Warszawa porozumiała się z nimi, jego zdaniem Lipczak po prostu za głęboko nos wetknął, za dużo zobaczył, no i cześć. Ucho od tego dzbana się urwało. Połowa jego klientów urżnęła się ze szczęścia, a połowa płacze. Ptaszyńskiego też znali, chociaż trochę pośrednio, i mam tego absolutnie nikomu nie mówić, ale wam powiem. Prezes spółki… no, już chociaż spółkę sobie darujmy… ma sitwę z takim jednym z Warszawy… Od razu wam powiem, że żadne nazwisko nawet po pijanemu przez gardło mu nie przeszło. Nie wiem, kto to jest, ale fakt, że tylko Ptaszyński mógł z niego dług ściągnąć, i przemocą, i szantażem, więc poszło zlecenie. Uciszyć gościa, dokumenty odebrać i będzie z głowy.

Urwał na chwilę, wypił trochę piwa, westchnął i kontynuował:

– Prywatne znajomości też tam mam. Okazuje się, że Lipczak był i nagle wyjechał, jak do pożaru. Tak mi powiedział jeden z tych zadowolonych, otóż podobno dostał wiadomość, że w Warszawie coś się rozstrzygnie, nie on dostał, tylko Lipczak… Ktoś ze świecznika zadziała, żeby primo: nie płacić, a secundo: pozbyć się rozmaitych dowodów. Lipczak, dziwna rzecz, nie był pewien, kto to jest, więc czym prędzej przyjechał, pokój w Marriotcie trzymał w rezerwie, różne rzeczy tam załatwiali, podobno miał się tam spotkać z Ptaszyńskim. Tyle się dowiedziałem, a mnie samego gówno to obchodzi, więc postarałem się wyłącznie dla was, bo ja wiem doskonale, że Joanna się nie odczepi, a Marta już się od niej zaraziła. Wystarczy wam?

– Aż za dużo – zaopiniowała z lekką zgrozą Martusia.

– Ściągnęłabym Witka – zaproponowałam, pełna emocji, bo doskonale się wszystko zgadzało. – Gdzie ja mam komórkę? A, tam…

Komórka leżała pod komputerem. Zerwałam się z fotela pod lampą i rzuciłam w drugi koniec pokoju. Dokładnie w tym samym momencie niepojętym sposobem spod szafy bibliotecznej wyturlał się długopis, którym Martusia dopiero co ciskała w zdenerwowaniu, i trafiłam na niego stopą. Pojechałam jakoś dziwnie, nie zabiłam się, ponieważ chwycił mnie Bartek, który akurat podniósł się grzecznie, żeby mi tę komórkę podać, ale razem wziąwszy, zrobiliśmy coś takiego, że noga mi się zwinęła w kostce. Nie, nie złamałam jej, przyhamowana przez Bartka, z impetem usiadłam na stole, tym cholernym niskim jamniku, na popielniczce, szczęśliwie dostatecznie płaskiej, żeby mi nie zagroziła dodatkowymi obrażeniami. Mogłam mieć najwyżej siniaka na tyłku. Kostka jednak postanowiła się obrazić za niewłaściwe potraktowanie.

Zbadaliśmy ją wszyscy z wielką troską.

– Zwyczajne skręcenie – zawyrokowałam. – Wiem, co z tym robić, bo w dzieciństwie już raz mi się coś podobnego przydarzyło. Później też, chociaż to były torebki stawowe, ale mam taką maść, może jeszcze nie jest przedawniona… A nawet jeśli…

Martusia, idź do łazienki i przynieś wszystkie tubki, jakie znajdziesz, ja ją rozpoznam.

Wiem, że trzeba posmarować, owinąć bandażem elastycznym i nie chodzić przez trzy dni. Żaden problem, z przyjemnością te trzy dni spędzę na siedząco przy komputerze…

Zważywszy, iż jedyna rzecz, jakiej nie da rady dostarczyć do domu pacjenta, to rentgen, z góry zrezygnowałam z prześwietlenia. Znałam doskonałego pana doktora ortopedę, w ostateczności mogłam go do siebie zaprosić, ale cały mój organizm informował, że pomysł z maścią i bandażem jest właściwy. Tyle że naprawdę dać sobie spokój z ruchliwością i trzy dni nie chodzić.

Po paru chwilach zamieszania i unieruchomieniu mojej nogi mogliśmy wrócić do tematu, bo Martusia i Bartek uwierzyli w moją wiedzę w kwestii terapii. Później okazało się, że słusznie.

Komórkę dał mi do ręki Bartek, Witek zgodził się przyjechać, parówkami w sosie chrzanowym obsłużyła go Martusia. Nieco później, z rozpędu i osobistych skłonności, pozmywała jeszcze prawie wszystkie naczynia.

Omówiliśmy sprawę wspólnymi siłami i właściwie, jeśli szło o realia, wiedziałam już wszystko.


* * *

– Kocham cię – powtórzyła Martusia przez telefon nazajutrz o poranku. – Jak się czujesz? – Doskonale – zapewniłam ją. – Jutro będę trochę brudna, bo mam kłopoty z myciem, łazienka nie chce przyjść do mnie, muszę ja do niej. Jeśli siedzę na tyłku, nic mnie nie boli, przetrzymam bez problemu. Chciałabym wiedzieć, dlaczego od wczoraj tak mnie szaleńczo kochasz? – Bo trafiłaś w środek tarczy. Pierwsza żona Bartka wisiała na nim jak bluszcz. Co ja mówię, jak pasożyt! Nie mógł oddychać bez jej wiedzy! – Nie mówiłaś mi o tym…

– Bo wiem dopiero od tygodnia. Wcześniej była mowa o pedanterii, teraz wyszło na jaw, że ona jest czepliwa. Nie ma świata poza chłopem, którego ma na własność i sama do niego należy. Okazuje się, że dzwoniła do niego i zawiadamiała go, że idzie wynieść śmieci! Jak Boga kocham! W środku wszystkiego, roboty, konferencji, przejazdu przez miasto, w wychodku, telefon od niej, co właśnie robi, jaki ma zamiar, gdzie się udaje…

Obłęd! Ten mój kumpel, który z nią się ożenił, w Krakowie go ostatnio spotkałam, nie zdążyłam ci powiedzieć, ma to samo, ale jemu się to podoba! Taki szczęśliwy i ukojony, że trzyma rękę na pulsie żony! Popatrz, nawet do rymu…! Boże, co za dziwni ludzie istnieją na świecie! Ależ trafiłaś…! Przypomniałaś mu o tym w najdoskonalszej chwili! Kocham cię!!! – Nie wiem, czy słusznie – powiedziałam uczciwie. – Wyszło mi przypadkiem.

– Uwielbiam twoje przypadki…! Zaraz potem pomyślałam, że była w tym chyba odosobniona. Zadzwonił do mnie prawdziwy pan podinspektor z pałacu Mostowskich o trudnym dla cudzoziemców nazwisku Krupitrzak i uprzejmie zaprosił mnie na rozmowę. Najlepiej zaraz jutro.

– A otóż, panie majorze, nic z tego – rzekłam smętnie i wcale nie jadowicie.

– Ktoś, niestety, musi przyjść do mnie, bo chwilowo nie chodzę. A uważam, że znoszenie mnie i wnoszenie po schodach, a potem wożenie w wózku inwalidzkim, będzie zbyt uciążliwe. Żadna złośliwość, ortopedę, jeśli pan chce, zaraz mogę sobie zamówić, żeby było formalnie, ale nogę skręciłam w naturze. Nic takiego, tyle że z chodzeniem trzy dni muszę poczekać. No, teraz już dwa i pół. Więc jak pan uważa.

Podinspektor Krupitrzak myślał bardzo krótko.

– Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, z przyjemnością sam złożę pani wizytę.

Powiedzmy, dziś o piątej? Ale rozmowę, rozumie pani, będziemy nagrywać.

– Jak dla mnie, może pan ją nawet ryć w marmurze. Proszę uprzejmie, będę zachwycona! Odłożyłam słuchawkę i zastanowiłam się. Nawet latanie do drzwi było dla mnie uciążliwe, przedpokój miałam dosyć długi… Kogo by tu…

– Martusia – powiedziałam w telefon. – Rzucaj wszystko i przyjeżdżaj o wpół do piątej. Potem musisz udawać, że cię wcale nie ma.

– Bo co? – zainteresowała się Martusia wręcz zachłannie.

– Odbędzie się zasadnicza pogawędka z glinami. Prawdziwy podinspektor przyjedzie i chyba odwalimy wszystko do końca, potem nam zostanie wyłącznie nasza praca twórcza. Uważam, że powinnaś podsłuchiwać, co dwa uszy, to nie jedno.

– Masz na myśli dwoma rękami, dwoma paniami…? – Skąd, to forma dla debili. Dwoje uszu! Jeśli nie wiedzą, że istnieją dwie ręce i dwie panie, to jak mogą dojść do dwojga uszu? Takie wyszukane komplikacje gramatyczne przestały być dostępne dla obecnego pokolenia. Podsłuchuj, czym chcesz, choćby dwoma nogami, ale uważam, że nam się przyda bezgranicznie! Naprawdę całą resztę napiszemy śpiewająco! – Żeby jeszcze śpiewająco podpisać kosztorys… – wymamrotała jakoś pod nosem Martusia. – A choćby mruczando… Jasne, oczywiście, że przyjadę! Masz jakiś fartuch kuchenny? – Mam kilka. Bo co? – Będę udawała pomoc domową! Niedorozwiniętą! Może być?

Pochwaliłam pomysł i zajęłam się pracą zawodową, bo w obliczu nieruchawości była mi najłatwiej dostępna i czas przy niej szybko leciał.

Martusia przeszła wszystko, co mogłam sobie wyobrazić.

Przyjechawszy odpowiednio wcześnie, w kwadrans odwaliła całą metamorfozę.

Fartuch wybrała sobie najobszerniejszy ze wszystkiego, co posiadałam i czego nigdy nie używałam, a tego rodzaju prezenty praktyczne dostawałam od najwcześniejszej młodości, więc pole do działania miała ogromne. Co prawda, przy poszukiwaniu fartuchów wyleciały z szafy wszystkie ręczniki i chustki do nosa, ale jej skłonności porządkowe pozwoliły bez trudu pozbyć się góry szmat przed szafą. Jak je upchnęła w środku, było nie do pojęcia, a jednak jej wyszło. Następnie zmazała z twarzy cały makijaż i na jego miejscu zrobiła coś trupiego, co nawet pasowało do jej postury. Gdyby była gruba, nieźle wyszłaby czerwoność, niestety, figura modelki wymagała jakichś innych efektów, zielonkawa bladość uczyniła z niej żonę alkoholika i znękaną matkę dziewięciorga dzieci, ponadto włosy ulizała sobie białkiem jajka, nie posiadałam bowiem lakieru.

Jajko zgodziłam się poświęcić bez żalu. Sińce pod oczami wyszły jej wprost znakomicie.

Takiej pomocy domowej, przysięgam na kolanach, nie zatrudniłabym za skarby świata, w obawie, że mi przy byle wysiłku zwyczajnym trupem padnie.

Ledwo zdążyłam zrobić jej pamiątkową podobiznę, zadzwonił do drzwi pan podinspektor.

Musiała ta Martusia wywierać naprawdę znakomite wrażenie, bo nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi.

Jako człowiek rozsądny, nie żądał ode mnie zaświadczenia lekarskiego, chociaż najzdrowsza osoba świata może sobie dla kamuflażu owinąć nogę bandażem elastycznym.

Widocznie wlokła się za mną opinia z dawnych lat, że kocham policję, niegdyś milicję, i chętnie służę wszelkimi wyjaśnieniami, zarazem piekąc przy ich ogniu swoją własną pieczeń. Musiał zapewne nie mieć nic także przeciwko mojej pieczeni.

– Ta pani rozmowa z rzekomym podinspektorem narobiła dużo złego – rzekł na wstępie takim tonem, jakby spełniał tylko jakiś obowiązek, sam nie mając do mnie o to najmniejszej pretensji. – Ale trudno, przepadło. Co pani wie o pierwszym mężu pani Larsen? Ustrzelił mnie rzetelnie.

– Proszę Marty! – zawołałam słabym głosem w stronę kuchni. – Niech mi tu Marta poda piwo! Ja spod takiego ciosu na sucho nie wyjdę… Pan woli kawę czy herbatę? – Nic, dziękuję, ja jestem na służbie.

– Zawracanie głowy. Gdybym zeznawała u was, nawet najprzeraźliwiej służbowo, dalibyście mi coś do picia. Poza tym nagrywa pan, więc w razie czego będzie wiadomo, kto pana otruł.

– Kawę w takim razie…

Idealnie głupkowata sługa podała napoje niczym kelner u Ritza. Nie wiem, jakim cudem nie pękła, bo przecież śmiać się nie miała prawa.

Nie kazałam panu majorowi powtarzać pytania.

– Pierwszego męża Anity znałam, proszę pana, z widzenia. I ze słyszenia. Anitę poznałam później, już w Danii, i nie miałam pojęcia, że to właśnie ona była pierwszą żoną Jasia Szczepińskiego. W tych najdawniejszych czasach wiosennej młodości wiedziałam, że był gachem jednej mojej koleżanki ze szkoły, niewiernym w dodatku, ona przez niego bardzo rozpaczała i były jakieś awantury. Potem się nasze drogi rozeszły, ale z kolei od Anity dowiedziałam się, że właśnie przez to się z nim rozwiodła w dwa lata po ślubie.

Średniego wzrostu blondyn, kościsty, z wyrazistym nosem, tak go pamiętam, podobno nieprzeciętnie zdolny i bardzo bezwzględny. Więcej, niestety, nie wiem.

– A ta rozpaczająca koleżanka jak się nazywała? – Do obrzydliwości zwyczajnie. Alusia Kowalska. Przykro mi, że nie jakoś oryginalnie, bo Aluś Kowalskich może być w tym kraju parę tysięcy.

– Orientuje się pani może, co on robił, ten pierwszy mąż pani Larsen? Na pewno był pierwszy? – Poślubiła go, mając siedemnaście lat, więc trudno uwierzyć, że mógłby być drugi. Od Alusi Kowalskiej coś tam o żonie słyszałam, ale to nie była moja bliska przyjaciółka, nie mnie się zatem zwierzała. A co robił, pojęcia nie mam, możliwe, że próbował studiować na dwóch uczelniach naraz… Ale nie, tego niech pan nie traktuje poważnie, to jest mój wymysł! W każdym razie mam wrażenie, że był szalenie operatywny, inteligentny, błyskotliwy i działał.

– Jak działał? W czym? – A diabli go wiedzą. Działacz, istniało wtedy takie określenie, wedle moich doświadczeń musiał obficie kłapać gębą i znać mnóstwo ludzi. Całe to działanie z tamtych czasów to była sztuka dla sztuki i osobiście miałam, i mam, do tego śmiertelny wstręt.

– Pan Górniak to chyba również był działacz…? – wytknął mi podinspektor delikatnie.

Pomyślałam, że Martusia pewnie stara się nie oddychać i zaniepokoiłam się o jej zdrowie. Na rozmówcę popatrzyłam tak potępiająco, jak tylko mogłam.

– Zawsze pan swoim świadkom wypomina głupotę…? No owszem, był, ale własną ręką założyłam sobie opaskę na oczy. Nie ma granic dla zidiocenia zakochanej kobiety, nie wie pan o tym? Za to mój wstręt dzięki niemu zdecydowanie się pogłębił.

– Znał tego Jana Szczepińskiego? – A skąd ja mam to… – zaczęłam i nagle coś mi w pamięci błysnęło. – Zaraz…

O rany, tak! Chyba tak… Nie, trudno, ja do pana nagadam, a pan sobie sam wnioski wyciągnie, tyle powiem, ile mi się przypomina. Dawno temu… Przy okazji opowiadania jakichś anegdot z młodości, wspomniałam takie głupie wydarzenie, pojęcia nie mam o żadnych okolicznościach towarzyszących, ale Alusia Kowalska w licznym gronie krzyknęła ze łzami:„Nie byłam wtedy kochanką Jasia!”, dzięki czemu wszyscy się dowiedzieli, że teraz jest. Opowiadałam to panu Górniakowi, a on się bardzo zainteresował, wymieniłam nazwisko Jasia. Pan Górniak mnie wtedy kochał, więc coś mu się wyrwało, miał tajemniczo-radosny wyraz twarzy, Anita go też zainteresowała, ale ona już dawno siedziała w Danii i nigdy się z nią nie zetknął. I tyle. Ale na moje oko coś o tym Szczepińskim musiał wiedzieć.

Podinspektor, popijając kawę, przez długą chwilę przyglądał mi się w zadumie.

Bardzo byłam ciekawa, o co mnie teraz zapyta.

– Pani naprawdę nie ma na sumieniu żadnych krętactw, drobnych oszustw, podstępnych rozgrywek…? Nie ma pani nic do ukrycia? Zdziwiłam się.

– Tylko głupoty, do których wstyd się przyznać, ale co do reszty, to ja, proszę pana, nie mam czasu na przestępstwa. I nie umiem, antytalent doskonały. Nawet podatki płacę uczciwie, chociaż bardzo niechętnie. Gdybym potrafiła tu coś zełgać, uczyniłabym to natychmiast, niestety, nie wiem jak. Bo co? Dlaczego pan pyta? – Bo rozmawia pani ze mną jak z prywatnym znajomym. Nawet nie usiłuje pani kłamać. Po latach pracy takie rzeczy już się wyczuwa…

– Niech pan się nie martwi, zaraz zacznę – zapewniłam go pocieszająco.

– Zaskoczył mnie pan tym mężem Anity, ale już sobie przypomniałam, o czym tak naprawdę mieliśmy rozmawiać. To zołza, swoją drogą, słowem się nie zająknęła, a jestem pewna, że odgadła, że to ten jej mąż…!

– Co ten jej mąż? – Tajemniczy inspirator zbrodni w Marriotcie, twórca naszego kochanego trupa, wielka postać w wysokich sferach rządowo-finansowych. Pewnie zmienił nazwisko, żeby się odciąć od przeszłości. Cichy zwierzchnik Paszcza… nie, przepraszam, Paścika, wróg Grocholskiego… Ciekawe, czy mąci także i w telewizji, tego nie wiem, a szkoda.

Podinspektor psychikę miał odporną, nie drgnął nawet, kiwał tylko głową dosyć smętnie.

– No cóż, takich informacji ja pani udzielać nie będę, sama pani rozumie… Boję się, że już pani zgadła, jak to było? – Pan też zgadł. Lipczak… Trupski… Ejże, czy oni sobie nie zmienili nazwisk w tym samym czasie? Trupski i Szczepiński? Podinspektor milczał, można powiedzieć, znamiennie.

– To znaczy, że tak. Z jakichś powodów, wszystko jedno z jakich. Lipczak przyjechał z nadzieją, że wreszcie dorwie tajemniczego bossa, pokój w Marriotcie miał, i to ten z drzwiami, obok Dominika, moim zdaniem tam poczekał i był świadkiem, jak wysłannik eks-Szczepińskiego rąbnął Słodkiego Kocia. Podglądał. Zostawił zapalniczkę, dlatego później czepiali się Dominika… Siedział cicho, aż zabrali zwłoki, to znaczy nie wiem, czy siedział, może poleciał do baru czymś się pokrzepić. Słodki Kocio miał zniknąć radykalnie, zdematerializować się, utlenić. Lipczak się chyba zdradził albo coś mu się wyrwało, albo spróbował od razu wykorzystać wiedzę… Z kimś się spotkał, osobiście podejrzewam, że przyszedł do niego Paścik i udusił go własnoręcznie, im mniej świadków, tym lepiej, na miejscu Paścika sama bym przyszła. Okazało się, że jakichś dokumentów przy nich nie znaleźli… Zaraz, może ze Słodkim Kociem byli umówieni na wymianę, forsa za papiery…? Weksle, umowy…? A tu chała, więc Paścik podłożył bombę Grocholskiemu. Sejf się nie rozpadł, to wiem, co dalej zrobili, nie jestem już pewna, nie śledziłam żony Grocholskiego. Wielce szanowny mój były, mam na myśli pana Górniaka, na tych dowodach pisemnych sypiał w upojeniu, ale sądzę, że nie były to jedyne egzemplarze, więc wszystko macie…

– Nie wszystko – zaprzeczył podinspektor bardzo spokojnie i grzecznie. – Nasz rzekomy funkcjonariusz zdążył z panią porozmawiać wcześniej…

– Cholera – skomentowałam po chwili niezadowolonego milczenia. – Było się pośpieszyć… Ale jeżeli ja to wszystko zrozumiałam i prawie mogłabym udowodnić, to wy chyba tym bardziej? Jak ten mąż Anity teraz się nazywa? – Tego pani z pewnością nie powiem.

– To nie. Ta gangrena też chyba nie powie. Ale przecież wyjdzie to na jaw, zakończycie dochodzenie, sprawca gębę otworzy…? – Jaki sprawca? – Mnie wychodzi, że ten Paścik…?

Podinspektor wypił reszteczkę kawy i starannie obejrzał filiżankę, w której nie było absolutnie nic interesującego.

– Wie pani, takie zarzuty należy niezbicie udowodnić…

Nie, nawet mnie wcale szlag nie trafił. Właściwie od początku spodziewałam się czegoś podobnego. Prokuratura, oczywiście!

– Rozumiem, że w ogóle przyszedł pan do mnie, bo Anita za skarby świata nie mogła sobie przypomnieć, jak się nazywał jej pierwszy mąż – powiedziałam z rozgoryczeniem. – Oszalała chyba, przecież wiedziała, że ja wiem. O, niech pan będzie kamiennie spokojny, nie zamierzam się czepiać, mam co innego do roboty, ale może jednak coś z tego wyniknie? – Co do sprawcy – powiedział podinspektor, z uporem i wielką uwagą wciąż oglądając filiżankę, jednolicie brązową, nabytą przeze mnie w jakimś niemieckim sklepie jako możliwie najcieńszą, odbiegającą jednak mocno od chińskiej porcelany – to, mam wrażenie, była pani kiedyś na rozprawie przeciwko zabójcom Gerharda…? Na własne uszy słyszała pani, jak sprawcy gębę otwierali, że użyję pani własnych słów…? Zaciekawiło mnie nagle, co też nie oddychająca wcale Martusia z tego rozumie. Za młoda była, żeby mieć jakiekolwiek pojęcie o ówczesnych kulisach prawa i sprawiedliwości, o ile takie szlachetne określenia w ogóle mogą tu wchodzić w grę… Byłam przy tym, można powiedzieć, a też, za przeproszeniem, gówno wiedziałam. Podinspektor miał obowiązek wiedzieć więcej.

– Naprawdę uważa pan, że ta cała impreza zostanie umorzona? – spytałam z potępiającym niedowierzaniem. – Myślałam, że to tylko takie moje pesymistyczne przepowiednie? Podinspektor odstawił wreszcie filiżankę na spodek.

– Podobno było u pani włamanie? Dwa lata temu, sprzęt z numerami, sprawcy znani… Co z tego wynikło? Nam się wydaje, że umie pani trochę myśleć? Po krótkim zastanowieniu uznałam, że mówi mi komplement.

– Może i umiem, ale nie chcę. Chcę widzieć rezultaty. Po dziesięciu latach konkubinatu z panem Górniakiem obrzydły mi własne wnioski, których słuszności żadna siła ludzka nie jest w stanie potwierdzić, ja się, proszę pana, mogę mylić na każdym kroku.

Martu… Proszę Marty, wyszło mi piwo! Do cholery, naprawdę nie będzie to miało żadnych widocznych skutków?! No więc dobrze, ja sama kogoś zabiję! Jeszcze nie wiem kogo… Zważywszy obecne zajęcie, może kogoś z telewizji, ale, słowo daję, czy ja mam na to czas i siły? Niechże mi pan coś podpowie! Martusia podała mi piwo tak, jakby wniosła je siła nadprzyrodzona.

– Czy łaskawemu panu jeszcze trochę kawy? – spytała jękliwym głosem, zawierającym w sobie jakiś dziwny skrzek, który mnie wręcz przeraził. Jezus Mario, czego ona tam doznaje za kulisami…?!

– Nie, dziękuję, już wychodzę – odparł podinspektor zupełnie zwyczajnie. – Sama się pani zapewne zorientuje, ale będę pani bardzo wdzięczny… Nie, co ja mówię, przecież nikt nie zahamuje plotek. Radziłbym pani jednak ograniczyć rozgłaszanie własnej wiedzy i tych własnych niepewnych wniosków dla pani własnego dobra. Nie będziemy już pani nękać…

Podniósł się, wyszedł zza stołu z miłym uśmiechem.

– Żegnam panie, miło mi było poznać… Ja przecież wiem, że panie współpracują…

– Ty głupia jesteś, zaćmienie umysłowe na ciebie spadło! – rozszalała się Martusia natychmiast po zamknięciu za nim drzwi. – Trzeba było ściągnąć Martę, to ona jest aktorką, a nie ja! Połapał się!!! Nie miałam wątpliwości, że ma na myśli Martę Klubowicz.

– Martę mógł rozpoznać z twarzy! Nie mam w domu czarnej peruki, a tylko to ją zmienia! I ona akurat ma jakieś próby do czegoś, skąd ją miałam wziąć?!!! I gdyby ona tu była, a nie ty, gówno byś usłyszała!!! Martusia, dziko zdenerwowana, zdzierała z siebie utensylia kuchenne i usiłowała rozmierzwić przylizane włosy. Obie znalazłyśmy się w łazience, odkręciła wodę, chwyciła prysznic.

– Polej mi! Od razu, póki zimne! Od gorącego się zetnie, nie chcę mieć na głowie jajka na twardo! Szampon, daj mi szampon! To potworne, to wszystko, jestem ogłuszona! – No i proszę, jaka ta młodzież teraz mało odporna – powiedziałam pobłażliwie, kiedy już wycierała sobie włosy ręcznikiem. – A myśmy znieśli nie takie rzeczy i jakoś żyjemy. W państwie przecudownego bezprawia…

– To ja już wolę chyba Dziki Zachód… Gdzie masz suszarkę?! Dałam jej suszarkę. Emocje sprawiły, że trudno nam było przerwać konwersację, ale lustro przy kontakcie znajdowało się tylko w łazience. Usiadłam na wannie, susząca włosy Martusia ustawicznie odwracała się ku mnie, tracąc z oczu własną twarz. Bardzo to było niewygodne.

– Wszystko razem brzmiało przerażająco – rzekła odrobinę spokojniej, kiedy już powróciła do normalnego wyglądu i udało nam się usiąść w pokoju przy stole, z piwem pod ręką. – Chociaż, moim zdaniem, rozmawiałaś z tym pod-coś-tam skrótami myślowymi. Ale ja jestem bardzo inteligentna i jedną dziesiątą udało mi się zrozumieć.

Gówno z tego wyniknie? Wszyscy wiedzą, kto kogo zabił, i nikt nie zostanie oskarżony ani skazany? Na litość boską, czy naprawdę żadnego innego trupa nie można było znaleźć…?! – Sam wszedł w ręce. I ogólnie niezły. Oczywiście, że nic z tego nie wyniknie…

– Co to było, te jakieś sprawy Gerharda?! Znam nazwisko, wiem, kto to był…

– To wiesz więcej ode mnie, bo ja się potem od tego odczepiłam. Oskarżonych zapewniono, że bez względu na wyrok wyjdą z tego ulgowo, więc trzymali pysk na kłódkę, a może nawet sami nie wiedzieli, kto ich pchnął i do czego. Potem, kiedy się okazało, że obietnice nie zostały dotrzymane, nie mieli już nic do gadania, ale też za to głowy nie dam.

Znane sprawy, podobne do tej ze Słodkim Kociem, ale nie mogę wiedzieć o wszystkim, skoro pozbyłam się mojego osobistego prokuratora…

– Chyba musiałaś upaść na głowę, żeby się go pozbywać…

– Z punktu widzenia pracy twórczej i wiedzy ogólnej, z pewnością. Ale teraz i tak byłby już na emeryturze. Czekaj, myślmy racjonalnie. Anita w życiu nie powie, jak się obecnie nazywa jej pierwszy mąż, o ile to w ogóle wie, co nie jest pewne. Nie lubi go, co do tego nie mam wątpliwości, inaczej by nic nie powiedziała. Tak między nami mówiąc, mnie on się nie podobał.

Martusia zainteresowała się natychmiast.

– Jak ci się nie podobał? Dlaczego? – Tę mordę miał jakąś krzywą, a nos się kłócił z asymetrią. Gdybym znalazła się z nim na bezludnej wyspie, długo ta wyspa musiałaby na zaludnienie poczekać…

– I co? – I nic. Na bezludną wyspę diabli nas, na szczęście, nie zanieśli. Wracając do współczesności, niewiele się zmieniło, tyle że teraz rządzi forsa, a nie układy. Układy w malutkim stopniu i też z forsą związane. Kim jest obecnie Jasio Szczepiński, pojęcia nie mam i nic mnie to nie obchodzi, dochodzenie w kwestii dwóch trupów w Marriotcie, jak sama słyszałaś, zostanie umorzone, ponieważ prokuratura nie uzna dowodów…

– Jak to?!

Zdenerwowałam się.

– Martusia, to nie policja jest taka strasznie głupia, że żadnego przestępcy nie może złapać. Oni ich mają w małym palcu. Szajki, kradnące samochody, włamywaczy, morderców rozmaitych, handlarzy narkotykami i bronią, mogą ci ich pokazać w każdej chwili. To prokuratury! Martusia patrzyła na mnie z taką zgrozą, że poczułam się zmuszona wyjaśnić jej jak sołtys krowie na miedzy.

– Pamiętasz, nie tak dawno, przemyt kradzionych samochodów do ruskich? Taki celnik, który ich łapał bezproblemowo, miał do wyboru: poderżnięte gardło, własne i całej rodziny, albo pięćdziesiąt tysięcy złotych. Co byś wybrała? Wszyscy woleli pięćdziesiąt tysięcy i trudno im się dziwić. A teraz jest to samo, z tym że mniej ordynarnie, prokurator będzie miał wypadek samochodowy, córkę jakiś łobuz poderwie, może gaz mu w domu wybuchnie, nie zgadnę wszystkiego. Albo uzna, że dowodów brakuje. Mniejsze szajki, większe szajki… Mamy aferę na wysokim szczeblu, masz pojęcia, ile to stwarza możliwości? Szczególnie, że ten tam jakiś, pozbywszy się i Słodkiego Kocia, i Lipczaka, przestraszywszy Grocholskiego, pięknie wyszedł do przodu. Chociaż, z drugiej strony, możliwe, że zadziałał trochę za ostro i zostanie ukrócony, ale to najwyżej zmieni stanowisko i wyleci z jakiegoś biznesu. I tyle.

– Mnie się to nie podoba, wiesz? – skrzywiła się Martusia po chwili z wielkim niesmakiem.

– Mnie też nie.

– No dobrze, a fałszywy Czaruś? Kto to jest? I co z nim będzie? – Nic.

– Jak to, nic…? – A co ma być? Przychodzenie z wizytą do jakiejś baby i pogawędka… nawet z dwiema babami… w najmniejszym stopniu nie jest karalna. To co chcesz, żeby z nim było? – Ale się podszył…! – A otóż to! – westchnęłam bardzo ponuro, wzruszając ramionami, bo błysnęła we mnie wielka mądrość, coś jakby taki krótki wybuszek, domagający się natychmiastowego ujścia. – Kto powiedział, że się podszył? On sobie tylko zażartował, „Gregory Peck jestem”, powiedział, a chacha. A myśmy z nim rozmawiały, bo się nam spodobał, przystojny chłopiec, więc o co biega? Rozmawiać można na tematy dowolne.

– Przecież jesteśmy pełnoletnie! Dwie sztuki świadków…! – Iiiii tam, takich świadków… We łbach nam się pokiełbasiło, bo może leciałyśmy na niego, a on nas nie chciał, więc teraz mu świnię podkładamy. Zobaczysz, jeśli go spotkasz na ulicy, on ci się nawet nie ukłoni, a jeśli udowodnisz, że z tobą rozmawiał, będzie bardzo przepraszał, jest mu strasznie przykro, ale nie ma pamięci do twarzy…

– Chyba pęknę…!!! – wrzasnęła Martusia.

Zerwała się, chwyciła dwie puszki po piwie, zgniotła je z wściekłą gwałtownością i siłą wbiła do mojego podręcznego kosza na śmieci, i tak już pełnego różnych rzeczy, głównie papierów i tekturowych opakowań. Zawahała się na środku pokoju, popędziła do kuchni, wróciła z nową puszką, w ostatniej chwili powstrzymała się, żeby nie rąbnąć nią w stół, i wreszcie padła z powrotem na kanapę z głośnym i przeciągłym pufnięciem.

– To znaczy, że popełnianie u nas zupełnie dowolnych przestępstw jest idealnie bezkarne, tak? To dlaczego my nie popełniamy?! Mój wybuszek wielkiej mądrości już się skończył po nagłym pyknięciu, więc nie umiałam jej odpowiedzieć na to pytanie rozsądnie i naukowo. Bo ja wiem, dlaczego? Z głupoty chyba…

– Popełnij jakieś – zaproponowałam. – Zabij po prostu któregoś wroga.

Posępnie unosząca szklankę do ust Martusia zastygła na moment, a potem błysnęła w jej twarzy iskra ożywienia.

– Wrednego Zbinia. Tak. Gdybym tylko znalazła okazję! Bez sekundy wahania, bez śladu wyrzutów sumienia! Ty wiesz, co to bydlę nam robi?! Nawet gdybym wiedziała, też by mnie poinformowała, bo się z niej ulewało istną kaskadą.

– Nie zdążyłam ci powiedzieć! Dziś rano, oderwałaś mnie telefonem od bluzgania na niego, wstrzymał nam podpisanie kosztorysu! Nina Terentiew wściekła, Tycio zły jak diabli i taki zmięty w sobie, dyrektor anteny z długopisem w ręku tak wyglądał, jakby mu syczało do środka, polecenie przyszło od Wrednego Zbinia, wstrzymać! Nie pytaj mnie, dlaczego! Nikt nie wie! Wszyscy mogą sobie zgadywać do upojenia! Mówiłam, że to pluskwa, gnida, wesz…!!! – To ja więcej nie piszę – powiedziałam stanowczo.

– Joanna, nie rób mi tego! Nie odrzucone, tylko wstrzymać! Nina Terentiew chyba się zacięła, ona mi pomoże się przebić! Ach, zabić go, jaka by to była przyjemność!!! Mimo groźby, iż poniecham pisania, przeleciało mi przez myśl, że to by nie było dobrze. Już mi się rysował ten wątek prywatny, Wredny Zbinio piękny, Malwina… czy któraś tam… z miłości lata za nim i śledzi, stąd wychodzą na jaw różne rzeczy… Kogo ona ma śledzić, jeśli Marta Zbinia zabije…?

– Ale mnie by zamknęli – kontynuowała Martusia po chwili grobowym głosem.

– Chyba że wymyślisz jakiś sposób, żeby na mnie podejrzenie nie padło, bo bać, to się mnie żaden prokurator nie boi. W ogóle nie znam osobiście ani jednego. A na te jakieś potworne łapówy nie mamy pieniędzy…

– Nic nie wiem o tym kretyńskim Wrednym Zbiniu, dopiero od was pierwszy raz o nim usłyszałam i nawet nie mam pojęcia, kim on w ogóle jest. I nie mów mi tego, bo to bezcelowe, ja i tak nie zapamiętam tych stanowisk służbowych i nie mam zamiaru uczyć się na starość niuansów politycznych. Najwyżej mogłabym się dowiedzieć, gdzie on mieszka i czym jeździ…

– Nie wiem, gdzie on mieszka…

– No to gdzie bywa. W interesach albo prywatnie. W jakiej knajpie żre. Do fryzjera może chodzi… nie, nie musi, fryzjer przyjdzie do niego. Jeździ na jaki urlop albo co…

Rozważanie trybu życia i poczynań Wrednego Zbinia, który obecnie stał się także i moim wrogiem, bo, ostatecznie, żyjąc z pracy, traciłam przez niego ładne parę miesięcy roboty na darmo, zajęło nam trochę czasu. Nie żeby miało to być takie bardzo produktywne, ale sama myśl o usunięciu padalca z tego świata sprawiała przyjemność.

Martusi zabrzęczała, komórka.

– Dominik – zakomunikowała krótko, wyłączywszy ją po rozmowie, w której brała nikły udział, głównie słuchając drugiej strony. – Zdołowany kompletnie. On już nie chce takiego życia z Wrednym Zbiniem nad głową, Tycia zniesie, wszystko zniesie, Wrednego Zbinia nie i samego siebie też nie. Ma nadzieję, że zaraz przyjadę i ukołyszę go na łonie.

– A gdzie on jest? – Nie wiem. Nie powiedział wyraźnie, a ja, na wszelki wypadek, wolałam go nie pytać.

Pochwaliłam przezorność. Jeszcze by się złamała i pojechała do niego, chociaż widać już było, że bardzo niechętnie. Jakoś jej ten Dominik mijał.

– Gdzie Bartek? – wyrwało mi się mimo woli.

Martusia rozjaśniła się wyraźnie.

– O, jak ty mnie rozumiesz! – westchnęła z wdzięczną czułością. – Rano pojechał do Krakowa i sam nie wie, kiedy wróci. Jutro albo za dwa dni. Myślałam, że przez ten czas zajmiemy się pracą, bo mam tylko montaż wieczorem…

– Wybij sobie z głowy – zaprotestowałam stanowczo. – Dla telewizji darmo pracować nie będę, szkoda mojego czasu. Teraz już przepadło albo umowa, albo wracam do własnego zawodu! – Ale masz nogę! – Do komputera się doczołgam. A pisać mogę, co mi się spodoba. I dzwonić mogę do wszystkich, zbierając informacje zbrodnicze, noga mi w tym nie przeszkadza.

– No dobrze, ale przecież zawsze ze scenariusza możesz zrobić książkę, jeśli nam nie pójdzie, ale ja ci mówię, że pójdzie, nawet gdybym naprawdę musiała zabić Wrednego Zbinia…! Mimo wszystko jednak dałam się namówić. Może tylko dlatego, że pojawiła się szansa zrobić z Wrednego Zbinia wyjątkowo wstrętny czarny charakter…


* * *

Moja kostka u nogi odzyskała zdrowie już po trzech dniach, chociaż tak całkowicie przestała mnie boleć dopiero po dwóch tygodniach. W tajemnicy przed Martusią przerobiłam trzy odcinki serialu, tworząc z najniższej kondygnacji budynku na Woronicza wręcz średniowieczne kazamaty, bo tak wychodziło atrakcyjniej. Przyznawać się do tego nie miałam zamiaru, nich oni sobie nie myślą, że się wygłupiam z pisaniem bez umowy.

Martusia zawiadamiała mnie głównie przez telefon o postępach w negocjacjach, a ściśle biorąc, o ich braku. Jakieś niezrozumiałe zaklopsowanie tam nastąpiło, nikt go nie umiał wyjaśnić, a nawet jeśli ktoś umiał, milczał kamiennie i udawał tępaka.

Zdaje się, że ze zdenerwowania cały swój wolny czas dzieliła pomiędzy Bartka i kasyno, z przewagą kasyna, bo Bartek wykańczał jakąś robotę w Krakowie.

Trzynastego dnia mojej kończącej się już nieruchawości zadzwoniła dość wczesnym wieczorem.

– Dobrze, że ja nie lubię słodyczy – powiedziała przyciszonym głosem i bardzo przejęta. – Tu koło bufetu jestem, tego z ciastkami, żeby mnie nie widzieli ze środka, i gdybym te rzeczy lubiła, oszalałabym z łakomstwa, bo wyglądają prześlicznie!

– Ale chyba nie po to dzwonisz, żeby mi powiedzieć, jak wyglądają? Ja wiem, że prześlicznie. Też, chwalić Boga, od nich odwykłam.

– Nie, ale słuchaj! Pamiętasz, Czaruś Piękny pytał mnie o takiego, co siedział koło mnie i poleciał, zostawiając na kredycie całą wygraną. Pamiętasz? Pamiętałam doskonale i nawet zdążyłam wyrobić sobie pogląd, że był to jeden z tych dwóch, którzy wywlekali Słodkiego Kocia po śmierci, i został wezwany telefonicznie w trybie alarmowym, przez co zaniedbał automat i zwrócił na siebie uwagę. Czas mi się nawet zgadzał.

– Pamiętam. I co? – I on znów siedzi koło mnie. Myślałam, że go nie rozpoznam, ale coś ma w sobie.

W ramionach, w plecach. I znów jest go dużo. To on! – I co nam z tego? – spytałam z lekkim zniechęceniem.

– Nie wiem. Joanna, rusz się! Może ktoś więcej powinien o nim wiedzieć? Może siedzi i czeka, aż go wezwą do następnego trupa…? Wynikało z tego, że Martusia ma poglądy podobne.

– I naprawdę uważasz, że wybrali sobie Marriotta na Czerwoną Oberżę…? – No coś ty! Ale Pałac Kultury…? Co, zły? Słuchaj, ja bym na wszelki wypadek zawiadomiła prawdziwe gliny. Co ty w ogóle jesteś taka niemrawa? Wzruszyłam ramionami sama do siebie.

– Bo i tak nam nic z tego nie przyjdzie. Do bani takie złoczyństwa, które się rozgrywają gdzieś całkiem poza nami i nawet się człowiek o żadne szczegóły nie dopyta.

Ruszyło mnie Słodkim Kociem, bo go znałam prawie osobiście i nawet miałam błysk nadziei, ale już widzę, że to inne płaszczyzny i wszystko obce, i ofiara, i zbrodniarz.

– No i co z tego, do scenariusza przydatne! A ja bym, wyjątkowo, chciała wiedzieć, co zrobią. Zadzwoń do tego Kupstrzyka czy jak mu tam…

Nagle poczułam, że właściwie też bym chciała wiedzieć, co zrobią.

– Wyłącz się. Dzwonię! Podinspektora Krupitrzaka w miejscu pracy nie zastałam, ale był tam ktoś zorientowany w sprawie, kto bardzo grzecznie podziękował za informację i obiecał ją wykorzystać. Zażądałam uściślenia obietnicy, jak mianowicie, będą tę informację wykorzystywać? Pojąkał się chwilę, ale wreszcie powiedział, że, być może, ktoś tam przyjedzie, obejrzy go sobie i zadecyduje co dalej. Spytałam na to, po czym zamierza go rozpoznawać i czy zna może osobiście Martusię.

Ów zorientowany po drugiej stronie zakłopotał się nieco i wyraźnie było widoczne, że bardzo chce się ode mnie odczepić, ale ciągle zachowywał nieskalaną grzeczność.

Dawne złe we mnie wstąpiło i zaproponowałam jadowicie, że, wobec tego, może ja też tam przyjadę, a mnie rozpoznają z pewnością. Ku mojemu zdumieniu rozmówca bardzo się z tej propozycji ucieszył i gorąco zachęcił mnie do jej realizacji.

W rezultacie, całkowicie wbrew pierwotnym zamiarom spędzenia spokojnego wieczoru w domu, po dziesięciu minutach znalazłam się w Marriotcie. Korków po drodze nie było nawet na lekarstwo i wszędzie trafiałam na zielone światło zapewne dlatego, że koniecznie chciałam wykorzystać byle które czerwone, żeby cofnąć o cztery minuty zegar w tablicy rozdzielczej, który się niepotrzebnie śpieszył i ciągle mnie mylił. Nic z tego, dojechałam na miejsce, można powiedzieć, jednym ciągiem.

Martusię przy automacie wypatrzyłam od razu. Obok niej siedział i pukał w przyciski jakiś młody facet, rzeczywiście duży, ale poza tym bez żadnych rzucających się w oczy cech szczególnych. Z drugiej strony tkwił Japończyk, więc żadne pomyłki nie mogły wchodzić w grę. Podeszłam do niej.

– Siedź spokojnie, graj dalej i nie zwracaj na mnie uwagi – wyszeptałam jej do ucha zza pleców.

Martusia drgnęła gwałtownie i puknęła w niewłaściwy guzik.

– O, cholera! Nie zaskakuj mnie tak! Wcale nie chciałam tego dublować! – Nie patrzę – zapewniłam ją ze skruchą.

Rzeczywiście nie patrzyłam, bo interesowały mnie osoby w wejściu. Powinien tam się znajdować jakiś wysłannik władzy śledczej, goniący za mną chciwym okiem, żeby przeze mnie rozpoznać Martusię, a przez Martusię tego dużego obok…

Dublowania już się nie dało cofnąć. Martusia z determinacją puknęła w cokolwiek.

– Wyszło! – kwiknęła radośnie. – To już zaskakuj mnie, ile chcesz. Pomaga! Teraz już mogłam spojrzeć, chociaż i tak dźwięki wskazywały, że trafiła. Prawie mi dech odjęło, bo na froncie dostała damę i cudem chyba znalazła za nią króla. Pograło jej dłuższą chwilę, odwróciła się ku mnie na stołku i zapaliła papierosa.

Obie równocześnie łypnęłyśmy spod oka na dużego obok. Grał, nie zwracając na nic żadnej uwagi. Hałas dookoła panował wystarczający, żeby szeptanej rozmowy nikt nie zdołał dosłyszeć.

– No i co? – wyszeptała niecierpliwie Martusia.

– Nie mam pojęcia – odszepnęłam. – Może tam się jakiś plącze w wejściu i ogląda ciebie i jego.

– Mnie po co? – Żeby wiedzieć, który to on.

– To już chyba wie, nie? – Chyba wie.

– I co zrobią? – A skąd ja mam to wiedzieć? Chyba nic.

– Jak to, nic?! – No nie zakują go przecież w kajdany! Pograj jeszcze, a ja się rozejrzę…

Duży facet obok spojrzał nagle na zegarek, puknął w aut i zaczął wypuszczać swoją wygraną, zwiększając tym hałas. Wydało mi się to podejrzane.

– Ty graj, a ja wyjdę i będę udawała, że gadam w komórkę – wyszeptałam.

– Popatrzę, czy on wyjdzie i czy ktoś za nim pójdzie.

Martusia kiwnęła głową i wróciła do gry. Przezornie wyszłam od razu, wygrzebałam z torby komórkę i przytknęłam ją do ucha, jednym okiem wpatrując się w nadzwyczaj apetyczne ciastka, a drugim w częściowo dla mnie widoczne wnętrze kasyna.

Dostrzegłam, że facet zlazł ze stołka i udał się w kierunku kasy.

Udając, że patrzę bezmyślnie, co mi zapewne doskonale wychodziło, rozejrzałam się po foyer. Jakiś jeden siedział na fotelu przy stoliku blisko wind i gapił się w przestrzeń, ale tego znałam z widzenia w zasadzie jako gracza, drugi, wyglądający na gościa hotelowego, stał przy balustradzie, patrzył w dół i machał do kogoś rękami. Pan Miecio siedział przy stoliku na bocznej galeryjce, najwyraźniej czekając na klienta, pana Miecia też znałam. Nikogo więcej nie było, nie licząc kilku osób w wejściu na salę, ci jednakże zaliczali się chyba do obsługi.

Uparcie ględząc do wyłączonej komórki, doczekałam upragnionego momentu. Duży facet od Martusi wyszedł spokojnym krokiem, nagle skręcił i w dzikim tempie popędził w dół po schodach.

W foyer nic nie uległo zmianie. Jakiś jeden nadal siedział w swoim fotelu, pan Miecio nadal czekał na klienta, ten przy balustradzie nadal z radosnym uśmiechem machał rękami w kierunku holu na dole. Za facetem nie wyleciał nikt.

Odczepiłam się od komórki, czując rozczarowanie i niepokój. Zlekceważyli nasze informacje? Nie zdążyli przyjechać? Niepotrzebny im w ogóle ten młody byk do uprzątania trupów? To po cholerę nakłonili mnie do przyjazdu, nie mogli powiedzieć wprost, że go znają i nie muszą oglądać i śledzić?

Ten przy balustradzie przestał wreszcie machać, osiągnąwszy widocznie swoje cele, bo uczynił gest aprobaty, z kciukiem do góry, i udał się do wind. Pomyślałam, że w obliczu czterech możliwych dróg opuszczenia tego drugiego piętra, metoda pozornie beztroskiego machania z góry do kogoś na dole, przy wyjściu, byłaby najlepsza i sama bym ją zastosowała. Posądziłabym machającego o przynależność do służb wywiadowczych, bez względu na jego wygląd, gdyby nie to, że wątpiłam w zaangażowanie takiej ilości ludzi do tak nędznego zadania. Młody goryl wydawał mi się średnio ważny, policja powinna w ogóle znać to środowisko, a poza tym, zdążyliby w tak błyskawicznym tempie wszystkich ich porozstawiać we właściwych miejscach…? Chociaż, z drugiej strony, Anita twierdziła, że to młoda kadra, świeży narybek… Postanowiłam być natrętna, zadzwonić do pana majora z nietaktownym pytaniem, ale to już raczej z domu. Wróciłam do Martusi.

– No i co? – spytała chciwie, przerywając grę i odwracając się ku mnie.

Usiadłam przy automacie, opuszczonym przed chwilą przez naszego podejrzanego.

– Pojęcia nie mam. Albo rozwinęli żywą i skomplikowaną akcję, albo nie zrobili w ogóle nic.

– No wiesz…! – Mogłam jeszcze, jakoś podstępnie i po kumotersku, dopytać się o jego nazwisko, bo skoro wszyscy tu znają mnie, mam chyba prawo znać przynajmniej niektórych, nie? Ale teraz już za późno, łatwo pokazać faceta palcem, trudniej go opisać. Przepadło.

– To co zrobimy? – Nic. Jeśli okaże się nam potrzebny w scenariuszu, po prostu wymyślimy go. A, prawda, bez umowy nie piszę! – Ale myśleć możesz? – Na tematy uboczne. Teraz, skoro już tu jestem, pomyślę, w co grać…


* * *

– Jesteś jasnowidząca – oznajmiła Martusia z przejęciem, wkraczając w moje progi. – Obie jesteśmy jasnowidzące! Mówiłaś, że masz śledzie…? Miałam śledzie, owszem, zrobiłam je przed dwoma dniami sposobem z reguły przeze mnie stosowanym, najłatwiejszym pod słońcem, który, nie wiadomo dlaczego sprawiał, że wychodziły doskonale. Powiedziałam o nich Martusi przez telefon, kiedy jakoś ostrożnie zawiadomiła mnie, że chyba będzie miała niezmiernie ważne informacje i prawdopodobnie przyjdzie z Bartkiem. Zakomunikowała mi to jakoś tak, że nie byłam w stanie odgadnąć, czego owe informacje mogłyby dotyczyć, spraw służbowych czy uczuciowo-prywatnych.

Oprócz śledzi, miałam również wysoce interesujące wieści, ale przez telefon milczałam o nich, bo Martusia rozmawiała tak, jakby jej coś przeszkadzało. Ponadto moje wieści były niepełne, miałam nadzieję na więcej i oczekiwałam dalszego ciągu.

– A gdzie Bartek? – spytałam podejrzliwie, bo weszła sama.

– A nie mogłybyśmy raczej rozmawiać o śledziach? Co tak apetycznie pachnie? Cebulka? – No pewnie, że cebulka. Wolisz razowy chlebek czy bułeczkę? Pośredniego pieczywa nie mam.

– Razowy chlebek.

Wyjęłam słoik z lodówki.

– Tylko tyle…? – rozczarowała się Martusia.

– Coś ty, mam jeszcze drugi. Troszeczkę większy. Już chcesz, czy może jednak poczekamy na Bartka? – A po jakim czasie one się zaśmiardną?

No i proszę, słusznie podejrzewałam, że coś tu nie gra. Podjęłam decyzję sama, zostawiłam odłogiem śledzie i zabrałam do pokoju piwo i szklanki. Martusia bez protestu poszła za mną.

– Co za głupotę znowu wywinęłaś? – spytałam surowo, otwierając puszkę.

Martusia z jękiem opadła na kanapę.

– O, już nie mogę nawet myśleć o tym! Porobiło się coś takiego, że on myśli, że ja wróciłam do Dominika, przez tego palanta wszystko, że ja dla Dominika hazard rzucę, a dla niego mowy nie ma, obluzgałam go chyba trochę, bo mnie zdenerwował, wszyscy mnie zdenerwowali!!! – Jeśli zimne piwo nie zrobi ci dobrze od wnętrza, możesz je sobie wylać na głowę – przyzwoliłam jej zjadliwie.

– Zwariowałaś, nie widzisz, że mam nowe, piękne uczesanie?! – Piwo dobrze robi także i na włosy…

– Joanna, nie denerwuj mnie!!! I pomyśleć, że był taki temat cudownie pocieszający, a teraz o kant tyłka go potłuc, bo to się wiąże jedno z drugim, istny łańcuch! Kłębowisko łańcuchów! Dolałam jej piwa, zastanowiłam się i poszłam po zapasową puszkę. Martusia prychała przed siebie, w przestrzeń, jakimś takim kocim sposobem, najwidoczniej pełna uczuć przeraźliwie mieszanych. Chwilami błyskało w niej coś jaśniejszego.

– Powiedziałaś, że jesteśmy jasnowidzące – przypomniałam jej. – Bardzo mnie to zainteresowało. Cośmy takiego nadzwyczajnego zgadły? Jaśniejsze na twarzy Martusi rozbłysło żywiej.

– To jest właśnie ten pocieszający temat! Słuchaj, coś się dzieje. Ty masz pojęcie, rzeczywiście polecieli grzebać w starych taśmach archiwalnych, straszna tajemnica, o której wszyscy wiedzą i nikt nic nie wie. Wzięli ze sobą Dominika… o, tu już się zaczyna okropne…

– To czekaj, dokończ przedtem pocieszające. Wszyscy wiedzą i co? – I nikt nic nie wie, mówię przecież. Podobno naprawdę wyłapali jakieś materiały kogoś tam obciążające, podobno znaleźli jakiś stary spis, inwentaryzację, nie wprowadzoną do komputera, nie wiadomo nawet, kto tam kiedyś nawalił albo coś ukrył, bardzo straszne wykroczenie. I słuchaj, nie do wiary, ale naprawdę przez tego twojego Słodkiego Ptaszka… Nie, Ptasiego Kotka…

– Słodkiego Kocia Ptaszyńskiego.

– Wszystko jedno. To jest trup wszechstronny! Z tym że nie wiadomo, w kogo rąbnie, nie musi to być ktoś z telewizji, chociaż kto tylko ma jakiegoś wroga, snuje sobie optymistyczne supozycje i z tego się robi jeszcze większy bałagan. Istny pożar burdelu, ale w takim ciaśniutkim zakresie, bo każdy wodą w pysku gulgocze…

– Ale trochę im się wyrywa?

– Inaczej by pękli! Tycio w nerwach, Dominik musi coś podejrzewać, bo histerii dostał, z tego archiwum zmył się jakoś, przyleciał i na pierś mnie upadł jak ta pani Wiśniewska…

– To nie była pani Wiśniewska, tylko pani Simpson – skorygowałam delikatnie.

– Edwardowi Ósmemu…

– Co…? A, masz rację… Chodźmy gdzieś i chodźmy gdzieś, wyrwać się z tego piekła, skamlał i żebrał, już go nie miałam sumienia dołować tak ostatecznie, wyskoczyliśmy do baru. I na to, oczywiście, Bartek przyjechał…

Ożywiona już sensacjami Martusia na nowo sklęsła i błyskawicznie wpadła w przygnębienie. Znów ją musiałam zepchnąć z wądołów uczuciowych.

– Czekaj. W jakim sensie na to? Na co? Nie gziłaś się z nim przecież pod stolikiem w barze! Ani na ladzie! – No coś ty, zwariowałaś! Ale wszyscy wiedzieli, dokąd idziemy, żeby w razie czego był osiągalny, ktoś powiedział Bartkowi, przyleciał tam i musiał koniecznie trafić na chwilę, kiedy Dominik turlał mi się łbem po gorsie i już nie płakał…

Szybko oceniłam sytuację. Ze zrozumieniem i współczuciem kiwnęłam głową.

– No owszem, gdyby płakał, a nawet się smarkał, wypadłoby lepiej.

– No więc sama widzisz! Bartek tylko spojrzał, nic nie powiedział i poszedł, a Dominika z siebie zepchnąć nie mogłam, trzymał się mnie jak topielec, w dodatku musiałam zapłacić za jego wódkę i moje piwo, bo nie wziął portfela. Nawet gdybym uciekła, musiałabym tam wrócić. Dogoniłam go…

– Bartka? – Bartka. Tylko dzięki temu, że go ktoś zastawił i nie mógł samochodem wyjechać.

Powiedziałam mu parę słów i teraz mi się wydaje, że chyba niewłaściwych…

Co do tego, nie miałam najmniejszych wątpliwości.

– A on? – A on właśnie podjął postanowienie, że nie będzie mi się narzucał i służył jako element zastępczy, jak nie mam Dominika, i rozumie nawet, że dla Dominika hazard ograniczę, a dla niego nie. W dodatku, skąd ja miałam wiedzieć, że dzisiaj takie klocki wyskoczą, wczoraj mu bez żalu pozwoliłam usiąść do roboty, chociaż dopiero co z Krakowa wrócił, bo mnie korciło. Ten automat w kącie, wiesz…

O tak, wiedziałam bardzo dobrze!

– Że też mężczyźni nie potrafią zrozumieć najprostszych rzeczy – powiedziałam z niesmakiem i niezadowoleniem. – A od kobiet wymagają, żeby rozumiały wszystko, nawet erotomanię i homoseksualizm…

– Prawda? – ożywiła się Martusia gwałtownie. – No i popatrz! Czy oni nie są ograniczeni? – Być, to są, bez wątpienia. Ale jakieś zalety mają, więc trzeba ich po prostu odpowiednio traktować. Automat w kącie, ostatecznie, nie zając…

– Ale Bartek miał robotę! – Ale chciał, żebyś go namówiła, żeby do niej troszeczkę później usiadł…

– Ale mnie znów rozdzierało… Ale nie do Dominika przecież! Ten Dominik to był ostatni gwóźdź do trumny! Zakłopotałam się.

– A zamieszanie u was Bartek w ogóle zauważył? Ktoś mu tam coś powiedział, że jest afera i tak dalej? – Chyba tak… Mówili, że tak… No oczywiście, że tak, bo po cholerę bym leciała Dominika z otchłani wyciągać! – Powinien coś myśleć… Ale oni nie myślą. A nawet jeśli, to głupio. I na czym w końcu stanęło? – Na awanturze. I wcale nie wiem, czy on tu przyjdzie. Nie jestem pewna, czy nie byliśmy jakoś inaczej umówieni, że się spotkamy i przyjdziemy razem…

Zastanowiłam się, czy nie należałoby otworzyć tych śledzi wyłącznie po to, żeby zauroczyć. Jeśli będziemy czekać, Bartek się nie pojawi, jeśli je napoczniemy, powinien przylecieć. I, oczywiście, obrazić się, że nie czekałyśmy na niego… Nie, to nie Bartek, obrazić się mógłby tylko drobiazgowy, przesadnie drażliwy, nadęty własną ważnością debil. Znałam takiego. Bartek tych akurat wad nie posiadał w najmniejszym stopniu, co powinno stanowić pociechę.

Byłabym od razu zwróciła na to Martusi uwagę, ale zadzwonił telefon, na który miałam nadzieję. Odezwał się w nim Witek.

– Wpadnę za jakie dwie godziny, co? Mam takie wiadomości, że chyba się ucieszysz.

– Wpadnij, wpadnij – zachęciłam go gorliwie. – Dostaniesz śledzia…

Oczekiwane informacje wypchnęły mi z głowy turbulencje uczuciowe. Powiadomiłam Martusię, że chyba nam się coś rozwikła i cofnęłam się do wątku pierwotnego. Znaleźli w końcu w tym archiwum jakieś sensowne materiały czy nie?

Tego Martusia nie wiedziała i odniosła wrażenie, że nikt nie wiedział, a Dominik, nawet jeśli się domyślał, do rzeczowej rozmowy nie nadawał się kompletnie. Poza tym, po ostatniej scenie, zapałała do niego żywą niechęcią i zarzekła się na wszystko, że inaczej, jak służbowo, słowa jednego z nim nie zamieni. Niech się turla łbem, gdzie chce, ale już nie po jej klatce piersiowej.

Czekałam na jeszcze co najmniej dwa telefony, zamierzając wyjawić Martusi wszystko hurtem, jak już się więcej wyklaruje, ale nie wytrzymałam.

– Ty się oderwij na chwilę od tych doznań prywatnych, bo ja też coś wiem – zaczęłam i w tym momencie znów zadzwonił telefon.

– Jest tam u ciebie Marta? – spytał Bartek.

– Jest. A ty gdzie w ogóle jesteś? Też miałeś być!

Jako pani domu, takie pytanie miałam prawo zadać, szczególnie w obliczu śledzi.

Mogłam się nawet czuć urażona spóźnieniem przewidzianego gościa. Zdążyłam pomyśleć, że jeśli znajduje się właśnie w drodze do Krakowa, zdenerwuję się poważnie i zrobię mu coś złego. Zerwę umowę na rysunki do książki…

– No więc właśnie, ja się tak waham – powiedział Bartek niepewnie. – Może ona nie chce mnie widzieć…

– Ale ja chcę! -… a nie będę z nią rozmawiał, bo zaraz mi zrobi awanturę. No dobrze, to przyjeżdżam…

Martusia patrzyła na mnie wzrokiem, który wyrażał strasznie dużo i nawet nie było szans, że ilość przejdzie tu w jakość, bo zbyt potężne kłębowisko tematów kłóciło się ze sobą nawzajem. W każdym razie nie miała najmniejszych wątpliwości, że dzwonił Bartek.

– I co…? – Zaraz przyjeżdża… Jak go znam, myślę, że za godzinę już będzie. Jeśli przyjedzie wcześniej, znaczy to, że kocha cię do szaleństwa.

– Cha cha – odparła Martusia, zamierzając uczynić to drwiąco i sceptycznie, ale głos się jej po drodze załamał.

Bartek przyjechał po kwadransie i każdej z nas przyniósł różę. Znajomość życia kazała mi wysoko ocenić jego talenty dyplomatyczne. Nie mógł jej przepraszać za jej własne winy, jakoś jednakże chciał okazać, że chyba przesadził w reakcjach, zarazem za nic w świecie nie zamierzał jej dyskredytować i obrażać, przynosząc różę tylko mnie. Tylko jej, też niedobrze, zatem pozostawało obdarzyć obie damy, zachowując się jak prawdziwy dżentelmen, co jeszcze do niczego nie zobowiązywało. Prosta grzeczność. Okazałam się szalenie przydatna.

– Jazda, do pokoju! – rozkazałam wytwornie jak prawdziwa dama. – Głupotę zrobiliście obydwoje, tłumaczcie sobie sami. Idę po śledzie.

Spędziłam w kuchni dostatecznie dużo czasu, żeby mogli wyjaśnić sobie, co tylko chcieli, i nawet nie przez uprzejmość to uczyniłam, a przez tłustość śledzi. Oliwa z nich rozmazywała się wszędzie, ponadto nie miałam najmniejszej ochoty zapychać sobie zlewozmywaka monstrualnym zmywaniem, znalazłam zatem styropianowe tacki, przechowywane specjalnie w takich celach, potem musiałam pokroić chleb, potem wygrzebać sztućce, przewidziawszy także i Witka, potem, na wszelki wypadek, znalazłam dwie małpki czystej i kilka kieliszków, potem wyciągnęłam tacę, żeby z tym wszystkim pięć razy nie latać i zrzuciłam nią papierowe ściereczki kuchenne, zawieszone na drążku, potem z powrotem powiesiłam ściereczki, potem pomyślałam o gorącej herbacie, dolałam wody do czajnika i pstryknęłam nim, wreszcie znalazłam masło, którego nijak nie mogłam doszukać się w lodówce, ponieważ stało na wierzchu. Razowy chleb lubi masło.

Kiedy z całym nabojem wkroczyłam do pokoju, Martusia z Bartkiem robili wrażenie pokłóconych na nowo, ale na jakiś inny temat. Wydało mi się, że mniej niebezpieczny. Apetytu im to, w każdym razie, nie odebrało.

– On miał pretekst, żeby tu przyjść, bo inaczej dłużej by dręczył i siebie, i mnie – oznajmiła Martusia nieco kąśliwie, ale jakby z czułością.

– Kto kogo…? – wyrwało się Bartkowi.

– Jaki pretekst? – spytałam równocześnie, dzięki czemu nie zdołali pokłócić się na nowo.

Bartek zastanawiał się przez chwilę.

– Mam wrażenie, że się przypadkiem czegoś dowiedziałem – oznajmił. – Nie, z telewizją to nie ma nic wspólnego. Mój sponsor… no, taki jeden… Zły jest jak diabli, bo chyba przez te zbrodnie jakaś forsa mu przepadła, i zamierza, trzymać rękę na pulsie.

Ogólnie on uważa, że prokuratura wszystko zatuszuje, żeby przypadkiem nie dotrzeć do źródła, to znaczy do inspiratora czy zleceniodawcy, ponieważ siedzi w tym ktoś z generalnej.

– Masz na myśli: z Prokuratury Generalnej? – To on ma tak na myśli – sprostował Bartek. – Sądząc z tego, co się dzieje w przestępczości, prawdopodobnie ma rację, w każdym razie osobiście nie zamierza popuścić.

Potwierdza wszystko o tym Lipczaku i Kubiaku. On też sroce spod ogona nie wyleciał, więc jakieś zamieszanie w górnych sferach będzie. Nawet już chyba jest, tylko my tego nie widzimy.

– Szkoda, że tyle samo wiesz, ile my się domyślamy – westchnęłam. – Myślałam, że rzucisz jakieś konkretne kalumnie na konkretne osoby, przy czym prokurator generalny albo prezes sądu najwyższego, albo minister spraw wewnętrznych, albo… kto tam jeszcze…?… bardzo by mi pasowali. Bo niemożliwe, żeby taki prokurator generalny nie wiedział, co się dzieje w tych wszystkich prokuraturach poniższych, żeby nie czytał prasy, nie oglądał telewizji, nie rozmawiał z ludźmi… I co? Jak reaguje? – Otóż to – przyświadczył Bartek z przekonaniem.

– Mnie się wydawało, że odmówiłaś zajmowania się polityką? – wtrąciła Martusia słodkim głosikiem.

Oburzyłam się.

– A czy ja zamierzam napisać o tym w scenariuszu bodaj jedno słowo? Ale skoro głupi trup włazi mi na głowę…! W naturze. I jeszcze do tego rozmaite dupki żołędne pchają się przed oczy…

W tym momencie w domofonie zabrzęczał Witek, co z niezrozumiałych powodów przestawiło mi umysł na inny temat.

– A ty nie pleć tych bredni – kontynuowałam, idąc ku drzwiom – Bo owszem, pretekst może mu i był potrzebny, ale sama się o to postarałaś. Mnie by też zdenerwowało, gdybym zobaczyła, jak ci Dominik wyje na gorsie!

Otworzyłam drzwi i wróciłam do pokoju, nie przerywając przemówienia, z tym że teraz zwracałam się do Bartka.

– A ty też dobry jesteś, prawdziwy mężczyzna, cholera, spojrzy, nadmie się i zadem do frontu odwróci, zamiast jak człowiek wyjaśnić sprawę. Co to ma znaczyć, kompleks niższości cię znienacka opętał?! Ja wam źle nie życzę, ale niechby tak jaka Dulcynea w twojej pracowni w histeryczną rozpacz wpadła, dom jej się spalił, gach ją rzucił z czworgiem dzieci, wszystko jedno, z litości byś ją po łopatkach klepał i na to by ci Marta wlazła. I co? Też byś chciał, żeby wzięła tyłek w troki i wybiegła, na śmierć obrażona? Jakiś umiar, do diabła, trzeba czasem zachować! – Popieram – powiedział Witek, stając w progu – chociaż nie mam pojęcia, o czym mówicie. Jak usiądę, to dasz mi kawy? – Kawy, do śledzia…? – zdziwiła się Martusia.

– Ja to będę jadł oddzielnie, a nie razem…

– A jeszcze kawałek chleba masz? – spytał niepewnie Bartek.

– I piwo…? – podchwyciła Martusia. – Bo ja nie chcę wódki.

Dość szybko udało mi się opanować żywioły spożywcze i można było przystąpić do dalszego ciągu konferencji, nie wiadomo, służbowej czy prywatnej.

Witek nie ukrywał swojej wiedzy, zdobytej bez wątpienia pokątnie, metodą trzeźwego szeptania na ucho, względnie słuchania zwierzeń, mamrotanych po pijanemu.

Konfrontacja jednego z drugim dawała najlepsze rezultaty.

Wszystkie trzy sprawy, Słodkiego Kocia, Lipczaka-Trupskiego i pożar na Bluszczańskiej, załatwił Paścik osobiście, o czym wszyscy wiedzą. Policja też.

Prokuratura nie wystąpiła z aktem oskarżenia, twierdząc, że akta są niekompletne i brakuje niezbitych dowodów. Paścika owszem, przesłuchano, trzech szacownych obywateli zaświadczyło, że w chwili strzelania do Słodkiego Kocia znajdował się w ręcznej myjni samochodowej na Mokotowie, gdzie najpierw bardzo długo czekał, bo nie był umówiony, potem bardzo długo był myty, bo zażądał podwójnego woskowania, a potem jeszcze bardzo długo rozmawiał z jakimś znajomym, siedząc w lśniąco czystym samochodzie. Razem trwało to około półtorej godziny. W czasie pożaru natomiast przebywał w Ogrodzie Zoologicznym, czego żadna siła ludzka nie podważy, bo przy małpach odbył rzeczową i pouczającą pogawędkę z jednym takim z Ministerstwa Handlu Zagranicznego, a jeden taki, oczywiście, to potwierdził.

Fakt, że oglądałam go na własne oczy, a także widoczny był, jak byk, na pożarowych kasetach, nie miał żadnego znaczenia. Kto powiedział, że na kasetach plącze się Paścik? Jakiś podobny do niego, z kitką i z wąsami, on zaś ani kitki, ani wąsów nie nosi. Numer samochodu też do niczego, ja jedna go zauważyłam i mogłam się pomylić. Paścik tkwił przy małpach i koniec.

– A Trupski? – spytała Martusia z irytacją i zgrozą. – Sam się udusił?

– Sam – potwierdził Witek ku naszemu śmiertelnemu zdumieniu i dołożył sobie śledzia. – Tak się nieszczęśliwie zaplątał w sznur od zasłony, bo pijany był. Tragiczny wypadek. Przypadkiem akurat dokładnie wiem, że w izbie wytrzeźwień strasznie gwałtownie szukali jakiejś moczymordy z odpowiednią grupą krwi, żeby wynik badania dołączyć do jego akt i ubaw mieli po dziurki w nosie, bo właśnie żadnego takiego nie było.

Już myśleli, że po znajomych byłych klientach zaczną latać, ale wreszcie się jeden przytrafił. Tak go pokochali, że policzyli mu pół ceny.

– Państwo prawa! – westchnął filozoficznie Bartek.

– Nie mów takich dziwnych słów, których nikt nie rozumie! – zgromiła go Martusia.

– A w ogóle, to ten cały Ptaszyński wcale nie zginął w hotelu, tylko go zwyczajnie jakieś bandziory rąbnęły w tej piwnicy i cześć – uzupełnił jeszcze Witek.

– No to ja też wam powiem – wtrąciłam szybko swoje, zanim Martusia z Bartkiem zdążyli zareagować na rewelacje Witka. – Młody goryl z Marriotta również jest policji doskonałe znany, chociaż oficjalnie nic mu przyczepić nie można. Przeszedł cichutko spod ręki Słodkiego Kocia do nowego przedsiębiorstwa, widząc w nim jaśniejszą przyszłość. Też wiem to poufnie i zwierzono mi się w rozgoryczeniu. Jedyny fakt pocieszający to ten, że doprowadził do wysokiego dostojnika, ale z jakiej instytucji, pojęcia nie mam, który dotychczas był tylko podejrzany. Teraz już wiadomo, że słusznie.

– To jednak ten mój ma rację – wpadł mi w słowo Bartek. – Jest rzeczą zupełnie niemożliwą, żeby takie machloje rozgrywały się na dole, a góra nic o nich nie wiedziała. Komuś na tym bajzlu cholernie zależy.

– To zawodowcy – powiedział Witek pobłażliwie. – Większe mafie czy mniejsze, mają wspólny interes i niech im nikt nie przeszkadza, tak sobie życzą. A kto tam miałby coś do gadania, to proszę bardzo, w jednej rączce kopyto, w drugiej taki grubszy plik zielonych i mogą wybierać.

– Mam wrażenie, że już wybrali? – zauważyła grzecznie Martusia. – I czy w ogóle musimy się nimi zajmować? Wręcz się zgorszyłam.

– No coś ty…? Zajmujemy się wyłącznie przez zwykłą ludzką ciekawość oraz w celu ustalenia realiów…

– Żeby się na nich opierać…?!!! – Zwariowałaś! Żeby wiedzieć, co należy ominąć. Na realiach niech się Wójcik opiera, ten od „Ekstradycji”, a i tak cała „Ekstradycja” to w chwili obecnej istny raj i z czułym uśmiechem na ustach można ją oglądać. Gdybyś nie chciała trupa…

– Ja chciałam trupa?! To ty chciałaś, nie ja! – Wszystko jedno. Ja jestem kryminalistka i trup był niezbędny, i sama widzisz, jak dodaje akcji rumieńców. I skąd wiesz, czy seriali wenezuelskich ktoś nie kupuje pod pistoletem?!

– Ja bym nie kupił nawet pod plutonem egzekucyjnym – stwierdził Witek i zreflektował się nagle. – No nie, pod plutonem egzekucyjnym kupiłbym wszystko. Ale potem coś bym jednak próbował zrobić.

– Byli tacy, co próbowali, i wszystkich spotykały nieszczęśliwe wypadki – przypomniał Bartek.

Poszłam do kuchni po nowe piwo, bo konwersacja zjechała nam na ślepe tory.

W dodatku Martusia od początku zabroniła mi oczerniać przesadnie telewizję, ja sama zaś uparcie zamierzałam unikać polityki, razem wziąwszy zatem trup Słodkiego Kocia robił się nie do zniesienia uciążliwy. Co gorsza, z informacjami jeszcze nie skończyłam, ale obrzydzenie już mnie do nich brało i musiałam się przemóc.

– No dobrze, poufnie domyślam się jeszcze jednego – powiedziałam niechętnie, stawiając puszki na stole. – Ten sejf Grocholskiego otworzyli, Grocholski, proszę bardzo, udostępnił. I nic w nim nie było.

Tamci troje patrzyli na mnie przez chwilę.

– Jak to, nic? – zdziwił się Bartek. – Miały być kasety…? A, nie, przepraszam, kasety to chyba wasz wymysł? – Dla nas to dobrze czy źle? – spytała Martusia z troską.

– Dla nas to wszystko jedno, bo możemy mu tam wetknąć nawet żywą kobrę, ale dla niektórych… No, wiesz, dla jednych okropnie, dla drugich doskonale, a dla glin nieprzyjemność.

– Miał sejf i całkiem pusty? – spytał niedowierzająco Witek.

– Skąd tam pusty! Z pieniędzmi, precjozami małżonki, dokumentami i tak dalej, umowy różne, upoważnienia, jak normalny radca prawny, ale nic kompromitującego, wszystko legalne. Byłby zresztą idiotą, gdyby te materiały niebezpieczne dla otoczenia trzymał w sejfie, to już lepiej w szafie pod halkami żony. Każdy włamywacz w pierwszej kolejności leci do sejfu, a Grocholski nie kretyn.

– Ale my możemy zrobić z niego kretyna? – upewniła się niespokojnie Martusia.

– Bez trudu. I zrobimy. Tylko trzeba będzie uzasadnić… A, prawda, ja bez umowy nie piszę! Rozważania, o ile tak można określić równoczesne krzyki czterech osób na temat słuszności mojego postanowienia, przerwał nam telefon. Domowy, nie komórka.

Odezwała się w nim Anita, na którą właśnie miałam jeszcze nadzieję. Czym prędzej prztyknęłam w głośnik i rozległa się w całym pokoju, dzięki czemu tamci troje zamilkli w pół słowa.

– To już chyba wszystko wiesz? – powiedziała beztrosko. – Ja się tu trochę postarałam i też wiem. Sprawcy nie znajdą, ale parę osób tam u was poleci. To znaczy, chciałam powiedzieć, zmieni stanowiska. Mam nadzieję, że nie masz obsesji na tle podsłuchu telefonicznego, tak jak niegdyś Alicja?

– Oszalałaś! – zaprotestowałam z rozgoryczeniem. – W tamtych czasach mogło to mieć nawet jakiś sens, ale przecież nie dziś! Wszyscy spokojnie mówią wszystko publicznie! – No owszem, zauważyłam ostatnio. Zdaje się, że można umieścić w prasie ogłoszenie: „Zabójca, na zamówienie poleca swoje usługi, nazwisko, adres, telefon, godziny przyjęć”… I nic mu nie zrobią? – Nic, zgadza się. Mógł sobie tak zażartować.

– A swoją drogą normalna policja by go obstawiła. Na wszelki wypadek. Wasza chyba też? – Nie. Nasza nie. Za mało mają ludzi.

– Rozumiem. A ci, których mają, zajęci są łapaniem na prostej szosie kierowców, przekraczających czterdzieści na godzinę. Albo ochroną dostojników państwowych i co bogatszych przestępców. Albo coś w tym rodzaju.

– Albo siedzą gdzieś i płaczą, bo ich zmuszono do utopienia w Wiśle dowodów rzeczowych, względnie zabrano im te dowody rzeczowe i głupkowata sprzątaczka w prokuraturze przez pomyłkę wrzuciła je do kanalizacji.

– Chyba wolę mieszkać w Danii – stwierdziła Anita marginesowo. – Ale ty, oczywiście, pamiętałaś nazwisko Jasia? – Jasne. I podałam im.

– No więc mogę ci powiedzieć, że to nie on.

– Co nie on? – To nie on tak się bał Ptaszyńskiego i wcale nie kazał go zabijać. On robi całkiem inne świństwa, a w mokrą robotę nie wdałby się za skarby świata, bo jest tchórzliwy jak… czekaj, skunks! Zgadza się, spłoszony skunks okropnym smrodem pluje, Jasio też.

Ściśle: pluł, ale nie sądzę, żeby się zmienił, szczególnie że teraz ma dużo do stracenia.

Inspiratorem tych zmian personalnych w legalnym gangu był ktoś inny, taki jeden, ale już ci mówiłam, mam kilka kandydatur i do ostatecznej prawdy nie doszłam. Nie wiem, który to z nich.

– Po prostu cudownie – pochwaliłam sarkastycznie. – A jak się…

– Czekaj, bo ja mam więcej – przerwała mi Anita z wyraźną uciechą. – Coś tam się kłuje niezwykłego, podobno był u ciebie fałszywy policjant? W żaden sposób nie mogłam sobie przypomnieć, czy jej o tym mówiłam. Nie, chyba nie…

– Był. Skąd wiesz? – Z zakulisowych źródeł. Niektórzy dziennikarze też dosyć dużo wiedzą, ci bardziej operatywni. Mam wrażenie, że Tyrmand się kłania.

– Mów wyraźnie i bez metafor, bo za dużo już tu mam do zgadywania i umysł mi się buntuje.

– Cezary Błoński, podobno ci się przedstawił? Taki on Cezary i taki Błoński jak ja Kleopatra, różnie się nazywa, a jak naprawdę, nikt nie wie. Powstaje nowa antyszajka, tak słyszałam, sama przeciwko światu, boją się jej śmiertelnie wszyscy, a najbardziej wymiar sprawiedliwości. Gliny są naciskane, żeby ich rozszyfrować, bo podobno chcą jednym kopem ujawnić wszystkie świństwa i spowodować generalną rewolucję polityczną, rząd, sejm i cała reszta. Chciałaś wyraźnie, więc mówię wyraźnie, ale za prawdziwość informacji nie gwarantuję, strasznie to wszystko mgliste i niepewne.

– Byłoby w ogóle zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe! – westchnęłam smętnie.

– Młodzież ma w sobie dużo życia – pocieszyła mnie Anita. – To chyba wszystko, więcej nie wiem. Sensacyjne szczegóły, mam nadzieję, usłyszę od ciebie przy okazji…

– Czekaj, zaraz! Czy możesz mi uprzejmie powiedzieć, jak się obecnie nazywa ten twój eks-były-pierwszy? Anita milczała strasznie długo.

– No? – pogoniłam ją podejrzliwie. – Z ciekawości pytam.

– Właśnie się zastanawiam, czy mam to wiedzieć, czy nie. Kto tam jest u ciebie? Bo przecież słyszę, że rozmawiasz przez głośnik.

– Martusia, Bartek i Witek. Same prywatne osoby. Nie znasz ich osobiście.

– Mogą to być nawet same anioły… pozdrów ich serdecznie… ale wolę, żebyś ten głośnik wyłączyła.

Wyłączyłam. Anita zastanawiała się już krótko.

– No dobrze. Teraz się nazywa tak dość międzynarodowo. Matte. Przez dwa te. Takie nazwisko sobie wybrał.

– A imię? Zostawił? – Tego nie wiem. Podobno nie. A w ogóle, jakby co, ja nic nie powiedziałam i wcale nie znam jego nazwiska. Szczerze mówiąc, też z ci je podaję z ciekawości, co z tego wyniknie. Trzymaj się jakoś! Odłożyłam słuchawkę i obejrzałam się.

– Słyszeliście wszystko…

– Z wyjątkiem ostatniego zdania – wytknęła żywo Martusia. – I co? Powiedziała ci? – Powiedziała.

– I co? – Nie znam takiego. W życiu o nim nie słyszałam. Ale rozumiem, że Jaś Szczepiński miał dosyć komplikacji z nazwiskiem za każdym pobytem w Europie, więc sobie ułatwił. Teraz się nazywa Matte.

Martusia wylała na siebie pół szklanki piwa, a Bartek zastygł z zapaloną zapalniczką przed nosem, wpatrzony we mnie zdumionym spojrzeniem. Witek nie doznał żadnych emocji, przyglądał się im z zainteresowaniem. Zaciekawiłam się również.

– A co? Słyszeliście coś takiego? – Na litość boską…!!! – wyjęczała Martusia jakimś dziwnym głosem, złapawszy oddech, kiedy Bartek już rzucił zapalniczkę i łupnął ją w plecy. – To niemożliwe…!!! – Bo co? – zniecierpliwiłam się. – Kto to taki? – Wredny Zbinio…!!!


* * *

– Przez ciebie złapałem złodziei samochodowych – powiedział do mnie Bartek, przestawiając na mojej ławie w przedpokoju kartony z winem, co było pracą dla mnie samej stanowczo zbyt ciężką. – Tych zawodowców. Ale trochę źle ich złapałem. Już? Tak może stać? Mogło, oczywiście. Chodziło mi tylko o to, żeby wydostać szampana, który znajdował się na samym spodzie, a na wszelki wypadek wolałam mieć do niego dostęp. Dwie butelki z wierzchu już rano wetknęłam do lodówki, przyszło mi jednakże na myśl, że lepiej postarać się o zapas. Nie wiadomo, ile osób trzeba będzie obsłużyć.

– Może, zostaw, już mam co trzeba – odpowiedziałam Bartkowi dość gwałtownie.

– Czego mnie denerwujesz w takim głupim momencie? Jak złapałeś? Dlaczego przeze mnie?! – Tak ściśle biorąc, przez twoje parówki w sosie.

To już wydało mi się zbyt sensacyjne.

– Mówisz rzeczy nie do zniesienia! Trzecią butelkę…! Dawaj to, z tego pudła z wierzchu, jeszcze się zmieści i będzie z głowy. Weź piwo…! Ja muszę usiąść, żeby tego słuchać! Sytuacja w ogóle była nader skomplikowana. Do kotłowaniny z szampanem zmusiła mnie Martusia, dzwoniąc o wczesnym poranku i zapowiadając, że nawet ona będzie piła szampana, chociaż go bardzo nie lubi, bo nastąpiły wydarzenia wstrząsające.

Wredny Zbinio znikł z horyzontu…!

Tożsamość Wrednego Zbinia uzgodniłyśmy za pomocą dokładnego rysopisu, bo Anita nie podała wszak jego obecnego imienia. Jak wyglądał przed laty Jasio Szczepiński, pamiętałam dosyć dokładnie, mógł się oczywiście zmienić przez blisko czterdzieści lat, pomiędzy dwudziestoletnim chłopakiem, a prawie sześćdziesięcioletnim facetem w sile wieku mogły zaistnieć różnice, ale operacji plastycznej nosa chyba sobie nie zrobił, wzrostu nie dodał ani nie ujął, szczęka, choćby i sztuczna, też mu została, a brodaty i wąsaty, jak się okazało, ciągle nie był. Wredny Zbinio, jak w pysk dał! Trzęsąc się ze zdenerwowania, Martusia zaraz nazajutrz pojechała do miejsca pracy sprawdzać, co tylko się da, i zasięgać informacji, dzisiejszy komunikat o szampanie zaś pozwalał mniemać, że nie doznała rozczarowania. Nie chciała mówić dokładnie, zresztą miałam wrażenie, że nie była do tego zdolna, ale zapowiedziała sukces niebotyczny, wizytę paru osób i bezwzględną potrzebę szampana. Także Bartka, który przyjedzie do mnie wcześniej i mam pilnować, żeby nigdzie nie poszedł i potem się nie spóźnił. Zarazem miałam w dniu dzisiejszym umówionego mojego plenipotenta i rozmowy służbowe, a może nawet podpisanie jakichś umów, możliwe, że także z Bartkiem. Jeszcze mi do tego brakowało złodziei samochodowych!

– Siadaj jak człowiek i mów! – zażądałam gniewnie, już w pokoju.

Bartek usiadł posłusznie i chyba nawet chętnie, po zajęciu, jakiemu się przez ostatni kwadrans oddawał.

– Ten sos z twoich parówek kapnął mi na spodnie – wyjaśnił smętnie. – Bardzo dobre były, ale ten sos jakiś wydajny. Wcale tego nie zauważyłem. Pojechałem na takie spotkanie, no, bardzo ważne, późno dosyć, w tych spodniach, już byłem w środku, a tam, wiesz, prasa, telewizja… taka to była dosyć ważna rozmowa. Dziesięć minut czekałem i dopiero wtedy zobaczyłem ten sos. Wyniosło mnie stamtąd, musiałem się przebrać i wyobraź sobie, w tym momencie mój samochód na lorę wciągali! Jasne, że zrobiłem wielkie zamieszanie, policja i tak dalej, ale przez te spodnie nie mogłem czekać, w rezultacie policja przyjechała za późno.

– A złodzieje co? – Nic. Zepchnęli mój wóz z platformy i nie było dowodu. Gliniarze się tam z nimi kotłowali, a ja odjechałem, bo musiałem zmienić te cholerne spodnie i jeszcze zdążyć na rozmowę. Gdybym ich nie musiał zmienić, ukradliby mi samochód, wygodnie stał…

Tyle mojego, że zapisałem ich numer rejestracyjny, pewnie fałszywy, niczego nie dopilnowałem, a za to potem taki byłem zdenerwowany, że przyjąłem zlecenie, no owszem, korzystne, ale olbrzymie. Można powiedzieć, że bezwiednie… I pilne. Więc chciałem cię poprosić, żebyście pisały trochę wolniej…

– O Jezu – powiedziałam beznadziejnie, bo żaden inny komentarz nie przyszedł mi do głowy.

– Rozumiesz, wolałbym to odwalić, zanim trzeba będzie brać się za dekoracje…

Mój umysł niechętnie podjął pracę.

– Marta już o tym wie? – Nie. Jeszcze nie. Nie miałem odwagi do tej pory tego jej powiedzieć.

– A dzisiaj…? – Dzisiaj, zdaje się, że ona będzie w takiej euforii, że pogodzi się ze wszystkim. Tak mi się wydaje. Zabroniła mówić cokolwiek, żeby nie zauroczyć. Ale jednak wszystko przez ten twój sos…

I pomyśleć, że tak rzadko przyrządzam sosy…!

Zakłopotana trochę, niepewna i pełna nieufności zawodowej, nie bardzo wiedziałam, co robić. No, oczywiście, robić nic, to znaczy nic nie robić, uporządkować to coś tam pod ciemieniem, żeby mi chociaż gramatyka nie nawalała, ale nic poza tym, bo przecież przyjęcia nie urządzam. Szampan, proszę bardzo, serek pokroiłam, krakersiki stoją, zagrycha gotowa. Śledzie, chwalić Boga, wyszły…

– Czy ty byś nie mogła jakoś jej wytłumaczyć, że mi na niej cholernie zależy? – spytał nagle Bartek złym głosem. – Mnie się wydaje, że ona w to nie wierzy? Obsesję ma jakąś czy jak? – Nie obsesję, tylko osobowość – wystrzeliło ze mnie, zanim zdążyłam pomyśleć.

– Też na o, ale co innego. I ja akurat rozumiem to doskonale, człowiek chciałby… dobrze, dobrze, kobieta. Szafy nie przyniesie, ale mimo wszystko też człowiek…

– Co tu ma do rzeczy szafa? – zdumiał się podejrzliwie Bartek.

– O mój Boże, ta młodzież teraz taka niedouczona… To jeszcze przedwojenne. Sam się zastanów, ktoś mówi: przyjdzie człowiek i przyniesie szafę. I co, możesz się spodziewać kobiety? Po bardzo krótkim namyśle Bartek przyznał mi rację. Nie, kobieta i szafa nie kojarzyły się ze sobą w najmniejszym stopniu. W każdym razie w kwestii noszenia, bo jeśli idzie o zawartość…

– No więc dobrze, kobieta – podjęłam niecierpliwie – chciałaby pozostać przy własnych cechach, o ile je posiada. Własnych upodobaniach, własnej pracy, własnych planach życiowych, własnym charakterze i tak dalej, bez konieczności udeptywania samej siebie dla faceta. Kochać faceta z wzajemnością i pozostać sobą. Nie wszystkie są takie, ale ona owszem. Jeśli ci to pomoże, to ja też. I ona się panicznie boi, że będziesz chciał ją przerabiać na swoje kopyto…

– Jak Dominik? – Dominika wyrzuć z pamięci. Odczep się od Dominika. Każdy ma prawo do chwilowego błędu życiowego, ty co, tobie się pomyłka nie przytrafiła? Dominik się nie liczy, ale owszem, mógł umocnić ten lęk. Od razu ci zresztą powiem, że ona nawet o tym nie wie, to ja jestem taka upiornie mądra, bo mam doświadczenie i patrzę z boku.

A powiedzmy sobie szczerze, nie każdy i nie wszystko zniesie.

– Ja nie mam nic przeciwko jej szmerglom! – zaprotestował Bartek energicznie.

– Niech sobie gra w kasynie, ile jej się podoba! Na wyścigach też. Sam z przyjemnością zagram czasem w pokera albo w brydża! Ale tu ma pracę, a tu hazard, nie widzę miejsca dla siebie pomiędzy jednym a drugim! Od czasu do czasu chciałbym się poczuć ważniejszy od czegokolwiek, nie mówię ciągle, ale czasem, w końcu nie zawsze nam się zbiega, zajęci bywamy na zmianę, może ona by też mogła… No, nie wiem co, jakoś się przystosować…? Bardzo dobrze wiedziałam, w czym leży sedno rzeczy. Z szalonym wysiłkiem spróbowałam przypomnieć sobie siebie, kiedy byłam w wieku Martusi. Też chciałam mieć dzieci… nic podobnego, już je miałam. Ale ten ukochany facet… Aż mi ścierpła skóra na plecach, kiedy zamajaczyło mi nagle wspomnienie, dla niego straciłam wystrzałowe Derby na wyścigach…

– Otóż to – powiedziałam stanowczo, nie wyjawiając genezy poglądu. – Tak normalnie to owszem, masz rację, ona cię chce. Rzetelnie. Boi się. Też rzetelnie. Są takie chwile… takie nastroje… takie okoliczności… kiedy namiętność trzeba uszanować i jedna osoba dzięki temu drugą osobę kocha podwójnie. Poczwórnie. Stokrotnie! Weź chociażby wędkarza, szalu dostał z tymi cholernymi rybami, żonę i dzieci zostawił w środku, na przykład, przeprowadzki, złapał co czy nic, bez znaczenia, ona nie ma pretensji, nie przestał jej przez to kochać, a wręcz przeciwnie, zaczął wielbić jak bóstwo. Z drugiej strony, skoro już musi na te ryby, niechby jej chociaż wynalazł jakiego silnego do noszenia…

– Nie chodzę na ryby – powiedział Bartek ponuro.

– Ale może potrafisz takiego zrozumieć? A w ogóle jest to kwestia organizacji, a jeżeli dla siebie wzajemnie ma się więcej czasu, a ogólnie toleruje się namiętności nieszkodliwe, a zasadniczo wzajemnie siebie się chce…

– Wcale nie wiem, czy ona mnie chce.

– Głupi jesteś! – wrzasnęłam okropnie, w pełni świadoma własnych poglądów, żaden chłop nie jest wart rezygnacji z namiętności życiowych, ale tego mu przecież nie powiem i broń Boże, nie przypiszę czegoś podobnego Martusi, więc co właściwie mam z nim zrobić… – Ona chce mieć dzieci! Z tobą!!! Bartek jakoś drgnął gwałtownie.

– Dużo…? – Co dużo? – Tych dzieci.

Ochłonęłam i znów się zakłopotałam. Przesadziłam może…?

– Ja uważam, że dwoje to minimum. Ona może uważać inaczej. Ale zwracam ci uwagę, jeśli jej powiesz, że ja ci to powiedziałam, będę musiała cię zabić. Ją chyba też, bo stanie się ostatnim świadkiem mojej nielojalności. A i tak do końca życia nie opuszczą mnie wyrzuty sumienia.

Bartek milczał i widać było, jak w środku lęgnie mu się coś interesującego.

– Jesteś pewna? – Czego? – Tych dzieci.

Ryzyk-fizyk…

– Jestem. Bo co? Nie lubisz dzieci? – Nie, nic. Lubię. Podtrzymałaś mnie na duchu…

Zaterkotał domofon, nasza pogawędka od serca skończyła się definitywnie.

Jako pierwszy zdążył mój plenipotent, którego pogoniłam informacją, że zaraz tu się zacznie większe piekło, okazało się, że właśnie z Bartkiem należało uzgodnić jakieś prawa autorskie do rysunków, zgodziłam się na wszystko, bo i tak się na tym nie znałam, w ostatniej chwili podpisaliśmy brudnopis umowy, po czym znów zaterkotało.

Martusia w drzwiach padła mi na szyję.

– Pisz! Pisz natychmiast! Mamy podpisany kosztorys! Wrednego Zbinia autentycznie diabli wzięli! Zrezygnował ze stanowiska! Zaakceptowane! Robimy! Robimy! Gdzie masz tego szampana…?!!! Mój plenipotent do sprawy był przygotowany. Nie zamierzałam się wtrącać w kwestie, powiedzmy, urzędowe, z osób towarzyszących Martusi, jedna miała blisko dwa metry wzrostu, kazałam osobie wyjąć z sza. i kieliszki, bo sama musiałabym włazić na schodki. Butelkę wetknęłam w ręce Bartkowi, po krótkim namyśle wetknęłam mu i drugą. Powolutku zaczynało mi być wszystko jedno, do mnie należała treść serialu, a nie okoliczności towarzyszące.

Upić w Polsce siedem osób trzema butelkami szampana jest rzeczą zwyczajnie niemożliwą, wszyscy byli trzeźwi jak świnie i w pełni potwierdzili szał szczęścia Martusi.

Wstępna umowa ze mną nie została wprawdzie podpisana, ale pojawiła się szansa na realizację naszych zamierzeń, teraz już naprawdę tylko nakręcić pierwsze trzy odcinki…

Rzuciłam okiem na Bartka, trochę wydał mi się blady, bo pierwsze trzy odcinki dawno miałyśmy napisane, scenografia niezbędna była już. Natychmiast. Udało mi się pomyśleć, że Martusi na kasyno zostanie cały wolny czas…

Jednak, mimo wszystko, Słodki Kocio chyba się przydał…?


* * *

– Słuchaj, co się dzieje? – spytała Martusia bardzo nerwowo zaraz nazajutrz przez telefon. – Z Bartkiem nie mogę się dogadać, on wziął jakieś zlecenie, mówi, że ty wszystko wiesz, co to ma znaczyć? – Ma znaczyć, że ja wszystko wiem. Ponadto porządkuję jedenasty odcinek, więc tak czy inaczej musisz tu przyjechać. Proszę bardzo, wszystko ci powiem.

– To ja teraz nie mogę, mam nagranie, będę wolna dopiero o czwartej.

– Mnie nie szkodzi, możesz być o czwartej.

– Piwo masz, czy kupić? – Mam, ale dokupić trochę możesz…

Przyjechała punktualnie, w chwili kiedy jeszcze nie byłam pewna, jak jej zaprezentować swoją przyjacielską działalność. Ukryć treść pogawędki z Bartkiem czy też przeciwnie, wyeksponować. Ma być na mnie czy na niego? Z dwojga złego może lepiej na mnie, bo on by może wypadł jakoś gorzej w jej oczach…? A może lepiej…?

Zgłupiałam trochę i opadły mnie lekkie wyrzuty sumienia.

– Wepchnij ciepłe, wyjmij zimne – powiedziałam do Martusi, kucającej przed lodówką. – Zimne jest tam niżej.

– Dwa mam też zimne. To te wepchnę wyżej. Masz szklanki…? No to mów! O co tu chodzi? – O sos chrzanowy z parówek – westchnęłam, siadając przy stole.

– O co…?! – Sos chrzanowy. Jest to źródło obecnego, chwilowego konfliktu.

– Joanna, Jezus Mario…! Komu tu coś zaszkodziło…?! – Nic nikomu. To znaczy owszem, sos Bartkowi. Nakapało mu się nim na spodnie.

Martusia przez chwilę po odrobinie popijała piwo, najwidoczniej usiłując ochłonąć i zrozumieć moje niezwykłe słowa. Odstawiła szklankę.

– Nie. Sama w sobie tego w żaden sposób nie rozwikłam. Musisz mi powiedzieć porządnie. Co mają spodnie i sos chrzanowy sprzed paru tygodni do jego dziwnego stanu obecnie? Przecież nie rzucałam w niego parówkami! Nie, co ja mówię, nawet gdyby… Zgubił te spodnie?!!! – Nie, ale chyba jednak zagrały główną rolę…

Zmobilizowałam się i opisałam jej kolejne przeżycia Bartka. O próbie kradzieży samochodu Martusia wiedziała, więc dość łatwo pojęła całą resztę opowieści. Słuchała w milczeniu, kiwając potakująco głową.

Zbliżyłam się do końca, starannie ominąwszy kwestię dzieci.

– I on teraz boi się przyznać ci się do tego zlecenia, żebyś sobie nie pomyślała, że cię lekceważy i cokolwiek innego uważa za ważniejsze…

– Naprawdę ma mnie za taką idiotkę? – przerwała mi z niedowierzaniem.

– No, między nami mówiąc, postarałaś się nieźle…

– No wiesz…! -… ale nie, za idiotkę nie. Tylko możesz być nieco drażliwa. I on cię utenteguje…

– Co on mnie…?!!! – Oj, nie bądź taka drobiazgowa! Ogólnie, no, urazi, rozdrażni, zrazi do siebie, potraktuje drugorzędnie, to znaczy on cię nie potraktuje, tylko ty możesz tak to odczuć, wziąć go za nieodpowiedzialnego kretyna…

– A, rozumiem! To to wszystko razem nazywa się utentegować? – A dlaczego nie? Przynajmniej w skrócie, mniej gadania.

– To znaczy on się boi, że ja pomyślę, że on mnie utenteguje? – Coś w tym rodzaju.

– I nie boi się, że ja go utenteguję? – O to powinnaś się bać ty. Ale nie musisz. Ja akurat wiem na pewno, że mu na tobie zależy niebotycznie…

– Skąd to wiesz? Powiedział ci? – Powiedział, ale nie musiał. Sama widzę. I teraz się gryzie, że pomyślisz, że mu brakuje entuzjazmu do scenografii dla ciebie…

– A może byście tak obydwoje przestali myśleć, co ja myślę? Może ja bym mogła myśleć sama? A może ja nawet potrafię powiedzieć, co myślę? – Potrafisz, owszem, dlaczego nie? – rzekłam niemiłosiernie. – Najlepiej ci to wychodzi, kiedy głupio myślisz…

– Joanna, zabiję cię! Zabiję was oboje! Nie, nie teraz, później, po serialu…

– Po serialu, bardzo dobrze. Więc on teraz będzie zajęty dwadzieścia pięć godzin na dobę, z własnej winy, i sam nie wie, jak ci to powiedzieć, ponieważ bardzo dobrze zgaduje… on nie głupi, naprawdę bardzo dobrze… że ci powie w idiotyczny sposób, jak bywa zawsze, kiedy komuś na czymś cholernie zależy. A on ma w sobie teraz wszystko razem: poczucie winy, że się wrąbał, uczucia do ciebie, którym to wrąbanie przeczy, niepewność w kwestii twoich uczuć, którym się naraził, robotę dla ciebie, której sam nastawiał przeszkód i coś tam jeszcze, nie chce mi się wszystkiego wymieniać. I jak ci się zdaje, czy istnieje na świecie normalny mężczyzna, który by potrafił wyjaśnić kobiecie takie subtelności?! – Nie – odparła Martusia bez namysłu. – Stanowczo nie! Gdyby potrafił, musiałby być nienormalny. Tu masz rację.

Pozastanawiała się jeszcze trochę, otworzyła drugą puszkę piwa nie wiadomo po co, bo każda z nas miała jeszcze po pół szklanki z pierwszej, spróbowała to piwo gdzieś wlać, ale zrezygnowała, stwierdziwszy brak miejsca, wreszcie potrząsnęła głową jak koń, który spędza z siebie muchy.

– Jemu naprawdę do tego stopnia na mnie zależy…?

Czułam się na siłach odpowiedzieć twierdząco.

– I on się nie czepia mojego hazardu…?

Z energią zaświadczyłam, że się nie czepia. A jeśli nawet, to bez przesady.

– I ten cały dziwny konflikt między nami to z tego… utentegowania…? – Otóż to! – powiedziałam z triumfem.

No i teraz wreszcie mogłyśmy zabrać się do pracy.


* * *

Po, mniej więcej, dwóch tygodniach Bartek wyrobił się na tyle, że udało mu się zyskać kawałek wolnego wieczoru. Miał przybyć do mnie razem z Martusią.

Akurat tego dnia miałam od rana kilka interesujących wizyt i telefonów. Zdołałam z nich wywnioskować, że nasze przewidywania były słuszne, podejrzany o zabójstwo i podpalenie Paścik okazał się całkowicie niewinny, Grocholski czysty jak łza, kontakty z prokuraturą utrzymuje najzupełniej legalnie, Lipczak-Trupski padł ofiarą własnej nieostrożności, w archiwach telewizji nie znaleziono żadnych interesujących materiałów, a zmiana na stanowisku jednego z bossów spowodowana została wyłącznie złym stanem zdrowia poprzedniego dostojnika. Tajemniczy Płucek owszem, istniał, ale właśnie definitywnie przeszedł na emeryturę, a komu doradzał przedtem, dokładnie nie wiadomo, bo miał strasznie dużo znajomych.

Telewizja, jako taka, pozostała nietknięta, z ordynarnymi rozgrywkami wewnętrznymi jakichś tam mafii nie miała nic wspólnego i jedynym indywiduum, które z niej dyplomatycznie wyleciało, był Wredny Zbinio.

Ponadto, gdybym jeszcze kiedykolwiek spotkała rzekomego majora Błońskiego, stanowczo nie powinnam z nim rozmawiać, a jeśli już, to tak, żeby nikt tego nie widział i nie słyszał.

Prawdę mówiąc, ta ostatnia informacja wydała mi się najbardziej ekscytująca.

Stwarzała jakby cień nadziei.

W godzinę po umówionej porze pojawił się Bartek. Sam.

– Marta jest? – spytał niespokojnie. – Długo czeka? Pocieszyłam go od razu, że wcale nie czeka, bo jeszcze jej nie ma. Jakoś równocześnie odetchnął z ulgą i zdenerwował się. Bardzo sprzeczne doznania.

Na stole stały słone paluszki z barku na Kruczej, niesłychanie trudne do zdobycia. Przywiózł je Witek, któremu udało się dopaść ekskluzywnego produktu, po czym już został u mnie z najzwyczajniejszej w świecie ciekawości. Liczył na to, że od Marty i Bartka dowiemy się czegoś jeszcze o aferze i jej skutkach.

Dzięki obecności Witka Bartek zachował umiar uczuciowy i wydawał się tylko trochę zmartwiony nieobecnością Marty, która powinna już dawno być. Wyłączyła komórkę, więc nie wiadomo, gdzie jest, i można tylko mieć nadzieję, że jej się nic nie stało.

Osobiście, co do miejsca jej pobytu, miałam bardzo silne podejrzenia, ale nie musiałam ich tak od razu wyjawiać.

Obaj przystąpili od razu do dzielenia się wiedzą, w czym wzięłam żywy udział. Bartek powiadomił nas, że jeden prokurator się chwieje, co nie wstrząsnęło mną zbytnio, bo primo, jeden to raczej niedużo, a secundo, i tak nie wiedziałam, który. Witek z nie skrywaną satysfakcją przekazał nam wieść, jakoby w łonie różnych mafii nastąpiło pewne zamieszanie, wynikłe z zejścia Słodkiego Kocia, który zdumiewająco szeroki wachlarz spraw trzymał w ręku. Niewinny Paścik bardzo się boi.

– Tam jeszcze dwóch padło, ale tego już chyba nawet gliny nie wiedzą. Utopił się facet po pijanemu, wielkie rzeczy, kogo to obchodzi. A że ma w środku dwie kulki, to może tak sam do siebie strzelał. Tego całego Paścika przeciwna strona chce kropnąć, ale wygląda na to, że się pogodzą. I tyle.

Pokiwaliśmy sobie głowami z wielkim zrozumieniem, Bartek z Witkiem jeszcze parę zdań wymienili, kiedy wreszcie pojawiła się Martusia.

Wpadła, można powiedzieć, znienacka, na dole bowiem akurat ktoś wychodził, więc domofonu nie musiała używać, na górze zaś po przyjściu Bartka drzwi zostawiłam otwarte. Dała się słyszeć w przedpokoju i w sekundę później stanęła w progu.

Rozpłomieniona, nieco zdyszana, skruszona i promienna.

– No już jestem, już jestem…

– No i masz! – powiedział do mnie Bartek z wielkim rozgoryczeniem.

Nie zdążyłam się odezwać, bo Martusia płonęła euforią.

– Co masz, co masz, Joanna mówiła, że się spóźniasz dwie godziny! Taką masz normę! Mówiłaś czy nie…? No i proszę akurat jest dwie godziny, a ty już tu siedzisz bezprawnie…! – Jestem pewien, że była w kasynie – powiedział Bartek, wciąż do mnie.

Znowu mi wielkie odkrycie…

– No nawet jeśli, ale godziny pilnowałam…! Och, dajcie piwa, nic nie piłam przez rozum…

– A tyle mamy dla siebie czasu, co kot napłakał! Witek przezornie milczał i nawet cofnął się trochę z fotelem. Uznałam za słuszne się wtrącić.

– Gorzej byłoby, gdyby przyszła wcześniej i w nerwach na ciebie czekała… – zaczęłam łagodząco.

– W nerwach…! – prychnął wzgardliwie Bartek.

Martusia zdążyła chwycić szklankę, napić się trochę i odstawić ją.

– A może ja się o posag dla siebie postarałam…?! Proszę…! Proszę…! Masz! Nie potrzebuję wychodzić za mąż w jednej koszuli! Proszę…! Masz…! Zarazem dumnie, triumfalnie i z furią ciskała po moim stole paczkami pieniędzy, wyrywanymi z torby. Sumę oceniłam błyskawicznie, też mi się czasem zdarzało w kasynie wygrywać.

– Pięćdziesiąt patoli! I co…?! W życiu nie będziesz mi wymawiał, że nic nie miałam…! Bartek patrzył na to, nieco zbaraniały. Gdzieś tam mignęło mi przypomnienie, że podobno jest bogaty, co mogłoby rzutować negatywnie na ewentualny związek.

Chwyciłam jedną paczkę setek, która leciała prosto w słone paluszki.

– Nie rzucaj w piwo, bo się wyleje! – No i co? Może i jestem narkomanka, ale chociaż z pożytkiem! Skąd bym to wzięła…?! Bez posagu bym za ciebie nie wyszła…! – Czy to znaczy, że teraz za mnie wyjdziesz…? Martusia nie odpowiedziała słowami. Znów chwyciła szklankę z piwem i piła je, gwałtownie kiwając głową. Musiało to być bardzo niewygodne i zdziwiłam się, że zdołała przełykać.

Bartek ciągle patrzył na nią, ale zwrócił się do mnie z wyraźną troską.

– Joanna, czy to przechodzi na dzieci…? – Różnie – odparłam pośpiesznie. – Może przejść, może nie. Pozbierajcie ten posag ze stołu, Martusia… Cholera, nie wyrzucaj forsy luzem! Pod fotelem leży! – Bo mam jeszcze końcówkę!

Udało nam się wreszcie opanować jakoś to szczęśliwe wydarzenie. Pomogłam Martusi wepchnąć pieniądze z powrotem do torby.

– Jeśli coś tu się jeszcze jutro spod kanapy wymiecie, będę wiedziała, że to twoje – powiedziałam uspokajająco. – Usiądź jak człowiek i opamiętaj się.

– Nie, niech postoi! – zawołał Bartek. – Na wesele podobno trzeba zapraszać gości na stojąco. Jesteście świadkami, że ona zgodziła się wyjść za mnie za mąż, jeśli teraz zacznie stroić grymasy, wytoczę jej sprawę sądową o niedotrzymanie obietnicy małżeństwa! – A kiedy ten ślub bierzecie? – odezwał się wreszcie Witek.

Martusia najwyraźniej w świecie podjęła już decyzję i była w pełni pogodzona z sytuacją. Przestała już kiwać głową gwałtownie i kiwała tylko chwilami, malutko i spokojnie.

– Po pierwszych trzech odcinkach…

– Zwariowałaś! – krzyknęłam ze zgrozą. – Bartek, nie zgadzaj się na to! Martusia, ty masz źle w głowie, przecież to telewizja! I co z tego, że mamy podpisaną umowę wstępną czy tam ten cały kosztorys, czy co to tam jest, co z tego, że nawet zaczniesz, to jest instytucja nieobliczalna! Cholera wie, kto przyjdzie na miejsce Wrednego Zbinia, ty się puknij, mogą nas zastopować w połowie, w każdym miejscu! Ze mną jeszcze umowy nie podpisali! Weźcie ten ślub kiedykolwiek, byle nie w zależności od telewizji! – No? – powiedział Bartek. – Ona ma rację. Ja bym wolał od razu.

Martusia zawahała się.

– Ale mnie zależy na serialu…

– Toteż właśnie – powiedziałam ostrzegawczo. – Jeśli uzależnisz od niego cokolwiek, a już w najgorszym razie ślub, zauroczysz, mur-beton. W życiu nam ten scenariusz nie wyjdzie, choćby się pół miasta wymordowało nawzajem! Nie wygłupiaj się, w końcu mnie też zależy. Bartek, żeń się z nią natychmiast, choćby i jutro! – Jutro nie zdążę – zmartwił się Bartek.

– No to za tydzień! – No dobrze, za trzy – zadecydowała Martusia. – Albo nie, bez serialu. Jak skończysz robotę, to zlecenie. Ile ci to zajmie? – Góra dwa miesiące.

– No to sami widzicie. Dobrze, wyjdę za niego. Za dwa miesiące, niech będzie! Na tym stanęło i przynajmniej jedno zostało rozstrzygnięte. Scenariusz piszemy, Martusia z Bartkiem biorą ślub…

A co do trupa, to jeszcze nie jest pewne, jak go zużyjemy…


koniec


Uprzejmie i z naciskiem informuję, że cała treść niniejszego utworu została wyssana z palca, a występujące w telewizji osoby sama wymyśliłam. Jakakolwiek zbieżność z rzeczywistością…

I tak dalej.

Загрузка...