Rozdział 7

– Chcę sprawdzić, co dzieje się z Samantą Leeds. – Melinda Jaskiel podała raport Rickowi Bentzowi. – Prowadzi nocną audycję – po¬rady psychologa radiowego. Sądzi, że ktoś ją prześladuje.

– Słyszałem o niej -przyznał Bentz. – Moje dziecko czasamijej słu¬cha. – Siedział za biurkiem, przeżuwał starą gumę nicorette i żałował, że nie może zapalić papierosa i łyknąć jacka danielsa… Choć bardzo by mu to pomogło.

– Doktor Sam, jak siebie nazywa, nie mieszka w mieście. Ma ładny dom nad jeziorem w Cambrai. Kiedy to się zaczęło kilka dni temu, za¬dzwoniła do swojego komisariatu. Byli tak uprzejmi, że przysłali nam faksem kopię raportu, a ci, którzy prowadzą sprawę, z przyjemnością skorzystają z pomocy kogoś z miasta.

Bentz przerzucił kilka stron, a Melinda skrzyżowała ręce na piersi i nachyliła się nad jego biurkiem.

– Ghciałabym zamknąć to śledztwo – powiedziała. – Ta babka jest bardzo znana. Nie ma powodu jeszcze powiadamiać prasy, chociaż już węszą tu i tam z nadzieją, że mamy w mieście seryjnego mordercę• Nie dawajmy im żadnego powodu do niepokojenia ludzi.

Bentz nie miał zamiaru się spierać. W wydziale był zatrudniony tymcza¬sowo i tylko dzięki Melindzie pomagał w sprawach o morderstwa. Nie chciał niczego zepsuć i zamierzał zrobić wszystko, o co go poprosi. W zakres jego obowiązków wchodziły sprawy o włamania, podpalenia i przemoc domo¬wą. Zgadzał się z nią również co do tego, że nie należy nagłaśniać historii doktor Sam. Ostatnią rzeczą, jakiej im było trzeba, to naśladowcy dzwonią¬cy do radia. Na pewno wśród jej słuchaczy znalazłoby się wielu chętnych.

– Sprawdzę to – powiedział i odrzucił na bok akta Rosy GiIlette. Przez ostatnich kilka godzin przeglądał raport z sekcji zwłok i dowody w spra¬wie morderstwa prostytutki. Melinda rzuciła okiem na jego notatki.

– Nie rezygnuj z tych spraw – powiedziała – ale sprawdź też Sa¬mantę Leeds. Wygląda na to, że przyczepił się do niej jakiś wariat. Chcę się tylko upewnić, że nie jest groźny.

_ Takjest – oznajmił i odwrócił wzrok od ekranu komputera, na któ¬rym widniały fotografie dwóch zamordowanych kobiet, Rosy Gillette i Cherie Bellechamps.

– Wiem, że wolałbyś pracować nad 'tym – powiedziała Melinda i wskazała na raporty z sekcji. – Nie dziwię ci się, ale mamy też inne zmartwienia na głowie. Zresztą zajmie się tym wydział zabójstw.

Zdziwiony uniósł brwi. Miał większe doświadczenie niż inni, ale nie po¬wiedział ani słowa. Nie mógł, bo kiedyś całkowicie zrezygnował z tej pracy.

_ Brinkman wkrótce wróci. – Melinda popatrzyła na niego zza oku¬larów bez oprawki. Była inteligentna i rozsądna. Zawsze ubrana wele¬gancki kostium, z nienaganną fryzurą i makijażem, była bezpośrednią przełożoną Bentza, ale nigdy nie dawała mu tego odczuć. Nie wspomi¬nała, chociaż oboje dobrze o tym wiedzieli, że gdyby nie ona, nie dostałby pracy w Nowym Orleanie.

– Słuchaj,.Rick, wiem, że jesteś przepracowany, przemęczony i za mało zarabiasz, ale brakuje nam ludzi. Urlopy, zwolnienia chorobowe… Rozumiem, że nie podoba ci się przerzucanie z jednej działki na drugą, ale do następnej oceny twoich osiągnięć, tak musi być. – Uśmiechnęła się do niego. – Poza tym, kiedyś powiedziałeś, że już nie chcesz prowa¬dzić śledztw w sprawie zabójstw.

– Może zmieniłem zdanie.

– Na razie chciałabym, żebyś porozmawiał z Samantą Leeds.

– Postaram się.

To nie była prośba, tylko rozkaz. Bentz zrozumiał, ale nie musiało mu się to podobać i to nie wtedy, kiedy miał ważniejsze rzeczy do zrobienia – poszukiwanie seryjnego mordercy.

– Montoya może ci pomóc w zbieraniu informacji. Skinął głową•

– Jesteś mi coś winna.

– A ty mi dwa razy więcej. Czas na wyrównanie rachunków.

_ Myślałem, że już się zrewanżowałem. – Dobrze wiedział, że ni¬gdy jej się nie odwdzięczy. Przeszłość prześladowała go jak zły sen. Nie potrafił się od niej uwolnić, bez względu na to, jak bardzo się starał. Zawdzięczał Melindzie coś więcej niż pracę; zawdzięczał jej życie.

_ Dobra, posłuchaj – powiedziała, przechyliła głowę na bok i popa¬trzyła na niego uważnie. – Powiem na górze o twoich dobrych uczynkach i żamiarach. Nie zapomnę•

Bentz rozparł się na krześle i uśmiechnął się półgębkiem.

– Patrz, a ja myślałem, że to ty jesteś górą, która decyduje. Ludzie tak o tobie mówią, jakbyś była tu jakąś boginią.

Oczy ukryte za modnymi okularami błysnęły. Wycelowała palec pro¬sto w jego pierś.

– Bogiem. Jestem tu Bogiem. Nie mam określonej płci, ale mam całą władzę. Zapamiętaj to sobie…

Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Pod granatową garsonką kryło się zgrabne, wysportowane ciało, kształtny biust, wąska talia i długie nogi. – Ciężko jednak nie zauważyć płci..

– Uważaj, bo cię oskarżę o molestowanie seksualne.

– Trudno, ty tu jesteś szefem.

– Nie zapominaj o tym. – Na biurku Bentza zadzwonił telefon, a ona dodała:

– Daj mi znać, jak porozmawiasz z panią Leeds. – Jak już wspominałem, będziesz mi coś winna.

– Jak na wierzbie wyrosną gruszki.

Odeszła i Bentz podniósł słuchawkę. – Rick Bentz.

– Montoya – odezwał się jego partner, a po trzaskach na linii Bentz domyślił się, że młodszy kolega dzwoni z telefonu komórkowego w swo¬im samochodzie. Na pewno pędził z niedozwoloną prędkością. – Nie uwierzysz! Dzwonił Maryin Cooper, pamiętasz go? Ten z Riyeryiew, gdzie znaleźliśmy ostatnią ofiarę, tę Gillette.

– No. – Bentz usiadł wygodniej, aż zatrzeszczało krzesło.

– Powiedział mi, że Denise, ta współlokatorka przypomniała sobie o bransoletce na nodze. Mówi, że Rosa zawsze ją nosiła, bo to był jakiś prezent. Pojechałem tam, Maryin znalazł Denise i opowiedziała mi o złotej bransoletce..

Bentz przysunął krzesło do biurka i przyciskając telefon ramieniem, sprawdzał raport dotyczący Rosy Gillette.

– Nie miała na sobie żadnej biżuterii – powiedział i nadal przeglą¬dał akta Rosy i Cherie. – Ta pierwsza też nie. – Dwa razy sprawdził zdjęcia na ekranie komputera.

– Może to nic takiego – powiedział Montoya – ale może ma jakieś znaczenie. Denis sądzi, że ta trzecia dziwka, Cindy Sweet, mogła okraść Rosę, ale nie wydaje mi się.

– Nasz sprawca nie byłby pierwszym, który zabiera ze sobą małą pamiątkę. – Rick powiększył zdjęcia ofiar, kostki Rosy, a potem. całe ciało. Niczego nie znalazł. Nie widać było żadnych ozdób. A więc mor¬derca zbierał trofea. Nie zdziwiło go to.


– Jest coś jeszcze co powinienem wiedzieć? Cholera! – Rozległ się ryk klaksonu. – Jakiś idiota o mało nie zajechał mi drogi. Chl'yste, lu¬dzie w tym mieście nie potrafią jeździć.

– Tylko ty umiesz, Montoya, tylko ty. Pogadamy później. – Bentz skrzywił się, patrząc na raport zostawiony przez Melindę. – Muszę gdzieś pojechać. Jaskiel osobiście poprosiła mnie o rozmowę z babką z radia, która dostaje telefony z pogróżkami.

– Jakbyś nie miał wystarczająco dużo roboty.

– Właśnie. – Bentz odłożył słuchawkę i wypluł pozbawioną smaku gumę. Sięgnął po papierosa i po marynarkę.


Sam przejechała palcem po grzbietach książek, które przechowywa¬ła od czasu studiów. Od lat do nich nie zaglądała, ale stały na najwyższej półce biblioteczki, na wszelki wypadek. Była pewna, że miała gdzieś Raj utracony Miltona. Był na liście lektur zajęć z literatury na uniwersy¬tecie Tulane.

– Wiem, że gdzieś tu jest – mruknęła do kota, który wskoczył na biurko. – Aha! – Uśmiechnęła się i wyciągnęła tom w twardych okład¬kach. Wsunęła go pod pachę. – Mam cię. No to idziemy nad jezioro poczytać trochę i odpocząć.

Do płóciennej torby, w której miała już ręcznik plażowy, włożyła tele¬fon bezprzewodowy, książkę, dietetyczną colę i okulary. Zabolała ją noga i Sam, krzywiąc się, wyszła na dwór i ruszyła ścieżką nad jezioro: Słońce stało wysoko, ajego promienie odbijały się od tafli wody. Dziesiątki łodzi ślizgało się po falach. Pełno było narciarzy wodnych i wędkarzy.

Sam uwielbiała to miejsce; w nowym domu czuła się już prawie jak u siebie. Mimo że David ciągle uważał, że i w Houston odniosłaby suk¬ces, pokochała Nowy Orlean. Przez pierwsze sześć miesięcy mieszkała w apartamencie bliżej centrum miasta, potem znalazła ten dom i zako¬chała się w nim, mimo jego ponurej historii. David dostał szału, kiedy Sam kupiła dom i zaczęła zapuszezać korzenie. Zamieszkała w miejscu, w którym kiedyś popełniono morderstwo..

Morderstwo, które zostało wykryte, przypomniała sobie. Zbrodnia w afekcie.

Usiadła na ławeczce pod parasolem, otworzyła puszkę coli i prze¬rzuciła kilka stron pachnącej pleśnią książki. Może szukała za daleko; może telefony Johna nie miały nic wspólnego z dziełem Miltona? Miała jednak przeczucie, że istniał jakiś związek, choćby niewielki, między tymi dwoma rzeczami.

Pelikany i mewy latały jej nad głową. Sam przeglądała książkę. Sza¬tan i jego armia zostali wrzuceni do piekieł i do płonącego jeziora.

– "Lepiej być panem w Piekle niż sługą w Niebie" – wyszeptała, czy¬tając słowa Szatana. – A to dopiero zdanie. – Spojrzała na kota, który próbował złapać motyla lecącego nad wodą. – Tak, wiem. Chyba prze¬sadzam. – Szybko przerzucała strony i zastanawiała się, czy źle zinter¬pretowała słowa mężczyzny.

Zatopiła się lekturze, popijała colę i wygrzewała się w ciepłym słoń¬cu. Pszczoły brzęczały, gdzieś w dole ulicy kosiarka ścinała trawę, a mops pani KilIingsworth zaczął szczekać jak szalony, prawdopodobnie na wie¬wiórkę lub jakieś dziecko na rowerze. Zakasłał i zakrztusił się silnik ja¬kiejś łodzi. Sam nie zwracała na to uwagi. Czytała i wyobrażała sobie sceny, które Milton opisał ponad Jrzysta lat temu.

Słońce stało już nisko, kiedy podniosła głowę i zobaczyła łódź; nie jakąś łódź. Tę samą, która stała przed domem Mila Swansona. Tę, którą mogła widzieć na jeziorze tamtej nocy. Żagle były opuszczone i łódź płynęła na włączonym silniku, który zakasłał kilka razy, zgasł, znowu się zakrztusił i chyba zamarł na dobre.

Przy sterze kręcił się mężczyzna i starał się doprowadzić łódź do brze¬gu. Tym razem pani Killingsworth chyba się nie myliła. Nawet z daleka Sam zauważyła, że był wysportowany, silny i przystojny. Miał rozpiętą koszulę, która trzepotała na wietrze, a słońce świeciło wprost na szero¬ką, opaloną klatkę piersiową. Obcięte dżinsy wisiały mu luźno na bio¬drach, a mięśnie ud naprężały się przy każdym ruchu. Jego skóra błysz¬czała od potu. Miał ciemne, gęste włosy. Spoza ciemnych okularów nie widać było oczu. Tuż przy jego nodze, na pokładzie, leżał pies, miesza¬niec, jak sądziła, owczarka niemieckiego.

Z trudem skierował łódź do brzegu przy domu Sam i zarzucił linę na miejscu do cumowania. Zawiązał ją, zupełnie jakby był u siebie. W tym samym momencie, jak na ironię, silnik warknął kilka razy i zgasł.

Sam wyprostowała się i odłożyła książkę. Przyglądała się kancia¬stej twarzy o wydatnych kościach policzkowych i mocno zarysowanej szczęce pokrytej kilkudniowym zarostem. Nie, nie znała go. Facet krę¬cił się po pokładzie i zaczął dłubać w silniku. Nawet nie spojrzał w jej stronę•

Wstała.

– Czy mogę w czymś pomóc?

Nie odpowiedział. Był zbyt pochłonięty' pracą.

– Halo! – Podeszła wzdłuż brzegu. Pies szczeknął ostrzegawczo i wtedy mężczyzna obejrzał się przez ramię.

– Przepraszam – powiedział i dalej grzebał w silniku. – Mam mały kłopot. Myślałem, że dopłynę do domu, ale… o cholera. – Uśmiechnął się przepraszająco. – Cholerna łódź musiała wykręcić mi numer.

– Mogę w czymś pomóc?

Popatrzył na nią przez ciemne okulary oparte na lekko garbatym nosie.

– Znasz się na silnikach?

– Pływałam trochę na łodziach.

Zamyślił się i spojrzał na nią ponownie.

– Proszę. Zapraszam na pokład, ale to nie Iy Iko silnik. Mam kłopoty z kilem, i żagle mi się porwały. Nie powinienem dzisiaj wypływać.¬Zmarszczył czoło, a włosy koloru kawy rozwiały mu się na wietrze. Wyprostował się i klepnął boom otwartą dłonią. – Nie trzeba było się ruszać.

Boso, ostrożnie wdrapała się na pokład. Skrzywiła się lekko, kiedy całym ciężarem stanęła na chorej nodze.

– Jestem Samanta – powiedziała. – Samanta Leeds.

– Ty Wheeler. Mieszkam tam niedaleko. – Pokazał na oddalony kawałek lądu i pochylił się nad silnikiem. Pociągnął za jakiś kabel, potem za drugi. Zadowolony, włączył zapłon. Silnik mruknął, zakrztusił się i ucichł żałośnie, a Ty zaklął pod nosem. – To nie ma sensu. Chyba po¬szedł przewód paliwowy. Muszę skoczyć do domu i przynieść jakieś narzędzia. – Otarł pot z czoła. – Jeszcze nie jest moja. Tylko ją wypró¬bowuję. – Pokręcił głową. – Teraz wiem, dlaczego jest taka tania. "Swie¬tlisty anioł", a niech mnie… Powinna się nazy~ać "Zemsta diabła". Może ją przemianuję, jeśli zdecyduję się na kupno.

Sam nawet nie drgnęła. Przez chwilę nie mogła złapać oddechu i po¬myślała, że chyba jest przewrażliwiona.

To, że wspomniał szatana, było czystym zbiegiem okoliczności, ni¬czym więcej. A ona czytała Raj utracony. I COl tego? To nic nie znaczy¬ło. Absolutnie nic.

Sprawdził godzinę, a potem spojrzał na zachodzące słońce.

– Mogę ją tu zostawić? Pobiegnę po narzędzia. Mieszkam na końcu ulicy, tylko kawałek stąd. – Jeszcze raz spojrzał.na zegarek i zmarszczył czoło. – Cholera jasna. – Popatrzył na nią ponownie i powiedział: – My¬ślałem, że zdążę do siebie, ale ona… – zerknął na silnik – wolała co innego. Postaram się wrócić dzisiaj, ale może nie dam rady i przyjdę jutro. Muszę gdzieś być za godzinę•

– Chyba nie mam nic przeciwko temu… – powiedziała Sam, i za¬nim zdążyła dokończyć, Ty wyskoczył na bneg, pies za nim, i ruszyli w stronę domu.

Osłoniła oczy dłoniąi patrzyła, jak idą przez trawnik, w cieniu drzew, mijają werandę i kierująsię do bramy, zupełnie jakby mężczyzna dosko¬nale znał drogę.

Właściwie to wcale nie było takie dziwne. Brama musiała przecież gdzieś tam być, jak nie po jednej, to po drugiej stronie domu. Miał pięć¬dziesiąt procent szans, że ją znajdzie i udało mu się.

Sam wróciła na ławkę i otworzyła książkę, ale nie mogła się skupić. Po chwili usłyszała wściekłe szczekanie Hannibala, a potem wydawało jej się, że ktoś zajechał przed dom. Zatrzasnęła książkę, wstała zbyt szybko i ból przeszył jej lewą kostkę. Mruknęła pod nosem coś o własnej głupocie.

Zanim doszła do werandy z tyłu domu, usłyszała dzwonek do drzwi wejściowych.

– Już idę! – krzyknęła. Spojrzała przez wizjer i zobaczyła wysokie¬go barczystego mężczyznę w marynarce. Trzymał ręce w kieszeniach i z namaszczeniem godnym lepszej sprawy, żuł gumę. Sam otworzyła drzwi na szerokość łańcucha.

– Słucham pana?

– Samanta Leeds?

– Tak.

– Rick Bentz, wydział policji Nowy Orlean. – Otworzył czarny portfel i pokazał odznakę. Popatrzył na nią szarymi oczami. – Wypełniła pani zeznanie na komisariacie, więc chciałbym sprawdzić kilka rzeczy.

Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Na zdjęciu w legity¬macji była ta sama twarz, która spoglądała na nią z powagą. Zdjęła łań¬cuch i otworzyła drzwi. Kiedy Bentz wszedł do środka, Sam od razu wyczuła, że policjant zna się na rzeczy.

– Porozmawiajmy o tym, co się stało – zaproponował. – Możemy zacząć od – zerknął na zegarek – telefonu do radia, a tu mam jeszcze napisane o liście z pogróżkami, który przyszedł do domu. Podobno po¬wiadomiła pani miejscową policję.

– Oprócz tego nagrał wiadomość na automatycznej sekretarce, kie¬dy byłam na wakacjach. Proszę tędy. – Poprowadziła go do salonu i wrę¬czyła list i podziurawione zdjęcie, a potem zmieniła taśmę w sekretar¬ce. – To są kopie. Oryginały zostawiłam w komisariacie w Cambrai.

– Dobrze.

Sam odtworzyła wiadomość, która prześladowała ją od prawie tygodnia. Bentz słuchał i patrzył na zdjęcie Sam z wykłutymi oczami.

– "Wiem, co zrobiłaś" – wyszeptał niski, seksowny głos.

Sam odwróciła się gwałtownie i spojrzała na urządzenie, na którym migotała czerwona lampka.

– "Wiem co zrobiłaś. Nie ujdzie ci to na sucho. Zapłacisz za grze¬chy". – Głos, który już tak dobrze poznała, wypełnił całe pomieszcze¬nie, był wszędzie, w każdym zakamarku i, wkradał się jej do mózgu.

– Jakie grzechy? – zapytał Bentz, a w jego oczach błysnęła cieka¬wość. Rozejrzał się po pokoju i zwrócił uwagę na jej zbiór książek.

– Nie wiem – przyznała Sam uczciwie. – Nic nie przychodzi mi do głowy..

– A telefony do radia były na ten sam temat, o grzechach? – zapytał.

Przyglądał się rzeczom na biurku i sJ:afce z książkami, jakby chciał z nich dowiedzieć się czegoś więcej o Sam.

– Tak. On… nazywał siebie Johnem i powiedział, że mnie zna, że jest, pozwoli pan, że zacytuję "moim Johnem". Kiedy powiedziałam mu, że znam wielu Johnów, zasugerował, że byłam z wieloma mężczyznami i kiedy nazwał mnie dziwką, rozłączyłam się.

– Spotykała się pani kiedykolwiek, lub była związana, z jakimś Johnem?

– Zastanawiałam się nad tym – powiedziała. – Jasne, bo to pospolite imię. Chodziłam z Johnem Petri w liceum i z innym Johpem… O Bo¬że, nie pamiętam jego nazwiska, ale to było na studiach. To wszystko. Byłam tylko na kilku randkach i do niczego nie doszło. Byliśmy młodzi.

– Dobrze, proszę mówić dalej. Czy dzwonił jeszcze raz?

– Tak. Następnej nocy… mam go na taśmie, ale odezwał się po programie. Zadzwonił i Tiny, nasz technik, który przygotowywał się do pusz¬czenia wcześniej nagranej audycji, odebmłtelefon. Mężczyzna poprosił mnie i przedstawił się jako "mój John". Nie dzwonił wcześniej, bo był zajęty, i oznaJmił, że to, co się stało, to moja wina.

– A co się stało?

– Nie wiem. – Sam pokręciła głową. – Był spięty i brzmiał serio, ale może jestem przewrażliwiona. Bałam się, że wrócę do spalonego domu,. albo że ktoś go zdemolował, lub coś w tym stylu, ale… wszystko było w porządku. – Jest pani pewna, że to ten sam facet, który dzwonił do domu?

– Jak najbardziej, tylko że mój numer jest zastrzeżony.

Bentz zerknął na zdjęcie i oparł się ó biurko.

– To jest oficjalne zdjęcie? Były dziesiątki kopii. Rozdawała je pani.

– Tak – skinęła głową.

– To jedno z nich.

Przełknęła z trudem.

– Przypuszczam, że… musiał mieć oryginał.

– Jak pani sadzi, dlaczego zrobił dziury? -.zapytał, mrużąc oczy.

– Żeby mnie śmiertelnie przestraszyć – powiedziała. – I tak na marginesie – udało mu się.

– Czy chociaż raz powiedział coś o oczach lub o czymś, co pani mogła widzieć?

– Nie… niczego takiego nie pamiętam.

– Potrzebne mi będą kopie taśm z pani progralhu.

– Załatwię je dla pana…

– Zabiorę oryginał listu, zdjęcie i taśmę z posterunku w Cambrai.

– W porządku.

– Czy na razie mogę wziąć te kopie?

– Proszę•

Ostrożnie schował list, kopertę i zdjęcie do plastikowej torby, i zapy¬tał, czy może się rozejrzeć po domu. Nie miała pojęcia, czego szukał, ale oprowadziła go i kiedy wrócili do salonu, zapadał już zmrok. Zapaliła lampę przyoknie i wsłuchiwała się w cykanie świerszczy, bzykanie komarów, podczas gdy Bentz usadowił się na kanapie. Uswola na krześle 'po prze-. ciwnej stronie stołu. Nad ich głowami wolno kręcił się wiatrak.

– Niech mi pani teraz opowie wszystko od początku – rzekł Bentz i położył mały magnetofon na szklanym blacie.

– Mówiłam już wszystko w komisariacie.

I – Wiem, ale chcę usłyszeć relację z pierwszej ręki.

– Dobrze. Cóż… – potarła dłońmi kolana – 'wszystko zaczęło się kiedy wróciłam z Meksyku… – Zaczęła opowiaaq~ całą historię o tym: jak straciła dokumenty w wypadku w Meksyku. Potem jeszcze raz wy¬jaśniła, jak dostała list i jak znalazła wiadomosc na automatycznej se¬kretarce. Na koniec jeszcze raz opisała telefony doradia… Wspomniała, że zdawało jej się, że ktoś obserwuje dom, ale potem uznała to za przy¬widzenia. Bentz przez cały czas zapisywał w małym notatniku wszyst¬ko, co mówiła.

– Czy ktoś już kiedyś pani groził?

– Nigdy tak osobiście – powiedziała. – Zawsze zdarzająsię telefony od wariatów. Zależy od miejsca, ale większości z nich udaje się wyłapać. Od czasu do czasu, ktoś się przemknie przez kontrolę.

– Zna pani kogoś, kto chciałby panią skrzywdzić lub przestraszyć?

– Nie – powiedziała, chociaż pomyślała o Davidzie.

– A rodzina?

– Nie mam zbyt wielu bliskich – przyznała – Mój ojciec jest emerytowanym agentem ubezpieczeniowym i mieszka w Los Angeles, w do¬mu, w którym się wychowałam. Moja matka nie żyje, a brat… zniknął jakiś czas temu. Mija już chyba z dziesięć lat. Odszedł,jak zmarła mama. Nie miałam od niego żadnych wiadomości. Nie wiem, być może też nie żyje. – Splotła palce i poczuła ten sam smutek, który ogarniał ją zawsze, kiedy myślała o Peterze. Jako dzieci byli sobie bliscy, a kiedy dojrzewali, coraz bardziej oddalali się od siebie, a kiedy dorośli, nie mieli już ze sobą nic wspólnego.

– Proszę mi podać ich imiona.

– Słucham? Ach tak. Ojciec ma na imię Bill, to znaczy William Matheson, a mój brat, Peter, Peter William. Ojciec ma tylko jedno imię.

– Adres?

Podała go i wyjaśniła, że ma przyjaciół rozrzuconych po całym świe¬cie, kilku kuzynów w zatoce koło San Mateo. Poza nimi nie ma żadnej rodziny.

– Była pani mężatką? Sam skinęła głową.

– Tak, ale to było dawno temu.

Uniósł brwi, jakby chciał ją zachęcić do mówienia.

– Byłam na pierwszym roku na uniwersytecie Tulane, kiedy pozna¬łam Jeremy'ego.

– Jeremy'ego Leedsa?

– Doktora Leedsa. Był moim profesorem. Uczył, to znaczy nadal uczy filozofii. – Zgłupiała i zakochała się w nim. Naiwna dziewczyna, którą oczarował niezwykły nauczyciel- przystojny, nietuzinkowy, o bły¬skotliwym umyśle i seksownym uśmiechu.

– Nadal wykłada wTulane? – zapytał Bentz i podniósł wzrok znad notatek.

– Z tego co wiem, tak. – Wyczytała kolejne pytania z jego oczu. ¬Nie rozmawiamy ze sobą od lat. Nie mieliśmy dzieci, on ożenił się po¬wtórnie zaraz po rozwodzie. Poza tym nic o nim nie wiem.

– Ale mieszkacie w tym samym mieście – zaznaczył Bentz.

– Nowy Orlean jest dość dużym miastem, aja wyjeżdżałam najakiś czas. Mieszkałam trochę w Houston.

– Była pani wtedy zamężna?

– Tak, ale małżeństwo już się rozpadało. Myślałam, że skończy się na separacji, ale wyszło inaczej. Zostałam w Houston i rozstałam się z mꬿem. – Wyjrzała przez okno. Nie chciała myśleć o tamtych czasach.

– Nie wyszła pani ponownie za mąż?.

– Nie. – Pokręciła głową i oparła się o poduszki. Popatrzyła na zegar wiszący nad łukowo sklepionym wejściem do kuchni i zdała sobie sprawę, że Ty odszedł ponad godzinę temu. Powiedział, że wróci dziś lub jutro. Skrzyżowała palce i miała nadzieję, że coś go zatrzyma. Nie wiedziałaby, jak wyjaśnić jego obecność policjantowi.

– Była pani z kimś ostatnio związana? – spytał Bentz.

Zaczyna się, pomyślała i zdała sobie sprawę, że nie chciała zawiadamiać policji właśnie dlatego, żeby nie mieszać w to Davida.

_ Nie, w tej chwili nie, ale miałam kilku partnerów od czasu rozwodu.

– Kogoś o imieniu John?

_ Tylko tych, których wymieniłam. Dawno temu. Od tamtej pory nikogo.

Znowu coś zanotował, a Charon wszedł do salonu jak ciemny cień i schował się pod stołem, zerkając spomiędzy nóg od krzeseł.

– To pani kot?

– Tak. Mam go od trzech lat.

_ A łódź? – Wyjrzał przez otwarty balkon ku nabrzeżu, gdzie stała przycumowana żaglówka Tya, widoczna jeszcze w zapadającym zmroku,

_ Nie moja. Znajomego… właściwie sąsiada – wyjaśniła, a policjant przestał pisać i gapił się na nią, jakby mu właśnie oznajmiła, że spadła z Księżyca.

– To ktoś obcy?

_ No, właściwie tak… Powiedział, że wróci po łódź dzisiaj albo jutro. Mieszka na końcu ulicy. Miał jakieś kłopoty z żaglami i silnikiem.

Bentz skrzywił się i zmarszczył czoło.

_ Niech pani posłucha, dam pani dobrą radę. Proszę zamykać drzwi, włączać system alarmowy, nie wychodzić samotnie i nie zaprzyjaźniać się z nieznajomymi, nawet z sąsiadami. – Przesunął sztywnymi palcami po włosach i odgarnął z czoła kręcone, brązowe kosmyki. Miała wraże¬nie, że chciał powiedzieć coś jeszcze, zrobić jej wykład, ale rozmyślił się. – Wie pani, o co chodzi. Ma pani jakiś wrogów?

– Wróg to poważne słowo. Wzruszył ramionami.

_ Jedyną osobą, jaka przychodzi mi do głowy jest Trish LaBelle, ale nie nazwałabym jej wrogiem, tylko rywalką. Pracuje w WNAB i prowa¬dzi program podobny do mojego. Kiedyś mówiło się o wojnie między nami, ale po prostu staramy się siebie unikać, jeśli jesteśmy na tym sa¬mym spotkaniu lub imprezie charytatywnej. Nie uważam jej za wroga i nie sądzę, żeby to ona kryła się za tą historią. To nie miałoby sensu, bo mimo że te telefony mnie przerażają, dzięki nim rośnie słuchalność. Lu¬dzi to intryguje. Zachowują się jak tłum zbierający się przy płonącym budynku albo gromadzący wokół wypadku na ulicy.

_ Uważa pani, że to może być ktoś z rozgłośni, kto stara się podnieść notowania?

_ W cale nie! To… chory pomysł. Kto straszyłby pracownika, żeby zwiększyć liczbę słuchaczy?

– Niech pani mi powie.

– Nie to miałam na myśli. Po prostu zrzucenie winy na Trish ma więcej sensu.

Nie odpowiedział.

– Jacyś inni ludzie są zazdrośni o panią? – zapytał. – Ktoś, kto czy¬ha na pani stanowisko? Ktoś, kto ma o coś do pani żal?

Znów pomyślała o Davidzie. Do diabła, dlaczego czuła, że musi go chronić?

– Nie mam pojęcia. Ostatnio nie było takiej osoby.

– A ten facet ze zdjęcia na biurku? – zapytał Bentz, jak gdyby czytał w jej myślach. – Powiedziała pani, że z nikim się nie spotyka, a trzyma pani na biurku zdjęcie jakiegoś mężczyzny i to nie ten sam, co na foto¬grafii maturalnej. Bo tamten to pani brat, prawda?

– Tak, to Peter. Ten drugi, to mój były partner, David Ross.

– Pani zerwała, czy on?

– Ja uznałam, że nie powinniśmy się więcej spotykać.

– Zgodził się? – Bentz najwyraźniej nie wierzył.

– Musiał – odpowiedziała wprost.

Bentz podrapał się po brodzie. – Ale nie był zadowolony.

– Nie. Uważa, że powinniśmy się pobrać.

– Byliście zaręczeni?

– Nie.

– Dał pani pierścionek?

Poczuła, że się rumieni.

– Próbował w ostatnie święta, ale… nie mogłam go przyjąć.

– I wtedy powiedziała mu pani, że wszystko skończone?

– Wtedy wszystko zaczęło się rozpadać. Spotykałam się z nim jakieś pięć lub sześć miesięcy,. zanim podjęłam pracę tutaj. George Han¬nah odszedł z rozgłośni w Houston i przeniósł się do Nowego Orleanu kilka lat temu. Potem przekonał moją szefową, Eleanor, żeby zaczęła pracować dla niego w WSLJ. To George wpadł na pomysł, żeby wskrze¬sić audycję doktor Sam tutaj, a Eleanor się zgodziła. Musiała mnie moc¬no namawiać, ale doszłam do wniosku, że już' czas.

– Czas na przeprowadzkę z Houston?

– Czas znowu zasiąść przy mikrofonie. Odeszłam dziewięć lat temu z,powodu… przykrego wypadku w radiu i przez kilka lat prowadziłam prywatną praktykę, ale Eleanor przekonała mnie, że moje miejsce jest w radiu. Prawdę mówiąc, sama tęskniłam za tą pracą. Miałam poczucie, że pomagam wielu ludziom.

– Miała pani dłuższą przerwę

_ Może niepotrzebnie – przyznała. – Pozwoliłam, żeby jeden okropny wypadek wyprowadził mnie z równowagi, ale chciałam spróbować jeszcze raz. Nadeszła pora, żeby coś zmienić w żyoiu. Znalazłam kogoś, kto przejął moją praktykę, i zostawiłam pacjentów w dobrych rękach. ¬Nie widziała powodu, dla którego miałaby mu opowiadać szczegóły odej¬ścia z rozgłośni i wracać do tego strasznego okresu w jej życiu.

_ Czy David Ross był tego samego zdania? – zapytał ją Bentz, ro¬biąc notatki. – Czy uważał, że powinna pani pracować w radiu?

_ Wcale nie. – Nadal pamięta1a,jak David zacisnął usta, kiedy oznaj¬miła mu o swojej decyzji. Był zaszokowany, zupełnie jakby go zdradzi¬ła. – Nie podobało mu się to ani trochę, ale ja już postanowiłam i w paź¬dzierniku przeprowadziłam się tutaj. Chciał dać mi pierścionek na Boże Narodzenie, ale widywaliśmy się COraz rzadziej. Potem był Meksyk. Wykupił wycieczkę, żeby mi zrobić niespodziankę, i postanowiłam po¬jechać, żeby przekonać się, czy dobrze robię, zrywając z nim.

– I co?

– Miałam rację.

– Ale nadal ma pani jego zdjęcie.

Sam westchnęła.

_ Tak, wiem. Nie chodzi o to, że go już nie lubię. Po prostu nie sądzę, żebyśmy do siebie pasowali. – Ugryzła się w język i napięła ramiona. – Nie sądzę, żebyśmy musieli omawiać szczegóły mojego życia uczuciowego.

– Chyba, że to on dzwoni.

_ Powiedziałam, że to nie on – przypomniała mu ze złością• – Rozpoznałabym jego głos.

Bentz nie dawał za wygraną•

– Kiedy widziała go pani po raz ostatni?

_ Jakiś tydzień temu – powiedziała, a Charon wskoczył jej na kolana. – W Meksyku.

– Na tej wycieczce? – Wyczuła w jego głosie nutkę krytyki…

_ Tak. Spotkaliśmy się w Mazatlan… Liczył na romantyczną pod¬róż, ale ja tylko chciałam się upewnić, że nie popełniłam błędu. – Do¬strzegła pytanie w jego wzroku. – Niech pan mi wierzy, że miałam rację• Nie byłam pewna, ale teraz jestem.

– Nie wspomniała pani o nim wcześniej – stwierdził.

– Wiem, ale on nie mógł zostawić wiadomości ani wysłać listu; znaczek był stąd, z Nowego Orleanu, a on był w Meksyku. I to nie jego głos był nagrany na taśmie. Poznałabym go. To nie on dzwonił, detektywie Bentz.

Bentz wykrzywił się; jakby nie wierzył w ani jedno jej słowo.

– Jestem tu dlatego, że złożyła pani skargę -powiedział powoli,jakby rozmawiał z upartym dzieckiem. – Oczekuję od pani współpracy.

– Ależ ja współpracuję – oburzyła się i stwierdziła, że przybrała obrażony ton. Rzeczywiście, prześladowca wyprowadził ją z równowa¬gi. Miała wrażenie, że przez cały czas musi usprawiedliwiać swoje po¬stępowanie.

– Pani coś ukrywa – stwierdził i patrzył na nią tak intensywnie, że przeszył ją dreszcz.

– Nie mam ochoty na skandal. Jestem znaną osobą, ale ponieważ pracuję w radiu, ludzie nie wiedzą, jak wyglądam. Jestem trochę anoni¬mowa i chciałabym, żeby tak zostało.

Zamyślił się przez chwilę, potem skinął głową, jakby zrozumiał i w końcu zamknął notes, wyłączył magnetofon i wstał.

– Myślę, że to wystarczy, alę potrzebuję kopii tych rozmów. Sprawdzę rejestry telefonów i dam pani znać.

– Dziękuję•

– Powinna pani ograniczyć działalność publiczną.

O mało się nie roześmiała.

– To byłoby trudne, detektywie. Jestem pracownikiem radia i mimo że wiele osób nie rozpoznaje mnie na ulicy, jestem znana i pracuję cha¬rytatywnie. Niedługo rozgłośnia prowadzi dużą imprezę dla Centrum Boucher. Będę tam. Nie mogę się ukrywać.

– Proszę się nad tym jeszcze raz zastanowić.

Pokręciła przecząco głową.

– Oboje wiemy, że nie mogę. Dlaczego po prostu nie złapiecie tego faceta?

– Złapiemy, ale na razie… – spojrzał na kota, który mruczał na jej kolanach – może zamieni pani kotka na rottweilera albo dobermana. Mam na myśli porządne zwierzę.

– Charon jest groźny – powiedziała, a kot przeciągnął się i zaczął się myć, jakby chciał zaprzeczyć jej słowom.

Mężczyzna uśmiechnął się nieznacznie.

– Dobrze wiedzieć – powiedział, a ona delikatnie zrzuciła zwierzę z kolan i wstała, żeby odprowadzić go do drzwi. – Komisariat mógłby zaoszczędzić dużo pieniędzy, gdyby wykorzystał koty do patrolowania ulic zamiast psów. Napiszę raport dla komisarza. Na pewno skontaktuje się z wydziałem K-9.

– Cieszę się, że mogłam pomóc – zażartowała.

Zatrzymał się na werandzie, a jego wesoły nastrój zniknął, kiedy wyszedł na zewnątrz, w ciemną noc.

– Niech pani nie zapomni zamknąć drzwi. Ten facet może być ka¬walarzem, ale wątpię. Telefony do radia to jedno, ale to – podniósł pla¬stikową torbę – to co innego. Ktokolwiek to zrobił, jest chory i chce panią śmiertelnie przerazić.

– Wiem – powiedziała i zamknęła za nim drzwi. Zasunęła zasuwę, zadowolona, że zmieniła zamki i poprawiła system alarmowy. Był stary i często się psuł, ale obiecano jej zainstalować nowy za kilka tygodni. Do tego czasu musiała się zadowolić tym, co jest.

Pomyślała o wszystkim, co jej się przytrafiło, i starała przekonać samą siebie, że ten, kto ją straszył, nie chce jej skrzywdzić, ale prawdę powie¬dziawszy, bała się jak diabli.

Загрузка...