— O tak, sir — poparła graga Cudo. — Zobaczy pan dlaczego, sir. A przede wszystkim jeśli człowiek się zgubi, to ginie.


* * *

W czasie spokojnej jazdy do miasta, i ponieważ była już szósta, Vimes przeczytał Młodemu Samowi „Gdzie jest moja krówka”. Właściwie był to wspólny wysiłek. Cudo uprzejmie podłożyła dźwięki kur — dziedzina, w której Vimes miał pewne braki. Detrytus wygłosił „Hruumgh!”, które zatrzęsło oknami. Grag Nieśmialsson, wbrew ogólnym oczekiwaniom, całkiem sprawnie naśladował świnkę. Dla Młodego Sama, oglądającego to wszystko wielkimi jak spodki oczami, był to Spektakl Roku.


* * *

Pusia nie spodziewała się ich tak szybko, ale Damy, które Organizują, rzadko bywają zaskoczone zbyt wczesnym przybyciem gości. Okazało się, że Pusia jest w rzeczywistości Berenice Waynesbury, ku powszechnej uldze, z domu Mousefather, że ma zamężną córkę mieszkającą pod Quirmem i syna, który wskutek kompletnego nieporozumienia musiał w pośpiechu wyjechać do Czteriksów, ale teraz zajął się hodowlą owiec, no i miała nadzieję, że Sybil, i jego łaskawość oczywiście, będą mogli zostać do soboty, bo zaprosiła chyba wszystkich, a czy młody Sam nie jest po prostu cudowny… i tak dalej, aż do „…i oczyściliśmy jedną ze stajni dla waszych trolli” wypowiedziane z radosnym uśmiechem.

Zanim Sybil lub Vimes zdążyli powiedzieć choć słowo, Detrytus zdjął hełm i skłonił się grzecznie.

— Bardzo pani dziękujemy — rzekł z powagą. — Wie pani, ludzie czasem zapominają je wcześniej sprzątnąć. Te drobiazgi robią różnicę.

— No… dziękuję — rzekła Pusia. — To czarujące. Ja… no, jeszcze nigdy nie widziałam trolla noszącego ubranie…

— Mogem je zdjąć, jak pani woli — zapewnił Detrytus.

W tym miejscu Sybil delikatnie ujęła Pusię pod ramię.

— Chodź, przedstawię ci pozostałych — zaproponowała.

Pan Waynesbury, sędzia pokoju, nie był takim łapownikiem, jakiego spodziewał się Vimes. Wysoki, chudy, niewiele mówił; w domu zwykle przebywał w gabinecie pełnym książek prawniczych, fajek i ekwipunku wędkarskiego. Rankami wymierzał sprawiedliwość, popołudniami łowił. Łaskawie wybaczył Vimesowi całkowity brak zainteresowania muchami.

Miasteczko Ham-nad-Koom utrzymywało się z rzeki. Kiedy Koom spływała na równiny, rozszerzała się i zwalniała, bardziej pełna ryb niż puszka sardynek. Po obu jej stronach ciągnęły się mokradła z głębokimi, ukrytymi jeziorkami, gdzie żyły i żywiły się niezliczone ptaki.

Aha… i były czaszki.

— Jestem też koronerem — poinformował Vimesa pan Waynesbury, otwierając drzwi szafki pod biurkiem. — Każdej wiosny znajdujemy trochę kości niesionych przez wodę aż tutaj. Głównie turystów, oczywiście. Niestety, oni naprawdę nie chcą słuchać rad. Ale czasem trafiają się obiekty bardziej… historycznej natury.

Na krytym skórą blacie położył czaszkę krasnoluda.

— Ma około stu lat. Z ostatniej wielkiej bitwy, mniej więcej sto lat temu. Niekiedy trafi się też kawałek zbroi. Wszystko składamy w kostnicy. Od czasu do czasu krasnoludy albo trolle zjawiają się z wózkiem, sortują znaleziska i wywożą swoją część. Traktują to bardzo poważnie.

— Jakiś skarb? — spytał Vimes.

— Ha… Nic, o czym by mi powiedziano. A usłyszałbym, gdyby to było coś dużego. — Sędzia westchnął. — Co roku przybywają poszukiwacze. Niektórzy mają szczęście.

— Znajdują złoto?

— Nie, ale wracają żywi. A inni? Kiedy przyjdzie czas, woda wynosi ich z jaskiń. — Ze stojaka na biurku wybrał fajkę i zaczął ją nabijać. — Jestem zdumiony, że ktokolwiek uznaje za konieczne zabieranie ze sobą broni. Dolina zabija człowieka dla kaprysu. Weźmie pan któregoś z moich chłopaków, komendancie?

— Mam własnego przewodnika — odparł Vimes i dodał: — Ale dziękuję panu.

Sędzia Waynesbury pyknął z fajki.

— Jak pan sobie życzy, naturalnie — rzekł. — W każdym razie będę obserwował rzekę.


* * *

Anguę i Sally położono we wspólnej sypialni. Angua starała się przyjąć to z humorem. Gospodyni przecież nie powinna się niczego domyślić. Poza tym przyjemnie było położyć się w czystej pościeli, nawet jeśli pokój odrobinę pachniał stęchlizną. Więcej stęchlizny, mniej wampira, myślała; patrzmy na to od jaśniejszej strony.

W ciemności otworzyła jedno oko.

Ktoś przesuwał się cicho po pokoju. Nie wydawał dźwięku, ale jego przejście poruszało powietrze i zmieniało delikatną fakturę nocnych odgłosów.

Teraz stał przy oknie. Było zamknięte, a cichy zgrzyt to pewnie odciągana zasuwka.

Łatwo było stwierdzić, kiedy okno się otworzyło — do pokoju wlały się nowe zapachy.

Nastąpił trzask, który może tylko wilkołak mógł usłyszeć, a potem nagły szelest wielu skórzastych skrzydeł. Maleńkich skórzastych skrzydeł.

Co za bezczelna dziewczyna! Może już jej nie zależy? Nie warto jej gonić. Anguę kusiło, by zamknąć okno i zaryglować drzwi, bo ciekawe, jakie Sally wymyśli usprawiedliwienie, ale zrezygnowała z tego pomysłu. I na razie nie warto nic mówić panu Vimesowi. Co mogłaby udowodnić? Wszystko przypiszą niechęci wilkołaków wobec wampirów…


* * *

Dolina Koom rozciągała się przed Vimesem i teraz rozumiał, czemu nie przygotował żadnych planów. Nie można było kreślić planów dla doliny Koom. Wyśmiałaby je. Odepchnęłaby je tak, jak odpychała drogi.

— O tej porze roku wygląda najlepiej — wyjaśniła Cudo.

— Najlepiej to znaczy, że…? — zachęcił ją Vimes.

— No więc nie próbuje nas fizycznie zamordować, sir. I są ptaki. A kiedy słońce jest w odpowiednim miejscu, pojawiają się cudowne tęcze.

Ptaków było mnóstwo. Owady mnożyły się jak szalone w szerokich, płytkich jeziorkach i rozlewiskach, które późną wiosną leżały gęsto na dnie doliny. Większość pewnie wyschnie do późnego lata, ale na razie dolina Koom była prawdziwym zimnym bufetem pełnym bzyczących stworzeń. Ptaki przylatywały z równin tutaj na ucztę. Vimes nie znał się specjalnie na ptakach, ale te wyglądały jak jaskółki — miliony jaskółek. Ich gniazda były na niedalekim urwisku i dochodził stamtąd głośny świergot. Tu i tam spomiędzy spiętrzonych drzew i kamieni strzelały młode pędy i rosły liście.

Poniżej wąskiej ścieżki, którą szli, z licznych jaskiń wpływały strumienie i łączyły się w jeden dziki wodospad sięgający równin.

— Wszystko jest takie… żyjące — stwierdziła Angua. — Myślałam, że zobaczymy tylko nagie skały.

— Tak to wygląda na polu bitwy — powiedział Detrytus. Krople wody błyszczały na jego skórze. — Tata mnie tu zabrał, jakżeśmy odchodzili do miasta. Pokazał mi te wszystkie skały, przyłożył po łbie i powiedział „Pamiętaj”.

— Co pamiętaj? — zainteresowała się Sally.

— Nie mówił. No więc ja tak jakby żem pamiętał ogólnie.

Nie spodziewałem się tego, myślał Vimes. Jest taka… chaotyczna. No trudno, wyjdźmy chociaż spod tego urwiska. Te potwornie wielkie głazy skądś się tutaj wzięły.

— Czuję dym — oznajmiła po chwili Angua.

— To ogniska w górnej części doliny — uznała Cudo. — Pierwsi przybysze, jak sądzę.

— Chcesz powiedzieć, że ustawiają się w kolejce, żeby mieć miejsca w bitwie? — zdziwił się Vimes. — Uważaj na ten głaz, jest śliski.

— O tak. Walka nie zacznie się przed Dniem Doliny Koom. To jutro.

— Do licha, zgubiłem szlak. To jakoś wpłynie na nas tutaj, w dole?

Nieśmialsson odchrząknął uprzejmie.

— Nie wydaje mi się, komendancie. Ten region jest zbyt niebezpieczny, żeby tu walczyć.

— Tak, widzę. Byłoby straszne, gdyby ktoś zrobił sobie krzywdę. — Vimes wspiął się na podłużny stos gnijącego drewna. — Coś takiego mogłoby wszystkim popsuć cały dzień.

Rekreacja historyczna, myślał ponuro, kiedy wybierali drogę w poprzek, nad, pod albo przez głazy i brzęczące od owadów stosy połamanego drewna, wśród płynących wszędzie strumyków. Tylko że my to robimy z ludźmi, którzy się przebierają i biegają dookoła ze stępioną bronią, kiedy inni sprzedają kiełbaski w bułce, a dziewczęta wszystkie są nieszczęśliwe, bo mogą się przebierać tylko za ladacznice, jako że ladacznica była jedynym fachem dostępnym wtedy dla kobiet.

Ale krasnoludy i trolle walczą naprawdę. Tak jakby wierzyli, że kiedy stoczą tę walkę dostatecznie wiele razy, w końcu ją rozstrzygną.

Na ścieżce przed nimi pojawił się wielki otwór, na wpół przesłonięty zimowymi szczątkami, ale wciąż potrafiący połknąć cały strumień, który spływał spieniony w głębiny. Z dołu dobiegał głośny huk. Vimes przyklęknął i zanurzył palce w wodzie. Okazała się lodowato zimna.

— Proszę uważać na takie spływy, komendancie — ostrzegł Nieśmialsson. — To wapień. Woda szybko go wymywa. Prawdopodobnie zobaczymy o wiele większe. Często są zakryte gnijącymi odpadkami. Proszę patrzeć, gdzie pan stawia nogi.

— Nie zatykają się?

— Ależ tak. Widział pan, jak wielkie głazy się tutaj toczą.

— To musi wyglądać jak gigantyczna gra w bilard.

— Coś w tym rodzaju, przypuszczam — potwierdził ostrożnie Nieśmialsson.

Po dziesięciu minutach Vimes usiadł na kłodzie, zdjął hełm, wyciągnął wielką czerwoną chustkę i wytarł czoło.

— Robi się gorąco — stwierdził. — A w tej przeklętej dolinie wszystko wygląda tak samo… Au!

Klepnął się w przegub.

— Komary bywają bardzo dokuczliwe, sir — przyznała Cudo. — Podobno wyjątkowo mocno kąsają przed burzą.

Oboje spojrzeli w stronę gór. Drugi koniec doliny przesłaniała żółtawa mgiełka, a między szczytami widzieli chmury.

— Świetnie — mruknął Vimes. — Mam wrażenie, że ugryzł mnie aż do kości.

— Nie martwiłabym się za bardzo, komendancie — pocieszyła go Cudo. — Wielką burzę w dolinie Koom pamięta się do końca życia.

— Czyli całkiem niedługo, jeśli człowieka złapie — stwierdził Vimes. — Muszę przyznać, że to miejsce zaczyna mnie irytować.

Przez ten czas dogoniła ich reszta oddziału. Sally i Detrytus wyraźnie cierpieli od upału. Wampirzyca bez słowa usiadła w cieniu wielkiego głazu. Cegła położył się przy lodowatym strumieniu i wsadził głowę do wody.

— Obawiam się, że niewiele mogę pomóc, sir — odezwała się Angua. — Wyczuwam krasnoludy, ale to właściwie tyle. Wszędzie jest za dużo tej przeklętej wody.

— Może damy sobie radę bez twojego nosa.

Vimes zdjął z ramienia tubę, w której niósł rysunek Sybil. Rozwinął go i spiął końce.

— Pomóż mi, Cudo — poprosił. — Reszta może trochę odpocząć. I nie śmiejcie się.

Opuścił sobie na głowę pierścień gór. Usłyszał kaszlnięcie Angui, ale udał, że je ignoruje.

— No dobrze… — Przesuwał sztywny papier, by prawdziwe góry widzieć tuż nad ich wyrysowanymi sylwetkami. — Tam mamy Miedziankę, a Cori Celesti tam… I bardzo ładnie pasują do obrazu. Jesteśmy już prawie na miejscu!

— Nie całkiem, komendancie — odezwał się z tyłu Nieśmialsson. — Obie są prawie czterysta mil stąd. Będą wyglądać praktycznie tak samo z każdego miejsca w tej części doliny. Musi pan poszukać bliższych szczytów.

Vimes się odwrócił.

— Jasne. A ten, który wygląda na całkiem pionowy po lewej stronie?

— To Król, sir — oświadczyła Cudo. — Jakieś dziesięć mil stąd.

— Naprawdę? Wydaje się bliższy.

Odnalazł szczyt na rysunku.

— A ta mała góra, o tam? Ta z dwoma czubkami?

— Nie wiem, jak się nazywa, ale widzę, o którą panu chodzi.

— Są za małe i za blisko siebie… — mruczał Vimes.

— Więc niech pan idzie w ich stronę, sir. Ale proszę uważać po czym. Niech pan stawia stopy tylko na nagiej skale. Trzeba unikać wszystkich rumowisk i szczątków. Grag ma rację, mogą zasłaniać jakąś dziurę i może pan się przebić na dół.

— No dobrze. Mniej więcej w połowie drogi między nimi jest taka zabawna skała. Skieruję się prosto na nią. A ty patrz, na czym stawiam nogi, co?

Starając się równo trzymać papier, potykając się o kamienie i chlapiąc wodą w lodowatych strumykach, Vimes ruszył doliną…

— Niech to demony porwą!

— Sir?

Wyjrzał ponad brzegiem papierowej obręczy.

— Zgubiłem Króla. Zasłonił mi go ten wielki grzebień głazów. Czekaj… Widzę taką górę z wyrwanym z boku kawałkiem…

Wszystko wydawało się takie proste. I byłoby proste, gdyby dolina Koom była płaska i niezasypana śmieciami niczym tor kręglowy bogów. Z niektórych miejsc musieli się wycofywać, ponieważ przejście blokował wał poplątanych, cuchnących, rojących się od komarów gałęzi. Albo barierę tworzył mur skał, długi jak ulica. Albo szeroki, wypełniony wodnym pyłem, huczący kocioł spienionych wód, który gdzie indziej miałby nazwę w rodzaju Tygla Demonów, ale tutaj pozostawał bezimienny, ponieważ była to dolina Koom, a w dolinie Koom nie wystarczało demonów i nie miały dostatecznie wielu tygli.

Kąsały komary, świeciło słońce, a gnijące drewno, wilgoć i brak wiatru tworzyły lepkie bagienne wyziewy, które zdawały się osłabiać mięśnie. Nic dziwnego, że walka się odbywała na drugim końcu doliny, myślał Vimes. Tam jest powietrze i wiatr. Przynajmniej da się wytrzymać.

Czasami trafiali na rozległy gładki teren, który wyglądał jak fragment scenerii namalowanej przez Methodię Rascala, ale pobliskie góry nie całkiem pasowały, więc znowu zagłębiali się w labirynt przejść. Okrążali przeszkody, a potem następne przeszkody na tych okrężnych dróżkach.

W końcu Vimes usiadł na zbielałym, wyschniętym pniu i odłożył papier.

— Musieliśmy to minąć — stwierdził zdyszany. — Albo Rascal niedokładnie przedstawił góry. Albo może w którejś przez ostatnie sto lat osunęła się warstwa. To możliwe. Możemy być o dwadzieścia stóp od tego, czego szukamy, a i tak to przeoczyć.

Zabił komara na dłoni.

— Proszę się nie martwić, sir — pocieszyła go Cudo. — Myślę, że jesteśmy już całkiem blisko.

— Skąd ci to przyszło do głowy? — Vimes otarł czoło.

— Bo wydaje mi się, że siedzi pan na obrazie, sir. Jest bardzo brudny, ale moim zdaniem wygląda jak zwinięte płótno.

Vimes poderwał się szybko i obejrzał kłodę. Jeden róg tego, co wziął za żółtawą korę, odchylił się, odsłaniając po drugiej stronie farbę.

— A te paliki… — zaczęła Cudo, ale urwała, bo Vimes przyłożył palec do ust.

Rzeczywiście, leżały tu cienkie, pozbawione gałęzi sosnowe pieńki. Pewnie by ich nie zauważył, z niczym nie skojarzył, gdyby nie było obok zwiniętego płótna.

Tamci zrobili to samo co my, pomyślał. Pewnie było im łatwiej, jeśli tylko mieli dość krasnoludów do podtrzymywania obrazu; góry były kolorowymi wizerunkami, nie tylko ołówkowymi szkicami, i na pewno przedstawionymi bardziej szczegółowo na większym płótnie. Poza tym nie spieszyło się im; wierzyli, że mają nade mną przewagę. Martwili się tylko jakimś nieszczęsnym mistycznym symbolem.

Dobył miecza i skinął na Cudo, by szła za nim.

Czyli są tu nie tylko czarne krasnoludy, myślał, skradając się wokół skał. Na pewno nie stałyby tutaj w świetle dziennym. No to przekonajmy się, ilu trzyma wartę…

Żaden, jak się okazało. Vimes był prawie rozczarowany. Za skałami znalazł punkt, który byłby wyznaczony krzyżykiem, gdyby był tam krzyżyk.

Musieli być naprawdę pewni siebie, uświadomił sobie Vimes. Na oko sądząc, przesunęli całe tony kamieni i drewna, czego dowodem były leżące tam łomy.

Chwila jest wyjątkowo odpowiednia, uznał, żeby dogonili nas Angua i cała reszta.

Przed sobą zobaczył sześciostopową dziurę w ziemi. Przerzucono nad nią żelazną sztabę, umieszczoną w dwóch świeżo wykutych rowkach. Z niej opadała w dół gruba lina. Z głębi dobiegał huk ciemnych wód.

— Pan Rascal musiał być odważnym człowiekiem, skoro tu stanął — stwierdził Vimes.

— Podejrzewam, że sto lat temu był tu zakorkowany otwór — odparła Cudo.

— Wiesz co? — Vimes kopnął kamyk, który poleciał w ciemność. — Może udawaj, że w ogóle niczego nie wiem o jaskiniach, co?

— Tak się dzieje, kiedy coś zablokuje otwór — tłumaczyła cierpliwie Cudo. — Pan Rascal musiał pewnie tylko zejść na dół na korek z odłamków.

To jest to miejsce…

Tutaj znalazł gadający sześcian, myślał Vimes. Nie zważając na protesty Cudo, bo przecież to on był tutaj komendantem, zawisł na linie i opuścił się kilka stóp niżej. I tu, pod krawędzią otworu, przyrdzewiał do skały jakiś gruby kawał żelaza. Wisiało na nim kilka ogniw równie zardzewiałego łańcucha.

Śpiewał w swych łańcuchach…

— Zostawił notkę, że ta rzecz była w łańcuchach — oznajmił głośno. — No więc mam tu kawałek łańcucha i coś, co wygląda jak ułamek noża.

— Krasnoluda stal, sir, długo wytrzymuje — odpowiedziała Cudo z wyrzutem.

— Aż tak długo?

— O tak. Przypuszczam, że przez te lata po wizycie Rascala spływ stał się źródłem i woda wypchnęła korek. To ciągle się zdarza w dolinie Koom. Co pan robi, sir?

Vimes patrzył w ciemność. W dole pieniła się niewidoczna woda. Czyli… posłaniec wspiął się i wyszedł tym otworem, myślał. Gdzie można bezpiecznie ukryć sześcian? Na górze mogły czekać trolle… Ale wojownik krasnolud na pewno miał ze sobą sztylet, a kolczugi przecież kochają. Tak. To byłoby dobre miejsce. Zresztą i tak przecież niedługo miał tu wrócić…

— Starcy zeszli po tej linie? — zapytał, spoglądając w ciemność pod sobą…

— Stare krasnoludy, sir. Jesteśmy silni jak na nasz wzrost. Ale nie zejdzie pan na dół, prawda?

W dole jest boczny tunel…

— W dole musi być boczny tunel — oświadczył Vimes.

Grom przetoczył się nad górami.

— Ale reszta zaraz tu będzie, sir! Nie spieszy się pan chyba tak bardzo…

Nie czekaj na nich…

— Nie będę czekał. Powiedz, żeby szli za mną. Słuchaj, tracimy czas. Nie mogę tak wisieć cały dzień.

Cudo zawahała się, po czym wyjęła coś z mieszka u pasa.

— W takim razie proszę przynajmniej wziąć to, sir — powiedziała.

Chwycił niewielką paczuszkę, zanim spadła. Okazała się zaskakująco ciężka.

— Nawoskowane zapałki, sir. Nie zmoczą się. A opakowanie będzie płonąć jak pochodnia przynajmniej przez cztery minuty. Jest tam również mały bochenek chleba krasnoludów.

— No wiesz… dziękuję — powiedział Vimes, zwracając się do niespokojnego, zaokrąglonego cienia na tle żółtego nieba. — Słuchaj, sprawdzę, czy na dole jest jakieś światło. Jeśli nie, natychmiast wracam. Nie jestem durniem.

Zsunął się kawałek po linie. Co kilka stóp wyczuwał węzły. Po upale w dolinie, tutaj powietrze wydawało się mroźne. Z dołu unosił się drobny pył wodny.

Tunel był sporo ponad huczącą wodą. Vimes potrafił niemal sam siebie przekonać, że w oddali dostrzega światło. Ale przecież nie jest głupcem. Musi…

Puść…

Dłonie rozluźniły uchwyt. Nie miał nawet czasu, by zakląć, nim zamknęła się nad nim woda.


* * *

Otworzył oczy. Po chwili, wolno przesuwając bolącą rękę, odnalazł swoją twarz i przekonał się, że powieki ma istotnie otwarte.

Który kawałek ciała go nie bolał? Sprawdził… Nie, chyba takich nie było. Żebra grały melodię cierpienia, ale kolana, łokcie i głowa także dodawały swoje trele i arpeggia. Za każdym razem, kiedy zmieniał pozycję, by złagodzić mękę, przenosiła się gdzie indziej. Głowa bolała go tak, jakby ktoś od środka tłukł młotem w gałki oczne.

Jęknął i kaszlnął wodą.

Pod sobą czuł szorstki piasek. W pobliżu słyszał szum wody, ale sam piasek był tylko wilgotny. Nie wydawało się to właściwe.

Zaryzykował przewrócenie się, co wyrwało z niego znaczącą liczbę stęknięć.

Pamiętał lodowatą wodę. Nie było nawet mowy o pływaniu. Mógł tylko zwinąć się w kłębek, gdy prąd ciskał nim po stole bilardowym, jakim jest dolina Koom. Był pewien, że przynajmniej raz spadł z podziemnego wodospadu i zdążył wciągnąć powietrze, nim nurt porwał go dalej. A potem była głębia i ciśnienie i życie zaczęło przewijać mu się przed oczami, a ostatnią myślą było: Proszę, proszę, czy możemy przeskoczyć ten kawałek z Mavis Trouncer…

A teraz leżał tutaj na niewidocznej plaży, daleko od wody. Jak to się stało? Przecież w tym miejscu na pewno nie ma pływów…

Czyli ktoś był w tej czerni i go obserwował. Na pewno tak. Wyciągnęli go z wody, a teraz czekali, co zrobi…

Znowu otworzył oczy. Część bólu odeszła, pozostawiając na pamiątkę sztywność. Miał wrażenie, że minął pewien czas. Ze wszystkich stron naciskała ciemność gęsta jak aksamit.

Przetoczył się znowu, przy wtórze kolejnych jęków, ale tym razem udało mu się stanąć na czworakach.

— Kto tam jest? — wymamrotał i bardzo ostrożnie podniósł się na nogi.

Pionowa pozycja jakoś pchnęła mózg do działania.

— Jest tu kto?

Ciemność pochłonęła dźwięk. A zresztą co by zrobił, gdyby w odpowiedzi usłyszał „Tak”?

Dobył miecza i trzymał go przed sobą. Po kilkunastu krokach klinga brzęknęła o skałę.

— Zapałki — wymruczał. — Mam zapałki!

Znalazł nawoskowaną paczuszkę. Wolno operując zmarzniętymi palcami, wyjął jedną zapałkę. Zdrapał kciukiem wosk z główki i potarł nią o kamień.

Błysk ranił oczy. Patrzeć, szybko! Płynąca woda, gładki piasek, wychodzące z wody odciski dłoni i stóp — tylko jeden zestaw? Tak. Ściany wyglądały na suche, nieduża jaskinia, tam ciemność, wyjście…

Kulejąc, ruszył do owalnego otworu jak najszybciej. Zapałka pryskała i skwierczała.

Dalej była większa jaskinia, tak wielka, że czerń w niej zdawała się wysysać całe światło zapałki, która sparzyła go w palce i zgasła.

Ciężka ciemność otuliła go znowu jak kotara, ale teraz rozumiał już, o czym mówiły krasnoludy. To nie był mrok pod kapturem czy w piwnicy, czy nawet w ich płytkiej małej kopalni. Znalazł się głęboko pod powierzchnią i ciężar tej ciemności go przygniatał.

Co jakiś czas słyszał „plink!” kropli wody spadającej do jakiejś niewidocznej sadzawki.

Zataczając się, szedł naprzód. Wiedział, że krwawi. Nie miał pojęcia, dlaczego idzie, ale wiedział, że musi.

Może znajdzie światło dnia. Może znajdzie jakąś kłodę, która tu wpadła, i wypłynie na niej spod ziemi. Nie mógł umrzeć tutaj, w ciemności, daleko od domu.

Dużo wody kapało w tej grocie. W tej chwili spora jej część spływała mu po karku, ale „plink!” słyszał ze wszystkich stron. Ha… Woda ściekająca za kołnierz i dziwne odgłosy wśród cieni… No więc wtedy się przekonujemy, czy mamy prawdziwego glinę, tak? Tylko że tutaj nie było cieni. Brakowało światła.

Może szedł tędy ten nieszczęsny krasnolud… Ale on znalazł wyjście. Może znał drogę, może miał linę, może był młody i zwinny… i w końcu wydostał się, konający, ukrył skarb i zszedł do doliny, idąc po grobach. To może człowieka dobić. Pamiętał panią Oldsburton, która oszalała, kiedy umarło jej dziecko, i szorowała wszystko, co było w domu, każdy kubek, ścianę, sufit, łyżeczkę, nie widziała nikogo ani niczego nie słyszała, tylko pracowała cały dzień i całą noc. Coś w głowie pękało i człowiek znajdował sobie coś do roboty, cokolwiek, byle przestać myśleć.

Lepiej przestać myśleć, że droga wyjścia, którą znalazł krasnolud, to może właśnie ta, którą Vimes tu wpadł i teraz nie miał pojęcia, jak do niej wrócić.

Może mógłby znowu wskoczyć do wody, tym razem wiedząc, co robi, i może wypłynąłby z rzeką, zanim burzliwe prądy poobijają go na śmierć… Może…

Dlaczego, do demona, puścił tę linę? To było jak ten cichy głos, który szepcze „Skocz”, kiedy człowiek stoi nad przepaścią, albo „Dotknij płomienia”. Człowiek nie słucha, oczywiście. Przynajmniej większość ludzi przez większość czasu. No ale jemu ten głos powiedział „Puść” i on…

Wlókł się dalej, obolały i pokrwawiony, a ciemność zwijała ogon wokół niego…


* * *

— Niedługo wróci, na pewno — przekonywała Sybil. — Choćby nawet w ostatniej minucie.

W holu wielki zegar z wahadłem właśnie skończył wybijać wpół do szóstej.

— Na pewno — zgodziła się Pusia.

Kąpały Młodego Sama.

— Nigdy się nie spóźnia — ciągnęła Sybil. — Mówi, że jeśli człowiek spóźni się z dobrego powodu, to wkrótce się spóźni ze złego. Zresztą ma jeszcze pół godziny.

— Mnóstwo czasu — przyznała Pusia.

— Fred i Nobby zabrali konie do doliny, prawda?

— Tak, Sybil. Patrzyłaś przecież, jak odjeżdżają.

Pusia spojrzała nad głową przyjaciółki na męża, który stał w drzwiach do holu. Bezradnie wzruszył ramionami.

— Parę dni temu wbiegał po schodach, kiedy zegary wybijały już szóstą — opowiadała Sybil, spokojnie namydlając Młodego Sama gąbką w kształcie misia. — W ostatniej sekundzie. Przekonasz się.


* * *

Chciał spać. Nigdy jeszcze nie czuł się tak zmęczony. Osunął się na kolana, a potem upadł na bok na piasek.

Kiedy z wysiłkiem otworzył oczy, zobaczył nad sobą blade gwiazdy i po raz kolejny doznał uczucia, że ktoś tu jest.

Z grymasem bólu odwrócił głowę i zobaczył na piasku nieduże, ale jasno oświetlone składane krzesełko. Siedziała na nim wygodnie jakaś postać w czarnej szacie. Czytała książkę. Obok tkwiła wbita w piasek kosa.

Biała koścista dłoń przewróciła kartkę.

— Jesteś Śmiercią, tak? — odezwał się Vimes po chwili.

ACH, PAN VIMES, PRZENIKLIWY JAK ZAWSZE. TRAFIŁ PAN OD RAZU, odparł Śmierć. Zamknął książkę, zakładając palcem czytaną stronę.

— Już cię kiedyś widziałem.

SZEDŁEM PRZY PANU WIELE RAZY, PANIE VIMES.

— To już, prawda?

CZY NIGDY NIE PRZYSZŁO PANU DO GŁOWY, ŻE KONCEPCJA PISANEJ NARRACJI JEST NIECO DZIWNA? — spytał Śmierć.

Vimes potrafił poznać, kiedy ktoś próbuje uniknąć tematu, o którym naprawdę nie chce mówić.

— Tak? — upierał się. — To już teraz? Tym razem umrę?

MOŻLIWE.

— Możliwe? Co to za odpowiedź?

BARDZO DOKŁADNA. WIDZI PAN, OCIERA SIĘ PAN WŁAŚNIE O ŚMIERĆ, JAK TO MÓWIĄ. Z KONIECZNOŚCI WYNIKA Z TEGO, ŻE I JA MUSZĘ OTRZEĆ SIĘ O VIMESA. PROSZĘ NIE ZWRACAĆ NA MNIE UWAGI I ROBIĆ TO, CO PLANOWAŁ PAN ROBIĆ. MAM KSIĄŻKĘ.

Vimes przetoczył się na brzuch, zacisnął zęby i znowu podciągnął się na kolana i dłonie. Pokonał kilka sążni, zanim znów się osunął.

Usłyszał dźwięk przesuwanego krzesełka.

— Czy nie powinieneś być gdzie indziej?

JESTEM, zapewnił Śmierć i usiadł ponownie.

— Ale jesteś tutaj!

RÓWNIEŻ. Śmierć odwrócił kartkę i — jak na osobę, która nie oddycha — wydał z siebie całkiem udane westchnienie. JAK SIĘ ZDAJE, SPRAWCĄ BYŁ KAMERDYNER.

— Czego sprawcą?

TO WYMYŚLONA HISTORIA. BARDZO DZIWNE. WYSTARCZY TYLKO ZAJRZEĆ NA OSTATNIĄ STRONĘ, GDZIE WYDRUKOWANA JEST ODPOWIEDŹ. JAKIŻ ZATEM JEST SENS ŚWIADOMEJ NIEWIEDZY?

Dla Vimesa brzmiało to jak bełkot, więc zignorował te słowa. Niektóre jego bóle ucichły, choć w głowie nadal waliło jak młotem. Wszędzie ogarniało go uczucie pustki. Chciał tylko zasnąć.


* * *

— Ten zegar jest dokładny?

— Obawiam się, że tak, Sybil.

— Wyjdę na dwór i tam na niego zaczekam. Przygotuję książkę — oświadczyła lady Sybil. — Nie pozwoli, żeby coś go powstrzymało.

— Jestem pewna, że nie — zgodziła się Pusia.

— Chociaż bywają w dolinie bardzo zdradzieckie miejsca, zwłaszcza o tej porze… — zaczął jej mąż, ale wzrok żony odebrał mu mowę.

Była za sześć szósta.


* * *

— Ob oggle uug soggle!

Cichy, bulgoczący dźwięk dobiegał z kieszeni spodni. Po kilku chwilach — dość czasu, by sobie przypomnieć, że ma dwie ręce i spodnie — Vimes z niejakim wysiłkiem uwolnił z kieszeni terminarz Gooseberry’ego. Obudowa była pogięta, a chochlik, kiedy Vimes otworzył klapkę, wydawał się mocno blady.

— On ogle soggle!

Vimes patrzył. To było mówiące pudełko. I o coś mu chodziło.

— Woggle soggle lon!

Powoli przechylił pudełko. Z wnętrza wylała się woda.

— Nie słuchałeś! Krzyczałem, a ty nie słuchałeś! — żalił się chochlik. — Jest za pięć szósta! Czytanie Młodemu Samowi!

Vimes położył sobie protestujące pudełko na piersi i wpatrzył się w blade gwiazdy.

— Muszę czytać Młodemu Samowi — wymamrotał i zamknął oczy. I natychmiast otworzył je znowu. — Muszę czytać Młodemu Samowi!

Gwiazdy się przesuwały. To nie było niebo! Jak mogłoby to być niebo?

To przecież przeklęta jaskinia, prawda?

Jednym ruchem przetoczył się i poderwał na nogi. Gwiazd pojawiło się więcej; sunęły po ścianach. Vurmy poruszały się celowo. Nad jego głową zmieniły się już w rozjarzoną rzekę.

I chociaż trochę migotały, jednak zapalały się znowu światełka w głowie Vimesa. Rozejrzał się w tym, co przestało być ciemnością, zmieniło się w głęboki mrok, a mrok był niczym jasny dzień po ciemności, jaka panowała wcześniej.

— Muszę czytać Młodemu Samowi… — wyszeptał, zwracając się do groty ogromnych stalaktytów i stalagmitów, wszystkich lśniących wilgocią. — Czytać… Młodemu Samowi…

Potykając się, ślizgając w płytkich kałużach, przebiegając czasem po łatach białego piasku, Vimes ruszył za światłami.


* * *

Minutowa wskazówka na stojącym w holu zegarze dotarła już prawie do dwunastki i drżała. Sybil starała się nie patrzeć na zmartwione twarze swego gospodarza i gospodyni. Gwałtownie otworzyła drzwi frontowe. Nie było tam Sama. Nikt też nie galopował drogą.

Zegar wybił godzinę. Usłyszała, że ktoś staje cicho obok niej.

— Czy życzy sobie pani, żebym poczytał młodemu paniczowi, madame? — zaproponował Willikins. — Być może, męski głos zdoła…

— Nie. Ja tam pójdę — odparła spokojnie Sybil. — Ty zaczekaj tu na mojego męża. Będzie niedługo.

— Tak, proszę pani.

— Prawdopodobnie będzie się bardzo spieszył.

— Zaprowadzę go natychmiast, proszę pani.

— Będzie tu, wiesz przecież!

— Tak, proszę pani.

— Choćby musiał przechodzić przez ściany!

Wspięła się na schody w chwili, gdy zegar skończył wybijać godzinę. Ten zegar źle chodzi. To przecież oczywiste.

Młody Sam został umieszczony w dawnym pokoju dziecinnym — dość ponurym pomieszczeniu, całym w szarościach i brązach. Był tu naprawdę przerażający koń na biegunach, ze strasznymi zębami i obłąkanymi szklanymi oczami.

Chłopczyk stał już w łóżeczku. Uśmiechał się, ale uśmiech zmienił się w wyraz zdziwienia, kiedy Sybil przysunęła sobie krzesło i usiadła.

— Tatuś poprosił mamusię, żeby ci dzisiaj poczytała, Sam — oznajmiła wesoło. — Będzie zabawnie, prawda?

Serce nie mogło jej pęknąć, ponieważ było już rozbite na drobne kawałeczki. Ale i tak jęknęło cicho, gdy chłopczyk popatrzył na nią, na drzwi, znowu na nią, a potem zaczął głośno płakać.


* * *

Potknął się i upadł do płytkiej sadzawki. Odkrył, że przewrócił się o krasnoluda. Martwego. Bardzo martwego. Tak bardzo martwego, że kapiąca woda zbudowała na nim niewielki stalagmit, a warstewką mlecznego kamienia umocowała go do skały, przy której siedział.

— Muszę czytać dziecku — wyjaśnił z powagą Vimes pociemniałemu hełmowi.

Kawałek dalej, na piasku, leżał krasnoludzi topór. To, co działo się obecnie w głowie Vimesa, trudno określić jako spójne myśli. Słyszał jednak przed sobą ciche odgłosy, a instynkt — tak stary jak myśl — uznał, że nie istnieje coś takiego jak nadmierna siła rąbania.

Vimes podniósł broń — pokrywała ją tylko cieniutka warstewka rdzy. Wokół zauważył inne garby i wzgórki na podłożu jaskini. Teraz, kiedy przyjrzał się im dokładniej, wszystkie chyba…

Nie ma czasu! Trzeba czytać książkę!

Na końcu groty teren podnosił się trochę, nieco zdradziecki z powodu kapiącej wody. Bronił się przed Vimesem, ale topór pomagał w marszu. Jeden problem naraz. Wspinać się. Trzeba czytać książkę!

I wtedy usłyszał płacz. To jego syn płakał. Krzyk wypełnił umysł.

Będą płonąć…

Schody wpłynęły w jego wizję — schody sięgające w nieskończoną ciemność. Krzyk dobiegał stamtąd.

Stopy się ześliznęły. Ostrze topora wgryzło się w mleczny kamień. Łkając i klnąc, zsuwając się przy każdym kroku, Vimes dotarł na szczyt zbocza.

Otworzyła się przed nim ogromna jaskinia. Wszędzie krzątały się krasnoludy. Wyglądało to jak kopalnia.

Czterech stało całkiem niedaleko Vimesa, w którego wizjach podskakiwały małe owieczki. Krasnoludy wpatrywały się w tę krwawą, chwiejącą się zjawę, sennie machającą mieczem w jednej ręce i toporem w drugiej.

Oni też mieli topory. Ale zjawa spojrzała na nich groźnie i zapytała:

— Gdzie… jest… moja… krówka?

Cofnęli się.

— Czy to moja krówka? — dopytywał się stwór, ruszając chwiejnie naprzód.

Smutnie pokręcił głową.

— Robi „Beee!” — zatkał. — To… owieczka.

Osunął się na kolana, zacisnął zęby i zwrócił twarz ku górze. Jak człowiek tracący zmysły od cierpień, zaklinający bóstwa fortuny i burzy, ryknął:

— To! Nie!! Moja!!! Krówka!!!!

Wołanie rozbrzmiało echem w jaskini, a tak wielka moc je wysłała, że przebiło się przez zwykłą skałę, przetopiło przez zwykłe góry, zahuczało przez długie mile… A w ponurym dziecinnym pokoju Młody Sam przestał płakać i rozejrzał się, nagle szczęśliwy, choć zdziwiony. I powiedział, zaskakując swą zrozpaczoną matkę:

Kuf!

Krasnoludy cofały się po zboczu. Nad nimi przelewały się vurmy lśniące zielono.

— Gdzie jest moja krówka? Czy to moja krówka? — zapytał intruz.

We wszystkich zakamarkach groty krasnoludy przerwały pracę. Atmosferę wypełniła niepewność. To był przecież tylko jeden człowiek. W wielu umysłach pojawiło się pytanie: Co ktoś zamierza z tym zrobić? Nie przeformowało się jeszcze w: Co ja mam zamiar z tym zrobić? I gdzie ta krówka? Na dole nie było żadnych krówek.

— Robi „Ihaha!”. To konik! To nie moja krówka!

Krasnoludy spoglądały po sobie. Gdzie w takim razie jest konik? Czy ktoś słyszał konia? Może ktoś jeszcze krąży tu pod ziemią?

Czterej wartownicy weszli do groty, szukając rady i wsparcia. Zebrało się tu już kilku głębinowców, którzy pogrążeni w gorączkowej rozmowie, nerwowo zerkali na zbliżającego się człowieka.

W migoczącej wizji Vimesa pojawiały się też kudłate króliczki i puszyste kaczuszki.

Znowu osunął się na kolana i zapłakał, wpatrzony w ziemię.

Sześciu osłoniętych czernią strażników odłączyło się od grupy. Jeden z nich wysuwał przed sobą ogniową broń i ostrożnie zbliżał się do przybysza. Płomyk zapłonu na czubku był najjaśniejszym punktem w jaskini.

Intruz uniósł głowę; płomyk odbijał się czerwienią w jego oczach.

— Czy to moja krówka? — warknął.

A potem cisnął toporem znad ramienia, prosto w strażnika. Topór uderzył w ogniową broń, która wybuchła.

— Robi „Hruumgh!”

Hg! — powiedział Młody Sam, kiedy matka tuliła go, wpatrzona w ścianę.

Płonący olej rozprysnął się w ciemności. Kilka kropli chlapnęło Vimesowi na rękę. Ból, ostry ból był daleki i obojętny. Vimes zdawał sobie sprawę, ale tak jak zdawał sobie sprawę z istnienia księżyca.

— To nie moja krówka! — stwierdził, wstając.

Ruszył przed siebie, ponad płonącym olejem, przez czerwieniejącą na obrzeżach chmurę dymu, obok krasnoludów tarzających się po ziemi w desperackiej próbie zduszenia ognia. Zdawało się, że czegoś szuka.

Jeszcze dwóch strażników pobiegło w jego stronę. Pozornie ich nie zauważył, ale przyklęknął i zatoczył krąg mieczem. Mała owieczka kołysała się przed jego oczami.

Jakiś bardziej przytomny krasnolud znalazł kuszę i celował, lecz musiał przerwać, by odpędzić przelatujące przed nim nietoperze. Wymierzył ponownie, obejrzał się, słysząc trzask, jakby uderzyły o siebie dwa kawały mięsa, po czym został podniesiony i rzucony w ciemność przez nagą kobietę. Zaszokowany górnik zamachnął się toporem na uśmiechniętą dziewczynę, która jednak zniknęła w chmurze nietoperzy.

Wszędzie rozlegały się krzyki. Vimes nie zwracał na nie uwagi. Krasnoludy nadbiegały z dymu, ale odtrącał je tylko na boki. Znalazł to, czego szukał.

— Czy to moja krówka? Robi „Muuu!”.

Podniósł kolejny porzucony topór i ruszył biegiem.

— Tak! To jest moja krówka!

Gragowie kryli się za pierścieniem gwardzistów, zbici w gorączkową gromadkę. Vimesowi płonęły oczy i płomienie falowały za hełmem. Krasnolud trzymający miotacz rzucił broń na ziemię i uciekł.

— Hurra, hurra, cudowny to dzień, bo znalazłem moją krówkę!

I może to przeważyło, jak mówiono później. Przed berserkerem nie ma żadnej obrony. Krasnoludy przysięgały, że będą walczyć do śmierci, ale przecież nie do takiej śmierci. Najwolniejszy z czterech gwardzistów padł pod ciosami topora i miecza, pozostali rozpierzchli się i uciekli.

A Vimes zatrzymał się przed skulonymi, starymi krasnoludami, unosząc nad głową broń.

I stanął, kołysząc się jak posąg…


* * *

Noc, noc trwająca wieczność. Ale wśród niej — miasto, mroczne i rzeczywiste tylko na pewne sposoby. Istota skuliła się w swoim zaułku, gdzie wznosiła się mgła. To nie mogło się zdarzyć!

A jednak się zdarzyło. Ulice wypełniły się… stworzeniami. Ptakami! Zmieniającymi kształty! Wrzeszczącymi jak opętane! A ponad nimi, wyższa niż dachy, owieczka przeskakiwała tam i z powrotem szerokimi, powolnymi ruchami, dudniąc po bruku ulic.

Potem opadły pręty kraty, trzasnęły o kamienie, a istota została odepchnięta.

A przecież było już tak blisko! Ocaliła stworzenie, przebijała się, zaczynała zyskiwać kontrolę… a teraz to…

W ciemności, głośniejsze niż szum deszczu, zabrzmiały kroki.

Jakaś postać pojawiła się we mgle.

Zbliżała się.

Woda spływała z metalowego hełmu i natartego olejem skórzanego płaszcza. Postać się zatrzymała. Z całkowitym spokojem uniosła dłonie do twarzy i zapaliła cygaro.

Zapałka upadła na bruk, zasyczała i zgasła, a postać powiedziała:

— Czym jesteś?

Istota poruszyła się jak pradawna ryba w głębokim stawie. Była zbyt zmęczona, by uciekać.

— Jestem Przyzywającą Ciemnością. — Nie był to właściwie dźwięk, ale gdyby był, przypominałby syczenie. — A kim ty jesteś?

— Jestem Strażnikiem.

— Oni zabiliby twoją rodzinę! — Ciemność rzuciła się naprzód i napotkała opór. — Pomyśl, ilu już zabili! Kim jesteś, żeby mnie powstrzymywać?

— On mnie stworzył. Quis custodiet ipsos custodes? Kto pilnuje strażników? Ja. Pilnuję go. Zawsze. Nie zmusisz go, żeby dla ciebie mordował.

— Co to za człowiek, który stwarza własnego policjanta?

— Ten, który boi się ciemności.

— I powinien — stwierdziła istota z satysfakcją.

— To prawda. Ale chyba nie zrozumiałaś. Nie jestem tu po to, by nie dopuścić ciemności do wnętrza. Jestem po to, żeby jej nie wypuszczać. — Brzęknęło, kiedy mglisty Strażnik uniósł ślepą latarnię i uchylił klapę. Pomarańczowe światło rozcięło czerń. — Możesz mnie nazywać… Strzegącą Ciemnością. Wyobraź sobie, jaki muszę być silny.

Przyzywająca Ciemność cofała się rozpaczliwie w głąb zaułka, ale światło podążało za nią, raniło ją…

— A teraz — rzekł Strażnik — wynoś się z miasta.


* * *

…i runął, kiedy wilkołak wylądował mu na plecach.

Angui ślina ściekała z kłów. Sierść na grzbiecie sterczała jak zęby piły. Wargi odsuwały się niczym fala. Warkot dobiegał jakby z głębi nawiedzonej jaskini. Wszystko to przekazywało mózgowi dowolnej istoty małpokształtnej, że każdy ruch oznacza śmierć. I choć bezruch także oznacza śmierć, to jednak nie natychmiastową, nie w tej sekundzie, i że pojawił się jako wybór dla sprytniejszych małp.

Vimes nie mógł się poruszyć. Warkot sprawił, że stężały mu mięśnie. Groza panowała nad ciałem.

Pozdrawiam cię, odezwała się myśl, która nie była jego myślą, a potem odczuł nagły brak czegoś, czego obecności nie zauważał. W ciemności za oczami przesunęła się ciemna płetwa.

Usłyszał jęk i znikło coś, co go przygniatało. Zobaczył blednący w powietrzu prymitywny rysunek oka z ogonem. Rysunek zapadł się w nicość, a wszechogarniająca ciemność z wolna ustąpiła płomieniom i lśnieniu vurmów. Przelano krew, więc spływały po ścianach. Czuł…

Minął pewien czas. Vimes ocknął się nagle.

— Przeczytałem mu — powiedział, głównie po to, by się pocieszyć.

— Tak, sir — potwierdziła stojąca z tyłu Angua. — I to bardzo wyraźnie. Byliśmy ponad sto sążni dalej. Dobra robota, sir. Pomyśleliśmy, że powinien pan odpocząć.

— Jaką robotę dobrze wykonałem? — spytał Vimes, próbując usiąść.

Ruch wypełnił jego świat cierpieniem, ale zdążył rzucić okiem, nim znów opadł na plecy. W jaskini było pełno dymu, ale tu i tam migotały też normalne pochodnie. W pewnej odległości zauważył też bardzo wielu krasnoludów; niektórzy siedzieli, inni stali w grupkach.

— Dlaczego jest tu ich tylu, sierżancie? — zapytał. — I czemu nie usiłują nas pozabijać?

— To ludzie dolnego króla, sir. Jesteśmy jego więźniami… tak jakby… tylko że niezupełnie.

— Rhysa? Do demona z tym! — Vimes spróbował wstać. — Kiedyś uratowałem mu życie!

Stanął na nogach, ale zaraz by upadł, gdyby Angua nie chwyciła go i nie usadziła delikatnie na kamieniu. Ale przynajmniej siedział.

— Niezupełnie więźniami — powtórzyła Angua. — Nie możemy nigdzie stąd pójść, ale ponieważ nie wiedzielibyśmy, dokąd iść, nawet gdybyśmy mogli, wszystko to jest raczej teoretyczne. Przepraszam, że jestem w samej bieliźnie, sir, ale wie pan, jak to bywa. Krasnoludy obiecały przynieść mój ekwipunek. Ehm… Wszystko zrobiło się polityczne, sir. Krasnolud, który dowodzi, jest porządnym gościem, sir, ale sytuacja go przerasta, więc trzyma się tego, co wie. Tylko że… no, nie wie zbyt wiele. Pamięta pan, co się w ogóle działo? Był pan nieprzytomny przez dobre dwadzieścia minut.

— Tak. Były tu… kudłate owieczki… — Vimes ucichł na chwilę. W jakiś sposób to, co właśnie powiedział, chwyciło pierścień wiarygodności i wrzuciło go do bardzo głębokiej dziury. — Nie było kudłatych owieczek, prawda?

— Żadnej nie zauważyłam — odparła Angua powoli. — Widziałam za to biegnącego wrzeszczącego szaleńca, sir. Ale w dobrym znaczeniu — dodała szybko.

Wewnętrzny Vimes przyjrzał się swoim wspomnieniom, których sobie nie przypomniał za pierwszym razem.

— Ja… — zaczął.

— Wszystko jest… tak jakby w porządku, sir — uspokoiła go Angua. — Ale niech pan to obejrzy. Nieśmialsson mówi, że powinien pan widzieć wszystko.

— Nieśmialsson… To ten krasnolud mądrala, tak?

— Widzę, że pamięć panu wraca, sir. To dobrze. On trochę się o to martwił.

Vimes stał teraz trochę pewniej. Prawa ręka bolała jak demony, a wszystkie inne dolegliwości, które zebrały się w ciągu dnia, powracały teraz i machały do niego. Angua poprowadziła go ostrożnie między kałużami i kamieniami śliskimi jak wilgotny marmur, aż zatrzymali się przed stalagmitem. Miał jakieś osiem stóp wysokości.

To był troll. Nie głaz w kształcie trolla, ale troll. Po śmierci tylko bardziej kamienieją, Vimes wiedział o tym, ale ten miał kształty zaokrąglone mleczną skałą kapiącą mu na głowę.

— Proszę spojrzeć na to, sir — powiedziała Angua. — Oni chcieli je zniszczyć.

Drugi stalagmit leżał obok w kałuży. Został odłupany u podstawy. I to był… krasnolud.

Krasnoludy rozsypują się po śmierci tak jak ludzie, ale przez całą zbroję, pancerze, kolczugi i grubą skórę dla przypadkowego widza nie stanowi to wielkiej różnicy. Płynąca skała pokryła wszystko połyskującym całunem.

Vimes wyprostował się i rozejrzał po jaskini. Kształty wyrastały w półmroku aż do niedalekiej ściany, gdzie cieknąca woda przez wieki uformowała perfekcyjny, stężały w czasie wodospad z kości słoniowej.

— Jest ich więcej?

— Około dwudziestu, sir. Połowę zdążyli przewrócić, zanim pan… przybył. Proszę popatrzeć tutaj, sir. Można ich rozróżnić. Siedzą oparci o siebie plecami.

Vimes przyjrzał się postaciom pod glazurą. Potrząsnął głową. Krasnolud i troll, razem, skamienieli pod skałą.

— Macie coś do jedzenia? — zapytał.

Nie były to szczególnie podniosłe słowa, lecz płynęły z żołądka pełne emocji.

— Nasze racje zgubiły się w tym zamieszaniu, sir. Ale krasnoludy podzielą się swoimi. Nie są nieprzyjaźni, są tylko ostrożni.

— Podzielą się? Mają chleb krasnoludów?

— Obawiam się, że tak, sir.

— Wydawało mi się, że nie wolno podawać go jeńcom. Chyba jednak zaczekam, dziękuję. A teraz, sierżancie, możecie mi opowiedzieć o tym zamieszaniu.


* * *

To właściwie nie była zasadzka. Krasnoludy po prostu ich dogoniły. Dowódca otrzymał dość luźne polecenie podążania za Vimesem i jego grupą… Relacje trochę się ochłodziły, gdy odkrył, że grupa ma w składzie także dwa trolle — to przecież była dolina Koom. Vimes trochę mu współczuł. Krasnolud dostał do wykonania proste zadanie, które nagle stało się bardzo polityczne. Byłem tam, zaliczyłem to, kupiłem podkoszulkę…

Wkracza grag Nieśmialsson, który umie używać słów. Ponieważ i tak zmierzają w tym samym kierunku…

Zmierzali długo. Niedaleko od wejścia do tunelu uciekające krasnoludy zawaliły za sobą strop. Na drogę, która zajęła Vimesowi kilka minut, ścigający poświęcili większą część dnia, nawet z pomocą Sally prowadzącej rozpoznanie. Angua opowiadała o grotach jeszcze większych niż ta, o potężnych wodospadach w ciemności. Vimes odpowiedział, że tak, wie.

A potem w dolinie Koom zahuczały słowa z „Gdzie jest moja krówka?”. Wstrząsnęły pradawnymi skałami, aż stalaktyty zadźwięczały współczuciem. Reszta była już tylko kwestią biegu…

— Przypominam sobie, że czytałem Młodemu Samowi — powiedział Vimes. — Ale były też… dziwne obrazy. Pojawiały się w moich myślach. — Przerwał. Gniew, a raczej paląca wściekłość spłynęła z niego szeroką strugą, bez świadomej myśli. — Zabiłem tych nieszczęsnych żołnierzy.

— Większość z nich, sir — potwierdziła z sympatią Angua. — Jest też paru górników, którzy weszli panu w drogę i będzie ich bolało miesiącami.

Wszystko powracało w pamięci. Vimes wolałby, żeby nie wracało. W ludzkim mózgu zawsze jest taka cząstka, która sprzeciwia się walce z krasnoludami. Są wzrostu dziecka. Pewnie, są silne co najmniej jak mężczyzna, bardziej wytrzymałe, a w starciu wykorzystają każdą okazję. Jeśli człowiek ma szczęście, uczy się walczyć z uprzedzeniem, zanim straci nogi od kolan w dół. Ale ten sprzeciw zawsze dochodził do głosu…

— Pamiętam te stare krasnoludy — powiedział Vimes. — Wiły się przede mną jak robaki. Miałem ochotę je zmiażdżyć.

— Opierał się pan przez prawie cztery sekundy, sir. Potem pana przewróciłam.

— I to dobrze, tak?

— O tak. Dlatego nadal pan tu jest, komendancie — oświadczył Nieśmialsson, wynurzając się zza stalagmitu. — Cieszę się, że wraca pan do siebie. To historyczny dzień! A pan nadal ma swoją duszę. Czy to nie miłe?

— Posłuchaj no…

— Nie. Niech pan mnie posłucha, komendancie. Tak, wiedziałem, że wyruszy pan do doliny Koom, ponieważ Przyzywająca Ciemność zechce tu trafić. Potrzebowała pana, żeby ją dostarczyć. Nie, proszę słuchać, bo nie mamy zbyt wiele czasu. Symbol Przyzywającej Ciemności kieruje istotą starą jak wszechświat. Nie ma ona fizycznego ciała ani fizycznej siły; może w mgnieniu oka pokonać miliony wymiarów, ale ledwie jest w stanie przejść przez pokój. Działa za pośrednictwem żywych stworzeń, które uzna za… uległe. Znalazła pana, komendancie, prawdziwy tygiel gniewu, i w delikatny, subtelny sposób zadbała o to, by znalazł się pan tutaj.

— Ja mu wierzę, sir — zapewniła Angua. — To istota przywołana jako klątwa przez jednego z górników. Pamięta pan? Tego, który wyrysował symbol własną krwią na zaryglowanych drzwiach. A pan…

— Były takie drzwi, które mnie zakłuły, kiedy ich dotknąłem. To pamiętam — przyznał Vimes. — Chcecie mi powiedzieć, że za tymi drzwiami on… No nie…

— On już wtedy nie żył, sir, jestem tego pewna — uspokoiła go Angua. — Nie mogliśmy go uratować.

— Helmutłuk mówił… — zaczął Vimes.

Nieśmialsson musiał dostrzec wzbierającą w jego wzroku panikę, bo chwycił jego obie ręce i rzekł z naciskiem:

— Nie! Nie zabił go pan! Nawet go pan nie dotknął! Bał się pan, żebym pana nie oskarżył o użycie siły. Pamięta pan?

— On padł trupem! Ile siły do tego trzeba?! — krzyknął Vimes. Krzyk odbił się echem. — Był tam ten symbol, prawda?

— To prawda, że… stwór ma skłonność do pozostawiania swojego podpisu na wydarzeniach, ale musiałby go pan dotknąć! A nie dotknął pan! Nie podniósł pan ręki! Myślę, że nawet wtedy by się pan oparł. Oparł się i wygrał! Słyszy mnie pan? Spokojnie… Już spokojnie. On umarł ze strachu i z powodu wyrzutów sumienia. Musi pan to zrozumieć.

— Jaki miał powód do wyrzutów sumienia?

— Bardzo wiele powodów jak na krasnoluda. Ta kopalnia bardzo mu ciążyła. — Grag zwrócił się do Angui. — Sierżancie, możecie przynieść komendantowi trochę wody? W tych sadzawkach jest czysta jak nigdzie na świecie… To znaczy, jeśli wybierze pani taką bez pływającego w niej trupa.

— Mógł pan sobie darować to ostatnie zdanie — mruknął Vimes. Usiadł na kamieniu. Dygotał. — A potem przywiozłem to draństwo tutaj? — spytał cicho.

— Tak, komendancie. A ono prowadziło też pana. Cudo mówi, że widziała, jak spada pan w spienione wody jakieś pół mili stąd. Nawet znakomity pływak by tego nie przeżył.

— Ocknąłem się na piasku…

— Przyzywająca Ciemność tam pana dostarczyła. Płynęła za panem.

— Ale byłem cały poobijany!

— Ona nie była pańskim przyjacielem, komendancie. Musiała tylko doprowadzić tu pana w jednym kawałku. Niekoniecznie kawałku, który zdrowo wygląda. A potem… rozczarował ją pan, komendancie. Bardzo ją pan rozczarował. A może jej zaimponował? Trudno powiedzieć. Chodzi o to, że nie chciał pan uderzyć bezbronnego. Opierał się pan. Prosiłem panią sierżant, żeby pana powaliła, gdyż obawiałem się, że ta wewnętrzna walka oderwie panu ścięgna od kości.

— To byli tylko przerażeni starcy.

— I teraz wydaje się, że pana uwolniła — mówił krasnolud. — Zastanawiam się dlaczego. Historia mówi, że każdy, kto znalazł się we władzy Przyzywającej Ciemności, umierał obłąkany.

Vimes wziął od Angui kubek wody. Była tak zimna, że aż cierpły zęby. Nigdy w życiu nie pił nic lepszego. Jego umysł pracował szybko, wykorzystując awaryjne rezerwy zdrowego rozsądku — jak zwykle ludzkie umysły, próbujące skonstruować potężną kotwicę w normalności i udowodnić sobie, że to, co się wydarzyło, wcale się nie wydarzyło, a jeśli nawet się wydarzyło, to nie za bardzo.

To sama mistyka i tyle. Pewnie, mogła być prawdziwa, ale po czym to poznać? Trzeba trzymać się tego, co można zobaczyć. No i trzeba sobie cały czas o tym przypominać.

Tak, to wszystko. Bo co się tak naprawdę wydarzyło? Parę znaków? No, przecież wszystko może wyglądać tak, jak człowiek zechce, jeśli tylko jest dostatecznie zdenerwowany, prawda? Owca może wyglądać jak krowa, prawda? Ha!

Co do reszty… cóż, Nieśmialsson wygląda na porządnego gościa, ale przecież nie trzeba od razu kupować jego światopoglądu. To samo z panem Błyskiem. Takie sprawy mogą człowiekowi namieszać w głowie.

Denerwował się o Młodego Sama i kiedy zobaczył tych przeklętych gwardzistów, oczywiście rzucił się na nich. Ostatnio za mało sypiał. Wydawało się, że każda godzina przynosi nowy problem. Dlatego właśnie umysł robi mu dziwaczne sztuczki. Przeżyć w podziemnej rzece? Łatwe. Musiał jakoś utrzymywać się na powierzchni. Istnieje bardzo wiele rzeczy, które ciało woli robić zamiast umierania.

No właśnie. Wystarczy logicznie pomyśleć, a mistyka staje się… no, całkiem prosta. Człowiek może przestać się czuć jak marionetka i znowu jest kimś mającym własne cele.

Vimes odstawił pusty kubek i wstał — celowo.

— Idę zobaczyć, jak się czują moi ludzie.

— Pójdę z panem — zaproponował szybko Nieśmialsson.

— Myślę, że nie potrzebuję asysty — odparł Vimes możliwie spokojnie.

— Na pewno nie — zgodził się krasnolud. — Ale kapitan Gud jest trochę nerwowy.

— Zdenerwuje się jeszcze bardziej, jeśli mi się nie spodoba to, co zobaczę.

— Tak. I właśnie dlatego z panem idę.

Vimes ruszył przez jaskinię krokiem trochę szybszym, niż sam uznawał za swobodny. Grag podbiegał co kilka kroków, by nadążyć.

— Chyba mnie pan nie zna, panie Nieśmialsson — burknął Vimes. — Proszę nie myśleć, że zlitowałem się nad tymi draniami. Proszę nie myśleć, że okazałem łaskę. Nie zabija się bezbronnych. Po prostu nie.

— Czarni strażnicy nie mieli chyba żadnych oporów — zauważył Nieśmialsson.

— Otóż to! — zawołał Vimes. — A nawiasem mówiąc, panie Nieśmialsson, co to za krasnolud, który nie nosi topora?

— No cóż, jako grag przede wszystkim używam swojego głosu — odparł grag. — Topór jest niczym bez ręki, a ręka niczym bez umysłu. Wyszkoliłem się w myśleniu o toporach.

— Jak dla mnie brzmi to mistycznie.

— Pewnie tak. Ale jesteśmy na miejscu.

Miejsce okazało się terenem zajętym przez nowo przybyłe krasnoludy. Bardzo militarnie, uznał Vimes. Kwadrat obronny. Nie jesteście pewni, kto jest nieprzyjacielem… Ja też nie.

Najbliżej stojący krasnolud rzucił mu odrobinę wyzywające, odrobinę niespokojne spojrzenie, które Vimes nauczył się rozpoznawać.

Kapitan Gud się wyprostował.

Vimes spoglądał ponad jego ramieniem, co nie było trudne. Tam dalej siedział Nobby i Fred Colon, oba trolle, a nawet Cudo, wszyscy zbici w ciasną grupkę.

— Czy moi ludzie są aresztowani, kapitanie? — zapytał.

— Rozkazano mi zatrzymać wszystkich, których tu znajdę — odparł krasnolud.

Vimes podziwiał jego obojętny głos. Oznaczał: w tej chwili nie interesuje mnie dialog.

— Jakie ma pan tu uprawnienia, kapitanie?

— Moje uprawnienia mają potrójne pochodzenie: dolny król, prawo kopalniane i sześćdziesięciu uzbrojonych krasnoludów — oświadczył Gud.

A niech to, pomyślał Vimes. Zapomniałem o prawie kopalnianym. To poważny problem. Myślę, że trzeba przekazać komuś odpowiedzialność. Dobry dowódca uczy się przekazywać odpowiedzialność. A zatem przekażę odpowiedzialność za ten problem kapitanowi Gudowi.

— Dobra odpowiedź, kapitanie — pochwalił. — I szanuję ją.

Wyminął krasnoluda i ruszył do swoich strażników. Znieruchomiał, gdy za sobą usłyszał brzęk dobywanego metalu. Podniósł ręce i powiedział:

— Gragu Nieśmialsson, zechce pan wyjaśnić kapitanowi sytuację? Wszedłem pod jego nadzór, nie wyszedłem spod niego. A nie jest to czas ani miejsce odpowiednie dla pochopnych działań.

Ruszył dalej, nie czekając na odpowiedź. Owszem, oparcie się na przekonaniu, że jeśli go zabiją, ktoś będzie miał poważne kłopoty, prawdopodobnie kwalifikuje się jako pochopne działanie, ale będzie musiał jakoś z tym żyć. Albo nie, oczywiście.

Podszedł do Nobby’ego i Colona.

— Przepraszamy, panie Vimes — odezwał się Fred. — Czekaliśmy przy ścieżce z paroma końmi, a oni się tak jakoś pojawili. Choć pokazaliśmy odznaki, nie chcieli nas słuchać.

— Rozumiem. A ty, Cudo?

— Pomyślałam, że lepiej trzymać się razem, sir.

— Słusznie. Co z wami, De… — Vimes spojrzał w dół i pozwolił, by wezbrała w nim złość. I Detrytus, i Cegła mieli skute łańcuchem nogi. — Pozwoliliście im się zakuć?!

— No więc to się jakby porobiło za bardzo poli-tykne, panie Vimes — odparł Detrytus. — Ale starczy słowo, a ja i Cegła możemy się uwolnić, żaden problem. To tylko polowe kajdany. Moja babcia by mogła je zerwać.

Vimes czuł rosnący gniew, ale się opanował. W tej chwili Detrytus okazał się rozsądniejszy od swego komendanta.

— Spokojnie, dopóki nie powiem, żeby to zrobić — rzekł. — Gdzie są gragowie?

— Pilnują ich w sąsiedniej jaskini, panie Vimes — wyjaśniła Cudo. — I górników. Sir, mówią, że dolny król tutaj zmierza!

— Dobrze, że to duża grota, inaczej byłoby trochę ciasno — mruknął Vimes.

Wrócił do kapitana, schylił się i powiedział:

— Zakuł pan w łańcuchy mojego sierżanta.

— Jest trollem. A to jest dolina Koom — odparł spokojnie kapitan.

— Tyle że nawet ja potrafiłbym zerwać taki cienki łańcuch…

Rzucił okiem na Sally i Anguę, które znowu wyglądały przyzwoicie w przyzwoitych zbrojach i obie obserwowały go uważnie.

— Tamte dwie funkcjonariuszki to wampir i wilkołak — rzekł wciąż tym samym spokojnym tonem. — Wiem, że pan to wie, ale bardzo rozsądnie nie próbował pan nawet ich tknąć. A Nieśmialsson jest gragiem. Ale mojemu sierżantowi założył pan słabe łańcuchy, żeby mógł je zerwać jednym palcem, a pan mógłby go zabić i tłumaczyć, że chciał uciec. Proszę nawet nie myśleć o zaprzeczaniu. Na pierwszy rzut oka potrafię rozpoznać brudną sztuczkę. Mam teraz wyjaśnić, co zrobię? Dam panu szansę okazania braterskiej miłości i uwolnienia trolli, tu i teraz. I całej reszty. W przeciwnym razie, jeśli mnie pan nie zabije, zatruję pańską przyszłą karierę tak bardzo, jak tylko potrafię. A nie ośmieli się pan mnie zabić.

Kapitan patrzył na niego nieruchomo, ale tej gry Vimes nauczył się już dawno. A potem krasnolud zsunął wzrok na rękę Vimesa, jęknął, cofnął się o krok i wystraszony uniósł dłoń.

— Tak! Zrobię to! Tak!

— Mam nadzieję.

Vimes trochę się zdziwił. Potem sam spojrzał na wewnętrzną część przegubu…

— Co to jest, na demony? — zapytał, zwracając się do Nieśmialssona.

— Ach, zostawiła na panu swój znak, komendancie — odparł uprzejmie grag. — Tak jakby ranę wylotową.

Na miękkiej skórze gorzała czerwona blizna kreśląca znak Przyzywającej Ciemności. Vimes przyglądał się jej z różnych stron.

— Była realna?

— Tak. Ale jestem pewien, że już odeszła. Jest w panu pewna różnica…

Vimes roztarł bliznę. Nie bolała, była po prostu zaczerwienioną, spuchniętą skórą.

— Nie wróci, prawda? — zapytał.

— Wątpię, czy zaryzykuje, sir — wtrąciła Angua.

Vimes już otworzył usta, by spytać, co ma oznaczać ta sarkastyczna uwaga, ale do groty wkroczyło nagle jeszcze więcej krasnoludów. Ci byli najwyżsi i najpotężniejsi ze wszystkich, jakich widział. Inaczej niż większość, nosili proste kolczugi i po jednym toporze — jednym solidnym, dużym i cudownie wyważonym toporze. Inne krasnoludy jeżyły się dziesiątką sztuk broni. Te jeżyły się jedną sztuką; rozbiegły się i sprawnie rozstawiły w jaskini według linii obserwacji, pilnując cieni oraz — w przypadku czterech z nich — zajmując stanowiska za Cegłą i Detrytusem.

Kiedy w końcu znieruchomieli, z tunelu wynurzyła się kolejna grupa. Vimes rozpoznał Rhysa, dolnego króla krasnoludów. Władca przystanął, rozejrzał się, rzucił okiem na Vimesa i przywołał do siebie kapitana.

— Mamy wszystko?

— Sire? — odparł nerwowo Gud.

— Wiecie, o co mi chodzi, kapitanie.

— Tak, ale nic przy nich nie znaleźliśmy, sire! Przeszukaliśmy ich i trzy razy sprawdziliśmy grunt!

— Przepraszam… — wtrącił Vimes.

— Komendant Vimes! — zawołał król serdecznie, jakby witał dawno zaginionego syna. — Miło znów pana widzieć!

— Zgubiliście ten przeklęty sześcian? — spytał Vimes. — Po tym wszystkim?

— O jakim sześcianie pan mówi, komendancie? — zapytał król.

Vimes musiał podziwiać jego zdolności sceniczne.

— O tym, którego szukaliście — odparł. — Wykopanym w moim mieście. Tym, który jest powodem całego zamieszania. Nie wyrzuciliby go, bo są gragami, prawda? Nie można niszczyć słów. To najgorsza ze zbrodni. Dlatego trzymają go przy sobie.

Dolny król spojrzał na kapitana Guda, który mruknął nerwowo:

— Nie ma go w tej jaskini.

— Ale nie zostawiliby go nigdzie indziej — stwierdził Vimes. — Nie teraz. Czyli ktoś musiał go znaleźć.

Pechowy kapitan błagalnym wzrokiem szukał u swego króla pomocy.

— Kiedy przybyliśmy, sire, wszędzie panowała panika! Ludzie biegali i krzyczeli, wszędzie się paliło! Absolutny chaos, sire. Mamy jedynie pewność, że nikt stąd nie wyszedł. A przeszukaliśmy wszystkich, sire! Przeszukaliśmy wszystkich!

Vimes zamknął oczy. Wspomnienia blakły szybko, gdy rozsądek zamurowywał wszystkie ewentualności, które nie mogły się zdarzyć; pamiętał jednak przerażonych gragów skulonych nad jakimś przedmiotem. Czy rzeczywiście dostrzegł tam migotanie niebieskich i zielonych plamek?

Trzeba zaryzykować.

— Kapralu Nobbs, proszę do mnie! — zawołał. — Proszę go przepuścić, kapitanie. Nalegam!

Gud nie protestował. Jego duch został złamany.

— Tak, panie Vimes? — Nobby zbliżył się z ociąganiem.

— Kapralu Nobbs, czy zdobyliście ten cenny przedmiot, który kazałem wam pozyskać?

— Co pan ma na myśli, panie Vimes?

Serce Vimesowi zabiło szybciej. Twarz Nobby’ego była otwartą księgą, aczkolwiek z tego rodzaju, który w niektórych krajach jest zakazany.

— Nobby, są chwile, kiedy godzę się na twoje wyskoki. Ta do nich nie należy — powiedział. — Czy znalazłeś to, czego kazałem ci szukać?

Nobby spojrzał mu w oczy.

— Ja… Och? Och. O tak, sir… Ja… Tak… Wbiegliśmy, rozumie pan, rozumie pan, znaczy… A ludzie biegali dookoła i wszędzie był taki, no, jakby dym… — Oczy Nobby’ego zaszkliły się, a wargi poruszyły bezgłośnie w twórczej agonii. — I ja… no, walczyłem mężnie, kiedy nagle co widzę? Taką błyszczącą kostkę, która toczy się i kopią ją, no więc myślę sobie: Założę się, że to ta sama błyszcząca rzecz, której pan Vimes bardzo konkretnie kazał mi szukać… I tu ją mam, całkiem bezpieczną.

Wyjął z kieszeni i podał na dłoni nieduży, lekko migoczący sześcian.

Vimes był szybszy od króla. W ułamku sekundy jego dłoń wystrzeliła naprzód, zamknęła się na sześcianie i zacisnęła w pięść.

— Dziękuję, kapralu Nobbs, za tak konsekwentne wykonywanie moich poleceń — powiedział i zdusił uśmiech na widok nienagannie strasznego salutu Nobby’ego.

— Wydaje mi się, że to własność krasnoludów, komendancie Vimes — zauważył spokojnie król.

Vimes otworzył dłoń. Niewielki sześcian połyskiwał na zielono i niebiesko. Metal wyglądał jak brąz, skorodowany przez lata w piękne desenie zieleni, błękitu i brązu. Prawdziwy klejnot.

Rhys jest królem, myślał Vimes. Królem na tronie chwiejnym jak koń na biegunach. I wcale nie jest miły. W tym fachu uprzejmość nie pomaga przetrwać. Wprowadził nawet szpiega do mojej straży! Nie będę wierzył królom. A właściwie, komu w tej chwili ufam?

Sobie.

Jedno, co wiem, to że żaden przeklęty demon nie wpakował mi się do głowy, nieważne, co mi wmawiają. Nie kupiłbym takiego gadania, nawet gdyby dorzucili zapas kapusty na całe życie. Nikt nie włazi do mojej głowy oprócz mnie! Ale trzeba grać tym, co się trafi w rozdaniu…

— Proszę ją wziąć — powiedział, otwierając dłoń. Na przegubie jarzyła się Przyzywająca Ciemność.

— Proszę, żeby mi pan ją oddał, komendancie — rzekł Rhys.

— Proszę wziąć — powtórzył Vimes.

I pomyślał: Przekonamy się, w co wierzysz…

Król sięgnął po sześcian, zawahał się, a potem cofnął rękę.

— Z drugiej strony — powiedział takim tonem, jakby ta myśl dopiero teraz wpadła mu do głowy — może lepiej zostawić to pod pańską szacowną opieką, komendancie Vimes.

— Tak. Chciałbym posłuchać, co ma do powiedzenia. — Vimes zamknął dłoń. — Chcę wiedzieć to, co niebezpiecznie jest wiedzieć.

— Oczywiście. Ja również — oświadczył król krasnoludów. — Weźmiemy to do miejsca, gdzie…

— Proszę się rozejrzeć, sire — przerwał mu Vimes. — Tutaj umierały trolle i krasnoludy. Nie walczyły. Stały obok siebie. Widzi pan, sire? To miejsce wygląda jak jakaś piekielna plansza do gry! Czy to ich testament? W takim razie wysłuchajmy go tutaj! Tutaj i teraz!

— A jeśli to, co ma do powiedzenia, będzie straszne? — spytał król.

— Wysłuchamy tego!

— Jestem królem, Vimes! Nie masz tu żadnej władzy! To nie jest twoje miasto! Przeciwstawiasz mi się, mając tylko garstkę ludzi, a żonę z dzieckiem niecałe dziesięć mil stąd…

Rhys urwał. Echa odbiły jego głos w dalekich grotach, krzyżując się ze sobą i gasnąc, aż cisza zadzwoniła jak stal. Za sobą Vimes usłyszał cichy okrzyk Sally: „Ups…!”. Nieśmialsson podszedł szybko i szepnął coś królowi do ucha. Wyraz twarzy Rhysa zmienił się — jak to możliwe tylko u polityków — w ostrożną sympatię.

Nic nie zrobię, myślał Vimes. Będę tylko tak stał…

— Z prawdziwą radością zobaczę znowu lady Sybil — zapewnił Rhys. — I pańskiego syna, oczywiście.

— To dobrze. Zatrzymała się w domu przyjaciółki niecałe dziesięć mil stąd — odparł Vimes. — Sierżancie Tyłeczek?

— Tak, sir?

— Weźcie ze sobą młodszą funkcjonariusz Humpeding i wracajcie do miasta. Przekażcie lady Sybil, że jestem cały i zdrowy. — Vimes nie spuszczał króla z oczu. — Ruszajcie zaraz.

Kiedy obie funkcjonariuszki zniknęły, król uśmiechnął się i rozejrzał wokół groty. Westchnął.

— Cóż, nie mogę sobie pozwolić na spór z Ankh-Morpork. Nie w tej chwili. Dobrze więc, komendancie. Czy wie pan, jak skłonić sześcian do mówienia?

— Nie. A pan?

To jest gra, prawda? — myślał Vimes. Król nie przyjąłby takiego gadania od nikogo, zwłaszcza że ma dziesięciokrotną przewagę. Spór? Wystarczyłoby powiedzieć, że w dolinie Koom złapała nas burza, tak bywa, wszyscy wiedzą. Będzie nam go brakowało i z całą pewnością przekażemy jego ciało, jeśli tylko gdzieś wypłynie… Ale nie będziesz próbował takich sztuczek, bo jestem ci potrzebny. Wiesz coś o tej jaskini, prawda? I jeśli cokolwiek się zdarzy, chcesz, żeby dobry, niezbyt ostry, ale — na bogów — uczciwy do bólu Sam Vimes przekazał światu wieści…

— Żadne dwa sześciany nie są takie same — wyjaśnił Rhys. — Zwykle wystarcza słowo, ale to może być oddech, dźwięk, temperatura, miejsce na Dysku, zapach deszczu. Cokolwiek. Jak słyszałem, jest wiele sześcianów, które nigdy nie przemówiły.

— Naprawdę? Ale ten paplał bez przerwy. A ktoś, kto kazał go wynieść z doliny, chciał, by był słyszany. Dlatego wątpię, czy sześcian mówi tylko wtedy, kiedy łza dziewicy spadnie na niego w ciepły wtorek w lutym. Zaczął bardzo dużo mówić do człowieka, który nie znał ani słowa po krasnoludziemu.

— Ale mówiący na pewno by chciał, żeby usłyszały go krasnoludy! — zaprotestował król.

— To legenda sprzed dwóch tysięcy lat. Kto może wiedzieć, kto czego chciał? A ty czego chcesz?

Ostatnie słowa skierowane były do Nobby’ego, który podszedł i z zaciekawieniem przyglądał się sześcianowi.

— Jak to… Jak on się przedostał przez moją ochronę? — zdziwił się król.

— Nobbsowie przesuwają się niepostrzeżenie — wyjaśnił Vimes. A kiedy dwójka zakłopotanych strażników opuściła ciężkie dłonie na chude ramiona Nobby’ego, dodał: — Zostawcie go. Nobby, powiedz coś, co skłoni ten sześcian do mówienia.

— Eee… Gadaj, bo źle się to dla ciebie skończy!

— Niezłe — przyznał Vimes. — Sto lat temu w Ankh-Morpork, sire, nie sądzę, by ktoś znał choć słowo z krasnoludziego albo trollowego. Może wiadomość była przeznaczona dla ludzi? Musiała tam być jakaś osada na równinie, tyle tam ptaków i ryb.

— Może zatem jakieś ludzkie słowa, Nobby? — zaproponował król.

— Proszę. Otwórz się, mów, powiedz coś, gadaj, śpiewaj, syp…

— Nie, nie, panie Vimes, on źle to robi! — zawołał Fred Colon. — To było za dawnych dni, tak? To muszą być dawne słowa, jak… bądźże otworzon!

Vimes zaśmiał się, kiedy wpadł mu do głowy nowy pomysł. Ciekawe, uznał. To możliwe. Przecież nie chodzi o słowa, ale o dźwięki. Głosy…

Nieśmialsson obserwował ich próby z niepewną miną.

— Jak będzie po krasnoludziemu „otwórz się”? — zapytał go Vimes.

— W sensie otworzenia książki? To będzie dhwe, komendancie.

— Hm… To na nic. To może… „powiedz”?

Aargk albo, w trybie rozkazującym, cork, komendancie. Wie pan, nie wydaje mi się…

— Przepraszam! — zawołał głośno Vimes.

Gwar ucichł.

Awk! — powiedział Vimes.

Niebieskie i zielone światełka przestały migotać, przesunęły się po metalu, tworząc deseń niebieskich i zielonych kwadratów.

— Myślałem, że ów artysta nie znał krasnoludziego — zdziwił się król.

— Nie znał, ale płynnie mówił po kurczaczemu — odparł Vimes. — Później wyjaśnię…

— Kapitanie, sprowadźcie gragów — rzucił król. — Jeńców także, nawet trolle. Wszyscy tego wysłuchają!

Powierzchnia sześcianu zdawała się poruszać na dłoni Vimesa. Niektóre z zielonych i niebieskich kwadratów wysunęły się nieco nad metalową płaszczyznę.

Pudełko przemówiło. Zabrzmiał warkot, przypominający trochę krasnoludzi, choć Vimes nie mógł rozpoznać nawet jednego słowa. Po nim rozległy się głośne stuknięcia.

— Osiowy krasnoludzi z okresu Drugiej Konwokacji — stwierdził Nieśmialsson. — Właściwy dla tego okresu. Ktokolwiek mówi, powiedział właśnie: „Azaliż działa rzecz owa?”.

Głos odezwał się ponownie. Kiedy spływały dawne, zgrzytliwe sylaby, Nieśmialsson tłumaczył dalej:

— Pyerwsza rzecz, którą zrobył Tak, to spysał siebie; druga rzecz, którą zrobył Tak, to spysał Prawa; trzecia rzecz, którą zrobył Tak, to spysał Świat; czwarta rzecz, którą zrobył Tak, to spysał yaskinię; pyąta rzecz, którą zrobył Tak, to spysał geodę, yayo z kamienia; y oto w półmroku uyścia yaskini geoda pękła i narodzili się Bracia; pyerwszy Brat poszedł w stronę śwyatła i stanął pod otwartym niebem…

— To jest opowieść o Rzeczach, które spisał Tak — szepnęła Vimesowi Cudo.

Vimes wzruszył ramionami, patrząc, jak kilku ochroniarzy Rhysa wprowadza do kręgu gragów, wśród nich Twardźca.

— Nie jest nowe ani nic? — zapytał rozczarowany.

— Każdy krasnolud to zna, sir.

— …był to pyerwszy krasnolud — tłumaczył Nieśmialsson. — Znalazł Prawa spysane przez Taka i stał się ociemniony.

Trzeszczący głos mówił dalej. I nagle Nieśmialsson, który w skupieniu zamykał oczy, otworzył je zdumiony.

— Uch… Y wtedy Tak spoyrzał na kamień, który starał się ożyć; i uśmyechnął się Tak i zapysał: „Wszystkie rzeczy dążą” — mówił Nieśmialsson, podnosząc głos, bo gwar narastał dookoła. — I za przysługę, yaką kamień mu oddał, uformował z niego pyerwszego trolla i zachwycił się życiem, które poyawiło się niewzywane. To są rzeczy, które spysał Tak!

Nieśmialsson krzyczał teraz, gdyż wokół narastał hałas.

Vimes czuł się jak intruz. Odniósł wrażenie, że kłócą się wszyscy prócz niego. Wymachiwano toporami.

— JA, KTÓRY MÓWIĘ TERAZ DO WAS, JESTEM B’HRIANEM KRWAWYM TOPOREM, PRZEZ PRAWO KAMIENIA KAISERA KRÓLEM WSZYSTKICH KRASNOLUDÓW! — wrzasnął Nieśmialsson.

W jaskini ucichło i tylko daleka ciemność odpowiedziała echem na ten krzyk.

— Nagły wylew strącił nas do tych jaskiń. Odszukaliśmy się wzajemnie, głosy w ciemności. Umieramy. Nasze ciała połamane są przez straszne wody o zębach… z kamienia. Jesteśmy zbyt słabi, by się wspinać. Woda otacza wszystko. Ten testament powierzymy młodemu Wręcemocnemu, który wciąż jest żwawy, w nadziei że dotrze do światła. Albowiem historia tego dnia nie może być zapomniana. Nie taki miał być skutek! Przybyliśmy tutaj, by podpisać traktat! To był sekret, efekt wielu lat pracy!

Sześcian przestał mówić. Ale słychać było ciche jęki i szum wody gdzieś dalej.

— Sire, nie wolno tego słuchać! — wykrzyknął Twardziec spomiędzy gragów. — To nic innego niż kłamstwa za kłamstwami. Nie ma w tym ani słowa prawdy! Jaki mamy dowód, że to głos Krwawego Topora?

Kapitan Gud wydaje się dość niepewny, uznał Vimes. Królewscy gwardziści? W większości wyglądają na solidnych, tacy pozostają lojalni i nie poświęcają uwagi polityce. Górnicy? Gniewni i zagubieni, ponieważ starzy gragowie krzyczą. Sytuacja się bardzo szybko pogarsza.

— Straż Miejska, do mnie! — zawołał.

Dochodzące z sześcianu chaotyczne dźwięki umilkły i odezwał się inny głos. Detrytus uniósł głowę.

— To starotrollowy! — powiedział.

Nieśmialsson wahał się tylko przez chwilę.

— Ehm… Jestem diamentowym królem trolli — przetłumaczył, patrząc błagalnie na Vimesa. — Istotnie, przybyliśmy, by zawrzeć pokój. Ale mgła nas ogarnęła, a kiedy się uniosła, niektóre trolle i krasnoludy krzyknęły: „Zasadzka!”. Rzucili się do walki i nie słuchali naszych rozkazów. I tak troll walczył z trollem, krasnolud z krasnoludem, a głupcy zrobili głupców z nas wszystkich. I walczyliśmy, by powstrzymać wojnę, aż zniechęcone niebo zmyło nas z powierzchni Dysku. A jednak mówimy tyle: tutaj, w tej grocie na końcu świata, między krasnoludem i trollem został zawarty pokój i razem pomaszerujemy poza dłonie Śmierci. Albowiem nieprzyjacielem nie jest troll ani nie jest krasnolud, ale są nim ci złowrodzy, złośliwi i tchórzliwi, naczynia nienawiści, ci, którzy źle czynią, a nazywają to dobrem. Z nimi dziś walczyliśmy, ale uparty głupiec jest wieczny i powie…

— To oszustwo! — wykrzyknął Twardziec.

— …powie, że to oszustwo — tłumaczył dalej Nieśmialsson. — Dlatego prosimy: zejdźcie do jaskiń pod doliną, a znajdziecie tam nas, w pokoju, który nie może być złamany.

Dudniący głos z sześcianu umilkł. Znowu zabrzmiał szum ledwie słyszalnych dźwięków, a potem cisza.

Małe kwadraty przesuwały się przez chwilę, jak przy układaniu klocków łamigłówki. I potem wrócił dźwięk, ale teraz z sześcianu wydobywały się krzyki i brzęk stali.

Vimes obserwował twarz króla. Część z tego już wiedziałeś, myślał. Nie wszystko, ale nie wyglądasz na zdziwionego, że to mówił Krwawy Topór. Pogłoski? Dawne opowieści? Coś w kronikach? Nigdy mi nie powiesz…

Ha’dra — rzucił Nieśmialsson i sześcian zamilkł. — To znaczy „stop”, komendancie — dodał.

— No więc jesteśmy pod doliną Koom — prychnął wzgardliwie Twardziec. — I co znajdujemy?

— Znajdujemy ciebie — odparł Nieśmialsson. — Zawsze znajdujemy ciebie.

— Martwe trolle. Martwe krasnoludy. I nic więcej niż tylko głos — mówił Twardziec. — Jest tu Ankh-Morpork. Oni są podstępni. Te słowa mogły być wypowiedziane wczoraj!

Król obserwował Twardźca i Nieśmialssona. Podobnie jak wszystkie krasnoludy.

Nie musicie się kłócić! — chciał krzyknąć Vimes. Po prostu zakujcie tych drani, a resztę rozstrzygniemy później!

Ale w byciu krasnoludem najważniejsze są słowa i prawa.

— To są szacowni gragowie. — Twardziec wskazał okryte czernią postacie za sobą. — Studiowali Historie! Studiowali Mechanizmy! Tysiące lat wiedzy stoi oto przed wami! A ty? Co ty wiesz?

— Przyszliście, żeby zniszczyć prawdę — rzekł Nieśmialsson. — Nie mieliście odwagi, by jej zaufać. Głos jest tylko głosem, ale ciała to dowód. Przybyliście, by je zniszczyć.

Twardziec wyrwał jakiemuś górnikowi topór i zamachnął się, nim gwardziści zdążyli zareagować. Kiedy uświadomili sobie, co się dzieje, nastąpił ogólny ruch naprzód.

— Nie! — zawołał Nieśmialsson, unosząc ręce. — Sire, proszę! To dyskusja między gragami!

— Dlaczego nie nosisz topora? — warknął Twardziec.

— Nie potrzebuję topora, żeby być krasnoludem — oświadczył Nieśmialsson. — Nie muszę też nienawidzić trolli. Jakaż to istota określa się poprzez nienawiść?

— Uderzasz w nasze korzenie! — rzekł Twardziec. — W same korzenie!

— Więc ty uderz w ich obronie. — Nieśmialsson wyciągnął puste ręce. — I proszę schować miecz, komendancie Vimes — dodał, nie odwracając głowy. — To sprawa krasnoludów. Słuchaj mnie, Twardziec! Nadal tu stoję. W co wierzysz? Ha’ak! Ga strak ja’ada!

Twardziec rzucił się naprzód, unosząc topór. Nieśmialsson poruszył się błyskawicznie, zabrzmiał odgłos uderzenia, a potem wszyscy zobaczyli scenę tak nieruchomą, jak te zadumane postacie wokół jaskini. Był Twardziec ze wzniesionym toporem. Był Nieśmialsson klęczący na jednym kolanie, z jedną dłonią niemal przyjaźnie opartą o pierś Twardźca, a krawędzią drugiej przyciśniętą do jego krtani.

Twardziec otworzył usta, z których wydobył się tylko cichy skrzek i strumyczek krwi. Zrobił kilka kroków w tył i padł na plecy.

Topór uderzył w mały, wilgotny, kamienny wodospad i przebił się przez tysiące lat kapania. Odpryski czasu posypały się dookoła.

Nieśmialsson wstał i roztarł dłoń.

— To jakby użyć topora — powiedział, nie zwracając się do nikogo konkretnego. — Ale bez topora.

Podniósł się tumult. Nagle przez tłum przecisnął się nowy, ociekający wodą krasnolud.

— Sire, oddział trolli nadchodzi doliną! Pytają o ciebie! Mówią, że chcą pertraktować!

Rhys przestąpił nad ciałem Twardźca, spoglądając uważnie na otwór w kamiennym wodospadzie. Dotknął go, a wtedy wypadł jeszcze jeden kawałek.

— Czy ich przywódca jest jakiś szczególny? — zapytał z roztargnieniem, wciąż wpatrując się w nowo odsłoniętą ciemność.

— Tak, sire! Jest cały… błyszczący!

— Aha. Dobrze. Będziemy pertraktować. Sprowadź go tutaj na dół.

— Czy może to być troll, który zna bardzo potężnych krasnoludów? — zapytał Vimes.

Dolny król przez chwilę patrzył mu w oczy.

— Tak, wydaje mi się, że tak. — Podniósł głos. — Niech ktoś mi poda pochodnię! Komendancie Vimes, zechce pan… Niech pan na to spojrzy, dobrze?

W głębinie odsłoniętej groty coś błyszczało.


* * *

Tego dnia w roku 1802 malarz wrzucił migoczący przedmiot do najgłębszej studni, jaką znał. Nikt go już więcej nie usłyszy.

Kurczak ścigał Methodię Rascala aż do domu.


* * *

Byłoby łatwiej, myślał Vimes, gdyby to była tylko opowieść. Ktoś wyciągnie miecz z kamienia albo wrzuci magiczny pierścień w morskie głębiny i wśród powszechnej radości świat się zmienia.

Ale to było prawdziwe życie. Świat się nie zmienił, tylko zatrząsł. Nadszedł Dzień Doliny Koom, lecz w dolinie Koom nie odbywała się bitwa. Jednak to, co się działo, trudno by też nazwać pokojem. Działo się… No, właściwie to działy się komitety. Trwały negocjacje. Zresztą, o ile Vimes się orientował, aż do negocjacji jeszcze się nie posunęli. Nie zakończyli nawet rozmów na temat spotkań w sprawie delegacji. Jednak nikt nie zginął, chyba żeby umarł z nudów.

Należało spruć wielki kawał historii, a na tych, którzy nie byli bezpośrednio zaangażowani w tę delikatną działalność, czekała wymagająca okiełznania dolina Koom. Dwaj mityczni bohaterowie znajdowali się w jaskini, a wystarczyła jedna porządna burza i kilka pechowo zablokowanych strumieni, żeby rwąca woda, niosąca miażdżące wszystko głazy, starła całe to miejsce. To jeszcze nie nastąpiło, ale wcześniej czy później dynamiczna geografia weźmie się do pracy. Dlatego doliny Koom nie można było zostawić jej własnemu losowi — już nie.

Gdziekolwiek człowiek spojrzał, ekipy krasnoludów i trolli mierzyły, przekierowywały, przegradzały i wierciły. Zajmowały się tym od dwóch dni, ale praca nie miała końca, ponieważ każda zima zmieniała planszę tej gry. Dolina Koom zmuszała ich do współpracy. Piekielna dolina Koom…

Vimes uważał, że wszystko układa się zbyt gładko, ale natura już taka bywa. Niektóre zachody słońca są tak różowe, że trudno o większe bezguście.

Jedno tylko zdarzyło się szybko — tunel. Krasnoludy wykuły drogę w miękkim wapieniu i teraz można było dotrzeć do groty spacerem, choć najpierw trzeba było odczekać swoje w kolejce trolli i krasnoludów.

Schodzący w dół spoglądali na siebie co najmniej niepewnie. Wracający na górę czasami byli zagniewani, czasami bliscy łez, a czasem po prostu szli przed siebie, wpatrzeni w ziemię.

Kiedy wyszli, często zbijali się w ciche grupki.

Sam, z Młodym Samem na rękach, nie musiał czekać. Wszedł do środka, mijając trolle i krasnoludy zajęte starannym odnawianiem połamanych stalagmitów (nie wiedział, że to możliwe, ale podobno za pięćset lat będą jak nowe). A potem wszedł do jaskini, którą zaczęto już nazywać Grotą Królów.

I siedzieli tu, trudno zaprzeczyć. Król krasnoludów osunął się na planszę, zaszklony wiecznie cieknącą wodą, z brodą zmienioną w kamień, zespolony ze skałą. Ale diamentowy król nawet po śmierci stał prosto, choć skóra mu zmętniała. Wciąż dało się zobaczyć przed nim figury. Miał wykonać ruch — zdrowy mały stalaktyt zwisał z jego wyciągniętej dłoni.

Połamali małe stalagmity, żeby zrobić figury, które unieruchomił czas. Wydrapane na kamiennej planszy linie stały się prawie niewidoczne, ale gracze w łupsa z obu gatunków analizowali już tę partię, a jej schemat ukazał się w „Pulsie”. Diamentowy król grał krasnoludami. Najwyraźniej obie strony miały jeszcze szansę na zwycięstwo.

Mówili, że kiedy już wszystko się skończy, zamurują tę grotę. Krasnoludy uważały, że zbyt wielu odwiedzających w żywej jaskini w pewnym sensie ją zabija. A wtedy królowie pozostaną w ciemności, by dokończyć swą grę w — miejmy nadzieję — pokoju.

Woda ściekała na kamień i zmieniała kształt świata, kropla po kropli, spłukując dolinę.

No tak, pomyślał Vimes, ale to przecież nigdy nie będzie proste. Raz na kilka pokoleń trzeba będzie znowu otworzyć tę jaskinię, aby wszyscy zobaczyli, że to prawda.

Dzisiaj jednak grota była otwarta dla Sama i Młodego Sama, który miał na głowie zabawną wełnianą czapkę z pomponem.

Na posterunku stali Cegła i Sally, wraz z dwójką krasnoludów i jeszcze dwoma trollami. Patrzyli na odwiedzających i na siebie nawzajem. Vurmy pokrywały sklepienie. Plansza i figury lśniły. Co zapamięta Młody Sam? Pewnie tylko połysk. Ale trzeba mu to pokazać.

Gracze byli prawdziwi, co do tego zgadzały się obie strony. Rzeźbienia na Diamencie były dokładne, a pancerz i klejnoty Krwawego Topora takie, jak zapisano w kronikach. Obok niego leżał nawet podłużny bochenek chleba krasnoludów, który zabierał do bitwy i którym mógł roztrzaskać czaszkę trolla. Krasnoludzcy uczeni delikatnie i ostrożnie, tępiąc przy tym piętnaście brzeszczotów pił, odcięli maleńki kawałek. Okazało się, że chleb jest w cudowny sposób tak samo niejadalny jak w dniu, kiedy go upieczono.

Minuta to mniej więcej właściwy czas na ten historyczny moment, uznał Vimes. Młody Sam był w wieku, kiedy łapał wszystko, a nie daliby mu spokoju, gdyby jego syn zjadł fragment zabytku.

— Mogę prosić na słówko, młodsza funkcjonariusz? — zwrócił się do Sally, kiedy już wychodził. — Za chwilę będzie zmiana warty.

— Oczywiście, sir — odparła Sally.

Vimes stanął w kącie jaskini i zaczekał, aż Nobby i Fred Colon wmaszerowali na czele kolejnego oddziału.

— Jesteście zadowolona, że wstąpiliście do straży? — zapytał, kiedy podbiegła.

— Bardzo, sir.

— To dobrze. Wyjdziemy na powietrze?

Poszła za nim na górę, w wilgotną upalną dolinę Koom. Usiadł na kamieniu. Młody Sam bawił się u jego stóp.

— Czy może coś chcielibyście mi powiedzieć, młodsza funkcjonariusz?

— A powinnam, sir?

— Niczego nie mogę udowodnić… ale jesteś agentką dolnego króla. Prawda? Szpiegowałaś mnie.

Czekał, aż Sally rozważy możliwe reakcje. Jaskółki pikowały całymi eskadrami.

— Ja, tego… nie ujęłabym tego w ten sposób — powiedziała w końcu. — Miałam uważać na Combergniota i słyszałam o kopaniu pod miastem, a potem, kiedy zaczęło się robić gorąco…

— …wstąpienie do straży wydało się niezłym pomysłem, co? Liga wie o tym?

— Nie! Proszę mi wierzyć, sir, nie szpiegowałam pana…

— Zawiadomiłaś go, że zmierzam do doliny Koom. A w noc naszego przybycia poszłaś się przelecieć. Tylko po to, żeby rozruszać skrzydła?

— Sir, to nie jest normalnie moje życie! — przekonywała Sally. — Wstąpiłam do nowej formacji policyjnej w Bzyku. Staramy się coś tam osiągnąć. Tak, chciałam pojechać do Ankh-Morpork, bo przecież, no… wszyscy chcą. Żeby się uczyć, wie pan. Zobaczyć, jak się to panu udaje. Wszyscy tylko pana chwalą! Aż nagle wezwał mnie dolny król, a ja pomyślałam: Co w tym złego? Combergniot tam też narozrabiał. Ale nigdy tak naprawdę pana nie okłamałam, sir.

— Rhys już wcześniej wiedział o sekrecie, prawda?

— Nie, sir, nie wszystko. Choć sądzę, że miał jakieś powody, by podejrzewać, że na dole coś jest.

— To dlaczego zwyczajnie nie pojechał sprawdzić?

— Krasnoludy kopiące w dolinie Koom? Trolle… by dostały szału, sir.

— Ale nie wtedy, gdyby krasnoludy badały tylko, dlaczego gliniarz z Ankh-Morpork ściga w jaskiniach uciekających przestępców. Mam rację? Nie, jeśli ten gliniarz to dobry stary Sam Vimes, o którym wszyscy wiedzą, że jest prosty jak strzała, nawet jeśli to nie najostrzejszy nóż w szufladzie. Nie da się przekupić Sama Vimesa, ale po co się męczyć, jeśli można zamydlić mu oczy?

— Sir, wiem, jak się pan czuje, ale… No, pański synek bawi się w dolinie Koom, dookoła stoją trolle i krasnoludy… I nie walczą! Zgadza się? Nie kłamałam, ja tylko… byłam trochę łącznikiem. Nie było warto, sir? Ha, naprawdę pan ich zaniepokoił, kiedy pan poszedł do magów. Błysk nie wyjechał jeszcze z miasta! Rhys musiał dostarczyć go na miotle, nocnym lotem! Wszystko, co tak naprawdę zrobili, to szli pańskim tropem. Jedyną osobą, która próbowała pana oszukać, byłam ja, a i tak się okazuje, że nie byłam w tym dobra. Potrzebowali pana, sir. Więc niech się pan teraz rozejrzy i powie, że nie było warto.

Pięćdziesiąt sążni dalej głaz wielkości domu toczył się po skale, popychany i kierowany przez dwanaście trolli. Wpadł do spływu i zatkał go szczelnie jak jajko w kieliszku. Zabrzmiały oklaski.

— Mogę jeszcze coś dodać, sir? — spytała Sally. — Wiem, że za mną stoi Angua.

— Dla ciebie sierżant Angua — odezwała się Angua tuż za jej uchem. — Mnie też nie nabrałaś. Mówiłam ci, że nie lubimy w straży donosicieli. Ale, sir, ona pachnie, jakby mówiła prawdę.

— Wciąż masz kontakt z dolnym królem? — spytał Vimes.

— Tak, i jestem pewna, że… — zaczęła pospiesznie Sally.

— Więc to są moje żądania. Gragowie i ci, którzy zostali jeszcze z ich ochrony, wracają ze mną do Ankh-Morpork. To dotyczy również Twardźca, choć podobno miną jeszcze tygodnie, zanim znów będzie mógł mówić. Staną przed Vetinarim. Muszę spełnić obietnicę i nikt mi w tym nie przeszkodzi. Ciężko będzie postawić im te najpoważniejsze zarzuty, ale do demona, na pewno spróbuję. Co prawda założę się o własny obiad, że Vetinari tkwi w tym wszystkim, to pewnie i tak zapakuje ich i wyśle z powrotem Rhysowi. Nie sądzę, żebyśmy mieli celę dostatecznie głęboką, żeby czuć się pewnie. Zrozumiano?

— Tak jest, sir. A inne żądania?

— Takie same jak pierwsze, tylko powtórzone o wiele głośniej. Zrozumiano?

— Absolutnie, sir. Potem złożę rezygnację, oczywiście.

Vimes zmrużył oczy.

— Złożycie rezygnację, kiedy wam każę, młodsza funkcjonariusz! Wzięliście królewskiego szylinga, pamiętacie? I złożyliście klątwę. No to idźcie i łącznikujcie.

— Chce pan ją zatrzymać? — spytała Angua, gdy wampirzyca znikła za skałami.

— Sama mówiłaś, że dobry z niej glina. Zobaczymy. Och, nie róbcie takich min, sierżancie. Szpiegowanie u przyjaciół to ostatni krzyk mody w polityce. Tak słyszałem. I powtórzę za nią: rozejrzyjcie się dookoła.

— To trochę do pana niepodobne, sir — stwierdziła wyraźnie zaniepokojona Angua.

— Rzeczywiście nie — zgodził się Vimes. — Dziś w nocy dobrze się wyspałem. Mamy piękny dzień. Nikt aktywnie nie usiłuje mnie zabić, co jest miłe. Dziękuję wam, sierżancie. Życzę miłego wieczoru.

Vimes wyniósł Młodego Sama na blask późnego popołudnia. Bardzo dobrze, że dziewczyna pracowała dla Rhysa, myślał. Inaczej byłoby dość ciężko, trudno zaprzeczyć. Zatrzymać ją? Możliwe. Przydaje się, nawet Angua to przyznaje. Poza tym został praktycznie zmuszony, by przyjąć szpiega w czasie mniej więcej wojny. Jeśli dobrze to rozegra, nikt już nigdy nie spróbuje mu dyktować, kogo ma przyjąć do straży. Doreen Winkings może grzechotać fałszywymi kłami, ile tylko zechce!

Hm… Czy to w ten sposób myśli Vetinari? Przez cały czas?

Usłyszał, że ktoś go woła. Powóz toczył się po skale, a Sybil machała ręką z okna. To był kolejny wielki krok naprzód — nawet powozy mogły tu teraz wjechać.

— Nie zapomniałeś o dzisiejszym bankiecie, prawda? — spytała z odrobiną podejrzliwości w głosie.

— Nie, moja droga.

Vimes nie zapomniał, ale miał nadzieję, że bankiet rozwieje się jakoś, jeśli nie będzie o nim myślał. Miał być Oficjalny, z oboma królami oraz sporą grupą pomniejszych królów i wodzów klanów. Oraz, niestety, ze specjalnym przedstawicielem Ankh-Morpork… czyli z Samem Vimesem, porządnie wyszorowanym.

Przynajmniej nie musiał wkładać rajtuzów ani pióropuszy — nawet Sybil nie była aż tak przewidująca. Niestety jednak, w miasteczku był całkiem przyzwoity krawiec, bardzo chętny do zużycia całych złotych galonów, jakie kupił przypadkiem rok temu.

— Zanim wrócimy, Willikins przygotuje ci kąpiel — powiedziała Sybil, gdy powóz ruszył z miejsca.

— Tak, moja droga.

— Nie bądź taki smętny. Pamiętaj, że masz podtrzymywać honor Ankh-Morpork.

— Doprawdy, moja droga? A co będę robił drugą ręką? — Vimes usadowił się na ławeczce.

— Och, kochanie… Dziś wieczorem będziesz spacerował z królami!

Wolałbym raczej przespacerować się o trzeciej nad ranem całkiem sam po Kopalni Melasy, myślał Vimes. W deszczu, wzdłuż przepełnionych rynsztoków… Ale żony już takie są. Sybil była taka… taka z niego dumna… Nigdy nie mógł zrozumieć dlaczego.

Zerknął na swoją rękę. Przynajmniej tę zagadkę rozwiązał. Rana wylotowa, akurat… Po prostu płonący olej chlapnął mu na skórę. Może i przypomina to ten przeklęty symbol — dostatecznie, żeby nastraszyć krasnoludy — ale jego samego nic nie przekona do jakiegoś fruwającego oka. Zdrowy rozsądek i fakty, to zawsze działa!

Dopiero po chwili zauważył, że wcale nie jadą do miasta. Zjechali w dół, prawie do poziomu jeziorek, a teraz skręcili na ścieżkę wzdłuż urwiska. Widział, jak pod nimi otwiera się dolina.

Królowie zapędzili swych poddanych do ciężkiej pracy, zgodnie z teorią, że zmęczeni wojownicy są mniej chętni do walki. Ekipy robocze roiły się wśród skał jak mrówki. Może i był w tym jakiś plan. Pewnie tak. Ale góry wyśmieją go na nowo każdej zimy. Trzeba przez cały czas utrzymywać tutaj robotników, trzeba obserwować zbocza, wyszukiwać i rozbijać ogromne głazy, zanim narobią szkód… Pamiętaj o dolinie Koom! Bo jeśli nie, twoja historia będzie… historią.

A może, wśród grzmotu i ryku podziemnych wód, usłyszysz śmiech martwych królów.

Powóz się zatrzymał, Sybil otworzyła drzwiczki.

— Wysiadaj, Sam — rozkazała. — Żadnych dyskusji. Pora na twój portret!

— Tutaj? Ale przecież… — zaczął Vimes.

— Dzień dobry, komendancie — odezwał się uprzejmie Otto Chriek, stając obok powozu. — Ustaviłem łaveczkę, a śviatło jezt doskonałe dla koloru.

Vimes musiał przyznać mu racje. W świetle błyskawic szczyty jarzyły się złotem. Niezbyt daleko Łzy Króla spadały w dół linią migotliwego srebra. Jaskrawo ubarwione ptaki śmigały w powietrzu. A nad całą doliną, aż po jej górny kraniec, rozwijały się tęcze.

Dolina Koom w Dzień Doliny Koom… Musiał tu być.

— Jeźli lady Sybil zechtze usiąść z tym małym chłopczykiem na kolanach, a pan, komendancie, ztanie z dłonią na jej ramieniu…?

Otto zakrzątnął się przy swoim wielkim ikonografie.

— Przyjechał tu robić obrazki dla „Pulsu” — szepnęła Sybil. — Więc pomyślałam, że teraz albo nigdy. Galeria portretów nie może zostać przerwana.

— Ile czasu to zajmie? — zapytał Vimes.

— Tylko ułamek zekundy, komendancie.

Vimes poweselał. To już brzmiało bardziej rozsądnie.

Oczywiście, to nigdy nie jest prawda. Ale było ciepłe popołudnie i Vimes wciąż miał dobry humor. Siedzieli więc i patrzyli przed siebie z tymi stężałymi uśmiechami ludzi, którzy zastanawiają się, czemu ułamek sekundy trwa pół godziny. Otto tymczasem starał się poustawiać wszechświat w sposób według siebie odpowiedni.

— Wiesz, Havelock będzie się zastanawiał, jak cię wynagrodzić — szepnęła Sybil, gdy zaaferowany wampir kręcił się wokół.

— No to niech się zastanawia — odparł Vimes. — Mam wszystko, czego pragnę.

Uśmiechnął się.

Pstryk!


* * *

— Sześćdziesięciu nowych funkcjonariuszy? — powtórzył lord Vetinari.

— Cena pokoju, sir — odparł z przekonaniem kapitan Marchewa. — Jestem pewien, że komendant Vimes nie zgodzi się na mniejszą liczbę. Naprawdę nie wystarcza nam sił.

— Sześćdziesięciu ludzi… i krasnoludów, i trolli, oczywiście… to więcej niż trzecia część waszego obecnego stanu osobowego — stwierdził Patrycjusz, stukając laską o bruk. — Pokój przedstawia dość pokaźny rachunek, kapitanie.

— Oraz kilka dywidend, sir — zauważył Marchewa.

Spojrzeli na znak przekreślonego poziomą linią koła nad wejściem do kopalni, tuż ponad czarno-żółtą liną używaną przez straż, by nie dopuszczać intruzów.

— Kopalnia przypada nam domyślnie? — spytał Vetinari.

— Tak się wydaje, sir. O ile się orientuję, właściwy termin to „wywłaszczenie”.

— A tak. Oznacza otwartą kradzież w wykonaniu rządu.

— Ale gragowie wykupili prawo własności, sir. Raczej nie będą teraz protestować.

— Słusznie. Czy krasnoludy naprawdę potrafią budować wodoszczelne tunele?

— O tak. Sztuczka jest niemal tak stara jak górnictwo. Zechce pan wejść do środka, sir? Ale obawiam się, że winda chwilowo nie działa.

Lord Vetinari obejrzał tory i małe wózki, którymi krasnoludy przewoziły wydobytą ziemię. Dotknął suchych ścian. Wrócił na górę i zmarszczył czoło, kiedy tonowy blok żelaza przebił ścianę, wirując, przemknął mu przed twarzą, wybił otwór w drugiej ścianie i zagrzebał się na ulicy.

— Czy coś takiego powinno się zdarzyć? — zapytał, strzepując z szaty okruchy tynku.

— Ależ ma moment! — zawołał jakiś podniecony głos za nimi. — To niemożliwe! Zadziwiające!

Jakiś osobnik przeszedł przez rozbitą ścianę. Dygocząc z podniecenia, podbiegł do kapitana Marchewy.

— Obraca się raz na 6,9 sekundy, ale moment obrotowy jest ogromny! Wyrwało klamry! Co go napędza?

— Nikt chyba nie wie — odparł Marchewa. — W Überwaldzie…

— Przepraszam, ale o co tutaj chodzi? — przerwał im Vetinari, rozkazująco unosząc dłoń.

Osobnik spojrzał na niego, a potem na Marchewę.

— Kto to? — zapytał.

— Lord Vetinari, władca miasta. Czy pozwoli pan sobie przedstawić, sir… To jest pan Pony z Gildii Mechaników — powiedział szybko Marchewa. — Panie Pony, proszę pokazać jego lordowskiej mości piastę.

Pony niechętnie podał Vetinariemu przedmiot, który wyglądał jak dwa sześciocalowe sześciany połączone ścianą, jakby dwie kostki do gry sklejone szóstkami. Jedna z nich obracała się względem drugiej — bardzo, bardzo powoli.

— Och — powiedział chłodno Patrycjusz. — Mechanizm. Jak miło.

— Miło? — obruszył się Pony. — Nie rozumie pan? Nie przestaje się kręcić!

Wraz z Marchewą spojrzeli wyczekująco.

— A to dobrze, tak? — upewnił się Patrycjusz.

Marchewa odkaszlnął.

— Tak, sir. Takie urządzenie zasila jedną z największych kopalni w Überwaldzie. Wszystkie pompy, wiatraki do wymiany powietrza, wózki przewożące rudę, miechy w kuźniach, windy… wszystko. Tylko jedno takie urządzenie. To inny rodzaj Mechanizmu, jak sześciany. Nie wiemy, jak są zbudowane, występują bardzo rzadko, ale te trzy, o których słyszałem, nie przestały działać od setek lat. Nie zużywają paliwa. Niczego nie potrzebują. Po prostu się kręcą.

— Bardzo interesujące — przyznał Vetinari. — Ciągną wózki? Pod ziemią, mówi pan?

— O tak — potwierdził Marchewa. — Nawet z siedzącymi w nich górnikami.

— Przemyślę tę sprawę — rzekł Patrycjusz, starannie unikając wyciągniętej ręki Pony’ego. — A co moglibyśmy w ten sposób robić w naszym mieście?

On i Marchewa spojrzeli pytająco na pana Pony, który wzruszył ramionami.

— Wszystko!


* * *

Plink! Kropla wody spadła na głowę bardzo dawno zmarłego króla Krwawego Topora.

— Jak długo będziemy musieli to robić, sierżancie? — zapytał Nobby, obserwując długą kolumnę sunącą obok martwych królów.

— Pan Vimes wezwał z domu drugi oddział — odparł Fred Colon, przestępując z nogi na nogę.

Kiedy człowiek wchodził do groty, wydawała się całkiem ciepła, ale po chwili wilgoć przenikała wszystko. Na Nobby’ego to nie wpływa, pomyślał Fred, gdyż Nobby został przez naturę pobłogosławiony naturalnie wilgotną i lepką skórą.

— Już mnie ciarki od tego przechodzą, sierżancie. — Nobby wskazał obu królów. — Jeśli ta ręka się poruszy, zacznę wrzeszczeć.

— Pomyśl, że w ten sposób Jesteś Tutaj, Nobby.

— Przecież zawsze gdzieś jestem, sierżancie.

— No tak, ale kiedy już będą pisać książki do historii… — Fred Colon zastanowił się przez chwilę. Musiał przyznać, że pewnie nawet nie wspomną o nim i o Nobbym. — No, twoja Płova będzie z ciebie dumna, w każdym razie.

— Nic z tego nie wyjdzie, sierżancie — westchnął smutnie Nobby. — To miła dziewczyna, ale chyba będę musiał ją trochę zostawić.

— Niemożliwe!

— Niestety tak, sierżancie. Parę dni temu zrobiła mi kolację. Próbowała ugotować cierpiący pudding, taki jak mama gotowała.

Plink!

Fred Colon uśmiechnął się szeroko od samego żołądka.

— O tak. U nikogo pudding tak nie cierpiał jak u twojej mamy, Nobby.

— To było okropne, Fred. — Nobby zwiesił głowę. — A jej opadek… Nie, nie chcę do tego wracać. Ta dziewczyna nie umie nic zrobić przy piecu…

— Za to umie przy drągu, Nobby. Taka jest prawda.

— No właśnie. I pomyślałem, że chociaż Młotek, no sam wiesz, nigdy nie wiadomo, w którą stronę patrzy, ale jej małże na masełku, cóż… — Nobby westchnął.

— Myśl o tym może człowieka rozgrzać w chłodne noce — zgodził się Fred.

— I wiesz, ostatnio, kiedy trzepnie mnie mokrą rybą, to nie boli już tak jak kiedyś. Myślę, że dochodzimy do porozumienia.

Plink!

— Potrafi pięścią rozłupać homara — zauważył Colon. — To bardzo wygodny talent.

— No więc myślałem, że pogadam z Anguą — oświadczył Nobby. — Może mi poradzi, jak delikatnie zerwać z Płovą.

— Dobry pomysł, Nobby — pochwalił go Colon. — Proszę nie dotykać, drogi panie, bo będę musiał odrąbać panu paluchy!

Ostatnie zdanie skierowane było przyjaznym tonem do krasnoluda, który w zachwycie wyciągał rękę do planszy.

— Ale pozostaniemy przyjaciółmi, oczywiście — oświadczył Nobby, gdy krasnolud cofnął się szybko. — Przynajmniej tak długo, dopóki będę mógł wejść za darmo do Klubu Różowego Kociaka. Zawsze będę przy niej, gdyby potrzebowała jakiegoś hełmu do wypłakiwania.

— Bardzo nowoczesne podejście, Nobby — pochwalił Colon.

Uśmiechnął się w półmroku. W jakiś sposób świat znowu znalazł się na właściwym kursie.

Plink!


* * *

Wędrujący przez świat wieczny troll…

Cegła maszerował za Detrytusem, wlokąc maczugę.

No… Szedł w górę w świecie, ni ma co. Mówili, że boli, kiedy się rzuca towar, ale Cegłę zawsze coś bolało i teraz wcale nie było tak źle. Pewno, trochę dziwnie było dojść do końca zdania i jeszcze pamiętać początek. No i dostawał jedzenie, co to je nawet zaczął lubić, kiedy już przestał nim rzygać. Sierżant Detrytus, który wiedział wszystko, obiecał, że jak Cegła dalej będzie czysty i trochę zmądrzeje, może kiedyś zostać nawet młodszym funkcjonariuszem i zarabiać kupę szmalu…

Nie był pewny, co się właściwie działo, że tak wyszło. Tak sobie myślał, że nie jest już w mieście; trochę się bili, a sierżant Detrytus pokazał mu tych jakby nieżywych ludzi, trzepnął go po łbie i powiedział „Pamiętaj”. No to Cegła bardzo się starał, ale obrywał już po łbie o wiele mocniej i dużo razy, więc to był drobiazg. Ale sierżant Detrytus mówił, że tak w ogóle to chodzi o to, coby już nie nienawidzić krasnoludów, a to w porządku, bo właściwie Cegła nigdy nie miał dość energii, żeby ją marnować na nienawidzenie… Od tego, co działo się w tej dziurze, świat był lepszejszym miejscem, powiedział sierżant Detrytus.

Kiedy zapachniało jedzenie, Cegle wydało się, że sierżant Detrytus miał absolutną rację.


* * *

Trolle i krasnoludy zbudowały w dolinie Koom wielką rotundę, używając gigantycznych głazów na ściany i połowy powalonego lasu na dach. Wewnątrz, w palenisku długim na trzydzieści stóp, płonął ogień. Wokół na długich ławach siedzieli królowie ponad stu krasnoludzich kopalni i przywódcy osiemdziesięciu trollowych klanów, wraz ze swymi orszakami, służbą i gwardzistami. Gwar ogłuszał, dym był gęsty, żar uderzał jak młotem.

To był dobry dzień. Został dokonany postęp. Dwie grupy gości nie mieszały się ze sobą, to prawda, ale też nie próbowały się pozabijać. To obiecujące zjawisko. Zawieszenie broni było przestrzegane.

Przy głównym stole król Rhys wyprostował się na zaimprowizowanym tronie i powiedział:

— Królom nie przedstawia się żądań. Królom przedstawia się prośby, które są łaskawie spełniane. Czy on tego nie rozumie?

— Myślę, że jego to nie t’raka, sire, jeśli wolno być wulgarnym — odparł stojący przy nim grag Nieśmialsson. — A najbardziej szanowane krasnoludy z miasta w tej kwestii poprą go bezwarunkowo. Nie do mnie należy decyzja, sire, ale doradzałbym zgodę.

— I to wszystko, czego chce? Żadnego złota, srebra, darowizn?

— To wszystko, czego on chce, sire. Ale podejrzewam, że niedługo odezwie się lord Vetinari.

— O, tego możemy być pewni. — Król westchnął. — To nowy świat, gragu, ale pewne rzeczy się nie zmieniają. Hm… Ta istota go opuściła, prawda?

— Uważam, że tak, sire.

— Nie masz pewności?

Grag uśmiechnął się lekko i dyskretnie.

— Powiedzmy tyle, sire, że lepiej będzie spełnić tę jego całkiem rozsądną prośbę.

— Słuszna uwaga, gragu. Dziękuję ci.

Król Rhys odwrócił się, pochylił nad dwoma pustymi miejscami i odezwał do diamentowego króla:

— Czyżby coś mu się przydarzyło? Minęła szósta!

Błysk uśmiechnął się, zalewając światłem połowę hali.

— Podejrzewam, że zatrzymały go sprawy najwyższej wagi.

— Ważniejsze niż to? — zdziwił się dolny król.

…a ponieważ pewne rzeczy są ważne, w miasteczku przed domem sędziego pokoju stał powóz. Konie parskały niecierpliwie. Woźnica czekał. W powozie lady Sybil cerowała skarpetę, ponieważ pewne rzeczy są ważne. Uśmiechała się lekko.

Z otwartego okna na piętrze dobiegał głos Sama Vimesa.

— Robi „Hruuugh!”, To hipopotam! To nie moja krówka!

Mimo to głos był teraz dostatecznie bliski.

Загрузка...