Ciągle je posiadam. Czekaj, bo zadzwoniłam po gliny, chyba nie mieli co robić, ponieważ przyjechali w trzy minuty i razem z nimi ten bajzel przejrzałam, nawet mi pomogli sprzątać, bo, rozumiesz sama, pierwsze pytanie było: „Co pani ukradli?”. Okazuje się, że nic! To znaczy owszem, wszystkie kasety, jakie miałam w domu, a tyle miałam, co kot napłakał, bo większość trzymam w pracy, a resztę pożyczyłam akurat różnym osobom. Nic z tego nie rozumiem, co to ma znaczyć? – I nic więcej? – Do tego stopnia nic więcej, że takie pudełeczko leżało na wierzchu, a w nim były drobne, nawet nie wiedziałam ile, na napiwki, i masz pojęcie, zostało! A tam było, policzyłam, przeszło sto złotych! Nietknięte! – A te kasety, co je miałaś, to pamiętasz z czym?
– Przy odrobinie starań mogę sobie przypomnieć. Nic ważnego. Robocze materiały o obrzędach wielkanocnych i nawet o tobie, jakieś filmy, ale nie ukochane, a w ogóle wszystko mam w pracy, na becie, zero problemu, mogę sobie odtworzyć. Naprawdę nie rozumiem takiego idiotycznego włamania, a najbardziej mnie rozzłościł bałagan.
Już posprzątałam.
– I gdzie teraz jesteś? – W domu. Zaraz lecę na Woronicza. Nie dzwoniłabym do ciebie tak upiornie rano, ale może ci się to do czegoś przyda.
– Może się i przyda – powiedziałam w posępnej zadumie. – Mam złe przeczucia.
Sprawdź w pracy, czy tam jest wszystko w porządku.
Marta się nagle zaniepokoiła.
– Joanna, co ty masz na myśli? – O moim myśleniu nie ma co gadać. Myślenie dotyczy umysłu, a u mnie działa głównie dusza. I złe przeczucia ma moja dusza…
Dusza, jak zwykle, okazała się mądrzejsza ode mnie.
Marta zadzwoniła do mnie, kiedy znajdowałam się w Oszołomie, którą to wdzięczną nazwę nosił między nami Auchan, przy kosmetykach. Wpatrywałam się w nie, usiłując przypomnieć sobie, co uznałam wcześniej za właściwe dla siebie. Udałam się tam z wielką niechęcią, właściwie tylko po to, żeby sobie doładować akumulator, który nie lubił bezruchu.
– Jest afera – oznajmiła z szalonym przejęciem. – Słuchaj, ktoś przegrzebał wszystkie kasety, Kajtek i Pawełek też tu są, diabli wzięli cały pożar! – Nie diabli, tylko złodziej – skorygowałam, wpatrując się w z powątpiewaniem w rozmaite Palmolivy. – Uściślij. Jak to, cały? – I nasze robocze, i te przegrane na VHS. Już sprawdziliśmy porządnie. Nie ma ich, Kajtek wie, gdzie leżały. Nie leżą. Nikt się nie przyznaje do zabierania, zupełnie jak w naszym scenariuszu! – Myśmy nie przewidywały bałaganu, tylko poszukiwania podstępne! – zaprotestowałam.
– Podstępnie też chyba szukał, ale bałagan, muszę przyznać, bardziej malowniczy. Uważam, że warto go użyć, Kajtek z Pawełkiem nakręcili, na wszelki wypadek.
W każdym razie pożar przepadł, słuchaj, czy tamte kasety nie zostały u ciebie…? – Zostały, owszem. Zauważyłam to, jak już wyszliście. I u mnie nikt nie grzebał.
– No więc to jest jedyny egzemplarz. Całe szczęście! I jak to dobrze, że przegraliśmy na VHS cały roboczy materiał, jest tam wszystko! Joanna, pilnuj ich jak oka w głowie! Wpadnę do ciebie jeszcze dzisiaj!
Szczerze mówiąc, ucieszyłam się z wydarzenia. Wyraźnie oznaczało, że pożar stanowił podejrzaną sensację, a jeśli ktoś podwędził całe nagranie, w dodatku wiedząc, gdzie ma szukać, musiał to być ktoś związany z telewizją. Obfita woda na nasz młyn. Nie próbowałam nawet odgadywać osoby sprawcy, Marta miała tu szansę, a nie ja, mogłam poczekać na rozszerzenie własnej wiedzy aż do jej przyjścia. Zawahałam się, czy nie jechać tam do nich i nie obejrzeć zamieszania osobiście, ale uznałam, że lepiej będzie wrócić do domu i pilnować kaset, bo nie daj Boże, jeszcze i do mnie złoczyńca się włamie…
Myśl, że mógłby mi rąbnąć mój cały telewizyjny stan posiadania, zdopingowała mnie ostro. Porzuciłam rozważania nad kosmetykami, sięgnęłam na półkę po cokolwiek i wybiegłam z Oszołoma.
Śladów włamania u siebie nie dostrzegłam żadnych, nikt mnie nie usiłował okradać.
Bardzo zadowolona usiadłam do roboty, postanowiwszy spokojnie czekać na Martę.
Po dwóch godzinach znów zadzwoniła.
– Mamy gliny – zaraportowała. – Chociaż nikt ich nie wzywał. Bez Czarusia Pięknego, ale nie szkodzi. Słuchaj, czy to się może wiązać z twoim Kocim Ptaszkiem czy jak mu tam? U nas nikogo nie zabili! Na razie…
– Przyjechali sami z siebie? – zdumiałam się. – O rany, to rzeczywiście afera! Jasne, że musi się wiązać! Dużo ich obchodzą wasze materiały robocze, choćby nawet z trzęsienia ziemi! Kradzież też dla nich żadne dziwo, nie wspominając o bałaganie, więc jestem pewna, że idzie o pożar. Spróbuj podglądać, co robią, i podsłuchiwać, co mówią. I z kim gadają.
– To wiem bez podglądania. Z Kajtkiem i Pawełkiem. Nie chcą wierzyć, że żaden z nich nic nie ma. A ja im właśnie powiedziałam, że oglądaliśmy to u ciebie, więc się nastaw. Zaraz przyjeżdżam! – Gliny pewnie też – mruknęłam i wyłączyłam słuchawkę.
Od dawna już zaniechałam robienia porządku przed przybyciem gości, była to sprawa beznadziejna, ponadto usunięte ze stołu przedmioty, głównie papiery, ginęły mi zaraz potem bezpowrotnie. Uczyniłam zatem tylko to, co możliwe, opróżniłam popielniczki i zaniosłam do kuchni liczne używane szklanki. Wypłukałam je nawet.
Zaraz potem przyleciała Martusia.
– Ja rozumiem, że darowanemu koniowi się nie zagląda – powiedziała nerwowo już od progu. – Ale jeśli wszystko się wiąże, to powiedzmy sobie prawdę w oczy, że już trudniejszego trupa nie mogłaś znaleźć! Zgodziłam się z nią w pełni i westchnęłam.
– Konfliktowy był za życia i konfliktowy po śmierci. Ale dzwoniła Anita, zapomniałam ci powiedzieć. I ten cały Lipczak, którego znalazłaś ty, a nie ja…
– Nie ja, tylko Dominik.
– Jeszcze gorzej. Dominik do zeznań jak wół do karety…
– Wał – zaproponowała Martusia i zabrała z kuchni wypłukane szklanki. – Nie zgodziłabyś się na wała? – Mogą być i trzy wały. A nawet walec drogowy, tyle samo by nam powiedział.
Możesz iść do pokoju, piwo wezmę. I zaraz cię ogłuszę dodatkowo, wedle tego, co mówi Anita, Lipczak wcale się nie nazywał Lipczak, tylko Trupski.
Zaskoczona Marta zatrzymała się w drzwiach i wpadłam na nią.
– Nie żartuj! Ten Trupski, o którego pytał piękny Czaruś? – Ten sam, jak w pysk dał. Wejdź uprzejmie dalej, bo tu ciasno. Stefan Trupski. Nie wiem, czy już go kojarzą…
Marta weszła dalej i mogłam również znaleźć się w pokoju.
– Siedział we wszystkim, wciskał się, węszył i znał miliony ludzi – ciągnęłam.
– Dziwne, że się nie zetknął z Dominikiem.
– Ale powiem ci – rzekła konfidencjonalnie żywo poruszona Martusia, lokując się na kanapie i chciwie otwierając puszkę – że… O, tego mi było potrzeba! W telewizyjnym bufecie piwa nie ma, kretyństwo… że chyba zetknął się z Tyciem. To nie informacja, to mętna plotka i mgliste przypuszczenie. Wrażenie takie odniosłam.
– Z czego ci się wzięło? – Tycio tak napomykał, całkiem przypadkiem, marginesowo i akurat pod drzwiami wychodka. Na korytarzu. Co się tam właściwie działo, w tym pokoju hotelowym, dla zagranicznego gościa musieli zmienić na inny, niby go to nic nie obchodzi, ale w oczy biło, że strasznie chciałby wiedzieć. Gdyby chciał wiedzieć zwyczajnie i bez drugiego dna, spytałby wprost. I gdzieś po drodze w ucho mi wpadło, że stratę poniósł Wredny Zbinio, a Tycio się z tego cieszy. Nic więcej. Słuchaj, dlaczego musieli zmienić na inny? Pokój mam na myśli? – Bo w tamtym prawdopodobnie urzędowały gliny.
– Rozumiem. I co na to mówi twoja dusza? Moja dusza czuła się kompletnie skołowana i nie chciała wypowiadać się zrozumiale. Mimo licznych wyjaśnień Marty wciąż nie pojmowałam dokładnie owych telewizyjnych przekrętów, nie umiałam rozgryźć kantów. Idealne przeciwieństwo kantów końskich, wyścigowych i aukcyjnych, które miałam w małym palcu i które z kolei nie docierały w pełni do Marty, aczkolwiek na czym polega gra, wiedziała doskonale. Mieściły mi się w głowie nawet takie rzeczy, jak cały statek handlowy, wyładowany zgniłymi cytrynami, i utrącenie produkcji naszych własnych przyrządów elektronicznych po to, żeby je można było sprowadzić od zagranicznego kontrahenta. A telewizja jakoś nie.
Bariera. Mur oporowy. Odgradzał mnie od jej krętactw radykalnie.
– Dusza jest zacofana i zakopana w przeszłości – oznajmiłam stanowczo. – Nie leci z prądem czasu, trudno. Jeszcze nie wiem, co z tego wyniknie, ale w tym pożarze tkwi jakieś sedno rzeczy.
– A, właśnie! – przypomniała sobie żywo Martusia. – Wiesz co, daj mi te kasety, ja je schowam od razu do torby i w razie czego ucieknę. A ty będziesz mogła mówić, że ich wcale nie masz. Wolę najpierw zrobić kopie, a dopiero potem rzucać je na pastwę glinom.
Propozycja wydała mi się rozsądna. W mgnieniu oka wymyśliłam, jak będzie. Oni zadzwonią z dołu, otworzę im, zanim wejdą na schody, Martusia wybiegnie i poleci na strych. Przeczeka w ukryciu pół piętra wyżej, oni wejdą do mnie, a ona spokojnie zejdzie na dół. Ja zaś równie spokojnie wyjaśnię, że już jej oddałam wszystkie materiały i proszę bardzo, niech ją gonią. Znajdą ją w telewizji, to oczywiste, ale może już zdąży przekopiować…
– A jak oni wcale nie zadzwonią z dołu, bo akurat będzie otwarte? – zaniepokoiła się Martusia. – Tylko od razu do drzwi? – To się schowasz w kuchni, ja ich zawlokę do pokoju, a ty po cichutku wyjdziesz.
– Może być. Daj kasety.
Podniosłam się z fotela, uczyniłam krok w kierunku drugiego pokoju i zastygłam.
Zaraz, gdzie ja schowałam te kasety…?
– No? – powiedziała Marta. – Co się stało? – Nic. Ja je gdzieś schowałam tak, żeby łatwo znaleźć. Muszę sobie przypomnieć, gdzie.
– Nie mów! Jezus Mario…! Następny kwadrans obie poświęciłyśmy na przegląd wszystkiego, co leżało wokół telewizora, chociaż byłam pewna i tłumaczyłam jej, że tam ich na pewno niema.
Doskonale pamiętałam, że trzymałam je w rękach i szukałam właściwego miejsca. Coś nastąpiło, jakieś przeszkody. Potem już nie trzymałam niczego…
Marta po raz drugi rozpaczliwie odczytywała napisy na wszystkich grzbietach, kiedy odezwał się brzęczyk z dołu.
– No tak – powiedziałam z rezygnacją, zwalniając zamek. – Daj sobie spokój z tą lekturą. Już go mamy. Cezary Piękny.
Marta wróciła do pokoju.
– To co teraz będzie? – Nie wiem. Nakazu rewizji nie ma, bo moich starań przewidzieć nie mógł. Może mu pozwolić na przeszukanie bez nakazu? – No coś ty! Jeszcze znajdzie…! – W duchy wierzysz…
Na wszelki wypadek udawałam, że nie wiem, po co pan major przyszedł, i powitałam go wielkim zainteresowaniem. Pan major nie udawał niczego, szczególnie, że pierwsze co ujrzał, to Martę. Ukłonił się grzecznie.
– Pani jest zorientowana… To i już pani wie – zwrócił się do mnie. – U pani znajduje się podobno taśma z pożarem na Bluszczańskiej. I niech mi pani nie odpowiada, że nie rozumie, o czym mówię, bo i tak w to nie uwierzę. Byłoby dla mnie wielką pomocą, gdybym mógł tę taśmę przejrzeć i uprzejmie panią o nią poproszę.
Poniechałam udawania.
– Bardzo dobrze wiem, o czym pan mówi, i też uważam, że powinien pan tę taśmę obejrzeć, a nawet więcej niż obejrzeć, tylko istnieje jeden szkopuł. Mianowicie nie możemy jej znaleźć. Ona tu z pewnością gdzieś jest, starannie przeze mnie schowana tak, żeby nie zginęła, pytanie gdzie. Za skarby świata nie mogę sobie przypomnieć.
Piękny Cezary stał akurat pomiędzy pokojami i miał widok na przestrzał. Spojrzał w kierunku telewizora.
– Nic z tego – powiedziała smętnie Martusia. – Obejrzałam to wszystko dwa razy.
Tam nie ma.
– Mówiłam, że nie ma. Chciałam dla niej znaleźć lepsze miejsce niż w tym śmietniku. I tu w szafce też nie ma. Chcecie, to sobie sprawdzajcie.
Obydwoje z Martusią, spojrzawszy przedtem dziwnym wzrokiem na mnie, zaczęli czytać napisy na grzbietach kaset w oszklonej szafce, przekrzywiając przy tym głowy aż do skrętu szyi, bo kasety stały pionowo. Nic im z tego nie przyszło.
– No tak – mruknęła Martusia. – To byłoby za proste.
– One się kiedyś znajdą – zapewniłam pocieszająco. – Jak zacznę szukać czegoś innego.
– Albo jak może pójdziesz drogą dedukcji…? – powiedziała Martusia z nadzieją.
– No właśnie, gdybym sobie przypomniała, co ja wtedy robiłam…
Nie wiem, czy ten nieszczęsny człowiek nam wierzył, czy też był pewien, że się wygłupiamy, ale równowagi nie stracił. Uparte oczekiwanie biło z niego niczym żar z pieca. Zaproponowałam, żeby wziął udział w poszukiwaniach, wspomagając nasze wysiłki.
Wspólnymi siłami przejrzeliśmy półki z książkami, śmietnik na kredensie kuchennym, pudło pełne fotografii, wszystkie płaszczyzny poziome wokół komputera, biurko i regał z dokumentami, bez rezultatu. Poszłam drogą dedukcji. Co ja wtedy robiłam, do diabła…?! Wiem, znalazłam kalkulatorek w jakimś dziwnym miejscu. A, na lodówce.
Dlaczego…? A, prawda, chowałam pierogi do zamrażalnika, zadzwoniła Anita…
Zerwałam się jak oszalała i runęłam do lodówki, szarpnięciem otworzyłam zamrażalnik. Owszem, leżały tam te pierogi, mięso w sreberku, mrożony bób i coś jeszcze, też opakowane w srebrną folię. Obejrzałam to z wielkim zaciekawieniem. Flaki. Coś podobnego, wcale nie pamiętałam, że mam flaki!
Kaset jednakże nie było. Marta skrupulatnie sprawdziła wszystkie produkty poniżej, znalazła na małym talerzyku nędzną reszteczkę pieczonego schabu, kompletnie zapleśniałą, nie pytając mnie o zdanie, wyrzuciła to do śmieci, nie całość rzecz jasna, tylko były produkt spożywczy. Talerzyk umieściła w zlewie. Przy okazji wyjęła piwo i ruszyła do pokoju.
Cezary Piękny twardo chodził za nami i patrzył nam na ręce.
– Zadzwoniła wtedy Anita i powiedziała mi o Trupskim – oznajmiłam, bo od początku myślałam na głos. – Okazuje się, panie majorze, że ten Stefan Trupski, o którego mnie pan pytał, to jest Antoni Lipczak, uduszony w Marriotcie…
– Co takiego…?! Wyrwało mu się jak normalnemu, zaskoczonemu człowiekowi, ale opanował emocję w ułamku sekundy. Skamieniał jakby podwójnie i tylko patrzył wzrokiem uprzejmie pytającym.
– Antoni Lipczak, uduszony w Marriotcie, kiedyś nazywał się Stefan Trupski – powtórzyłam cierpliwie. – Zmienił nazwisko. Jak to? Nie wiedział pan o tym? – Skąd pani to wie? – Od Anity Larsen. Znała go z widzenia dawno temu. Mówi, że węszył nachalnie i wciskał się wszędzie. Może pan ją przesłuchać przez telefon, chociaż chyba już dzisiaj pojechała do Włoch. Ale wróci – dodałam pocieszająco, chcąc go jakoś na nowo uruchomić.
Udało się, połowa kamienia w nim sklęsła.
– Tak, rozumiem. Jaki to ma związek z kasetami? – No właśnie. Trupski mnie natchnął, wiem, że od razu poleciałam do komputera i zapisałam pomysły, on nam pasuje, jeśli nie osobą, to poczynaniami albo może odwrotnie. Kasety się widać obraziły i poszły dokądś same…
– Był ktoś u pani w tym czasie? – spytał piękny Czaruś drewnianym głosem.
– Rozumiem, że nie pyta pan o gości sprzed roku. Zaraz. Oglądaliśmy je przedwczoraj wieczorem, W grę wchodzi dzień wczorajszy i większość dzisiejszego. Wczoraj był wtorek, nie, nikogo… Owszem, listonosz, przyniósł coś poleconego, wieczorem, nie wchodził, załatwiliśmy wszystko w progu. Dzisiaj koło południa wyniosło mnie do Oszołoma przez ten cholerny akumulator, przedtem, jak łatwo zgadnąć, nikt mi wizyt nie składał, otaczają mnie ludzie przyzwoici i taktowni, a nie jakieś tam głupie ranne ptaszki. Wróciłam przed drugą i czekałam na wiadomości od Martusi, żywego ducha nie było. Złodzieja też nie – zapewniłam go od razu, bo już usta otwierał, żeby o to spytać. – Od czasu włamania do mnie przed dwoma laty mam drzwi na byka, może pan sobie obejrzeć. Jeszcze do tej pory by się męczyli.
Czaruś Piękny rzeczywiście poszedł obejrzeć drzwi. Spodobały mu się.
– Z tego wynika, że kasety muszą być u pani…? – Owszem. Mam sklerozę, ale nie do tego stopnia, żeby z kasetami w ręku jechać do Oszołoma po zakupy. I to jeszcze bezwiednie. Ale niech pan się nie martwi, jutro przychodzi moja sprzątaczka. Ona znajdzie.
– Dlaczego pani tak myśli? – Bo ona znajduje wszystko, co mi ginie. Nie wiem, jakim sposobem. Czasem przypadkiem, w trakcie sprzątania, a czasem szuka specjalnie. Jestem pewna, że znajdzie i te cholerne kasety, dostanie je pan…
– Ej…! – wtrąciła się niespokojnie Martusia.
– Nie ma problemu – uspokoiłam ją. – Ten pan ma chyba dosyć rozumu, żeby docenić wartość kopii? Będzie ci wisiał nad karkiem, ale przeczeka, wytrzymasz to jakoś.
A jak powie, że nie, ukryję przed nim fakt znalezienia, w ogóle zabronię Heni szukać.
Cezary Piękny wyraźnie łamał się w sobie, najwidoczniej niepewny, na którą stronę się przechylić, pnia czy człowieka. Zdecydował się na postać bardziej ludzką.
– Nie będę przed paniami ukrywał, że potrzebne mi to jest pilnie…
Nie musiał, a nawet nie mógł mówić dalej, przerwałam mu od razu.
– No pewnie, skoro spalił się Grocholski. Rozmawialiśmy o nim. Sama twierdziłam dopiero co, ściśle biorąc przedwczoraj, że dźwięki należy wyodrębnić i zapisać, i że to sprawa policji. Ludzie wiedzą wszystko, nawet plotki są cenne, ta gadatliwa baba może wcale nie być głupia, a jak pan chce, możemy panu zaraz z detalami opowiedzieć, co tam widać i słychać. Oglądałyśmy całość parę razy…
Rezultat naszej wspólnej opowieści był taki, że Cezary Piękny prawie dostał wypieków. Stanowczo zażądał ode mnie numeru samochodu tego faceta z wąsami, kitką i garbkiem na nosie. Podałam mu go z pamięci, kategorycznie odmówiwszy latania po schodach, a Martusia zaświadczyła, że mówię to samo, co poprzednio. Poszedł na szalone ustępstwo, zgodził się ugrzęznąć w telewizji przy boku Marty, oglądając obraz w trakcie kopiowania, wyraźnie bowiem było widoczne, że inaczej ze mnie nie wydusi nic. Alzheimer, chwalić Boga, jeszcze u nas nie jest karalny.
Następnie zamilkł i najprawdopodobniej zaczął się wahać. Doskonale wiedziałam, o co mu chodzi.
Alternatywą było natychmiastowe tak zwane przeszukanie z nakazem prokuratorskim w ręku, ale nie miałam najmniejszych wątpliwości, że brakuje mu ludzi, ponadto prokurator to nie straż pożarna i tak błyskawicznie nie działa. Nie mówiąc już o tym, że skończyły się godziny pracy. Zanim zostanie złapany, przekonany i dokona wszelkich niezbędnych formalności, o ile w ogóle zgodzi się odwalać robotę w godzinach nadliczbowych, nadejdzie dzień jutrzejszy. Powinien zatem usunąć mnie z mojego własnego mieszkania, najlepiej do aresztu, a co najmniej zostawić człowieka, jeśli nie w środku, to za drzwiami, na klatce schodowej. Mogłam przecież te kasety znaleźć, wynieść, zniszczyć, ewentualnie w nocy ktoś mógł się do mnie wedrzeć, poderżnąć mi gardło i zabrać bezcenne dowody rzeczowe. Osobiście łatwiej by mi przyszło uwierzyć w poderżnięcie dwudziestu gardeł, już widzę tego włamywacza, jak trafia do kaset niczym po sznurku…
A do tego jeszcze mogłam złośliwie wyrzucić je przez któreś okno. Czyli musiałby zostawić trzech ludzi, bo moje okna wychodziły na różne strony.
Biedny człowiek, tyle komplikacji…! Doprawdy, znacznie więcej sensu miało bazować na mojej Heni.
Musiał dojść do tych samych wniosków, bo poszedł wreszcie, nie wymyśliwszy nic, poza usilną prośbą, żeby o znalezieniu kaset zawiadomić go natychmiast. Zostawił numer osobistego telefonu komórkowego. Niewykluczone, że przed wejściem do mojego domu postawił jednak tajniaka…
Zostałyśmy we dwie z Martusią, z całą wiedzą, wywęszoną z pytań i reakcji pana majora, i potężnym zamętem w głowie. Już nie tylko mnie zaczęły się mylić historyczne przestępstwa ze współczesnymi, ale nawet i jej, chociaż z historycznymi nie miała bezpośredniego kontaktu.
Zdecydowała się zatem nagle zmienić temat.
– Bartek mnie podrywa – oznajmiła znienacka.
Informacja mnie zainteresowała. Patrzyłam na nią pytająco.
– No, podrywa mnie. Co ty na to? – Zdziwiłabym się, gdyby nie podrywał – powiedziałam ostrożnie. – Poza tym, brodaty, więc o co chodzi? – Nie wiem. Dominik mnie gryzie.
– Osobiście wolałabym, żeby mnie ktoś podrywał niż gryzł…
– Wiesz co, możliwe, że ja też. Gdybym się mogła jakoś od niego odczepić…! Od Dominika. Wewnętrznie, bo przecież mu poniekąd podlegam, więc służbowych stosunków zerwać nie mogę. Muszę go widywać. I za każdym razem, jak go widzę…
– Przypominasz sobie jego szlochy, depresje i rozmaite inne figle – podsunęłam uczynnie i zachęcająco.
– No wiesz…! Joanna, zabiję cię! Figle… Może to i figle… Otóż te figle właśnie…
– Może się źle wyraziłam. Oprzyj się raczej na szlochach.
Martusia milczała chwilę, popijając piwo po odrobinie. Westchnęła.
– Na depresjach. Może być? Od jego depresji człowiek lata i szuka możliwie głębokiej studni, ja w każdym razie mam takie chęci.
– Dobrze, że nie mieszkasz na głuchej wsi, bo tam mogłabyś znaleźć. W Warszawie trudniej.
– Ale w Krakowie by się dało…
– Bardzo liczę na to, że tam bywasz zbyt zajęta, żeby po studniach latać – powiedziałam niemiłosiernie. – Ponadto Bartek, mam wrażenie, posiada zasadniczą pracownię w Krakowie…? – Bardzo trafne masz wrażenie. I co? – I nic. Ty w Krakowie, on w Krakowie…
Przez chwilę Martusia patrzyła na mnie pytająco i podejrzliwie, ale nie doczekała się dalszego ciągu. Westchnęła i znów wypiła trochę piwa.
– W ogóle to on mi się podoba, wiesz? – Odgaduję bez trudu. Gdyby nie miał brody, mnie by się też podobał. Obiektywnie, bo wiek nie ten. Co on jest? Żonaty, wolny? – Rozwiedziony. Przyjacielsko, jedno dziecko, syn, utrzymują stosunki, ale jego żona ma drugiego męża. Też utrzymują ze sobą przyjacielskie stosunki. Tyle wiem na razie, więcej nic.
– Skąd wiesz? Od niego czy z plotek? – Wyobraź sobie, z pierwszego źródła! Znam tego drugiego męża jego żony, to prawnik, doradca w krakowskim oddziale, i sam mi mówił przy jakiejś okazji, że pierwszy mąż jego żony nic mu nie szkodzi i nawet z dzieckiem nie ma problemów. A jego żona dziękczynne modlitwy dzień w dzień odmawia, że się rozwiodła, bo z pierwszym mężem o mało nie zwariowała. To podobno pedantka, idealnie zorganizowana i patologicznie punktualna…
– To już ją rozumiem doskonale i wcale jej się nie dziwię. Z podobnych przyczyn mój mąż rozwiódł się ze mną, tyle że odwrotnie.
– Proszę…? – To on był pedantem, nie ja.
– A, rozumiem… No i dopiero teraz wyszło na jaw, że ten pierwszy mąż, to właśnie Bartek. Ale drugi mąż bardzo przychylnie o nim mówił. Więc wszystko się zgadza. I już sama nie wiem, co robić, bo gdyby nie Dominik…
Zabrałam ze stołu puste puszki po piwie i znalazłam w lodówce jeszcze jedną pełną.
Postawiłam ją na stole. Przy okazji włożyłam do środka zapasowe.
– A tak – przyświadczyłam jadowicie. – Dominik, jasne, koniecznie. Bo niczego w życiu nie jesteś bardziej spragniona niż łkań na łonie. Tak ci jest wściekle rozrywkowe, że na poważnych kolaudacjach, na przykład, głupkowatych chichotów pohamować nie możesz, jedno, co cię ukróca, to myśl o Dominiku…
– Przestań, co? – Mogę, dlaczego nie. Między nami mówiąc, Bartek od Dominika przystojniejszy, chociaż mnie to trudno ocenić, bo te kudły na twarzy mylą. Ale nic, nic, drobiazg, w starożytnej Armenii mężczyzna bez brody w ogóle się nie liczył. Do pasa mieli i czarne…
Podrywa cię łagodnie czy wybuchowo? Martusia przez chwilę wyobrażała sobie te czarne brody do pasa.
– No nie, do pasa to przesada – oceniła. – Bez względu na kolor. Łagodnie, ale nieustępliwie. Tak między nami mówiąc, na diabła był mu ten pożar? Przecież go robił nie będzie! Wnętrza, tak, rekwizyty, ale nie zjawiska naturalne. To kwestia montażu! – Nie szkodzi, może miał nadzieję, że go natchnie. Ponadto, jeśli ma robić scenografię, możliwe, że chciałby mniej więcej znać treść utworu, nie? Ja na jego miejscu bym chciała.
Martusia pomamrotała coś pod nosem. Osobiście byłam zdania, że wolałaby się upewnić co do tych podrywczych zamiarów Bartka, bo na zbolałą przy Dominiku duszę potrzebowała lekarstwa. Z mamrotań wyłonił się Krzysiek. Zażądałam wypowiedzi artykułowanych i słyszalnych.
– No więc właśnie, jeszcze mi jego brakuje! Zaprasza mnie na wycieczkę do Hiszpanii, razem z mamusią, już wszystko załatwił…
– Z jaką mamusią? Twoją? – No coś ty, jego! Robi mamusi prezent urodzinowy, więc ja się mam dołączyć. Nie miałam kiedy ci tego powiedzieć, ale dzwoni prawie codziennie i dwa razy czekał na mnie pod domem.
– Znałam jednego takiego, którego mamusia trzymała pazurami i zębami – powiedziałam w zamyśleniu. – Mowy nie było, żeby poszedł gdzieś z dziewczyną bez mamusi, musiał udawać, że siedzi w pracy, a i to dzwoniła jak zegar z kurantem. Sprawdzała, gorzej niż żona. Jego dziewczyny nienawidziła niczym morowej zarazy i snuła intrygi, po kieszeniach mu grzebała, usiłowała odbierać pieniądze i wydzielać mu na kawę. I na benzynę. Sprawdzała licznik w samochodzie, a on jełopa mechaniczna, nie umiał odkręcić ani zatrzymać…
– I co? – zainteresowała się Martusia gwałtownie. – Zabił ją? -… Miał brata i siostrę – kontynuowałam w rozpędzie. – Brat uciekł do Afryki Południowej, do RPA, chociaż był antyrasistą, a siostra poszła za mąż do Australii. Dalej nie zdołali. Gdyby istniały wtedy możliwości wyjazdu w kosmos, pewnie by chętnie skorzystali, ale nie było. On, ten mój kumpel, miał najłagodniejszy charakter i zanim się połapał, już został do mamusi sam…
– I co…?! – wrzasnęła Martusia.
– I nic. Ożenił się z nią, z tą dziewczyną, po piętnastu łatach, kiedy ich dziecko już podstawową szkołę kończyło. Mamusia, chwalić Boga, zramolała tak, że straciła sprawność fizyczną… Bo w ogóle on był najmłodszy. Urodziła go w wieku lat czterdziestu, w chwili ich ślubu zatem miała osiemdziesiąt trzy. Bardzo lubię takie straszne historie, więc wszystko o nich wiem.
– Przerażasz mnie – stwierdziła Martusia i napiła się piwa. – Mamy więcej…? – Jak ty to robisz, że od piwa nie tyjesz? – zastanowiłam się z zawistnym niezadowoleniem i poszłam po kolejną puszkę.
Martusia ciągnęła swoje.
– Dowcip w tym, że mamusia Krzyśka udaje, że mnie uwielbia. Poślubię go, zamieszkamy razem, da nam jeden pokój do wyłącznego użytku. Razem, obie, w niebiańskiej koegzystencji, będziemy dbały o Krzysia…
– Takich też znałam – przerwałam z satysfakcją. – Mamusia usiłowała regulować kontakty seksualne córki i zięcia, wykluczała dzienne, w nocy podsłuchiwała pod dziurką od klucza i pukała energicznie, kiedy uważała, że dosyć tych igraszek. Albo czyniła ostre wyrzuty w dzień.
Martusia zaciekawiła się na nowo.
– I co? – I, chwalić Boga, była to córka. Przytłamszona czy nie przytłamszona, ale zawsze kobieta. Zięć się postawił, córka nie protestowała, raczej była uszczęśliwiona, przejechał się po teściowej z góry na dół…
– Jak?! Powtórz! Powtórzyłam, bo znałam wypowiedź i doskonale ją pamiętałam. Publicznie nie wygłosiłabym jej za skarby świata, ale w cztery oczy mogłam Martusię uszczęśliwić.
Tekst spodobał się jej nadzwyczajnie, dostała ataku śmiechu, pochwaliła także jego skuteczność, bo ostateczny rezultat był taki, że teściowa jęła bić pokłony przed zięciem.
Nie zmartwiła się nawet wcale, że w tym wypadku tego rodzaju terapia w grę nie wchodzi, skoro Krzysiek jest synem, a nie córką.
– Pozwolisz, że jednak, mimo wszystko, z mamusią do Hiszpanii nie pojadę, co? Bartek mnie, owszem, interesuje. Ale Dominik gnębi…
Bóg raczy wiedzieć, która to była puszka piwa, zważywszy jednak brak pożywienia, wywarła chyba swój wpływ. Martusia dostała nagłe zaciętego amoku, musiała zadzwonić do Dominika natychmiast, szał ją opętał. Nie protestowałam zbyt gwałtownie, znajomość życia kazała mi się ugiąć, niech dzwoni, Bóg z nią, istnieje nadzieja, że Dominik ją do siebie ostatecznie zniechęci…
Niekoniecznie chyba był to Dominik osobiście. W nerwach strasznych upuściła komórkę, która wpadła pod moją kanapę. Jedna z nas powinna była ją wydobyć, ona była młodsza i bardziej sprawna fizycznie, walnęła uchem o poręcz, a czołem o półeczkę pod stojącą lampą, w pośpiechu spróbowałam odsunąć nieco lampę, obciążoną mnóstwem rzeczy, poziomo prasą, korespondencją, bieżącymi dokumentami, atlasami drogowymi, pionowo, za takim czymś w rodzaju zasobnika, jakimiś torbami, kopertą ze zdjęciami, opakowaniem pomocy lekarskich, diabli wiedzą czym jeszcze… W każdym razie wszystko pionowe wyleciało na zbity pysk i uzupełniło teren pod kanapą.
Zdenerwowana katastrofą Martusia uparła się to pozbierać. Umeblowanie przeszkodziło mi stworzyć przestrzeń, odepchnęłam tylko stół. Gdyby była bodaj o pięć kilo grubsza, w życiu by się tam nie zmieściła, na szczęście gabaryty pozwoliły jej na te parterowe ćwiczenia akrobatyczne. Odbierałam od niej kolejne opakowania, usiłując przy okazji zapamiętać, co tam miałam. Wielką foliową torbę z ciśnieniomierzem, kardiofonem, wydrukami z badań i Bóg wie czym jeszcze obie równocześnie zatrzymałyśmy w rękach.
– Co za cholera? – powiedziałam z irytacją. – Dlaczego to się tam nie mieści? Zawsze się mieściło!
– Masz tu jakoś dużo tego? – zauważyła równocześnie Martusia.
– No dużo… Co jest…? Zajrzałyśmy razem, lekko pukając się głowami. Prawie na wierzchu widoczne było coś niepodobne do urządzeń medycznych. Dwie kasety filmowe…
– No wiesz…! – powiedziała ze zgorszeniem Martusia, wyłażąc spod kanapy i rezygnując na razie z odnalezienia własnej komórki. – To te…? Skruszona średnio, pokiwałam głową. Westchnienie ulgi wydałyśmy z siebie równocześnie, akustycznie zabrzmiało doskonale, przypominało odgłos wydobywający się ze starego parowozu. Martusia przytuliła znalezisko do łona.
– Słuchaj, sprawdźmy! Niech ja mam pewność…! Sprawdziłyśmy, oczywiście, był to zaginiony pożar. Z miejsca ustrzelił nas problem, co z tym teraz zrobić. Przekopiować czym prędzej, to jasne, ale przecież nie u mnie w domu!
– Jadę do pracy – zdecydowała Marta. – Północ, nie północ, mam wszystko u siebie…
– Zaraz, spokojnie, nie leć tak na ślepo – ostrzegłam. – I gliny, i złoczyńca, to za dużo na jedną osobę. Jeszcze cię kto napadnie i wydrze ci pakunek, podmuchajmy na zimne, musisz jechać z eskortą.
– Z jaką eskortą? – Silnego chłopa nam potrzeba. Kogo łapiemy? Czaruś Piękny wygląda solidnie…
– Tylko nie Czaruś! Odbierze mi to. Czekaj, Dominik…
Zanim zdążyłam się skrzywić, sama okazała rozsądek.
– Nie, Dominik do kitu, coś mi mówi, że on się na goryla nie nadaje… Kajtek i Pawełek byliby najlepsi, razem, ale Kajtek mieszka w Aninie, zanim przyjedzie… A Pawełek ma dzisiaj jakieś rodzinne pierepały, imieniny mamusi czy coś w tym rodzaju, też źle…
– Bartek…? – podsunęłam delikatnie.
– Chyba tylko – zgodziła się Martusia z odrobiną powątpiewania. – Ale to ty dzwoń do niego, bo mnie posądzi, że go podrywam.
– Oszalałaś? Po pierwsze, to on ciebie podrywa, a po drugie, mamy poważny powód…
– Ale rzecz w tym, że ja nie chcę go zachęcać. To znaczy, zachęciłabym go z przyjemnością, tylko Dominik mi w tym przeszkadza. Ja nie mogę gwarantować, że się wyrzeknę Dominika… No proszę, miałam do niego zadzwonić! Wlazła znów pod kanapę, nie słuchając mojego gadania, chociaż protestowałam energicznie. Truć sobie Dominikiem akurat teraz, kiedy znalazłyśmy taśmy! Gdzie sens, gdzie logika, nie czas na uczuciowe perturbacje, niech się kotłuje z Dominikiem ile chcąc, jak już zrobi kopie!
Po namyśle i długim wahaniu, z komórką w ręku, Martusia przyznała mi rację.
Wypukała numer i wetknęła mi słuchawkę.
Skutek był taki, że Bartek przyjechał po nią taksówką, wybrawszy sobie młodego i sprawnego fizycznie kierowcę. Nie przyszło nam jakoś do głowy, że najbardziej prawdopodobni przeciwnicy, z którymi miałby ewentualnie toczyć walkę, zaliczaliby się zapewne do funkcjonariuszy policji, co chyba nie zrobiłoby najlepszego wrażenia…
Praworządność jednak okazałam. Odczekawszy, ile było trzeba, zadzwoniłam do majora Cezarego pod ten jego prywatny numer i powiadomiłam go o znalezieniu kaset, jadących właśnie do telewizji w celu skopiowania. Jeśli akurat był we własnym domu i jeśli miał żonę, ta żona powinna bardzo mnie znielubić. Nigdy jednak nie miałam cienia litości dla żon policjantów, domagających się od mężów regularnego trybu życia i punktualnego przybywania na posiłki. Było się wcześniej zastanowić, widziały gały, co brały…
Źródło wiedzy, wspomagającej nasze scenariuszowe wysiłki, trysnęło nagle z zupełnie nieoczekiwanej strony. A nawet z dwóch.
Zadzwoniła do mnie osoba, którą rzuciłam pięknemu Cezaremu na żer, głównie w celu zrobienia na złość Bożydarowi. Była to, ściśle biorąc, Kasia, jego cioteczno-cioteczna albo stryjeczno-cioteczna siostrzenica, a możliwe nawet, że wnuczka. Usiłowałam kiedyś dojść stopnia pokrewieństwa, jakie ich łączyło, ale nigdy nie osiągnęłam sukcesu, bo wprawdzie Kasia chętnie i bez oporu wymieniała swoich przodków, ze strony Bożydara jednak z trudem zdołałam uzyskać informację, że w ogóle miał rodziców. Do Kasi, jako takiej, przyznawał się i nawet protestował przeciwko jej małżeństwu z wybranym przez nią chłopakiem, z czego należało wnioskować, iż chłopak jest w porządku.
Bożydar miał wielki talent do oceniania jednostek ludzkich dokładnie odwrotnie niż na to zasługiwały, w tym zaś wypadku roztaczał, można powiedzieć, nad Kasią opiekuńcze skrzydła długofalowo, żeby we właściwej chwili wytknąć błędy, wady, a może i przestępstwa jej męża. Małżeństwo, chwalić Boga, trwało już szesnasty rok, uwieńczone było dwojgiem dzieci, Piotruś, mąż Kasi, uporczywie nie chciał okazać się nieodpowiedzialnym zwyrodnialcem, Bożydar twardo czyhał i dzięki temu wszystkiemu Kasia była jedyną osobą, znającą jego prawdziwe miejsce pobytu. Na Bożydara dawno już przestała być zła i traktowała go jak nieszkodliwego, a niekiedy nawet użytecznego półgłówka.
– Czy wujaszek rozpętał jakąś nową aferę? – spytała teraz podejrzliwie, chociaż z wyraźnym zainteresowaniem.
Świadoma własnego udziału w tym całym przedsięwzięciu, zainteresowałam się również.
– A co? Były u ciebie gliny? – To już pani coś wie…? Był taki jeden i o wujaszka właśnie pytał. Gdzie go znaleźć i gdzie go znaleźć. A skąd ja mam wiedzieć, gdzie go znaleźć! O co chodzi?
– Sama nie jestem pewna. Wyjawiłaś im tę jego kryjówkę w plenerach? – Wyjawiłam. A co? Źle zrobiłam? – Przeciwnie, bardzo dobrze…
– Wyjawiłam im nawet obie kryjówki, druga to jest, zdaje się, letni domek pani Celinki… Pani znała panią Celinkę? – Ze słyszenia.
– No, ale nie wiem, bo tam może nastąpiło zerwanie. Niech pani sobie wyobrazi, pani Celinka była u mnie parę lat temu.
Zdumiałam się.
– Jezus Mario, po co?! – Trudno określić. Chyba chciała, żebym namówiła wujka do ślubu z nią. Zdaje się, że specjalnie po to rozwiodła się ze swoim mężem, miała nadzieję, że wujaszek ją poślubi…
– Słusznie byłam zdania, że to idiotka – wtrąciłam z przekonaniem.
– I jeszcze jaka! O ten rozwód długo się starała, wreszcie jej dali, a wtedy okazało się, że z nowego ślubu nici, no i ona właśnie w rozpaczy u mnie szukała pomocy. Albo sama nie wiem czego. Na moje oko, nie traciła nadziei i w ogóle szału dostała, deklarowała różne tam takie, wierność do grobu albo przeciwnie, straszną zemstę, a tak naprawdę chyba chciała go łapać w tej jego stajni pod lasem. Niech pani sobie wyobrazi, nie miała pojęcia, gdzie to jest! – Co ty powiesz, nie powiedział jej? A on tam ciągle mieszka? – Mieszka. Ma taki azyl. Wodę i światło sobie zrobił. Kiedyś tam byłam, okropnie to dziwne. Ale domek letni pani Celinki ciągle użytkował, trzymał tam tajemnicze dokumenty, a pani Celinka nie wytrzymała i wdarła się w jego sekrety.
– I nie udusił jej? – zdziwiłam się bardzo.
– Chyba nie, skoro u mnie była żywa. Ale naprawdę musiała szału dostać, bo te sekrety zaczęła mi zdradzać. Siedziała ze trzy godziny, nie mogłam się jej pozbyć.
O jakiegoś ptaszka chodziło, tak to określała, i ten ptaszek miał zorganizować szajkę przestępczą, czy coś w tym rodzaju, i trzymać w ręku rozmaitych dostojników państwowych, pani pamięta, że wujaszek na tym tle miał fioła…? – Pamiętam. Ale głównie czepiał się dawnej elity partyjnej.
– Zgadza się. I UB. A teraz dla odmiany sfery rządowe. Z tym że już sama nie wiem, ptaszek czy wujek, pomyliło mi się. Ta idiotka wymieniała nazwiska i funkcje, całe szczęście, że ja nie mam pojęcia o polityce, więc ich nie znam, zapamiętałam tylko, że nie wchodzi w grę ani Wałęsa, ani Jaruzelski. Ale miała na myśli ministrów, posłów na sejm, któregoś dawnego prezydenta Warszawy, co najmniej dwóch wicepremierów…
Oni się tak zmieniają, że ja nie mogę za nimi nadążyć, chociaż Piotruś się interesuje…
Gadała i gadała, cała we łzach, a pomiędzy ministrami plątał się wujaszek, który powinien się z nią ożenić. Więc gdzie on jest i gdzie on jest, i niech ja mu powiem…
– I powiedziałaś? – zainteresowałam się.
– Powiedziałam w jakiś czas potem, ale tak dość ogólnie. Zły był na nią, chociaż udawał, że nie. Pani go znała, więc nie muszę dużo wyjaśniać. W dodatku wśród tych ministrów plątały się zbrodnicze mafie, takie bandziorskie, kompletny melanż.
Wydedukowałam sobie, że on się z nią zamierza spotkać i chyba spotkał, bo więcej do mnie nie przyszła. Ale czy pomieszkuje w jej domku, tego nie jestem pewna, ona była gotowa oddać mu domek, oddać mieszkanie i na klęczkach się za nim czołgać, więc możliwe, że tak. A w ogóle przypomniało mi się to wszystko przez tego ptaszka.
Kasia zamilkła na chwilę, więc spróbowałam sobie całość uporządkować. Zaraz, policja…
– Czekaj. I gliny cię o coś z tego pytały? – No właśnie. O co tylko się dało. I co wiem o Konstantym Ptaszyńskim. I wtedy właśnie skojarzyło mi się, pamięta pani? Kiedyś sama pani mówiła, że z tą karą śmierci to różnie bywa, i wymieniła pani Ptaszyńskiego. Dlatego dzwonię. Nie tylko, prawdę mówiąc, jestem ciekawa, ale przypomniało mi się coś jeszcze, już po wizycie tego policjanta. Pani wie, o co chodzi? – Średnio. Od razu ci powiem, że Ptaszyńskiego ktoś rąbnął i stąd dochodzenie.
Przy okazji rąbnęli jeszcze i drugiego, kiedyś nazywał się Trupski, a obecnie Lipczak…
– O Boże! – wykrzyknęła Kasia. – Trupski! Stefanek…? – Stefanek, może być.
– No więc ona mówiła o takim. Jakiś Stefanek Trupski… Napomykała i tak czkała kawałkami. Zrozumiałam, że ten Stefanek Trupski został wynajęty przez wujka do śledzenia ptaszka. Wujek miał chyba na niego jakiegoś haka. Bo ogólnie miał się zajmować jakimś Pyłkiem czy Płatkiem, ale informacje dostarczać wujkowi. No i to już koniec. Tyle wiem. Albo wydaje mi się, że wiem.
– I ja się miałam nie zajmować polityką – powiedziałam z rozgoryczeniem.
– Dziwię się, swoją drogą, że ten twój szanowny wujaszek jeszcze żyje. Pani Celinka też, jeśli tak trzaska dziobem na prawo i na lewo…
– Nie, ona chyba wyjątkowo tak straciła równowagę. I na końcu jeszcze zapowiedziała mściwie, że jak nie, to ona wszystko powie Kubiakowi. Bo to on prowadzi całą księgowość i wie, co kto komu jest winien. Tego już do reszty nie zrozumiałam, więc wyleciało mi z głowy.
– Jakiemu Kubiakowi? – Pojęcia nie mam. Pani coś wie? Westchnęłam i opowiedziałam jej o wydarzeniach, które były naszym udziałem. Kasi się to nawet dość spodobało, ale wgłębiać się w kryminał nie miała ochoty. Odłożyłam słuchawkę i spróbowałam pomyśleć.
Kiedy zgłosiła się Martusia, akcję zbrodniczą miałam już właściwie opracowaną. Nie chciała słuchać przez telefon, wolała omawiać sprawę z wydrukiem w ręku.
Umówiłyśmy się na wieczór.
Przyleciała z kopią pożaru zrobioną specjalnie dla mnie. Cezary Piękny zabrał swoje przedwczoraj późną nocą, bo, jak łatwo było odgadnąć, po moim telefonie podążył natychmiast do telewizji, ale nie pchał się do środka i nie wisiał im nad karkiem, tylko taktownie czekał przed bramą. Dostał jeden egzemplarz i fakt, że była to taśma robocza, a nie zmontowane widowisko, najwyraźniej w świecie uszczęśliwił go niebotycznie. Nie interesowały mnie chwilowo jego wnioski.
– No to siadaj i słuchaj – poleciłam Martusi srogo. – I we właściwych miejscach wprowadzaj korekty techniczne. Tu masz w punktach, tu masz streszczenie, a tu fragmenty gotowych scen. Patrz wszędzie naraz.
– Czy to mucha ma tak strasznie dużo oczu ze wszystkich stron głowy? – spytała Martusia żałośnie, usiłując rozmieścić wokół siebie olbrzymią ilość papieru. – Nie lata tu jakaś? Może by mi pomogła? – Nie zajmuj się insektami, tylko słuchaj. No więc, trochę zmieniłam, zaczynając od góry, Wredny Zbinio ma koło siebie Płucka jako zastępcę albo co, a w gruncie rzeczy takiego tajnego doradcę, który judzi, intryguje i szantażuje kogo trzeba. Płucek dostaje informacje od Słodkiego Kocia…
– Zwariowałaś! – zaprotestowała Martusia. – Przecież musimy ich jakoś inaczej ponazywać! – To potem. Wymyślimy im nazwiska. Słodki Kocio dostarcza wiedzy, ale zarazem trzyma ich za gardło też szantażem i dlatego muszą kupować te cholerne seriale argentyńskie, żeby nastarczyć pieniędzy sobie i jemu. Wredny Zbinio ma tego dosyć, nie zdaje sobie sprawy z przydatności Słodkiego Kocia, chce się go pozbyć. Jest piękny…
– Kto…?! – Wredny Zbinio.
– Joanna, kota masz…?!!! – A co, nie jest…? Bez znaczenia, musi być. I z tych młodszych. Kocha się w nim śmiertelnie Malwina, zajmuje stanowisko trochę poniżej Niny Terentiew, on ją kołuje, bo już mu namiętność przygasła, zauważ, że pomijam chwilowo wątki uboczne… A, nie, nie wszystkie. Agata z Jackiem robią swój życiowy reportaż i grzebią w taśmach archiwalnych, sami nie wiedząc, co czynią. Wydłubują tę taśmę, co miała być zniszczona, dwie taśmy, trzy, wszystko jedno, i na nich dostrzegają faceta, tego samego, który współcześnie uprawia tajne kontakty. No, te z kieszenią, łapówką i tak dalej. O trzydzieści lat starszy…
– Za dużo. O dwadzieścia.
Zastanawiałam się przez moment, przypominając sobie wydarzenia historyczne.
– No dobrze. O dwadzieścia dwa. Mężczyźni się mało zmieniają, o ile nie łysieją i nie zapuszczają siwych bród jak Sean Connery. Co też on widzi w tej swojej brodzie…? Ale jeszcze im nic do głowy nie przychodzi. Płatek węszy, że Wredny Zbinio chce mu trzasnąć informatora. Po wszystkim snuje się Grocholski, uważany za przyzwoitego człowieka, zobacz na szóstej stronie… Tu słyszy przypadkiem, tu podgląda, tu mówią mu dobrowolnie…
– Marek się go radzi, jak idiota…? – Otóż to…
– Ej, słuchaj! Czyś ty nie wepchnęła w Marka trochę za dużo Dominika? – A nawet jeśli, to cóż to szkodzi? Pasuje.
– Nie wygłupiaj się, wszyscy poznają! – W razie potrzeby nieco mu ujmiemy. Patrz dalej. Malwina wpada w szał i wyjawia Grocholskiemu tajemnice Wrednego Zbinia. Grocholski widzi przed sobą świetlaną przyszłość, pcha się do archiwum, okazuje się, że Agata z Jackiem zabrali materiały i mają gdzieś u siebie, Słodki Kocio, wynajęty przez Wrednego Zbinia, też dochodzi do podobnych wniosków, a co gorsza wie, że i dla niego archiwalne taśmy to klęska. Nie ma dostępu, bo nie pracuje w telewizji, próbuje złapać za gardło Tycia, ale na Tycia ma za mało, a Tycio za to ma rozum. Tylko Płucek mu bruździ, więc ostrzega Płucka z nadzieją, że zaszkodzi Wrednemu Zbiniowi. Płucek doznaje olśnienia, znajdzie antidotum na szantaże Słodkiego Kocia, sam wkracza do akcji. Tymczasem Słodki Kocio podstępem wdziera się do telewizji, grzebie w twoim pokoju, tam go zastaje Grocholski i wali w łeb. Zobacz na trzeciej stronie streszczenia… albo na siódmej fragmentów… Strasznie myśli, usunąć zwłoki czy siebie…
– Bardzo dobrze – pochwaliła Martusia z przejęciem. – Ale przecież miał nie znaleźć taśm, bo pijany Jacek schował je w wentylatorze…
– Może znaleźć nie wszystkie. Te znalezione już mu sprawią uciechę. Znajduje resztę w archiwum, zabiera do domu. Płucek widzi sam koniec tych poczynań, podpala mu dom… Zaraz, tu się nie upieram, podpala osobiście albo wynajmuje tego z kitką i z nosem…? – Chyba powinien podpalić osobiście – rzekła Martusia po namyśle. – Dlaczego my pracujemy na sucho…? Tego z kitką musi chyba wynająć ktoś inny. Czy nie Tycio…? Albo może sam Grocholski…? Taki goryl, ochroniarz! Też się zastanowiłam w drodze po piwo.
– Nie skojarzył mi się, bo za chudy – powiedziałam stanowczo. – Ale czekaj, skocz dalej. No, zrobiłam tam przerwę na wątki prywatne, przez ten czas sensacja szaleje, Malwina też… Mam kłopot, bo powinno się teraz zabić tego, co widział Grocholskiego, znaczy Grocholski powinien go rąbnąć, a to Płucek. A ja miałam chęć wykończyć Wrednego Zbinia.
– Wykończenie Wrednego Zbicia, doprowadziłoby całą telewizję do szału szczęścia – powiedziała Martusia z przekonaniem. – Obojętne, państwową czy prywatną.
– Tak jak całą Kubę wykończenie Fidela Castro? – ucieszyłam się.
– Tego nie wiem. I osobiście nie mam zdania. On brodaty…
– Poderwij go i zrób mu coś złego. Judyta i Holofernes, pasuje ci?
Martusia w zadumie popijała piwo.
– Po Dominiku właściwie nic mi już nie straszne… Czy ja wiem…? Zaplanować reportaż…? – Tam jest muzeum Hemingwaya – przypomniałam jej zachęcająco.
– I mam robić za Karolinę Corday? Bo nie pamiętam, złapali ją od razu…? – Sama przyznała się dumnie i triumfująco. Ale strasznie wątpię, czy wpuszczą cię do łazienki tej brodatej małpy. Szkoda. Z drugiej strony wolę jednak, żebyś była żywa.
– Dziękuję ci bardzo…
– Nie ma za co. Więc teraz patrz dalej. Ciągle Wredny Zbinio, bo Grocholski własnego domu nie podpala…
– Czekaj! – ożywiła się nagle Martusia. – A może ten z kitką to w ogóle Płucek…? – A wiesz, że to jest myśl…! W życiu go nie widziałam i pojęcia nie mam, jak wyglądał, więc niech będzie z kitką. Przy okazji pożaru daje się zauważyć i nareszcie padają na niego grubsze podejrzenia…
Zasadniczy wątek kryminalny serialu ułożył nam się pierwszorzędnie. Wrednego Zbinia postanowiłyśmy postawić przed sądem nie za zbrodnie, tylko za zwykłe, no, powiedzmy nie całkiem zwykłe, nader potężne kanty. Usiadłam do komputera w celu uściślenia ostatnich scen, wypadających gdzieś tam, dobrze powyżej setki odcinków.
– Czekaj – powiedziała Martusia, wpatrzona w liczne teksty dookoła siebie.
– Z tym Słodkim Kociem, mimo wszystko, jest kłopot. Jak go wpuścić do telewizji? – Nie wiem. To ty musisz wymyślić. Ja ci mogę powiedzieć, jak wpuścić kogoś niepowołanego na budowę. Albo na teren stajni wyścigowych. Albo do biura projektów, to najłatwiejsze. Albo do muzeum w dniu, kiedy jest zamknięte. Albo do archiwum Urzędu Celnego. Albo do Komendy Głównej policji.
– Nie żartuj! Potrafiłabyś do policji…?! – W mgnieniu oka. Przypominam ci, że to nie oni powodują to bezprawie, które u nas szaleje, tylko prokuratury. Dlatego do prokuratury się nie pcham. Przy okazji mogę ci też powiedzieć, jak się wchodzi do szpitala bielańskiego wtedy, kiedy nie wolno.
Przez kostnicę. Do telewizji nie umiem.
Przez długą chwilę Martusia przyglądała mi się krytycznie.
– Zaczynam wierzyć, że naprawdę należysz do innego pokolenia. Mnie by nie przyszło do głowy wdzierać się do szpitala przez kostnicę. Co za czasy, na litość boską, istniały, kiedy chodziłam do przedszkola…?
– Skomplikowane. W tamtym ustroju trzeba było umieć żyć i wiedzieć, jak obchodzić wszelkie przepisy. Poza przepisami ruchu nie było ani jednego sensownego. Prawie jak za okupacji, tyle że do nas nie strzelano.
– Pozwól, że przyjdę do siebie – poprosiła grzecznie Martusia, otwierając drugą puszkę piwa. – No dobrze, zastanowię się. Jak on wlazł do tej telewizji…? Zaraz, czekaj, wiem…! Poczekałam z wielkim zainteresowaniem.
– Od tyłu – rzekła Martusia uroczyście. – Jeśli już się dostał w ogóle na teren, to obleciał budynki i wszedł od tyłu bez żadnego problemu. Tylko jak wlazł na teren? – Nie rozśmieszaj mnie – powiedziałam wzgardliwie. – Nie ma takiego ogrodzenia, którego nie pokona osobnik zacięty, chyba że pod wysokim napięciem. A tam, na Woronicza od tyłu, taki znowu straszny ruch nie panuje. Wlazł jakkolwiek i dlatego możemy użyć Słodkiego Kocia.
Martusia kręciła głową.
– A nie mógłby z przepustką, pod innym nazwiskiem…? – Kto mu ją da? Ty myśl logicznie. Próbuje ukraść taśmy w tajemnicy przed całym światem! – No trup, no zgadza się… Nie mógłby to być, mimo wszystko, odrobinę łatwiejszy trup? Musiałaś znaleźć takiego cholernie trudnego? – Wcale go nie znalazłam, sam mi się napatoczył…
Ktoś zadzwonił z dołu. Zwolniłam zamek, znów nie pytając „kto tam”, bo żadnych wizyt się nie spodziewałam. Wróciłam do komputera.
– Jadę do Krakowa – powiedziała Martusia z westchnieniem. – Pozostałe detale techniczne uzgodnimy przez telefon. Już tu widzę kolejny problem, jak go wpuścić do archiwum…
– Nigdy w życiu nie słyszałaś o złodziejach i włamywaczach?
Zabrzęczał gong u moich drzwi.
– Kto to? – zaciekawiła się Marta.
– Pojęcia nie mam – odparłam i poszłam otworzyć.
Za drzwiami stał Witek, siostrzeniec mojego męża, a zatem prawdopodobnie także i mój. Zdziwiłam się na jego widok niezmiernie, bo na ogół miał co robić i bez powodu mnie nie odwiedzał. Miewaliśmy niekiedy wspólne interesy, czasami wyświadczał mi rozmaite przysługi, ale zazwyczaj zaczynało się od telefonu, po czym dopiero kontakty się zagęszczały. A bywało, że nie odzywaliśmy się do siebie całymi miesiącami. Tak znienacka i bez uprzedzenia pojawiał się raczej rzadko i od razu zaciekawiło mnie, co go sprowadza. Z Martą znali się od dość dawna, bo jeździł zawodowo i mnóstwo razy gdzieś tam ją odwoził.
– Cześć – powiedziałam. – Ja się masz?
– Cześć – odparł Witek i zajrzał do pokoju.
– O, jest Marta. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle.
– No wiesz! – oburzyła się Martusia. – Jak ja jestem, to chyba powinno być dobrze, nie? – Może i dobrze – zgodził się Witek, odkładając kurtkę byle gdzie. – Nie, nie chcę piwa, zaraz wracam do domu i napiję się wszystkiego, po czym żadna ludzka siła już mnie nigdzie nie wyciągnie. Tak wstąpiłem po drodze, bo to chyba coś dla ciebie… – zwrócił się do mnie i nagle skorygował pogląd – nie, w ogóle coś dla was, bo zdaje się, że jakiś kryminał piszecie…? Przyświadczyłyśmy równocześnie, że owszem, piszemy. Witek zdjął z fotela gruby plik papieru, odłożył go na podręczny stolik i usiadł. Rzuciłam okiem dla sprawdzenia, co to jest, stwierdziłam, że brudnopis pierwszych sześciu odcinków serialu, i postanowiłam później przenieść go na parapet okienny, żeby się nie mylił z ostateczną wersją.
– Uczestniczyłem w znalezieniu trupa – oznajmił Witek bez wstępów, licząc zapewne na naszą dużą odporność. – Dopiero co, i prosto stamtąd jadę.
– O Boże! – wykrzyknęła Martusia. – Trzeci…?! Czy to nie nadmiar…? – Stamtąd, to znaczy skąd? – spytałam nieufnie, bo miałam obawy, że tego właśnie nam nie powie. Nie przez złośliwość, tylko z lęku o siebie.
Witek jednak żadnego popłochu nie przejawiał.
– Z Wolicy. Nie muszę się tak zaraz reklamować, ale ja różnych wożę. Mam takiego, co jak się natankuje, zawsze po mnie dzwoni, a nawet czasem uprzedza wcześniej.
Zdarza się, że spod domu go biorę, ale częściej z miasta i wtedy byle który kumpel mu pudło odprowadza, a potem wraca ze mną. Wiecie, jak to jest…
Obie z Martusia wiedziałyśmy doskonale.
– Na Wolicy mieszka, od Antoniewskiej takie coś odchodzi, niby ulica, ale to nawet nie ma nazwy. Oficjalnie do Antoniewskiej należy. Jedna parcela go przegradza od mafioza…
– Jakiego mafioza? – przerwałam z wielkim zainteresowaniem.
– Taki jeden, jak by ci powiedzieć… Od ściągania długów. Prawdziwy, zarejestrowany jako prywatna ochrona albo jakiś tam doradca, zareklamowany jak należy, każdy może sobie ludzi od niego wynająć…
– Do czego? – zaciekawiła się Martusia podejrzliwie.
– Oficjalnie czy nieoficjalnie? – I tak, i tak.
– Oficjalnie to na przykład do przewiezienia pieniędzy gdzieś tam, prywatnie, na wypłatę dla robotników chociażby, na własną budowę albo co. Baba chce zawieźć biżuterię do sprzedania, do wyceny… Ktoś wyjeżdża na krótko, cały dom zostawia, elektronikę, urządzenia… O, jak ten, co mu całe wyposażenie pracowni wynieśli…!
– Zaraz – przerwała znów Martusia. – Ci wynajęci…? – Co ci wynajęci? – Wynieśli mu.
Witek przez moment wydawał się zdezorientowany.
– O ile wiem, wynieśli mu złodzieje…
– A ci wynajęci co? – Nic. Nie było ich.
– Rzecz w tym, że ich właśnie nie wynajął, a trzeba było – wyjaśniłam, bo akurat wiedziałam o wydarzeniu prawie wszystko.
Martusia odetchnęła z wyraźną ulgą.
– No to już rozumiem, chwała Bogu. Wydawało mi się w pierwszej chwili, że to na tym polega ta ich działalność nieoficjalna. Wynajmuje się ich, a oni wynoszą i bardzo się przestraszyłam…
– Czego? – zdumiałam się.
– Że już całkiem nie rozumiem życia i współczesnego świata. A wydawało mi się, że jestem mniej więcej na bieżąco i wolałabym być…
– Jesteś, jesteś – pocieszyłam ją i zwróciłam się do Witka. – No, mów dalej! – Myślałem, że jeszcze coś do siebie powiecie – westchnął Witek, jakby lekko rozczarowany. – Bardzo lubię słuchać waszych dialogów. No więc tak on działa oficjalnie, a nieoficjalnie wynajmuje się u niego strachy na dłużników. Prawdziwych, nie takich wymyślonych jak na filmie. Sprawy sądowe to każda jełopa wie, można sobie pod tramwaj podłożyć, a goryl przyjdzie, postraszy, spluwę pokaże…
– Brzytwę – podsunęłam. – Mniej hałasu.
– Hałas to oni mają w odwłoku. Samochód opracuje, szyby w oknach… Elegancko, bez mordobicia, a najwyżej z takim delikatnym, i ten biedny dłużnik od razu się robi bogatszy. Mało znacie takich spraw, że łobuz człowiekowi za robotę nie płaci, towar na kredyt bierze, a potem szukaj wiatru w polu? – Ja mało – rzekła Martusia stanowczo.
– Ja dużo – przyznałam z westchnieniem.
– Toteż właśnie – powiedział Witek z satysfakcją. – A jeśli dłużnik ciągle nie płaci, chociaż ma z czego, posuwają się troszeczkę dalej i robią mu krzywdę na ciele albo na honorze.
– Na czym? – spytała Martusia z niedowierzaniem. – Na honorze? Ma teraz ktoś honor?! – No, może się źle wyraziłem – skruszał Witek od razu. – Na opinii publicznej może być? – To już lepiej…
– Z tym że tylko takim, którym musi zależeć, bo zwykły hochsztapler opinię chromoli. Wysokie sfery rządowo-przemysłowe, bankowe, handlowe… Taki handlowiec na dużą skalę, niech się rozejdzie, że nie płaci i już ma przechlapane. A po mordzie dostać nikt nie lubi.
– No dobrze, więc tam mieszka mafiozo od goryli dłużniczych – zniecierpliwiłam się. – Ty nam tu o życiu nie opowiadaj, tylko mów, gdzie ten trup! – Same chciałyście. Dobra, już mówię. Tego mojego dowiozłem do domu, dzisiaj to było, kumpel za mną jego gablotą jechał, a on mi zasnął martwym bykiem. I nie chce wysiadać… Ale nie, zaraz, jak po kolei, to po kolei, jeszcze muszę wrócić do mafioza. Bo tak naprawdę, to on taki mafiozo, jak ja gołębica…
Mimo woli przyjrzałyśmy mu się obie.
– Nie pasujesz – stwierdziła Martusia z przekonaniem i dopiero teraz dostrzegła, że nie ma już piwa. – Czekaj, zaraz, nic nie mów, idę po puszkę! – Rozumiem, że prawdziwe sensacje jeszcze się nie zaczęły? – odgadłam żywiutko.
Witek kiwnął głową i mógł kontynuować, bo Martusia wróciła biegiem. Też jęła węszyć drugie dno.
– Mam złe przeczucia – powiadomiła mnie z troską. – Jeśli się okaże, że taki Tycio, na przykład, zalega z wypłatami… Bo Wredny Zbinio nawet by mnie ucieszył! – Nic nie wiem o żadnym wrednym Zbiniu – powiedział stanowczo Witek. – Ale ten tam, zarejestrowany, zameldowany i tak dalej, to tylko przykrywka, taka postać na pokaz. Śliski i parszywy, ale miękki…
– Skąd wiesz? – Słyszy się i widzi różne rzeczy, trochę ludzi znam… A tam, mówię przecież, bywam często. Tak naprawdę wszystko w ręku trzymał bandzior prawdziwy, jego, tego wybrakowanego mafioza, też. Bali się go, co to bali, za mało powiedziane, sympatię taką budził powszechnie, że aż powietrze dookoła niego warczało, raz go widziałem nieszkodliwie…
– Nieszkodliwie znaczy jak…? – Taksówką zawracałem, klient już czekał, a on z samochodu wysiadał. Na mnie nawet nie spojrzał, taksówek dużo, w tego klienta się wpatrywał.
– I jak wyglądał? – A zwyczajnie. Nawet nie bardzo duży, taki średni, po pięćdziesiątce chyba, gęba pomarszczona, ale widać było jakoś, że życia ma w sobie dużo. Jak sprężyna. Czerwony na pysku, oczka jakieś złośliwe, zaciekawił mnie nie wiadomo dlaczego, więc się przyjrzałem, później się dopiero dowiedziałem, że to on. Z gołym łbem, krótkie włoski w kędziorkach, prawie siwe, ale tak wyglądały, jakby za młodu był rudy…
Zapalniczka wyleciała mi z ręki i wpadła pod stół.
– Jezus Mario! – powiedziałam ze zgrozą. – Słodki Kocio…!
Witek z Martą zagapili się na mnie.
– Nie żartuj! – przestraszyła się Martusia po chwili.
– Jakieś kontrastowe te wasze znajomości – zauważył Witek krytycznie. – Tu wredny, tam słodki…
– Nie nasze! – zaprotestowała Marta z energią. – Słodki Kocio to jej…! – A to możliwe, ciotka zawsze miewała jakieś takie…
– Mów dalej! – zażądałam gwałtownie. – I co?!
Witek pokręcił głową, ale posłusznie wrócił do tematu.
– No więc mój mafiozo to zasłona dymna, a prawdziwy to ten. Może być, mnie to nie szkodziło. I teraz mogę powiedzieć resztę, pasażer nie chce mi wysiadać, a to byk taki, wielki i gruby, no więc poczekałem na kumpla i razem zaczęliśmy go wyciągać.
A jeszcze głupio stanąłem, przed tą pustą parcelą, bo chciałem zostawić miejsce, żeby mu kumpel mógł wprowadzić samochód chociaż za bramę. Pilotem otwierana i ja nawet sam ją otwierałem, Bóg wie ile razy, jak był na bani, wtykał mi tego pilota do ręki, wiedziałem, że go trzyma w kieszeni na drzwiczkach. Macam, nie ma. Macam na drugich, nic. W skrytce, też nic. No więc może ma w kieszeni przy sobie, ale trzeba go wywlec, żeby się domacać. Wywlekliśmy go w końcu, a on wtedy nagle się przecknął i jak ten skowronek, takiego wigoru nabrał, że tylko kaftan bezpieczeństwa! I żeby chociaż sam leciał przed siebie, to nie, nas się trzymał kurczowo, to mnie, to kumpla, na zmianę, a jak w kleszczach! Wesolutki, jak taki źrebaczek na łące, a czepliwy jak małpa, poleciał w końcu, i to jak, jakby miał ze sześć nóg, prosto na tę parcelę…
– Nie była ogrodzona? – Była. Siatką. W rogu furtka i proszę jak wycelował, akurat w tę furtkę, trzeźwy z rozbiegu by tak nie trafił. A tam rudera na środku, ściśle biorąc napoczęta budowa sprzed dwudziestu lat, ledwo mury, parter, bez żadnego zadaszenia, za to podpiwniczona, ruina już kompletna, z dziurami, nie zabezpieczone wcale. Widać, że wleci do piwnicy, ma to jak w banku, więc my za nim. Jakoś się czułem za niego odpowiedzialny, stały klient ostatecznie, na mnie liczy, nie puszczę go luzem. Złapaliśmy go, bo się potykał, ale w ostatniej chwili, a to wielki bawół, mówiłem, ze sto trzydzieści kilo żywej wagi, wypsnął nam się z rąk i nie było siły, do tej piwnicy zleciał. Tyle że nie tak na mordę, a jakoś łagodnie, zjechał można powiedzieć. Tam gruz i ziemia, jakby pochylnia, wleźliśmy za nim, żeby go jakoś wydłubać, ciemno jak w grobie, gość stęka i chichocze, więc żywy, ale gówno widać i czuję, że po czymś depczę, a do tego śmierdzi. Zdechłe szczury albo co.
Kumpel skoczył po latarkę, ja poczekałem, zaświecił, no i wtedy się okazało…
Słuchałyśmy z zapartym tchem. Witek urwał na chwilę i skrzywił się z niesmakiem.
– Obrzydliwość. Nie, jednak daj mi coś. Jednym kieliszkiem się nie urżnę. Tak na sucho coś mi się robi.
– Wolisz koniak czy whisky? – spytałam pośpiesznie.
– Jak masz zimną, to whisky.
– Mnie piwo!!! – wrzasnęła Martusia za mną, bo pytanie zadałam już w biegu.
– No i bardzo dobrze – pochwalił Witek. – Wypiję i jestem całkiem spokojny.
Mam mówić dalej? – Kretyńskie pytanie! – warknęłam z naganą.
– No to latarkę to on miał na byka i od razu wszystko się dało zobaczyć. Ten nasz gość sobie podśpiewywał i do snu się układał, a nam wątpia skręciło. W szczegóły już się wdawał nie będę…
– Nie bądź, nie bądź – poparła go Martusia gorliwie. – Znaczy, nie wdawaj…
– Leżał tam, mordą do góry, więc go od razu poznałem. Wypchnęliśmy klienta na wierzch i jeszcze trzeba było go dowlec do domu. A pilota nie ma. Klucze do drzwi miał w kieszeni, wyleciały, cholera, jak zjeżdżał łbem na przód i musiałem wrócić…
– Po kolei! – wysyczałam ze strasznym naciskiem.
– Mogę po kolei – zgodził się Witek. – Bardzo dobra whisky. Wywlekliśmy go, mówię, pilota nie ma, więc jeszcze raz przeszukałem samochód i znalazłem to wreszcie pod fotelem pasażera. Klucze od domu on nosił w kieszeni marynarki, to wiedziałem, znów macam, nie ma, ale ta marynarka oddzielnie, a on oddzielnie, bośmy go za szmatę próbowali przytrzymywać, łatwo zgadnąć, że musiały wylecieć, pomacałem jeszcze na wszelki wypadek, portfela też nie ma, no więc teraz już siła wyższa, trzeba tam wrócić. Posadziliśmy go na schodkach, akurat znów miał przypływ tego wściekłego wigoru, więc sam wlazł na czworakach aż pod same drzwi i tam, chwalić Boga, przysnął sobie na słomiance. Poszedłem do tej cholernej piwnicy, a kumpel przez ten czas wprowadził samochód. Zmobilizowałem się szczytowo i popatrzyłem…
– Nie mów, co widziałeś! – zażądała Martusia dość rozpaczliwie.
– Klucze i portfel – powiedział Witek. – Leżały jak należy. Upewniłem się jeszcze co do… tej reszty… i poszedłem sobie stamtąd. Wepchnęliśmy gościa do domu…
– Czekaj – przerwałam. – A w tym domu nikogo nie było? – No właśnie nikogo. Żona z córką wyjechały gdzieś tam, gosposia jest na przychodne, więc już poszła, to mi jeszcze zdążył powiedzieć, zanim go do reszty rozebrało, no więc nikogo.
– I gdzie został? – W przedpokoju.
– Tak go zostawiliście w przedpokoju? – zgorszyła się Martusia. – Na gołej podłodze? – Podłożyliśmy mu poduszkę pod głowę – uspokoił ją Witek. – I kocykiem się go ładnie przykryło. Wlec go dalej, to trzeba by konia, bo zasnął rzetelnie, a nam tak jakoś w sobie nieprzyjemnie było.
– I bramę za sobą zamknęliście? Jak? – Zwyczajnie, pilotem. To już nie pierwszy raz, więc wszystko jest racjonalnie zorganizowane. Takie styropianowe pudełko on wozi ze sobą i foliową torbę, bardzo grubą.
Opakowanie pilota. Włożyłem ustrojstwo do środka i pirzgnąłem mu pod same drzwi, jak wytrzeźwieje, to znajdzie.
– A sąsiedzi? Ten mafiozo obok? – Nie wiem, co robił mafiozo obok, ktoś tam był, bo światło się świeciło, ale chyba telewizję oglądali.
– I co potem zrobiliście? – Nic. Odstawiłem kumpla i przyjechałem tutaj.
Obie z Martusią z przerażeniem popatrzyłyśmy na siebie.
– Jak to? Nie zawiadomiłeś glin…?! – A mnie akurat niczego do szczęścia więcej nie było potrzeba, tylko właśnie gliny! Niech go sobie sami znajdują. Już się rozpędziłem, sam na siebie rzucać podejrzenia…
– Jakie podejrzenia, oszalałeś! – zdenerwowałam się. – Jeżeli to rzeczywiście Słodki Kocio, to oni go szukają, bo im zginął! I my im o tym twoim znalezisku będziemy musiały powiedzieć! I dopiero wtedy zaczniesz być podejrzany! – Wcale nie – odparł Witek najspokojniej w świecie. – Kto w ogóle powiedział, że ja go widziałem? Wcale nie musiałem widzieć. Nie miałem latarki przy sobie, kumpel też nie, deptałem po czymś, to deptałem, może szczury, szczurów nie lubię, wolno mi…? Wolno. Wywlekliśmy klienta i po krzyku, a co tam jeszcze było, kogo obchodzi? Śmierdziało, mogło sobie śmierdzieć, dlaczego nie? Nie wiemy czym, bo obaj akurat mieliśmy katar. Ja wam o tym trupie mówię prywatnie, w razie czego się wyprę.
– A kumpel? – zaniepokoiła się Marta.
– Kumpel też się wyprze. Zeznania, mamy uzgodnione. Jakby co, on tam wcale nie właził, ciągnął gościa od góry, a ja popychałem te zwały sadła od dołu. Kto nam co udowodni? I w dodatku jest to prawda, ja byłem niżej, a on wyżej. Dlatego to on poleciał po latarkę, a nie ja.
– Logiczne – pochwaliłam. – Ale i tak pojęcia nie mam, co z tym fantem zrobić.
W razie czego twoje zelówki na trupie znajdą…
– No to przecież zeznaję, że po czymś deptałem! – A donieść o nim mogłeś z kamiennym spokojem, bo on już od paru dni nie żyje, co łatwo stwierdzić.
– No, świeży nie był, fakt – przyznał Witek w zadumie.
– Przestańcie, co? – poprosiła z jękiem Martusia.
– Nie możemy. Sprawę trzeba omówić. Diabli wiedzą zresztą czy to na pewno Słodki Kocio, bo może jakiś inny jeszcze życie stracił. Te rozmaite mafie lubią wymordowywać się wzajemnie.
– To nawet ładnie z ich strony, ale używajcie jednak jakichś innych słów…
– Nie grymaś. Lepiej myśl twórczo! – A gdybym wam nic nie powiedział – rzekł Witek, wciąż nieco zadumany – on by mógł tam leżeć do sądnego dnia. Nikt do tej piwnicy nie zagląda. Parcela jest do sprzedania, napis wisi, a wycenili ją tak drogo, że długo jeszcze pustką postoi. Tę ruinę rozbiorą, to pewne, już się rozlatuje, piwnica wodą podcieka, nie wiem, ile czasu taki zewłok wytrzyma, ale na wiosnę… albo za rok… kto by go rozpoznał…? – Dentysta – powiadomiłam go. – A może miał przy sobie dokumenty? – Jeśli miał, to ma nadal, bo myśmy go nie rewidowali.
– Ja się nie znam, ale może sprawcy zrewidowali go wcześniej? – wysunęła supozycję Martusia, rozpaczliwie usiłująca opanować doznania wewnętrzne. – Słuchaj, czy on się nam do czegoś przyda? Mam na myśli w piwnicy…
– Powinien chyba, nie? Stwarza liczne możliwości dodatkowe, daje się widzieć w tylu miejscach, że coś się zapewne dopasuje.
– Przyznaję, że ruchliwy jest nie do zniesienia…
– A co wy z nim chcecie zrobić? – zainteresował się Witek.
– Użyć w serialu – wyjaśniłam. – Potrzebny był nam trup dla wzmożenia napięcia, żeby nie wychodziło nudnie, no i trafiłam akurat na takiego, który stwarza same problemy.
– Ponadto miał leżeć w moim pokoju w pracy, a nie w jakiejś mokrej piwnicy – przypomniała Martusia głosem nieco znękanym. – I nie przechodzony, tylko właśnie świeży! Zwróciłam jej uwagę, że już mamy dwa trupy i jednego podpalacza, dzięki czemu akcja bujnie rozkwita. W piwnicy ewentualnie mógłby leżeć ten drugi…
– O, właśnie! – ożywiłam się nagle. – Popatrz, on najpierw może zniknąć i nie wiadomo, gdzie jest, ślady sugerują zbrodnię, zwłok nie ma i dopiero później docieramy do niego w piwnicy…
– Na Woronicza nie ma takich mokrych piwnic! – Może być sucha, nie wymagajmy za wiele.
– Chcesz zmieniać całą akcję?! – Nie całą, tylko od połowy. Nawet dalej, od dwóch trzecich. Już mam pomysł, szukają go w nerwach, bo istnieje podejrzenie, że rąbnął któreś taśmy. Potem się okazuje, że jest, leży, ale nikt go nie dotknie, bo wszyscy obrzydliwi, więc napięcie rośnie…
– Mnie w gardle rośnie…
– Ten fragment mogę napisać bez ciebie – uspokoiłam ją.
– Dziękuję ci bardzo. A ja go będę tylko czytać, tak? I realizować? – Efekty zapachowe jeszcze z ekranów nie wieją. Obrzydliwości nie wyeksponujemy. Ale myśl, sama w sobie, ma sens, pierwszego trupa znajdujesz od razu, z drugim warto wprowadzić urozmaicenie. I o, proszę…! Znajduje go przypadkowy człowiek!
– Jeśli ten człowiek, to mam być ja… – zaczął Witek podejrzliwie.
– Nawet jeśli ty, to będziesz kim innym! – Wolę, żeby mnie nie było wcale. Poza tym zdaje się, że zaczynam się gubić. O czym wy właściwie mówicie? To wszystko jest prawdziwe czy wymyślone? Zastopował nam wybuchy inwencji, chociaż i Martusia już zaczynała myśleć twórczo. Popatrzyłyśmy na niego i na siebie wzajemnie.
– Czekaj, on przecież nic nie wie! – No nie wie. Powiemy mu? – A dlaczego nie? Może mu coś przyjdzie do głowy? – Czego nie wiem? – spytał Witek, wciąż podejrzliwie i nieufnie.
– Bo, rozumiesz – rozpoczęłam wyjaśnienia – afera jest prawdziwa, a my ją sobie dopasowujemy do scenariusza. Kłopot w tym, że prawdziwe zwłoki wcale nie pracują w telewizji i musimy je upychać trochę na siłę. Z drugiej strony mnóstwo się zgadza, więc w rezultacie robi się melanż…
– To widać – zgodził się Witek. – Powiedz to jakoś porządnie, żebym mógł coś zrozumieć…
Wspólnymi siłami opowiedziałyśmy mu wszystko mniej więcej porządnie, teraz dopiero stwierdzając, ile fikcji pomieszało nam się z rzeczywistością. Niemal w podziw wprawił mnie talent do gmatwania, jaki się znienacka w nas obu objawił. Martusia zaproponowała nieśmiało, żeby może w wydruku zastosować inny kolor do faktów, a inny do wyobrażeń, ale zaprotestowałam stanowczo.
– Mam tu gdzieś w komputerze żółtą krowę i niebieskiego kota czy może odwrotnie, ale jeśli przypuszczasz, że dodatkowo zacznę walczyć z tym pudłem na czerwono, zielono i niebiesko…! Chcesz, to sobie sama drukuj pstrokate z dyskietki! Martusia przeraziła się śmiertelnie.
– Nie, nie! Wycofuję propozycję! Nic podobnego nigdy w życiu nie powiedziałam! – A Bartek umie – wytknęłam znienacka.
– To niech sobie umie. Nie ma przepisu, że mam umieć to samo, co on! I nie będę się z nim uczyła! Wszystko inne, tylko nie komputer…! Witek, mimo licznych przeszkód, nasze gadanie zrozumiał. Nie wiadomo, jakim cudem, ale jednak.
– Czekajcie, mnie z tego wychodzi, że u was te trupy i pożary to są jakieś kompromitacje telewizyjne. Ktoś się wygłupił, tu łapówka, tu kumoterstwo, tu jakieś stare błędy i wypaczenia, ktoś tam coś nakręcił, ma czarno na białym i jeden drugiego szantażuje. Zgadza się? – No nie! – zaprotestowała Martusia. – Bez przesady…
– W pewnym stopniu – powiedziałam równocześnie. – Nie żeby wszyscy wszystkich, ale czarny charakter i parszywą owcę musimy mieć!
– Ale nie całe stado…! – Toteż ci idę na ustępstwo, chociaż u mnie to zgoła kierdel…! – Czekajcie – przerwał Witek. – Ja bardzo lubię, jak tak twórczo dyskutujecie, ale chcę powiedzieć, że w naturze jakoś to wypada inaczej.
Zainteresował nas od razu.
– No? Jak? – Tak jak mówiłem. Goryle od ściągania długów. Jakie tam kompromitacje, kogo teraz kompromitacje obchodzą, o wielki szmal idzie. Tego tu mafioza rąbnęli, żeby forsy nie oddać, a jeśli chcieli coś sfajczyć, to weksle. Jakiś grubszy dłużnik wysoko obsadzony stracił cierpliwość i mózg odrąbał, a teraz macki same nie wiedzą, co robić. A jak im się jeszcze udało weksle spalić, część pracy mają z głowy. Nikt nikomu niczego nie udowodni. Ja się mogę trochę popytać i dowiedzieć dokładniej, bo nawet mnie to ciekawi.
Tylko z tym trupem nie wiem, co zrobić. Zawiadomić ich czy nie? Nagle wyobraziłam sobie całą procedurę. Witek składa zeznanie, łapią kumpla, trzymają ich całymi godzinami, dociekają, co robili w piwnicy, łapią tego ich klienta, mieszka obok, nic nie pamięta, skoro był pijany, ma pretensje do Witka, że go wrobił, żadnemu jego słowu nie wierzą, łapią tego drugiego, wmieszanego w przedsięwzięcie, ten drugi łże jak dziki, zwala wszystko na wszystkich, Witek z kumplem robią się podejrzani, bo nie zawiadomili od razu, w rezultacie wychodzą na tym interesie najgorzej, ponieważ nie są przestępcami i żaden prokurator ich się nie boi. Obie z Martą, być może, też się robimy podejrzane przez samą rozmowę z Witkiem, zabraniają nam pisać serial…
O, nie! Za dużo tego dobrego!
– Anonimowo i cienkim głosem – powiedziałam stanowczo.
– Proszę…? – zainteresowała się Martusia.
– Znaczy co? – spytał Witek.
– Tak jakby jakieś dziecko dzwoniło. Może być na alarmowy numer policji. Proszę pani, bo tam przeważnie baby siedzą na słuchawkach, w piwnicy przy jakiejś tam, podać adres, leży taki nieżywy człowiek. I cześć. Kto ty jesteś, nazwisko proszę i tak dalej, dziecko nie zwraca uwagi na głupie gadanie, tylko upiera się przy swoim, może być płaczliwie. Nie powiem nazwiska, bo mnie tatuś spierze. A trup leży. Wyślą radiowóz, gwarantowane, nawet gdyby byli pewni, że to głupi dowcip. A potem niech szukają tego dziecka do uśmiechniętej śmierci.
– Bardzo dobry pomysł – pochwalił Witek z uznaniem. – Tylko ja nie dam rady gadać takim cienkim głosem.
– Kumpel też nie? – To już prędzej. Chociaż wyjdzie mu chyba dosyć wyrośnięte dziecko.
– Może chłopczyk, który ma chrypkę? – podsunęła Martusia. – Niech siąka nosem.
Po dłuższej naradzie ustaliliśmy, że zadzwonić powinna Martusia, która przy pewnym wysiłku była w stanie wydać z siebie cienki pisk, odrobinę zachrypnięty. Siąkanie nosem nie sprawiało jej trudności. Ponadto dzwonić należało z automatu, bo nikt z nas nie wiedział, jak daleko poszła ta cała łączność i czy przypadkiem u glin nie wyświetla się numer, z którego ktoś dzwoni.
Martusia wyraziła zgodę dopiero, kiedy roztoczyłam przed nimi sugestywny obraz dziecięcej zabawy w ciemnościach na zapuszczonej parceli, kopanie piłki najlepiej, rozrywka niewinna, wręcz widać było na drzwiach mojej biblioteki jak im ta piłka wpada do piwnicy, a drugiej nie mają, jak winowajca, który źle wycelował, włazi po utracony przyrząd sportowy i natyka się na niesłychaną atrakcję w postaci zwłok. Nie musi być tych dzieci tak strasznie dużo, do kopania dwóch chłopczyków wystarczy. No i teraz wystraszony chłopczyk zdobywa się na obywatelską postawę i dzwoni…
– Niech ja pierzem porosnę, jakby ten chłopczyk stamtąd odszedł bodaj na sekundę – mruknął Witek. – Przyrósłby do siatki, żeby nic z przedstawienia nie uronić.
– Może podglądać z pewnej odległości, ciemno, więc go nie widać – powiedziałam stanowczo. – A gliny sobie poświecą, nie ma obawy. Wszystko zobaczy bez szkody dla zdrowia. We właściwej chwili ucieknie.
– A ślady? – zatroskała się Marta i wskazała Witka. – Jego butów. Nie za duże? – Teraz dzieci szybko rosną…
W rezultacie uwierzyliśmy w chłopczyka do tego stopnia, że Martusia wręcz poczuła się zobowiązana załatwić sprawę za niewinne dziecko. Oboje z Witkiem razem wyszli i po krótkim poszukiwaniu znaleźli automat w okolicy Czerniakowskiej. Na wszelki wypadek lepiej było nie wysyłać chłopczyka na drugi koniec miasta.
Relację ze składania donosu usłyszałam zaraz potem przez komórkę.
– Tam rzeczywiście baba siedzi – powiedziała Martusia, bardzo przejęta.
– Wczułam się w rolę, uwierzyła, wyobraź sobie, mówiła do mnie: „moje dziecko” takim bardzo zmartwionym głosem. Witek mi adres na kartce napisał, żebym czegoś nie pomyliła, i powtarzałam w kółko to samo, aż się prawie popłakałam. Chyba wyślą radiowóz, słuchaj, my to chcemy zobaczyć! – O Boże, znajdźcie jakiś pretekst, po co tam jedziecie! – Właśnie szukamy. Chociaż Witek mówi, że możemy popatrzeć z daleka. Zna takie miejsce, skąd wszystko widać.
– Lepiej sprawdźcie tylko, czy przyjadą i wlezą – poradziłam z troską. – I zjeżdżać stamtąd! Gdybyś chociaż miała przy sobie kamerę, byłoby wytłumaczenie, ale bez kamery mogą nas wszystkich wziąć za kuper.
– Przecież jesteśmy niewinni! – Toteż właśnie dlatego…
Argument miał wielką siłę. Potem już tylko dowiedziałam się, że owszem. Przyjechali i wleźli…
– No to cześć – powiedziała Martusia jakimś takim głosem martwo-zaciętym, a przy tym ponurym, wchodząc w moje progi. – Już nie mogę. Coś się we mnie złamało.
Zważywszy, iż ostatniego roboczego wieczoru, w wyniku piwnicznej sensacji, nie dokończyłyśmy uściślania całej akcji scenariusza, ponadto pośmiertna ruchliwość Słodkiego Kocia zaczęła stwarzać nowe możliwości i nasuwać pomysły, zaraz potem zaś Marta pojechała do Krakowa, przez dwa dni tkwiłam w stanie lekkiego chaosu twórczego i nic nie wiedziałam o jej przypadłościach. Zajęta rozwikływaniem komplikacji serialowych, straciłam z oczu resztę świata, w dodatku przez ładnych parę godzin w ogóle nie było mnie w domu i nikt się ze mną nie mógł porozumieć. Numerem komórki nie szastałam przesadnie. Dom zaś, a zarazem miejsce pracy, opuściłam, żeby podładować akumulator w samochodzie, i pojechałam byle gdzie, wybierając w miarę możności ulice bez korków. W trakcie jazdy mogłam myśleć, ile mi się podobało, wobec czego zdołałam tego drugiego trupa ukryć niekoniecznie w piwnicy, ale, powiedzmy, w czymś podobnym. Pogrążona w tekście, straciłam z oczu także Martusię.
– No bo co? – spytałam teraz niespokojnie.
– Ja go na oczy nie widziałam, rozumiesz? Przez dwa dni w Krakowie!
Na moment poczułam się nieco zdezorientowana.
– Dominika…? – No a kogo?! Razem pojechaliśmy…! Podobno razem!!!
Zaczął mi już ten Dominik nosem wychodzić.
– Idź tam, usiądź, dam ci piwa…
Martusia weszła za mną do kuchni.
– Piwa, owszem, daj mi piwa, w ustach nie miałam kropli piwa od tej ostatniej wizyty u ciebie. Chcę piwa! – Żaden problem, jest. Masz, weź szklanki…
– I to wszystko dlatego, że na chwilę zatrzymałam się w kasynie! Za karę! Rozumiesz? Nie zniosę tego, co ja jestem, niewolnica sułtana…? A on co, psychopata…?! Jak ja spojrzę na kasyno, to on dostaje depresji…?! – A jak nie spojrzysz, to co? Euforii? – spytałam delikatnie i postawiłam dwie puszki na stole.
– Dwóch euforii i trzeciej malutkiej – powiedziała Martusia z furią, czym sprawiła mi żywą przyjemność, bo wypowiedzi nauczyła się ode mnie.
Pochodziło to z wyścigów, „piątka leci, piątka leci!”, wrzeszczał jakiś kretyn na widok, na przykład, jedynki na froncie, na co mamrotałam pod nosem: „Tak, dwie piątki, a trzecia malutka”. W zasadzie podobało się to wszystkim, którzy mieli oczy w głowie i rozum troszeczkę wyżej.
– Znaczy, euforia też nieco wybrakowana? Martusia, niestety, w nerwach trząchnęła puszką tuż przed otwarciem, dzięki czemu drobna część piwa uszczęśliwiła serwetę i okoliczne papiery. Uspokoiłam ją od razu, zanim zdążyła się niepotrzebnie zdenerwować.
– To płótno, pierze się w pralce, nie zwracaj uwagi. Drobnostka. Stół też nie antyk, a papier wyschnie. Mów lepiej, co się stało.
Martusia pozgrzytała sobie trochę zębami i wypluła z siebie kilka słów, które wprawdzie są już powszechnie używane, ale nie w prawdziwie eleganckim towarzystwie. Po czym przeszła na język stosowany w słownikach.
– To gnój, wiesz? Nie wiem, co robił, ale chyba złośliwość! Perfidną, parszywą, mściwą… Świnia! Podlec! Sadysta!!! – Prywatnie, jak rozumiem…? – No przecież nie służbowo! Służbowo był na poziomie!!! A potem byliśmy umówieni i gówno!!! – Tak między nami, co ty w nim właściwie widzisz? Samą brodę…? – Zgłupiałaś? Łóżko!!! – W tym łóżku taki genialny? – spytałam z niedowierzaniem, wciąż usiłując okazać delikatność.
Martusia jęknęła i przybrała wysoce uciążliwą pozycję, z czołem opartym na niskim stole i szklanką piwa w ręku.
– Nie wiem. Coś ma w sobie. Niekiedy. Takie coś, co dech zapiera. I ja od tego dostaję…
– Małpiego rozumu – podpowiedziałam szybciutko i ogromnie życzliwie.
W jednej chwili Martusię poderwało znad stołu.
– No wiesz…! – A jak to nazwiesz inaczej? – spytałam bezlitośnie.
Dorosła, bądź co bądź, kobieta, inteligentna i myśląca, musiała na takie słowa zareagować racjonalnie.
– No nie… No tak… No nie…! No dobrze, owszem… No wiesz…?! Coś okropnego…
No dobrze, chyba masz rację… Tak, zgadzam się. Małpiego rozumu! – No to może byś przeszła umysłowo na człowieczeństwo…? Przez długą chwilę Martusia milczała, popijając piwo po odrobinie i wpatrując się intensywnie w wybrakowaną passiflorę, wymieszaną z wiszącymi nad nią pędami asparagusa. Passiflora podobno dobrze działa na uspokojenie, musi to być prawda.
– Chyba masz rację – rzekła wreszcie z namysłem, pozbawionym już, ku mojej uldze, znękania. – Jak sobie wyobrażę małżeństwo z nim i dzieci… – otrząsnęła się jakoś od góry do dołu. – Czy mój dreszcz wewnętrzny widać na wierzchu? – Widać.
– No więc chyba ma to sens. Ty mówiłaś takie coś: jak się ożeni, to się odmieni? – Ściśle biorąc, mówiłam, że ten pogląd nie ma żadnego sensu.
– Myślisz, że na pewno…? – Udowodnione prawie w stu procentach. W obie strony.
– W jakim sensie w obie strony? – Kobiety nie mają monopolu na głupotę. Znam osobiście co najmniej dwóch facetów, którym się wydawało, że odmienią charakter malkontentki albo cierpiętnicy, ożeniwszy się z nią. Do dziś dnia pokutują za idiotyczne przekonanie. Kobiety mają w sobie więcej optymizmu, takich, co im się równie głupio wydawało, znam więcej.
– No to ja tak nie chcę. W żadne odmiany nie wierzę i mam tego dosyć! Ucieszyłam się nadzwyczajnie, ale przypilnowałam, żeby swojej uciechy nie okazać zbyt jaskrawo na zewnątrz, bo po pierwsze, miała dosyć Dominika już jakiś setny raz, a po drugie, mógł nią szarpnąć duch przekory. Pozwoliłam sobie tylko na lekki objaw ukojenia i sięgnęłam po wydruki ostatnich stron poprawionego tekstu.
– Masz, poczytaj sobie, zmieniłam trochę dalszy ciąg. Zacznij od streszczenia, a dalej jest cały odcinek, kiedy wszyscy w strasznych nerwach usiłują go znaleźć, a on już leży pod schodami. Czytelnik wie… pardon, chciałam powiedzieć widz… wie i traci cierpliwość, w napięciu czekając, kiedy go wreszcie znajdą…
Jakiegoś pecha miał ten nasz serial. Ledwo Martusia zdążyła wgłębić się w streszczenie, odezwał się brzęczyk. Podniosła głowę.
– Czy z tymi różnymi trupami przychodzą do ciebie tylko wtedy, kiedy ja jestem, czy jak mnie nie ma, to też? – Robią ci grzeczność i czekają, aż przyjdziesz – odparłam, idąc do drzwi.
– Dziękuję, aż takiej grzeczności wcale nie wymagam! Zwolniłam zamek, odczekałam chwilę, bo coś mi mówiło, że to chyba do mnie.
Usłyszawszy czyjś galop na schodach, otworzyłam drzwi.
Oczywiście, Cezary Piękny. Leciał po tych schodach jak do pożaru i nawet się nie zadyszał. Wpuściłam go, rzecz jasna, zgryźliwie uprzedzając, że tym razem sama nie jestem.
– Nic nie szkodzi – odparł grzecznie i od razu zwrócił się do Marty: – Ja właściwie bardziej do pani, zgadłem, że pani tu jest i skorzystałem z okazji.
– Śledzą nas? – zdziwiłam się.
– A skąd, za mało mamy ludzi na takie przyjemności.
– Zgadł pan bardzo dobrze – powiedziała Martusia. – I co ja?
Podinspektor Czaruś usiadł i bez wstępów przystąpił do sprawy.
– Co pani robiła szóstego listopada ubiegłego roku?
W osłupienie wpadłyśmy obie jednakowo.
– Na litość boską…! – jęknęła Martusia zdławionym głosem.
– Pan naprawdę wierzy, że ktoś może sobie przypomnieć, co robił prawie rok temu określonego dnia…? – spytałam z szalonym zainteresowaniem.
– Ja to wiem, nie muszę wierzyć. Szczególnie, jeśli była to jakaś data pamiętna.
Ślubu, złamania nogi, urodzenia dziecka…
Martusia zaczęła się gwałtownie zastanawiać.
– Ślub brałam dziesięć lat temu, rozwód w dwa lata później, więc zeszły rok odpada.
Nigdy w życiu nie złamałam nogi ani nie urodziłam dziecka. W Las Vegas byłam przed trzema laty, więc to też nie. Co to w ogóle był za dzień, szóstego listopada zeszłego roku? Czyjeś imieniny może…? – Zaraz ci powiem – odparłam życzliwie i sięgnęłam do grubego pliku papierów, wetkniętego pionowo pomiędzy książki telefoniczne a ściankę regału. Znajdowały się tam kalendarze z kilku poprzednich lat, zachowywane przeze mnie pieczołowicie ze względu na rozmaite notatki i numery telefonów, nigdy nie przeniesione do notesu.
Wielokrotnie okazywały się zgoła bezcenne. – Czekaj, poszukamy. Grudzień dziewięćdziesiąt siedem, marzec dziewięćdziesiąt osiem, za daleko… wrzesień dziewięćdziesiąt osiem, o, to już bliżej… Jest! Ten akurat kalendarz wisiał u mnie w postaci długich i wąskich kartek, z każdym dniem oddzielnie i dostateczną ilością miejsca na zapiski. Znalazłam szósty listopada.
– Piątek – ogłosiłam uprzejmie. – I lepiej wiem, co robiłaś, niż ty.
– A co ja robiłam? – Co do poranka, nie wtrącam się, ale mam tu zapisane, czternasta-piętnasta Marta.
TV. I doskonale pamiętam, że zbiegowisko trwało do północy, z tym że opokę stanowiłyśmy my obie, a reszta się zmieniała. To było wtedy, kiedy wypadło nam załatwianie wszystkiego na kupie i trzeba było tych ludzi jakoś od siebie odseparować. Bardzo skomplikowane popołudnie, a na końcu ktoś rozwalił donicę z asparagusem i dobrze zrobił, bo najwyższy czas był, żeby go przesadzić do większej. Asparagusa pamiętam najlepiej.
– A…! – ożywiła się Martusia radośnie. – To wtedy kłóciłyśmy się o scenariusz z Romansu wszechczasów! Co to znalazła się w nim Krowa niebiańska! Zgadza, się. To było szóstego listopada? – Tak mam zapisane…
– No to rzeczywiście były trudne chwile, doskonale pamiętam! – Nie chcę ci wymawiać, ale trzy osoby dobiły znienacka.
– Ale to później. Przedtem się wszystko zgadzało! – Bo na początku konferencja trzymała się jeszcze tematu…
Podinspektor Cezary Piękny wtrącił się w nasze wspomnienia.
– Już rozumiem, że panie spędziły kilka godzin wspólnie. Nie ukrywam, że interesuje mnie czas pomiędzy siedemnastą a północą. Czy mogą panie sobie przypomnieć, kto tu wtedy był?
Zaczęłyśmy sobie przypominać, aczkolwiek chętnie, to jednak z wysiłkiem. Martusia wiedziała lepiej.
– Ze scenariuszem skończyłyśmy po czwartej i była chwila przerwy. O wpół do piątej, jako pierwszy, przyleciał Kajtek, to wiem, bo przyniósł kasety, a zaraz potem Dominik i ten nasz ulubieniec…
– I ja próbowałam przegryźć mu gardło, a ty załatwiałaś w cztery oczy coś tam w drugim pokoju z Dominikiem i z tym, jak on się nazywa…
– Janczewski. Zgadza się. Jak wróciłam tutaj, to już było pełno ludzi…
Cezary Piękny przystąpił do zapisywania sobie każdego naszego słowa. Martusia wymieniła mu personalia gości, bo to ona je znała, a nie ja. Jakoś nam wyszło, że postacią, która interesuje go najbardziej, jest Dominik.
Co do Dominika obie mogłyśmy przysięgać na wszystkie świętości, że od chwili przyjścia zaraz po wpół do piątej, nie opuścił mojego mieszkania aż do północy, kiedy ostatni służbowi goście zdecydowali się pomieszkać u siebie. Wyszli razem, Dominik, Martusia, mój plenipotent, jeden młody reżyser i Marta Klubowicz, która świeżo skończyła zdjęcia do Całego zdania nieboszczyka w ruskiej wersji i opowiadała, jak tam było.
Dominik sprawy służbowe miał już odpracowane wcześniej, ale siedział do końca ze względu na Martusię, w owym momencie bowiem chyba ją kochał.
Cezary Piękny przyjął do wiadomości nasze zeznania i spytał, kto jeszcze mógł to zbiegowisko pamiętać.
– Każdy, kto miał je zapisane – zapewniłam go. – O ile nie wyrzucił kalendarza.
Ale jakaś umowa wstępna została wtedy podpisana, z datą, więc może pan sprawdzić.
Podpisywał mój plenipotent i ten… jak mu tam…
– Tarnowicz – powiedziała Martusia.
– Dziękuję paniom…
– Zaraz – przerwałam mu od razu. – Niech pan chociaż powie, kto z nich wszystkich jest podejrzany i dlaczego? Przecież to telewizja! Niech mnie pan nie straszy, że ten cały Słodki Kocio i ten cholerny Trupski-Lipczak mają coś wspólnego z telewizją! Nie mają prawa mieć, ja to wymyśliłam! Podinspektor musiał się chyba trochę do nas przyzwyczajać, a może kołatał się w nim cień wdzięczności za to, że, narażając się na jakieś tam konsekwencje, ujawniłam jednak śmiertelne zejście Słodkiego Kocia, czym, bądź co bądź, zepchnęłam dochodzenie ze ślepego toru. Gdyby z uporem widzieli w nim dusiciela drugich zwłok… Albo miał nadzieję, że ciągle coś ukrywamy i w atmosferze bardziej towarzyskiej wyjdzie to na jaw…? W każdym razie westchnął ciężko i odpowiedział prawie jak człowiek.
– Wręcz przeciwnie. Telewizja nam tu tylko przeszkadza i chcemy wreszcie wyeliminować ostatecznie bezpośredni udział kogoś z tego środowiska. Tyle mogę paniom powiedzieć, że szóstego listopada zaistniało wydarzenie, w którym zabójca Ptaszyńskiego bez wątpienia uczestniczył. Jeśli zatem podejrzany znajdował się gdzie indziej, jako sprawca odpada i unikamy niepotrzebnej roboty.
– Dominik! – ucieszyła się Martusia. – A obie mówiłyśmy panu od razu, że on się na mordercę nie nadaje! – Należało jednak to sprawdzić.
– No to, chwalić Boga, mamy go z głowy. Ty masz – zwróciłam się do Martusi.
– Przestaną cię gnębić wyrzuty sumienia o to kasyno.
– Już dawno mnie nie gnębią i wybij sobie z głowy, żeby gnębiły! Cezary Piękny wtrącił się, bo miał do nas jeszcze jakieś interesy. Szczególnie do Marty.
– O ile wiem, pani w dniu zabójstwa była w kasynie. Czy nic tam przypadkiem nie zwróciło pani uwagi? Nikt się nie zachował jakoś nietypowo, dziwnie, może przytrafiło się coś, co pani zapamiętała? Martusia spojrzała na niego i łypnęła okiem na mnie. Zachowałam kamienną twarz, żeby jej nie zbijać z pantałyku i nie odbierać Czarusiowi nadziei. Wiadomo przecież, że uwagę roznamiętnionych graczy może zwrócić na siebie wyłącznie zjawisko potężne, pożar szalejący za plecami, strzał, który rozwala ekran automatu przed nosem albo trafia krupiera, nagłe wyłączenie prądu, stanowiące przeszkodę w grze… Drobiazgi przechodzą niedostrzegalnie, więc co ona mogła zapamiętać? Inni tam siedzą tacy, co nie dla gry przyszli, w hazard się nie wdają, patrzą pilnie i widzą wszystko…
A jednak Martusi coś w oko wpadło.
– Owszem – rzekła zdecydowanie. – Jeden taki koło mnie, po pięć złotych grał, komórkę przyłożył do ucha, zlazł ze stołka i wybiegł. I nie wrócił. A na kredycie miał przeszło tysiąc punktów, i nie wiedzieli co z tym zrobić. Zauważyłam, bo pytali mnie o niego.
– Kto pytał? – Obsługa oczywiście. Pytali, kto tu siedział, o, już po bardzo długim czasie, a ja wiem, że wyleciał z komórką przy uchu, bo akurat mi w tym momencie grało, na karetę, więc mogłam się rozejrzeć dookoła. Nie mam pojęcia, kto to był, nie znam człowieka.
– Jak wyglądał? – Nie wiem. Nie miał brody i nie był łysy, rozumie pan, nic mu na głowie nie świeciło, a od łysiny blask bije. Nie bił.
– Ale coś więcej? Stary, młody, gruby, chudy…
Martusia zmarszczyła brwi i widać było, że z całego serca chce Czarusiowi pomóc, co nie najlepiej jej wychodzi.
– Nie stary – rzekła stanowczo. – Nie gruby… Ale i nie chudy! Duży. Takie miałam wrażenie, że duży, jak z tego stołka zlazł i wybiegał, jakoś dużo człowieka w oczach mi zostało. I chyba raczej młody… Nie miał nic rażącego, żadnych zielonych włosków, kolorowych apaszek, złotych kolczyków… Zauważyłabym.
– A nie spytałby pan tak o niego pana Stasia albo pana Zbyszka, albo pana Miecia…? – podsunęłam delikatnie i z subtelną naganą.
– I kto to mówi, pani? – zgorszył się piękny Cezary. – Pani chyba powinna z góry wiedzieć, co ja od nich usłyszę. Siedzieli tyłem i żywego ducha nie widzieli, a z nazwiska nie znają w ogóle nikogo. Plotki owszem, ale nie zeznania! – Ja za tego mojego też głowy nie dam! – zastrzegła się Martusia pośpiesznie.
– Proszę mi nie kazać przysięgać przed sądem! Nie rozpoznam faceta! Pan major jakoś łatwo się z jej zastrzeżeniem pogodził. Siedział przez chwilę w milczeniu i nad czymś rozmyślał.
Nie wytrzymałam.
– A ten Grocholski co? – spytałam niecierpliwie. – Pożar dostał pan od nas, mógłby pan coś powiedzieć z elementarnej wdzięczności. Rzeczywiście ktoś mu bombę podłożył na piętrze, tak jak ludzie gadali? – Rzeczywiście – przyznał piękny Cezary, ku mojemu zdumieniu, bez najmniejszego oporu. – I panie chyba wiedzą, że w celu zniszczenia dokumentów, które tam były zgromadzone? Ponadto chwilę dostarczania bomby pani oglądała osobiście – zwrócił się do mnie. – Ta furgonetka ze sprzętem elektronicznym… Owszem, bomba znajdowała się w nowej drukarce i była odpowiednio ustawiona.
– I co? – Nic.
– Jak to, nic? Takiej furgonetki nie można odnaleźć?! Zaraz, a te wszystkie samochody? Te z Marriotta i tego z kitką i z nosem…? – Z nich wszystkich tylko jeden miał prawdziwe numery – rzekł Czaruś Piękny z kąśliwą uprzejmością. – Wóz stałego dostawcy Marriotta, który im przywozi szparagi i brokuły, a zabiera dla siebie kości na przemiał. Z żadnymi aferami nie ma nic wspólnego, zostało to sprawdzone bardzo dokładnie. Reszta fikcyjna.
– I na co nam było zapisywać i zapamiętywać? – rzekła z goryczą Martusia.
– Całe szczęście, że nie leciałam niepotrzebnie przez trzy piętra! – westchnęłam równocześnie z satysfakcją. – Pomyśleć, że po zapisaniu pamiętałam…
Cezary Piękny najwyraźniej w świecie czegoś jeszcze od nas chciał, ale jakoś nie mógł tego sprecyzować. Byłam pewna, że albo pytanie pozwoli nam odkryć pilnie strzeżoną tajemnicę, albo sam nie wie, jak i o co pytać. Chętnie bym mu pomogła, ale nic mi nie przychodziło do głowy.
– Czy pani jest pewna… – zaczął z wahaniem, ale przeszkodziła mu nagle Martusia.
– A dlaczego właściwie udusili tego uduszonego Lipskiego-Trupczaka? – spytała niecierpliwie. – Bo może też nam się prawda przyda?
Osobliwe zdanie miało działanie ogłuszające. Wiedziałam, że coś powiedziała nie tak, nie mogłam jednakże na poczekaniu uświadomić sobie, co. Pięknego Cezarego rąbnęło chyba podobnie.
– Widział zabójcę Ptaszyńskiego – odparł jakoś odruchowo. – Należało go uciszyć radykalnie…
W tym momencie zamilkł i nie powiedział nic więcej. Zrezygnował z uzupełniania wiedzy, pożegnał się i poszedł sobie. Zostałyśmy same, obie nieco zaskoczone.
– Tyle to każdy ćwok umiałby zgadnąć – stwierdziłam po chwili z niesmakiem.
– Za dużo zobaczył, więc proszę won. Zdaniem Anity, sprzedałby informację na aukcji, kto da więcej…
– I komu to właściwie potrzebne? – No myśl logicznie, wrogowi zabójcy albo zleceniodawcy. Jeśli w ogóle w grę wchodzi zleceniodawca, aż mnie ciekawi, jaką straszliwą forsę mógł być komuś winien. Ten zleceniodawca, mam na myśli. Wolał trzasnąć Słodkiego Kocia niż zwracać dług! – Może nie miał tyle, biedny człowiek…
– A na płatnego zabójcę miał? – Nie wiem, ile kosztuje płatny zabójca. Ale jeśli drogo, może po prostu rąbnął go własnoręcznie? Broń palna, nawet z tłumikiem, wypada chyba taniej…? Przez długą chwilę, bez żadnych racjonalnych powodów, rozważałyśmy kwestię kosztów zbrodni, potrzebnych nam jak dziura w moście. Próbowałyśmy odgadnąć osobę tego potężnego dłużnika, bez żadnego rezultatu. W chwili kiedy udało nam się oprzytomnieć i wrócić do właściwego tematu, zadzwoniła komórka Marty, a zaraz potem mój domowy telefon. Poszłam ze słuchawką do drugiego pokoju, żeby uniknąć zakłóceń akustycznych.
– Już wiem, komu ten Trupski najbardziej właził na odcisk – powiedziała Anita bez żadnych wstępów. – To jest niejaki Kubiak, potajemny księgowy wszystkich mafii, hochsztaplerów, aferzystów i członków rządu. I kogo tam jeszcze chcesz. Jak sama wiesz, tutaj można wykryć więcej niż w kraju.
– Kubiak, Kubiak… Czekaj, słyszałam takie słowo… Kubiak…
Przypomniałam sobie nagle. Kasia mówiła coś o jakimś Kubiaku…
– A, już wiem! I co ten Kubiak? – Ekonomista i prawnik. Podobno… sama rozumiesz, ja z jego usług nie korzystam… Dokonuje rozliczeń, pilnuje porządku, pożyczki, długi, terminy płatności i tak dalej. Wie wszystko o wszystkich, bo wszyscy do niego lecą.
– Po co? – Po informacje. Kto może pożyczyć, a kto nie. I odwrotnie, komu można, a komu nie. Utajnione zabezpieczenie, istnieje albo nie. Tajne konta, no, wszystko, co tylko zechcesz. Milczy jak głaz, lepszy od szwajcarskich banków, dawno już zaczął, a teraz prosperuje na całego. Od lat wiadomo, że w niego jak w studnię, więc cieszy się ogólnym zaufaniem. A Trupski, już ci mówiłam, wciskał się wszędzie jak taka glista i Kubiakowi mógł narobić koło pióra. Sprzedać czyjąś tajemnicę i zepsuć mu opinię, istny wrzód na tyłku. Więc może Kubiak postanowił się go pozbyć?
Zastanawiałam się przez chwilę.
– Na rozum biorąc, brzmi to logicznie. Kubiak ma prowizję? – A co, uwierzyłabyś, gdybym ci powiedziała, że to taki wszechświatowy altruista, który uparł się iść żywcem do nieba? – Ale ekonomista i księgowy w mokrą robotę nie powinien się wdawać! – Toteż w życiu nie uwierzę, że wdał się osobiście! Ale mógł być dyplomatycznym inspiratorem. Wiedzy posiada dosyć.
– Prawdę mówiąc, wolałabym, żebyś to wszystko powiedziała policji.
– Jakiej policji? – Duńskiej.
– Pomijam taką drobnostkę, że akurat jestem w Hamburgu…
– Ale wracasz do Kopenhagi? – Wracam, owszem…
– No więc duńskiej…
– Co, na litość boską, duńską policję obchodzi polski Kubiak?! – No jak to, przestępca…
– Jaki znowu przestępca?! Zwykły, skromny, legalny doradca ekonomiczny! A tego, że wchodzi swobodnie do komputerów we wszystkich bankach świata i w małym palcu ma wszelkie zabezpieczenia, żadna siła mu nie udowodni! Duńska policja ma to w odwłoku! – Ale przecież cię przesłuchiwali…
– Kto?! – Policja.
– Jaka policja? Zdenerwowałam się do tego stopnia, że spróbowałam oderwać paznokciami uschnięty pęd asparagusa. Tyle mi z tego przyszło, że złamałam sobie paznokieć.
– Duńska, jak sądzę, nie? Polska nie zdążyła, bo wyjechałaś.
– Żadna policja świata jednego słowa ze mną nie zamieniła – powiedziała Anita stanowczo. – Poza francuską, która mi przyłupała mandat za parkowanie. Mówię to wszystko tobie, bo może ci się na coś przyda, a poza tym mam nadzieję, że się czegoś dowiem od ciebie.
– O mój dobry, wielki, jedyny Boże! – powiedziałam ze zgrozą.
– Ejże, coś nie gra? – zainteresowała się Anita.
– Nic nie gra. Wszystko nie gra. Właśnie przestałam rozumieć cokolwiek i będę musiała rozwikłać jakieś niepojęte okropieństwo. Jesteś pewna, że nie składałaś zeznań na policji na prośbę naszych władz? – Jeśli, to bezwiednie. A mogę ci przysiąc, że przez ten cały czas ani razu nie byłam pijana. W ogóle nie pamiętam, kiedy się ostatnio urżnęłam, chyba potwornie dawno temu…
– I nic nikomu nie mówiłaś, tylko to mnie…? – Nic nikomu. Jak Boga kocham. Pytać owszem, pytałam. Ale dyplomatycznie. No, trochę snułam wspomnienia… Nie masz mnie chyba za kretynkę? Nie, nie miałam jej za kretynkę. Różne szataństwa mogła wykombinować, ale głupia nie była z pewnością. Coś tu nie grało tak przeraźliwie, że aż powietrze zaczęło warczeć.
Zmobilizowałam się umysłowo.
– Bóg ci zapłać za Kubiaka. I za Trupskiego. Nie wiem, co teraz będzie, muszę się poważnie zastanowić. Jakiś kant szaleje pod moim sufitem.
– Masz na myśli budownictwo czy anatomię? – Jedno i drugie…
– Ale czekaj, bo jeśli jest poważna afera, ja chcę mieć pierwszeństwo. Musisz mi wszystko powiedzieć w pierwszej kolejności! – Już bym ci powiedziała, jak odnaleziono zwłoki Słodkiego Kocia, gdybym nie była chwilowo ogłuszona. Musisz trochę poczekać. Ponadto proszę bardzo, mogę nawet snuć ci powieść w odcinkach, chętnie ją z tobą skonsultuję, tylko jak ja mam cię łapać? Gdzie cię znowu diabli zaniosą? – Teraz przez jakiś czas posiedzę w Kopenhadze, ale dobrze, dam ci mój utajniony numer komórki. Trzy osoby go znają, ty będziesz czwarta…
Zapisałam ten numer na marginesie programu telewizyjnego, najbliższego kawałka papieru, jaki miałam pod ręką, i Anita się wyłączyła. Porządnie otumaniona wróciłam do Martusi.
– U ciebie coś jest? – spytała Martusia, dziko zdenerwowana, usiłując bezskutecznie trafić komórką we właściwą przegródkę torby. – Jakieś prądy, atmosfera, jakieś takie metafizyczne fluidy? – Kiedyś, strasznie dawno temu, były pluskwy. Ale po pierwsze, nie moje, po drugie, pozbyłam się ich w trzy dni, a po trzecie, zwyczajne, nie metafizyczne. Rozumiem, że coś się stało? Czekaj, wezmę piwo, bo chyba doznałam wstrząsu.
– Wstrząsu to ja doznałam, a nie ty! – Wstrząsy nie muszą bywać jednoosobowe! – zaprotestowałam dość niemrawo, idąc do lodówki.
– Mogłyśmy doznać obie. Mów od razu, kto dzwonił? – Dominik!
– A…! I uczuciowo tobą…? – Jakie tam uczuciowo! Daj tego piwa, bo ja nic nie rozumiem. Awanturę mi zrobił zwyczajną, że go policja ciągała przez ten pożar cholerny i przez to włamanie do nas, do telewizji, nikt tam się nie włamywał, ale te kasety ukradli i co on o tym wie, a on gówno wie i wszystko razem przeze mnie, i skąd ja znam Grocholskiego, i skąd myśmy wiedzieli, że on się będzie palił, a Dominik pojęcia o tym nie ma, za to wie, że ja wiem, a w dodatku niemożliwe, żeby w tym pokoju hotelowym nic nie słyszał i natychmiast mają dostać kasety z pożarem! Jakąś mordę straszną mu pokazali na fotografii i kazali rozpoznawać, a skąd on ma znać takie mordy, a Wrednego Zbinia Tycio zna lepiej, więc dlaczego jego pytają, a nie Tycia! I co on z tym w ogóle ma wspólnego i w co ja go wrobiłam…! Powstrzymałam ją w rozpędzie.
– Nic nie rozumiem jeszcze bardziej. Czy nie możesz tego powtórzyć odrobinę mniej chaotycznie? – Ja ci powtarzam dokładnie! To nie ja mówię chaotycznie, tylko on! Aż się jąkał z tego bredzenia! Będą nas wszystkich przesłuchiwać, Kajtka i Pawełka też! – Ratunku – powiedziałam słabo i napiłam się piwa, oczyma duszy mętnie widząc te kilogramy, które właśnie mi przyrastają.
Martusia też się napiła i zamilkła, patrząc na mnie. Mętlik w moim umyśle zaczął przybierać jakieś dziwne formy.
– I do czego ci, wobec tego, były stare pluskwy…?
Martusia zakrztusiła się tak, że musiałam ją łupnąć w plecy.
– Joanna…! Ty chcesz mnie dobić…?! – To raczej ja się czuję dobita. Nie chodziło mi ściśle o pluskwy, miałam na myśli metafizykę.
– No bo ja nie wiem, jakieś prądy tu u ciebie, za każdym razem, jak tu jestem… no dobrze, prawie za każdym, jakieś koszmary się lęgną i kretyństwa ktoś donosi! Czego ja się jeszcze za chwilę dowiem i czy przyjdzie może jakiś z pistoletem po prośbie…?! – A niech przyjdzie, piwa mogę mu dać i nawet kasety, wszyscy już przecież mają kopie… Czekaj, teraz ja ci powiem, co usłyszałam, i potem to razem rozważymy, bo nic mi się nie zgadza, a jedno przez drugie może da się wyjaśnić. To Anita dzwoniła…
Usiadłyśmy wygodniej, powtórzyłam teksty od Anity, przez króciutką chwilę Martusia, skołowana Dominikiem, jeszcze nie doceniała problemu, po czym klapka jej odskoczyła. Jakaś odwrotność czegoś zaczęła z tego wychodzić, u nas policja rzuciła się na ludzi nadmiernie, a na Anitę wcale, więc co to właściwie miało znaczyć?
– Porównajmy te obie treści – zaproponowałam. – Może to coś da? – Są dokładnie przeciwne sobie – zawyrokowała Martusia stanowczo. – O ile histeryczne krzyki Dominika mają w ogóle jakiś sens.
– Sensu bym nie wykluczała, bo znaleźli przecież Słodkiego Kocia, więc musiało nimi szarpnąć. Szczególnie jeśli go nie rozpoznali, co jest całkiem możliwe, bo i naruszony zębem czasu, i najprawdopodobniej pozbawiony dokumentów…
– A to Czaruś Piękny nie ma żadnych skojarzeń? – Jeśli nie powlekli do kostnicy mnie, widocznie coś ukrywa.
– A za to o przypalonym Grocholskim kłapie gębą na prawo i na lewo? – No, skoro była kradzież pożaru… A Dominik jest władzą w redakcji… To co on ma ukrywać, sami znaleźli ofiarę do zeznań…
– Kto? – Gliny.
– Które gliny w końcu? – A wiesz, że nie wiem… Mówię przecież, trzeba się zastanowić…
Zabrzęczała moja komórka, odezwał się w niej Witek.
– Tu jestem przypadkiem, pod twoim domem. Mogę wpaść? Zachęciłam go bardzo gorliwie, bo w obliczu kołowacizny, jaka stała się nagle naszym udziałem, mógł się nadzwyczajnie przydać. Pomoże w rozważaniach, a może nawet sam coś dołoży.
Witek pojawił się po dwóch minutach. Usiadł na fotelu, sapnął i zdecydował się wypić najpierw jedno małe piwo, a potem dużą kawę. I jedno, i drugie było w pełni osiągalne.
– Nic nie rozumiem – oznajmił. – Czego się śmiejecie? To nie jest żaden dowcip, naprawdę nic nie rozumiem! – My też – zapewniłam go. – Miałyśmy nadzieję, że nam coś wyjaśnisz.
– Ja wam? Myślałem, że wy mnie! – Dobrze, my tobie też – obiecała Martusia, wciąż jeszcze rozweselona. – Ale najpierw powiedz, czego ty nie rozumiesz. Rozumiesz – zwróciła się do mnie – może on powie jakoś składniej niż Dominik i nie będzie się jąkał.
– Nie będę, jak Boga kocham. Szkoda mi czasu. Dostałem przez umyślnego wezwanie do glin.
Patrzyłyśmy na niego, czekając dalszego ciągu. Witek pytająco patrzył na nas.
– I co? – popędziłam go z naciskiem. – Mów od razu o wszystkich okolicznościach towarzyszących, bo samo wezwanie do glin to jeszcze nic takiego.
– Mogłeś nie zapłacić jakiegoś mandatu albo uciec z miejsca wypadku – podsunęła Martusia.
– Znikąd nie uciekałem. No dobra, po kolei. Tego trupa w piwnicy pokazywali wszystkim dookoła, żeby go ktoś rozpoznał, bo dobrze zgadłyście, dokumentów przy sobie nie miał. Niczego w ogóle nie miał…
– To ja pierwsza tak doskonale zgadłam! – pochwaliła się Martusia z satysfakcją.
– No i proszę, jak się wyrabiasz przestępczo…! Czekaj, niech mówi dalej.
– Ten mój klient, o którym wam mówiłem, ten zabalsamowany, też go oglądał i przez niego doszli do mnie – ciągnął Witek. – Tam, w okolicy, nikt się do niego nie przyznał, wybrakowany mafiozo obok poznał go na pewno, ale się wyparł, albo ze strachu, albo z radości, że się go pozbył…
– Może miał mieszane uczucia, bo i forsa mu się skończyła? – wtrąciłam pośpiesznie.
– Może miał – zgodził się Witek. – W każdym razie wyparł się, w życiu takiego nie widział, ani w naturze, ani na fotografii, wcale mu nie uwierzyli, ale nic mu nie mogli zrobić, bo do zaników pamięci każdy ma prawo. Ten mój rzeczywiście mógł go nie znać, chociaż widywać owszem, widywał, to wiem od niego prywatnie. Strasznie węszą, kto to może być, i tego właśnie nie rozumiem, bo przecież mówiłyście glinom o tym swoim zaginionym trupie z Marriotta, nie? – Otóż to! – powiedziałam z ponurym i bezrozumnym triumfem.
– Powinni sami zgadnąć, że to on, i potem już łatwo sprawdzić. Więc co to ma znaczyć? Wy żadnych wezwań nie macie? – Na razie nie…
– Nic straconego – zapewniła pocieszająco Martusia. – Wnioskując z bredni Dominika, tylko patrzeć, jak dostaniemy.
– Przez trupa? – zainteresował się Witek.
– Nie, przez pożar.
– A im się jedno z drugim kojarzy? – Nie, to nam się kojarzy – sprostowałam. – I niekoniecznie w rzeczywistości.
W scenariuszu. Musimy chyba spisać sobie tłustym drukiem, jakoś tak w dwóch słupkach obok siebie, co jest prawdziwe, a co wymyślone, bo inaczej oskarżą nas o wprowadzanie władzy w błąd.
– Ale nic wam za to nie grozi, najwyżej wyślą was na badania psychiatryczne…
– Nie chcę! – zaprotestowała Martusia z energią. – Nie mam na to czasu! – Toteż ci mówię, spiszmy w słupkach…
– Zaraz – przerwał nam Witek. – Ja tak po kawałku, po kawałku, różne takie informacje zbieram, bo znam ludzi, a każdy zawsze coś tam wie. Faceta rzeczywiście rąbnął dłużnik, a to jest jeden taki, wspólnik wielkiego biznesu, gruntami operują, a czają się na komunikację.
– W jakim sensie? – A w takim, że z komunikacją państwową coraz gorzej, tu się likwiduje, tam się likwiduje, kto nie ma samochodu, końmi w końcu zacznie jeździć. A z końmi kłopot, bo to owsem karmić trzeba, a tu ziemia ugoruje, rolnictwo podupada…
– Przestań opowiadać o końcu świata!
– Ja nie mówię o końcu świata, tylko o rozumnych planach biznesmenów.
Dalekosiężnych. To wielka spółka na skalę europejską, weszli do niej ludzie z potworną forsą, no i ten jeden…
– Nazywa się jakoś? – Pewnie tak, ale nikt sobie publicznie znanym nazwiskiem pyska nie wyciera. Ten jeden, tak wygląda, że tylko udawał, że ma środki własne. Na pożyczkach pojechał, a teraz nie tylko nie mógł oddać, ale w ogóle nie miało prawa wyjść na jaw, że jest zadłużony. Usiłował po cichutku prolongować, ale mafia to nie bank szwajcarski. W rezultacie rąbnął gościa, możliwe, że w nerwach.
– I tego, co go widział, też musiał rąbnąć konsekwentnie – uzupełniłam.
– Zgadza się…
– Skąd to wszystko wiesz? – zainteresowała się Martusia. – To tak w tych przestępczych sferach takie rzeczy sobie wszyscy wzajemnie opowiadają? – Znikąd nie wiem, przecież mówię – wyjaśnił Witek cierpliwie. – Poskładałem do kupy różne plotki, jakieś tam gadanie, bełkoty, no i tak mi wyszło. Mogę się trochę mylić, ale ogólnie chyba całość gra.
– I gliny powinny wiedzieć to samo – powiedziałam z namysłem. – Pożar dostali, Czaruś zabrał. Po cholerę się czepiają Dominika? Ej, Witek! A nie wyszło ci przypadkiem z tej zbieraniny, że to ktoś z telewizji? Nie żaden skromny pracownik, jakiś tam kierownik, dyrektor, radca prawny, tylko gruba szycha od samej góry? – A kto to jest, ta gruba szycha od samej góry? Wie w ogóle ktoś, jakie siły natury rządzą telewizją? Bo ja nie mam pojęcia.
– Martusia…? – spytałam niepewnie.
– Na pewno nie ja – powiadomiła nas Marta z silnym naciskiem. – Zarząd.
Prezes. Minister…
– O, jak już zaczynasz o ministrach, to ja wysiadam. Nie, dziękuję, do diabła z takim trupem, który mnie wciska w polityczne bagno. Wszystko mi jedno, kto jest zabójcą, może być jakiś członek rządu. Oleksy, na przykład…
– Na litość boską, dlaczego Oleksy…?!!! – A czy ja wiem? Bo go rozpoznaję z twarzy. Nie wygląda na takiego, który by strzelał pociskami dum-dum i własnoręcznie dusił faceta. Najmniej podejrzany. Skłonna jestem mniemać, że nawet karpia na Wigilię morduje u niego ktoś inny, a on siedzi w najdalszym kącie sypialni z zatkanymi uszami.
– Co do uszu, wątpię – zauważył rzeczowo Witek. – Nie ma potrzeby. Karp w żadnym wypadku nie gęga ani nie kwiczy…
– No to niech nie zatyka. Chciałam powiedzieć, że o tych zabójstwach w zasadzie wszystko wiemy, osoba sprawcy nie ma znaczenia w gruncie rzeczy i dałabym temu spokój całkiem, gdyby nie to, że właśnie zaczęłam nic nie rozumieć. Tak samo jak i wy.
No owszem, pożar, zgadza się, Grocholski, jeśli to ten sam, który mi się tłucze w pamięci, były prokurator, zainteresowanie nim wydaje się dość uzasadnione, myśmy go sobie wtryniły do serialu jako radcę prawnego i możliwe, że w naturze przypadkiem też jest czymś takim. Kasety chcieli spalić czy weksle, to już ganc pomada. Więc, ostatecznie, nawet ta pogawędka z Dominikiem da się wytłumaczyć, ale, mimo to, ciągle tu czegoś nie rozumiem.
Martusia i Witek już od początku mojego przemówienia zgodnie kiwali głowami.
Najwyraźniej w świecie wszyscy byliśmy jednakowego zdania.
– To teraz mogę się napić kawy – powiedział Witek.
– Ja ci zrobię! – wyrwała się Martusia. – Umiem i wiem, gdzie ona co ma. Muszę się zastanowić, a zajęcia gospodarskie mają na mnie pozytywny wpływ.
Bardzo chętnie zostawiłam jej te zajęcia gospodarskie. Uzgodniłam z Witkiem, że po przesłuchaniu w policji natychmiast nam wszystko opowie. Kołatały mi się gdzieś wątpliwości, czy nie powinno to być raczej przesłuchanie u prokuratora, skoro zbrodnia weszła w fazę śledczą, w policji składa się na ogół doniesienie o przestępstwie, ale nie czepiałam się przesadnie. Witek wysunął supozycję, że może samo odnalezienie zwłok zalicza się do fazy donoszenia i do prokuratury jeszcze nie doszło, zgodziłam się na to, chociaż z wielką niechęcią i ciągle coś mi się wydawało strasznie dziwne i niezrozumiałe.
– Już wiem! – oznajmiła Martusia, wkraczając z kawą. – Ten Kubiak! – Jaki Kubiak? – spytał Witek podejrzliwie.
Olśniło mnie, zanim mu zdążyła odpowiedzieć, ale pozwoliłam jej wyjaśnić.
– Ten, o którym Anita mówiła przez telefon. Główny księgowy pożyczkowego interesu. Albo on powinien być zabójcą, albo to jego powinni zamordować. I to by dopiero miało prawdziwy sens! – Nic nie wiem o żadnym Kubiaku i nie mam pojęcia, co Anita mówiła, chociaż wiem, kto to jest Anita. – powiedział stanowczo Witek. – Miałyście mi też coś wytłumaczyć, ale zdaje się, że do tego jeszcze nie doszło.
– No to teraz ci wytłumaczymy…
Zostawiłam to zadanie Martusi, sprawdzając przy okazji, czy rozmowę telefoniczną powtórzyłam jej ściśle i zarazem badając jej pamięć. Pamięć Martusi zdała egzamin celująco, niczego nie musiałam korygować.
– Ale przecież nie wiemy, czy to nie Kubiak – zauważył Witek po namyśle, wysłuchawszy całego sprawozdania. – Gadanie, że dłużnik, wchodzi w zakres plotek. Że nie wolno ujawnić, pasuje. A cholera wie, co on, ten Kubiak, robi oficjalnie. Może jest wiceministrem finansów…? W wiceministrach u nas już nikt się nie połapie.
– Może skromniutkim skarbnikiem którejś partii…? – mruknęłam niepewnie, bo w partiach w moim własnym kraju sama się już od dawna nie mogłam połapać.
– Może siedzi w NIK-u…? – podsunęła Martusia.
– W Agencji Rolnej…! – krzyknęłam w radosnym natchnieniu.
– A to wy prowadzicie to dochodzenie czy gliny? – zainteresował się Witek znienacka.
Dzięki tym prostym słowom spłynęła na nas chwila opamiętania. Martusia prychnęła ze wstrętem. Dolałam piwa jej i sobie.
– Cholera – skomentowałam z irytacją. – Jak to jednak wciąga, jakiś taki kretyński upór umysłowy. Człowiek czegoś nie rozumie i za wszelką cenę pcha się, żeby dokonać odkrycia i pojąć. Stąd się pewnie brały wynalazki. A ja sobie wypraszam politykę, palcem nie tknę tych trupów, chociaż skąd tyle rejwachu ze Słodkim Kociem, a tak mało z Lipczakiem-Trupskim, też nie do pojęcia…
– Sama wybrałaś trudniejszego trupa – wytknęła Martusia.
– Osobiście znajomy, więc pcha się natrętniej. Ale dosyć tego, zostawiamy ich własnemu losowi i wracamy do scenariusza. Materiału mamy tyle, że tylko brać i wybierać, wszelką politykę przerabiamy na kontakty prywatne, a do zbrodni pchnie bohaterów wielka miłość, zazdrość i tym podobne niewinne doznania. No, trochę tam tych służbowych komplikacji im zostawimy, ale w porównaniu z czarowną rzeczywistością, to będzie samo niebo! Moją deklarację Martusia powitała najżywszą aprobatą. Witek trochę się skrzywił.
– Ja tam też w tych moczarach i grzęzawiskach nie gustuję, ale ciekawość mnie korci. No nic, zobaczymy, co z tego wyniknie. Ślepnąć i głuchnąć w każdym razie nie zamierzam.
Pochwaliłyśmy tę decyzję. Konferencję udało nam się zakończyć w stanie umysłowym, nie bardzo odbiegającym od normalnego.
Późnym wieczorem zaś na nowo zdenerwowana Martusia zadzwoniła do mnie z domu z informacją, że właśnie dostała wezwanie do stawienia się w policji w charakterze świadka…
Komunikat Witka przetrzymałam prawie bezboleśnie. Niewiele miał do gadania, kazali mu powtórzyć, że przywiózł klienta, opisać scenę wpychania go do domu z piwnicą po drodze, uściślić, jak długo go zna i co o nim wie, podać nazwisko kumpla i właściwie na tym koniec. Zgodnie z pierwotnymi zamiarami o niczym więcej nie miał najmniejszego pojęcia, więc nawet nie trwało to długo.
Odpowiednią ilość czasu odczekałam cierpliwie, na co pozwoliło mi wyłącznie zajęcie się pracą twórczą i usmażenie placków z nadzienia do kurczaka, bez kurczaka.
Smażenie takich placków zawsze trwa okropnie długo, bo wymaga małego ognia. Na dużym ogniu byłoby szybciej, ale za to węgiel z patelni musiałabym od razu wyrzucać do śmieci.
Następnie, bez zapowiedzi telefonicznej, przyszedł Bartek. Nie z miłości do mnie, to pewne. Poprzedniego wieczoru był u Marty, kiedy przyniesiono jej to wezwanie, i umówili się, że po wizycie w komendzie ona przyjedzie do mnie, on też, i tu się spotkają. Był przekonany, że o tym wiem.
W godzinę później zaś Martusia, w okropnych nerwach, latała po moim całym mieszkaniu. Zważywszy, iż od okna do drzwi balkonowych miała przeszło trzynaście metrów w linii prostej, jej emocje znalazły dla siebie miejsce.
– Ja tak nie mogę, siedzi facet i pisze ręcznie! Rozumiesz?! Ręcznie…!!! A drugi wali w maszynę do pisania, żeby chociaż elektryczną, a skąd! Taką, jak ta twoja najstarsza, jakiś zdezelowany remington czy mercedes…! – Moja jest olivetti – zdołałam wtrącić cichutko.
– Żeby coś sprawdzić, taki dzwoni, a tam telefon zajęty!!! O komputerach słyszeli, że dzieci w szkole mają, internet to dla nich senne marzenie!!! Jakim cudem oni mogą cokolwiek zrobić…?!!! – No to ci przecież mówiłam, że oprzyrządowanie zwyczajnej policji jest jeszcze gorsze niż szpitalne – próbowałam ją ułagodzić. – Gdzieś tam jacyś coś mają, kartoteki i zdjęcia…
– Kartoteki…!!! Mogą szukać w tych kartotekach, jak tu u ciebie szesnastej strony wydruku! Gdzie masz szesnastą stronę?! Gdzie?!!! – wrzasnęła nagle okropnie.
Wzdrygnęłam się cała, bo rozmaitych szesnastych stron miałam u siebie bardzo dużo, ale ich miejsca pobytu istotnie trudno było określić. Krzyki Martusi natomiast wcale mnie nie dziwiły, wiedziałam o poziomie wyposażenia komisariatów i komend naszej policji, która tymi starymi remingtonami miała walczyć z przestępczością, uzbrojoną w najnowocześniejsze zdobycze cywilizacji. Czyste kpiny, śmiech pusty ogarnia i trwoga…
Nie sama technika jednakże tak Martusię zdenerwowała, tylko treść zeznań. Zdołała się wreszcie trochę uspokoić, poniechała gimnastyki i usiadła na kanapie jak człowiek.
Bartek troskliwie nalał jej piwa.
– Jeśli wczoraj nie rozumiałam nic, to dzisiaj rozumiem jeszcze mniej – powiedziała ponuro. – Wypytywali mnie o ten pożar jak szaleńcy, o włamanie do mnie i do telewizji. I skąd wiedziałam, że tam się pali, ale to było proste, od Pawełka. I co się tam działo w hotelu, po co przyszłam i co wiem o Dominiku. I to już chyba dawno powinni wiedzieć, nie? Czy ten Czaruś kolekcjonuje sobie tajemnice służbowe? I nie miałam pojęcia, czy coś mówić o tobie, bo w tych ich pytaniach ciebie wcale nie było i nic kompletnie o Kocim Ptaszku, więc mi się w końcu wyrwało, że Czaruś nas przesłuchiwał, a ich to wcale nie obeszło. A w dodatku zapomniałam, jak się ten Czaruś nazywa, no owszem, Cezary, ale co dalej? I ten pod coś tam… Grzecznie dali mi do zrozumienia, że chyba bredzę.
– Podinspektor Cezary Błoński – powiedziałam jeszcze bardziej ponuro niż ona.
– Może on jest, nie daj Boże, służby specjalne…? – To co, to między nimi taki mur stoi? Żelazna kurtyna? – To może i rzeczywiście nie należało o nim mówić i oni musieli udawać, że ci nie wierzą. Wygląda na to, że nie powiązali jednego z drugim? – W ogóle niczego z niczym nie powiązali! – To nie ma siły, ja też się muszę napić piwa…
– A ja się muszę z wami zgodzić, bo niby o wszystkim wiem, ale tak samo nic nie rozumiem – oznajmił milczący dotychczas Bartek i otworzył mi nową puszkę. – Gliny, to nie jest dla mnie ciało obce, czasem się z nimi człowiek styka. Wyposażenie wyposażeniem, niemożliwe jest, żeby tak idiotycznie działali. Oni wcale nie są tacy głupi, wiedzą na ogół cholernie dużo i skojarzenia miewają prawidłowe. Całe szczęście, że nie musicie opierać się na faktach i możecie pisać, co wam się spodoba.
Te ostatnie słowa zabrzmiały tak pocieszająco, że od razu doznałam ukojenia, a Martusia ożywiła się, można powiedzieć, normalnie, wręcz optymistycznie. Rzeczywiście, bez względu na rozwój głupiego dochodzenia, nasz scenariusz mógł rozkwitać dowolnie i widać już było, że jakiekolwiek androny byśmy napisały, życie i tak je przerośnie.
Niemniej jednak mgliste podejrzenia już się w moim wnętrzu zalęgły i nie chciały mnie zostawić w spokoju.
– Zaraz, czekajcie – powiedziałam stanowczo, przerywając Martusi i Bartkowi ustalanie kwestii wnętrz do wielokrotnego wykorzystania. – Będę nachalna i bezczelna i do niego zadzwonię.
– Do kogo? – spytali równocześnie.
– Do Czarusia. Zostawił ten swój prywatny numer, żeby dzwonić jakby co.
Wymyślmy jakieś jakby co, bo głupio pytać wprost, co tu chachmęcą.
– W ogóle nie powinno się dzwonić z pytaniem, tylko z informacją – zauważyła Martusia rozsądnie.
– Toteż właśnie. Nie musi być konkret, wystarczy silne podejrzenie. Co podejrzewamy? – Wszystko…
– To trochę za dużo…
Myśleliśmy przez chwilę intensywnie, ale niekoniecznie twórczo.
– Wiem! – wrzasnęłam. – Anita! Kubiak…! – Jeśli ten Kubiak jest prawdziwy, zaskarży cię do sądu – ostrzegł Bartek. – Nie ukrywam, że mnie się myli, co wymyślacie, a co się dzieje naprawdę.
– Czy myśmy z Czarusiem rozmawiały o Płucku? – spytała nagle Martusia.
Zaskoczyła mnie. Nie umiałam sobie tego przypomnieć.
– Pojęcia nie mam. Nie pamiętam. Ale i tak Kubiak, jako pretekst, lepszy…
Znalazłam numer osobistej komórki pięknego Cezarego i zaczęłam dzwonić.
W przeciwieństwie do poprzedniego razu, kiedy połączyłam się z nim natychmiast, teraz w żaden sposób nie mogłam go dopaść. Urzędowy głos bardzo miło i grzecznie wygłaszał jakieś informacje, możliwe, że zrozumiałe dla młodszej części społeczeństwa, ale nie dla mnie. Żadnych komunikatów nie zamierzałam zostawiać, wręcz odwrotnie, chciałam podstępnie uzyskać odpowiedzi. Przerzuciłam się na telefon stacjonarny, też bez skutku. Zaczął we mnie rosnąć dziki upór.
– Ja go złapię, drania – wymamrotałam pod nosem i wypukałam numer wprost do pałacu Mostowskich.
Tych numerów w notesie miałam dosyć dużo, przy czym pozapisywane były tak dziwnie, że dopiero po długim dochodzeniu mogłam stwierdzić, który do czego należy.
Tym razem nie miałam czasu na głupstwa i przypadkiem od razu trafiłam na wydział zabójstw. Ucieszyłam się, bo powinien pasować.
Przedstawiłam się bardzo uprzejmie i zażądałam dojścia do podinspektora Cezarego Błońskiego, który, wedle mojej wiedzy, prowadzi sprawę zabójstwa w Marriotcie, a jeśli nawet nie prowadzi, to w każdym razie jest w nią wmieszany. Kontaktował się ze mną i prosił o informacje, zostawił numer, który nie odpowiada…
No i zaczęła się wielka polka z przytupem.
To już nie ja uparłam się znaleźć pięknego Czarusia, tylko oni, moje ukochane gliny.
Mówiłam wszystko, co o nim wiem, opisywałam wygląd zewnętrzny, co do legitymacji, to owszem, przyznałam, że ją pokazywał, ale nie mam pojęcia, jak powinna wyglądać, więc mógł to być abonament parkingowy, tyle że z fotografią. Podałam ten zostawiony przez niego numer komórki. Wysunęłam supozycję, że może komenda główna potajemnie nadzoruje komendę stołeczną, supozycja nie wzbudziła zachwytu po tamtej drugiej stronie. Nie zgodziłam się rozłączyć, dopóki go nie znajdą, zgodziłam się za to przyjechać do nich na przykład jutro i zeznać, co wiem o sprawie, pod warunkiem, że wpuszczą mnie na ich wewnętrzny parking, trwało to wszystko do uśmiechniętej śmierci, aczkolwiek doznałam wrażenia, że w pałacu Mostowskich jakiś komputer mają.
Martusia i Bartek poniechali konwersacji wzajemnej i przyglądali mi się w milczeniu, Martusia na palcach przyniosła następne zimne piwo. Wreszcie odłożyłam słuchawkę.
– Podinspektor Cezary Błoński w ogóle nie istnieje – oznajmiłam złym głosem, w którym niewątpliwie dźwięczały ślady bardzo mieszanych uczuć.
Martusia i Bartek jeszcze przez chwilę milczeli, patrząc na mnie z lekką zgrozą. Po czym strząsnęli z siebie umysłowy paraliż.
– No, no – powiedział Bartek z czymś w rodzaju podziwu. – Toś ich nieźle docisnęła. Nic dziwnego, że obie z Martą tak do siebie pasujecie.
– Jesteś pewna, że nie próbowali ukryć przed tobą tych służb specjalnych? – spytała Martusia nieufnie.
– Nie – odparłam stanowczo. – Sami się zdenerwowali. Bardzo chcieli być kamiennie spokojni, ale w końcu zachowali się jak ludzie. I mogłam przecież powiedzieć, że nie przyjdę i nic nie powiem, bo nic nie wiem, nie? A oni wolą, żeby im jednak raczej mówić. Szukali go uczciwie.
– To może i dobrze, że mu nie powiedziałaś wcześniej o tym Kubiaku – zauważył Bartek.
– I o Płatku – dołożyła żywo Martusia. – O ile sobie przypominam, gadania o Płatku przy nim nie było, to nasze, scenariuszowe. Ale popatrz, nie do wiary, w takiego konia nas zrobił…?! – A bo niezły – przyznałam w zadumie. – I zobacz, długo się trzymał, zaczął popuszczać w szwach powolutku, delikatnie, bez żadnej rażącej przesady. Dopiero na końcu się złamał, jak mu się wyrwało, że Lipczaka-Trupskiego też trzeba było rąbnąć.
Musiała ta rola być dla niego cholernie męcząca, chociaż ogólnie się nadawał, ci ze służb specjalnych rzeczywiście tacy byli.
– To ja dziękuję, nie chcę służb specjalnych! Bartek otworzył usta, ale zdusił na nich jakieś słowa i nic nie powiedział. W nagłym niepokoju zaczęłyśmy sobie przypominać, jaką też wiedzę piękny Czaruś od nas uzyskał, i snuć przypuszczenia, z czyjego ramienia działał. Cała reszta w mgnieniu oka stała się zrozumiała całkowicie, jakim cudem rozmaite komisariaty i komendy miały na poczekaniu połączyć ze sobą pożar na Bluszczańskiej, jedne zwłoki w Marriotcie, bo o drugich nie mieli pojęcia, anonimowego nieboszczyka na pustej parceli, mafię pożyczkową i do tego jeszcze stare akta prokuratora? W ogóle by im to pewnie nie wyszło, bo o Słodkim Kociu wiedziała tylko Anita i ja… no i sprawcy, ale oni by z donosem na siebie kurcgalopkiem nie lecieli. Bez Czarusia nic tu nikogo nie miało obowiązku dziwić, a Dominik zwyczajnie histeryzował.
– A zauważ, że Słodkim Kociem udało nam się go jednak ustrzelić – przypomniałam z satysfakcją. – Musiał stać po przeciwnej stronie barykady, skoro o nim nie wiedział. A że nie wiedział, głowę daję.
Martusia zgodziła się ze mną.
– Powiesz im jutro wszystko? – spytała, nieco zatroskana.
– A powiem, dlaczego nie? Mam im żałować? Z Kubiakiem i Pyłkiem włącznie, bo co nam szkodzi? – No nie, oszalałaś, będą i mnie przesłuchiwać, okropna strata czasu! – Ciebie nie muszą, nie byłaś świadkiem niczego poza pożarem, a to już mają odpracowane. A, i Witka nie wrobię! Zaświadczę, że deptał po szczurach… No i w ogóle będzie im łatwiej, bo do starych akt prokuratora mają swobodny dostęp, a dalej niech się martwi pani Celinka.
– Jaka pani Celinka?
– Zaufana powiernica Bożydara, ta z toto-lotka, słyszałaś przecież, byłaś przy tym…
– A, wiem…
Po krótkiej naradzie zdecydowałyśmy się jeszcze zawiadomić o rozwoju wydarzeń także i Witka, żeby nie był gorszy i też wszystko zrozumiał. Sprawiedliwie dołożyłyśmy Anitę, którą udało mi się złapać przez komórkę na promie między Niemcami a Danią.
Zapowiedziała na później obszerną rozmowę telefoniczną ze mną, bo bardzo ją ta kołomyja zainteresowała i chciała sobie wszystko nagrać na wszelki wypadek.
Bartek całą tę procedurę informacyjną przeczekiwał cierpliwie, z czego wywnioskowałam, że w Martusi zakochał się poważnie. Po czym rzekł:
– Jak tak słucham, co mówicie, to mi się przypomina, że o tym Kubiaku chyba słyszałem. To znaczy, nie miałem pojęcia, że on się nazywa Kubiak, i do tej pory wcale nie jestem tego pewien, ale coś mi w ucho wpadło, że w razie jakichś prywatnych operacji finansowych, wielkie pożyczki mam na myśli, warto iść do takiego jednego, który życie pieniężne kraju ma w małym palcu. Możliwe, że to ten. Ja osobiście nie mam do niego interesu, więc róbcie, jak chcecie. Ale gdyby się dało teraz wrócić do tych wnętrz serialowych, bardzo bym się ucieszył, bo niektóre rzeczy powinno się wcześniej załatwić…
No więc wróciliśmy do scenariusza i wnętrz…
Też podinspektor, tym razem chyba prawdziwy, major Paweł Krupitrzak, całkiem sympatyczny, zatroskany, słupa kamiennego nie udawał… Jasne, że opowiedziałam mu wszystko, usiłując się streszczać, żeby nie spędzić w komendzie stołecznej całej doby.
O ukrycie faktu znalezienia zwłok nie zgłaszał pretensji, chyba z góry uznał oskarżanie mnie za beznadziejne, bo od razu roztoczyłam przed nim szeroki wachlarz możliwości.
Mogłam myśleć, że facet jest pijany. Mogłam trochę źle widzieć i nie zauważyć tych tam rozmaitych kolorystycznych efektów. Mogłam taktownie omijać go wzrokiem. Mogłam w ogóle być zwyczajną kretynką i sklerotyczką, czego nie da się podciągnąć pod żaden paragraf.
Słodki Kocio w rezultacie przeszedł mi ulgowo.
Ponadto w obliczu pięknego Czarusia moje skromne wykroczenie okazało się całkowicie pozbawione znaczenia, cała reszta wydarzeń zaś nad wyraz przydatna. Możliwe nawet, że zamieniliśmy ze sobą kilka szczerych słów…
Martusia, acz nerwowo, to jednak cierpliwie czekała na mój telefon, bo łapać mnie w policji wydawało się nam nietaktowne. Od razu po wyjściu z pałacu Mostowskich pocieszyłam ją, że przesłuchanie jej nie grozi, w Czarusia uwierzyli i bez niej. Możemy spokojnie zająć się pracą zawodową.
Za to, ledwo wróciłam do domu, zadzwoniła Kasia.
– Chyba ja w złą godzinę z panią rozmawiałam – powiedziała, nie bardzo jakoś zmartwiona. – Ktoś narobił zamieszania i nie wiem, wujaszek czy pani? – Obawiam się, że ja – odparłam ze skruchą. – Ale bezwiednie. A co się stało? Kasia nie wytrzymała i wydała z siebie lekki chichot.
– Pani Celinka się objawiła. Czekała na mnie, jak wróciłam z pracy, cała w nerwach i we łzach. Coś strasznego ją spotkało, wdarli się do niej jacyś, twierdzili, że policja, ale ona nie wierzy, przewrócili jej do góry nogami całe mieszkanie i szukali pozostałości po wujaszku. I wcale nie o to jej chodziło, że musiała potem pół nocy sprzątać, tylko o to, że on już dawno ją porzucił, a oni jej teraz przypominają tę klęskę życiową. Żadnej pamiątki jej nie zostawił, wszystko zabrał, więc wypytywali, co tam było, a ona owszem, nie wytrzymała, poczytała sobie trochę, nic z tego nie zrozumiała, tyle że rozpoznała nazwiska, no i teraz możliwe, że coś jej się wyrwało. Więc przerażona bardzo strasznie chce uprzedzić wujka, bo może mu zaszkodziła, więc niech ja coś zrobię, żeby on się z nią zobaczył. Już się rozpędziłam, nawet gdybym wiedziała, gdzie on jest.
Ja pani oczywiście to wszystko streszczam, bo z niej cykało po kawałku przez trzy godziny. Moim zdaniem znalazła sobie doskonały pretekst, żeby go znowu dopaść, ale jakaś afera z pewnością się rozgrywa. Pani wie, o co chodzi? To jest dalszy ciąg tego kryminału, który mi pani opowiadała? – Chyba tak. Kiedy to było? To wdarcie złoczyńców i ta wizyta u ciebie? – Złoczyńcy przedwczoraj wieczorem, a u mnie była wczoraj.
Pokiwałam i pokręciłam głową, zapomniawszy, że Kasia nie może tego widzieć.
– No to zdaje się, że zdążyli w ostatniej chwili, chociaż nie wiem, co im z tego przyszło. Afera się rozwija, owszem, opowiem ci wszystko, jak się więcej wykryje, chociaż i tak jest już śmiesznie.
– Najbardziej ją wystraszyło, że coś powiedziała o tym Trupskim, ale nie mam pojęcia co, i ona sama też chyba nie wie.
– To głupia widocznie. Wcale nie Trupski najważniejszy. Chociaż, diabli wiedzą…
Udało mi się wreszcie pozbyć torby i kurtki i zmienić pantofle, bo telefon usłyszałam w drzwiach wejściowych i słuchawki dopadłam w pełnym rynsztunku. Nie ulegało wątpliwości, że panią Celinkę napastowało tajemnicze coś, co reprezentował piękny Czaruś. Powolutku zaczynałam tracić cierpliwość do rozgrywek mafijnych, ale owo najście doskonale mi się dopasowało do scenariusza i uczuć czysto ludzkich, owszem, miałyśmy tam bohaterkę, w której podobne wydarzenie obudziłoby wielkie emocje, bardzo dla nas użyteczne. Doskonałe uzasadnienie idiotycznego postępku, oczywiście, przez mężczyznę każda kobieta może popełnić kretyństwo…
Kiedy zadzwoniła Martusia, siedziałam przy pracy, bardzo zadowolona z życia.
– Ja się spóźnię do ciebie, co? – powiedziała, jakby nieco zdyszana. – Albo może nawet przełożymy na jutro?
Zgodziłam się bardzo chętnie, nie wnikając zupełnie w przyczyny przekładania. Cała scena układała mi się wręcz idealnie i lągł się z niej nawet dalszy ciąg, ona go musi gonić po jednych kierunkach ruchu, udając, że czyni to tylko dla jego własnego dobra, mamy tu wreszcie te roboty drogowe, które koniecznie chciałyśmy pokazać…
Nie miałam zielonego pojęcia, jak się w rezultacie z Martą umówiłam, i jej wizyta nazajutrz o jedenastej rano zaskoczyła mnie niebotycznie. Odblokowałam domofon, zostawiłam otwarte drzwi i biegiem wróciłam do komputera, ponieważ ten dalszy ciąg nadal mi się układał i musiałam wszystko zapisać w obawie, że później zapomnę, o co mi chodziło.
Niekoniecznie dokładnie, wystarczyło streszczenie, dwa akapity…
– No więc, na moje oko, oni wszystko zatuszują – powiedziałam, odrywając się wreszcie od tekstu. – Zabójca Słodkiego Kocia i Lipczaka-Trupskiego w życiu nie zostanie wykryty! Martusia, która już zaczęła urządzać sobie miejsce pracy na kanapie za stołem, na moment znieruchomiała.
– Ty mówisz o tym, co piszemy, czy o tym, co się dzieje? – spytała podejrzliwie.
– O życiu. Co do twórczości, wymyśliłam najmarniej dwa odcinki, zaraz ci wydrukuję. Teraz przechodzę na realia.
– Ten tam jakiś w komendzie stołecznej tak ci powiedział? – No coś ty…! Nie ma takiego gliniarza ani takiego prokuratora, któremu by podobne słowa przez gardło przeszły! Chyba że byłby twoim mężem przez piętnaście lat, mielibyście czworo dzieci i w łóżku na twoim punkcie dostawałby szału.
Martusia zastanowiła się z licznymi papierami w rękach.
– Wszystko jest niezbędne? – spytała ostrożnie. – Musi być czworo dzieci? Nie wystarczyłoby jedno, ewentualnie dwoje? – Nie. Siedmioro, byłoby jeszcze lepiej.
Usiadła wreszcie, kładąc papiery byle jak przed sobą.
– Naprawdę ilość dzieci ma wpływ na niedyskrecje i jakieś tam różne wyjawianie tajemnic…? Sama się musiałam zastanowić, dlaczego zakorzenił się we mnie akurat taki pogląd. Uparcie wydawało mi się, że im więcej dzieci, tym większe zaufanie męża do żony.
Życie, co prawda, wielokrotnie już wykazało, że mężczyźni zdradzają kobietom sekrety w sytuacjach intymnych nawet i bez żadnych dzieci, ale osobiście jakoś nie mogłam w to uwierzyć. Natomiast przy siedmiorgu dzieciach i piętnastu latach małżeństwa…
Miał już dość czasu ten facet, żeby stwierdzić, czy żona z gębą po mieście lata, czy też milczy jak ten głaz cmentarny…
– Głowy nie dam, ale uważam, że powinna mieć – odpowiedziałam Martusi. – Co do zatuszowania, jest to moja prywatna dedukcja. Słodki Kocio to nie taki znów skarb bezcenny, żeby się o niego zabijać, a Trupskiego oddzielą i sprawców dla niego znajdą ze dwudziestu. A dwudziestu żaden sąd nie skarze.
– Skąd wiesz? – Z dawnych doświadczeń. Nawet jeśli jest tylko dwóch, a powinien być jeden, obu muszą uniewinnić.
– To co my teraz zrobimy? – Z czym? – No jak to z czym, z naszym trupem w scenariuszu!
Zdziwiłam się.
– Nic nie zrobimy, to znaczy, wszystko zrobimy, to znaczy, zrobimy, co chcemy! Użyjemy go po prostu i sama zobacz, jak nam ten szantaż doskonale wychodzi! Dwa wątki idą równolegle, tu zaginione kasety, a tu ta zakochana idiotka, która się mści…
Martusia chciwie wydarła mi z ręki cały plik papieru.
– Ale Jacka i Marioli nie możemy zaniedbać, bo ich widz zapomni…! – Nic nie zapomni, są w każdym odcinku. I popatrz, mamy dwa rodzaje zazdrości, jedna uzasadniona, a druga przeciwnie, obie szkodliwe. A w dodatku każda z tych głupich bab chce się zemścić i ma to, sama zobacz, różny ciężar gatunkowy.
– Wcale nie wiem, czy ja potrafię realizować takie strasznie naukowe określenia…
Ale wiesz…? Mnie się te trupy zaczynają coraz więcej podobać. I znalezienie drugich zwłok może być bardzo malownicze…
Przez chwilę rozpatrywałyśmy kwestię piwnic na Woronicza. W życiu tam nie byłam i nie wiedziałam nawet, czy w ogóle istnieją, Martusia też nie była pewna, pół piętra niżej owszem, znajdowały się duże studia, ale co pod nimi? Jakieś kotłownie, składowiska rupieci? Ponadto przyczyny, dla których ktokolwiek miałby się tam udawać, okazały się trudne do wymyślenia. Tak trudne, że mój umysł odmówił nagle zgody na współpracę.
– Ale wiesz, że ja muszę być kompletnie głupia – powiedziałam znienacka i bardzo krytycznie, całkowicie zmieniając temat.
– To ciekawe – zainteresowała się Martusia. – Mnie się wydawało, że nie kompletnie. Czasami masz jakieś takie przebłyski…
– Kompletnie – uparłam się. – Czarusia powinnam była rozszyfrować od pierwszego kopa. Tymczasem, jak skończona idiotka, prawie do końca święcie w niego wierzyłam.
– Ja też, więc znalazłaś się w doskonałym towarzystwie…
– Ale ja o tych rzeczach wiem więcej. Te pytania, które nam zadawał, te wszystkie fakty, o których nie miał pojęcia i dowiadywał się od nas, te daty, akta i dokumenty, do których nie miał dostępu… I mnie nic do głowy nie przyszło! Oślica ekstraordynaryjna.
– Jeśli ekstraordynaryjna, to przynajmniej nie taka całkiem zwyczajna, zawsze to pociecha, nie?
– Nikła. Ale zmylił mnie cholernik tą kamiennością. Mógł pytać podstępnie…
– A nie…? – Chała. Udawał tylko, że pyta podstępnie. I powiem ci… Gdyby nam się udało przypomnieć sobie jego wszystkie pytania, rozgryzłybyśmy całe śledztwo i okazałoby się, że świetnie wiemy, kto kogo rąbnął, dlaczego i z czyjej inspiracji. Że też ja nie mam magnetofonu w domu! – Zdawało mi się, że masz? – Mam, taki mały dyktafon, rozlega się w nim wszystko z wyjątkiem ludzkich głosów. Przestałam go używać, kiedy zamiast tekstu własnego wysłuchałam dźwięku silników wszystkich samochodów w okolicy. Bardzo to było ogłuszające.
– No to trudno. Przepadło. Bartek nie dzwonił? Tą kolejną zmianą tematu poczułam się zaskoczona dopiero po chwili, bo Martusia spytała jakoś obojętnie. Nie tak od razu przyszło mi na myśl, że właściwie dlaczego Bartek miałby dzwonić do mnie, skoro nie zaczęliśmy jeszcze nawet dobierać rekwizytów, do których autor mógłby się wtrącać, a do Martusi ma dostęp dowolny, zawsze ją przecież może złapać na komórkę. Chyba że pojechał do Krakowa, gdzieś tam po drodze jest takie miejsce bez zasięgu…
– Dlaczego miałby dzwonić? – spytałam z idealnie tępym zdziwieniem. – Jest może w Krakowie? – Nie wiem, gdzie jest. W tym rzecz…
Obojętność nagle w niej pękła. Cisnęła długopis na zadrukowane kartki, potoczył się, zleciał po drugiej stronie stołu i wturlał się pod bibliotekę. Obie patrzyłyśmy na to przez moment, nie ruszając się z miejsca.
– Niech go szlag trafi – powiedziałam. – Bo co? Coś się stało?
Martusia całkowicie zrezygnowała z ukrywania emocji.
– Bo chyba zraził się do mnie. Też go chyba straciłam i mnie przykro, wiesz…? Chciałam wmówić w siebie, że jest mi wszystko jedno, ale nieprawda. Wcale mi nie jest wszystko jedno! – Co znowu zrobiłaś? – A jak ci się zdaje? – Kasyno…! – A jak…? Niepotrzebnie znalazłam się koło „Victorii”… Bo właściwie byłam z nim umówiona na wieczór, no dobrze, na taki bardzo wczesny wieczór, a potem się okazało, że jest wpół do dziesiątej. Dzwoniłam, ale wyłączył komórkę. No więc zostałam tam dłużej…
– Wygrałaś czy przegrałaś? – Wygrałam, przegrałam, wygrałam, przegrałam, znów wygrałam… W ruletkę.
Potem przegrałam wygraną i wyszłam na zero. On już nie dzwonił i do tej pory nie dzwoni, więc ja też przestałam. W domu, na sekretarce, zostawił mi wiadomość bardzo obszerną: „Skoro cię nie ma, zadzwonię później”. I cześć. Chyba jestem w rozterce?
– Jesteś, jesteś – zapewniłam ją. – A co Dominik…? – Na Dominika mnie otrząsa! – Dobre i tyle…
– No wiesz…! Ale Bartek mnie denerwuje. Co on sobie właściwie myśli? Też chce mi uszlachetniać charakter? – Uszlachetniać nam charaktery to oni wszyscy chcą. Nie zwracaj na to uwagi.
Możliwe, że poczuł się rozczarowany, niekoniecznie kasynem, równie dobrze uraziłby go twój pobyt, na przykład, w ogrodzie zoologicznym.
– A gdybym tam była służbowo? – Zadzwoniłabyś, że musisz…
– No dobrze, niech będzie. Zniknęłam mu z oczu. To dlaczego do tej pory nie dzwoni? – Bo się pewnie obraził, co uważam za głupie, ale wytłumaczalne. Ostatecznie, od czasu do czasu, mężczyzna to też człowiek…
Z pewnym oporem Martusia przyznała mi słuszność. Po krótkim namyśle wykluczyła z tej reguły Dominika, co miało na mnie zbawienny wpływ. Mój fanaberyjny umysł, mając do wyboru rozważania nad Dominikiem albo hipotetyczne lochy i kazamaty telewizji, stanowczo opowiedział się za tym drugim. Poszłam po piwo, o którym Martusia jakoś zapomniała.
– Wracamy do tematu – zarządziłam, otwierając puszkę. – Postanowiłam właśnie, że piwnice na Woronicza są, piętro niżej niż te duże studia, prowadzą do nich boczne schody…
– Jaka ty mądra jesteś – pochwaliła mnie Martusia, z przyjemnością wpatrzona w napój. – Takie miałam wrażenie, że mi czegoś brakuje… Dlaczego boczne? – Nie wiem. Jakaś ciasnota w oczach mi się jawi. I w tych piwnicach kotłownia to nie, ogrzewanie od początku mieli zdalaczynne, ale magazyn starych bubli, graciarnia, a nawet, proszę bardzo, resztki taśm sprzed pół wieku.
Martusia omal się nie zakrztusiła ze zdziwienia.
– Pół wieku temu ten budynek istniał?! – Przeciwnie, rosły tam kartofle. Ale istniał film i taśmy w ogóle były filmowe, a gdzie telewizja się lęgła, to ja już sama nie pamiętam. Nie ma znaczenia, skądś tam wszystko przeniesiono i zwalono na kupę, i załóżmy teraz, że leży. W tej rupieciarni upchnęli Trupskiego i nie mogą go znaleźć… Zaraz, czekaj, Trupski u nas to kto? Bo mi się pomyliło…
Tajemnicze piwnice na Woronicza nadzwyczajnie wzmogły naszą inwencję twórczą. Zdecydowałyśmy się połączyć Grocholskiego i Trupskiego-Lipczaka w jedną osobę, z czego od razu wynikło, że powinien stracić życie o kilka odcinków dalej. Spali się później, już po śmierci, wszystkie kłopoty spadną na żonę, znakomicie, pojawi nam się nowa postać, ta żona, musi być barwna i wnieść dodatkowe elementy. I piękna, spowoduje lekkie zamieszanie w kontaktach męsko-damskich, proszę, samo życie, niech się nikomu nie wydaje, że tu już wszystko pójdzie z górki…
W tym miejscu, niestety, przestawił się umysł Martusi.
– Nie uważasz, że od czasu do czasu trochę z górki powinno polecieć? – spytała z rozgoryczeniem. – Jak długo można mieć same schody?! – Czterdzieści trzy lata. A na takiej, na przykład, Sycylii, prawdopodobnie całe życie…
– To za długo. Jak myślisz, co ja mam zrobić z tym Bartkiem? Nie mówię, że umrę z rozpaczy, ale mnie denerwuje. Słuchaj, zadzwoń do niego! Ty, a nie ja! Osobiście nie miałam nic przeciwko dzwonieniu do Bartka.
– Proszę cię bardzo, przynajmniej się dowiem, gdzie jest, bo samą mnie to ciekawi.
– Tylko nie mów, że to ode mnie! Wymyśl coś! – Bez trudu. Chociażby te piwnice. Niech tworzy scenerię…
Bartka jednakże nie udało mi się złapać. Żaden jego telefon nie odpowiadał, a komórkę miał wyłączoną. Nagrałam mu się na wszelki wypadek, komunikując o nowym pomyśle scenograficznym, i dałam spokój.
Martusia zgarnęła nagle wszystkie papiery, nie bacząc na kolejność stron. Zdążyłam pomyśleć, że szykuje nam niezłą frajdę z porządkowaniem tego chłamu, bo niektóre strony były podwójne, a tekst na nich różny, ale nie miałam kiedy zgłosić protestu.
– W tej sytuacji ja muszę odreagować – oznajmiła stanowczo. – Odwaliłyśmy wielką robotę i dosyć tego. Wczoraj byłam w „Victorii”, więc dzisiaj jadę do Marriotta.
I nic nie mów…!!! – Zwariowałaś?! Ja…?! Też jadę.
– Dokąd? Zastanowiłam się. Pod wpływem wydarzeń kasyno również zaczęło mnie korcić.
Wcale nie chciałam jechać tam, gdzie i ona, bo prawdziwy hazardzista w kasynie lubi być sam, znajome towarzystwo przeszkadza do nieprzytomności. Coś łagodnego…
– Do „Grandu”. Nie mam chęci na wysiłki. Posiedzę sobie przy takim kojącym, idiotycznym automacie. Zaraz, co myśmy wypiły…? Wyszło nam, że jedną puszkę piwa na początku, a potem jedną na końcu, razem po całej puszce na głowę, ale w odstępie prawie czterech godzin. Nikt mi nie wmówi, że coś takiego w człowieku zostaje. Na wszelki wypadek podmuchałyśmy w alkomat, bo miałam taki przyrząd w domu, i za pierwszym razem wyszło nam po półtora promila, więcej skala nie obejmowała, co wydało nam się mało prawdopodobne, za drugim i trzecim jednakże strzałka zatrzymała się w okolicy zera. Do czwartego dmuchania straciłam cierpliwość. Rozstałyśmy się, gnane tą samą namiętnością.
Po dwóch godzinach zagrała mi komórka. Mała salka w „Grandzie” stwarzała atmosferę intymności, mogłam rozmawiać, ile mi się podobało.
– Joanna, przyjedź tu natychmiast – powiedziała Martusia zdenerwowanym szeptem. – Ale już, bez względu na wszystko! Wyłączyła się, uniemożliwiając głupie pytania. Automat, jak dotąd, zeżarł mi pięćdziesiąt złotych, bo grałam na takim po dwadzieścia pięć groszy, i właśnie prezentował równe zero, a z napojów używałam wody mineralnej z cytryną. Rozumiałam, że coś się musiało stać…
Dojazd z „Grandu” do Marriotta trwał osiem minut, miałam fart do świateł, a korek akurat był w przeciwną stronę.
Nigdy nie mogłam pojąć charakteru korków w moim rodzinnym mieście. Owszem, nagła zmiana pogody, deszcz, w dodatku o zmroku, na to zgoda, wszyscy nagle zaczynają idiocieć. Rano do pracy i od trzeciej, po pracy, też niech będzie. Ale z jakiej przyczyny o wpół do piątej po południu, kiedy powinni wracać ze Śródmieścia do domu, znienacka jadą z peryferii do środka miasta, druga strona jezdni zaś, ta, która właśnie powinna być zapchana, świeci radosną pustką…? Dlaczego, na litość boską, o siódmej wieczorem kierunek południe-północ, od Mokotowa po Łomianki, stanowi litą masę stojącą zderzak w zderzak…? Z jakiego, do diabła, powodu o dziesiątej rano przebić się nie można przez, na przykład, aleję Niepodległości i Chałubińskiego? Jeszcze żeby Bartycka, w porządku, tam się załatwia interesy… W Paryżu umiałam przewidzieć, gdzie i kiedy będzie korek, a w Warszawie nigdy! Co za nieobliczalny naród…
Ku własnemu zdumieniu zatem weszłam do kasyna po dziesięciu minutach.
Martusię bez wielkiego trudu znalazłam przy ruletce i delikatnie popukałam w ramię. Obejrzała się, szybko pchnęła żetony na trzy byle jakie kornery i wstała z krzesła.
Oddaliłyśmy się w kierunku nieczynnego na razie stołu do black-jacka.
– Dobrze, że zdążyłaś – powiedziała półgłosem bez wstępów. – Przy tym ostatnim stole po dwadzieścia pięć złotych siedzi facet. Przyjrzyj mu się. Przyjrzyj się wszystkim i sprawdź, czy go rozpoznasz. Jakoś nieznacznie, niech on cię nie zauważy! Nie wytrzymałam.
– Bo kto to jest? – W tym rzecz, że sama zobacz! Przy ostatnim stole, zważywszy wysokość stawki, nie było wielkiego tłoku. Tkwiło tam dwóch Japończyków i trzech naszych, z czego dwóch siedziało, a jeden stał.
Japończykom przyjrzałam się z dużym powątpiewaniem, bo i tak pewnie nie potrafiłabym ich później rozróżnić, naszych natomiast obrzuciłam baczniejszym spojrzeniem.
Jednym okiem co prawda, drugie bowiem zajęło się odruchowo elementami gry, ale dzięki temu moja akcja rozpoznawcza wypadła naturalniej.
Wszystkich trzech miałam naprzeciwko siebie i widziałam ich twarze. Żadna nie wydała mi się znajoma, aczkolwiek przy jednej coś mi drgnęło. Szczupły facet, dość wysoki, w wieku zbliżającym się do średniego, krótko ostrzyżony, ogolony dokładnie… Czy ja go kiedykolwiek widziałam…?
Im dłużej na niego patrzyłam, tym bardziej wydawało mi się, że coś w nim jest. To był ten stojący. Odwrócił się do kelnerki i nagle ujrzałam go z profilu.
– No, jeśli chciał stać się do Bydgoszczy, powinien zrobić operację plastyczną nosa – powiedziałam wzgardliwie do Martusi, znów wyciągnąwszy ją z grona przy jej stole.
– Oczywiście, że to ten z kitką i z wąsami! Kretyn, niechby sobie przyczepił siwą brodę na świętego Mikołaja albo ogolił się na zero, dużo mu z tego przyjdzie! Ten garbek na nosie zostaje, drugiego takiego w życiu nie widziałam.
– No więc właśnie, nie chciałam cię sugerować. Też go nie rozpoznałam od frontu, tylko z nosa. To on! Co teraz? – Nie mam pojęcia. Warto by się chociaż dowiedzieć, jak on się nazywa.
– Potrafisz? Tu nie chcą mówić.
– Nie chcą. Nie wiem, czy mi się uda. Spróbuję. Może sprowadzić kogoś jeszcze? – Kogo? – Gliny…? Nonsens. Niech pierzem porosnę, jeśli jakiś tajniak tu się nie plącze…
Kajtek… nie, Kajtka mógł widzieć. Cholera, Bartek byłby dobry…
– Nie przypominaj mi, co…? – Witek! Czekaj, spróbuję ściągnąć Witka! Witek znajdował się właśnie na Saskiej Kępie, ale obiecał, że za pół godziny przyjedzie. Przez ten czas dyplomatycznie uczepiłam się pana Stasia.
Pan Stasio był dżentelmenem w drugiej połowie średniego wieku, aparycją zaś dziś jeszcze mógł budzić żywsze bicie serca jednostek płci przeciwnej.
O ile jednak zdołałam się zorientować, nie płeć stanowiła sedno jego życia i nawet nie czysty hazard, jako taki. Miewaliśmy niekiedy wspólne interesy, załatwiane ku obopólnemu zadowoleniu. Chwilowo miał przestój.
– Wie pan, od lat mnie gnębi jedna zgryzota – zwierzyłam mu się tak sobie, po przyjacielsku. – I na wyścigach, i tutaj, ciągle to samo…
– Co za zgryzota? – zainteresował się grzecznie pan Stasio.
– Nazwiska. Setki ludzi zna się z twarzy, dziesiątki z imienia, a z nazwiska, ja przynajmniej, prawie nikogo. I potem przychodzą straszne chwile, umawia się człowiek, do kogoś trzeba zadzwonić albo co i proszę bardzo, nagle stwierdzam, że, Jezus Mario, jak on się nazywa?! Pan Kazimierz, na przykład, a to, okazuje się dyrektor departamentu albo doradca prawny prezydenta, a ja przez telefon pana Kazia proszę. Ma pan pojęcie, jak to wychodzi? Kompromitacja ogólna. Co przez lata przeżyłam, to moje! I dopytać się o kogoś samym imieniem, też niezła sztuka!
Pan Stasio okazał mi współczucie i wyraził pełne zrozumienie.
– Ci tutaj – kontynuowałam, czyniąc wskazujący gest brodą – to samo. Pani Basia, na przykład, kiedyś mi zależało, żeby ją złapać i co? I bez nazwiska drętwa chała. Teraz znów mam kłopot.
– A kto pani potrzebny? – Dwóch, ale jednego akurat nie ma, a drugi to ten, o tam, przy ruletce po dwadzieścia pięć. Za Japończykiem stoi.
Pan Stasio spojrzał i okiem nie mrugnął.
– Rzadko tu bywa. Pomógłbym pani, ale też nie wiem. Recepcja może…? – Recepcja nie lubi.
– A do czego on pani?
Popatrzyłam na pana Stasia z ciężkim wyrzutem.
– Mogłam się w nim zakochać, nie? I chcieć go poderwać na neutralnym terenie.
Wiek nie ma znaczenia. No mogłam czy nie? Pan Stasio wyraził skruchę, bo też istotnie jego pytanie było wysoce nietaktowne, ukomplementował mnie zdziwieniem, że to ja mam podrywać faceta, a nie facet mnie, po czym obiecał pomoc. Obydwoje doskonale wiedzieliśmy, że obietnicy nie dotrzyma, ale dzięki temu upewniłam się ostatecznie w przynależności gościa do jakiejś mafii.
Pozostał mi Witek. Wyszłam do holu we właściwej chwili, pojawił się po minucie i od razu uświadomiłam sobie idiotyzm tego, co robimy, i wszystkie kłopoty. Do kasyna wejść nie mógł, nie dość, że był bez krawata, to jeszcze w dżinsach, jak miałam pokazać mu palanta z nosem? Pożaru na kasecie nie oglądał. Chwycić nagle mafioza za rękę i wywlec na zewnątrz…?
Usiedliśmy przy stoliku na galeryjce i wyjawiłam cały problem.
– Rozumiem, że mam go śledzić, dowiedzieć się, gdzie mieszka, i sprawdzić, jak się nazywa – powiedział Witek, nie kryjąc zbytnio sarkazmu. – Ja mogę, tylko chciałbym wiedzieć, kiedy on stąd wyjdzie. Bo może nad ranem? – Otóż to – przyświadczyłam z troską. – A od drzwi go nie zobaczysz, przy ostatnim stole się pęta. Już jak tu przez całą minutę czekałam na ciebie, wiedziałam, że głupio robimy. Szkoda, że nie jesteś ubrany…
– Goły, mam wrażenie, też nie jestem…? – Krawat mogłabym jeszcze z kogoś zedrzeć i pożyczyć ci, ale portek nie da rady…
– A właściwie na co wam to? Co chcecie zrobić z tym facetem? Uczciwie przyznałam, że nie mam pojęcia. Gdzieś tam, w środku, kołatało mi się głębokie przekonanie, że bez względu na osiągnięcia policji, obie z Martusią niczego się nie dowiemy. Mogłyśmy właściwie sobie odpuścić, prawdziwy zbrodniarz potrzebny nam był jak dziura w moście, ale ta jakaś upiorna ciekawość śledcza nie dawała mi spokoju i w dodatku zaraziłam nią Martę. Możliwe, że i Bartka. Tylko Witek jeszcze wydawał się odporny.
– Ja się po ludziach dowiem… – zaczął pocieszająco i w tym właśnie momencie facet z nosem wyszedł z kasyna. Bez pośpiechu zaczął schodzić po schodach, pokazawszy po drodze całą twarz, en face i z profilu.
– To ten! – wysyczałam dziko. – Leć za nim…!
Witek nawet nie drgnął.
– A po co? Ja doskonale wiem, kto to jest, a za nim lecieć nie będę, bo mógłbym już nie wrócić. Niektórzy różni znają go całkiem dobrze.
– Jacy niektórzy różni? – I moi kumple, i te mafijne patafiany. Nie wszyscy, wyraźnie mówię, niektórzy.
– I kto to jest? – Kontroler. Pośrednik. Podwładny tego Kubiaka, o którym było gadanie, tego, co trzyma w ręku wierzytelności. Na trzy strony działa, z tym że z żadnym rządzeniem się nie wygłupia, wykonuje polecenia, pilnuje i bierze forsę. Możliwe, że czasem zadziała osobiście, ale to rzadko.
– Nazywa się jakoś? – Dlaczego nie? Szczepan Paścik. Mieszka sobie elegancko przy Dąbrowskiego, blisko Wołoskiej. Trzy pokoje na drugim piętrze.
– Rozśmieszyłoby mnie do szaleństwa, gdyby to było mieszkanie po wujence Marcie – powiedziałam mimo woli po chwili milczenia.
– Bo co? – Bo tam wujek, jeszcze za życia, własną ręką zrobił skrytkę, wiem gdzie, a żaden normalny ludzki umysł na nią nie trafi. Wujenka mogła ją pokazać następnemu lokatorowi, jak się przenosiła do luksusowego domu tak zwanej opieki. Już nie żyje, więc na pewno nikomu innemu nie pokaże.
– Prawdę mówiąc, mnie by też coś takiego cholernie rozśmieszyło – przyznał Witek. – Co teraz? Mimo oszołomienia rewelacjami, zaczęłam trochę myśleć.
– Czekaj, a czy on zawsze tak wygląda jak dzisiaj? Nie zmienił uczesania, nie zgolił wąsów…? – Jakich wąsów? Żadnych wąsów, żadnej brody nie miał i tak wygląda, jak wygląda.
– To znaczy, że do pożaru się przebrał. Przylepił wąsy, włożył perukę, z frontu rzeczywiście trudno go było poznać. Tylko z nosa! Taki garbek, słowo daję, rzadko się zdarza! Nie wiem, do czego nam się przyda, i nawet nie wiem, czy gliny go namierzyły. Ty myślisz, że co teraz? Witek się zastanowił i zamówił sobie kawę. Nie chciałam kawy, uparcie trwałam przy tej wodzie mineralnej z cytryną, tęsknie wyobrażając sobie dziesięć, a może nawet piętnaście deko, które ze mnie spada. Przy takich emocjach powinno się tracić kalorie, zaraz pójdę i coś zagram, może mną wstrząśnie…
Zabrzęczała moja komórka i odezwał się w niej Bartek. Źle go było słychać.
– Gdzie jesteś? – zdenerwowałam się. – Z każdego zdania słyszę tylko po pół słowa! – W drodze, wyjeżdżam właśnie ze Szczecina – powiedział wyraźniej. – Fakt, tu jest zły odbiór. Nie ma tam u ciebie Marty? Co, u diabła, robił w Szczecinie…?
– Niekoniecznie u mnie, ale owszem, jest. Blisko. Pod tym samym dachem. Oddziela mnie od niej średnio liczne towarzystwo bez znaczenia.
– Znaczy, obie jesteście w kasynie?
No i proszę, jak doskonale umiał zgadywać…!
– W kasynie, a bo co? – Nic. Z dwojga złego… Nie mów jej, że dzwoniłem…
Znów wjechał w brak odbioru i przestałam rozumieć urywane skrzeki. Poczekałam chwilę cierpliwie.
– … jutro będę – powiedział, znacznie wyraźniej niż poprzednio. – Wiem dużo rzeczy. Więc nie mów jej, sam z nią załatwię.
– A jak ona zacznie płakać? – spytałam szybko, żeby wykorzystać to jakieś miejsce, doskonałe telekomunikacyjnie.
– Nie wierzę – odparł Bartek i na tym się nasza konwersacja urwała. Miejsce widocznie zmieniło oblicze, ten kawałek trasy ze Szczecina okazał się bardzo niedobry i odporny na wynalazki.
Witek przez ten czas nie tylko dostał kawę, ale nawet zdążył się zastanowić.
– Ja się do niczego nie wtrącam – oznajmił stanowczo. – Gość, jako klient, ma prawo być znany, jeśli wzywa taksówkę, podaje nazwisko i adres. Raz czy dwa, to ja go mogę nie pamiętać, ale częściej owszem. Jak mnie kto zapyta, nie muszę ukrywać, nie zastrzegł sobie. Z donosem nie lecę, mowy nie ma, o niczym nie wiem. Bywa, że człowiek wozi wielokrotnego dusiciela i nie ma o tym pojęcia, i nie jest to żadne łgarstwo, gdyby chciał się wszystkimi interesować, zwariowałby od tego. No więc ja, to nie, ale wy możecie, tak przy okazji albo jakoś podstępnie… Skoro mówisz, że latał koło pożaru…
– Sam to możesz zobaczyć na kasecie.
– Bardzo chętnie. Ale też się nie przyznam. A pożar łączy się wam… Zaraz, bo się zgubiłem. Łączy się naprawdę czy tylko w tym waszym scenariuszu? – Z czym? – Ze zbrodniami.
Zastopowało mnie trochę, bo też się zgubiłam, szczególnie po ostatnich zmianach i poprawkach. U nas szantaż, w naturze długi… Boże drogi, coraz trudniej opierać się w tym kraju na realiach, chyba zacznę pisać bajki albo wyłącznie powieści historyczne… Chociaż nie, jeszcze mi zostają prywatne stosunki międzyludzkie, od tysiącleci takie same…
– Szczerze mówiąc, cholera go wie – wyznałam uczciwie. – Ale na rozum biorąc, powinien. No nic, coś zrobimy. Okazuje się, że miewamy doskonałe pomysły, chociażby ściągnąć cię tutaj.
– No owszem, z przyjemnością napiłem się kawy…
Martusia nie zauważyła ani wyjścia tego Szczepana z nosem, ani upływu czasu, miała szczęśliwą passę. Niecierpliwie odpędziła mnie ręką, kiedy znów popukałam ją w ramię.
Pełna doskonałego zrozumienia odczekałam długą chwilę, trzy obroty kulki, usunąwszy się nieco na ubocze, po czym dusza powiedziała mi, że to koniec. Teraz ona zacznie przegrywać. O kimś drugim wie się takie rzeczy znacznie lepiej niż o sobie, przy czym dzika emocja nie mąci umysłu. Pozwoliłam jej postawić jeszcze raz, jak było do przewidzenia, przegrała, sięgnęła po następne żetony i wtedy wkroczyłam energiczniej.
– Bardzo ważne rzeczy i już wiem kto to jest, ten z nosem! – wysyczałam jej w ucho tak strasznym szeptem, że musiało nią wstrząsnąć. Powstrzymała dalsze obstawianie i odwróciła się do mnie.
– O Boże, co robisz, mam passę…!
Nie pozwoliłam jej wrócić do stołu.
– Już nie. Zrób przerwę. Witek go zna i mieszka w lokalu po wujence Marcie, gdzie jest tajemnicza skrytka, prawa ręka Kubiaka, sam podpalał, sam strzelał, mamy zabójcę, prawdziwego, trzeba będzie zawiadomić gliny, a dla nas to może być prawa ręka Wrednego Zbinia i tylko pomyśl, jakie by to dało korzyści, nawet bez sprawy sądowej…
Więcej bredni nie zdołałam wymyślić, a ten cały melanż był niezbędny, żeby rozbić jej uwagę przynajmniej na dwa kierunki. Udało mi się, Martusia na moment zamarła, rozterka z niej wręcz eksplodowała, rzuciła okiem na stół, gdzie już nastąpił koniec obstawiania, spojrzała na mnie, potem znów na stół. Kulka znieruchomiała, żaden z jej numerów nie wyszedł.
– Zabieraj ten wygrany chłam, musimy porozmawiać! – zarządziłam z potężnym naciskiem.
Z hazardzistą kłócił się w Martusi człowiek pracy. Była wściekła na mnie i ta kulka jeszcze jej się turlała po całym jestestwie od środka, można powiedzieć, po lewej stronie. W momencie ostatniej przegranej człowiek pracy przeważył.
– Jestem do przodu czternaście i pół tysiąca – powiedziała z ulgą, odbierając pieniądze z kasy. – Może i dobrze, że mnie oderwałaś, bo mi szło falami. Usiądźmy gdzieś i mów wszystko, bo nic nie zrozumiałam! Miejsc do siadania było niewiele, kasyno się zapełniało. Znalazłyśmy dwa krzesła w kącie.
– Pewnie, że nic nie zrozumiałaś, bo mówiłam same głupoty. Naprawdę wygląda to tak…
Przekazałam jej całą wiedzę, uzyskaną od Witka. Martusia uznała Witka za rodzaj bóstwa. O Bartku nie napomknęłam ani słowem aż do chwili, kiedy udało nam się uporządkować informacje i podjąć jakieś, możliwe że sensowne, decyzje. Wtedy dopiero powiedziała, gniewnie i z rozgoryczeniem:
– No i proszę, Bartek się okazał niepotrzebny, Witek lepszy…
– Zależy do czego – zwróciłam jej uprzejmie uwagę. – Osobiście podejrzewam, że Bartek cię kocha.
– Zwariowałaś…! Skąd wiesz? – Dusza mi to mówi. I różne tam inne takie… doświadczenia życiowe.
Przez dłuższą chwilę Martusia obserwowała ruch wokół nas.
– Straszny tłok – stwierdziła z niechęcią. – Wracam do domu! Wcale nie wyszłam razem z nią. Nigdzie nie było powiedziane, że musimy wracać do domu o tej samej porze. W każdym razie odjechałam wygrana…
– Ja to zrobiłem wyłącznie dla was – oznajmił Bartek, siedząc u mnie przy stole i nawet bez żadnego wstrętu patrząc na parówki w sosie chrzanowym, które postawiłam mu przed nosem. – Mnie osobiście ten Szczecin potrzebny był jak wrzód na tyłku. Ale widziałem przecież, że się nie uspokoicie, dopóki coś tu się nie wyjaśni, a ja tam znam parę osób… No a ten Lipczak udawał, że mieszka w Szczecinie, policji ci wszyscy ludzie prawdy nie powiedzą, mnie owszem, więc proszę bardzo, załatwiłem, co mogłem.
Rzecz jasna, obydwoje z Martusią złapali się i umówili za moim pośrednictwem, aczkolwiek pierwotnie Bartek wyobrażał sobie, że dogada się z nią sam, bezpośrednio. Nie doceniał jej nadwrażliwości po Dominiku i, szczerze mówiąc, ja sama nie byłam pewna, czy coś tam się w niej nie zasupła i nie odbije czkawką. Na szczęście jednak Martusia była jednostką zdrową psychicznie. I nie głupią.
Z Bartkiem, co prawda, przez telefon rozmawiała tonem, który pożar prerii zdołałby ugasić, ale natychmiast potem zadzwoniła do mnie z płomienną samokrytyką. No, może trochę przeplataną inwektywami pod jego adresem… Bartek zadzwonił zaraz po niej, godnie nadęty i rozgoryczony, z informacją, że przyjdzie, bo ma bardzo istotne wiadomości w kwestii zbrodni. Oczywiście, jeśli sobie życzę…
Życzyłam sobie wprost szaleńczo i ustaliłam godzinę, bardzo rozumnie biorąc poprawkę na ich cechy charakterów. Bartek, wbrew pozorom, musiał być potwornie zestresowany, bo spóźnił się tylko pół godziny, omal nie niwecząc moich planów, Martusia jednak, zgodnie z moimi przewidywaniami, przyleciała dobrze przed czasem i prawie wszystko zdążyłam z nią omówić. O ile oczywiście te pogmatwane wybuchy emocji można było nazwać rozmową.
Najbardziej zdenerwowały ją trzy elegancko wydrukowane kartki, które na samym wstępie podetknęłam jej pod nos. Wypisałam na nich, bardzo porządnie i w punktach, wszystkie znane nam od początku i poznawane stopniowo fakty, dotyczące wydarzeń prawdziwych, obok nich zaś, kursywą, wynikające z nich pomysły scenariuszowe. Wyglądało to bez mała jak pokazowy scenopis i Martusią wstrząsnęło. Trudno było w pierwszej chwili ocenić, pozytywnie czy negatywnie.
– Co ty mi tu dajesz, czy ty już nie masz ludzkich uczuć?! To jest to od Witka…? Oszalałaś, w tym stanie ja mam wyciągać trafne wnioski…! Słuchaj, on się na mnie obraził, ale to przecież ja się na niego obraziłam…! No dobrze, już dobrze, możliwe, że to ja zaczęłam, ale czy to już zaraz trzeba walić z grubej rury…?! Milczałam, pełna nadziei, bo widać było, że jednym okiem i malutkim kawałkiem umysłu oddaje się lekturze i coś tam zaczyna jej błyskać.
– Jak ona się nazywała…?!!! – wrzasnęła nagle rozdzierająco.
Prawie się przestraszyłam.
– Kto, na litość boską…? – Ta gruba rura! A, już wiem, katiusza! Ryczała podobno strasznie w czasie wojny…? Ryczała? – Ryczała ze zgrzytem.
– No więc czy on też musi od razu ze zgrzytem…?! Czy żaden mężczyzna nie może spokojnie znieść… No niech będzie, że ja jestem nietypowa, a ty to co…? A dzieci masz? Masz! A może ja bym też chciała mieć…?! Jesteś pewna, że podpalał ten Paszczak… nie, Paścik…? Mieszanina dzieci z Paścikiem nie przeszkadzała mi w najmniejszym stopniu.
– W tym rzecz. Na marginesie, Paszczak to z Muminków… Poczytaj spokojnie i trochę pomyśl. Skonsultujemy to z Bartkiem, jak tu przyjdzie. On był w Szczecinie.
– Więc jednak…? Mówił coś takiego, ale musiałam udawać, że z nim nie rozmawiam… Jak to…? Tu przyjdzie…?! – A gdzie ma iść? Do Pałacu Kultury? I co tam będzie robił? – Tam też jest kasyno… – bąknęła Martusia niepewnie i opamiętała się. – To ja wychodzę. Nie, przeciwnie, nie wyjdę, nawet gdybyś podpaliła mieszkanie! Dlaczego mi nie dasz piwa…?!!! W domu nie miałam, w telewizji nie było…
– Są ostatnie dwie puszki, więcej Bartek przyniesie…
– Tym bardziej nie wyjdę.
– Ale dostaniesz pod warunkiem, że będziesz jadła parówki w sosie chrzanowym, bo mi trochę za dużo wyszło i sama nijak nie dam im rady…
Z tej, między innymi, przyczyny przed Bartkiem również stanęły parówki w sosie chrzanowym.
Zadzwonił do drzwi prawie punktualnie, to znaczy wedle mojej oceny za wcześnie, spóźniony zaledwie o pół godziny. Liczyłam go na więcej. Rzecz oczywista, cały czas pamiętałam doskonale, że z mężczyzną głodnym w życiu się człowiek nie dogada, najedzony natomiast łagodnieje i łatwo idzie na rozmaite ustępstwa. Utorowałam Martusi drogę. Zamierzałam zostawić ich samych i udać się do kuchni pod pozorem podgrzania tych cholernych parówek, które wcale tego nie wymagały, bo wielki gar doskonale trzymał ciepło, ale rychło okazało się, że nie chcą. Martusia przedarła się jakoś przez swoje zasieki uczuciowe, możliwe, że Bartek w nich utkwił, w każdym razie obydwoje odczuli nagle gwałtowną potrzebę mediatora i kazali mi natychmiast wracać do pokoju. Nie omieszkałam wrócić z pożywieniem.
Nie wiem, czy Bartek był głodny, ale jeść zaczął odruchowo i prawa natury chyba wkroczyły.
– Zły byłem na nią taki, że o mało mnie szlag nie trafił, ale już mi trochę przeszło – powiedział do mnie. – O mało nie pojechałem prosto do Krakowa wcale się z tobą nie widząc i bez pożegnania – to oczywiście do Martusi. – Ale skoro już robię z siebie idiotę, niech z tego będzie jakiś pożytek – to do nas obu.
Gorąco pochwaliłam pogląd. Martusia nie wytrzymała.
– Bo jak mnie przez chwilę nie ma… – zaczęła z namiętnym protestem.
– Zamknij się! – uciszyłam ją gniewnie. – Jakaś elementarna sprawiedliwość musi istnieć! Nic gorszego niż niepewność! A ty – zwróciłam się z kolei do Bartka, bo jakoś wszyscy mówiliśmy do siebie równocześnie – czego się po niej spodziewasz? Widziały gały, co brały, wiesz, że ona hazardzistka…
– Narkomanka hazardowa – podsunęła Martusia gorliwie, ale raczej takim delikatnym głosikiem.
– … i charakter ma w połowie okropny! No wiesz czy nie?! – Teraz już chyba wiem…
– A ty sam się puknij i popatrz na siebie! Ile razy nawalasz, bo siedzisz w robocie, bo ci akurat coś przyszło do głowy, miasto się może palić, ona w nerwach konać, a ty nawet nie zawiadomisz! W ogóle nie pamiętasz, że reszta ludzkości istnieje! Poczucia czasu nie masz za grosz! Co było z rysunkami dla mnie? Po jakichś lasach cię łapałam! – Czy to ma znaczyć, że ja jestem winien? – oburzył się Bartek.
Obrony poniekąd wymagała tu Martusia, więc nie mogłam sobie pozwalać na pełną sprawiedliwość.
Należało przynajmniej pootwierać im jakieś furtki i odbudować naruszone mosty.
– Winien może niekoniecznie, ale zrozumieć powinieneś. A jeśli nie zrozumieć, to chociaż przyjąć do wiadomości. Namiętność jest silniejsza od człowieka! Na siebie popatrz, mówię! – Ale to w pracy…
– A co za różnica? Twoja praca to jest twoja namiętność, fioł i największe szczęście w życiu i wszyscy o tym doskonale wiemy. Każdy ma prawo do własnej osobowości! Wolałbyś taką krowę, co tylko na tobie wisi i reszty świata dla niej nie ma, i choćbyś pękł, na chwilę z myśli jej nie zejdziesz? Bartek jakby się lekko otrząsnął i sos chrzanowy kapnął mu z widelca na spodnie, czego nawet nie zauważył. W oczach na moment mignęło mu przerażenie.
– Niech Bóg broni – zapewnił żarliwie. – Ale jak ja rypię przez pół kraju… Niechby ona chociaż komórki nie wyłączała! – Kocham cię! – powiedziała nagle Martusia do mnie z jakąś radosną wdzięcznością i przerzuciła się na Bartka. – Nie będę – obiecała ze skruchą. – Jeśli nie będziesz pyskował…
– A co ja mam pyskować, niech tylko wiem, co się z tobą dzieje…
Uznałam za słuszne wyłączyć się z konwersacji i poszłam do kuchni, gdzie bardzo długo podejmowałam decyzję w kwestii zaparzenia herbaty. Zaparzyć ją, zaparzyłam, ale do pokoju przyniosłam dostarczone przez Bartka piwo, które już się zdążyło ochłodzić. Parówki, osobliwa rzecz, ciągle były gorące, co przestało mnie dziwić, kiedy stwierdziłam, że cały czas stały na malutkim gazie. Zgasiłam go, bo zaczynały przywierać od dna.
Mogliśmy wreszcie wrócić do tego Szczecina w atmosferze pełnego porozumienia.
– On był tam po prostu zameldowany, ten Lipczak – powiedział Bartek. – Tyle bywał, co kot napłakał. Tak się składa, że ja tam mam kuzyna w komendzie miasta i jesteśmy w dobrej komitywie, wszystko się zgadza, Lipczak prowadził handel informacjami.
Warszawa porozumiała się z nimi, jego zdaniem Lipczak po prostu za głęboko nos wetknął, za dużo zobaczył, no i cześć. Ucho od tego dzbana się urwało. Połowa jego klientów urżnęła się ze szczęścia, a połowa płacze. Ptaszyńskiego też znali, chociaż trochę pośrednio, i mam tego absolutnie nikomu nie mówić, ale wam powiem. Prezes spółki… no, już chociaż spółkę sobie darujmy… ma sitwę z takim jednym z Warszawy… Od razu wam powiem, że żadne nazwisko nawet po pijanemu przez gardło mu nie przeszło. Nie wiem, kto to jest, ale fakt, że tylko Ptaszyński mógł z niego dług ściągnąć, i przemocą, i szantażem, więc poszło zlecenie. Uciszyć gościa, dokumenty odebrać i będzie z głowy.