ROZDZIAŁ DWUNASTY

W Montedoro wreszcie zagościło lato i miasteczko zaczęła zalewać fala turystów. Jednak do zaułka, w którym mieszkała Angie, z rzadka zaglądał ktoś obcy. Trwała tu niezmącona cisza.

W życiu Angie nastały dziwne dni. Czuła się tak, jakby żyła w zawieszeniu. Wrażenie odrealnienia potęgowały jeszcze wielokrotne wizyty złotego orła, który szybował tuż koło domu, nad doliną. Któregoś razu orzeł zatrzymał się w locie, majestatycznie odwrócił głowę i… spojrzał Angie prosto w oczy. Wydał z siebie rozdzierający krzyk, a gdy echo wielokrotnie odbiło się od skał, odleciał. Ktoś inny nie zwróciłby na to uwagi. Jednak Angie, szczególnie teraz, przy wyostrzonej wrażliwości, uznała ten krzyk i spojrzenie za powitanie. Ptak uznał ją za swoją. I ona stała się wreszcie złotym orłem. Udało jej się! Tylko nikogo to już nie obchodziło – nikt tego nawet nie zauważył…

Nie potrafiłaby powiedzieć, co takiego obudziło ją pewnego poranka i kazało jej otworzyć drzwi. Przed domem było pusto. W niektórych oknach paliły się światła. Przez moment zdało jej się, że w dali widzi zwróconą ku sobie postać. Panowała martwa cisza. Mógłby to być zwyczajny poranek. Ale… No właśnie. Coś wisiało w powietrzu. Angie nasłuchiwała, lecz po chwili zamknęła drzwi.

To osobliwe wrażenie odmienności wszystkiego wkoło nie opuszczało jej także następnego dnia. Obudziła się wcześnie, czując mdłości, co ostatnio stało się normą. Po lekkim śniadaniu otworzyła gabinet, ale poczekalnia była pusta. Choć ostatnimi czasy zgłaszało się mniej pacjentów, jednak codziennie odwiedzała ją grupka chorych. Taka pustka była niespotykana.

Oczywiście… to przez piękną pogodę, pocieszała się w duchu Angie. Na niewiele jednak to się zdało – czuła, jak opuszcza ją wiara w siebie i odwaga.

Po raz kolejny wyjrzała na zalaną słońcem ulicę – ani żywej duszy. Zdało jej się, że słyszy, jak ktoś otwiera okno, potem ktoś syknął: „Psst" i okiennice zatrzasnęły się.

Jakiś łoskot kazał jej spojrzeć w drugi koniec uliczki. Zdążyła jeszcze zauważyć na malowanym wozie Benita z synem – choć to nie była ich zwykła trasa – zanim zniknęli między kamieniczkami.

Zastanowiła się, czy to wszystko nie są jakieś zwidy. Kręcąc głową z niedowierzaniem, wróciła do domu. Postanowiła zająć się czymś. Lecz zamiast zabrać się do pracy, stała na środku pokoju, zachodząc w głowę, co się dzieje. Może oszalała? Bo jeśli nie, to czy rzeczywiście słyszała grającą trąbkę?

Wybiegła na ulicę. Dźwięk trąbki rozlegał się głośno i wyraźnie, a bicie w bęben nadawało rytm kroczącej w górę ulicy procesji! Na jej czele, na wozie Benita, jechała… Baptista. Co ona tu robiła? Angie przetarła oczy i wytężyła wzrok. Obok Baptisty siedziała Heather! W barwnym tłumie kroczącym obok wozu Angie rozpoznała ojca Marco, burmistrza, siostrę Ignację i matkę przełożoną – wszystkich wystrojonych jak na Boże Ciało. Na widok Angie zaczęli ze śmiechem machać na powitanie. Wreszcie tłum zatrzymał się przed jej domem. Zebrało się tu chyba całe Montedoro!

– Co się dzieje? – zapytała Angie oszołomiona.

Odpowiedziała jej cisza, tylko ojciec Marco, z szerokim uśmiechem na ustach stanął z boku, ukazując jej oczom kolejną postać.

– Tato! Skąd się tu wziąłeś? – zawołała uszczęśliwiona.

– Przyjechałem na twój ślub, kochanie. – Ojciec objął ją czule. – Twoi bracia kazali cię pozdrowić. Niestety, nie mogli przyjechać. Zawiadomiono nas…

– Jak to? Zawiadomiono was… – Głos ugrzązł Angie w gardle. – Mnie jakoś nikt nie zawiadomił. Ja nie wychodzę za mąż…

– Signorina, po prostu musi pani! – rozległ się błagalny głos burmistrza.

– Jak to – muszę?

Wtem na czoło tłumu wysunęło się trzech mężczyzn. Był to Bernardo z braćmi. Angie bacznie przyjrzała się Bernardowi, bezskutecznie próbując wyczytać coś z jego twarzy. Bernardo z pewnością nie wyglądał na porwanego.

– Czy ty o tym wszystkim wiedziałeś? – spytała Angie Bernarda, przyglądając mu się podejrzliwie.

Zamiast odpowiedzieć, Bernardo zwrócił się do Baptisty:

– Miałaś mówić za mnie – poprosił.

– Zrobię, co w mej mocy. Jednak pewne rzeczy mężczyzna musi powiedzieć sam.

– A więc to wszystko jest jakąś zmową, tak? – wtrąciła się Angie.

– Tak, kochanie. A skoro tylu ludzi zmówiło się przeciwko tobie, musisz nas przynajmniej wysłuchać – odparła Baptista i szturchnęła burmistrza, budząc go z transu, w którym ten powtarzał swoją mowę.

Olivero odchrząknął i zaczął dobitnie:

– Od kiedy zawitała pani w Montedoro, ciężko pani pracowała, by stać się częścią naszego miasteczka… Doceniamy pani wysiłek…

– Mam nadzieję, że nadal jestem częścią Montedoro?

Burmistrz otarł pot z czoła.

– Proszę mi nie przerywać, signorina.

– Dobrze – zgodziła się Angie ze złowieszczym spokojem. Burmistrz spocił się jeszcze bardziej.

– Hm… Na czym to ja skończyłem… A tak… Ciężko pani pracowała…

– Już pan to mówił.

– Prawda…

– To może ja dokończę? – wtrącił się ojciec Marco.

– O, nigdy! Przecież to ja jestem burmistrzem. To moja sprawa – zacietrzewił się Olivero Donati.

– Ale to ja będę udzielał ślubu!

– Hola, hola! A skąd weźmie ksiądz pannę młodą? – Angie zerknęła na Bernarda.

Dostrzegła w jego oczach iskierki rozbawienia. Sama zacisnęła usta, by nie parsknąć śmiechem. Nagle zrobiło jej się lekko na sercu i strasznie wesoło. Ach, ta Sycylia – oto rodzina i przyjaciele biorą los najbliższych w swoje ręce. I już nic nie można na to poradzić. Trzeba się poddać ich woli!

– Signorina – usłyszała głos burmistrza. – Jeśli pani nie wyjdzie za mąż, nie wypełni pani najświętszego obowiązku wobec Montedoro!

– Ja? A co z jego świętym obowiązkiem? – Wskazała na Bernarda.

– On chce się żenić. To pani sprawia kłopoty – wtrącił się ksiądz.

– Milczeć! Milczeć! – wrzasnął burmistrz.

Wziął się jednak w garść i dodał spokojniej:

– Pani nie rozumie mentalności sycylijskiej. Bez ślubu ani rusz… Prędzej czy później… będzie pani zmuszona stąd odejść – dokończył z wysiłkiem. – Ale my zrobimy wszystko, żeby pani w tym przeszkodzić!

– To nie takie proste. Co z biurokracją? Potrzebne są dokumenty… – Angie z trudem powstrzymywała się od śmiechu.

– Wszystko załatwione – z triumfem rzekła Baptista. – Gdy tylko otrzymałam twoje świadectwo urodzenia…

– Ale skąd?

– Nie zadawaj niemądrych pytań, kochanie. – Ojciec Angie dumnie wypiął pierś i uroczyście uścisnął dłoń Baptisty.

Tłum zaczął wiwatować.

– Chwileczkę! Jeszcze nie powiedziałam „tak"! – Angie tupnęła nogą.

– Więc wyduś to wreszcie z siebie! No i chodźmy już na to wesele! – radośnie zawołał Lorenzo.

Bernardo zbliżył się do Angie.

– Zgódź się – wyszeptał błagalnie. – Byłem głupcem. Wybacz. Nie ufałem naszej miłości, byłem tchórzem. Nie wiedziałem, że o miłość trzeba walczyć. Teraz wiem. Ty mnie tego nauczyłaś. Błagam cię, Angie, zostań moją żoną.

Wszystkim zaparło dech w piersiach. Oczy tłumu zawisły na ustach Angie, jakby cały świat czekał na jej odpowiedź.

Angie chciała coś powiedzieć, lecz słowa uwięzły jej w gardle. Była tak wzruszona, że jedyne, co mogła teraz zrobić, to delikatnie dotknąć policzka Bernarda. To mu wystarczyło. Porwał ją w ramiona i zaczął gwałtownie, namiętnie całować. Publicznie! Na oczach całego tłumu! Czy to ten nieśmiały Bernardo, który jak lew strzegł swoich uczuć przed oczyma obcych? Ciszę przerwały krzyki i wiwaty.

Teraz już wszystko okazało się proste. Heather miała dla Angie trzy suknie ślubne przyniesione z wypożyczalni. Wybór padł na powiewną kremową sukienkę z jedwabiu, z welonem przystrojonym maleńkimi żółtymi różyczkami. Posłano po ogromny bukiet żółtych róż dla panny młodej i dziesięć mniejszych dla druhen. Wszystkie małe dziewczynki w Montedoro chciały być druhnami Angie i z trudem zredukowano ich liczbę właśnie do dziesięciu.

Malowanym wozem Benita para młoda zajechała przed ratusz, gdzie odbył się ślub cywilny. Obecni byli wszyscy – nawet Nico Sartone rozpływał się w uśmiechach.

Następnie przyszła kolej na ceremonię kościelną. Teraz parę młodą przejął z rąk burmistrza ojciec Marco. Nie spuszczał narzeczonych z oczu, kiedy Bernardo przyciągnął do siebie Angie, by ją ucałować.

– Tylko bez żadnych figlów! Dopiero po ślubie! – zawołał surowo.

Przy ołtarzu Angie zapomniała o całym świecie, prócz swego Bernarda. Stał obok zdenerwowany i blady, ściskając jej rękę tak, jakby była jedynym stałym elementem w tym zmiennym i pełnym niepewności świecie.

Angie wciąż nie mogła uwierzyć w swoje szczęście. Przebyli z Bernardem tak długą, krętą drogę. Niemal minęli się ze swoim przeznaczeniem! Teraz jednak nic już im nie grozi. Nareszcie są razem.

Wesele odbyło się na centralnym placu Montedoro. Wszystko tonęło w powodzi kwiatów z górskich stoków i z plantacji Federica. Po licznych przemówieniach pokrojono tort weselny, a następnie rozpoczęły się tańce. Pierwszą tańczącą parą byli naturalnie nowożeńcy.

– Nie sądziłem, że tak idealnie się tu zaadaptujesz – szepnął Bernardo do swojej młodej żony. – Mieszkańcy Montedoro zrobiliby wszystko, by cię nie stracić.

– Nie tylko dla mnie. Najdroższy, czy nie widzisz, że oni cię kochają? Dopuść ich wreszcie do siebie.

Po chwili Bernardo zapytał z niepokojem;

– Nie masz do mnie żalu, że tak to załatwiłem?

– Mogłam odmówić – odparła Angie figlarnie.

– No, nie wiem, miałem zbyt wielkie poparcie. To zasługa Baptisty. Zwróciłem się do niej jak do własnej matki. I ona potraktowała mnie jak rodzonego syna.

– Kochanie! Czy nic ci to nie mówi? – spytała Angie głęboko wzruszona. – To twoja decyzja, ale chyba nadszedł czas, żeby jej o wszystkim powiedzieć, nie sądzisz?

– Chodź ze mną, Angie. Boję się, że bez ciebie z niczym sobie nie poradzę.

Baptista z uśmiechem przyglądała się zbliżającej się młodej parze. Bernardo, drżąc ze zdenerwowania, usiadł obok niej i ujął jej dłoń.

– Jak zdołam ci podziękować? Brakuje mi słów…

– Jest jedno takie słowo, Bernardo. Przez te wszystkie lata marzyłam, żebyś pokochał mnie jak matkę. Bo ja zawsze kochałam cię jak syna. To był dla mnie szczęśliwy dzień, kiedy przyszedłeś prosić mnie o pomoc.

Na twarzy Bernarda odmalowała się udręka.

– Jak mogłem przyjąć twą miłość, skoro wiedziałem, że nie mam do niej żadnego prawa? Gdybyś znała prawdę…

Baptista spoglądała na niego z matczyną czułością.

– O jakiej prawdzie mówisz, synu?

Bernardo zacisnął zęby.

– To ja jestem odpowiedzialny za śmierć twojego męża. Tamtego dnia uciekłem z domu. Chciałem zejść do Palermo, zobaczyć rodzinę ojca, jego żonę. Byłem zazdrosny, bo moja mama i ja zawsze musieliśmy się ukrywać. Nie udało mi się do was dotrzeć. Zawróciłem. Jednak w międzyczasie rodzice wyruszyli na poszukiwania i… zginęli.

Mówiąc to wszystko, Bernardo nie spuszczał oczu z twarzy Baptisty, jakby czekał, kiedy pojawi się na niej wyraz odrazy. Ale Baptista uśmiechnęła się i spokojnie spytała:

– A więc to o to chodziło. Vincente nie mógł zrozumieć, gdzie i dlaczego tak nagle zniknąłeś.

– Rozmawiałaś z nim o tym? – Bernard był jak rażony gromem. – Jak to możliwe?

– Zanim wyjechali na poszukiwania, Vincente zadzwonił, by mnie uprzedzić, że wróci później, bo muszą cię znaleźć.

– Mówiliście o mnie? Ty wiedziałaś o moim istnieniu? – pytał Bernardo oszołomiony.

– Prawie od samego początku wiedziałam o drugiej rodzime Vincenta. Sama go o to pytałam. Chciałam, żeby wiedział, iż nie musi kłamać. Byliśmy prawdziwymi przyjaciółmi, rozmawialiśmy o wszystkim szczerze. Zawsze wiedziałam, kiedy was odwiedza. Bernardo kochany, dlaczego tak cię to dziwi? Między nami nie było tajemnic.

– Ale byłaś jego żoną.

– W sercu człowieka jest wiele miejsca na miłość. I wiele jest rodzajów miłości. Twoja matka dała mu tyle szczęścia, którego ja nie byłam w stanie mu ofiarować. Widzisz, ja zawsze kochałam innego. – Tu Baptista spojrzała wymownie na siedzącego nieopodal Federica. – Vincente o tym wiedział. Byliśmy wielkimi przyjaciółmi. Kiedyś kazał mi obiecać, że gdyby cokolwiek mu się stało, ja zajmę się jego drugą rodziną. Z radością dałam swoje słowo i… mam nadzieję, że go dotrzymałam. Na ile tylko mi na to pozwoliłeś.

Bernardo był blady jak papier.

– Tamtego dnia, kiedy po mnie przyszłaś, myślałem, że mnie nienawidzisz.

– Szkoda, że siebie nie widziałeś! Dwunastoletni chłopiec, który poprzysiągł, że się nie rozpłacze. Bo przecież mężczyźni nie płaczą. Już wtedy wiedziałam, że czeka mnie ciężki orzech do zgryzienia, ale… – Pokręciła głową. – Sam wiesz, że… było znacznie gorzej, niż przewidywałam. Jednak, wbrew twojemu uporowi, zawsze kochałam cię jak rodzonego syna.

– Ale to ja go zabiłem – powtarzał Bernardo.

– Byłeś dzieckiem. Wkrótce sam będziesz ojcem. Czy swoje dzieci też będziesz całe życie obwiniał o wypadki, które przytrafią się im w dzieciństwie?

Bernardo wolno pokręcił głową.

– Nie, mamo… Piękny uśmiech rozświetlił twarz Baptisty.

– Jeśli tylko mi wybaczysz – ciągnął Bernardo.

– To ty sobie musisz wybaczyć, synu. A wtedy oboje z twoją matką staniecie się członkami naszej rodziny. W katedrze w Palermo mamy prywatną kaplicę. Zawsze chciałam umieścić w niej tablicę ku czci Marty Tornese.

Nagle Bernardo poczuł, że tyle dobroci nie jest już w stanie znieść. W oczach stanęły mu łzy. Baptista mocno przytuliła go do siebie.

– No, no, nasza rodzina ciągle się powiększa – udało jej się wreszcie wykrztusić. – Dzieci w drodze. I może kolejny ślub… – Spojrzała na Federica.

– Macie zamiar się pobrać? – zapytał Bernardo.

A kiedy przytaknęła, pogratulował jej z całego serca.

– Ale ja jeszcze nie skończyłam z planowaniem wesel – do dała Baptista z filuternym uśmiechem.

Lorenzo, który od dłuższej chwili siedział obok, poczuł nagle, że wszystkie oczy zwracają się ku niemu.

– Co? Ja?! Nigdy!

– Odwagi, chłopie – radośnie zawołał Renato, który właśnie przechodził obok z Heather w ramionach. – Do wszystkiego można się przyzwyczaić!

Загрузка...