I dlatego został przekazany Detrytusowi. A to trochę wyrównywało szanse.

Vimes wstał i spojrzał na Detrytusa.

— Powinienem coś zabrać, sierżancie?

Troll się zastanowił…

— Nie. Ale może trochę myślenia by pan mógł zostawić tutaj.


* * *

To ja powinienem prowadzić szturm na kopalnię, myślał Vimes. Bo możemy jednak doprowadzić do wojny i ludzie na pewno chcieliby wiedzieć, że ktoś z góry był na miejscu, kiedy to się wydarzyło. No więc czemu uważam, że jest ważniejsze, bym się spotkał z panem Błyskiem?

Kapitan Marchewa nie marnował czasu. Miejskie krasnoludy go lubiły. Dlatego zrobił coś, czego nie mógłby zrobić Vimes — a przynajmniej nie mógłby tego zrobić dobrze. To znaczy zabrał zabłocony wisior na Nową Szewską i opowiedział parze krasnoludzich rodziców, gdzie go znaleziono. Potem wszystko działo się już szybko. Kolejnym powodem do pośpiechu był fakt, że kopalnia została zamknięta. Wartownicy, robotnicy i krasnoludy szukające duchowego przewodnictwa na ścieżce krasnoludzkości zastali zamknięte drzwi. Pieniądze nie zostały zapłacone, a krasnoludy mają bardzo stanowcze poglądy w kwestii takich zjawisk jak kontrakty. Spora część bogatej krasnoludziej tradycji poświęcona jest kontraktom. Powinny być dotrzymywane.

Dość polityki, powiedział sobie Vimes. Ktoś zabił czterech krasnoludów, naszych, nie jakiegoś obłąkanego podżegacza, i zostawił ich tam w ciemności. Nie obchodzi mnie, kto to był — wywlekę go na światło dnia. Postawię przed obliczem sprawiedliwości. Do samego dołu i do samej góry.

Ale muszą to załatwić krasnoludy. Krasnoludy wejdą do tej studni i jeszcze raz wykopią to błoto. I przyniosą dowód.

Wszedł do głównej sali. Był tam Marchewa i sześciu funkcjonariuszy krasnoludów. Mieli ponure miny.

— Wszystko gotowe? — spytał Vimes.

— Tak, sir. Spotkamy się z pozostałymi na Empirycznym Sierpie.

— Macie dosyć kopaczy?

— Wszystkie krasnoludy są kopaczami, sir — zapewnił z powagą Marchewa. — Jedzie już do nas drewno i wyciągarki. Niektórzy górnicy, jacy się do nas przyłączyli, pomagali kopać ten tunel, sir. Znali tych chłopaków. Są trochę zdezorientowani i rozgniewani.

— Trudno się dziwić. Czyli nam wierzą, tak?

— No… mniej więcej, sir. Ale jeśli nie znajdziemy ciał, wpadniemy w poważne kłopoty.

— To prawda. Czy twoi chłopcy wiedzą, czego tamci szukali?

— Nie, sir. Dostawali tylko rozkazy od tych czarnych krasnoludów. I różne zespoły kopały w różnych kierunkach. Bardzo daleko w różnych kierunkach. Sądzą, że aż do alei Forsołapki i ulicy Buławników.

— To spory kawał miasta!

— Tak, sir. Ale było w tym coś dziwnego.

— Proszę mówić dalej, kapitanie — zachęcił go Vimes. — Jesteśmy przyzwyczajeni do dziwności.

— Co jakiś czas wszyscy musieli przerwać pracę, a te cudzoziemskie krasnoludy nasłuchiwały przy ścianach z taką dużą… no, takim czymś podobnym do trąbki. Sally znalazła coś podobnego, kiedy była na dole.

— Nasłuchiwały? W tym mokrym błocie? Czego? Śpiewających dżdżownic?

— Krasnoludy nie wiedzą, sir. Sądzili, że szukali uwięzionych górników. To dość sensowne. Duża część tuneli prowadziła przez stare mury i pewnie jest możliwe, by inni górnicy ugrzęźli gdzieś, gdzie jest powietrze.

— Ale przecież nie przetrwaliby całych tygodni, prawda? I po co kopać w różne strony?

— To prawdziwa łamigłówka, sir, trudno zaprzeczyć. Ale szybko dotrzemy do rozwiązania, sir. Wszyscy są pełni zapału.

— Dobrze. Ale niech straż będzie dyskretna. Mamy tu grupę zaniepokojonych obywateli, którzy starają się odszukać swoich bliskich, gdyż uzyskali informację o katastrofie w kopalni. Jasne? Strażnicy tylko im pomagają.

— Chce pan powiedzieć, żebym pamiętał, że jestem krasnoludem, sir?

— Dziękuję ci za to, Marchewa. Właśnie tak. A teraz idę spotkać się z legendą, która nazywa się jak puszka pasty do polerowania.

Kiedy wychodził, zauważył jeszcze symbol Przyzywającej Ciemności. Karta drinków z Klubu Różowego Kociaka została starannie ustawiona na półce przy oknie, gdzie miała najwięcej światła. Lśnił. Może dlatego, że Oszroniona Róża Gorących Warg została zaprojektowana tak, by zobaczyć ją w zatłoczonym barze przy słabym oświetleniu… ale znak zdawał się pływać nad och, jakże śmiesznymi nazwami drinków, takimi jak Tylko Seks, Pussy Galore czy Bezmózgowiec, które wskutek tego wydawały się wyblakłe i nierzeczywiste.

Ktoś — a nawet kilku ktosiów, można przypuszczać — na czas nocy zapalił przed znakiem świece.

Nie może pozostawać w mroku, pomyślał Vimes. Ja też bym tak chciał.


* * *

Lokal Pointer Pickles wydawał się przede wszystkim zakurzony. Kurz był podstawowym tonem sklepu. Vimes musiał tędy przechodzić z tysiąc razy — był to właśnie taki sklep, obok którego się przechodzi. Kurz i martwe muchy leżały w niedużym oknie wystawowym, na którym jednak dostrzegł w głębi kawały skał, także pokryte kurzem.

Kiedy wszedł do mrocznego wnętrza, dzwonek nad drzwiami wydał zakurzone brzęknięcie. Dźwięk ucichł i pojawiło się wyraźne wrażenie, że oznaczał koniec rozrywek na dzisiaj. Po chwili w głębokiej ciszy narodziło się odległe szuranie. Okazało się, że jego źródłem jest bardzo stara kobieta, która na pierwszy rzut oka wydawała się równie zakurzona jak te kamienie, które zapewne sprzedawała. Vimes miał pewne wątpliwości nawet w tej kwestii — tego rodzaju sklepy często traktowały sprzedaż towaru jak zdradę świętego powiernictwa.

Jakby na potwierdzenie jego wątpliwości, dźwigała maczugę z wbitym gwoździem. Kiedy zbliżyła się dostatecznie dla prowadzenia rozmowy, odezwał się Vimes.

— Przyszedłem, aby…

— Czy wierzysz w uzdrawiającą moc kryształów, młodzieńcze? — warknęła, groźnie unosząc maczugę.

— Co? Jaka uzdrawiająca moc? — zdziwił się Vimes.

Starucha uśmiechnęła się krzywo i opuściła maczugę.

— Dobrze — pochwaliła. — Lubimy, jak nasi klienci traktują geologię z powagą. W tym tygodniu mamy trochę trollitu.

— Świetnie, ale…

— To jedyny minerał, który przesuwa się w czasie do tyłu.

— Przyszedłem, żeby się spotkać z panem Błyskiem — wyjaśnił Vimes.

— Panem jakim? — Staruszka przyłożyła dłoń do ucha.

— Panem Błyskiem — powtórzył, czując, jak gaśnie w nim nadzieja.

— Nigdy o nim nie słyszałam, kochany.

— Dał mi to. — Vimes pokazał jej dwie połówki kamiennego jaja.

— Ametystowa geoda. Bardzo ładny egzemplarz. Dam ci za niego siedem dolarów, młodzieńcze — zaproponowała staruszka.

— Jest pani, hm, Pickles czy Pointer? — Vimes uznał, że nie pozostało mu już nic więcej.

— Jestem panną Pickles, kochany. Panna Poin…

Urwała. Zmienił się wyraz jej twarzy, stała się trochę młodsza i wyraźnie bardziej czujna.

— A ja jestem panną Pointer, kochany — przedstawiła się. — Nie przejmuj się Pickles, ona tylko kieruje tym ciałem, kiedy ja mam inne zajęcia. Komendant Vimes?

Vimes wytrzeszczył oczy.

— Chce pani powiedzieć, że jest pani dwoma osobami? W jednym ciele?

— Tak, kochany. Podobno to choroba, ale chcę zaznaczyć, że zawsze żyłyśmy w zgodzie. Ale nie mówiłam jej o panu Błysku. Nigdy dość ostrożności. Chodźmy tędy.

Poprowadziła go między zakurzonymi kryształami i kamiennymi bryłami na tył sklepu, skąd biegł szeroki korytarz z półkami na ścianach. Kryształy wszelkich rozmiarów mrugały do niego.

— Trolle zawsze interesowały geologów, jako że są zbudowane ze skał metamorficznych — mówiła swobodnym tonem panna Pointer/Pickles. — A pan nie jest przypadkiem kolekcjonerem, komendancie?

— Zdarzało się, że niekiedy rzucano we mnie jakimś kamieniem — przyznał Vimes. — Ale nigdy nie chciało mi się sprawdzać, jaki to rodzaj.

— Ha. Jaka szkoda, że mieszkamy tutaj na iłach — westchnęła kobieta. Cichy gwar głosów się nasilił. Otworzyła drzwi i odsunęła się na bok. — Wynajmuję im salę — wyjaśniła. — Proszę wejść.

Vimes zobaczył kilka stopni schodów prowadzących w dół. A niech to, pomyślał, znów schodzimy do podziemia. Ale w dole widział światło, a gwar rozbrzmiewał głośniej.

Piwnica okazała się duża i chłodna. Wszędzie stały stoliki, a przy każdym siedziały dwie osoby pochylone nad kraciastą planszą. Sala gier? Graczami były krasnoludy, trolle i ludzie, ale wszystkich łączyło wyraźnie widoczne skupienie. Niektórzy spoglądali obojętnie na Vimesa, który zatrzymał się w połowie schodów, a potem wracali do rozgrywki.

Po chwili zszedł do poziomu podłogi. To pewnie jest ważne, prawda? Pan Błysk chciał mu to pokazać. Ludzie — to znaczy ludzie, trolle i krasnoludy — grają w gry. Od czasu do czasu któraś dwójka spoglądała na siebie i podawała sobie ręce. Po czym jeden z graczy przechodził do innego stolika.

— Co pan tu zauważył, panie Vimes? — odezwał się głęboki głos za jego plecami.

Vimes zmusił się, by odwrócić się powoli. Postać siedząca w cieniu obok schodów była całkowicie okryta czernią. Wydawała się o dobrą głowę wyższa od Vimesa.

— Wszyscy są młodzi? — próbował zgadnąć. I dodał: — Pan Błysk?

— Otóż to! A jeszcze więcej młodych przychodzi wieczorami. Ale proszę usiąść.

— Dlaczego przyszedłem się z panem spotkać, panie Błysk?

— Ponieważ chce się pan dowiedzieć, dlaczego pan przyszedł się ze mną spotkać — odparła mroczna postać. — Ponieważ błądzi pan w ciemności. Ponieważ pan Vimes, ze swoją odznaką i swoją pałką, jest pełen gniewu. To znaczy bardziej niż zwykle. Niech pan uważa na ten gniew, panie Vimes.

Mistyka, pomyślał Vimes.

— Chciałbym zobaczyć, z kim rozmawiam — oświadczył. — Kim pan jest?

— Nie zobaczyłby mnie pan, gdybym zdjął kaptur — odparł pan Błysk. — W kwestii tego, kim jestem, zadam panu pytanie: Czy to prawda, że kapitan Marchewa, choć zadowolony ze stanowiska oficera straży, jest w rzeczywistości prawowitym królem Ankh-Morpork?

— Mam pewne kłopoty z terminem „prawowity”.

— Tak słyszałem. To może być jeden z powodów, dla których jeszcze nie zdecydował się ujawnić. Ale to nieistotne. No więc jestem prawowitym… proszę wybaczyć… i bezdyskusyjnym królem trolli.

— Doprawdy? — mruknął Vimes. Nie była to może najlepsza odpowiedź, ale w tych okolicznościach nie miał zbyt wielu opcji.

— Tak. I kiedy mówię, że bezdyskusyjnym, dokładnie to mam na myśli. Ukrywający się ludzcy królowie muszą wykorzystywać magiczne miecze i legendarne czyny, by odzyskać swoje dziedzictwo. Ja nie. Mnie wystarczy to, że jestem. Słyszał pan o koncepcji skał metamorficznych?

— Chodzi panu o to, że trolle wyglądają jak pewne odmiany skał?

— Tak jest. Łupek, Mika, Iłołupek i tak dalej. Nawet Cegła, ten biedny młody Cegła… Nikt nie wie, dlaczego tak się dzieje, a użyto tysięcy słów, by to powiedzieć. Zresztą do demona z tym, jak zwykł pan mawiać. Zasłużył pan na spojrzenie. Proszę osłonić oczy. Ja, panie Vimes…

Wyciągnęło się ramię w czarnej szacie, zsunęła się czarna aksamitna rękawica. Vimes zdążył zamknąć oczy, ale wewnętrzne strony powiek rozjarzyły się czerwienią.

— …jestem diamentem — dokończył pan Błysk.

Blask przygasł nieco i Vimes zaryzykował leciutkie uchylenie powiek. Rozróżnił kształt dłoni, a każdy poruszający się palec migotał jak pryzmat. Gracze unieśli głowy, ale już to widywali.

— Szron szybko osiada — zauważył pan Błysk.

Kiedy Vimes odważył się spojrzeć, dłoń migotała jak samo serce zimy.

— Ukrywa się pan przed jubilerami? — zapytał poruszony.

— Ha! Trzeba przyznać, że to miasto jest idealnym miejscem dla tych, którzy nie chcą być widziani, panie Vimes. Mam tu przyjaciół. I mam zdolności. Przekonałby się pan, jak trudno mnie znaleźć, jeśli chcę pozostać niedostrzegalny. Jestem również, wyznam szczerze, inteligentny, i to inteligentny przez cały czas. Nie potrzebuję składu przyszłej wieprzowiny. Mogę odbijać ciepło i w ten sposób regulować temperaturę mózgu. Diamentowe trolle są bardzo rzadkie, a kiedy już się pojawiamy, królestwo jest naszym przeznaczeniem.

Vimes czekał. Odnosił wrażenie, że pan Błysk — który właśnie wciągał z powrotem rękawicę — ma chyba jakieś plany. Najrozsądniej będzie pozwolić mu mówić, aż wszystko nabierze sensu.

— A wie pan, co się dzieje, kiedy już zostajemy królami? — spytał pan Błysk, znowu bezpiecznie okryty.

— Dolina Koom? — domyślił się Vimes.

— Brawo. Trolle się jednoczą i mamy znowu tę samą starą wojnę, a po niej całe wieki starć. To smętna, bezsensowna historia trolli i krasnoludów. A tym razem wojna ogarnie też Ankh-Morpork. Wie pan, że populacja trolli i krasnoludów w mieście pod władzą Vetinariego ogromnie wzrosła.

— No dobrze, ale jeśli jest pan królem, nie może pan zwyczajnie zawrzeć pokoju?

— Tak po prostu? Do tego trzeba czegoś więcej. — Kaptur pochylił się ze smutkiem. — Tak naprawdę niewiele pan o nas wie, panie Vimes. Widzi pan nas na równinach, kiedy powłóczymy nogami i mówimy „żem”. Nie wie pan o śpiewie historii, o Długim Tańcu ani o kamiennej muzyce. Widzi pan tylko zgarbionego trolla, który wlecze maczugę. To właśnie zrobiły dla nas krasnoludy, dawno temu. Zmieniły nas, w waszych umysłach, w bezmózgie potwory.

— Proszę na mnie nie patrzyć, kiedy pan to mówi — oburzył się Vimes. — Detrytus to jeden z moich najlepszych funkcjonariuszy!

Zapadła cisza. Po chwili znowu odezwał się pan Błysk.

— Czy mam powiedzieć, czego moim zdaniem szukały krasnoludy, panie Vimes? Czegoś należącego do nich. To rzecz, która mówi. Znalazły tę rzecz i sądzę, że to, co miała do powiedzenia, stało się bezpośrednią przyczyną pięciu zgonów. Wydaje mi się, że wiem, jak odkryć tajemnicę doliny Koom. Za kilka tygodni każdy zdoła to zrobić. Ale wtedy, jak sądzę, będzie już za późno. Pan również musi rozwiązać tę zagadkę, zanim wojna ogarnie nas wszystkich.

— Skąd pan to wie?

— Ponieważ jestem magiczny — odpowiedział głos spod kaptura.

— No cóż, jeśli tak pan…

— Cierpliwości, komendancie. Ja tylko… uprościłem. Proszę więc uznać, że jestem bardzo… bystry. Mam analityczny umysł. Studiowałem historię i tradycje moich dziedzicznych wrogów. Mam przyjaciół, którzy są krasnoludami. Bardzo mądrymi krasnoludami. Całkiem… potężnymi krasnoludami, którzy tak samo jak ja chcą zakończyć tę głupią waśń. A także kocham gry i łamigłówki. Kodeks nie był zbyt trudnym wyzwaniem.

— Jeśli ma mi to pomóc znaleźć zabójców tych krasnoludów w kopalni, powinien mi pan powiedzieć, co wie!

— Ale czemu ma pan wierzyć w to, co powiem? Jestem trollem, jestem stronniczy. Może zechcę skierować pańskie domysły na błędną ścieżkę.

— A może już pan to zrobił! — odpowiedział gniewnie Vimes. Wiedział, że robi z siebie durnia, i złościło go to jeszcze bardziej.

— Dobrze, oto bojowy duch! — pochwalił go pan Błysk. — Proszę sprawdzać wszystko, co panu mówię! Gdzie byśmy się znaleźli, gdyby komendant Vimes opierał się na magii? Nie, tajemnica doliny Koom musi być odkryta poprzez obserwację, analizę i fakty, fakty, fakty. Może pomagam panu odkryć ją odrobinę szybciej. Musi pan myśleć o wszystkim, co pan wie, komendancie. A tymczasem zagramy partyjkę? — Podniósł stojące obok krzesła pudło i wysypał zawartość na stół. Małe kamienne figurki potoczyły się po blacie.

— To jest łups, panie Vimes. Krasnoludy przeciwko trollom. Osiem trolli i trzydzieści dwa krasnoludy nieustannie toczące swoje małe bitwy w kartonowej dolinie Koom.

Zaczął rozstawiać figury. Dłonie w czarnych rękawicach poruszały się z nietrollową szybkością. Vimes odsunął krzesło.

— Miło się rozmawiało, ale słyszę od pana tylko zagadki i…

— Proszę usiąść, komendancie. — Cichy głos miał w sobie nauczycielskie tony, od których pod Vimesem ugięły się nogi. — Dobrze — rzekł pan Błysk. — Osiem trolli, trzydzieści dwa krasnoludy. Krasnoludy zawsze zaczynają. Krasnolud jest mały i szybki, więc może się przesunąć przez dowolną liczbę kwadratów w dowolnym kierunku. Troll… ponieważ jesteśmy głupie i wleczemy ze sobą maczugi, jak wszyscy wiedzą… porusza się tylko o jedno pole w dowolnym kierunku. Są też inne typy posunięć, ale co pan rozumie do tej pory?

Vimes próbował się skupić. Nie było to łatwe — to przecież gra. To nie jest naprawdę. Poza tym odpowiedź była tak oczywista, że nie mogła być prawidłowa.

— Wygląda na to, że za każdym razem muszą wygrać krasnoludy — spróbował.

— No tak, to naturalne podejrzenie. Podoba mi się. Jednakże wśród najlepszych graczy panuje opinia o lekkiej przewadze trolli. Przede wszystkim dlatego, że w odpowiednich okolicznościach troll może wyrządzić wielkie szkody. A przy okazji, jak pańskie żebra?

— Świetnie. Dzięki, że pan zapytał — odparł kwaśnym tonem Vimes.

Zapomniał o nich na dwadzieścia błogosławionych minut, a teraz znów go bolały.

— To dobrze. Cieszę się, że Cegła trafił na Detrytusa. Ma niezły mózg, jeśli tylko da się przekonać, żeby go co pół godziny nie wysmażać. Wracajmy jednak do naszej gry. Otóż przewaga którejkolwiek ze stron nie ma właściwie znaczenia, ponieważ pełna gra składa się z dwóch bitew. Jedną musi pan rozegrać krasnoludami, drugą trollami. Jak można się spodziewać, krasnoludom łatwo jest grać stroną krasnoludów, wymagającą strategii i metod ataku, które przychodzą im naturalnie. To samo stosuje się do trolli. Ale aby wygrać, musi pan zagrać po obu stronach. Musi pan myśleć jak pański odwieczny wróg. Naprawdę zdolny gracz… Proszę spojrzeć, komendancie. Niech pan popatrzy o tam, gdzie mój przyjaciel Fyllit toczy rozgrywkę z Nilsem Mysiomłotem.

Vimes się odwrócił.

— Na co mam patrzeć?

— Na to, co pan widzi.

— No więc ten troll, tam daleko, nosi coś, co wygląda jak wielki krasnoludzi hełm…

— Tak, dostał go od jednego gracza krasnoluda. Mówi też całkiem nieźle po krasnoludziemu.

— I pije z rogu, tak jak krasnoludy…

— Zamówił taki zrobiony z metalu. Trollowe piwo rozpuściłoby naturalny róg. Nils natomiast potrafi zaśpiewać całkiem sporo trollowych śpiewów historii. Proszę spojrzeć na Gabro, o tam. Dobry trollowy chłopak, ale wie też praktycznie wszystko o krasnoludzim pieczywie bojowym. Wydaje mi się wręcz, że przy nim na stoliku leży bumerangowy croissant. Wyłącznie do celów ceremonialnych, naturalnie. Komendancie?

— Hm? — mruknął Vimes. — Co takiego?

Krasnolud drobnej budowy, siedzący przy jednym ze stolików, obserwował go z zaciekawieniem, jakby Vimes był jakimś fascynującym stworem.

Pan Błysk parsknął śmiechem.

— Aby studiować przeciwnika, musi pan wejść w jego skórę. A kiedy jest pan już w jego skórze, zaczyna pan widzieć świat jego oczami. Gabro tak dobrze gra krasnoludami, że cierpi na tym jego trollowa rozgrywka. Zamierza wybrać się do Miedzianki i uczyć się u tamtejszych krasnoludzich łupsmajstrów. Mam nadzieję, że mu się uda i nauczą go grać jak troll. Żaden z tych chłopców nie był wczoraj na zewnątrz i nie próbował walczyć po pijanemu. W taki sposób wyrównujemy góry. Woda ścieka na kamień, rozpuszcza go i wypłukuje. Kropla za kroplą zmieniają kształt świata. Woda na kamieniu, komendancie. Woda płynąca pod ziemią i wypływająca w niespodziewanych miejscach.

— Obawiam się, że potrzebny będzie silniejszy strumień — stwierdził Vimes. — Nie sądzę, żeby grupka ludzi grających w jakąś grę zdołała w rozsądnym czasie zniwelować górę.

— Zależy od tego, gdzie upadnie kropla. Z czasem może uda się im przynajmniej wypłukać dolinę. Powinien pan sam siebie zapytać, czemu tak panu zależało, żeby dostać się do tej kopalni.

— Bo tam popełniono morderstwo!

— To był jedyny powód? — zapytał pan Błysk.

— Oczywiście!

— A wszyscy wiedzą, że krasnoludy to straszni plotkarze. No cóż, na pewno zrobi pan wszystko, co możliwe, komendancie. I mam nadzieję, że schwyta pan morderców, zanim dopadnie ich XCiemność.

— Panie Błysk, niektórzy z moich funkcjonariuszy zapalili świece przy tym nieszczęsnym symbolu!

— Dobry pomysł, uważam.

— Więc naprawdę pan wierzy, że to jakieś zagrożenie? A niby skąd pan tyle wie o znakach górniczych?

— Studiowałem je. Akceptuję fakt ich istnienia. Niektórzy z pańskich ludzi w nie wierzą. Większość krasnoludów wierzy gdzieś w głębi ich sękatych duszyczek. Szanuję to. Można wyprowadzić krasnoluda z ciemności, ale nie da się usunąć ciemności z krasnoluda. Te symbole są bardzo stare. Mają prawdziwą moc. Kto wie, jakie pradawne zło istnieje w głębokiej ciemności pod górami? Żadna inna ciemność jej nie dorówna.

— Ale gliniarzy też da się nabrać — stwierdził Vimes.

— Panie Vimes, miał pan ciężki dzień. Tyle się działo, a tak mało było czasu na myślenie. Pora na refleksję nad wszystkim, co pan wie. Ja sam jestem osobą skłonną do refleksji.

— Komendant Vimes? — Głos należał do panny Pickles/Pointer stojącej w połowie schodów. — Taki wielki troll o pana pyta.

— Jaka szkoda — westchnął pan Błysk. — To na pewno sierżant Detrytus. Obawiam się, że nie ma dobrych wieści. Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że trolle posłały taka-taka. Musi pan iść, panie Vimes. Jeszcze się spotkamy.

— Nie sądzę, żebym się z panem zobaczył — rzekł Vimes. Wstał. — Jeszcze tylko jedno pytanie, dobrze? Tylko żadnych pokrętnych odpowiedzi. Dlaczego pomógł pan Cegle? Czemu się pan przejął jakimś naćpanym rynsztokowym trollem?

— A czemu pan się przejmował zabitymi krasnoludami? — zapytał pan Błysk.

— Bo ktoś musi!

— No właśnie. Do widzenia, panie Vimes.

Vimes wbiegł po schodach i wszedł za panną Pickles/Pointer do sklepu. Detrytus stał między kawałkami minerałów i wydawał się niepewny jak człowiek w kostnicy.

— O co chodzi? — spytał Vimes.

Detrytus niepewnie przestąpił z nogi na nogę.

— Przepraszam, panie Vimes, ale żem był jedyny, co wiedział, gdzie…

— Tak, w porządku. Chodzi o taka-taka?

— Skąd pan to wie, sir?

— Nie wiem. Co to jest taka-taka?

— To taka sławna wojenna maczuga trolli.

Vimes, wciąż jeszcze myśląc o tym, co widział na dole, zapytał odruchowo:

— A jak nie ma czuga, to co ma?

Jednak takie hasła marnowały się przy Detrytusie. On dowcipy uważał za ludzką aberrację, którą można pokonać, mówiąc powoli i cierpliwie.

— Nic, sir. Kiedy klany trolli przesyłają sobie taka-taka, to jest wezwaniem na wojnę.

— Niech to… Dolina Koom?

— Tak, sir. I żem słyszał, że dolny król i krasnoludy z Überwaldu są już w drodze do doliny Koom. W mieście wszyscy o tym mówią.

— Ehm… dzyń, dzyń, dzyń…? — odezwał się cichy, nerwowy głosik.

Vimes wyjął Gooseberry’ego i spojrzał groźnie. W takiej chwili…

— Co jest? — warknął.

— Jest dwadzieścia dziewięć minut po piątej, Wstaw Swoje Imię — odparł niepewnie chochlik.

— Więc?

— Pieszo, o tej porze, musisz ruszyć już teraz, żeby zdążyć na szóstą do domu.

— Patrycjusz chce pana widzieć, sir, i sekary przychodzą, i w ogóle — nalegał Detrytus.

Vimes patrzył nieruchomo na wyraźnie zakłopotanego chochlika.

— Idę do domu — oznajmił i ruszył naprzód.

Ciemne chmury przewalały się po niebie, zwiastując kolejną letnią burzę.

— Znaleźli trzy zabite krasnoludy niedaleko studni, sir — opowiadał Detrytus, człapiąc za nim. — Wygląda, że te inne krasnoludy ich pozabijały, jasna sprawa. Wszystkie gragi zniknęły. Kapitan Marchewa ustawił straże przy wszystkich wyjściach, co je znalazł…

Ale oni kopali, myślał Vimes. Kto wie, dokąd sięgnęły tunele?

— …i prosi o zgodę na wywalenie tych wielkich żelaznych drzwi przy Melasowej, sir — ciągnął Detrytus. — Bo tamtędy się mogą dostać do ostatniego krasnoluda.

— A co na to krasnoludy? — rzucił przez ramię Vimes. — Znaczy te żywe?

— No, dużo ich widziało, jakżeśmy wynosili zabite krasnoludy. Se myślę, że większość to mu chętnie poda łom.

Zróbmy przedstawienie dla motłochu. Chwyćmy go za sentymentalne serce. A zresztą nadchodzi burza, nie ma co się martwić o dodatkową kroplę deszczu.

— No dobra — rzekł. — Przekaż mu, że wiem, że na pewno jest tam Otto z tym swoim przeklętym obrazkowym pudełkiem, więc kiedy wyrwą te drzwi, niech to robią krasnoludy, jasne? Obrazek pełen krasnoludów?

— Tajest, sir!

— A jak tam młody Cegła? Złoży zeznanie pod przysięgą? Zrozumie, o co chodzi?

— Se myślę, że może, sir.

— Przed krasnoludami?

— Tak, jak go poproszę, sir — stwierdził Detrytus. — Tyle mogę obiecać.

— Dobrze. I niech ktoś pchnie sekarami wiadomość do każdej straży miejskiej i każdego wiejskiego posterunku stąd do gór. Niech wypatrują grupy czarnych krasnoludów. Jestem pewien, że znalazły to, czego szukały, a teraz próbują uciec.

— Pan chce, żeby oni ich zatrzymali? — spytał sierżant.

— Nie! Niech nikt nawet nie próbuje! Przekaż, że mają broń, która strzela ogniem! Niech tylko dadzą znać, dokąd tamci się kierują.

— Tak im powiem, sir.

A ja idę do domu, powtórzył w myślach Vimes. Każdy czegoś chce od Vimesa, chociaż nie jestem najostrzejszym nożem w szufladzie. Do demona, pewnie jestem raczej łyżką. Ale mam zamiar być Vimesem, a o szóstej Vimes czyta Młodemu Samowi „Gdzie jest moja krówka?”. Ze wszystkimi odgłosami.

Dotarł do domu raźnym krokiem, wykorzystując wszystkie znane sobie niewielkie skróty. Jego umysł falował wte i wewte jak rzadka zupa, a żebra szturchały go od czasu do czasu, by powiedzieć: Tak, nadal tu jesteśmy i kłujemy. Stanął przed drzwiami w chwili, gdy Willikins je otworzył.

— Przekażę lady Sybil, że już pan wrócił, sir! — zawołał, gdy Vimes biegł na górę po schodach. — Czyści zagrody smoków.

Młody Sam stał w swoim łóżeczku i obserwował drzwi. Dzień Vimesa stał się miękki i różowy.

Na krześle leżały ulubione chwilowo zabawki — szmaciana piłeczka, nieduża obręcz i wełniany wąż z jednym okiem z guzika. Vimes zepchnął je na dywan, usiadł i zdjął hełm. A potem ściągnął wilgotne buty. Kiedy Sam Vimes ściągał buty, nie trzeba już było ogrzewać pokoju. Na ścianie tykał zabawkowy zegar, a z każdym Łyknięciem i Łaknięciem nad parkanem przeskakiwała tam i z powrotem mała owieczka.

Sam otworzył mocno wyssaną i mocno przeżutą książeczkę.

— Gdzie jest moja krówka? — oznajmił, a Młody Sam zachichotał. Deszcz bębnił o szyby.

Gdzie jest moja krówka?

Czy to moja krówka?

…Rzecz, która mówi, myślał, gdy oczy i usta wykonywały najpilniejsze zadanie. Muszę się więcej dowiedzieć. Dlaczego sprawiła, że krasnoludy chciały się wzajemnie pozabijać?

Robi „Beee!”.

To owieczka!

…Dlaczego poszliśmy do tej kopalni? Bo słyszeliśmy, że popełniono tam morderstwo, dlatego!

To nie moja krówka!

…Wszyscy wiedzą, że krasnoludy plotkują. Głupio było kazać im zachować to przed nami w tajemnicy! To właśnie cali głębinowcy — wydaje im się, że wystarczy coś powiedzieć, a to już staje się prawdą!

Gdzie jest moja krówka?

…woda ściekająca na kamień…

Czy to moja krówka?

Gdzie ja ostatnio widziałem taką planszę do łupsa?

Robi „Ihaha!”.

A tak, u Helmutłuka. Bardzo się denerwował, prawda?

To konik!

On miał planszę. Powiedział, że jest zapalonym graczem.

To nie moja krówka!

Ten krasnolud żył w napięciu, trudno nie zauważyć. Wyglądał, jakby wręcz umierał z chęci powiedzenia mi czegoś…

Gdzie jest moja krówka?

To jego spojrzenie…

Czy to moja krówka?

Byłem taki wściekły! Nie mówić straży? Czego oni się spodziewali? Można by sądzić, że będą wiedzieli…

Robi „Hruumgh!”.

Wiedział, że dostanę szału!

To hipopotam!

On chciał, żebym się rozzłościł!

To nie moja krówka!

Do demona, on chciał, żebym się rozzłościł!

Vimes prychał i parskał przez całą resztę zoo, nie pomijając ani jednego warknięcia czy piśnięcia, a na końcu ułożył syna i pocałował go na dobranoc.

Z dołu dobiegł brzęk tłuczonego szkła. O, ktoś upuścił szklankę, stwierdziły czołowe płaty mózgu. Ale tylna część mózgu, która od ponad pięćdziesięciu lat sterowała nim bezpiecznie po wrogich ulicach, szepnęła: Akurat, upuścił!

Kucharz miał wolny wieczór, Purity jest pewnie w swoim pokoju, Sybil karmi smoki. Pozostawał zatem Willikins. Kamerdynerzy niczego nie upuszczają.

Z dołu dobiegło ciche „ugh!”, a potem „łups!” czegoś uderzającego w mięso.

Miecz Vimesa wisiał na haku na drugim końcu holu, ponieważ Sybil nie lubiła, kiedy nosił go w domu.

Jak najciszej rozejrzał się po pokoju, szukając czegoś, czegokolwiek, co mogłoby służyć za broń. Niestety, wybierając zabawki dla Młodego Sama, całkowicie zaniedbali cały obszar twardych przedmiotów o ostrych krawędziach. Króliczki, ludki i prosiaczki były licznie reprezentowane, ale… Aha! Vimes zauważył coś, co mogło się nadać, wyrwał to i ścisnął mocno.

Sunąc bezgłośnie na grubych, grubo pocerowanych skarpetach, zszedł schodami na dół.

Drzwi do piwnicy z winem były otwarte. Vimes już teraz nie pił, ale Willikins, wypełniając kamerdynerskie zobowiązania wobec pokoleń, które dopiero się pojawiły albo dopiero nadejdą, dbał o nią i uzupełniał niekiedy o obiecujące roczniki.

Czy to chrzęst deptanego szła? Zaraz się przekona.

Dotarł do sklepionej piwniczki i ostrożnie wysunął się poza plamę światła wpadającego tu z korytarza. Teraz wyczuwał lekki odór czarnego oleju.

Małe dranie! W dodatku widzą w ciemności, tak? Grzebał w kieszeni, szukając zapałek, a puls dudnił mu w uszach. Palce natrafiły na zapałkę. Nabrał tchu.

Jakaś dłoń chwyciła go za przegub, a kiedy szaleńczo uderzył ciemność tylną nogą konia na biegunach, ona także została mu wyrwana. Kopnął odruchowo i usłyszał stęknięcie. Poczuł, że ręce ma wolne, a gdzieś sponad podłogi rozległ się głos Willikinsa, dosyć zduszony:

— Proszę wybaczyć, sir, ale chyba wpadłem na pańską stopę.

— Willikins? Co się tu dzieje, do demona?

— Kilku krasnoludzich dżentelmenów złożyło wizytę, kiedy był pan na górze, sir. — Kamerdyner prostował się powoli. — Zjawili się przez ścianę piwnicy. Z przykrością stwierdzam, że uznałem za konieczne potraktowanie ich dość surowo. Obawiam się, że jeden z nich może być martwy.

Vimes rozejrzał się dookoła.

— Może być martwy? A oddycha jeszcze?

— Tego nie wiem, sir. — Willikins z wielką ostrożnością przytknął zapałkę do małego ogarka. — Słyszałem, jak bulgocze, ale teraz wydaje się, że przestał. Przepraszam, lecz spotkali się ze mną, kiedy opuszczałem komórkę z lodem, zostałem więc zmuszony, by bronić się pierwszą rzeczą, jaka wpadła mi w rękę.

— To znaczy?

— Nożem do lodu, sir — odparł spokojnie Willikins. Uniósł osiemnaście cali ostrej zębatej klingi przeznaczonej do cięcia lodu w poręczne bloki. — Tego drugiego dżentelmena zawiesiłem na haku na mięso, sir.

— Chyba nie… — zaczął przerażony Vimes.

— Tylko za ubranie, sir. Przepraszam, że podniosłem na pana rękę, sir, ale obawiałem się, że ten paskudny olej może być palny. Mam nadzieję, że dostałem ich wszystkich. I chciałbym skorzystać z okazji i przeprosić za bałagan…

Vimes był już w połowie piwnicznych schodów.

W holu poczuł, że serce mu zamarło. Niska czarna figura na szczycie schodów właśnie znikała w drzwiach pokoju dziecinnego.

Szerokie, okazałe schody wznosiły się przed nim — stopnie na sam szczyt nieba. Pognał nimi, słysząc własne wrzaski:

— Zabijęcięzabijęcięzabijęcięzabijęzabiję zabij zabij zabij…

Dławiła go straszliwa furia, wściekłość i przerażenie rozpalały płuca, a schody wciąż się rozwijały. Nie miały końca. Ciągnęły się w nieskończoność, gdy on tymczasem spadał w dół, do piekła. Ale piekło wynosiło go, dawało skrzydła wściekłości, posyłało z powrotem…

Aż wreszcie, gdy oddech był już tylko długim bluźnierczym krzykiem, dotarł do ostatniego stopnia…

Krasnolud wybiegł z drzwi sypialni Sama tyłem, uderzył w balustradę, przełamał ją i runął na podłogę w dole. Vimes biegł dalej, ślizgając się po wypolerowanym drewnie, z poślizgiem skręcił do pokoju dziecinnego, bojąc się, co zobaczy…

Zobaczył Młodego Sama, który spał spokojnie. Mała owieczka na ścianie odmierzała czas nocy.

Sam Vimes podniósł syna, otulił niebieskim kocykiem i osunął się na kolana. Nie nabierał oddechu przez cały ten bieg po schodach i teraz jego ciało realizowało weksle, w potężnych, szarpiących szlochach zasysając powietrze i odkupienie. Łzy płynęły mu z oczu; dygotał…

Przez tę rozmazaną, wilgotną mgłę zauważył coś na podłodze. Na dywanie, tam gdzie upadły, leżały szmaciana piłka, obręcz i wełniany wąż.

Piłka przetoczyła się mniej więcej na środek obręczy. Wąż leżał częściowo rozwinięty, z głową na jej brzegu.

Razem, w słabym świetle, mogły się wydawać wielkim okiem z ogonem.

— Sir! Czy wszystko w porządku?

Vimes uniósł głowę i skupił wzrok na zaczerwienionej twarzy Willikinsa.

— Eee… tak… co? Tak… dobrze… dzięki… — wykrztusił, przywołując rozbiegane zmysły. — W porządku, Willikins, dziękuję.

— Któryś musiał mnie jakoś ominąć w ciemności…

— Hę? Tak, to wyjątkowa niedbałość. — Vimes podniósł się, wciąż tuląc do siebie syna. — Założę się, że większość kamerdynerów w tej okolicy załatwiłaby wszystkich trzech jednym trzepnięciem ściereczki do kurzu, co?

— Dobrze się pan czuje, sir? Bo…

— Ale ty uczęszczałeś do Fałszonogiej Szkoły Karmerdynerów! — Vimes zachichotał. Kolana mu drżały. Część jego umysłu zdawała sobie sprawę, co zaszło. Po zgrozie nadchodziło uczucie upojenia, kiedy człowiek uświadamiał sobie, że nadal żyje, i wszystko wydawało mu się śmieszne. — No wiesz, inni kamerdynerzy zwyczajnie wiedzą, jak powalić kogoś jednym spojrzeniem, ale ty, Willikins, wiesz, jak ich powalić…

— Proszę posłuchać, sir! On jest na dworze, sir! — przerwał mu niespokojnie Willikins. — Lady Sybil również!

Uśmiech Vimesa stężał.

— Czy mam wziąć młodego panicza? — Willikins wyciągnął ręce.

Vimes cofnął się. Troll z łomem i beczką smaru nie wyrwałby mu syna z rąk.

— Nie! Ale daj mi ten nóż! A potem idź i sprawdź, czy nic się nie stało Purity!

Przyciskając do siebie Młodego Sama, biegł na dół, przez hol i do ogrodu. To było głupie, głupie, głupie. Tak powiedział sobie później. Ale w tej chwili myślał tylko w kolorach podstawowych. Było mu trudno, bardzo trudno wejść do pokoju dziecinnego, wobec tych wszystkich obrazów, jakie tłoczyły się w jego wyobraźni. Nie miał zamiaru już nigdy tego przeżywać. I wściekłość napłynęła znowu, już łatwo, już pod kontrolą… Gładka jak rzeka ognia. Znajdzie ich wszystkich, wszystkich co do jednego, i będą płonąć…

Do największej smoczej szopy dało się teraz dotrzeć, tylko zygzakując między trzema wielkimi, odlanymi z żelaza deflektorami płomieni, ustawionymi ledwie dwa miesiące temu. Hodowla smoków nie jest zajęciem dla maminsynków ani ludzi, którym przeszkadza to, że od czasu do czasu muszą odnawiać całą boczną ścianę domu. Po obu stronach szopy znajdowały się duże żelazne wrota. Vimes skierował się do bliższych, wpadł do wnętrza i zaryglował je za sobą.

Tutaj zawsze było ciepło, ponieważ smokom stale się odbijało — gdyby nie to, wybuchałyby, co zresztą także niekiedy się zdarzało. Sybil w pełnym kombinezonie do opieki nad smokami szła wolno między zagrodami z wiadrami w obu rękach. Za nią przeciwne drzwi otwierały się powoli i pojawiła się niska ciemna postać, i trzymała pręt z malutkim płomykiem zapłonu na końcu, i…

— Uważaj! Za tobą! — krzyknął Vimes.

Żona popatrzyła na niego, odwróciła się, upuściła wiadra i zaczęła coś wołać.

I wtedy rozkwitł płomień. Trafił Sybil w pierś, trysnął nad zagrodami i zgasł nagle. Krasnolud spojrzał w dół i zaczął rozpaczliwie stukać w rurę.

Kolumna ognia, która była lady Sybil, powiedziała stanowczym głosem, który nie dopuszczał żadnego sprzeciwu:

— Połóż się, Sam. Natychmiast.

Po czym sama opadła na piaszczyste klepisko, a w całej linii zagród na długich smoczych szyjach unosiły się smocze głowy. Nozdrza im falowały. Smoki nabierały tchu. Zostały wyzwane. Zostały obrażone. A właśnie jadły kolację.

— Grzeczne chłopaki — powiedziała Sybil z ziemi.

Dwadzieścia sześć strumieni odwetowego smoczego ognia nie zawiodło oczekiwań. Vimes, leżący na ziemi tak, by ciałem osłaniać Młodego Sama, czuł, jak przypalają mu włoski na karku.

To nie była przydymiona czerwień krasnoludziego ognia — to było coś, co daje się wytworzyć tylko w żołądku smoka. Płomienie wydawały się prawie niewidoczne. Przynajmniej jeden z nich musiał trafić broń krasnoluda, ponieważ nastąpiła eksplozja i coś wyleciało przez dach. Smocze szopy były zbudowane jak fabryka sztucznych ogni — bardzo grube mury i dach możliwie cienki, by zapewnić łatwiejsze przejście do nieba.

Kiedy ucichł huk ognia, zastąpiony wielokrotną podnieconą czkawką, Vimes zaryzykował rzut okiem. Sybil podnosiła się trochę niezgrabnie z powodu odzieży ochronnej, którą nosi każdy hodowca smoków[11].

Żelazo dalszych drzwi jarzyło się czerwono wokół czarnej sylwetki krasnoluda. A kawałek przed nimi para żelaznych butów stygła od białego żaru w kałuży roztopionego piasku.

Brzęknął metal.

Lady Sybil uniosła dłonie w ciężkich rękawicach i zdusiła płomyki kilku plam oleju na swym skórzanym fartuchu. Potem zdjęła hełm. Z głuchym stukiem wylądował na piasku.

— Och, Sam — powiedziała cicho.

— Nic ci się nie stało? Młody Sam jest cały i zdrowy. Musimy się stąd wydostać.

— Och, Sam…

— Sybil! Musisz go wziąć ode mnie! — Vimes mówił powoli i wyraźnie, by przebić się przez szok. — Mogą tu być jeszcze inni!

Oczy lady Sybil się zogniskowały.

— Oddaj mi go. A sam weź Raję!

Vimes spojrzał w miejsce, gdzie wskazywała. Zamrugał do niego młody smok z obwisłymi uszami i wyrazem lekko oszołomionego dobrego humoru. To był złocisty wouter, rasa o płomieniu tak mocnym, że jednego z nich użyli kiedyś złodzieje, by wytopić sobie przejście do bankowego skarbca.

Vimes podniósł go ostrożnie.

— Dołóż mu węgla — poleciła Sybil.

To chyba dziedziczne, myślał Vimes, wsuwając bryły antracytu w łakomą gardziel Rai. Przodkinie Sybil mężnie wspierały swych mężów w oblężonych dalekich ambasadach, rodziły na grzbietach wielbłądów albo w cieniu powalonych słoni, częstowały czekoladkami w złotej folii, gdy trolle próbowały wedrzeć się do rezydencji, albo po prostu zostawały w domach i pielęgnowały te fragmenty mężów i synów, które zdołały powrócić z niezliczonych drobnych wojen. Rezultatem była taka odmiana kobiety, która na wezwanie obowiązku zmieniała się w litą stal.

Vimes drgnął, gdy Raja czknął cicho.

— To był krasnolud, prawda? — spytała Sybil, kołysząc na rękach Młodego Sama. — Jeden z tych głębinowych?

— Tak.

— Dlaczego próbował mnie zabić?

Jeśli ludzie próbują cię zabić, to znaczy, że robisz coś, jak należy. To była reguła, według której żył Sam Vimes. Ale to… Nawet prawdziwy kamienny zabójca, taki jak Chryzopraz, nie próbowałby czegoś takiego. To przecież szaleństwo. Będą płonąć. Będą płonąć!

— Myślę, że przestraszyli się tego, co mogę odkryć — stwierdził. — Wszystko im poszło nie tak i teraz usiłują mnie powstrzymać.

Czy mogą być aż tak głupi? — zastanowił się. Zabita żona? Zabite dziecko? Wyobrażali sobie, że mnie to choć na chwilę powstrzyma? A teraz, kiedy złapię tego, kto to zlecił, mam nadzieję, że będzie ze mną ktoś, kto mnie powstrzyma. Bo będą płonąć za to, co zrobili.

— Och, Sam — szepnęła Sybil; jej żelazna maska zsunęła się na moment.

— Przepraszam. Nie spodziewałem się czegoś takiego.

Odstawił smoka i objął ją ostrożnie, niemal lękliwie. Wściekłość była tak wielka… Obawiał się wręcz, że wyrosną mu kolce albo że popęka w ostre odłamki. W dodatku ból głowy powracał niby kawał ołowiu przybity tuż nad oczami.

— Co się stało z tym całym, no wiesz, z hej-ho, hej-ho i z opiekowaniem się biednymi, błądzącymi po lesie sierotkami? — szepnęła Sybil.

— Willikins jest w domu — powiedział. — Purity też.

— No to chodźmy ich poszukać. — Sybil uśmiechnęła się trochę łzawo. — Wolałabym, żebyś nie przynosił pracy do domu, Sam.

— Tym razem sama za mną przyszła — odparł ponuro. — Ale możesz mi wierzyć, załatwię to szybko.

Będą pło… Nie. Będą wytropieni w każdej dziurze, w której spróbują się ukryć, i wyciągnięci, by stanęli przed obliczem sprawiedliwości. Chyba że (och, błagam!) spróbują stawiać opór przy aresztowaniu…

Purity stała w holu obok Willikinsa. Bez większego przekonania ściskała w dłoniach zdobyczny klatchiański miecz. Kamerdyner uzupełnił swój ekwipunek o dwa tasaki do mięsa, które trzymał z niepokojącą wprawą.

— Na bogów, człowieku! Cały jesteś we krwi! — wykrzyknęła Sybil.

— Tak, wasza łaskawość — zgodził się Willikins. — Chciałbym dodać dla uspokojenia, że nie należy ona do mnie.

— Krasnolud był w szopie dla smoków — oświadczył Vimes. — Jakieś ślady innych?

— Nie, sir. Ten w piwnicy posiadał urządzenie do wyrzucania ognia, sir.

— Ten, którego widzieliśmy, też takie miał. Nie na wiele mu się przydało.

— Doprawdy, sir? Osobiście zaznajomiłem się z jego obsługą, sir, i sprawdziłem swoje zrozumienie, odpalając je do tunelu, którym przybyli, dopóki nie skończył się jego ogniotwórczy sok, sir. Na wszelki wypadek, gdyby było ich tam więcej. Z tego właśnie powodu, jak przypuszczam, płoną w tej chwili krzaki pod numerem piątym.

Vimes nie spotkał Willikinsa, kiedy obaj byli młodzi. Ryczące Chłopaki z Kogudziobnej mieli układ z Fałszonogą, co pozwalało im ignorować tę flankę i koncentrować się na powstrzymaniu agresji terytorialnej Gangu Zdechłej Pazurczatki ze Świńskiej Górki. Teraz cieszył się, że nie stanął naprzeciw młodego Willikinsa.

— Pewnie przebili się tam na powierzchnię, żeby doprowadzić powietrze — stwierdził. — Jeffersonowie są na wakacjach.

— Cóż, jeśli nie są przygotowani na takie wypadki, to w ogóle nie powinni sadzić rododendronów — orzekła Sybil. — Co teraz, Sam?

— Przeniesiemy się na noc do Pseudopolis Yardu — zdecydował Vimes. — I nie kłóć się.

— Ramkinowie nigdy przed nikim nie uciekali — oznajmiła Sybil.

— A Vimesowie wiali przez cały czas — odparł Vimes, dyplomatycznie nie wspominając przodków, którzy wracali do domu w kawałkach. — To znaczy, że walczysz tam, gdzie chcesz walczyć. Teraz wszyscy pójdziemy, zapakujemy się do karety i pojedziemy do Yardu. Kiedy już tam będziemy, przyślę tu ludzi po rzeczy. Tylko na jedną noc, zgoda?

— Co mam zrobić z gośćmi, sir? — zapytał Willikins, zerkając z ukosa na lady Sybil. — Jeden istotnie nie żyje. Jak pan pamięta, musiałem pchnąć go nożem do lodu, który akurat trzymałem, gdyż wycinałem lód do kuchni — dodał z nieruchomą twarzą.

— Wrzuć go na dach powozu.

— Ten drugi także wydaje się martwy, sir. Przysiągłbym, że nic mu nie dolegało, kiedy go wiązałem, sir, gdyż przeklinał mnie w swojej mowie.

— Nie uderzyłeś go chyba za mocno… — zaczął Vimes i urwał.

Gdyby Willikins chciał kogoś zabić, nie brałby go do niewoli. To musiała być paskudna niespodzianka — przebić się do piwnicy i spotkać kogoś takiego jak Willikins. Zresztą do demona z nimi!

— Po prostu… umarł? — zapytał.

— Tak, sir. Czy krasnoludy mają naturalnie zieloną ślinę?

— Co?

— Pozieleniał wokół ust. Moim zdaniem to może być ślad.

— No dobra, jego też wrzuć na dach. Ruszajmy już.

Vimes musiał nalegać, żeby Sybil jechała w środku. Zwykle stawiała na swoim, a on bez sprzeciwów ustępował, ale niewypowiedziana umowa między nimi była taka, że kiedy mu naprawdę zależało, słuchała. To takie małżeńskie sprawy.

Vimes jechał na koźle obok Willikinsa. Kazał mu się zatrzymać w połowie drogi ze wzgórza, gdzie jakiś człowiek sprzedawał wieczorne wydanie „Pulsu”, wilgotne jeszcze, prosto spod prasy.

Obrazek na pierwszej stronie ukazywał tłum krasnoludów. Wyważali te wielkie, okrągłe, żelazne drzwi kopalni, które wisiały już wyrwane z zawiasów. Pośrodku grupy, trzymając brzeg drzwi, stał kapitan Marchewa z naprężonymi muskularni, lśniący od potu i bez koszuli.

Vimes mruknął coś z satysfakcją, złożył azetę i zapalił cygaro. Drżenie nóg było już ledwie zauważalne. Ognie straszliwej furii przygasły, ale wciąż się żarzyły.

— Wolna prasa, Willikins. Nie da się jej pokonać — stwierdził.

— Często słyszałem z pańskich ust takie uwagi, sir — odparł Willikins.


* * *

Istota pełzła po mokrych od deszczu ulicach. Znowu nic! A już się przebijała — wiedziała to dobrze! Została usłyszana! Ale za każdym razem, kiedy próbowała podążyć za słowami, coś ją odrzucało. Przejście blokowały kraty, otwarte drzwi ryglowały się, gdy podchodziła. I co to niby takiego? Jakiś marnej klasy żołnierz! Normalnie miałaby już berserkerów rozgryzających tarcze na połowy!

Ale nie na tym polegał główny problem. Była obserwowana. A coś takiego nie zdarzyło się jeszcze nigdy.


* * *

Przed Yardem kłębił się tłum krasnoludów. Nie wyglądały wojowniczo — to znaczy nie bardziej wojowniczo, niż normalnie wygląda gatunek, którego przedstawiciele tradycyjnie noszą wielkie i ciężkie hełmy, kolczugi i żelazne buty, a także topory. Ci jednak sprawiali wrażenie zagubionych, zdezorientowanych i niepewnych, co właściwie tu robią.

Vimes kazał Willikinsowi wjechać przez bramę na dziedziniec i zanieść ciała napastników Igorowi, który znał się na takich kwestiach jak ludzie konający z zielonymi ustami.

Sybil, Purity i Młody Sam zostali zaprowadzeni do czystego gabinetu. To ciekawe, myślał Vimes, patrząc, jak Cudo i grupa funkcjonariuszy krasnoludów zachwyca się Młodym Samem. Nawet teraz — a właściwie zwłaszcza teraz, kiedy w napiętej atmosferze wszyscy wracali do dawnych pewników — nie był pewien, ile ma w straży krasnoludzich kobiet. Wielkiej odwagi bowiem musiała być kobieta ujawniająca ten fakt w społeczeństwie, w którym noszenie choćby przyzwoitej, długiej do ziemi sukni z kolczugi zamiast nogawic stawiało człowieka moralnie daleko poza Płovą i jej ciężko pracującymi koleżankami z Klubu Różowego Kociaka. Ale wystarczy wprowadzić do pokoju gaworzące dziecko, a można je rozpoznać natychmiast, mimo wszystkich groźnych brzęków metalu i mimo bród, w których mógłby zabłądzić szczur.

Marchewa przecisnął się do niego i zasalutował.

— Wiele się wydarzyło, sir!

— Coś takiego! Rzeczywiście? — spytał Vimes z maniakalnym entuzjazmem.

— Tak, sir. Wszyscy byli mocno… zagniewani, kiedy wynieśliśmy z kopalni zabitych krasnoludów, a w rezultacie otworzenie tych wielkich drzwi przy Melasowej okazało się bardzo popularne. Głębinowcy zniknęli, sir, oprócz jednego…

— To pewnie Helmutłuk. — Vimes skierował się do swojego gabinetu.

Marchewa zdziwił się wyraźnie.

— Zgadza się, sir. Siedzi w celi. Jeśli można, chciałbym, żeby pan na niego spojrzał. Płakał, jęczał i dygotał w kącie, cały obstawiony zapalonymi świecami.

— Znowu świece? Może się boi ciemności?

— Możliwe, sir. Igor uważa, że ma kłopoty z głową.

— Nie pozwól, żeby próbował przyszyć mu nową! — uprzedził szybko Vimes. — Zejdę tam jak najszybciej.

— Próbowałem z nim rozmawiać, ale on tylko patrzy tępo, sir. Skąd pan wiedział, że właśnie jego znajdziemy?

— Mam już parę fragmentów brzegów i kilka kawałków o ciekawych kształtach — odparł Vimes, siadając za biurkiem. A ponieważ Marchewa nie rozumiał, musiał wyjaśnić: — Z układanki, kapitanie. Ale jest bardzo dużo kawałków nieba. Jednak sądzę, że jestem już blisko celu, bo chyba dostałem narożnik. Co mówi pod ziemią?

— Sir?

— Wiemy przecież, że krasnoludy nasłuchiwały czegoś pod ziemią. Zastanawiał się pan, czy może ktoś został uwięziony w korytarzu, prawda? Ale czy istnieje… bo ja wiem… coś stworzonego przez krasnoludy, co potrafi mówić?

Marchewa zmarszczył czoło.

— Nie pyta pan chyba o sześcian, prawda?

— Nie wiem. A pytam? Niech pan mi to powie.

— Głębinowcy mieli kilka w swojej kopalni, sir, ale jestem pewien, że żadna nie jest zakopana tutaj. Na ogół znajduje się je w twardych skałach. Zresztą nie dałoby się ich znaleźć, nasłuchując. Nigdy nie słyszałem, żeby sześcian mówił, kiedy się go znajdzie. Niektóre krasnoludy poświęciły lata, ucząc się używać choćby jednego!

— Co to jest sześcian? — zapytał Vimes, zerkając na stos dokumentów. Dobrze; nie było żadnych notatek od A.E. Pesymala.

— Hm… jest jakby książką, sir. Która mówi. Myślę, że to coś takiego jak pański terminarz Gooseberry. Większość zawiera interpretacje krasnoludzich tradycji, omawiane przez starożytnych mędrców. To bardzo stara… magia, jak przypuszczam.

— Przypuszcza pan?

— No, technomantyczne Mechanizmy wyglądają na coś, co zostało zbudowane, wie pan, z…

— Kapitanie, wolniej, bo się zgubiłem. Co to za Mechanizmy i dlaczego wymawia je pan przez duże M?

— Sześciany to typ Mechanizmu, sir. Nikt nie wie, kto je skonstruował i w jakim oryginalnie celu. Mogą być starsze niż świat. Znajduje się je w wulkanach i w najgłębszych skałach. Większość jest w posiadaniu głębinowców. Trafiają się w różnych…

— Chwileczkę. To znaczy, że kiedy się je wykopie, są w nich głosy krasnoludów sprzed milionów lat? Przecież krasnoludy nie…

— Nie, sir. Krasnoludy wkładają tam swoje głosy dopiero później. Nie orientuję się za dobrze. Wydaje mi się, że zaraz po znalezieniu większość zawiera dźwięki naturalne: płynącą wodę, ptaki, przesuwające się skały. Gragowie znajdują sposób, żeby się tego pozbyć i zrobić miejsce dla słów. Tak myślę. Słyszałem o takim, w którym były odgłosy lasu. Dziesięć lat głosu w sześcianie o krawędzi poniżej dwóch cali.

— I te Mechanizmy są cenne?

— Niewiarygodnie cenne, sir, zwłaszcza sześciany. Warte przekopania całej góry granitu, jak u nas mówią… Ehm… To było krasnoludzie „nas”, nie policyjne, sir.

— Czyli przekopanie paru tysięcy ton ankhmorporskiego błota by się opłacało?

— Żeby zdobyć sześcian? Tak! O to chodziło? Ale jak on się tu znalazł? Przeciętny krasnolud może przez całe życie żadnego nie zobaczyć. Używają ich tylko gragowie i wielcy wodzowie! I dlaczego miałby mówić? Wszystkie krasnoludzie można ożywić jedynie kluczowym słowem.

— Nie mam pojęcia. A jak one wyglądają? Poza tym, że są pewnie sześcienne?

— Widziałem tylko kilka, sir. Mają krawędź długości do sześciu cali, przypominają stary brąz i migoczą.

— Zielono i niebiesko? — spytał ostro Vimes.

— Tak, sir. Mieli ich kilka w kopalni przy Melasowej.

— Chyba je widziałem. I przypuszczam, że teraz mają o jeden więcej. Głosy z przeszłości, tak? A jak to się stało, że jeszcze o nich nie słyszałem?

Marchewa się zawahał.

— Jest pan bardzo zajętym człowiekiem, sir. Nie może pan wiedzieć wszystkiego.

Vimes wyczuł w tym odrobinę cząsteczki wyrzutu.

— Chce pan powiedzieć, że jestem człowiekiem o ograniczonych horyzontach, kapitanie?

— Ależ nie, sir. Interesują pana wszystkie aspekty pracy policyjnej i kryminologii.

Czasami z twarzy kapitana niczego nie dało się odczytać. Vimes nawet nie próbował.

— Coś tu mi ucieka — przyznał. — Ale chodzi o dolinę Koom, wiem o tym. Proszę powiedzieć, jaka jest tajemnica doliny Koom.

— Nie wiem, sir. Nie wydaje mi się, żeby była jakaś tajemnica. Przypuszczam, że wielka zagadka to ta, która strona zaatakowała pierwsza. Jak pan wie, sir, obie twierdzą, że zostały wciągnięte w pułapkę przez przeciwników.

— Czy to takie strasznie ciekawe? Czy teraz miałoby znaczenie?

— Kto zaczął? Myślę, że tak, sir! — oświadczył Marchewa.

— Wydawało mi się, że walczyli od początku czasu…

— Tak. Ale dolina Koom była pierwszym oficjalnym starciem, sir.

— Kto wygrał?

— Sir?

— To nie jest trudne pytanie, prawda? Kto wygrał pierwszą bitwę w dolinie Koom?

— Chyba można powiedzieć, że przerwał ją deszcz, sir.

— Przerwali takie starcie z powodu deszczu?

— Z powodu strasznego deszczu, sir. Rozpętała się burza w górach ponad doliną, rwące potoki niosły głazy, powalały walczących i porywały z prądem. Pioruny waliły…

— To popsuło cały dzień — uznał Vimes. — No dobrze. Kapitanie, czy mamy pojęcie, dokąd dranie mogli uciec?

— Mieli przygotowany tunel ucieczkowy…

— Jasne.

— …i zawalili go za sobą. Wysłałem ludzi do kopania…

— Niech pan ich wycofa. Bandyci mogą teraz siedzieć w jakiejś kryjówce, mogą uciekać wozem… Do demona, przecież mogą nosić hełmy i kolczugi, udawać zwykłe miejskie krasnoludy! Dość tego, bo wykończymy naszych ludzi. Dajmy na razie spokój. Myślę, że uda się odnaleźć ich znowu.

— Tak, sir. Gragowie uciekli tak szybko, że zostawili inne Mechanizmy. Zabezpieczyłem je dla miasta. Musieli być bardzo wystraszeni. Wzięli tylko sześciany i uciekli. Dobrze się pan czuje, sir? Wygląda pan na trochę wzburzonego.

— Prawdę mówiąc, kapitanie, jestem w niewytłumaczalnie dobrym nastroju. Chce pan posłuchać, jak minął mój dzień?


* * *

Całe miasto mówiło o prysznicach na komendzie straży. Vimes sam za nie zapłacił, kiedy Vetinari wygłosił jakąś kąśliwą uwagę na temat kosztów. Wyglądały dość prymitywnie i tak naprawdę były to sitka konewek podłączone do paru zbiorników z wodą piętro wyżej. Ale po nocy spędzonej w podziemiach Ankh-Morpork myśl o prawdziwej czystości wydawała się bardzo atrakcyjna. Mimo to Angua się wahała.

— Cudownie! — westchnęła Sally, obracając się powoli pod strumieniem wody. — Co z tobą?

— Radzę sobie, jasne? — burknęła Angua stojąca tuż poza zasięgiem prysznica. — Jest pełnia, tak? No więc wilk jest dosyć silny.

Sally przerwała szorowanie.

— Ach, rozumiem… Tu chodzi o K.Ą.P.I.E.L.?

— Musiałaś to powiedzieć, prawda? — Angua zmusiła się, by stanąć na kafelkach.

— No a jak to robisz normalnie? — Sally podała jej mydło.

— Zimną wodą i udaję, że to deszcz. I nie próbuj nawet się śmiać. Zmieniamy temat, ale już!

— Dobrze, dobrze. Co myślisz o tej dziewczynie Nobby’ego?

— O Płovej? Sympatyczna. Ładna.

— Może raczej: perfekcyjne fizyczne piękno? Oszałamiające proporcje? Żywa klasyczna rzeźba?

— No… tak. Właściwie tak — przyznała Angua.

— I jest dziewczyną Nobby’ego Nobbsa?

— Ona chyba tak uważa.

— Nie wmówisz mi, że zasługuje na Nobby’ego — oświadczyła Sally.

— Wiesz, Verity Pushpram też nie zasługuje na Nobby’ego, chociaż ma dziwacznego zeza, ramiona jak tragarz i utrzymuje się z gotowania małży. Tak już bywa.

— To jego poprzednia dziewczyna?

— Tak zwykle mówił. O ile wiem, fizyczna strona ich związku polega na tym, że ile razy Nobby spróbuje się do niej zbliżyć, ona tłucze go mokrymi rybami.

Angua wycisnęła z włosów resztkę mazi. Niełatwo było się jej pozbyć. Niektóre kawałki walczyły, by nie spłynąć do ścieku.

Wystarczy. Nie lubiła długo siedzieć pod P.R.Y.S.Z.N.I.C.-em. Jeszcze sześć, może siedem sesji, a zapach całkiem zniknie. Teraz trzeba pamiętać, żeby użyć ręcznika, a nie otrzepywać się do sucha.

— Myślisz, że zeszłam na dół, żeby zrobić wrażenie na kapitanie Marchewie, prawda? — odezwała się z tyłu Sally.

Angua znieruchomiała z głową owiniętą ręcznikiem. No cóż, prędzej czy później musiało do tego dojść…

— Nie — powiedziała.

— Twoje bicie serca mówi co innego — stwierdziła ostrożnie Sally. — Ale nie martw się. Nie miałabym żadnych szans. Jego serce bije szybciej, gdy jesteś obok, a twoje traci rytm, kiedy go zobaczysz.

No dobrze, więc to teraz, uznał wilk, który nigdy nie był zbyt daleko. Rozstrzygniemy to od razu, pazury przeciwko kłom… Nie! Nie słuchaj wilka! Ale byłoby łatwiej, gdyby ta głupia suka przestała słuchać nietoperza.

— Trzymaj się z daleka od cudzych serc — warknęła.

— Nie mogę. Ty też nie możesz wyłączyć nosa, prawda? Prawda?

Chwila wilka minęła. Angua rozluźniła się trochę. Serce bije mu szybciej, tak?

— Nie — przyznała. — Nie mogę.

— Czy kapitan kiedyś cię widział bez munduru?

Bogowie! — pomyślała Angua i podeszła do ubrania.

— No… pewnie… — wymamrotała.

— Chodziło mi o to, czy wkładasz czasem coś innego. Na przykład… sukienkę? — ciągnęła Sally. — Daj spokój, każdy glina spędza trochę czasu poza mundurem. Dzięki temu wiesz, że nie jesteś na służbie.

— Ale to właściwie robota na dwadzieścia cztery godziny, osiem dni w tygodniu. Zawsze jest…

— Chcesz powiedzieć, że jest taka dla niego, bo on tak lubi, a ty się go trzymasz? — spytała wampirzyca i te słowa przebiły się przez osłony Angui.

— To moje życie! Dlaczego mam słuchać rad wampira?

— Bo jesteś wilkołakiem — odparła Sally. — Tylko wampir ośmieli się ci ich udzielić. Nie musisz chodzić mu przy nodze przez cały czas.

— Już to przerabiałam, rozumiesz? Takie już są wilkołaki. To nasza natura!

— Natura? Pomyśl o mnie! Czarnej wstążeczki nie dostaje się za podpisanie zobowiązania. I ona nie oznacza, że nie pragnę już krwi. Po prostu nic w tej kwestii nie robisz. Nocami gonisz kury.

Zapadła lodowata cisza. Po chwili odezwała się Angua:

— Wiesz o kurach?

— Tak.

— Płacę za nie, rozumiesz…

— Jestem pewna, że tak.

— I przecież nie każdej nocy…

— Jestem tego pewna. Ale wiesz, że żyją tu ludzie, którzy by chętnie i z własnej woli… dotrzymali wampirowi towarzystwa przy kolacji? Pod warunkiem że wszystko odbędzie się w odpowiednim stylu? I to nas uważają za dziwacznych… — Pociągnęła nosem. — A przy okazji, czym umyłaś włosy?

— „Grzeczna Dziewczynka!”, szampon przeciwpchelny braci Willard. Wzmacnia połysk — wyjaśniła niechętnie Angua. — Posłuchaj, wyjaśnijmy to sobie od razu, co? Przez całe godziny łaziłyśmy w błocie pod miastem, no i rzeczywiście, parę razy wzajemnie uratowałyśmy sobie życie, ale to nie znaczy, że się przyjaźnimy, jasne? Po prostu przypadkiem… byłyśmy tam w tym samym czasie.

— Potrzebujesz trochę wolnego — uznała Sally. — I tak chciałam postawić drinka Płovej, żeby jej podziękować, a Cudo ma ochotę się przyłączyć. Co ty na to? Na razie nas wycofali. Może się trochę zabawimy?

Angua usiłowała zapanować nad wrzącymi, sprzecznymi emocjami. Płova była bardzo miła i pomogła im o wiele bardziej, niż mogły oczekiwać od kogoś noszącego sześć cali obcasów i cztery cale kwadratowe ubrania.

— No chodź — zachęcała Sally. — Nie wiem, jak u ciebie, ale ja będę musiała się dobrze postarać, żeby usunąć z ust smak tego błota.

— Niech będzie! Ale to nie znaczy, że nawiązujemy bliskie stosunki.

— Jasne. Jasne.

— Nie jestem stosunkową osobą — dodała Angua.

— Tak, tak — zgodziła się Sally. — To widzę.


* * *

Vimes wpatrywał się w swój notes. Zapisał w nim: „Mówiący sześcian” i zakreślił kółkiem.

Kątem ucha słyszał szum budzącej się straży — gwar na dziedzińcu dawnej fabryki lemoniady, gdzie na wszelki wypadek znowu zbierali się specjalni; turkot więźniarki; ogólny pomruk głosów spod podłogi…

Po chwili namysłu dopisał: „Stara studnia” i też zakreślił.

Razem z innymi dzieciakami podkradał śliwki w ogrodach przy Empirycznym Sierpie. Połowa domów stała pusta i nikt się nimi nie przejmował. Owszem, była tam studnia, ale od bardzo dawna zasypana różnymi śmieciami, nawet wtedy. Trawa ją zarosła. Znaleźli cegły obmurowania tylko dlatego, że ich szukali.

Powiedzmy więc, że cokolwiek zagrzebanego na samym dnie, dokąd zmierzały krasnoludy, musiało być tam wyrzucone, no… jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat temu.

Nawet czterdzieści lat temu w Ankh-Morpork rzadko widywało się krasnoludy, zresztą absolutnie nie były tak bogate ani potężne, by mieć własny sześcian. Pracowały ciężko w nadziei — a nuż się uda… — na lepsze życie. Zatem: jaki człowiek wyrzuciłby warte górę złota mówiące pudełko? Musiałby być totalnie obłąkany…

Vimes siedział sztywno, wpatrzony w gryzmoły na kartce. Z oddali dobiegły krzyki Detrytusa wydającego jakieś rozkazy.

Czuł się jak człowiek, który przekracza rzekę po kamieniach. Dotarł już prawie do połowy, ale następny kamień, leżący odrobinę za daleko, mógłby osiągnąć jedynie kosztem poważnego naprężenia pachwin. Mimo to jego stopa kołysała się już w powietrzu. Albo to, albo kąpiel…

Napisał: „Rascal” i zakreślił to słowo kilka razy; ołówek wbijał się w papier.

Rascal musiał być w dolinie Koom. Przypuśćmy, że znalazł tam sześcian, kto wie, w jaki sposób… Tak sobie leżał? W każdym razie przywiózł go do domu. Namalował swój obraz i wpadł w obłęd, ale gdzieś po drodze sześcian zaczął do niego przemawiać.

Vimes zapisał: „SPECJALNE SŁOWO”. Narysował kółko — tak mocno, że aż złamał ołówek.

Może Rascal nie znalazł słowa dla „przestań mówić”? W każdym razie wrzucił sześcian do studni…

Spróbował napisać: „Czy Rascal mieszkał kiedyś przy Empirycznym Sierpie?”, ale zrezygnował i postarał się to zapamiętać.

No i… w końcu Rascal umarł, a jakiś czas później napisano tę przeklętą książkę. Nie sprzedano wielu egzemplarzy, lecz ostatnio została wydana po raz drugi i… Ach, ale teraz w mieście żyje bardzo wielu krasnoludów. Niektórzy ją przeczytali i jakoś odgadli, że tajemnica tkwi w tym sześcianie. Chcą więc odkryć, gdzie on jest. Jak? Do licha… Czy książka nie stwierdza, że tajemnica doliny Koom jest na obrazie? No dobra. Może Rascal… na tym obrazie jakoś zaszyfrował wiadomość, gdzie leży sześcian? Ale co z tego? Czego tak bardzo nie powinno się słyszeć, że trzeba zabić czterech biedaków, którzy usłyszeli?

Chyba niewłaściwie na to patrzę. To nie jest moja krówka, to owieczka z widłami. Niestety, robi „kwa”.

Chyba się pogubił. Biegał w kółko. Ale postawił czubek stopy na kolejnym kamieniu i czuł, że posuwa się naprzód. Tylko do jakiego celu?

To znaczy, co by się naprawdę stało, gdyby znalazł się dowód, że — powiedzmy — krasnoludy zastawiły pułapkę na trolle? Nic, co już się nie dzieje, prawda? Zawsze da się znaleźć jakieś wytłumaczenie, które własna strona uzna, a kogo obchodzi, co myśli nieprzyjaciel? W rzeczywistym świecie nie zrobiłoby to żadnej różnicy.

Usłyszał słabe pukanie do drzwi — takie, jakiego się używa, gdy pukający w sekrecie ma nadzieję, że nikt mu nie odpowie. Vimes poderwał się z krzesła i otworzył drzwi.

W progu stał A.E. Pesymal.

— Ach, A.E. — powiedział Vimes, wrócił do biurka i odłożył ołówek. — Wejdź, proszę. Co mogę dla ciebie zrobić? Jak tam ręka?

— Ehm… Czy mógłbym zająć panu chwilę, wasza łaskawość?

Wasza łaskawość, pomyślał Vimes. Ale tym razem nie miał serca, by protestować.

Usiadł przy biurku. A.E. Pesymal wciąż miał na sobie kolczugę i odznakę specjalnego funkcjonariusza. Nie wyglądał schludnie — uderzenie Cegły przetoczyło go po placu jak piłkę.

— Ehm… — zaczął.

— Będziesz musiał zacząć od młodszego funkcjonariusza, ale człowiek o twoich zdolnościach powinien w ciągu roku awansować do sierżanta. I możesz mieć własny gabinet.

A.E. Pesymal zamknął oczy.

— Skąd pan wiedział? — szepnął.

— Zaatakowałeś zębami pijanego trolla. Pomyślałem wtedy: oto człowiek zrodzony do odznaki — wyjaśnił Vimes.

I tego zawsze chciałeś, pomyślał. Ale byłeś za mały, za słaby, za wstydliwy, żeby zostać strażnikiem. Tylko że wielkich i silnych mogę kupić wszędzie. W tej chwili potrzebny mi ktoś, kto wie, jak trzymać ołówek, żeby go nie połamać.

— Będziesz moim adiutantem — mówił dalej. — Zajmiesz się dokumentami. Będziesz czytał raporty i spróbujesz odkryć, co w nich jest ważnego. A żeby wiedzieć, co jest ważne, będziesz musiał zaliczyć co najmniej dwa patrole tygodniowo.

A.E. Pesymalowi łza spłynęła po policzku.

— Dziękuję, wasza łaskawość — wyszeptał chrapliwie.

Gdyby A.E. Pesymal miał możliwą do wypinania pierś, byłaby teraz wypięta.

— Oczywiście najpierw musisz dokończyć swoją kontrolę straży — dodał Vimes. — To sprawa między tobą a jego lordowską mością. A teraz wybacz, ale muszę wracać do pracy. Czekam niecierpliwie, aż zaczniecie pracować dla mnie, młodszy funkcjonariuszu Pesymal!

— Dziękuję, wasza łaskawość!

— Aha… nie będziesz się do mnie zwracał „wasza łaskawość”. — Vimes zastanowił się i uznał, że Pesymal na to zasłużył. — Wystarczy „panie Vimes”.

I tak robimy postępy, powiedział do siebie, kiedy pan Pesymal wyszedł. A jego lordowskiej mości się to nie spodoba, więc sytuacja nie ma tu żadnych minusów. Quis custodiet ipsos custodes, eee, qui custodes custodient? Czy tak będzie poprawnie dla „Kto pilnuje strażnika, który pilnuje strażników?”. Pewnie nie. A jednak… Pański ruch, wasza lordowska mość.

Znowu myślał nad swoim notatnikiem, kiedy drzwi otworzyły się bez wstępnego stuknięcia.

Weszła Sybil z talerzem w ręku.

— Za mało jesz, Sam — stwierdziła. — A tutejszy bufet to skandal. Wszystko tłuste i mączne.

— Obawiam się, że ludzie tak właśnie lubią — wyjaśnił zawstydzony Vimes.

— Wyczyściłam przynajmniej termos na herbatę — dodała z satysfakcją.

— Wyczyściłaś termos? — szepnął głucho Vimes.

To jakby się dowiedzieć, że ktoś starł patynę z pięknego i starego dzieła sztuki.

— Tak. W środku był jak smoła. Na składzie nie macie tu porządnego jedzenia, ale udało mi się zrobić dla ciebie kanapkę z bekonem, pomidorem i sałatą.

— Dziękuję, moja droga.

Vimes ostrożnie uniósł złamanym ołówkiem brzeg kromki. Wewnątrz było chyba za dużo sałaty, czyli, inaczej mówiąc, była sałata.

— Wielu krasnoludów przyszło się z tobą zobaczyć, Sam — powiedziała Sybil, jakby ją to dręczyło.

Vimes poderwał się tak gwałtownie, że przewrócił krzesło.

— Młody Sam jest bezpieczny? — zapytał.

— Tak. To są miejskie krasnoludy. Wydaje mi się, że znasz ich wszystkich. Mówią, że chcieliby z tobą porozmawiać o…

Ale Vimes pędził już po schodach, w biegu wyciągając miecz.

Krasnoludy tłoczyły się niespokojnie przy biurku podoficera dyżurnego. Demonstrowały zdobność elementów metalowych, gładkość bród i obfitość obwodów, co wyróżniało ich jako krasnoludy, którym dobrze się powodzi, a przynajmniej powodziło się aż do teraz.

Vimes pojawił się przed nimi niczym wir słusznego gniewu.

Wy śmiecie, wy szczurożerne robaki! Wy pogarbione tuptacze w ciemności! Coście przynieśli do mojego miasta? O czym myśleliście? Czy chcieliście tu głębinowców? Czy mieliście dość odwagi, by potępić to, co wygadywał Combergniot, tę jego żółć i jego stare kłamstwa? Czy może mówiliście: „No cóż, nie zgadzamy się z nim, oczywiście, ale coś w tym jest”? Mówiliście: „Och, posuwa się trochę za daleko, ale najwyższy czas, żeby ktoś powiedział to głośno”? A teraz przyszliście tu, żeby umyć ręce i zapewnić, że to straszne i że nie ma z wami nic wspólnego? Czy nie jesteście przywódcami społeczności? Dokąd ją doprowadziliście? I czemu jesteście tu teraz, wy paskudne, biadolące pokurcze? Czy to możliwe, czy możliwe, że teraz, kiedy ochroniarze tego drania próbowały wymordować moją rodzinę, przyszliście tu się poskarżyć? Czyżbym złamał jakąś tradycję, nadepnął na prastary odcisk? Do demona z tym! Niech piekło pochłonie was wszystkich!

Czuł, jak słowa cisną się, walczą, by się wyrwać. Wysiłek powstrzymywania ich wypełnił żołądek kwasem i zbudził puls bólu w skroniach. Wystarczy jedna skarga, myślał. Jeden napuszony jęk! No już…

— Tak? — spytał groźnie.

Krasnoludy wyraźnie się cofnęły. Vimes zastanowił się, czy może usłyszały jego myśli — z pewnością dostatecznie głośno rozbrzmiewały echami w głowie.

Jeden z krasnoludów odchrząknął.

— Panie komendancie… — zaczął.

— Jesteś Pors Wręcemocny, tak? — przerwał mu Vimes. — Połowa Burleigha i Wręcemocnego? Robicie kusze?

— Tak, komendancie, i…

— Złóżcie broń! Całą! I wszyscy! — warknął Vimes.

W sali zapadła cisza. Kątem oka Vimes zauważył, że dwóch funkcjonariuszy krasnoludów, którzy przed chwilą udawali zajętych papierami, teraz podrywa się z krzeseł.

Jakaś część umysłu zdawała sobie sprawę z tego, że zachowuje się niebezpiecznie głupio, lecz w tej chwili chciał tylko zranić jakoś krasnoluda, a nie wolno mu było użyć do tego stali. Większość broni, którą zwykle nosili, i tak służyła głównie do brzęczenia, ale przecież krasnolud raczej zrzuci spodnie, niż odłoży topór. A tu miał przed sobą poważne miejskie krasnoludy, zasiadające w gildiach i w ogóle. Na bogów, posuwa się chyba za daleko.

— No dobra — burknął. — Możecie sobie zostawić topory. Wszystko inne złóżcie na biurku. Dostaniecie pokwitowanie.

Przez chwilę — dość długą chwilę — miał nadzieję, że odmówią. Ale któryś z nich, gdzieś w środku grupy, powiedział:

— Myślę, że powinniśmy to zrobić dla komendanta. Nastał trudny czas i należy się do niego dopasować.

Vimes wrócił do gabinetu, słysząc za sobą stuki i brzęki, i rzucił się na fotel tak gwałtownie, że odłamał kółko. Pokwitowanie było paskudnym zagraniem. Był z niego dumny.

Na biurku, na niewielkiej podstawce, którą specjalnie w tym celu zrobiła Sybil, leżała jego oficjalna urzędowa pałka. Miała ten sam rozmiar co zwyczajna policyjna, tyle że wykonano ją z palisandru i srebra zamiast z gwajakowca albo dębu. Zachowała jednak odpowiedni ciężar. Dostateczny, by słowa „Obrońca Króla Attribut” odbiły się tyłem do przodu na krasnoludziej czaszce.

Krasnoludy weszły do gabinetu. Wyglądały na trochę mniej ciężkie.

Wystarczy jedno słowo, myślał Vimes, gdy burzył się w nim kwas. Jedno nieszczęsne słowo. No, dalej! Choćby niewłaściwy oddech!

— No więc dobrze. W czym mógłbym panom pomóc? — zapytał.

— Um… Jestem pewien, że zna pan nas wszystkich — zaczął Pors, próbując się uśmiechnąć.

— Prawdopodobnie. Krasnolud obok pana to Grabpot Gromowydech, który właśnie wypuścił Sekrety Damy, nową linię perfum i kosmetyków. Moja żona używa ich regularnie.

Gromowydech — w tradycyjnej kolczudze, trójrogim hełmie i z ogromnym toporem bojowym na plecach — z zakłopotaniem kiwnął głową. Vimes przesunął spojrzenie dalej.

— A pan to Setha Staloskórka, właściciel sieci piekarni o tej właśnie nazwie. Pan zaś to z pewnością Świdro Świdro, właściciel dwóch popularnych krasnoludzich delikatesów oraz nowo otwartego Jo, Szczur! na ulicy Antycznej Pszczoły.

Zmierzył wzrokiem zebranych, jednego po drugim, aż wrócił do pierwszego rzędu i krasnoluda w skromnej — jak na krasnoluda — odzieży, który przyglądał mu się uważnie. Vimes miał niezłą pamięć do twarzy i tę z pewnością widział całkiem niedawno, chociaż nie potrafił jej umiejscowić. Może kryła się za celnie rzuconą połówką cegły…

— Pana chyba nie znam — stwierdził.

— Och, nie byliśmy sobie oficjalnie przedstawieni, komendancie — odparł grzecznie krasnolud. — Ale bardzo się interesuję teorią gier.

…albo w Akademii Łupsa u pana Błyska, zastanawiał się Vimes. Głos krasnoluda brzmiał tak jak ten, który — musiał to przyznać — okazał się dyplomatycznie pomocny na dole. Krasnolud miał na sobie prosty okrągły hełm, prostą skórzaną kurtę z narzuconą standardową kolczugą, a brodę nosił przystrzyżoną do czegoś bardziej uładzonego niż typowy efekt „krzak jałowca”. W porównaniu z innymi krasnoludami wyglądał… gładko. Vimes nie dostrzegł nawet topora.

— Doprawdy? — zapytał. — Ja właściwie nie grywam. A jak pańskie nazwisko?

— Nieśmial Nieśmialsson, komendancie. Grag Nieśmialsson.

Vimes bez słowa sięgnął po pałkę i obrócił ją w palcach.

— Nie w podziemiach? — zapytał.

— Niektórzy z nas idą z postępem. Niektórzy z nas uważają, że ciemność to nie głębokość, ale stan umysłu.

— To miło z pańskiej strony — pochwalił go Vimes.

Czyli teraz jesteśmy przyjaźni i postępowi, tak? A gdzieś był wczoraj? Tylko że teraz to ja mam wszystkie asy. Ci dranie zamordowali cztery miejskie krasnoludy! Wdarli się do mojego domu, próbowali zabić moją żonę! A teraz wzięli nogi za pas! Ale dokądkolwiek uciekli, ja ich załatwię.

Odłożył pałkę na podstawkę.

— Co mogę dla was zrobić… panowie?

Miał uczucie, że wszyscy zwracają się — fizycznie albo w myślach — do Nieśmialssona. Rozumiem, pomyślał. Mamy tutaj tuzin małpek i jednego kataryniarza…

— Co my możemy dla pana zrobić, komendancie? — zapytał grag.

Vimes patrzył na niego nieruchomo.

Mogliście ich powstrzymać — tak moglibyście mi pomóc. I nie gapcie się teraz ponuro. Może nie powiedzieliście „tak”, ale pewne jak demony, że nie powiedzieliście też „nie!”, w każdym razie nie dość głośno. Nic wam nie jestem winien, zupełnie nic. Więc nie przychodźcie do mnie po rozgrzeszenie.

— W tej chwili? Moglibyście wyjść na ulicę, podejść do największego trolla w polu widzenia i serdecznie uścisnąć mu dłoń. Albo po prostu wyjść na ulicę. Prawdę mówiąc, panowie, jestem raczej zajęty, a wyścigi konne to nie czas, żeby naprawiać bariery.

— Kierują się w stronę gór — powiedział Nieśmialsson. — Ominą z daleka Überwald i Lancre. Nie są pewni, czy spotkają tam przyjaciół. To znaczy, że muszą wybrać drogę przez Llamedos. Jest tam wiele jaskiń.

Vimes wzruszył ramionami.

— Widzimy, że jest pan zdenerwowany, panie Vimes — odezwał się Wręcemocny. — Ale my…

— Mam w kostnicy dwóch martwych zamachowców — przerwał mu Vimes. — Jeden umarł od trucizny. Co wiecie na ten temat? I jestem komendantem Vimesem, bardzo dziękuję.

— Mówi się, że zanim ruszą na ważną misję, przyjmują wolno działającą truciznę — oświadczył Nieśmialsson.

— Nie ma odwrotu, co? To ciekawe. Ale w tej chwili bardziej interesują mnie żywi. — Vimes wstał. — Muszę się zobaczyć z aresztowanym krasnoludem, który nie chce ze mną rozmawiać.

— A tak. To pewnie Helmutłuk — domyślił się Nieśmialsson. — Urodził się tutaj, komendancie, ale ponad trzy miesiące temu wyjechał studiować w górach, wbrew życzeniom rodziców. Jestem pewien, że nie chciał, by coś takiego się wydarzyło. Próbował odnaleźć siebie.

— No to może zacząć szukać w celi — burknął Vimes.

— Czy mogę być obecny podczas przesłuchania? — spytał grag.

— Po co?

— No, na przykład może to powstrzymać plotki, że był źle traktowany.

— Albo je zapoczątkować?

Kto pilnuje strażników, zapytał sam siebie Vimes. Ja!

Nieśmialsson spojrzał na niego chłodno.

— Mógłbym… załagodzić sytuację, komendancie.

— Nie mam zwyczaju bić więźniów, jeśli coś takiego pan sugeruje…

— I jestem pewien, że nie chciałby pan zaczynać dzisiaj.

Vimes otwierał już usta, by wyrzucić graga z budynku, ale milczał. Bo ten bezczelny mały łobuz trafił w punkt. Od chwili, kiedy wyjechali z domu, Vimes był bliski wybuchu. Czuł mrowienie skóry, ucisk w żołądku, ostry, paskudny ból głowy… Ktoś powinien zapłacić za to… za tę wszystkość, ale przecież to nie musi być taki pomylony trzecioplanowy aktorzyna jak Helmutłuk.

Kiedy wymierzana jest sprawiedliwość, musi być widziana, więc dopilnuję, żeby została wymierzona jak należy.

— Panowie — rzekł, nie spuszczając wzroku z graga, ale zwracając się do wszystkich. — Znam was i wy mnie znacie. Jesteście szanowanymi krasnoludami, inwestującymi w tym mieście. Chcę, byście poręczyli za graga Nieśmialssona, ponieważ spotykam go po raz pierwszy w życiu. Proszę, Setha. Znamy się od lat. Co powiesz?

— Zabili mojego syna — oznajmił Staloskórka.

Jakby nóż wpadł Vimesowi do głowy. Zsunął się wzdłuż tchawicy, przebił serce, rozpruł żołądek i zniknął. Tam, gdzie była wściekłość, pozostał chłód.

— Przykro mi, komendancie — rzekł cicho Nieśmialsson. — To prawda. Nie sądzę, żeby Gunder Staloskórka interesował się polityką, rozumie pan. Zaczął pracować w kopalni, ponieważ chciał się poczuć jak prawdziwy krasnolud i przez kilka dni popracować łopatą.

— Zostawili go w błocie — powiedział Staloskórka głosem dziwnie wypranym z emocji. — Udzielimy każdej pomocy, jakiej pan potrzebuje. Każdej. Ale kiedy pan ich znajdzie, niech pan zabije wszystkich.

Vimes nie wiedział, co mógłby powiedzieć prócz:

— Złapiemy ich.

Nie powiedział: Zabić ich? Nie. Nie, jeśli się poddadzą, jeśli nie przyjdą do mnie uzbrojeni. Wiem, dokąd to prowadzi.

— W takim razie odejdziemy i pozwolimy panu spokojnie pracować — oświadczył Wręcemocny. — Grag Nieśmialsson istotnie jest nam znany. Może trochę zbyt nowoczesny. Trochę za młody. Nie taki grag, do jakich byliśmy przyzwyczajeni, ale… Tak, możemy za niego ręczyć. Dobrej nocy, komendancie.

Wychodzili kolejno, a Vimes wpatrywał się w blat biurka. Kiedy uniósł głowę, grag nadal stał przed nim z cierpliwym uśmiechem na twarzy.

— Nie wygląda pan na graga. Wygląda pan jak zwyczajny krasnolud — uznał Vimes. — Czemu nigdy o panu nie słyszałem?

— Bo jest pan policjantem, może? — podpowiedział łagodnie Nieśmialsson.

— No dobra, przyznaję, że to jest jakiś powód. Ale nie jest pan głębinowcem?

Nieśmialsson wzruszył ramionami.

— Potrafię myśleć głębokie myśli. Urodziłem się tutaj, komendancie, tak jak Helmutłuk. Nie wierzę, bym musiał mieć górę nad głową, żeby być krasnoludem.

Vimes kiwnął głową. Miejscowy chłopak, nie jakiś mądrala z gór. I bystry. Nic dziwnego, że przywódcy krasnoludów go lubią…

— No dobrze, panie Nieśmialsson, może pan pójść ze mną — oświadczył. — Ale pod dwoma warunkami, zgoda? Pierwszy: ma pan pięć minut, żeby zdobyć zestaw do gry w łupsa. Myślę, że da pan radę.

— Ja też tak sądzę. — Krasnolud uśmiechnął się lekko. — A ten drugi warunek?

— Ile czasu zajmie panu nauczenie mnie tej gry?

— Pana? Nigdy pan nie grał?

— Nie. Pewien troll pokazał mi łupsa niedawno, ale ja, odkąd dorosłem, nie grałem w żadne gry. Chociaż jako dzieciak byłem całkiem niezły we wlane szczury[12].

— Myślę, że kilka godzin powinno… — zaczął Nieśmialsson.

— Nie mamy tyle czasu — przerwał mu Vimes. — Daję panu dziesięć minut.


* * *

Impreza zaczęła się Pod Kubłem przy Błyskotnej — w pubie dla glin. Właściciel, pan Cheese, rozumiał gliniarzy. Lubili pić w miejscach, gdzie nie widzieli niczego, co by im przypominało, że są gliniarzami. Nie zachęcał do zabawy.

Płova zaproponowała, żeby się przeniosły do Dzięki Bogom Otwarte.

Angua nie była w nastroju, ale nie miała serca odmówić. Oczywisty fakt był taki, że Płova miała ciało, za które każda kobieta powinna ją znienawidzić, a żeby dopełnić tej obrazy, okazała się też bardzo sympatyczna. To dlatego, że miała poczucie własnej wartości mniej więcej takie jak gąsienica oraz — co człowiek odkrywał po krótkiej z nią rozmowie — mniej więcej tyle samo mózgu. Może jakoś się to równoważyło, może jakieś dobrotliwe bóstwo powiedziało jej: „Przykro mi, mała, będziesz tępa jak beczka smalcu, ale dobra wiadomość jest taka, że to nie będzie miało znaczenia”.

Miała też żołądek z żelaza. Angua się zastanawiała, ilu pełnych nadziei mężczyzn zginęło, próbując ją upić tak, by spadła pod stół. Alkohol jakby w ogóle nie uderzał jej do głowy. Może nie mógł jej znaleźć. Ale stanowiła miłe, niekrępujące towarzystwo, pod warunkiem że człowiek unikał aluzji, ironii, sarkazmu, ripost, satyry i słów dłuższych niż „kurczak”.

Angua była rozdrażniona, ponieważ marzyła o piwie, a młody człowiek za barem uważał, że „kufel winkles” to nazwa koktajlu. Biorąc pod uwagę, jakie oferowali tu drinki, pewnie trudno się dziwić.

— Co to jest… — Angua przeglądała kartę — Szaleńczy Orgazm?

— Oj, dziewczyno — westchnęła Sally. — Wygląda na to, że spotkałyśmy się w samą porę.

— Nie — mruknęła Angua, gdy pozostałe się roześmiały. To była taka wampirza odpowiedź… — Chodziło mi o to, z czego jest zrobiony.

— Almonte, wahlulu, whiskey cream Bearhuggera i wódka — odparła Płova, która znała chyba przepis na każdy koktajl, jaki kiedykolwiek powstał.

— I jak to działa? — spytała Cudo, wyciągając szyję, by wyjrzeć zza baru.

Sally zamówiła cztery, po czym zwróciła się do Płovej:

— No więc… Ty i Nobby Nobbs, co? Jak to jest?

Trzy pary uszu zastrzygły.

Inna rzecz, do której człowiek się przyzwyczajał w obecności Płovej, to cisza. Gdziekolwiek poszła, milkły rozmowy. Aha, i jeszcze spojrzenia. Milczące spojrzenia. Tylko czasami gdzieś w cieniu — westchnienie. Same boginie byłyby gotowe zabić, by wyglądać jak Płova.

— Jest miły — powiedziała. — Rozśmiesza mnie i trzyma ręce przy sobie.

Trzy twarze znieruchomiały w wyrazie koncentracji. O Nobbym mowa?! Tak wielu pytań na pewno nie zadadzą…

— Pokazał ci sztuczki, które robi ze swoimi pryszczami? — spytała Angua.

— Tak. Myślałam, że się posiusiam! Jest taki zabawny!

Angua wpatrzyła się w swojego drinka. Cudo zakaszlała. Sally studiowała kartę.

— Można na nim polegać — powiedziała Płova. I jakby niejasno zdając sobie sprawę z faktu, że to nie wystarczy, dodała ze smutkiem: — Jeśli już musicie wiedzieć, to pierwszy chłopak, który mnie gdzieś zaprosił.

Sally i Angua odetchnęły razem. Coś zaczęło im świtać. Czyli na tym polega problem… I to naprawdę fatalny przypadek.

— To znaczy, włosy wszędzie mi włażą, mam za długie nogi i wiem, że moje łono jest za… — mówiła dalej Płova, ale Sally przerwała jej, unosząc dłoń.

— Przede wszystkim, Płova…

— Naprawdę mam na imię Betty. — Płova wytarła nos tak cudowny, że największy rzeźbiarz świata popłakałby się, gdyby mógł go wyrzeźbić. Brzmiało to „blort!”.

— A więc przede wszystkim… Betty — powtórzyła Sally — …żadna kobieta poniżej czterdziestu pięciu lat…

— …pięćdziesięciu… — poprawiła ją Angua.

— Słusznie, pięćdziesięciu. Żadna kobieta poniżej pięćdziesięciu lat nie użyje słowa „łono”, by określić cokolwiek związanego ze sobą. Tak się po prostu nie mówi.

— Nie wiedziałam — zaszlochała Płova.

— To fakt — zgodziła się Angua.

Ojej, jak zacząć wyjaśniać, na czym polega syndrom palanta? Komuś takiemu jak Płova, do której imię Betty pasowało jak wół do karety? To nie był przypadek syndromu palanta, to był sam syndrom, jego kwintesencja, klasyczny, czysty platoński przykład, który należało wypchać, oprawić i zachować jako pomoc naukową dla studentów na przyszłe wieki. A ona była szczęśliwa z Nobbym!

— Muszę ci teraz powiedzieć… — zaczęła i wycofała się przed tym niemożliwym zadaniem. — Chodzi o to… Słuchajcie, może jeszcze się czegoś napijemy? Jaki jest następny koktajl na liście?

Cudo zerknęła w kartę.

— Wielki, Różowy i Drżący — przeczytała. — Klasa! Weźmiemy cztery!


* * *

Fred Colon zajrzał przez kratę. Trzeba przyznać, że był niezłym dozorcą: zawsze miał przygotowaną gorącą herbatę, na ogół był przyjaźnie nastawiony do większości ludzi, a przy tym zbyt powolny, by łatwo dać się oszukać. Klucze do cel trzymał w blaszanym pudełku w dolnej szufladzie swojego biurka, całkowicie poza zasięgiem dowolnego kija, ręki, psa, zręcznie zarzuconego paska albo wytresowanego małpiego pająka z Klatchu[13].

Ten krasnolud trochę go niepokoił. Różni siedzieli tu w areszcie, często nawet trochę wrzeszczeli, ale z tym tutaj nie wiedział, co gorsze — szloch czy milczenie. Postawił świecę na stołku przy kracie, ponieważ krasnolud zaczynał się niepokojąco zachowywać, jeśli nie miał dostatecznego światła.

W zadumie pomieszał herbatę i podał kubek Nobby’emu.

— Moim zdaniem mamy tu jakiegoś dziwoląga — stwierdził. — Krasnolud, który się boi ciemności? Musi mieć coś poprzestawiane w głowie. Nie dotknął nawet herbaty i kanapki. Co o tym myślisz?

— Myślę, że zjem jego kanapkę. — Nobby sięgnął do talerza.

— A w ogóle to skąd się tu wziąłeś? — zdziwił się Fred. — Jestem zdumiony, że nie gapisz się na młode kobiety.

— Płova dzisiaj pije z dziewczętami — wyjaśnił Nobby.

— Ach, powinieneś ją ostrzec. Sam wiesz, co się dzieje w centrum, kiedy ludzie wychodzą z pubów i klubów. Wymioty, wrzaski, zachowanie nieuchodzące damom, ściąganie gorsetów i sam nie wiem co jeszcze. To się nazywa… — poskrobał się po głowie — …picie na pomór.

— Poszła tylko z Anguą, Sally i Cudo, sierżancie. — Nobby wziął drugą kanapkę.

— Ojoj, Nobby, lepiej uważaj. Kobiety, które zbierają się przeciw mężczyznom… — Fred zastanowił się. — Wampir i wilkołak na tej imprezie? Posłuchaj mojej rady, chłopcze, i nie wychodź wieczorem na ulicę. A jeśli zaczną się zachowywać…

Urwał, bo od spiralnych kamiennych schodów dobiegł głos Sama Vimesa, za którym podążał jego właściciel.

— Czyli nie mogę dopuścić, żeby uformowały blok, tak?

— Tak, jeśli gra pan trollami — odpowiedział ktoś. — Zwarta grupa krasnoludów to złe wieści dla trolli.

— Trolle pchają, krasnoludy rzucają.

— Zgadza się.

— I skała centralna… Nikt nie może jej przeskoczyć, tak?

— Tak.

— Nadal uważam, że krasnoludy mogą zrobić, co chcą.

— Zobaczymy. Najważniejsze to…

Vimes zatrzymał się, gdy zobaczył Nobby’ego i Colona.

— W porządku, chłopcy. Porozmawiam z więźniem. Co z nim?

Fred wskazał narożną celę, gdzie na wąskiej pryczy siedziała przygarbiona postać.

— Kapitan Marchewa próbował z nim gadać prawie pół godziny, a wie pan, że ma podejście do ludzi. Ale z tego tutaj nie wyciągnął ani jednego zdania. Odczytałem mu jego prawa, ale proszę nie pytać, czy cokolwiek zrozumiał. W każdym razie nie chciał herbaty ani kanapki. To prawa 5 i 5b — dodał, mierząc wzrokiem Nieśmialssona. — Prawo 5c przysługuje mu tylko wtedy, kiedy mamy mieszankę herbatnikową.

— Może chodzić? — spytał Vimes.

— Tak jakby szura nogami, sir.

— No to wyprowadź go — polecił Vimes. A widząc, jak Fred obserwuje Nieśmialssona, dodał jeszcze: — Ten dżentelmen jest tutaj, by się upewnić, że nie użyjemy gumowej pałki.

— Nie wiedziałem, że mamy gumową, panie Vimes — zdziwił się Fred.

— Nie mamy. Po co bić czymś, co odskakuje?

Spojrzał na Nieśmialssona, który uśmiechnął się znowu tym swoim dziwnym uśmieszkiem.

Na stole paliła się świeca. Z jakiegoś powodu Fred uznał za stosowne drugą postawić na stołku przy jedynej zajętej celi.

— Trochę tu ciemno, Fred — zauważył Vimes, odsuwając zwały kubków i starych azet pokrywające prawie cały blat.

— Tak, sir. Krasnoludy przyszły i zwinęły nam świece, żeby je postawić dookoła tego pogań… tego paskudnego znaku — wyjaśnił Fred, zerkając nerwowo na Nieśmialssona. — Przepraszam, sir.

— Nie rozumiem, czemu nie możemy go zwyczajnie spalić — mruczał Vimes, rozkładając łupsową planszę.

— Teraz, kiedy Przyzywająca Ciemność jest na świecie, byłoby to niebezpieczne — rzekł Nieśmialsson.

— Wierzy pan w to wszystko?

— Czy wierzę? Nie — zapewnił grag. — Ja wiem, że ona istnieje. Figury trolli stawia się dookoła centralnego kamienia — podpowiedział.

Rozstawienie małych wojowników na planszy zajęło trochę czasu, podobnie też doprowadzenie Helmutłuka. Fred Colon sterował nim, delikatnie trzymając za ramię, a krasnolud szedł jak ktoś pogrążony we śnie. Oczy miał wywrócone, widać było same białka. Żelaznymi butami drapał kamienną podłogę.

Fred usadził go ostrożnie na stołku i postawił przy nim drugą świecę. Niemal magicznie krasnolud skupił wzrok na kamiennych armiach, z wykluczeniem wszystkiego innego w areszcie.

— Zagramy, panie Helmutłuk — oznajmił cichym głosem Vimes. — Może pan wybrać stronę.

Helmutłuk wyciągnął drżącą rękę i dotknął figury trolla… Krasnolud wolał grać trollami. Vimes spojrzał pytająco na stojącego z tyłu Nieśmialssona i uzyskał w odpowiedzi kolejny uśmiech.

No dobra, mamy dużo tych małych drani w formacji obronnej, tak? Vimes zawiesił na chwilę dłoń nad planszą, po czym przesunął krasnoluda na drugi koniec. Stuknięciu, kiedy go stawiał, natychmiast odpowiedziało echo następnego, kiedy Helmutłuk przestawił trolla. Krasnolud wydawał się senny, ale jego ręka poruszała się z szybkością kobry.

— Kto zabił czterech krasnoludów w kopalni, panie Helmutłuk? — zapytał Vimes cicho. — Kto zabił chłopców z miasta?

Zamglone oczy spojrzały na niego, a potem znacząco na planszę. Vimes przesunął pierwszego z brzegu krasnoluda.

— Czarni żołnierze — szepnął Helmutłuk, gdy mały troll wylądował ze stukiem.

— Na czyj rozkaz?

Znowu to spojrzenie, znowu ruch przypadkowego krasnoluda, a po nim ruch trolla tak szybki, że zdawało się, iż stuknęły o planszę równocześnie.

— Na rozkaz graga Combergniota.

— Dlaczego?

Klik/klik.

— Słyszeli, jak to mówi.

— Sześcian?

Klik/klik.

— Tak. Został wykopany. Mówił, że przemawia głosem B’hriana Krwawego Topora.

Vimes usłyszał, jak Nieśmialsson nabiera tchu. Pochwycił spojrzenie Freda. Skinął głową w stronę drzwi aresztu i bezgłośnie uformował wargami kilka słów.

— Czy to ten sławny król krasnoludów? — zapytał na głos.

Klik/klik.

— Tak. Dowodził krasnoludami w dolinie Koom — odparł Helmutłuk.

— I co powiedział? — spytał Vimes.

Klik/klik. Trzecie kliknięcie zabrzmiało z tyłu, kiedy Fred Colon zaryglował drzwi i stanął przed nimi z niewzruszoną miną.

— Nie wiem. Twardziec mówił, że opowiadał o bitwie. Mówił, że to były kłamstwa.

— Kto zabił graga Combergniota?

Klik/klik.

— Nie wiem. Twardziec wezwał mnie na spotkanie i powiedział, że wybuchła straszliwa bitwa między gragami, jeden z nich zabił w ciemnościach graga Combergniota młotkiem górniczym, ale nikt nie wie kto. Wszyscy szamotali się razem.

Wszyscy tak samo ubrani, myślał Vimes. Tylko sylwetki, jeśli nie można obejrzeć ich przegubów…

— Dlaczego chcieli go zabić?

Klik/klik.

— Musieli go powstrzymać przed zniszczeniem stów! Krzyczał i walił w sześcian młotkiem!

— Sześcian… ma czułe miejsce i jeśli dotknie się ich w niewłaściwej kolejności, cały dźwięk może zniknąć — szepnął Nieśmialsson.

Vimes obejrzał się na niego.

— Młotek pewnie załatwi sprawę niezależnie od tego, w co trafi — stwierdził.

— Nie, komendancie. Mechanizmy są bardzo wytrzymałe.

— Muszą być! — rzekł Helmutłuk.

Vimes zwrócił się do planszy.

— Niesłuszne jest niszczenie kłamstw, ale nie szkodzi, jeśli się zabija górników? — zapytał.

Klik.

Usłyszał westchnienie Nieśmialssona. No fakt, może dałoby się to lepiej wyrazić.

Ruch na planszy nie nastąpił. Helmutłuk zwiesił głowę.

— Źle jest zabijać górników — szepnął. — I czemu nie niszczyć kłamstw? Ale niedobrze jest myśleć takie myśli, więc ja… milczałem. Starzy gragowie byli zagniewani i zagubieni, więc Twardziec przejął dowództwo. Powiedział, że jeden krasnolud zabił drugiego pod ziemią, a więc jest oczywiste, że to nie sprawa dla ludzi. Powiedział, że on to załatwi. Powiedział, że wszyscy muszą go słuchać. Polecił czarnym strażnikom przenieść ciało do nowej, zewnętrznej komory. I… i kazał mi przynieść moją maczugę…

Vimes zerknął na Nieśmialssona i bezgłośnie wymówił słowo „maczuga?”. Odpowiedzią było energiczne kiwnięcie głową.

Helmutłuk siedział przygarbiony i milczący. Po chwili wyciągnął rękę i przesunął trolla. Klik.

Klik/klik. Klik/klik. Klik/klik. Vimes starał się wydzielić na grę kilka komórek mózgu, gdy tymczasem reszta umysłu usiłowała jakoś poskładać te przypadkowe informacje, jakimi zasypywał go Helmutłuk.

Czyli… wszystko zaczęło się wtedy, kiedy zjawili się tu w poszukiwaniu magicznego sześcianu, który umie mówić…

— Czemu przybyli do miasta? Skąd wiedzieli, że sześcian jest tutaj?

Klik/klik.

— Kiedy ruszyłem tam, by zacząć naukę, zabrałem ze sobą Kodeks. Twardziec go skonfiskował, ale potem wezwali mnie na spotkanie, powiedzieli, że to bardzo ważne i że uczynią mi zaszczyt, pozwalając iść ze sobą do miasta. Twardziec tłumaczył, że to wspaniała okazja i że grag Combergniot ma misję.

— Nie wiedzieli o obrazie?

— Żyli pod górą. Wierzą, że ludzie nie są rzeczywiści. Ale Twardziec jest sprytny. Według niego od dawna już opowiadano, że coś wyszło z doliny Koom.

Założę się, że jest sprytny, myślał Vimes. No więc zjawiają się tutaj, zajmują lekką robotą duszpasterską i podżeganiem, no i szukaniem sześcianu w bardzo krasnoludzim stylu. Znajdują go. Biedacy, którzy kopali, słyszą, co sześcian ma do powiedzenia. A każdy wie, że krasnoludy plotkują, więc czarni strażnicy dopilnowują, żeby ta czwórka nie miała takiej szansy.

Klik/klik. Klik/klik.

Potem naszemu przyjacielowi Combergniotowi też się nie podoba to, co usłyszał. Chce zniszczyć sześcian. W ciemności następuje szamotanina. Któryś z gragów wyświadcza światu przysługę i wali Combergniota w makówkę. Ale, och nie, to duży błąd, bo motłoch będzie tęsknił za nim i jego wesołymi zachętami do hurtowej rzezi trolli. Wiadomo, jak krasnoludy plotkują, a przecież nie można pozabijać wszystkich. No więc póki jesteśmy tylko my w ciemności, musimy wymyślić jakiś plan. Występuje pan Twardziec, który mówi: „Ja wiem! Wyniesiemy zwłoki do tunelu, do którego troll mógłby się dostać i rozbić mu czaszkę maczugą”. Troll to zrobił. Jaki rozsądnie myślący krasnolud mógłby uwierzyć w cokolwiek innego?

Klik/klik.

— Po co świece? — spytał Vimes. — Kiedy ich spotkałem, starzy gragowie siedzieli w ostrym blasku świec!

Klik/klik.

— To na ich rozkaz — szepnął Helmutłuk. — Bali się, co może przyjść po nich w ciemności.

— A co takiego mogłoby przyjść?

Klik…

Dłoń Helmutłuka znieruchomiała w powietrzu. Przez kilka sekund w niewielkim kręgu żółtego światła nie poruszało się nic prócz samych płomieni; w ciemności poza nimi cienie wyciągały szyje, by lepiej słyszeć.

— Ja… nie mogę powiedzieć — szepnął krasnolud.

Klik… Klik/klik… klik… klik.

Vimes spojrzał na planszę. Skąd się tu wziął ten troll? Helmutłuk w jednym ruchu usunął z gry trzy krasnoludy!

— Twardziec powiedział, że zawsze jest jakiś troll. Troll dostał się do kopalni — mówił Helmutłuk. — Gragowie powiedzieli, że tak musiało być.

— Ale znali prawdę?

Klik/klik… klik… klik. Kolejne trzy krasnoludy strącone, ot tak…

— Prawda jest tym, co grag uzna za prawdę. Świat pod słońcem to i tak tylko zły sen. Twardziec zabronił o tym mówić. Mnie kazał powiedzieć strażnikom… o trollu.

Zrzucić winę na trolla, myślał Vimes. Dla krasnoluda to całkiem naturalne. Wielki troll to zrobił, a potem uciekł.

To nie dżdżownice się tak wiją, to przeklęte gniazdo żmij!

Patrzył na planszę. Niech to demon, trafiłem na ślepy mur. Co właściwie mi zostało? Cegła widział, jak krasnolud tłucze innego krasnoluda, ale to nie było morderstwo — to był Twardziec lub ktoś inny nadający zwłokom Combergniota wygląd ofiary trolla. I wcale nie jestem pewien, czy to poważne przestępstwo. Morderstwo zostało dokonane w ciemności, przez jednego z sześciu krasnoludów, a pozostała piątka może nawet nie wiedzieć, kto je popełnił. No dobrze, powiem może, że spiskowali w celu ukrycia przestępstwa, ale… chwileczkę…

— Ale to nie Twardziec zabronił zawiadamiania straży — powiedział. — To pan, prawda? Chciał pan, żebym się rozzłościł, panie Helmutłuk?

Przesunął krasnoluda. Klik!

Helmutłuk spuścił wzrok.

Ponieważ odpowiedź nie padała, Vimes przechwycił wędrownego trolla i zdjął z planszy.

— Nie wierzyłem, że pan przyjdzie… — Głos Helmutłuka był ledwie słyszalny. — Combergniot był… myślę… ja nie… Twardziec powiedział, że nie będzie się pan przejmował, bo grag stanowił zagrożenie. Powiedział, że to grag rozkazał zabić tych górników, więc teraz sprawa jest zakończona. Ale ja pomyślałem, że… tak nie można. Że to niedobrze! Słyszałem, że jest pan pełen dumy, więc chciałem pana… zainteresować… On…

— Myślał pan, że sam się nie zainteresuję? Troll oskarżony o zamordowanie krasnoluda, w takiej chwili, a ja się nie zainteresuję?

— Twardziec mówił, że nie, bo ludzie nie są zamieszani. Mówił, że pan nie dba o to, co się zdarza krasnoludom.

— Powinien częściej wychodzić na powietrze!

Helmutłukowi ciekło już z nosa i oczu; krople kapały na planszę. Deszcz powstrzymał bitwę, pomyślał Vimes. Krasnolud zapłakał.

— Tę maczugę dał mi troll, pan Błysk, za wygranie pięciu partii z rzędu! — szlochał. — Był moim przyjacielem! Powiedział, że jestem taki dobry jako troll, że powinienem mieć maczugę! Tłumaczyłem Twardźcowi, że to wojenne trofeum! Ale on mi ją zabrał i walił w tego biednego trupa!

Woda ścieka na kamień, myślał Vimes. I wszystko zależy od tego, gdzie upadnie kropla. Prawda, panie Błysk? Co dobrego przyniosło to temu biedakowi? Miał nieodpowiednią pracę; nie mógł sobie pozwolić na wątpliwości.

— No cóż, panie Helmutłuk, bardzo panu dziękuję. — Wyprostował się. — Mam jeszcze tylko jedno pytanie. Czy wie pan, kto posłał krasnoludy do mojego domu?

— Jakie krasnoludy?

Vimes spojrzał w zapłakane, zaczerwienione oczy. Albo ich właściciel mówił prawdę, albo świat sceny przeoczył wybitny talent.

— Przybyli, by napaść na mnie i moją rodzinę.

— Ja… słyszałem, jak Twardziec rozmawia z kapitanem strażników — wymamrotał Helmutłuk. — Coś o… ostrzeżeniu.

— Ostrzeżenie? To pan nazywa… — zaczął Vimes i urwał, gdy zauważył, jak Nieśmialsson kręci głową. Słusznie, słusznie. Nie warto czepiać się tego biedaka, i tak ledwie się trzyma.

— Są teraz bardzo wystraszeni — ciągnął Helmutłuk. — Nie rozumieją miasta. Nie rozumieją, dlaczego wpuszcza się tutaj trolle. Nie rozumieją ludzi, którzy ich nie… rozumieją. Boją się pana. Teraz boją się już wszystkiego.

— Dokąd uciekli?

— Nie wiem. Twardziec powiedział, że i tak by wyjechali, bo mają już sześcian i obraz. Powiedział, że obraz pokaże, gdzie są kolejne kłamstwa, by można było je zniszczyć. Ale najbardziej boją się Przyzywającej Ciemności, komendancie. Czują, że przybywa po nich.

— To tylko rysunek — odparł Vimes. — Nie wierzę w to.

— Ja wierzę — oświadczył spokojnie Helmutłuk. — Jest w tym pomieszczeniu. Skąd się tu wzięła? Przybywa w ciemności, w zemście i w przebraniu.

Vimes poczuł dreszcz. Nobby rozejrzał się po ponurych kamiennych ścianach. Nieśmialsson siedział sztywno wyprostowany. Nawet Fred Colon nerwowo przestępował z nogi na nogę.

To tylko mistyczne bajki, tłumaczył sobie Vimes. I nawet nie ludzkie mistyczne bajki. Nie wierzę w nie. Tylko dlaczego nagle zrobiło się tu chłodniej?

Odchrząknął.

— Kiedy się już zorientuje, że odeszli, zapewne wyruszy za nimi.

— Przyjdzie też po mnie — rzekł Helmutłuk tym samym spokojnym tonem. Założył ręce na piersi.

— Po pana? Nikogo pan nie zabił!

— Nie rozumie pan! Oni… oni… Kiedy zabili górników, jeden nie był jeszcze całkiem martwy i… i… i słyszeliśmy, jak tłucze pięściami o drzwi, a ja stałem w tunelu i pragnąłem, żeby umarł, żeby ustał ten hałas, ale… ale kiedy już ucichł, dalej rozbrzmiewał mi w uszach, bo ja mogłem, mogłem, mogłem przekręcić koło, ale bałem się czarnych strażników, którzy nie mają dusz, i dlatego teraz ciemność zabierze moją…

Umilkł.

Nobby zakaszlał nerwowo.

— No cóż, dziękuję raz jeszcze — rzekł Vimes.

Wielkie nieba, ależ pomieszali w głowie temu biedakowi! A ja nie mam niczego… Mógłbym dorwać Twardźca pod zarzutem fałszowania dowodów. Nie mogę postawić Cegły na miejscu dla świadków, bo udowodnię tylko, że w kopalni był troll. Mam jedynie tego młodego Helmutłuka, który nie jest w stanie zeznawać.

Obejrzał się na Nieśmialssona i wzruszył ramionami.

— Myślę, że zatrzymamy naszego przyjaciela jeszcze na tę noc, dla jego dobra. Nie wyobrażam sobie, żeby miał dokąd pójść. Oczywiście, zeznanie jest objęte…

Jego głos cichł z wolna. Odwrócił się znowu i spojrzał badawczo na żałosnego Helmutłuka.

— Jaki obraz?

— Obraz bitwy w dolinie Koom, pędzla Methodii Rascala — odparł krasnolud, nie podnosząc głowy. — Jest bardzo wielki. Ukradli go z muzeum.

— Co?! — zawołał Fred Colon, który w kącie parzył herbatę. — To oni?

— Jak to? Wiedziałeś o tym, Fred? — zapytał groźnie Vimes.

— My… Tak, panie Vimes, napisaliśmy raport…

— Dolina Koom! Dolina Koom! Dolina Koom! — ryknął Vimes i uderzył pięścią w stół tak mocno, że aż podskoczyły lichtarze. — Raport?! Do demona, po co komu raport? Czy ja ostatnio mam czas na czytanie raportów? Dlaczego nikt mi o tym nie powie…

Jedna świeca sturlała się na podłogę i zgasła. Już na krawędzi blatu Vimes próbował złapać drugą, ale wymknęła mu się i knotem w dół wylądowała na kamieniach.

Ciemność opadła jak topór.

Helmutłuk jęknął. Był to głęboki, rozdzierający jęk, jakby śmiertelne charczenie z żywych jeszcze ust.

— Nobby! — wrzasnął Vimes. — Zapal natychmiast tę piekielną zapałkę i to jest piekielny rozkaz!

W ciemności rozległo się gorączkowe szuranie, a potem główka zapałki rozjarzyła się jak supernowa.

— Dawaj ją tutaj, człowieku! — wołał Vimes. — Zapalaj świece!

Helmutłuk wciąż wpatrywał się w stół, gdzie to wywołane złością uderzenie przewróciło figury pod koniec gry.

Kiedy zapaliły się płomyki świec, Vimes zerknął na planszę.

Jeśli człowiek miał skłonność do widzenia znaków, mógłby uznać, że krasnoludy i trolle upadły mniej więcej w kręgu wokół centralnego głazu, a kilka dodatkowych krasnoludów przetoczyło się dalej w jednej linii. Można by wręcz powiedzieć, że utworzyły kontur okrągłego oka. Z ogonem.

Helmutłuk westchnął lekko i osunął się bokiem na podłogę. Vimes poderwał się, by mu pomóc, ale w ostatniej chwili przypomniał sobie o zasadach. Opanował się, odstąpił z rękami uniesionymi w górę.

— Panie Nieśmialsson… — rzucił. — Ja nie mogę go dotknąć. Proszę…

Grag skinął głową i przyklęknął obok Helmutłuka.

— Nie ma pulsu, serce nie bije — poinformował po kilku sekundach. — Przykro mi, komendancie.

— Czyli wygląda na to, że jestem w pańskich rękach.

— Istotnie. W rękach krasnoluda. — Grag wstał. — Komendancie Vimes, przysięgnę, że w mojej obecności Helmutłuk traktowany był z szacunkiem i troską. I że był pan wobec niego aż za bardzo życzliwy. Nie ma pan jego śmierci na sumieniu. Wezwała go Przyzywająca Ciemność. Krasnoludy zrozumieją.

— Ale ja nie rozumiem! Dlaczego go zabiła? Co ten nieszczęśnik zrobił złego?

— Raczej należałoby stwierdzić, iż umarł ze strachu przed Przyzywającą Ciemnością — odparł Nieśmialsson. — Zostawił uwięzionego górnika, słyszał w ciemności jego krzyki… i nie zrobił nic. Dla wszystkich krasnoludów to straszna zbrodnia.

— Tak straszna jak starcie słowa? — zapytał kwaśno Vimes. Był wstrząśnięty bardziej, niż miał ochotę przyznać.

— Niektórzy powiedzą, że o wiele straszniejsza. Strach i własne sumienie zabiły Helmutłuka. Całkiem jakby miał w głowie swoją Przyzywającą Ciemność. W pewnym sensie, oczywiście, wszyscy ją mamy, komendancie. Albo coś podobnego.

— Wasza religia naprawdę może ludziom zaszkodzić.

— To przesadne stwierdzenie, jeśli porównamy z tym, co sami robią sobie nawzajem. — Grag skrzyżował martwemu krasnoludowi ręce na piersi. — Zresztą to nie religia, komendancie. Nasz tak spisał Prawa i Świat, a potem odszedł. Nie wymaga, byśmy o Nim myśleli, tylko byśmy myśleli.

Wstał.

— Wyjaśnię moim rodakom sytuację, komendancie. A przy okazji, chciałbym prosić, żeby zabrał mnie pan ze sobą do doliny Koom.

— Czyżbym jakoś zasugerował, że wybieram się do doliny Koom? — zdziwił się Vimes.

— No dobrze — odparł grag spokojnie. — Powiedzmy zatem, że gdyby ogarnęła pana ochota na wycieczkę do doliny Koom, zabierze mnie pan? Znam to miejsce. Znam historię. Wiem nawet sporo o znakach górniczych, zwłaszcza Głównych Ciemnościach. Mogę się przydać.

— I żąda pan tego za samo powiedzenie prawdy?

— Oczywiście nie. J’ds hasfak ‘ds’. Czyli pertraktuję bez topora w dłoni. Powiem prawdę niezależnie od tego, co pan postanowi. Jednakże skoro nie wybiera się pan do doliny Koom, komendancie, nie będę nalegał. To była taka przypadkowa myśl.


* * *

Zabawa… Po co komu zabawa?

Nie jest to przyjemność, radość, rozkosz, wesołość czy zadowolenie. To płytki, okrutny i złośliwy mały drań, słowo oznaczające coś, czego szuka się z parą śmiesznych czułków na głowie i napisem „Chcę Tego!” na koszulce; zwykle zostawia człowieka budzącego się z twarzą przyklejoną do ulicy.

Angua zdobyła jakoś purpurowe boa z piór. Nie było jej. Nie było niczyje. Po prostu się pojawiło. Jego otchłanna sztuczność ją przygnębiała. Anguę bardzo irytowało, że nie wie, co to takiego.

Skończyły w Katafalkach, a ona wiedziała, że tak będzie. Był to bar dla nieumarłych, ale tolerował każdego, kto nie był nazbyt normalny. Z pewnością tolerował Płovą.

Ta dziewczyna po prostu nie rozumiała, prawda? Nie rozumiała powodów, dla których mężczyźni nigdy jej nie zagadywali. Kłopot polega na tym, myślała Angua, że Nobby nie jest tak naprawdę złym… złą osobą. Jako taką. O ile wiedziała, zawsze był wierny pannie Pushpram, co oznacza, że jeśli chodziło o bicie rybą, a potem obrzucanie małżami, nigdy nie myślał o żadnej innej. Właściwie miał duszę romantyczną, niestety osadzoną w czymś, co można nazwać jedynie… Nobbym Nobbsem.

Sally poszła z Płovą do damskiej, zawsze szokującej ludzi, którzy wcześniej jej nie widzieli. Angua patrzyła na listę koktajli nad barem, wymalowaną, bardzo chwiejnym pismem przez Igora[14], który starał się podążać z zeitgeistem — albo starałby się, gdyby wiedział, co to słowo znaczy — ale zupełnie nie zrozumiał subtelności nowoczesnego koktajlbaru, więc wśród proponowanych drinków znalazły się:


CIOS CUCHNĄCOM PIĄCHOM W ZEMBY
GŁOWA PRZYBITA DO DRZWI
KOPNIAK W ROZKROK
ŚRUBA SZYJNA

Angua musiała przyznać, że Śruba Szyjna nie jest zła.

— Przepraszam — odezwała się Cudo, kołysząc się na barowym stołku — ale o co chodzi z tą Płovą? Widziałam, jak ty i Sally kiwacie do siebie głowami.

— Och, to syndrom palanta. — Angua przypomniała sobie, z kim rozmawia, i dodała: — Krasnoludy pewnie tego nie mają. To znaczy… czasami kobieta jest taka piękna, że każdy mężczyzna, mający chociaż połowę mózgu, nawet nie spróbuje się z nią umówić. Bo to oczywiste, że jest zbyt wspaniała dla niego. Nadążasz?

— Chyba tak.

— Taka jest Płova. A dla celów tej ilustracji, Nobby nie ma połowy mózgu. Jest tak przyzwyczajony do kobiet, mówiących mu „nie”, kiedy je zaczepia, że nie obawia się odrzucenia. Dlatego zaczepia ją, bo myśli sobie: czemu nie? A ona, która zaczyna już wierzyć, że coś z nią nie w porządku, jest taka wdzięczna, że się zgadza.

— Ale ona go lubi.

— Wiem. W tym miejscu wszystko robi się dziwne.

— U krasnoludów jest o wiele łatwiej — stwierdziła Cudo.

— Tak podejrzewam.

— Ale pewnie nie tak zabawnie — dodała Cudo z wyraźnym smutkiem.

Wracała już Płova. Angua zamówiła trzy Śruby Szyjne, a Cudo z nadzieją negocjowała Szaleńczy Orgazm[15]. Potem, niekiedy z pomocą Sally, Angua wyjaśniła Płovej… no… wszystko.

Zajęło to trochę czasu. Musiała zmieniać kształt zdań, by wpasowały się w dostępne aktualnie miejsce w mózgu Płovej. Jednak mocno trzymała się wiary, że dziewczyna nie może być aż tak głupia. Pracowała przecież w nocnym klubie, prawda?

— No bo jak myślisz, czemu mężczyźni płacą, żeby oglądać cię na scenie? — spytała.

— Bo jestem bardzo dobra — odparła natychmiast Płova. — Kiedy miałam dziesięć lat, dostałam nagrodę tancerki roku w klasie tańca i stepu panny Deviante.

— Stepowałaś? — Sally się uśmiechnęła. — A właściwie czemu nie próbujesz robić tego w czasie występu?

Angua zamknęła umysł przed wizją stepującej Płovej. Cały klub pewnie by spłonął do gołej ziemi.

— Spróbujemy inaczej — zaproponowała. — I mówię ci to jako kobie… osoba płci żeńskiej…

Płova słuchała w skupieniu i nawet sposób, w jaki wyglądała na zaciekawioną, był nieuczciwy wobec reszty jej płci. Angua skończyła i z nadzieją popatrzyła na ten anielski wyraz twarzy.

— Czyli mówisz… — powiedziała Płova — że chodzenie z Nobbym jest jak wyjście do eleganckiej restauracji i zjedzenie tylko bułeczki?

— Otóż to! — ucieszyła się Angua. — Załapałaś!

— Ale ja się nigdy nie spotykam z mężczyznami. Babcia mi mówiła, że nie mogę się zachowywać jak ulicznica.

— I uważasz, że praca w… — zaczęła Angua, ale przerwała jej Sally.

— Czasami trzeba się przejść ulicą — stwierdziła. — Czy zdarzyło ci się wejść czasem do baru i wypić drinka z mężczyzną?

— Nie.

— Jasne. — Wampirzyca osuszyła swoją szklankę. — Nie smakują mi te Śruby Szyjne. Chodźmy gdzieś i… otwórzmy umysł na możhliości.


* * *

Dziwnie było mieć Sybil w Pseudopolis Yardzie. Zanim przekazała ten budynek Straży Miejskiej, była to jedna z rezydencji Ramkinów. Tutaj Sybil spędziła była dziewczęce lata. To był kiedyś jej dom.

Pewna świadomość tego przesączyła się do poobijanych, zbrukanych dusz strażników. Mężczyźni, którzy nie byli znani z elegancji i wykwintnych manier, nagle zaczęli odruchowo wycierać nogi przed wejściem i z szacunkiem zdejmować hełmy.

Mówili też inaczej: powoli i z wahaniem, nerwowo wyszukując w zdaniach słów niecenzuralnych, by je wykasować. Ktoś nawet znalazł miotłę i pozamiatał, a w każdym razie przesunął brud w miejsce, gdzie mniej rzucał się w oczy. Na górze, w pokoju służącym dotąd jako kasa, Młody Sam spał spokojnie w prowizorycznym łóżeczku. Pewnego dnia Vimes mu opowie, jak to pilnowało go czterech trolli. Byli po służbie, ale zgłosili się na ochotnika i aż świerzbiały ich ręce na myśl, że przyjdą krasnoludy. Vimes miał nadzieję, że na chłopcu zrobi to wrażenie. W końcu inne dzieci mogły liczyć najwyżej na anioły.

Vimes zajął bufet, ponieważ był tam odpowiednio duży stół. Rozłożył na nim mapę miasta. Sporą część reszty blatu zajmowały stronice z Kodeksu. Kodeksu doliny Koom.

To nie była gra, to była łamigłówka. Rodzaj… tak, rodzaj puzzli. I powinienem być w stanie ją ułożyć, myślał, bo mam wszystkie rogi.

— Ulica Buławników, aleja Forsołapka, Płaczmała, Dziedziniec Plotki, Jeebies, Błonne Schody — powiedział — Wszędzie tunele. Mieli szczęście, że go znaleźli po szukaniu w ledwie trzech czy czterech. Pan Rascal zamieszkiwał chyba na co drugiej ulicy w tym rejonie. Także na Empirycznym Sierpie!

— Ależ dlaczego? — zdziwił się sir Reynold Szyty. — Znaczy, po cóż kopali hwszędzie thunele?

— Wytłumaczcie mu, Marchewa. — Vimes wyrysował linię przez miasto.

— Ponieważ to krasnoludy, sir, a w dodatku głębinowcy — rzekł Marchewa. — Nie przyszłoby im do głowy, żeby nie kopać. Zresztą i tak sprowadzało się to głównie do oczyszczenia jakichś zasypanych pokojów. Dla krasnoluda to spacer. Kładli też szyny, więc wydobywaną ziemię mogli wyrzucać gdziekolwiek.

— No thak, ale z pehwnością… — zaczął sir Reynold.

— Nasłuchiwali. Szukali czegoś, co mówi na dnie starej studni — tłumaczył Vimes, wciąż pochylony nad mapą. — Jaka była szansa, że to coś wciąż jest widoczne? A ludzie robią się trochę nerwowi, kiedy gromada krasnoludów zaczyna im kopać dziury w ogrodzie.

— To by się działo bardzo pohwoli, nieprahwdaż…

— No tak, sir. Ale odbywałoby się w ciemności, pod ich kontrolą i potajemnie — odparł Marchewa. — Mogli dotrzeć wszędzie, gdzie chcieli. Mogli zygzakować, jeśli nie byli pewni, mogli sunąć na wprost, jeśli tak im wskazała ta rura do słuchania, i wcale nie musieli rozmawiać z ludźmi ani widzieć światła dnia. Ciemność, poczucie władzy, tajemnica.

— Głębinowcy w skrócie — podsumował Vimes.

— To bardzo podniecające — entuzjazmował się sir Reynold. — I przekopali się do pihwnicy w moim muzeum?

— Ty wytłumacz, Fred — rzucił Vimes i wyrysował na mapie następną linię.

— Już się robi — zaczął Fred Colon. — Eee… Nobby i ja odkryliśmy to dopiero parę godzin temu. — Uznał, że rozsądniej będzie nie dodawać: „kiedy pan Vimes na nas nawrzeszczał, kazał opowiedzieć wszystko ze szczegółami, a potem wysłał z powrotem i powiedział, czego szukać”. — Byli bardzo sprytni, sir. Nawet zaprawa wyglądała na brudną. Założę się, że mówi pan sobie teraz „Ahah”…

— Móhwię? — zdumiał się sir Reynold. — Normalnie pohwiedziałbym raczej „Hwielkie nieba!”.

— Spodziewam się, że mówi pan sobie: Aha, ale jak mogli zabudować ścianę, kiedy już wynieśli muriel. No więc uważamy…

— No hwięc hwyobrażam sobie, że jeden krasnolud zosthał z thyłu, zrobił shwoje, przyczaił się, jak to hwy móhwicie, i hwywędrował rankiem — stwierdził sir Reynold. — Ludzie hwchodzili i hwychodzili przez cały czas. Przecież szukaliśmy hwielkiego malohwidła, nie osoby.

— Tak jest, sir. Uważamy, że jeden krasnolud został z tyłu, zrobił swoje, przyczaił się i wywędrował rankiem. Ludzie wchodzili i wychodzili przez cały czas. Przecież szukaliście wielkiego malowidła, nie osoby — wyjaśnił Fred Colon.

Był bardzo dumny z tej swojej teorii, więc zamierzał opowiedzieć o niej głośno choćby nie wiem co.

Vimes stuknął palcem w mapę.

— A tutaj, sir Reynoldzie, jest miejsce, gdzie troll Cegła wpadł przez podłogę w jakiejś piwnicy do ich tunelu. Powiedział nam też, że w ich głównej kopalni zauważył coś, co z opisu wygląda na Rascala.

— Ale niesthety, nie udało się hwam go odzyskać?

— Przykro mi, sir Reynoldzie. Prawdopodobnie już dawno został wywieziony z miasta.

— Dlaczego? — Kustosz nie mógł zrozumieć. — Mogli go w muzeum oglądać do woli! Osthatnio jestheśmy bardzo intheraktywni!

— Interaktywni? — powtórzył Vimes. — Co pan ma na myśli?

— No hwięc ludzie mogą… oglądać obrazy, ile thylko chcą — wyjaśnił sir Reynold nieco zirytowany. Ludzie nie powinni zadawać takich pytań.

— A co robią obrazy?

— Ehm… hwiszą, komendancie — odparł sir Reynold. — To oczyhwiste.

— Czyli chodzi panu o to, że ludzie mogą przychodzić i oglądać obrazy, a obrazy są oglądane?

— Coś w tym rodzaju, thak. — Kustosz zastanowił się i świadom, że to chyba nie wystarczy, dodał jeszcze: — Ale w sposób dynamiczny.

— Chce pan powiedzieć, że ludzie są poruszeni tym, co zobaczą? — podsunął Marchewa.

— Thak! — wykrzyknął sir Reynold z widoczną ulgą. — Brahwo! Thak hwłaśnie się dzieje! A przecież Rascal był hwystawiony przez latha! Mamy tam nahwet drabinę, na hwypadek gdyby kthoś chciał się przyjrzeć górom. Czasami przychodzą ludzie z thaką obsesją, że kthóryś z hwalczących pokazuje jakąś ledhwie hwidoczną grothę czy coś thakiego. Szczerze, gdyby był tam jakiś sekret, już dahwno bym go odkrył. Ta kradzież nie miała sensu!

— Chyba że ktoś odkrył ten sekret i nie chciał, żeby inni go poznali — mruknął Vimes.

— To byłby niezhwykły zbieg okoliczności, nie sądzi pan, komendancie? Przecież nic się tam osthatnio nie zmieniło. Pan Rascal nie przyszedł i nie domalohwał jeszcze jednej góry! I chociaż hwolałbym nie móhwić thego głośno, hwystarczyłoby zniszczyć obraz, prahwda?

Vimes obszedł stół dookoła. Wszystkie kawałki, myślał. Na pewno mam już wszystkie kawałki.

Zacznijmy od legendy o tym krasnoludzie, który zjawił się ledwie żywy parę tygodni po bitwie i mówił o skarbie.

No dobrze, to mógł być ten gadający sześcian, myślał. Krasnolud przeżył bitwę, ukrył się gdzieś, miał ten sześcian, ten ważny. Powinien go przenieść w bezpieczne miejsce… A może ludzie powinni go wysłuchać? Oczywiście, krasnolud nie zabrał go ze sobą, bo pewnie po okolicy kręciły się trolle, przypuszczalnie w takim nastroju, żeby najpierw walić maczugami, a dopiero potem próbować wymyślić jakieś pytania. Czyli krasnolud potrzebuje ochrony…

Udaje mu się przekonać kilku ludzi, ale kiedy prowadzi ich do miejsca, gdzie ukrył sześcian, umiera.

Przesuwamy się o dwa tysiące lat do przodu. Czy sześcian tak długo wytrzyma? Do demona, przecież wypływają nawet w roztopionej lawie!

Więc ten sześcian sobie leży. Zjawia się Methodia Rascal, szukając… ładnego widoku czy czegoś takiego, patrzy pod nogi i znajduje to pudełko. Pewnie tak, bo przecież je skłania do mówienia, kto może wiedzieć, w jaki sposób. Ale nie potrafi go zatrzymać, więc wrzuca do studni. Krasnoludy je znajdują. Słuchają, ale nienawidzą tego, co usłyszały. Nienawidzą tak bardzo, że Combergniot każe zabić czterech górników tylko dlatego, że też słyszeli. Tylko co ma do tego obraz? Pokazuje to, o czym mówi pudełko? I gdzie ono jest? Przecież jeśli ma się je w ręku, to właśnie tam.

Zresztą kto powiedział, że przemawia w nim Krwawy Topór? To mógłby być każdy. Dlaczego człowiek ma wierzyć w to, co zostało powiedziane?

Vimes zorientował się, że sir Reynold rozmawia z Marchewą.

— …thłumaczyłem hwaszemu sierżanthowi Colonowi, że obraz pokazuje miejsce odległe o kilka mil od thego, gdzie thoczyła się bithwa. W całkiem niehwłaściwej części doliny Koom! To chyba jedyna khwestia, co do kthórej obie sthrony się zgadzają.

— Więc dlaczego akurat tam malował? — wtrącił Vimes.

Patrzył na stół, jakby miał nadzieję, że siłą woli uzyska od niego jakieś wskazówki.

— Kto hwie? To dolina Koom. Ma prahwie dhwieście pięćdziesiąt mil khwadratowych. Podejrzehwam, że hwybrał miejsce, kthóre po prosthu hwygląda dramathycznie.

— Napijecie się może herbaty, panowie? — odezwała się od drzwi lady Sybil. — Czuję się bezrobotna, więc zaparzyłam w dzbanku. A ty powinieneś się trochę przespać, Sam.

Sam Vimes spojrzał przerażony — człowiek z autorytetem przyłapany w sytuacji rodzinnej.

— Och, lady Sybil, ukradli nam Rascala! — oznajmił sir Reynold. — Hwiem, że był pani krewnym.

— Mój dziadek mawiał, że to tylko utrapienie — odparła Sybil. — Ale pozwalał mi rozwijać obraz na podłodze w sali balowej. Wszystkim krasnoludom nadawałam imiona. Szukaliśmy tajemnicy, bo dziadek powiedział, że jest tam ukryty skarb i obraz pokazuje, gdzie jest schowany. Oczywiście nic nie znaleźliśmy, ale przynajmniej nie marudziłam w deszczowe popołudnia.

— Och, to nie była hwielka sztuka — przyznał sir Reynold. — A then człowiek był całkiem obłąkany, oczyhwiście. Ale obraz jakoś przemawiał do ludzi.

— Chciałbym, żeby i do mnie się odezwał — mruknął Vimes. — Naprawdę nie musisz robić herbaty dla ludzi, moja droga. Któryś z funkcjonariuszy…

— Nonsens. Musimy być gościnni — odparła Sybil.

— Oczyhwiście, próbohwano go skopiować — mówił kustosz, biorąc filiżankę. — Doprahwdy, efekty były sthraszne! Obraz szeroki na pięćdziesiąt sthóp i hwysoki na dziesięć jesth prakthycznie niemożlihwy do skopiowania z jakąś rozsądną dokładnością…

— Nie, jeśli rozłoży się go w sali balowej i każe komuś zrobić pantograf — stwierdziła Sybil. — Ten dzbanek to prawdziwa zgroza, Sam. Gorszy niż termos. Czy w ogóle ktoś go kiedyś czyścił? — Przyjrzała się ich minom. — Powiedziałam coś niewłaściwego?

— Zrobiła pani kopię Rascala? — upewnił się sir Reynold.

— O tak. Całość w skali jeden do pięciu. Miałam wtedy czternaście lat i to był projekt szkolny. Przerabialiśmy historię krasnoludów, rozumie pan, a że mieliśmy ten obraz, nie mogłam przepuścić okazji. Wie pan, co to jest pantograf, prawda? To bardzo prosty sposób wykonywania zwiększonych albo zmniejszonych kopii obrazów przy użyciu geometrii, kilku drewnianych dźwigni i zaostrzonego ołówka. Właściwie to zrobiłam pięć paneli dziesięć na dziesięć stóp, pełny wymiar, żeby mieć pewność, że odwzorowałam wszystkie szczegóły, a potem jeszcze wersję pięć razy mniejszą, żeby ją wystawić tak, jak biedny pan Rascal zaplanował. Dostałam od panny Turpitude najwyższą ocenę. Uczyła nas matematyki, a włosy nosiła zwinięte w kok, z wbitymi w niego cyrklem i linijką. Mawiała zawsze, że dziewczyna, która umie używać ekierki i kątomierza, zajdzie w życiu daleko.

— Jaka szkoda, że nie ma już pani tej kopii — westchnął sir Reynold.

— Czemu pan tak uważa, sir Reynoldzie? Jestem pewna, że nadal gdzieś u nas leży. Przez jakiś czas wisiała pod sufitem w moim pokoju. Niech pomyślę… Czy wzięliśmy ją ze sobą, kiedy się przeprowadzaliśmy? Jestem pewna, że… — Uśmiechnęła się. — A tak. Byłeś kiedyś tutaj na strychu, Sam?

— Nie — przyznał Vimes.

— Najwyższy czas.


* * *

— Nigdy jeszcze nie byłam na takim dziewczęcym wieczorku — oświadczyła Cudo, kiedy niezbyt pewnie szły nocą przez miasto. — Czy ten ostatni fragment też powinien się zdarzyć?

— Jaki fragment? — zdziwiła się Sally.

— Ten fragment, kiedy bar się zapalił.

— Zwykle nie — przyznała Angua.

— Nigdy jeszcze nie widziałam, żeby mężczyźni walczyli o kobietę — mówiła dalej Cudo.

— Tak, to było niezłe, prawda? — mruknęła Sally.

Odprowadziły Płovą do domu. Dziewczyna była wyraźnie zamyślona.

— A przecież ona tylko się do kogoś uśmiechnęła — dodała Cudo.

— Tak — zgodziła się Angua. Starała się skoncentrować na chodzeniu.

— Ale trochę będzie szkoda Nobby’ego, jeśli ona weźmie sobie to wszystko do serca — mówiła Cudo.

Ratujcie mnie od gadatliwych pijniczek… pijaczków… pijaczek, myślała Angua.

— No tak, ale co z panną Pushpram? — spytała. — Przez lata cisnęła w Nobby’ego sporo całkiem drogich ryb.

— Zadałyśmy cios w imieniu brzydkiej kobiecości — oznajmiła głośno Sally. — Buty, mężczyźni, trumny… nigdy nie bierz pierwszych, które się trafią.

— Och, buty! — zawołała Cudo. — O butach możemy pogadać. Któraś widziała u Yana Skałomłota nowe czółenka z pełnej miedzi?

— My nie chodzimy po obuwie do kowala, moja droga — oświadczyła Sally. — Oj… Chyba mi niedobrze…

— To nauczka za picie… wina — stwierdziła złośliwie Angua.

— Och, cha, cha — odpowiedziała z mroku wampirzyca. — Absolutnie mi nie przeszkadza sarkastyczna pauza przed słowem „wino”, dzięki za współczucie! Ja nie powinnam pić tych lepkich drinków z nazwami wymyślonymi przez ludzi, którzy mają jeszcze mniejsze poczucie humoru niż… o, nieeee…

— Nic ci nie jest? — wystraszyła się Cudo.

— Właśnie wyrzygałam małą, bardzo śmieszną papierową parasolkę.

— Ojej…

— I zimny ogień.

— To pani, sierżancie Angua? — odezwał się głos w mroku.

Latarnia oświetliła twarz funkcjonariusza Wizytuja, który niósł pod pachą gruby plik ulotek.

— Cześć, Kocioł — powiedziała Angua. — Co jest?

— …wygląda na plasterek cytryny… — mruknął ktoś w cieniu chrapliwym głosem.

— Pan Vimes polecił mi szukać pani w barach niegodziwych i nędznych miejscach grzechu — wyjaśnił Wizytuj.

— A ta literatura? — spytała Angua. — A przy okazji, słowa „nic osobistego” tak łatwo mogły być dodane na końcu ostatniego zdania.

— Ponieważ miałem odwiedzać świątynie występku, sierżancie, pomyślałem, że przy okazji mogę wykonywać święte dzieło Oma — odparł Wizytuj, którego niestrudzony ewangelizacyjny entuzjazm tryumfował nad wszelkimi przeciwnościami[16]. Zdarzało się, że ludzie w zatłoczonych barach leżeli na podłodze przy zgaszonych światłach, gdy tylko słyszeli, że zbliża się ulicą.

W ciemności ktoś wymiotował.

— Biada tym, co nadużywają wina — oświadczył funkcjonariusz Wizytuj. Zauważył minę Angui i dodał: — Nikogo nie urażając.

— I my przeszłyśmy przez to wszystko… — jęknęła Sally.

— Czego on chce, Kocioł?

— Znów chodzi o dolinę Koom. Macie wrócić do Yardu.

— Przecież dał nam wolne! — jęknęła Sally.

— Przykro mi — odparł z satysfakcją Wizytuj. — Jak rozumiem, znowu jesteście szybkie.

— Historia mojego życia… — westchnęła Cudo.

— No trudno, trzeba ruszać — uznała Angua, starając się nie okazywać ulgi.

— Kiedy mówię „historia mojego życia”, to oczywiście nie chodzi mi o całą historię — mruczała Cudo, pozornie do siebie, kiedy wlokła się za nimi przez świat cudownie pozbawiony zabawy.


* * *

Ramkinowie nigdy niczego nie wyrzucali. W ich strychach było coś niepokojącego — i wcale nie to, że lekko pachniały dawno zdechłym gołębiem.

Ramkinowie opisywali rzeczy. Vimes był na wielkim strychu przy alei Scoone’a, żeby znieść stamtąd konia na biegunach i łóżeczko oraz całą skrzynię starych, ale bardzo mocno kochanych pluszowych zabawek pachnących naftaliną. Niczego, co mogło jeszcze kiedyś się przydać, nie wyrzucano — starannie to opisano i wyniesiono na strych.

Jedną ręką odgarniając pajęczyny, a w drugiej trzymając latarnię, Sybil prowadziła ich obok skrzyń z „Butami męskimi, różnymi”, „Zabawnymi kukiełkami, marionetkami i pacynkami” oraz „Modelem teatru z dekoracjami”.

Może stąd właśnie brało się ich bogactwo: kupowali takie rzeczy, które wytrzymywały bardzo długo, więc teraz już rzadko musieli kupować cokolwiek. Oprócz jedzenia, naturalnie, ale Vimes nie byłby zdziwiony, gdyby znalazł pudło z etykietą „Ogryzki jabłek, różne” czy „Resztki, wymagają dojedzenia”[17].

— Aha, tutaj jest — stwierdziła Sybil.

Odsunęła pęk floretów szermierczych oraz kijów do lacrosse i przyciągnęła do światła długą, grubą tubę.

— Nie pokolorowałam go, naturalnie — powiedziała, gdy nieśli znalezisko do schodów. — To by trwało całą wieczność.

Zniesienie ciężkiej tuby do bufetu wymagało pewnego wysiłku i sporej dawki przepychania, ale w końcu ułożono ją na stole i usunięto trzeszczącą osłonę.

Kiedy sir Reynold rozwijał wielkie, dziesięciostopowe kwadraty, by się nimi zachwycić, Vimes wyjął stworzoną przez Sybil kopię w niewielkiej skali. Rysunek był akurat tak mały, żeby się zmieścić na stole; z jednego końca obciążył go brudnym kubkiem, na drugim postawił solniczkę.

Notatki Rascala stanowiły przygnębiającą lekturę. I trudną, ponieważ wiele było na wpół spalonych, a i tak charakter pisma był taki, jakiego można by się spodziewać u pająka na batucie podczas trzęsienia ziemi.

Ten człowiek wyraźnie był obłąkany, pisząc notatki, które chciał zachować w tajemnicy przed kurczakami; czasami przerywał w pół zdania, kiedy sądził, że jakiś kurczak podgląda. Zapewne przykro było na niego patrzeć, dopóki nie chwytał pędzla, bo wtedy zaczynał pracować całkiem spokojnie i z dziwnym blaskiem na twarzy. To było jego życie: jedno wielkie płótno. Methodia Rascal urodził się, namalował słynny obraz, myślał, że jest kurczakiem, umarł.

Biorąc pod uwagę, że ten człowiek własnego siedzenia nie umiałby znaleźć, jak można zrozumieć cokolwiek, co napisał? Jedyną notką, która wydawała się treściwa, choć przerażająca, była ta, którą powszechnie uznawano za ostatnią, gdyż znaleziono ją pod jego bezwładnym ciałem. Brzmiała:


Awk! Awk! Nadchodzi! NADCHODZI!


Zadławił się. W gardle miał pełno piór. A na płótnie schła jeszcze farba po ostatnich pociągnięciach pędzla.

Wzrok Vimesa przyciągnęła notatka, oznaczona dość przypadkowo numerem 39: „Myślałem, że to dobra wróżba, ale krzyczy po nocach”. Czego wróżba? A co z numerem 143: „Ciemność, w ciemności jak gwiazda w łańcuchach”? Vimes zapamiętał ją sobie. Zapamiętał też wiele innych. Ale najgorsze w nich — albo najlepsze, jeśli ktoś kochał tajemnice — było to, że mogły oznaczać cokolwiek. Każdy mógł sobie wybrać własną teorię. Ten człowiek niemal głodował i śmiertelnie bał się kurczaków żyjących w jego głowie. Równie dobrze można by szukać sensu w kroplach deszczu.

Vimes odsunął kartki na bok i przyjrzał się dokładnemu szkicowi. Nawet w tym rozmiarze mógł zaszokować. Z przodu twarze były tak wielkie, że dało się zobaczyć pory na nosie krasnoluda. Na dalekim planie Sybil starannie skopiowała postacie wzrostu ćwierci cala.

Wymachiwano toporami i maczugami, wysuwano włócznie, były ataki, kontrataki i pojedyncze starcia. Na całej długości obrazu krasnoludy i trolle zwarły się w zaciętej bitwie, rąbiąc i tłukąc.

Kogo brakuje? — pomyślał Vimes.

— Sir Reynoldzie, może mi pan pomóc? — zapytał cicho, by rodząca się myśl nie podkuliła ogona i nie uciekła.

— Thak, komendancie? — Kustosz podszedł natychmiast. — Doprahwdy, lady Sybil hwykonała bezbłędną…

— Jest bardzo dobra, rzeczywiście — zgodził się Vimes. — Proszę mi wyjaśnić, skąd Rascal to wszystko wiedział.

— Isthnieje hwiele krasnoludzich pieśni na then themat. I kilka trollohwych opohwieści. Och, także kilku ludzi było śhwiadkami.

— Czyli Rascal mógł o tym przeczytać?

— O thak. Poza thym, że umieścił bithwę w niehwłaściwej części doliny, przedstahwił ją całkiem dokładnie.

Vimes nie odrywał wzroku od papierowej bitwy.

— Czy zatem ktoś wie, czemu umieścił ją nie tam, gdzie się odbyła?

— Isthnieje kilka theoryj. Jedna sthwierdza, że zmylił go fakt, iż zhwłoki krasnoludów palono na thym końcu doliny. Po burzy tham hwłaśnie hwiele ciał dopłynęło. Tham theż mieli hwięcej drehwna na stosy. Ale ja uhważam, że hwybrał ten koniec, bo hwidok sthamtąd jest o hwiele lepszy. Góry hwyglądają thak dramathycznie…

Vimes usiadł. Patrzył na szkic, jakby żądał od niego wydania sekretów. Pan Błysk mówił, że za kilka tygodni wszyscy poznają tę tajemnicę. Dlaczego?

— Sir Reynoldzie, czy w ciągu najbliższych paru tygodni z obrazem miało się wydarzyć coś niezwykłego?

— O thak — odparł kustosz. — Mieliśmy go przenieść do nohwego pomieszczenia.

— Po co?

— Móhwiłem pańskiemu sierżanthowi — przypomniał kustosz z lekką przyganą. — To pomieszczenie jest okrągłe. Rascal chciał, żeby malohwidło hwidziane było dookoła. Żeby oglądający znalazł się jakby na miejscu akcji.

Ja też jestem już prawie na miejscu, uznał Vimes.

— Myślę, że sześcian wyjawił krasnoludom coś na temat doliny Koom — powiedział w zadumie. Czuł się tak, jakby już był na polu bitwy. — Przekonał ich, że ważne jest miejsce, gdzie został znaleziony. Nawet Rascal uważał, że jest ważne. Potrzebowali mapy, a Rascal ją namalował, nawet jeśli nie zdawał sobie z tego sprawy. Fred?

— Tajest, sir?

— Krasnoludy nie przejmowały się uszkodzeniem dolnego brzegu obrazu, bo na dole nie ma niczego istotnego. Tylko ludzie. Ludzie się zmieniają.

— Z całym szacunkiem, komendancie, podobnie te głazy — zauważył sir Reynold.

— Nie mają znaczenia. Nieważne, jak bardzo zmieni się dolina, ten obraz nadal będzie działał — oświadczył Vimes. W jego umyśle rozjarzył się ciepły blask zrozumienia.

— Ale nahwet rzeki przesuhwają się w ciągu lat, a z gór na pehwno sthoczyła się cała masa kamieni. Móhwiono mi, że ta okolica obecnie hwcale thak nie hwygląda.

— Mimo to ta mapa będzie skuteczna przez tysiące lat — rzekł Vimes tym samym sennym głosem. — Ona nie wyznacza głazu, zagłębienia czy groty. Wyznacza punkt. Mógłbym go wskazać dokładnie, jak szpilką… gdybym miał szpilkę.

— Ja mam! — zawołał tryumfalnie sir Reynold, sięgając do klapy surduta. — Zauhważyłem ją hwczoraj na ulicy i oczyhwiście hwszyscy znamy sthare przysłohwie „Znajdź szpilkę i podnieś ją, a przez cały dzień…”.

— Tak, dziękuję — przerwał mu Vimes.

Wziął szpilkę, podszedł do stołu, chwycił brzeg obrazu i zawinął do drugiego końca. Spiął oba brzegi, tworząc z obrazu pierścień, i opuścił go sobie na głowę.

— Prawda tkwi w górach — oświadczył. — Przez lata patrzyliśmy na linię szczytów. A tak naprawdę to krąg szczytów.

— Ale ja to hwiedziałem! — wykrzyknął sir Reynold.

— W pewnym sensie, ale nie rozumiał pan tego aż do teraz, prawda? Rascal stał w jakimś ważnym miejscu.

— No thak. W jaskini, komendancie. Wyraźnie wspomina o jaskini. Dlathego ludzie zahwsze szukali hwzdłuż brzegów doliny. Obraz jest hwidziany ze środka, w pobliżu rzeki.

— A zatem czegoś nadal nie wiemy — uznał Vimes, zirytowany, że jego wielka chwila tak łatwo została pomniejszona. — Dowiem się czego, kiedy już tam się znajdę.

No właśnie. Powiedział to głośno. Ale wiedział przecież, że tam wyruszy, wiedział… od jak dawna? Zdawało się, że od zawsze, ale czy wczoraj też się zdawało, że od zawsze? A dziś po południu? Oczyma duszy widział już to miejsce. Vimes w dolinie Koom! Praktycznie smakował jej powietrze. Słyszał ryk wody w rzece zimnej jak lód!

— Sam… — zaczęła Sybil.

— Nie, trzeba to rozstrzygnąć — przerwał jej pospiesznie. — Nie obchodzi mnie ten głupi sekret. Ale głębinowcy zamordowali naszych krasnoludów. Zapomniałaś? Uważają, że obraz to mapa, którą mogą wykorzystać, i dlatego muszę tam jechać za nimi.

— Posłuchaj mnie, Sam. Jeśli…

— Nie możemy dopuścić do wojny między trollami a krasnoludami, moja droga. Ta sprawa z wczorajszej nocy to była zwykła bójka gangów! Prawdziwa wojna w Ankh-Morpork zniszczy miasto! A wszystko jest jakoś z tym powiązane!

— Zgadam się! Ja też chcę jechać! — wrzasnęła Sybil.

— Poza tym to całkowicie bezpieczne, o ile… Co? — Vimes wytrzeszczył oczy na żonę, gdy tymczasem tryby umysłu przeskoczyły na wsteczny bieg. — Nie, to zbyt niebezpieczne!

— Samie Vimes, przez całe życie marzyłam o zobaczeniu doliny Koom, więc nawet nie myśl, że będziesz tam ścigał jakieś miraże, a mnie zostawisz w domu!

— Nie ścigam żadnych miraży! Nie znam żadnych miraży! To ma być policyjny pościg! A niedługo wybuchnie tam wojna!

— W takim razie wyjaśnię im, że nie jesteśmy zaangażowani — odparła Sybil chłodno.

— To nie poskutkuje!

— W takim razie nie poskutkuje też w Ankh-Morpork — stwierdziła Sybil tonem gracza, który sprytnie zbija w jednym ruchu cztery krasnoludy. — Sam, dobrze wiesz, że przegrasz. Nie warto się kłócić. Poza tym mówię po krasnoludziemu. Zabierzemy też Młodego Sama.

— Nie!

— No to wszystko ustalone — uznała, najwyraźniej porażona nagłym atakiem głuchoty. — Jeśli chcesz dogonić te krasnoludy, sugeruję, żebyśmy wyruszyli jak najwcześniej.

Sir Reynold słuchał z otwartymi ustami.

— Ależ lady Sybil! — wykrztusił w końcu. — Tham już zbierają się hwojska! To nie miejsce dla damy!

Vimes się skrzywił. Sybil podjęła decyzję. To było jakby patrzeć na tamtego krasnoluda, jeszcze raz spopielanego przez smoka.

Łono lady Sybil, które wolno jej było mieć, wezbrało, kiedy nabrała tchu. Zdawało się, że unosi ją lekko nad podłogą.

— Sir Reynoldzie — powiedziała dobrze zmrożonym głosem. — W Roku Mszyc moja prababka własnymi rękami przygotowała bankiet na osiemnaście osób w wojskowej reducie okrążonej przez żądnych krwi Klatchian. Podała nawet sorbet i orzechy. Moja babka w Roku Spokojnej Małpy broniła przed motłochem naszej ambasady w Pseudopolis bez żadnej pomocy prócz tej, jakiej mogli jej udzielić ogrodnik, tresowana papuga i patelnia gorącego oleju. Moja zmarła ciotka, kiedy nasz powóz był zatrzymany przez dwóch zbrojnych w kusze i zdesperowanych rozbójników, tak im nagadała, że uciekli z płaczem, wołając mamusię, sir Reynoldzie. Mamusię! Niebezpieczeństwo nie jest dla nas niczym dziwnym, sir Reynoldzie. Mogę też przypomnieć, że prawdopodobnie połowa krasnoludów walczących w dolinie Koom była damami! Nikt im nie kazał zostawać w domach!

Czyli załatwione, pomyślał Vimes. Wyruszy… A niech to!

— Kapitanie — powiedział. — Proszę kogoś posłać, żeby poszukał graga Nieśmialssona, dobrze? Niech mu przekaże, że komendant Vimes przesyła pozdrowienia i wyjeżdża z miasta wczesnym rankiem.

— Hm… Tak jest, sir. Załatwione — odparł Marchewa.

Skąd on wiedział, że pojedziemy? — zastanawiał się Vimes. To pewnie było nieuniknione. Ale mógł nas załatwić, gdyby powiedział, że źle potraktowaliśmy krasnoluda. Mogę się założyć, że jest jednym z uczniów pana Błyska. Może warto mieć go na oku…


* * *

Czy Vetinari w ogóle sypiał? Prawdopodobnie musi kiedyś składać głowę, myślał Vimes. Przecież każdy czasem śpi. Szybkie drzemki mogą wystarczyć na jakiś czas, ale wcześniej czy później człowiek potrzebuje solidnych ośmiu godzin, prawda?

Była już prawie północ, a Vetinari siedział przy biurku świeżutki jak stokrotka i chłodny jak poranna rosa.

— Jest pan przekonany, Vimes?

— Marchewa zadba o sprawy bieżące. Zresztą uspokoiło się ostatnio. Podejrzewam, że większość poważnych awanturników wyruszyła do doliny Koom.

— Można uznać, że to dobry powód, by pan tam nie jechał, Vimes. Mamy… agentów do takich spraw.

— Ale chciał pan, żebym ich dopadł, sir! — zaprotestował Vimes.

— W dolinie Koom? W takiej chwili? Wysłanie tam naszych sił może mieć daleko idące konsekwencje, Vimes!

— To dobrze. Kazał mi pan wyciągnąć ich na światło dzienne. Jeśli o mnie chodzi, to właśnie ja jestem daleko idącą konsekwencją!

— Rzeczywiście — zgodził się Vetinari, uprzednio patrząc na Vimesa o wiele dłużej, niż było to komfortowe. — Ale kiedy mężnie sięgnie pan tak daleko, będzie pan potrzebował przyjaciół. Żeby dopilnowali, by dolny król przynajmniej wiedział o pańskiej obecności.

— Proszę się nie martwić, szybko się dowie — warknął Vimes. — O tak.

— Nie wątpię, że się dowie. Ma agentów w naszym mieście, tak jak ja mam w jego. Dlatego wyświadczę mu uprzejmość i oficjalnie poinformuję o tym, o czym i tak będzie wiedział. To się nazywa polityka, Vimes. To coś, co próbujemy robić w rządzie.

— Ale… szpiedzy? Myślałem, że jesteśmy z dolnym królem zaprzyjaźnieni!

— Oczywiście — zgodził się Patrycjusz. — A im więcej będziemy wiedzieć o sobie nawzajem, tym mocniejsza będzie nasza przyjaźń. Szkoda tracić energię na szpiegowanie wrogów. Jaki by to miało sens? Czy lady Sybil nie ma nic przeciwko pańskiemu wyjazdowi?

— Jedzie ze mną. Uparła się.

— To bezpieczne?

— A czy tutaj jest bezpiecznie? — Vimes wzruszył ramionami. — Krasnoludy wdarły się do nas przez podłogę! Proszę się nie martwić, ona i Młody Sam będą się trzymać z dala od wszystkich zagrożeń. Zabiorę Freda i Nobby’ego. Chcę też wziąć Anguę, Sally, Detrytusa i Cudo. Wielogatunkowo sir. To zawsze pomaga w polityce.

— A Przyzywająca Ciemność? Co z nią, Vimes? Och, proszę tak na mnie nie patrzyć. Wszystkie krasnoludy o tym mówią. Jak słyszałem, jeden z konających rzucił klątwę na każdego, kto był w tej kopalni.

— Nic mi o tym nie wiadomo, sir. — Vimes uciekł się do drewnianego wyrazu twarzy, który już tak wiele razy mu pomagał. — To mistyka. W straży nie zajmujemy się mistyką.

— To nie są żarty, Vimes. Jak rozumiem, to bardzo stara magia. Tak stara, że większość krasnoludów przestała ją uważać za magię. I jest potężna. Będzie ich ścigać.

— W takim razie będę się rozglądał za wielkim latającym okiem z ogonem, dobrze? To powinno mi ułatwić sprawę.

— Vimes, wiem, że jest pan świadom różnicy między symbolem a samym obiektem…

— Tak, sir, jestem świadom. Ale w policyjnej robocie nie ma miejsca na magię. Nie korzystamy z niej, żeby znajdować winnych. Nie korzystamy, żeby uzyskiwać zeznania. Bo nie można jej wierzyć, sir. Ma własną wolę. I jeśli klątwa ściga tych drani, to trudno, jej sprawa. Ale jeśli ja dopadnę ich pierwszy, będą moimi więźniami i klątwa będzie musiała mnie ominąć.

— Vimes, nadrektor Ridcully mi mówił, że jego zdaniem jest to quasi-demoniczna istota krążąca po wszechświecie od niewiadomych milionów lat.

— Powiedziałem już, co o tym myślę, sir. — Vimes wpatrywał się w punkt tuż nad głową Patrycjusza. — Obowiązek nakazuje mi ścigać tych ludzi. Sądzę, że mogą pomóc nam w śledztwie.

— Ale nie ma pan żadnych dowodów. A będą potrzebne bardzo mocne.

— Zgadza się. Dlatego zamierzam sprowadzić ich tutaj z powrotem, niezależnie od jakichś oczu na sznurku. I tych przeklętych czarnych strażników. Ktoś na pewno coś powie.

— I uzyska pan również satysfakcję osobistą? — zapytał ostro Vetinari.

— Czy to pytanie podchwytliwe, sir?

— Brawo, brawo… — rzucił cicho Patrycjusz. — Lady Sybil to wyjątkowa kobieta, Vimes.

— Tak jest, sir. Bardzo — zgodził się Vimes.

I wyszedł.

Po chwili zjawił się główny sekretarz Vetinariego. Podszedł bezszelestnie i postawił na biurku filiżankę herbaty.

— Dziękuję, Drumknott. Słuchałeś?

— Tak, sir. Komendant wydawał się bardzo wzburzony.

— Wdarli się do jego domu.

— Istotnie, sir.

Vetinari oparł się wygodnie i spojrzał w sufit.

— Powiedz mi, Drumknott, czy masz skłonność do hazardu?

— Nie przeczę, że zdarza mi się czasem postawić niewielką kwotę, sir.

— W kwestii konfliktu między quasi-demonicznym wcieleniem czystej zemsty z jednej strony a komendantem z drugiej, na kogo byś postawił powiedzmy… jednego dolara?

— Nie postawiłbym, sir. Moim zdaniem w tej sprawie nie dojdzie do rozstrzygnięcia.

— No tak… — Vetinari w zadumie spoglądał na zamknięte drzwi. — Tak, rzeczywiście.


* * *

Nie używam magii, myślał Vimes, idąc w deszczu w stronę Niewidocznego Uniwersytetu. Ale czasami kłamię.

Ominął główne wejście i możliwie dyskretnie skierował się do Pasażu Magów, gdzie w połowie alejki kilka obluzowanych cegieł otwierało publiczny dostęp na tereny uniwersytetu. Pokolenia łajdacko pijanych studentów wykorzystywały je, by późną nocą wracać z miasta. Później stawali się bardzo ważnymi i potężnymi magami, o obfitych brodach i jeszcze obfitszych brzuchach, ale nigdy nie kiwnęli nawet palcem, by naprawić mur. W końcu była to Tradycja. Na ogół okolica nie była też patrolowana przez homarów[18], którzy wierzyli w Tradycję jeszcze bardziej niż magowie. Jednak teraz jeden z nich ukrywał się w mroku i podskoczył, kiedy Vimes stuknął go w ramię.

— Och, komendancie Vimes! To ja, Wiggleigh. Nadrektor czeka na pana w szopie ogrodnika, sir. Proszę za mną. Tylko cichutko.

Vimes ruszył za Wiggleighem przez mokre, błotniste trawniki. Dziwne, ale nie był już tak zmęczony. Tyle dni nie dosypiał, a jednak czuł się całkiem świeżo, choć myślał nieco mgliście. Bo już ruszył w pościg. Później za to zapłaci…

Wiggleigh — rozejrzawszy się najpierw z miną konspiratora, która natychmiast zwróciłaby uwagę każdego, kto by go zobaczył — otworzył drzwi do szopy.

Wewnątrz czekał już potężny osobnik.

— Ach, komendancie! — zahuczał radośnie. — Niezły kawał, co? Taki płaszcz i sztylet!

Tylko ulewny deszcz mógłby ewentualnie stłumić głos nadrektora Ridcully’ego, kiedy był w serdecznym nastroju.

— Czy mógłby pan mówić nieco ciszej, nadrektorze? — poprosił Vimes, szybko zamykając za sobą drzwi.

— Przepraszam! To znaczy: przepraszam. Proszę siadać, te worki z kompostem są całkiem wygodne. Jak mogę ci pomóc, Sam?

— Czy możemy się chwilowo zgodzić, że pan nie może? — zaproponował Vimes.

— Intrygujące. Proszę dalej. — Ridcully pochylił się lekko.

— Wie pan, że nie pozwalam w straży na używanie magii — ciągnął Vimes.

Kiedy usiadł w półmroku, zwinięty wąż ogrodowy zaatakował go z góry, jak to mają w zwyczaju takie węże. Po krótkiej walce Vimes cisnął nim o podłogę szopy.

— Wiem, mój panie, i szanuję to. Choć są i tacy, którzy z tego powodu uważają pana za nieszczęsnego durnia.

— No tak… — Vimes postarał się zapomnieć o nieszczęsnym durniu. — Muszę się bardzo szybko dostać do doliny Koom. Naprawdę bardzo szybko.

— Można wręcz powiedzieć: magicznie szybko? — upewnił się Ridcully.

— Owszem.

Vimes wiercił się nerwowo. Nie cierpiał takich sytuacji. I na czym właściwie usiadł?

— Mmm… — mruczał Ridcully. — Ale, jak podejrzewam, bez żadnych znaczących hokus-pokus? Czyżby było panu niewygodnie?

Vimes tryumfalnie podniósł dużą cebulę.

— Przepraszam — rzekł i odrzucił ją na bok. — Nie, stanowczo żadnego pokus. Być może odrobina hokus. Potrzeba mi jakiejś przewagi. Oni wyruszyli dzień przede mną.

— Rozumiem. Podróżuje pan sam?

— Nie, będzie nas jedenaście osób. Dwa powozy.

— Niech mnie… Zniknięcie w kłębie dymu, żeby pojawić się znowu w innym miejscu, jest…

— Wykluczone. Potrzebuję tylko…

— …przewagi. Tak. Czegoś magicznego w swej przyczynie, ale nie w skutkach. Nic nazbyt oczywistego.

— I żadnej szansy, żeby ktoś zamienił się w żabę albo coś takiego — uzupełnił pospiesznie Vimes.

— Oczywiście — zgodził się Ridcully. Klasnął w dłonie. — No cóż, komendancie, obawiam się, że nie możemy panu pomóc. Wtrącanie się w takie sprawy nie jest funkcją magii. — Zniżył głos i mówił dalej: — W szczególności nie będziemy mogli panu pomóc, jeśli oba powozy, puste, podjadą od tyłu za… powiedzmy, za godzinę.

— Tak? No… dobrze. — Vimes próbował nadążyć. — Ale nie zmienicie ich w latające powozy ani nic takiego?

— Nic z nimi nie zrobimy, komendancie! — Ridcully klepnął go przyjaźnie w plecy. — Myślałem, że to już ustalone. Powinien pan już iść, choć oczywiście tak naprawdę wcale tu pana nie było. Ani mnie. Muszę przyznać, że te szpiegowskie sztuczki są całkiem chytre, co?

Kiedy Vimes wyszedł, Mustrum Ridcully oparł się o ścianę z desek i zapalił fajkę. Tknięty nagłym impulsem, tą samą zapałką zapalił też świecę w latarni na stole z donicami. Ogrodnik bywał mocno zgryźliwy, jeśli ktoś bałaganił mu w szopie, więc może warto trochę sprzątnąć…

Znieruchomiał, patrząc na podłogę, gdzie wąż ogrodowy i rzucona cebula utworzyły coś, co dla przypadkowego widza mogło wyglądać jak duże oko z ogonem.


* * *

Deszcz chłodził Vimesa. Chłodził też ulice. Trzeba być prawdziwym entuzjastą, by w deszczu wszczynać zamieszki. Poza tym wieści o wczorajszej nocy już się rozeszły. Oczywiście nikt nie był pewny, a Puszek i Wielki Młot podziałały tak, że wielka, choć raczej podstawowa szkoła myślenia nie potrafiła odgadnąć, co zaszło. Obudzili się z marnym samopoczuciem, tak? Czyli coś musiało się wydarzyć. A ponieważ dzisiaj od rana lało, lepiej nie wychodzić z barów.

Vimes szedł przez wilgotną, szepczącą ciemność. Umysł mu płonął.

Jak szybko mogą podróżować krasnoludy? Niektóre chyba były stare — chociaż pewnie stare i czerstwe. Ale drogi w tamtym kierunku wyglądały dość marnie. Ileż potrząsania może ktoś wytrzymać?

No a Sybil chciała zabrać Młodego Sama. To głupie, tylko że… wcale niegłupie, nie po tym ataku krasnoludów na ich dom. Dom to miejsce, gdzie człowiek czuje się bezpiecznie. Jeśli jest inaczej, to budynek przestaje być domem. Wbrew zdrowemu rozsądkowi Vimes zgadzał się z żoną. Dom to coś, gdzie są razem. Wysłała już priorytetowego sekara do jakiejś dawnej koleżanki, która mieszkała niedaleko doliny. W ogóle zachowywała się, jakby chodziło o rodzinną wycieczkę.

Na rogu ulicy stała grupa uzbrojonych po zęby krasnoludów. Może w barach brakowało już miejsc, a może też musiały się trochę ochłodzić. Żadne prawo nie zakazuje stania na rogu, prawda?

Nieprawda, mruknął do siebie Vimes, podchodząc bliżej. No już, chłopaki. Powiedzcie coś nie tak. Sięgnijcie po broń. Ruszcie się trochę. Odetchnijcie głośniej. Dajcie mi coś, co można naciągnąć do „w obronie własnej”. Będzie moje słowo przeciwko waszemu, a wierzcie mi, chłopaki, mała szansa, żebyście zdołali jeszcze coś wykrztusić.

Krasnoludom wystarczyło jedno spojrzenie na wizję zbliżającą się w aureoli mgły i blasku pochodni. Wzięli nogi za pas.

Słusznie!


* * *

Istota znana jako Przyzywająca Ciemność mknęła po ulicach wiecznej nocy, mijając zamglone, falujące od jej przejścia budowle pamięci. Już docierała, naprawdę, przebijała się… Musiała zmienić tysiącletnie przyzwyczajenia, ale znajdowała już drogi wejścia, nawet jeśli nie były większe niż dziurki od klucza. Nigdy jeszcze nie musiała pracować tak ciężko, przemieszczać się tak prędko. To było… ekscytujące.

Ale przez cały czas, gdy tylko zatrzymała się przy jakiejś kratce lub niepilnowanym kominie, słyszała za sobą pogoń. Powolną, lecz ciągłą. Wcześniej czy później ją dopadną.


* * *

Grag Nieśmialsson mieszkał w podzielonej piwnicy przy Taniej. Czynsz nie był wysoki, ale — musiał to przyznać — odpowiedni do kwatery. Kiedy leżał na swojej bardzo wąskiej pryczy, mógł dotknąć wszystkich czterech ścian, a raczej trzech ścian i ciężkiej kotary, która oddzielała jego niewielką przestrzeń osobistą od dziewiętnastoosobowej rodziny krasnoludów zajmującej pozostałą część pomieszczenia. Za to posiłki były wliczone, a sąsiedzi szanowali jego prywatność. To jednak było coś — mieć graga za lokatora, nawet jeśli był dość młody i pokazywał twarz.

Po drugiej stronie kotary kłóciły się dzieci, płakało niemowlę, unosił się zapach zapiekanki ze szczura i kapusty. Ktoś ostrzył topór. A ktoś inny chrapał. Dla krasnoluda w Ankh-Morpork samotność była czymś, co należało praktykować wewnątrz siebie.

Książki i papiery zalegały przestrzeń, która nie była łóżkiem. Za biurko służyła Nieśmialssonowi leżąca na kolanach deska. Czytał podniszczony tom w popękanej, pachnącej stęchlizną okładce, a runy, po których przesuwał wzrok, mówiły: „Nie ma w tym świecie żadnej siły. Aby wypełnić dowolny cel, Przyzywająca Ciemność musi znaleźć reprezentanta — żywą istotę, którą zdoła nagiąć do swej woli”…

Westchnął. Przeczytał to zdanie już kilkanaście razy w nadziei, że skłoni je, by znaczyło coś innego niż to, co oczywiste. Na wszelki wypadek przepisał te słowa do notesu. Potem wsunął notes do sakwy, sakwę zarzucił na ramię, wysunął się zza kotary, zapłacił Toinowi Nogotupaczowi za dwa tygodnie z góry i wyszedł na deszcz.


* * *

Vimes nie pamiętał, kiedy kładł się spać. Nie pamiętał spania. Wypłynął na powierzchnię, kiedy Marchewa potrząsnął go za ramię.

— Powozy czekają na dziedzińcu, panie Vimes!

— Ssojis? — wymamrotał Vimes, mrugając w świetle.

— Kazałem ludziom je załadować, sir, ale…

— Ale co? — Vimes usiadł.

— Lepiej niech pan sam to zobaczy, sir.


* * *

Kiedy Vimes wyszedł na wilgotny świt, na dziedzińcu istotnie stały dwa powozy. Oparty o piecmakera Detrytus obserwował załadunek.

Marchewa podszedł szybko.

— Sir, magowie, coś zrobili…

Według Vimesa powozy wyglądały całkiem normalnie, co powiedział głośno.

— Och, z wyglądu nic im nie dolega, sir — zgodził się kapitan. Schylił się i położył dłoń na stopniu. — Ale robią tak. — I uniósł wyładowany powóz nad głowę.

— To nie powinno być możliwe…

— Zgadza się, sir. — Marchewa delikatnie postawił powóz na bruku. — Nie robi się cięższy, nawet kiedy wsiądą ludzie. A gdyby podszedł pan tutaj, sir… Widzi pan, oni zrobili też coś z końmi.

— Jakiś pomysł, co takiego zrobili, kapitanie?

— Absolutnie żadnego, sir. Powozy stały przed uniwersytetem. Haddock i ja przejechaliśmy nimi tutaj. Są bardzo lekkie, naturalnie. Ale najbardziej niepokoi mnie uprząż. Proszę spojrzeć, sir.

— Widzę, że skóra jest bardzo gruba — stwierdził Vimes. — I co to za miedziane gałki? Są magiczne?

— Możliwe, sir. Coś się dzieje przy trzynastu milach na godzinę. Nie wiem co. — Marchewa klepnął burtę powozu, czym odsunął go trochę na bok. — Chodzi o to, sir, że nie wiem, jaką to daje przewagę.

— Co takiego? Przecież nieważki powóz z pewnością…

— Och, to pomaga, sir, zwłaszcza na podjazdach. Ale konie mogą biec tylko z określoną szybkością przez określony czas, sir, a kiedy rozpędzą powóz, taki toczący się ciężar nie wymaga już wielkiego wysiłku.

— Trzynaście mil na godzinę… — zastanawiał się Vimes. — Niezłe tempo.

— Obecnie na wielu trasach dyliżanse pocztowe osiągają średnio dziewięć do dziesięciu mil na godzinę — odparł Marchewa. — Ale drogi znacznie się pogorszą, kiedy już znajdziecie się bliżej doliny Koom.

— Ale nie sądzisz, że zaczną latać, co?

— Myślę, sir, że magowie by uprzedzili, gdyby coś takiego miało się zdarzyć. Ale zabawne, że pan o tym wspomina, sir, bo pod każdym powozem przybito siedem mioteł…

— Co?! Więc dlaczego po prostu nie wyfruną z dziedzińca?

— Magia, sir. Chyba te miotły tylko kompensują ciężar.

— Na bogów, jasne! Że też sam na to nie wpadłem — mruknął kwaśno Vimes. — Właśnie dlatego nie lubię magii, kapitanie. Bo to magia. Nie można zadawać pytań, bo to magia. Nigdy niczego nie wyjaśnia, bo to magia. Nie wiadomo, skąd się bierze, bo to magia. To właśnie mi się w magii nie podoba, że wszystko w niej dzieje się magicznie!

— To rzeczywiście istotny czynnik, nie ma wątpliwości — przyznał Marchewa. — Dopilnuję jeszcze pakowania, jeśli wolno.

Vimes patrzył niechętnie na powozy. Pewnie nie powinien mieszać do tego magów, ale jaki miał wybór? Och, prawdopodobnie mogliby przesłać Sama Vimesa w kłębach dymu i w mgnieniu oka, ale kto by naprawdę się tam pojawił i kto by wrócił? Skąd miałby wiedzieć, że to nadal on? Był pewien, że ludzie nie powinni tak sobie znikać.

Sam Vimes był z natury piechurem. Dlatego postanowił zabrać ze sobą także Willikinsa, który umiał powozić. Zademonstrował też Vimesowi umiejętność rzucenia zwykłym nożem do ryb tak, że trudno było potem wyrwać ostrze ze ściany. W takich chwilach Vimes lubił, gdy kamerdyner potrafił takie rzeczy.

— Przepraszam, sir — odezwał się z tyłu Detrytus. — Mogę na słówko? W sprawie osobistej…

— Tak, oczywiście.

— Ja, tego, no… mam nadzieję, że co żem powiedział wczoraj w areszcie, to nie za bardzo…

— Nie pamiętam ani słowa, sierżancie — przerwał mu Vimes.

Detrytus przyjął to z ulgą.

— Dziękuję, sir. E… bo ja bym chciał zabrać ze sobą młodego Cegłę, sir. Nie ma tu krewnych, nie wie nawet, z jakiego jest klanu. Jak go spuszczę z oka, znowu się w coś wpakuje. I nigdy nie widział gór. Nawet za miastem nigdy nie był!

Troll patrzył błagalnie. Vimes przypomniał sobie, że jego małżeństwo z Ruby jest szczęśliwe, ale bezdzietne.

— Wiesz, ciężar chyba nie będzie problemem — przyznał. — No dobrze. Ale będziesz na niego uważał, jasne?

— Tajest, sir! — wykrzyknął radośnie Detrytus. — Się postaram, coby pan nie żałował, sir!

— Sam, śniadanie! — zawołała Sybil od drzwi.

Vimesa ogarnęło straszne podejrzenie. Podbiegł do drugiego powozu, gdzie Marchewa mocował ostatni kufer.

— Kto pakował jedzenie? Sybil?

— Chyba tak, sir.

— Czy były tam… owoce? — Vimes postanowił zmierzyć się z najgorszym.

— Wydaje mi się, że tak, sir. Nawet sporo. I jarzyn.

— Ale też trochę bekonu, prawda? — Vimes niemal błagał. — Bardzo dobry na długie podróże jest bekon. Dobrze się wozi.

— Obawiam się, sir, że dzisiaj zostaje w domu — stwierdził Marchewa. — Muszę pana uprzedzić, sir, że lady Sybil odkryła ustalenia dotyczące kanapek z bekonem. Kazała panu przekazać, że zabawa skończona, sir.

— Ja tu jestem komendantem, jak pan wie, kapitanie — oznajmił Vimes z całą godnością, na jaką było go stać z pustym żołądkiem.

— Tak jest, sir. Ale lady Sybil potrafi w bardzo spokojny sposób być stanowcza.

— Potrafi, prawda? — mruknął Vimes, kiedy z Marchewą szli wolno w stronę budynku. — Miałem ogromne szczęście — dodał jeszcze na wypadek, gdyby kapitan odniósł niewłaściwe wrażenie.

— Tak, sir. Rzeczywiście pan miał.

— Kapitanie!

Odwrócili się. Ktoś wszedł szybkim krokiem przez bramę. Miał na plecach umocowane dwa miecze.

— Aha, funkcjonariusz specjalny Hancock — stwierdził Marchewa, ruszając mu na spotkanie. — Macie coś dla mnie?

— Eee… Tak, kapitanie. — Hancock zerknął nerwowo na komendanta.

— To oficjalna sprawa, Andy — uspokoił go Vimes.

— Niewiele tego jest, sir, ale trochę popytałem. Młoda dama wysłała w zeszłym tygodniu co najmniej dwie autokodowane wrzutki do Bzyku. To znaczy, że sekar trafia do głównej wieży i zostaje przekazany każdemu, kto zjawi się z odpowiednią autoryzacją. Nie musimy wiedzieć, kto to taki.

— Dobra robota — pochwalił go Marchewa. — Jakiś rysopis?

— Młoda dziewczyna z krótkimi włosami. Tylko tyle udało mi się ustalić. Podpisywała wiadomości „Aicalas”.

Vimes wybuchnął śmiechem.

— To chyba zamyka kwestię. Bardzo wam dziękuję, funkcjonariuszu specjalny Hancock.

— Przestępstwa sekarowe będą coraz większym problemem, sir — oświadczył smętnie Marchewa, kiedy znowu zostali sami.

— Bardzo możliwe, kapitanie — zgodził się Vimes. — Ale w tej chwili wiemy, że nasza Sally nie jest z nami całkiem szczera.

— Nie ma pewności, że to ona, sir.

— Nie? — zdziwił się ucieszony Vimes. — To naprawdę zabawne. Chodzi o jedną z mniej znanych słabości wampirów. Nikt nie wie, skąd się to bierze. Należy do tej samej grupy, co wielkie okna w zamku albo łatwe do zerwania zasłony. Choćby nie wiadomo jak wampir był sprytny, nie potrafi uwierzyć, że ktoś rozpozna jego imię, jeśli będzie zapisane wspak. Idziemy.

Vimes już miał wejść do budynku, gdy zauważył krasnoluda czekającego cierpliwie przy drzwiach. Wyglądającego, jakby był całkiem zadowolony z czekania.

Vimes westchnął. Pertraktuję bez topora w dłoni, tak?

— Śniadanie, panie Nieśmialsson? — zaproponował.


* * *

— Pamiętasz, kiedy ostatnio byliśmy na wakacjach, Sam? — zapytała Sybil godzinę później, kiedy powozy ruszyły do bram miasta.

— To właściwie nie były wakacje, moja droga — stwierdził Vimes.

Nad nimi Młody Sam kołysał się w małym hamaku i gaworzył.

— W każdym razie były bardzo ciekawe.

— Tak, moja droga. Wilkołaki próbowały mnie zjeść.

Vimes oparł się wygodnie. Powóz miał miękką tapicerkę i dobre resory. W tej chwili, kiedy sunął w ulicznym ruchu, magiczna utrata ciężaru była praktycznie niezauważalna. Czy będzie miała znaczenie? Jak szybko może podróżować banda starych krasnoludów? Jeśli naprawdę wzięli ciężki wóz, to powinni ich dogonić już jutro, gdy góry będą jeszcze ciągle daleką perspektywą. A tymczasem może przynajmniej trochę odpocząć.

Wyjął podniszczoną książeczkę zatytułowaną „Pieszo przez dolinę Koom” autorstwa Erica Wheelbrace’a — człowieka, który w Bliskich Ramtopach przeszedł chyba wszystko, co było szersze od owczej ścieżki[19]. W książce zamieszczono mapę — jedyną realną mapę doliny Koom, jaką Vimes widział. Eric nie był złym rysownikiem.

Dolina Koom była… No, dolina Koom była w zasadzie ściekiem, niczym więcej — prawie trzydzieści mil miękkiego wapienia otoczonego górami z twardszej skały, więc to, co powstało, można by nazwać wąwozem, gdyby nie było tak szerokie. Jeden koniec sięgał niemal linii wiecznych śniegów, drugi wtapiał się w równinę.

Podobno nawet chmury trzymają się z dala od tego pustkowia, jakim jest dolina Koom. Może i tak, ale to bez znaczenia. Dolina zbiera wodę z topniejących śniegów i z setek wodospadów spływających po jej ścianach z otaczających gór. Jeden z nich, Łzy Króla, ma pół mili wysokości.

Rzeka Koom nie tylko płynie przez dolinę. Także skacze i tańczy. Zanim dociera do połowy drogi, jest plątaniną grzmiących potoków, bezustannie łączących się i rozdzielających. Ich wody niosą i toczą wielkie głazy, bawią się całymi przewróconymi drzewami z wilgotnych lasów, które porosły piargi usypane przy skałach. Strumienie z bulgotem wpadają do otworów w ziemi i całe mile dalej wypływają znowu jako źródła. Nie mają określonych koryt — silniejsza burza w górach może falą powodzi ściągnąć skalne bloki wielkości domu albo połowę wyrwanego lasu, tworząc tamy. Niektóre potrafią przetrwać długie lata, stają się niewielkimi wyspami wśród bystrych wód, miejscem dla małych zagajników, niedużych łąk i kolonii wielkich ptaków. A potem przypadkowy prąd przesunie jakąś kluczową skałę i w ciągu godziny wszystko znika.

W dolinie nie żyło nic, co nie umiało latać — w każdym razie nie za długo. Krasnoludy próbowały ją poskromić jeszcze przed pierwszą bitwą, ale nic z tego nie wyszło. Setki krasnoludów i trolli zmyła sławna powódź; wielu nigdy nie odnaleziono. Dolina Koom wciągnęła wszystkich w swe spływy, do swych komór i pieczar, i tam zatrzymała.

Były w dolinie takie miejsca, gdzie wrzucony do wiru korek po dwudziestu minutach wypływał ze źródła pięć sążni dalej.

Vimes wyczytał, że sam Eric widział tę sztuczkę w wykonaniu przewodnika, który zażądał za pokaz pół dolara. O tak, ludzie odwiedzali dolinę — turyści, poeci i malarze szukający natchnienia w tym surowym, okrutnym pustkowiu. Byli też przewodnicy, którzy prowadzili ich tam za solidną opłatą, a za parę dodatkowych dolarów opowiadali dziwną historię. Mówili, że wiatr w skałach i ryk wód niosą odgłosy pradawnej bitwy, trwającej nawet po śmierci. To trolle i krasnoludy nadal walczą w dole, w mrocznym labiryncie jaskiń i huczących strumieni.

Pewien przewodnik wyznał Ericowi, że w dzieciństwie, podczas chłodnego lata, kiedy śniegi nie topniały szybko i wody były dość niskie, opuścił się na linie do jednego ze spływów (ponieważ, jak wszystkie takie opowieści, historia doliny Koom nie byłaby pełna bez legend o czekających w ciemności wielkich skarbach) i sam usłyszał ponad szumem wody odgłosy bitwy i wołania krasnoludów, nie, sir, naprawdę, sir, krew mi stężała, sir, naprawdę, och, serdecznie dziękuję, sir…

Vimes wyprostował się gwałtownie.

Czy to prawda? Gdyby ten człowiek posunął się trochę dalej, czy znalazłby mały gadający sześcian, który Methodia Rascal na własne nieszczęście zabrał do domu? Eric zlekceważył tę opowieść, uznał ją za próbę wyłudzenia kolejnego dolara i pewnie miał rację, ale… Nie, sześcianu na pewno już dawno tam nie ma. Mimo to myśl była intrygująca.

Odsunęła się klapka w okienku woźnicy.

— Jesteśmy za miastem, sir, przed nami pusta droga — zameldował Willikins.

— Dziękuję. — Vimes przeciągnął się i spojrzał na Sybil. — No więc teraz się przekonamy. Pilnuj Młodego Sama.

— Mustrum nie naraziłby Sama na żadne niebezpieczeństwo oświadczyła Sybil.

— Tego nie jestem pewien. — Vimes otworzył drzwiczki. — Na pewno by tego nie chciał.

Z niewielką pomocą Detrytusa podciągnął się na dach.

Powóz sunął gładko. Świeciło słońce. Po obu stronach traktu kapuściane pola zasnuwały powietrze swym delikatnym aromatem.

Vimes usadowił się obok kamerdynera.

— Gotowe — powiedział. — Wszyscy się czegoś trzymają? Dobrze. Pogoń je.

Willikins strzelił z bata. Nastąpiło lekkie szarpnięcie, gdy konie wyciągnęły nogi. Vimes poczuł, że przyspieszyli.

I to chyba było wszystko. Spodziewał się czegoś bardziej niezwykłego. Jechali stopniowo coraz szybciej, ale samo w sobie nie wydawało się to specjalnie magiczne.

— Robimy jakieś dwanaście mil na godzinę, sir — oświadczył Willikins. — To całkiem nieźle. Dobrze biegną bez…

Coś się działo z uprzężami. Miedziane dyski iskrzyły.

— Proszę spojrzeć na kapusty, sir! — zawołał Detrytus.

Po obu stronach drogi główki kapusty wybuchały płomieniem i wystrzeliwały z ziemi. A konie pędziły coraz szybciej.

— Chodzi o moc! — zawołał Vimes, przekrzykując wiatr. — Jedziemy na kapustach! I jeszcze…

Urwał. Dwa tylne konie delikatnie uniosły się w powietrze. A zaraz potem uniosła się też para prowadząca.

Zaryzykował i obejrzał się. Drugi powóz dotrzymywał tempa — Vimes wyraźnie widział różową twarz Freda Colona stężałą w wyrazie grozy.

Kiedy znowu się odwrócił i spojrzał przed siebie, wszystkie konie biegły już ponad gruntem.

A z nimi biegł też piąty koń, większy i przezroczysty. Był widoczny tylko dzięki obłokom kurzu i z rzadka błyskowi światła na boku. Tak naprawdę był tym, co powstaje, jeśli zabierze się konia, ale pozostawi ruchy konia, prędkość konia… ducha konia, tę część konia, która ożywa w pędzie wiatru. Tę, która w rzeczywistości jest Koniem.

Panowała niemal całkowita cisza. Zapewne dźwięk nie mógł nadążyć.

— Sir… — odezwał się Willikins.

— Tak? — Vimesowi łzawiły oczy.

— Ostatnia mila zajęła nam niecałą minutę. Mierzyłem czas między kamieniami milowymi, sir.

— Sześćdziesiąt mil na godzinę? Nie szalej, człowieku! Powóz nie może tak szybko jechać!

— Skoro pan tak twierdzi, sir…

Obok przemknął kolejny kamień milowy. Kątem ucha Willikins słyszał, jak Vimes liczy pod nosem, aż do chwili, kiedy niezbyt długo potem minęli następny kamień.

— Magowie, co? — powiedział Vimes słabym głosem, znowu wpatrując się przed siebie.

— W samej rzeczy, sir — zgodził się Willikins. — Czy mogę zaproponować, by po minięciu Quirmu skierować się na przełaj przez równiny?

— Drogi są tam dość fatalne…

— Tak słyszałem, sir. Jednakże nie będzie to miało znaczenia.

— Czemu? Jeśli spróbujemy jechać z taką prędkością po wybojach…

— W ten pośredni sposób odnosiłem się do faktu, sir, że ściśle mówiąc, nie jedziemy już po ziemi.

Vimes mocno złapał reling i wychylił się na bok. Koła obracały się powoli. Droga pod nimi zmieniła się w rozmazaną smugę. A przed nimi cwałował duch konia.

— Wokół Quirmu jest sporo zajazdów, prawda? — zapytał. — Moglibyśmy zatrzymać się na obiad?

— Na późne śniadanie, sir! Przed nami dyliżans pocztowy! Proszę się mocno trzymać!

Nieduży kwadratowy klocek na drodze powiększał się szybko. Willikins delikatnie szarpnął lejce, przez moment Vimes miał wizję stających dęba koni, a potem dyliżans był już tylko znikającym punktem, wkrótce przesłoniętym przez dymy płonącej kapusty.

— Te kamienie milowe migają bardzo szybko, sir — zauważył swobodnie Detrytus.

Za nim Cegła leżał na dachu powozu, mocno zaciskając powieki; wokół dachu biegła mosiężna barierka i Cegła zostawiał na niej odciski palców.

— Może spróbujemy hamulców? — spytał Vimes. — Uwaga! Wóz!

— Tylko koła przestały się kręcić! — zawołał Willikins, gdy wóz z sianem przemknął obok z szumem i zniknął z tyłu.

— Spróbuj trochę ściągnąć lejce!

— Przy tej prędkości, sir?

Vimes odsunął klapkę za sobą. Sybil trzymała Młodego Sama na kolanie i wciągała mu przez głowę wełniany sweterek.

— Wszystko w porządku, kochanie? — zapytał niepewnie.

Uniosła głowę i uśmiechnęła się do niego.

— Cudowna, płynna jazda, Sam. Ale czy nie pędzimy trochę za szybko?

— Czy mogłabyś usiąść plecami do koni? I mocno trzymać Młodego Sama? Może być trochę… wyboiście.

Zaczekał, aż się przesiądzie. Potem zasunął okienko i krzyknął do Willikinsa:

— Już!

Zdawało się, że nic się nie dzieje. W opinii Vimesa kamienie milowe przemykały obok z cichym „zzzip! zzzip!”.

A potem pędzący świat zwolnił, na polach z obu stron setki płonących główek kapusty strzeliły w niebo, wlokąc za sobą smugi oleistego dymu. Koń z powietrza i światła zniknął, a prawdziwe konie opadły delikatnie ku drodze, przechodząc bez potknięcia od mknących w powietrzu posągów do zwierząt w pełnym cwale.

Usłyszeli krótki krzyk, gdy drugi powóz przemknął obok i skręcił na pole kalafiorów, gdzie w końcu stanął wśród dźwięków mlaskania kół. I nastał bezruch, zakłócony jedynie z rzadka głuchym uderzeniem spadającej kapusty. Detrytus pocieszał Cegłę, który tak zesztywniał z przerażenia, że przypominał zamarznięty głaz.

Bezpieczny ponad zagonami kapusty, pod błękitnym niebem śpiewał skowronek. W dole, pomijając jęki Cegły, panowała cisza.

Vimes z roztargnieniem ściągnął z hełmu na wpół ugotowany liść i rzucił go na bok.

— Niezła zabawa — oświadczył nieco oszołomiony. Zsiadł ostrożnie i otworzył drzwiczki. — Wszystko w porządku? — zapytał.

— Tak — uspokoiła go Sybil. — Czemu się zatrzymaliśmy?

— Skończyło się… no, skończyło się po prostu — odparł Vimes. — Sprawdzę, czy nikomu nic się nie stało.

Kamień milowy w pobliżu informował, że od Quirmu dzielą ich jeszcze dwie mile. Vimes wyłowił z kieszeni Gooseberry’ego. Obok pacnęła o ziemię rozgrzana do czerwoności kapusta.

— Dzień dobry! — powitał wesoło zdumionego chochlika. — Która jest teraz godzina?

— No… za dziewięć minut ósma, Wstaw Swoje Imię.

— To daje nam trochę powyżej mili na minutę… — mruknął Vimes. — Całkiem nieźle.

Chwiejnie jak lunatyk przeszedł na pole po drugiej stronie drogi i ruszył pasem zgniecionych, parujących jarzyn, aż dotarł do drugiego powozu. Wysiadali z niego ludzie.

— Wszyscy cali? — zapytał. — Na śniadanie dzisiaj mamy gotowaną kapustę, pieczoną kapustę i smażoną kapustę… — Odsunął się zręcznie, gdy parujący kalafior uderzył o ziemię i eksplodował. — I kalafiorową niespodziankę. Gdzie Fred?

— Szuka spokojnego miejsca, żeby zwymiotować — poinformowała Angua.

— Zuch. Odpoczniemy tu minutkę czy dwie…

Po czym Sam Vimes podszedł do kamienia milowego, usiadł, objął go oburącz i tulił do siebie, dopóki nie poczuł się lepiej.


* * *

W ten sposób możemy dogonić krasnoludy, na długo zanim dotrą do doliny Koom. Wielkie nieba, z taką prędkością trzeba uważać, żeby nie wjechać w nich od tyłu!

Ta myśl nękała go, gdy Willikins w bardzo spokojnym tempie wyprowadził powóz z Quirmu, a potem, na pustym odcinku drogi, uwolnił ukrytą moc i teraz pędzili jakieś czterdzieści mil na godzinę. Wydawało się, że to dostatecznie szybko.

W końcu nikomu nic się nie stało. A do doliny Koom dojadą jeszcze przed wieczorem.

Owszem, ale nie taki był plan.

No dobra, myślał, ale jaki właściwie jest ten plan? Oczywiście, bardzo pomocny okazał się fakt, że Sybil znała właściwie wszystkich, a dokładniej każdego, kto był kobietą w odpowiednim wieku i kto uczęszczał do Quirmskiej Pensji dla Młodych Panien w tym samym czasie co ona. Takich osób były chyba setki. Zdawało się, że wszystkie noszą takie imiona, jak Króliczek albo Bąbelek, starannie utrzymują kontakty, są żonami wpływowych lub potężnych mężczyzn, wszystkie ściskają się nawzajem przy spotkaniu i wspominają piękne czasy w klasie 3b czy coś w tym stylu. Gdyby działały wspólnie, mogłyby rządzić światem. Albo — co przychodziło czasem Vimesowi do głowy — już to robiły.

Były to Damy, które Organizują.

Vimes bardzo się starał, ale nie potrafił się zorientować w ich liczbie. Łączyła je sieć korespondencji i zawsze zdumiewała go zdolność Sybil, by martwić się kłopotami z dzieckiem kobiety, którą ostatnio spotkała dwadzieścia pięć lat temu; dzieckiem, którego nie widziała na oczy. Kobiety już takie są.

Teraz mieli się zatrzymać w miasteczku niedaleko ujścia doliny, u damy znanej mu obecnie jako Pusia, której mąż był lokalnym sędzią pokoju. Według Sybil mieli tam własne siły policyjne. W zaciszu swej głowy Vimes przetłumaczył to na „własną bandę łajdackich, bezzębnych i cuchnących łapaczy”, ponieważ takie właśnie grupy spotykało się zwykle w małych miasteczkach.

Poza tym… nie miał żadnych planów. Zamierzał odszukać krasnoludy, jak najwięcej z nich wyłapać i przewieźć do Ankh-Morpork. To jednak była intencja, nie plan. Ale bardzo stanowcza intencja. Zamordowano pięciu ludzi. Od czegoś takiego nie można się odwrócić plecami. Zaciągnie ich z powrotem, zamknie, rzuci w nich wszystkim, co ma, i zobaczy, co się przyklei. Nie sądził, żeby mieli jeszcze zbyt wielu przyjaciół. Oczywiście, wejdzie w to polityka, zawsze wchodzi, ale przynajmniej wszyscy będą wiedzieli, że zrobił, co mógł, a to najlepsze, na co można liczyć. Przy odrobinie szczęścia zniechęci to wszystkich innych do takich głupich pomysłów. Pozostawał jeszcze ten nieszczęsny sekret, ale przyszło mu do głowy, że jeśli go znajdzie i sekret okaże się dowodem, że to krasnoludy wciągnęły w zasadzkę trolle albo trolle wciągnęły w zasadzkę krasnoludy, albo obie strony zwabiły się w zasadzkę równocześnie, no to równie dobrze może go upuścić do jakiejś dziury. Nic się właściwie nie zmieni. Mała jest szansa, że będzie to garniec złota — ludzie rzadko zabierają na pole bitwy pieniądze, bo niewiele można tam za nie kupić.

W każdym razie początek był niezły. Udało im się wyrwać nieco straconego czasu. Mogli teraz utrzymywać mocne tempo i zmieniać konie w każdym zajeździe, prawda? Ale właściwie czemu próbował sam siebie przekonywać? Rozsądek nakazywał jechać wolniej. Szybka jazda jest niebezpieczna.

— Jeśli utrzymamy tempo, możemy być na miejscu pojutrze, prawda? — zwrócił się do Willikinsa, kiedy jechali między łanami młodej kukurydzy.

— Skoro tak pan uważa, sir — odparł Willikins.

Vimes wyczuł dyplomatyczny ton.

— A ty nie uważasz? — spytał. — Powiedz szczerze!

— No więc, sir, te krasnoludy starają się dostać tam jak najszybciej, prawda?

— Pewnie tak. Na pewno nie chcą zwlekać. I co?

— I jestem trochę zdziwiony, sir, że pańskim zdaniem będą korzystać z drogi. Przecież mogą użyć mioteł, prawda?

— Chyba tak — przyznał Vimes. — Ale nadrektor by mi powiedział, gdyby czegoś takiego próbowali.

— Za pozwoleniem, sir, czemu niby miałby cokolwiek wiedzieć? Oni nie musieli przecież zwracać się do dżentelmenów z uniwersytetu. Wszyscy wiedzą, że najlepsze miotły produkują krasnoludy z Miedzianki.

Powóz toczył się dalej.

Po chwili Vimes odezwał się tonem człowieka głęboko zamyślonego.

— Musieliby jednak lecieć tylko nocą. Inaczej ktoś by ich zauważył.

— Szczera prawda, sir — zgodził się Willikins, obserwując drogę.

Znowu zapadła cisza wypełniona intensywnym myśleniem.

— Myślisz, że czymś takim da się przeskakiwać ogrodzenia? — spytał Vimes.

— Z przyjemnością to sprawdzę, sir. Wydaje mi się, że magowie dobrze wszystko przemyśleli.

— A jak prędko to pojedzie, tak z ciekawości?

— Nie wiem, sir. Ale mam przeczucie, że bardzo prędko. Sto mil na godzinę, być może?

— Naprawdę tak sądzisz? To znaczy, że za parę godzin bylibyśmy już w połowie drogi.

— No, mówił pan przecież, sir, że chce tam dotrzeć szybko.

Tym razem milczenie trwało dłużej. W końcu Vimes odezwał się znowu.

— No dobrze, zatrzymaj się gdzieś. Chcę, żeby wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, co zamierzamy zrobić.

— Z przyjemnością, sir — odparł Willikins. — Skorzystam z okazji, żeby uwiązać sobie kapelusz.


* * *

Vimes najlepiej zapamiętał z całej podróży — a tak wiele z niej chciałby zapomnieć — ciszę. I miękkość.

Pewnie, czuł wiatr na twarzy, ale lekki, choć ziemia w dole była już tylko płaską, zieloną smugą. Powietrze kształtowało się jakoś przed powozem, bo kiedy Vimes na próbę podniósł kawałek papieru o stopę nad głową, podmuch natychmiast wyrwał mu go z ręki.

Kukurydza też wybuchała. Przy zbliżaniu się powozu zielone pędy wyskakiwały z ziemi jak ciągnięte z dużą siłą, a potem eksplodowały niczym fajerwerki.

Pas upraw kukurydzy przeszedł w regiony hodowli bydła, kiedy odezwał się Willikins.

— Wie pan, sir, on sam się steruje. Proszę spojrzeć.

Opuścił lejce, widząc zbliżający się zagajnik. Krzyk ledwie zdążył się uformować w krtani Vimesa, gdy powóz zatoczył łuk wokół lasku i delikatnie skręcił, wracając na początkowy kurs.

— Nie rób tego więcej, proszę.

— Oczywiście, sir. Ale powóz sam sobą steruje. Nie sądzę, żeby udało się go zmusić do zderzenia z czymkolwiek.

— Nie próbuj — ostrzegł szybko Vimes. — I przysiągłbym, że widziałem za nami wybuchającą krowę! Trzymaj nas z daleka od ludzi i miasteczek, dobrze?

Za powozem rzepy i kamienie wyskakiwały w powietrze, a potem toczyły się we wszystkie strony. Vimes miał nadzieję, że nie będą mieli przez to kłopotów[20].

Inne zjawisko, jakie zauważył, to że pejzaż przed nimi był dziwnie niebieskawy, a z tyłu zyskiwał wyraźnie czerwony odcień. Wolał o tym nie wspominać, na wypadek gdyby brzmiało zbyt dziwacznie.

Dwa razy musieli się zatrzymać, by spytać o drogę, a o wpół do szóstej znaleźli się dwadzieścia mil od doliny Koom. Był tam zajazd. Usiedli na dziedzińcu. Nikt się właściwie nie odzywał. Oprócz Willikinsa, który najwyraźniej kochał prędkość, jedynymi osobami, którymi ta podróż nie wstrząsnęła, byli Sybil i Młody Sam, wyraźnie całkiem zadowolony, oraz Detrytus, który z niezwykłą uciechą patrzył, jak świat pędzi obok. Cegła wciąż leżał twarzą w dół na dachu powozu i trzymał się z całej siły.

— Dziesięć godzin… — rzekł Fred Colon. — W tym obiad i przystanek, kiedy nam było niedobrze. Trudno uwierzyć…

— Ludzie nie powinni tak szybko jeździć — jęknął Nobby. — Mój mózg jest chyba jeszcze w domu!

— Wiesz, Nobby, jeśli mamy czekać, aż nas dogoni, to może kupię dom w okolicy, co?

Nerwy są napięte, umysły biegną z tyłu… Dlatego właśnie nie lubię magii, myślał Vimes. Ale jesteśmy tutaj i to zadziwiające, jak piwo w zajeździe pomaga odzyskać spokój.

— Może nawet uda się jeszcze rzucić okiem na dolinę Koom przed zmrokiem — oświadczył do wtóru ogólnych jęków.

— Nie, Sam! Wszyscy potrzebują posiłku i odpoczynku — stwierdziła Sybil. — Pojedźmy do miasta jak porządni ludzie, miło i powoli, a wszyscy jutro będziemy jak nowi.

— Lady Sybil ma rację, komendancie — zgodził się Nieśmialsson. — Nie radziłbym odwiedzania doliny nocą, nawet o tej porze roku. Bardzo łatwo się zgubić.

— W dolinie? — zdziwił się Vimes.

Загрузка...