Rozdział 20

Sam odłożyła Raj utracony na lbiurko. Przez ostatnie dwie godziny udało jej się przejrzeć większość tekstu i doszła do wniosku, że się pomyliła. Przekonanie, że John, robił alu~e do tej książki nie potwier¬dziło się. Przynajmniej ona nie znalazła żadnego związku. Rozbolałają głowa. Zapaliła lampę na biurku. Zapadał wieczór. Robiło się coraz ciem¬niej i widać już było pierwsze gwiazdy.

Więc kim był John? W zamyśleniu obracała w palcach długopis.

Czego chciał? Przestraszyć ją? Czy dla niego była to tylko zabawa, czy naprawdę chciał zrobić jej krzywdę? Sięgała właśnie po tom o psycho¬patycznych prześladowcach, kiedy telefon zadzwonił tak głośno, że aż podskoczyła.

Po drugim dzwonku podniosła słuchawkę.

– Halo – powiedziała, ale nie spodziewała się odpowiedzi. Już wcześ¬niej odebrała dwa głuche telefony. Była bardzo spięta. Dziś czwartek, urodziny Annie Seger.

– Cześć, Sam. – Usłyszała wesoły głos.

– Corky! – Ucieszyła się, słysząc przyjaciółkę. Oparła się wygodniej na krześle i uśmiechnęła się, kiedy za oknem zobaczyła wiewiórkę skaczącą z jednej grubej gałęzi dębu na drugą. – Co słychać?

– Pomyślałam, że sprawdzę, co u ciebie. Mama dzwon iła wczoraj z Los Angeles. Spotkała w klubie twojego ojca i powiedział jej, że masz kłopo¬ty, że zraniłaś się w nogę w Meksyku, a tetaz prześladuje cię jakiś wariat. – Złe wiadomości szybko się rozchodzą.

– Z prędkością światła, szczególnie gdy moja matka się dowie. Co się dzieje?

Sam westchnęła, wyobraziła sobie twarz przyjaciółki i żałowała, że Corky nie mieszka bliżej.

– To długa historia.

– Mam dużo czasu. Opowiadaj.

– Pamiętaj, że sama chciałaś. – Sam opowiedziała Corky, co się sta¬ło, o Johnie, Annie, telefonach i zniszczonym zdjęciu.

– Matko Boska, Sam, i dzisiaj są urodziny tej dziewczyny? – zapytała Corky, a Sam mogła tylko wyobrazić sobie zatroskaną twarz przyjaciółki.

– Miałaby teraz dwadzieścia pięć lat.

– . Może powinnaś zatrudnić ochroniarza.

– Już mi to sugerowano – powiedziała Sam ponuro. – Również to, żebym zamienifa kota na rottweilera.

– A może przeprowadzisz się do Davida?

Sam westchnęła i zerknęła na zdjęcie Davida, które nadal stało na jej biurku. Był przystojny, to prawda, ale materiał na męża z niego żaden.

– Nawet gdyby David mieszkał w Nowym Orleanie, nic by z tego nie wyszło. – I żeby udowodnić sobie, że tak właśnie jest, wrzuciła zdję¬cie do dolnej szuflady biurka. – Między nami wszystko skończone.

– Ale pojechałaś z nim do Meksyku.

– Spotkałam się z nim tam i okazało się, że to koszmarna pomyłka. Po tym wszystkim dobrze będzie, jeśli David i ja zostaniemy przyjaciół¬mi. Najdziwniejszejest to, że policja uważ;ł, że on może mieć coś wspól¬nego z tymi telefonami.

– David Ross? – roześmiała się Corky. – Nie ma mowy. Najwyraź¬niej nie znają faceta.

– Poza tym on jest w Houston.

– Dobra, David nie. To kto? No, Sam. Nie masz innych silnych przyjaciół, którzy mogliby wprowadzić się do ciebie na trochę?

Pomyślała o Tyu Wheelerze.

– Nie. Poza tym n ie potrzebuję faceta, żeby…

– A Pete?

Sam spojrzała na zdjęcie z zakończenia szkoły, na którym byli rodzice i brat.

– Nie żartuj. Nikt nie widział Pete'a od lat.

– Ja widziałam. Wpadłam na niego wczoraj.

– Co? – Nie mogła uwierzyć własnym uszom. – Mówisz o moim bracie?

– Tak.

– Ale… ale… – Łzy napłynęły jej do oczu. Do tej chwili nie zdawała sobie sprawy, że tak naprawdę, to uznała go za zmarłego. – Przepra¬szam, Corky, ale to wielka rzecz. Nie dzwoni do taty nawet na święta, ani na urodziny… U niego wszystko w porządku?

– Cały i zdrowy, jak przysłowiowy rydz.

– Więc dlaczego nie zadzwonił, gdzie się podziewał, co robił?

– Hej, nie tak szybko. Jedno pytanie na raz – zaśmiała się Corky.

– Masz rację – powiedziała Sam, starając się uspokoić. – Zacznijmy od początku. Gdzie go widziałaś?

– Tu, w Atlancie, w barze. W ubiegły weekend. Nie mogłam uwierzyć. Sam ścisnęło się serce. Sama nie wierzyła w to, co słyszy.

– Co u niego?

– Wyglądał dobrze, ale to nic nowego. Zawsze wyglądał dobrze, nawet jak brał. – Nastąpiła cisza i Sam wzięła do ręki zdjęcie. Peter był najwyższy z całej rodziny. Sprawiał wrażenie obojętnego odludka w czar¬nej skórze i ciemnych okularach. Ty draniu, pomyślała ze złością. Ile razy ojciec pytał o niego? Sto? Dwieście?

– Chyba zmienił się na lepsze – powiedziała Corky. – Ale nie dał mi numeru telefonu, nawet nie powiedział, jak można się z nim skontakto¬wać. Powiedziałam mu, że powinien do ciebie zadzwonić, a on obiecał, że o tym pomyśli.

– Miło z jego strony.

– Hej… daj spokój. Nie sądzę, żeby jego życie było takie cudowne.

– Zawsze miałaś do niego słabość – stwierdziła Sam.

– Tak. Kiedyś tak było. To już przeszłość. Zresztą komu on się nie podobał. Nadal jest zabójczo przystojny. – Skoro tak twierdzisz.

– Owszem. Przyznaję, że jestem niepoprawną romantyczką – zachichotała Corky. – Naprawdę. Szczególnie jeśli mam do czynienia z przy¬stojnymi facetami. – Westchnęła głośno. – Gdybym nie była tak daleko, dzwoniłabym do twojej audycji z błaganiem o radę W sprawie mojego życia uczuciowego.

– Jasne, że tak – powiedziała Sam i roześmiała się. Bardzo tęskniła za Corky i brakowało jej brata.

– W przeciwieństwie do ciebie, nie straciłam wiary w miłość.

– Bo ja jestem realistką – odparła Sam. Charon wskoczył jej na kolana i zaczął mruczeć..

– Pete pytał o ciebie, Sam.

– Naprawdę? – Starała się ukryć zdenerwowanie. Samantę i jej brata nadal dzieliło wiele spraw i to poważnych. – A co z ojcem? Pytał o niego? Wiesz, że ojciec od lat nie miał od niego wiadomości?

– Nie, nie wspomniał o ojcu.

– To do niego podobne. – Sam była rozczarowana. Zupełnie niepotrzebnie. Dlaczego kiedykolwiek H:łiała nadzieję, że jej brat będzie się przejmował więzami rodzinnymi.~ Czym się zajmuje? – zapytała. ¬Chodzi mi o to, Jak zarabia na życie?

– Nie jestem pewna. Mówił, że pracuje dla operatora telefonów ko¬mórkowych, który buduje maszty na całym Południowym Wschodzie, ale miałam wrażenie, że to już nieaktualne. Mieszka w Atlancie, ale za¬chowywał się tak, jakby myślał o przeprowadzce. Oj, ktoś dzwoni. Mu¬szę odebrać, wiesz, że jestem na prowizji. Chciałam ci powiedzieć, że za kilka tygodni będę w Nowym Orleanie. Zadzwonię,jak będę znała szcze¬góły. Muszę kończyć.

Corky rozłączyła się, a Sam popatrzyła na rodzinną fotografię, odłożyła słuchawkę na widełki i chciała pozbyć się nieprzyjemnego uczucia depresji, które ogarniało ją za każdym razem, gdy myślała o bracie lub matce.

W głębi duszy wiedziała, że pora już zapomnieć o przeszłości. Na¬dal winiła Pete'a o śmierć matki. Podniosła zdjęcie i dotknęła palcem jej twarzy. Poczuła smutek, jak zawsze, gdy o niej myślała. Niedługo potem, jak zrobiono to zdjęcie, Ruth Matheson zginęła w wypadku samochodowym, którego mogła uniknąć..

– Och, mamo. – Sam z trudem przełknęła ślinę. To było tak dawno, w deszczowy dzień w Los Angeles. Ruth jeździła po moście, szukając syna. Wpadła w poślizg, nie zdołała zatrzymać się na czerwonym świe¬tle i zginęła na miejscu, kiedy inny kierowca wjechał na skrzyżowanie.

A wszystko z powodu miłości Pete'a do kokainy.

Uzależnienia, poprawiła się Sam i starała się pozbyć złości, która za¬wsze ogarniałająna myśl o przedwczesnej śmierci matki. Peter był narko¬manem. Chorował. Beth Matheson jechała nieostrożnie. Zginęła, a kie¬rowca ciężarówki, która w nią uderzyła, przeleżał w szpitalu sześć tygodni.

Było, minęło.

Sam odstawiła zdjęcie na miejsce. Powinna zadzwonić do Corky i spróbować znaleźć Petera, dla ojca. Dla siebie też, Sam. To twój jedy¬ny brat i musisz przestać go obwiniać.

Chociaż zachowuje się tak, jakby rodzina nie istniała.

Zamiast rozmyślać o bracie, którego nie obchodziło, że uznała go za zmarłego, sięgnęła ponownie po telefon. Wykręciła numer Davida do prac)' i dowiedziała się, że wziął kilka dni wolnego.

Swietnie. Nie była pewna, czy ma ochotę z nim rozmawiać. Chciała się tylko upewnić, czy miał coś wspólnego z telefonami do radia i do niej do domu. To nie David, stwierdziła. Pierwszy telefon dostała, kiedy był w Meksyku.

To nie David. Policja podejrzewa nie tego, co trzeba.

Ajednak Sam wykręciła jego domowy numer, poczekała, aż włączyła się automatyczna sekretarka i odłożyła słuchawkę. Nie było go w Houston. I co z tego?

Nie mogła siedzieć w domu i zastanawiać się, co on robi. Wyrzuciła go ze swojego życia i nie musiała przypominać sobie, że była to jej de¬cyzja. Bez niego było jej lepiej. Kiedy go poznała, wydawał się dobrym kandydatem na męża i ojca dzieci, które chciała mieć, ale nigdy nie uda¬ło jej się go pokochać.

Dzięki Bogu obudziła się, zanim zrezygnowała z miłości i wyszła za niego z rozsądku.

– Nie jesteś lepsza.od Corky – mruknęła do siebie. Usiadła do kom¬putera i weszła do poczty. Większość listów nie była ciekawa, ale przy¬szło. parę informacji z Centrum Boucher i list od Leanne.

Doktor Sam!

Nie jest dobrze. Mama cały czas się wścieka, a Jay nie dzwoni. Chyba muszę z tobą porozmawiać o czymś. Zadzwoń, albo napisz, jak będziąsz miała czas.

– Och, skarbie – Sam szybko odpisała i zaproponowała spotkanie przy kawie. Potem wykręciła numer domowy Leanne. Było zajęte, więc nie mogła przekazać wiadomości. Leanne już wcześniej zostawiała jej takie listy, ale Sam miała przeczucie, że tym razem dziewczynajest w ta¬rapatach. Może zadzwoni wieczorem do radia.

Zupełnie jak Annie Seger.

– Przestań – mruknęła głośno.

Obiecała sobie, że zadzwoni do dziewczyny później, zrzuciła kota z kolan i ruszyła na górę. W szafie odsllłlęła długie sukienki, schyliła się i otworzyła małe drzwi prowadzące na strych. Włączyła światło i usły¬szała wściekłe bzyczenie. W kącie pod sufitem było gniazdo szerszeni. Czarne odwłoki błyszczały w świetle pojedynczej, zakurzonej żarówki, gdy owady kręciły się wokół swojego domu. Oprócz szerszeni dostrze¬gła pająki śpiące w pajęczynach oplatających stare krokwie. Pomyślała o nietoperzach, gdy zauważyła odchody. Nigdzie nie było widać małych stworów zwisających głową w dół. Strych śmierdział kurzem i zgnili¬zną – nie powinna trzymać tu ważnych papie,t"ów. Musi zrobić szatki w pokoju albo w pustej sypialni. Zacisnęła zęby i weszła na czworaka na szorstkie deski. Popatrzyła na kurz. Czyżby były na nim jakieś ślady? A może na pudłach… wyglądały na czystsze, niż powinny być… jakby ktoś je odkurzył, żeby przeczytać napisy na nalepkach… Pokręciła gło¬wą. Co się z nią dzieje? Nikt nie wchodził na strych, a pudła były w mia¬rę czyste, bo sześć miesięcy temu je przeglądała, kiedy wciągała je na strych. Była tu pół roku temu – i od tej pory nikt tu nie wchodził.

Jednak nie mogła pozbyć się uczucia, że ktoś był w domu. Zagryzła wargi i po cichu powiedziała sobie, że powinna być rozsądna.

Ostrożnie zaczęła czytać napisy na kartonach i przeglądała pudełka pełne deklaracji podatkowych, papierów ze szkoły i akt pacjentów, aż wreszcie znalazła informacje o Annie Seger. Pociągnęła pudło w stronę wyjścia i usłyszała brzęczenie szerszeni. Jeden zdenerwowany owad po¬leciał za nią i usiadł jej na głowie i kiedy chciała go odgonić, ugryzł ją w sZYJę.

– Cholera. -Zatrzasnęłą drzwi na strych, zamknęła dokładnie i wnio¬sła pudło do sypialni, gdzie bezceremonialnie upuściła je na podłoge. Szyja bolała ją okropnie. Powinna coś zrobić z tym gniazdem, zanim szerszenie znajdą drogę do szafy, sypialni i reszty domu.

W łazience zmoczyła ręcznik w zimnej wodzie i z lusterkiem w ręku obejrzała ukłucie i przemyła je. Na skórze zrobiła jej się czerwona pla¬ma, a jedyne lekarstwo, jakie miała w szafce, to stary tonik miętowy, którym przetarła bolące miejsce.

– Głupi zwierzak – mruknęła, słysząc jazgot psa pani Killingsworth.

Podeszła do okna, żeby zobaczyć, co się dzieje, i usłyszała kroki na gan¬ku. Spodziewała się dzwonka albo pukania, więc ruszyła na dół.

W tej samej chwili zadzwonił telefon.

– Chwileczkę! – krzyknęła w stronę drzwi i popędziła do pokoju. Złapała słuchawkę przed trzecim dzwonkiem.

– Halo? – zawołała. Nikt nie odpowiedział. – Halo?

Znowu milczenie, ajednak ktoś był po drugiej stronie. Była pewna. Wyczuwała to.

– Kto tam? – powiedziała ze złością i strachem w głosie. – Halo? ¬Odczekała trzydzieści sekund, a potem powiedziała – Nie słyszę cię.

Czy ktoś po drugiej stronie oddychał, czy to zakłócenia na lini? Nieważne. Rzuciła słuchawkę i uznała, że widocznie ktoś się pomylił.

Sprawdziła identyfikację rozmów. Nieznany numer.

Zupełnie jak telefony do radia.

Nawet nie myśl w ten sposób. To na pewno była pomyłka. Podeszła do drzwi frontowych i dotarło do niej, że dzwonek wcale nie dzwonił ani nikt nie pukał. Dziwne.

Wyjrzała przez wizjer i nikogo nie zobaczyła.

Założyła łańcuch, uchyliła drzwi i zapaliła światło na zewnątrz.

Na ganku nie było żywej duszy. Dzwoneczki dzwoniły poruszane wiatrem, a po drugiej stronie ulicy Hannibal patrzył na jej dom i szcze¬kał jak szalony.

Odpięła łańcuch i wyszła na zewnątrz. Była sama, ale huśtawaka bujała się, jakby coś lub ktoś ją popchnął.

Serce zamarło jej. ze strachu. Rozejrzała się po podwórku i podjeździe.

– Halo?! – zawołała w ciemność. – Halo?!

Zza domu dobiegł jąjakiś hałas -jakby drapanie o stare deski. A może to tylko jej wyobraźnia?

Z bijącym sercem przeszła za róg i popatrzyła na zacienioną weran¬dę z drugiej strony domu. Była ciemna noc i na podłogę padało tylko światło z okien jadalni…

Zmrużyła oczy i była pewna, że dostrzegła ruch w krzakach oddzie¬lającychjej dom od domu sąsiadów, ale równie dobrze mógł to być wiatr poruszający liście albo wiewiórka skacząca po gałązkach, a może i kot przemykający się w cieniu.

Przesadzasz, Sam, pomyślała i wróciła do frontowych drzwi. Coś ci się przywidziało.

Stara huśtawka nadal się kołysała i Samanta miała wrażenie, ze nie jest sama, i że ktoś ją obserwuje. Dostała gęsiej skórki. Ciekawe kto to, pomyślała, weszła do domu i dokładnie zamknęła drzwi.

Opanuj się!

Zadzwonił telefon. Jeszcze raz. Z bijącym sercenl podniosła słuchawkę.

– Halo?

– Witąj, doktor Sam – odezwał się John, a Sam oparła się ciężko o biurko. – Wiesz, jaki dziś dzień, prawda?

– Dwudziesty drugi.

– Urodziny Annie.

– Być może. Kim była ta dziewczyna, która dzwoniła wczoraj?

– Przemyślałaś j uż swoje grzechy, za które powinnaś odpokutować?

– Odpokutować? Za co? – zapytała, a pot popłynął jej po plecach.

Wyjrzała przez okno, ciekawa, czy jest gdzieś na zewnątrz i czy to jego kroki słyszała na ganku. Może dzwonił z telefonu komórkowego. Pode¬szła do okna i opuściła żaluzje.

– Ty mi powiedz.

– Nie jestem odpowiedzialna za śmierć Annie.

– Nieprawidłowe rozumowanie, Sam.

– Kim jesteś? – Szumiało jej w głowie., – Spotkaliśmy się gdzieś? Czy ja cię znam?

– Musisz tylko wiedzieć, że to co stanie się dziś w nocy, stanie się z twojego powodu, z powodu twoich,grzechów. Musisz za nie zapłacić, Sam. Błagaj o przebaczenie.

– Co chcesz zrobić? – zapytała i nagle zrobiło jej się śmiertelnie zimno.

– Zobaczysz…

– Nie… Nie rób nic…

Usłyszała plaśnięcie i telefon zamilkł.

– O Boże, nie! – Sain padła na fotel i ukryła twarz w dłoniach. W jego głosie było coś niedobrego. Okrucieństwo. Coś miało się zdarzyć, coś potwornego i ona będzie temu winna.

Weź się w garść, Sam. Nie pozwól mu się pokonać. Musisz go po¬wstrzymać. Ty! Myśl, Sam, myśl. Zadzwoń na policję. Powiadom Ben¬tza, a potem zrób wszystko, co w twojej mocy.


Wykręciła numer policji w Nowym Orleanie i o mało nie oszalała, kiedy powiedziano jej, że Ricka Bentza nie ma, i że do niej oddzwoni.

– Proszę mu powiedzieć, że to bardzo pilne – upierała się, zanim odłożyła słuchawkę. Co jeszcze mogła zrobić? Jak powstrzymać to, co zaplanował John? Podskoczyła, kiedy telefon odezwał się raz jeszcze. Odebrała, gotowa na kolejne pogróżki.

– Halo? – powiedziała drżącym głosem.

– Mówi Bentz. Dostałem wiadomość, że pani dzwoniła w pilnej sprawIe.

– Miałam właśnie telefon od Johna – oznajmiła. – Tu w domu.

– Co powiedział?

– Żebym odpokutowała grzechy, i że jeśli tego nie zrobię, zapłacę za nie. Stara śpiewka, ale potem dodał, że jeśli nie, to coś złego stanie się dziś w nocy i to z mojej winy..

– Sukin… niech pani poczeka. Jeszcze raz i powoli. Nie nagrała pani przypadkiem tej rozmowy?

– Nie… Nie pomyślałam o tym. Wszystko stało się tak szybko.

– Niech mi pani opowie wszystkie szczegóły – rzekł, a ona zrobiła, jak prosił. Nie opuściła niczego. Powiedziała mu o kilku głuchych telefo¬nach, o zniknięciu czerwonej bielizny, i o tym, że miała wrażenie, że ktoś obserwuje dom. Bentz wysłuchał jej i dał kilka rad, które już znała. Po¬winna być ostrożna, zamknąć drzwi, kupić psa, włączyć alarm, może prze¬prowadzić się do kogoś bliskiego do czasu, aż to się skończy.

Odłożyła słuchawkę i poczuła się lepiej. Wiedziała jednak, że nie może tak siedzieć i czekać na to, aż John wprowadzi w życie swoje groźby. Nie ma mowy. Musiała się dowiedzieć, kim on jest, zanim będzie za póżno.


– Chcesz, żebym to założyła? – zapytała ze zdziwieniem d:z;iewczy¬na i popatrzyła na faceta, którego poderwała nad rzeką. W skazała na rudą perukę z długimi włosami i koronkowy czerwony komplet bieli¬zny, który trzymała w dłoni.

– Tak. – Był spokojny i dziwny, a ciemne okulary pogłębiały jesz¬cze to wrażenie.

Kiedy brakowało jej pieniędzy, robiła różne numery i czasami pro¬szono ją o różne chore rzeczy, ale to życzenie było niezwykle dziwne.

No ale co jej szkodzi? Chciała to zrobić i dostać gotówkę.

Podszedł do okna i upewnił się, że żaluzje sązasłonięte. Byli w ohyd¬nym, małym pokoju hotelowym i facet nie był szczęśliwy, że musi za niego zapłacić.

Był zdenerwowany, a żadrapanie na twarzy mat1wiło go. Patrzył w lu¬sterko wiszące na drzwiach i dotykał śladu palcami.

Dziewczyna siedziała na ławce w parku, obok nabrzeża, i patrzyła na łodzie sunące po leniwej rzece. Była głęboko zamyślona i nie słysza¬ła, jak do niej podszedł. Poj wił się nie wiadomo skąd. Park był prawie pusty i kiedy złożył jej propozycję, powiedziała, że nie ma go dokąd zabrać. Facet się wkurzył i myślała, że zrezygnuje, ale się uparł.

Zaproponował jej sto dolarów. Poszłaby z nim za pięćdziesiąt.

Przyprowadził ją do tego śmierdzącego pokoju tuż za granicą dziel¬nicy. Przez całą drogę miała wątpliwości, ale dobrze płacił. Co z tego, że chciał ubrać ją w czerwoną bieliznę i chciał, żeby zakryła krótkie rude włosy perukąz długimi kasztanowymi? Im szybciej zrobi to, o co prosił, tym prędzej będzie mogła kupić sobie działkę. Zgodziła się. Nic wiel¬kiego. Robiła gorsze rzeczy niż ubieranie się w cudze fatałaszki. Była ciekawa, czy komplet należał do jego żony, czy dziewczyny. Co to za popapraniec krył się za tymi ciemnymi okularami?

Patrzył na nią zza ciemnych szkieł, między palcami przesuwał pa¬ciorki różańca. To przyprawiło ją o gęsią skórę. Nie była szczególnie religijna, ale chodziła kiedyś do kościoła i nie podobało jej się to, bała się tego różańca. Świętokradztwo.

Nieważne. Potrzebowała narkotyków i dostanie je, jeśli wytrzyma następne pół godziny. Spojrzała na stolik przy łóżku i zobaczyła bank¬not studolarowy. Wyglądał dziwnie, bo ktoś zamalował na czarno oczy Bena Franklina.

John bawił się radiem, które stało na stoliku. Naciskał guziki, dopó¬ki nie znalazł rozgłośni, którą poznała. Przełknęła ślinę na dźwięk głosu doktor Sam.

– Nie moglibyśmy… posłuchać muzyki? – zaproponowała nieśmiało.

Czuła się tak, jakby Sam była w pokoju razem z nimi.

– Nie.

– Ale…

_ Ubieraj się – rozkazał. Zacisnął usta, a kciukiem i palcem wskazującym pocierał różaniec, jakby zależało od tego jego życie. Zamilkła, patrząc na ciemne okulary i szramę na twarzy.

Zdjęła sandały i stanęła boso na starym dywanie obok łóżka. Roze¬brała się. Za kilka minut to się skończy i będzie mogłGl sobie iść.

Z głośnika dobiegał głos doktor Sam:

_ Porozmawiajmy o tym, Nowy Orleanie. Opowiedzcie mi o listach miłosnych, które dostaliście.

Mężczyzna zamarł. Mruknął coś pod nosem, a potem odwrócił się i spojrzał na nią. Nie odezwał się ani słowem, kiedy zdjęła szorty i zało¬żyła koronkowe majtki. Poprawiła paski i doszła do wniosku, że facet jest nawet przystojny. Skupi się na tym, że jest niebrzydki i nie będzie słuchać doktor Sam. Może udawać. Zawsze tak robiła, kiedy zabierała się do pracy. Niech ją przeleci i się wynosi. Wepchnęła włosy pod peru¬kę i spojrzała na niego wyzywająco.

– No i jak?

Patrzył na nią przez chwilę, badawczo, jak na robaka pod mikroskopem. Odrzuciła głowę do tyłu, a długie włosy peruki połaskotały ją po łopatkach.

_ Doskonale – powiedział w końcu z lekkim uśm iechem. – Wspaniale.

Podszedł do niej i dotknął jej ucha, bawiąc się kilkoma kolczykami.

Dobrze, wreszcie wziął się do rzeczy.

Pogładził jej szyję, a ona zmusiła się do udawanego jęku zadowole¬nia po to, by mieć to szybciej za sobą. Odchyliła głowę i zamknęła oczy, jakby ją to naprawdę podniecało i wtedy wokół szyi poczułą. coś dziw¬nego I ZImnego.

Co to, do cholery"? Odsunęła się od niego i zdała sobie sprawę, że zacisnął jej różaniec na gardle. Ostre paciorki wbijały jej się w skórę•

_ Poczekaj chwilę – powiedziała i wtedy zobaczyła, jak uśmiecha się lodowato. Wąskie usta odkryły białe, równe zęby. Chciała się wy¬rwać, ale pociągnął ją i zacisnął pętlę jeszcze mocniej. Paciorki wbiły się jej w szyję i przecięły skórę. Straciła oddech.

Chciała krzyknąć, ale nie mogła. Nie była w stanie wciągnąć powie¬trza. Zamachała rękami i chciała kopnąć go w kolana albo w krocze. Walczyła, ale stanął na jej bosych stopach i nic nie robił sobie z tego, że drobnymi pięściami waliła go po twardej piersi. Próbowała podrapać go po twarzy, ale wtedy pociągnął mocniej. Pot wystąpił mu na czoło, zaci¬snął zęby i wykrzywił usta.

Nie, o Boże, nie. Niech mi ktoś pomoże!

Płuca zaczęły ją palić i miała uczucie, że zaraz eksplodują.

Proszę, proszę! Pomocy! Niech ktoś usłyszy, co tu się dzieje i mi pomoże!

Chciała uderzyć pięścią w okulary, ale zdążył odchylić głowę.

W ciemnych szkłach dostrzegła własny strach i zniekształcone odbicie swojej twarzy. Wiedziała, że umiera, a dziecko w jej brzuchu, to, które¬go nie chciała, umrze razem z nią.

Mężczyzna stanął za nią i przez sekundę poczuła ulgę. Poruszyła nogami, złapała powietrze i jeszcze raz próbowała się wyrwać.

Odetchnęła ostatni raz, poczuła krew w ustach i rzuciła się do przo¬du, wierząc jeszcze, że zdoła mu uciec.

Wtedy on ponownie zacisnął pętlę.

Загрузка...