ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

Operacja Pasożyt sprawiała wrażenie, jakby stanęła w martwym punkcie. Przybysze z Tytana wciąż okupowali czerwoną strefę, ale nie mogli wydostać się z niej bez naszej wiedzy. My także nie próbowaliśmy się tam dostać, bo przecież każdy pasożyt miał człowieka jako zakładnika. Ta sytuacja mogła trwać jeszcze bardzo długo.

Narody Zjednoczone nie okazywały żadnej pomocy. Prezydent chciał prostego dowodu współdziałania — wprowadzenie akcji odsłoniętych pleców na globalną skalę. Oni zaś po długich naradach przysłali komisję, żeby przeprowadziła dochodzenie. Tak naprawdę, to po prostu nam nie wierzyli. I działało to na korzyść naszych wrogów.

Niektóre narody już z samej swojej natury były uwolnione od tej plagi np.: Finowie, którzy co dzień kąpią się razem w strumieniach czy Japończycy zupełnie przyzwyczajeni do nagości. Tak samo kraje mórz południowych i ogromna część Afryki. We Francji entuzjastycznie zaaprobowano nudyzm i tam pasożyty nie miały możliwości ukrycia się.

Ale w krajach, gdzie nagie ciało stanowi tabu, pasożyty mogą pozostawać nie rozpoznane dopóki ich żywiciele nie zaczną śmierdzieć. Tak jest w USA, Kanadzie no i przede wszystkim w Anglii.

Przysłano trzy pasożyty (na małpach) do Londynu. Przypuszczam, że król chciał je zobaczyć. Ale premier Anglii popierany przez arcybiskupa Canterbery nie pozwolił mu na żadne działanie. Sam arcybiskup nie pokwapił się nawet obejrzeć stworów. Moralna stabilność była ważniejsza niż doczesne niebezpieczeństwo. Żadna wzmianka o pasożytach nie przedostała się tam nawet do publicznej wiadomości.

System propagandowy komunistów zaczął nas atakować, jak tylko wypracował sobie nową linię działania. Według nich, wszystko było „amerykańską imperialistyczną fantazją” obliczoną na „wyzysk robotników”, w której maczały palce „dzikie psy kapitalizmu”.

Zastanawiałem się, dlaczego pasożyty nie zaatakowały najpierw Rosji. Stalinizm wydawał się dla nich wymarzonym systemem. Przyszło mi na myśl, że przecież ludzie za żelazną kurtyną mają umysły zniewolone do tego stopnia, że możliwe, iż są opanowani przez pasożyty od trzeciego pokolenia.

Właściwie nie widziałem żadnej różnicy między komisarzem z pasożytem i bez niego. Czystki, które odbywają się co jakiś czas miałyby inną formę. „Wichrzycieli i wywrotowców” unieszkodliwianoby, umieszczając na nich pasożyta. Nie potrzebne byłyby wówczas komory gazowe.

Od momentu, kiedy Starzec wysłał mnie ze specjalnym zadaniem, nie znajdowałem się w centrum wydarzeń. Obserwowałem tę wojnę z przybyszami z Tytana tak, jak ludzie obserwują szalejący z dala od nich huragan. Przez cały ten czas zresztą nie widziałem się ze Starcem. Rozkazy otrzymywałem od Oldfielda, jego zastępcy. Przez to nie wiedziałem, że Mary została zwolniona ze specjalnych obowiązków przy Prezydencie. Wpadłem na nią przypadkiem w klubie biura Sekcji.

Mary! — wrzasnąłem i podbiegłem w jej kierunku. Uśmiechnęła się do mnie słodko i zrobiła mi miejsce obok siebie. Nie pytała, co robiłem przez ten czas, nie robiła wyrzutów, że nie próbowałem jej znaleźć, nie mówiła też, że trwało to zbyt długo. Mary zawsze starała się, żeby wszystko działo się naturalnie.

Ja nie. Gadałem jak nakręcony.

Jak wspaniale, że cię widzę. Myślałem, że wciąż otulasz kołdrą Prezydenta na dobranoc. Jak długo tu jesteś? Czy musisz zaraz wracać? Czy mogę zamówić ci drinka? Nie, już masz. — Chciałem zawołać kelnera, ale dostrzegłem, że nie tylko Mary ma drinka, ale drugi stoi przede mną. — Jak to się stało? Skąd to się wzięło?

Zamówiłam, kiedy wszedłeś.

Mary, czy mogę powiedzieć ci, że jesteś cudowna?

Nie.

Bardzo dobrze, więc powiem: jesteś cudowna.

Dziękuję.

To spotkanie wymaga uczczenia. Ile masz czasu? Powiedz mi, czy mogłabyś dostać trochę urlopu? Przecież nie mogą wymagać, żebyś pracowała dwadzieścia cztery godziny na dobę, bez wytchnienia. Chyba pójdę prosto do Starca i powiem co…

Ja, jestem na urlopie, Sam.

Jesteś? Jak długo?

Do odwołania. Wszystkie urlopy teraz tak wyglądają.

Od kiedy jesteś wolna?

Od wczoraj. Siedzę tu i czekam aż się pokażesz.

— Od wczoraj?! — A ja cały wczorajszy dzień spędziłem, prowadząc dziecinne wykłady, których chyba nikt nie słuchał, traktujące o miłosiernych kapeluszach. — Na miłość boską! — Zerwałem się. — Zostań tu, gdzie jesteś. Nie ruszaj się. Zaraz będę z powrotem.

Pobiegłem do biura operacyjnego. Przekonywałem stanowczo sekretarkę, że mam do zastępcy szefa nie cierpiącą zwłoki sprawę. Oldfield spojrzał na mnie.

— Czego chcesz? — zapytał zgryźliwym tonem.

— Słuchaj szefie, to snucie historyjek dla dzieci o jakichś tam kapeluszach jest nie aktualne.

— Dlaczego?

— Jestem chorym człowiekiem. Należy mi się długi urlop chorobowy. I teraz mam zamiar go wykorzystać.

— Jeśli chcesz znać moje zdanie, jesteś pomylony, a nie chory.

— Też prawda. Moja głowa jest chora. Czasem słyszę głosy. Ludzie chodzą za mną. Ciągle wydaje mi się, że pasożyty mnie znowu schwytały. — To istotnie było szczerą prawdą.

— Od kiedy takie stany przeszkadzają w pracy Sekcji? — Odwrócił się i wyraźnie czekał na moją odpowiedź.

— Słuchaj, dostaję urlop, czy nie?

Szperał w papierach na biurku. Wyjął jeden z nich i porwał go.

— OK. Miej włączony nadajnik. Musisz być gotowy na wezwanie. Wynoś się.

Wróciłem do Mary. Znowu uśmiechnęła się tak miękko.

— Zbieraj swoje rzeczy. Wychodzimy.

Nie zapytała dokąd. Po prostu wstała. Chwyciłem mojego drinka, wypiłem szybko połowę. Wyszliśmy. Nikt z nas nie powiedział słowa.

— A teraz, gdzie chcesz wziąć ślub? — zapytałem w końcu. Mary przystanęła.

— Sam, powinniśmy to przedyskutować.

— Oczywiście, że powinniśmy, ale najpierw zróbmy to. Gdzie?

— Sam, kochanie, zrobię co każesz. Ale muszę ci powiedzieć, że wolałabym nie.

— Dlaczego?

— Sam, pojedźmy prosto do mojego mieszkania. Chcę ugotować dla ciebie obiad.

— W porządku, możesz ugotować później. Ale najpierw się pobierzmy.

— Proszę, Sam.

— Dalej stary, prawie uległa. — Usłyszałem czyjś głos. Rozejrzałem się dookoła i dopiero teraz spostrzegłem, że otaczają nas ludzie. Wyciągnąłem rękę i prawie uderzyłem młodego chłopaka, który dawał mi te wspaniałe rady.

— Nie macie co robić ludzie? To idźcie się upić — krzyknął nerwowo.

Myślę, że ten gość powinien przyjąć jej propozycję. Nie otrzyma lepszej — ktoś inny dodał.

Chwyciłem Mary za rękę i szybko zabrałem ją stamtąd. Nie powiedziała ani słowa, dopóki nie wsiedliśmy do taksówki i kierowca nie zamknął szyby oddzielającej go od miejsca dla pasażerów.

— W porządku — szepnąłem mrukliwie. — Czemu nie chcesz wyjść za mnie? Wyjaśnij to.

— Po co mamy brać ślub, Sam? Jestem twoja. Nie potrzebujesz kontraktu.

— Po co? Bo cię kocham. To jedyny powód do cholery. Przez chwilę milczała. Pomyślałem, że ją obraziłem. Kiedy się odezwała, słuchałem uważnie.

— Nie mówiłeś tego wcześniej, Sam.

— Nie? Musiałem. Jestem pewien, że mówiłem o tym.

— Nie słyszałam słowa „kocham” od dawna.

— No, nie wiem. Przypuszczam, że to niedopatrzenie. Nie jestem całkiem pewien, czy wiem co oznacza słowo „miłość”.

— Ja także — powiedziała łagodnie. — Ale bardzo podoba mi się to, co powiedziałeś. Czy możesz to powtórzyć?

— Co? OK. Kocham cię, kocham cię Mary.

— Sam.

Rzuciła mi się w ramiona. Poczułem, że drży.

— Czy coś się stało?

— Nie. Kocham cię, Sam. Tak bardzo cię kocham. Kocham cię od momentu, kiedy…

Pomyślałem, że chce powiedzieć, że od momentu, gdy spotkaliśmy się w biurze u Starca.

— Kocham cię od momentu, kiedy mnie spoliczkowałeś. Czy to logiczne?

Kierowca krążył po wschodnich obrzeżach miasta, kazałem mu po prostu jeździć w kółko. Potem poprosiłem go, aby nas zawiózł do Westportu. Ruszyliśmy prosto do City Hall.

Podszedłem do któregoś z biurek w Urzędzie Zatwierdzeń i Licencji.

— Czy możemy tu wziąć ślub?

— To należy do naszych obowiązków — powiedział. — Licencje łowieckie po lewej, rejestracja psów po prawej, a to biurko jest szczęśliwym wyborem „pomiędzy”, przynajmniej mam taka nadzieję. — Mrugnął do mnie.

Nie cierpię takich cwaniaczków z przestarzałymi dowcipami.

— Bardzo dobrze — odparłem sztywno. — Czy moglibyśmy zatem przystąpić do rzeczy?

— Oczywiście. Każdy powinien wziąć ślub przynajmniej raz. Zawsze to powtarzam mojej żonie. — Wyjął jakiś zadrukowany dokument. — Proszę podać państwa numery.

Podaliśmy. Wkręcił formularz do maszyny.

— Czy którekolwiek z was brało ślub w innym stanie? Zaprzeczyliśmy.

— Czy jesteście tego pewni? Jeśli nie mówicie prawdy, można to potem sprawdzić i jeśli okaże się to nieprawdą, zawarty związek będzie nieważny. — Więc żadne z was?

Oboje stwierdziliśmy jeszcze raz, że nie braliśmy dotąd ślubu, nigdzie. Wzruszył ramionami.

— Czas trwania określony, czy na całe życie? Jeśli to ma być więcej niż dziesięć lat, opłata taka sama jak na całe życie. Jeśli to ma być związek do sześciu miesięcy, nie potrzebujecie tej całej procedury, małe formularze możecie otrzymać w automacie, który znajduje się tam na ścianie.

Spojrzałem na Mary.

— Na całe życie — powiedziała bardzo słabym głosem. Urzędnik spojrzał zdziwiony.

— Droga pani, czy pani wie, co pani robi? Związek zawarty na czas określony jest równie ważny. A potem nie będzie pani musiała chodzić po sądach jeżeli zmieni pani zdanie.

— Chyba słyszał pan. Proszę nie dyskutować — odparłem.

— W porządku. Następna część umowy. Jednomyślna zgoda?

— Tak — potwierdziłem, a Mary kiwnęła głową.

— Dobrze, a teraz główny problem: kto będzie płacił i ile? Czy to będzie pensja, czy zapis?

— Pensja — odpowiedziałem. — Nie posiadam tyle, żeby otworzyć konto.

— Bez umowy pieniężnej — Mary przerwała stanowczo.

— Co? — Zdziwił się urzędnik.

— Nic o pieniądzach — powtórzyła. — To nie jest umowa finansowa.

Urzędnik zupełnie zgłupiał. Popatrzył na nas.

— Droga pani — z jego słów emanowało wołanie o rozsądek. Proszę nie być nierozsądną. Słyszała pani, co ten dżentelmen proponował.

— Nie zgadzam się.

— A może lepiej, najpierw przedyskutują to państwo ze swoimi prawnikami? Publiczny komunikator jest w hallu.

— Nie! Proszę zrobić tak, jak powiedziałam. Żadnej pensji. Urzędnik jeszcze raz obrzucił nas beznadziejnym spojrzeniem i włączył komputer.

— Mam nadzieję, że to będzie to, czego państwo potrzebują dodał zrezygnowany. — Czy obydwoje uczciwie przyrzekacie, że wszystkie podane tu fakty są prawdziwe i zgodne z waszym sumieniem, i że wstępujecie w ten związek dobrowolnie, że nie jesteście pod wpływem narkotyków ani innych nielegalnych używek, i że nie ma żadnych prawnych i moralnych przeszkód, by zalegalizować ten związek?

Obydwoje stwierdziliśmy, że nie jesteśmy, i że nie ma przeszkód. Urzędnik wyjął formularz.

— Teraz odciski waszych palców… W porządku. To będzie dziesięć dolarów razem z opłatą federalną.

Zapłaciłem, a urzędnik włożył formularz do kopiarki.

— Każde z was dostanie jeden egzemplarz kopii oznaczony własnym numerem rozpoznawczym. Jakiej ceremoni państwo życzą? Może mógłbym pomóc?

— Nie chcemy religijnej ceremonii — powiedziała Mary, a ja zgodziłem się.

Skinął głową.

— Wiem. Stary doktor Chamleigh. Nie należy do żadnej sekty. Organizuje najlepsze wesela z doskonałym akompaniamentem orkiestry. Zapewni wam wspaniałe przyjęcie, przepiękny dostojny rytuał, a zakończy piękną ojcowską mową prosto z serca. Wtedy naprawdę poczujecie, że wzięliście ślub.

— Nie — tym razem, to ja zaoponowałem.

— Ależ proszę pana — nalegał urzędnik — niech pan pomyśli o tej młodej damie. Jeśli pozostanie wierna temu, co przyrzekła, to już nigdy nie będzie miała takiej szansy. Wszystkie kobiety lubują się w formalnych ceremoniach ślubnych. Uczciwie przyrzekam, że nie dostaję dużo za zamówienie takiej ceremoni.

— Słuchaj człowieku. Może pan dać ten ślub, czy nie. Proszę się pośpieszyć i kończyć z tym.

Spojrzał na nas zdziwiony.

— Czy pan nie wie, że w tym stanie właściwie samemu się bierze ślub? Jesteście małżeństwem od momentu złożenia odcisków palców.

Zdziwiłem się, Mary nie powiedziała ani słowa i wyszliśmy stamtąd.

Wynajęliśmy pojazd na północnym lądowisku miasta. Heop miał chyba z dziesięć lat, ale był całkowicie automatyczny i tylko to się liczyło. Przeleciałem nad miastem i włączyłem kontrolkę. Nie mówiliśmy wiele. Byłem szczęśliwy, ale strasznie zdenerwowany. Wtedy właśnie Mary objęła mnie ramieniem i napięcie minęło. Byłem szczęśliwszy niż kiedykolwiek. Upłynęło wiele czasu, choć wydawało mi się, że to była krótka chwila, gdy usłyszałem sygnał rozpoznawczy i zapaliła się kontrolka przy sterach. Byliśmy prawie na miejscu. Przeszedłem na ręczne sterowanie i wylądowałem.

— Gdzie jesteśmy? — zapytała Mary sennie.

— W moim domku w górach — odpowiedziałem.

— Nie wiedziałam, że masz dom w górach. Myślałam, że lecimy do mojego mieszkania.

— Nie mam zamiaru ryzykować. A poza tym, ten dom nie jest mój tylko nasz.

Pocałowała mnie jeszcze raz i wyśliznęła się z pojazdu. Wyszedłem także i zobaczyłem, że przypatruje się domowi.

— Kochanie, jest piękny.

Rzeczywiście, widok był urzekający. Słońce stało wysoko, a w powietrzu unosiła się delikatna mgiełka. Wszystko wyglądało jakoś bajkowo przez te zamazane kontury, w jasnym świetle.

— Wybrałem to miejsce dla tak cudownych widoków.

— Tak, ale ja nie miałam na myśli widoku — odrzekła Mary. — Mówię o twoim domu. — Chodźmy szybko do środka.

— Chodźmy — powiedziałem — ale uprzedzam, że to zwykła chata.

Tak było rzeczywiście. Nie miałem tam nawet basenu. Kiedy tu przyjeżdżam, chcę być pewien, że miasto zostawiłem gdzieś daleko. Konstrukcja domu wyglądała dość konwencjonalnie — z metalu i włókna szklanego. Ściany wyłożono trwardymi płytkami — dość niepozornymi ale ich twardość można było stwierdzić, kiedy się chciało wbić nóż. Wnętrze wyposażono dość zwyczajnie. Duży salon z prawdziwym kominkiem, grube dywany i wielkie fotele. W całym domu była klimatyzacja, poza tym własny system napędowy, odpływ ścieków, sprzęt stereo, instalacje hydrauliczne, alarm radiowy, sprzęt kuchenny, na którym w ogóle się nie znam. Nawet ekran telewizora był ukryty za automatyczną zasłoną. Wymarzone miejsce dla kogoś, kto chce się uwolnić od cywilizacji, mogąc wykorzystać wszystkie jej dobrodziejstwa.

— Myślę, że jest tu cudownie — powiedziała Mary poważnie. — Nie marzyłam o czymś tak okazałym.

— Wreszcie razem — westchnąłem i włączyłem komputer. Drzwi się otworzyły. Mary wbiegła do środka.

— Hej! Wracaj natychmiast! — wrzasnąłem.

— Co się stało, Sam? Czyżbym zrobiła coś złego?

— Oczywiście. — Przyciągnąłem ją do siebie, wziąłem w ramiona i przeniosłem przez próg. Po czym pocałowałem ją i postawiłem na podłodze. — No, teraz jesteś w naszym własnym domu.

Zapaliły się światła i Mary rozejrzała się dookoła. Po chwili rzuciła mi się na szyję.

— Kochanie, jestem taka szczęśliwa.

Czułem to samo. Oszałamiające uczucie zadowolenia i spokoju. Mary zaczęła rozglądać się po mieszkaniu, dotykając różnych rzeczy.

— Sam, wiesz, jeżeli kiedykolwiek wyobrażałam sobie mój dom, wszystko miało wyglądać dokładnie tak.

— Tutaj jest tylko jedna łazienka — stwierdziłem przepraszająco. — Będzie to trochę kłopotliwe.

— To nie ma znaczenia. Jestem bardzo zadowolona. Przynajmniej wiem, że nie przywoziłeś tutaj żadnej ze swoich kobiet.

— Jakich kobiet?

— Piekielnie dobrze wiesz jakich. Gdybyś zaplanował to jako gniazdo rozpusty, przewidziałbyś kobiecą łazienkę.

— Wydaje mi się, że dostrzegasz zbyt wiele.

Nie odpowiedziała, tylko skierowała się do kuchni. Usłyszałem jej okrzyk.

— O co chodzi? — zapytałem i poszedłem za nią.

— Nigdy nie spodziewałam się tutaj holenderskiej kuchni.

— Całkiem nieźle gotuję, więc potrzebowałem kuchni.

— Bardzo się cieszę. Teraz zrobię obiad dla ciebie.

— To twoja kuchnia. Przede wszystkim twoja, ale czy nie chcesz się najpierw umyć? Możesz wziąć prysznic. A jutro przejrzymy katalogi i wybierzemy łazienkę dla ciebie. Przyślą nam ją.

— Nie spieszy się — powiedziała. — Najpierw ty weź prysznic. Ja zacznę gotować.

Poszedłem do łazienki. Byłem pewien, że nie będzie miała żadnych kłopotów z opanowaniem systemu działania sprzętu kuchennego. Jednak po piętnastu minutach, kiedy pogwizdywałem sobie pod strumieniem gorącej wody, usłyszałem pukanie w drzwi kabiny. Spojrzałem przez półprzeźroczystą zasłonę i zobaczyłem sylwetkę Mary.

— Czy mogę wejść?

— Jasne — zawołałem — tu jest pełno miejsca. — Otworzyłem drzwi i spojrzałem na nią. Wyglądała świetnie. Przez chwilę stała, pozwalając mi patrzeć na jej ciało, z tak słodkim wyrazem twarzy jakiego jeszcze u niej nie widziałem. Nagle zrobiłem zdziwioną minę.

— Kochanie! Co się stało? Czy jesteś chora? — zapytałem żartobliwie.

Podeszła bliżej, śmiejąc się. Zaczęła mnie łaskotać. Złapałem ją sprytnie za lewe ramię. Ona jednak wykonała jeden ze znanych chwytów judo. Wiedziałem jak na niego odpowiedzieć i w efekcie oboje znaleźliśmy się na podłodze.

— Pozwól mi wstać. Zamoczyłeś mi zupełnie włosy — krzyknęła.

— Czy to ma jakieś znaczenie? — zapytałem i nie ruszyłem się. Podobało mi się to.

— Przypuszczam, że nie — odrzekła łagodnie i pocałowała mnie.

Wyszliśmy z łazienki roześmiani i zadowoleni. To był chyba najprzyjemniejszy prysznic w moim życiu. Mary i ja czuliśmy się doskonale w domowych warunkach. Jakbyśmy byli małżeństwem od dwudziestu lat. Oczywiście nie chodzi o przyzwyczajenie i rutynę. Tysiące rzeczy wciąż nas zaskakiwały. Chcieliśmy poznać siebie, być razem. Nie pamiętam tych dni dokładnie, ale czuję każdą ich sekundę. Byłem trochę oszołomiony. Mój wuj Ekbert osiąga ten stan przy pomocy kieliszka likieru, ale my oboje znajdowaliśmy się w tym stanie bez żadnych środków. Nie wzięliśmy nawet pigułek czasowych. Wtedy jeszcze nie. Byliśmy po prostu szczęśliwi — zapomniałem już, co to znaczy. Bywałem zafascynowany, zadowolony czy rozbawiony — ale nie szczęśliwy. Nie oglądaliśmy telewizji, nie czytaliśmy gazet. Tylko czasem Mary czytała na głos stare książki zostawione mi przez dziadka. Ale to w żaden sposób nie przybliżało nas do świata. Przeciwnie. Któregoś dnia zeszliśmy w dół do wsi, chciałem pokazać ją Mary. Ludzie myśleli, że jestem pisarzem, postarałem się utwierdzić ich w tym przekonaniu, zatrzymując się, by kupić taśmy do pisania i trochę papieru. Wdałem się w rozmowę o pasożytach ze sprzedawcą.

Opowiedział mi o fałszywym alarmie w sąsiedniej wsi, gdzie jeden z mieszkańców został postrzelony przez policjanta za bezmyślne chodzenie po ulicy w marynarce. Sprzedawca wyglądał na oburzonego. Sugerowałem, że była to wina przechodnia, gdyż takie są warunki i konsekwencje wojny.

Potrząsnął głową.

— Ja myślę, że nie mielibyśmy kłopotów, gdybyśmy zajmowali się swoimi sprawami. Bóg nie stworzył ludzi po to, by wybierali się w kosmos. Powinniśmy zapomnieć o stacjach kosmicznych i zostać w domu. Wtedy wszystko będzie w porządku.

Powiedziałem, że pasożyty przybyły tu na własnych statkach. W tym momencie Mary dała mi znak, żebym nie mówił za dużo. Sprzedawca oparł ręce na ladzie, pochylił się.

— Nie mieliśmy żadnych kłopotów do czasu rozpoczęcia podróży kosmicznych. Przyzna mi pan rację — wyszeptał.

Chyba ją miał. Nie umiałem zaprzeczyć.

— Więc? — zapytał triumfalnie. Zamknąłem się. Co mógłbym powiedzieć?

Po tej rozmowie odechciało nam się spacerów po mieście. Z nikim już nie rozmawialiśmy. W drodze powrotnej przechodziliśmy blisko chaty Johna Kortona, miejscowego pustelnika. Niektórzy twierdzili, że ma on hodowlę kóz. Tego nie wiedziałem, ale rzeczywiście czuć było od niego zapach tych zwierząt. Pilnował trochę mojego domu, szanowaliśmy się nawzajem. Ale widywałem go tylko wtedy, gdy było to naprawdę konieczne i tak krótko, jak to możliwe. Ale tym razem, widząc go, ucieszyłem się.

Pomachał do nas ręką na powitanie. Był ubrany jak zwykle w starą wojskową koszulę, spodnie i sandały. Pomyślałem, czy może go nie ostrzec, że człowiek został zabity za nieprzestrzeganie nakazu odkrywania pleców, ale zdecydowałem się tego nie robić. John był absolutnym anarchistą. Moje ostrzeżenie mogłoby wzbudzić jego nieufność.

— Wypuść Pirata! — krzyknąłem.

— Kto to jest Pirat, kochanie? — zapytała Mary.

Zobaczysz.

Jak tylko wróciliśmy do domu, wszedł Pirat. Miał swoje małe drzwi, przez które mógł swobodnie wychodzić i wracać, kiedy tylko chciał. Pirat to wielki kocur, rudy Pers. Wszedł dumnie i obojętnie, dając nam do zrozumienia, co myśli o ludziach, którzy wyjeżdżają na tak długo. Ale chyba mi wybaczył, bo otarł się o moje nogi. Pochyliłem się i pogłaskałem go.

Przyglądał się Mary. Klęczała i wydawała z siebie dźwięki, które prawdopodobnie były kocią mową. Jednak Pirat patrzył na nią podejrzliwie. Nagle wskoczył jej na ramię i zaczął głośno mruczeć, jednocześnie ocierając się o jej policzek.

Odetchnąłem z ulgą.

— Co za szczęście — oznajmiłem. — Przez moment myślałem, że nie mógłbym pozwolić ci zostać tutaj.

Mary podniosła na mnie wzrok i uśmiechnęła się.

— Niepotrzebnie się martwiłeś. Uwielbiam koty. Sama w dwóch trzecich jestem kotem.

— A pozostała jedna trzecia? Mary spojrzała na mnie.

— Sam się przekonasz.

Głaskała delikatnie Pirata, a on wyciągał grzbiet, przyjmując pieszczoty z wyraźną przyjemnością. Dostrzegłem, że jej włosy i kocie futro prawie nie różnią się kolorem.

— Stary John zajmuje się nim, kiedy wyjeżdżam — wyjaśniłem — ale Pirat należy do mnie, a może jest odwrotnie.

— Domyślam się — odpowiedziała Mary — ale teraz ja także należę do Pirata. — Czyż nie, Pirat?

Kot nie odpowiedział, nadal mruczał i przeciągał się z zadowoloną miną. Było jasne, Mary miała rację. Naprawdę byłem bardzo zadowolony. Gdyby Mary była jedną z tych kobiet, które nie znoszą kotów, szczególnie w domu, chyba nie wybaczyłbym jej.

Od tego momentu, kot już był cały czas z nami. No, może raczej z Mary. Oczywiście oprócz chwil, kiedy zamykałem mu przed nosem drzwi sypialni. Nie mogłem znieść, że Mary i Pirat mieli mi to za złe. Zabieraliśmy go ze sobą nawet, gdy chodziliśmy do kanionu poćwiczyć strzelanie. Sugerowałem, że bezpieczniej będzie zostawić go w domu.

— Myślę, że nie zastrzelisz go. Ja także tego nie zrobię. Nie powiedziałem nic, ale poczułem się dotknięty. Dobrze strzelałem, a osiągnąłem to, dzięki systematycznej pracy — treningi bez względu na okoliczności, nawet podczas miodowego miesiąca. Mary także bardzo lubiła strzelać. Zresztą robi to doskonale. Próbowała nauczyć mnie swoich sposobów, ale tego nie można przekazać. Zapytałem ją, dlaczego nosi przy sobie więcej niż jeden pistolet.

— Są sytuacje, w których potrzebuję więcej niż jednej pukawki — odpowiedziała. — Zabierz mi mój pistolet.

Podszedłem blisko żeby ją rozbroić. Umknęła mi łatwo.

— Chcesz zabrać mi broń, czy zaprosić mnie do tańca? Zrób to porządnie — krzyknęła żartobliwie.

Więc zrobiłem to porządnie, zapasy to moja specjalność. Gdyby się nie poddała, złamałbym jej nadgarstek.

Wtedy jednak poczułem, że drugi pistolet mam przystawiony do brzucha. Była to mała kobieca broń, zdolna jednak, bez załadowania, uczynić dwa tuziny żon — wdowami. Spojrzałem w dół i zobaczyłem, że jest odbezpieczony i wystarczy jeden ruch mojej pięknej panny młodej, żeby mi zrobić dziurę w brzuchu. Nie za dużą, ale wystarczającą.

— Skąd, na Boga, go wytrzasnęłaś? — zapytałem ze zdziwieniem.

Byłem zaskoczony, bo mógłbym przysiąc, że jedyną broń, jaką miała, niosła w swojej małej, słodkiej rączce.

— Miałam go na szyi, pod włosami — powiedziała poważnie. — Widzisz?

Rzeczywiście. Wiedziałem, że nadajnik może być tam ukryty, ale nie przypuszczałem, że także broń. Ale oczywiście, nie wziąłem pod uwagę damskiego pistoletu. Kiedy spojrzałem na nią, trzeci pistolet skierowany był w moje piersi.

— A ten skąd się wziął — zapytałem. Zachichotała.

— Jawna mistyfikacja. Cały czas był w widocznym miejscu.

Nie powiedziała nic więcej. Nigdy tego nie zrozumiałem. Pomyślałem, że mógłbym pokazać jej kilka sztuczek, aby podreperować swój autorytet. Nagie ręce są czasem bardziej przydatne niż broń. Często ratują życie. Nie twierdzę oczywiście, że Mary nie dałaby sobie rady. Jest szybka, sprytna i na pewno w każdej sytuacji byłaby górą.

Przysunęła się do mnie, zrobiła minę słabej, potrzebującej pomocy kobiety i pocałowała mnie. Jej głos stał się o oktawę niższy.

— Chyba nie myślisz, że to jest jedyna moja broń?

Wiedziałem, że nie ma w tej chwili na myśli pistoletów. Mówiła o czymś, o wiele prostszym i starszym. Oczywiście potrafiła doskonale walczyć i szanowałem ją za to, ale nie była Amazonką. Prawdziwa siła Mary tkwiła w jej kobiecości. To mi przypomniało opowieść Mary, o tym w jaki sposób zostałem uwolniony od pasożyta. Sama przeszukiwała przez wiele dni miasto, ale nie mogła mnie znaleźć. Przy okazji doskonale orientowała się, w jakim stopniu miasto opanowane jest przez pasożyty. Gdyby nie to, że umiała rozpoznawać uwięzionych ludzi, pewnie stracilibyśmy wielu agentów. I może nigdy nie zostałbym uwolniony. Dzięki informacjom zebranym przez nią, Starzec skoncentrował się na punktach wyjazdu i wjazdu do miasta. I w ten sposób mnie znalazł.

Z tego, co powiedziała Mary, wywnioskowałem, że ona i Starzec przeszukiwali wszystkie główne platformy startowe. Ale coś mi tu nie pasowało. Przecież Starzec nie zostawiłby wszystkich obowiązków, żeby poszukiwać jednego agenta. Musiałem chyba źle ją zrozumieć. Nigdy potem nie miałem szansy tego wyjaśnić. Mary nie lubiła zajmować się przeszłością. Kiedyś zapytałem, dlaczego Starzec zwolnił ją z obowiązków strażnika Prezydenta. Odpowiedziała wtedy, że przestała być potrzebna. Nic więcej. Przypuszczała pewnie, iż znam przyczynę: pasożyty zorientowały się w zróżnicowaniu płci, a Mary była właściwie bezradna wobec kobiet przez nie opanowanych. Ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałem. Mary uważała, że nie jest to temat wart dyskusji. Ze wszystkich osób, jakie kiedykolwiek znałem, ona najlepiej potrafiła unikać rozwodzenia się nad problemami.

Dzięki tym wakacjom zapomniałem prawie o tej całej tragicznej sytuacji i niebezpieczeństwie.

Mary nie mówiła nic o sobie, za to pozwalała mi mówić. Kiedy byłem zrelaksowany i coraz bardziej szczęśliwy, próbowałem jej wytłumaczyć, co dręczyło mnie przez całe życie. Opowiedziałem o tym, jak zrezygnowałem z pracy w sekcji i o tym, jak potem schowałem dumę do kieszeni i wróciłem do pracy ze Starcem.

— Jestem raczej pokojowo nastawionym facetem — mówiłem — i nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi? Starzec jest jedynym człowiekiem, któremu mógłbym się podporządkować, a jednak wciąż z nim walczę. — Dlaczego Mary? Czy ze mną jest coś nie w porządku?

Objęła mnie i pocałowała.

— Wielkie nieba, chłopcze, czy ty nic nie rozumiesz? Z tobą wszystko w porządku. To dzieje się na zewnątrz.

— Ale zawsze tak było, do teraz.

— Wiem, od dziecka. Ale pomyśl sam, brak matki i przerażająco wyniosły ojciec. Tyle razy czułeś się odrzucony i samotny, że straciłeś pewność siebie.

Jej odpowiedź zaskoczyła mnie tak, że się poderwałem. Ja nie mam pewności siebie?

— Co? — zawołałem. — Jak możesz tak mówić? Jestem najbardziej zuchwałym facetem w okolicy.

— To prawda. Jesteś lub nauczyłeś się takim być. — Wstała. — Chodźmy obejrzeć zachód słońca.

— Zachód? To niemożliwe. Dopiero skończyliśmy śniadanie. — Ale miała rację, co zresztą zdarzało się często.

Szalony bieg czasu przywrócił mnie do rzeczywistości.

— Mary, jak długo tu jesteśmy? Jaki dzisiaj jest dzień?

— Czy to ma jakieś znaczenie?

— Cholernie duże. Jestem pewien, że minął więcej niż tydzień. Pewnie już niedługo odezwą się nasze nadajniki i będziemy musieli wrócić do świata.

— Moglibyśmy o tym nie myśleć?

Miała rację, ale ja nadal chciałem wiedzieć jaki to dzień. Mogłem się tego dowiedzieć, włączyłem telewizję, ale nie chciałem natknąć się przypadkiem na wiadomości. Wciąż wyobrażałem sobie, że Mary i ja jesteśmy w innym, bezpiecznym świecie, w którym nie istnieją przybysze z Tytana. Za wszelką cenę chciałem utrzymać to złudzenie.

— Mary — zapytałem zaniepokojony — ile masz pigułek czasowych?

— Żadnej.

— Ale ja mam tyle, że starczy dla nas dwojga. Mamy mało czasu ale możemy to zmienić. Zostało nam tylko dwadzieścia cztery godziny. Moglibyśmy z tego zrobić miesiąc subiektywnego czasu.

— Nie.

— Dlaczego? Te chwile nigdy się nie powtórzą. Mary! Nie skracaj naszego szczęścia.

Mary położyła rękę na moim ramieniu i spojrzała mi poważnie w oczy.

— Nie kochanie. To nie dla mnie. Ja chcę żyć tym, co przychodzi i tym, co jest, nie mam zamiaru zawracać sobie głowy tym, co nadejdzie. Jeżeli chcesz, możesz je zażyć, nie mam nic przeciwko temu, ale nie proś mnie o to.

— Do diabła z tym! Nie wybierałbym się w taką podróż sam, to bez sensu.

Mary nie odpowiedziała, i to był ten najlepiej obalający wszystkie argument. Nie dyskutowaliśmy już więcej. Gdybym próbował, Mary jak to kilka razy się zdarzyło, po prostu uznałaby dyskusję za skończoną i jak zwykle okazałoby się, że się myliłem.

Próbowałem kilka razy dowiedzieć się czegoś więcej o niej samej. Wydaje mi się, że powinienem cokolwiek wiedzieć o kobiecie, z którą się ożeniłem. Na jedno z tych pytań Mary odpowiedziała w zamyśleniu, że często zastanawiała się, czy w ogóle miała dzieciństwo, czy może był to tylko wczorajszy sen.

Zapytałem ją także, jak ma na imię.

— Mary — odpowiedziała spokojnie.

— Czy to twoje prawdziwe imię? — Już dawno powiedziałem, jak nazywam się w rzeczywistości, ale oboje zdecydowaliśmy, że będzie do mnie mówiła Sam.

— Oczywiście, że to moje prawdziwe imię. Jestem Mary, od momentu, kiedy pierwszy raz mnie tak nazwałeś.

— W porządku, masz na imię Mary, moja kochana Mary. Ale, jak nazywałaś się przedtem?

Jej oczy nabrały jakiegoś niepokojącego, zranionego wyrazu.

— Przedtem nazywano mnie Allucquere.

— Allucquere — powtórzyłem, wsłuchując się w brzmienie tego niezwykłego słowa. — Allucquere. Dziwne i piękne imię. Brzmi niepokojąco i majestatycznie. Moja ukochana Allucquere.

— Teraz mam na imię Mary.

Kiedyś, gdzieś została skrzywdzona, bardzo skrzywdzona. Miałem wrażenie, że nigdy niczego nie zdradzi mi na ten temat. Przypuszczałem, że kiedyś miała męża, było to dla mnie dziwnie oczywiste. Może ten fakt powodował jej błysk w oczach, kiedy wspominałem o jej przeszłości. Postanowiłem nie myśleć o tym. Była terez moją żoną i czułem się szczęśliwy, mogąc rozkoszować się ciepłem jej uczuć. Dalej mówiłem do niej Mary, bo wiedziałem, że tego chce. Ale imię Allucąuere zapadło mi w pamięci i wciąż je powtarzałem w myślach. I zupełnie przypadkiem trafiłem na ślad pochodzenia jej imienia. W mojej pamięci odnalazłem informację, która wydawała mi się do tej pory bezużyteczna.

Istniała kiedyś społeczność, która używała własnego, przez siebie stworzonego języka, nadawano w niej także imiona jej członkom. To był Whiteman i anarchistyczno-pacyfistyczna społeczność, którą wyrzucono do Małej Ameryki. Pamiętam książkę napisaną przez ich proroka — „Entropia Radości”. Nie czytałem jej, tylko przejrzałem kiedyś. Pełno tam było pseudomatematycznych formuł mających zapewnić szczęście. Wszyscy są szczęśliwi i tym samym stają przeciwko złu. Praktyki kultowe owej sekty były niezwykle twarde.

Mieli przedziwne i bardzo już stare rozwiązanie problemu seksu. Rozwiązanie, które zdawało się im odpowiadać, ale które wywoływało niesamowity efekt, gdy kultura Withemanów zetknęła się z innymi wzorcami zachowań. Nawet Mała Ameryka okazała się niewystarczająco daleko. Gdzieś słyszałem, że wyznawcy tego kultu wyemigrowali na Wenus. Pewnie wszyscy już nie żyją.

Starałem się o tym nie myśleć. Jeżeli nawet Mary należała do tej społeczności, czy w niej została wychowana, to jest to tylko jej sprawa. Nie pozwolę, żeby kiedykolwiek kwestia kultu czy religii rozdzieliła nas. Jeśli nie chciała, żebym o tym wiedział, to po prostu omijaliśmy drażliwe tematy. Nie szperałem pośród tych informacji po to, by nasycić swoją ciekawość. Po prostu szukałem Mary.

Загрузка...