ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Angie obudziła się o świcie, wciąż rozgrzana ciepłem i czułością Bernarda. Lecz kiedy wyciągnęła rękę, jego miejsce było puste. Bernardo siedział przy oknie, zapatrzony w dolinę, która powoli wyłaniała się spod pierzyny mgieł. Angie narzuciła szlafrok i podeszła do niego.

– Co tam widzisz? – szepnęła. Jego odpowiedź zaskoczyła ją.

– Duchy.

– Dużo?

– Zbyt dużo.

– Rodzice?

– Tak, ale nie tylko… Jest tam ktoś, kto mnie prześladuje, znęca się nade mną. – Zadrżał.

– Wróćmy do łóżka, kochanie – powiedziała, choć doskonale zdawała sobie sprawę, że nie z zimna drżał. Chciała odciągnąć go od okna i tych jego strasznych wizji.

Pozwolił jej się prowadzić. W łóżku przywarli do siebie. Angie poczuła ulgę i coś jakby triumf- oto przezwyciężyła wszelkie trudności. Teraz już wszystko musi się dobrze ułożyć. W uścisku Bernarda wyczuwała, jak bardzo ją kocha i jak jej potrzebuje. Przytuliła go jeszcze mocniej, gestem zapewnienia, że oto znalazł to, czego tak pragnął. Znów długo się kochali.

Potem Bernardo oparł się o wezgłowie łóżka, przyciągnąwszy ją do siebie. Ale Angie czuła, że jego myśli poszybowały gdzieś daleko, że znów nie ma w nich dla niej miejsca. Za bardzo była w nim zakochana, by pozwolić na to bez protestu.

– Hej! – Potrząsnęła nim delikatnie.

Natychmiast się uśmiechnął. Miał jednak taki wyraz twarzy, jakby powrócił zza światów.

– O czym myślisz? – spytała.

– O niczym ważnym.

– Skoro to nic ważnego, to czemu marszczysz czoło? Powiedz, proszę.

Milczał, więc ponowiła próbę.

– Czy wciąż są między nami te duchy?

– One są zawsze i wszędzie.

– Nawet teraz?

– Teraz szczególnie. Krzyczą, że nie mam prawa do szczęścia.

– Dlaczego?

Nie odpowiedział i nagle Angie przeraziła się. Już myślała, że uporali się ze wszystkimi problemami, aż tu nagle stanęła przed czymś niepojętym, czego w dodatku on nie chce jej wytłumaczyć.

– Wyjaśnij mi – poprosiła jeszcze raz.

– Nie potrafię. Sięgnęła po argument stary jak świat:

– Więc mnie nie kochasz. Gdybyś mnie kochał… Zobaczyła, jak uśmiech szczęścia na jego twarzy zastępuje rozpacz.

– Angie, nie rób tego! Błagam.

– Dlaczego nie? Tak długo odsuwałeś się ode mnie! Mam tego dość! Ciągle są jakieś nowe problemy! – krzyczała. – Masz mi powiedzieć, co cię tak martwi – zażądała.

Milczał. Zrozumiała, że ich wspólne szczęście to być może nieziszczalne marzenie. Ale dlaczego?

– Gdzie byłeś przez całą tę noc?! – krzyknęła, nie bacząc już na nic. – Myślałam, że kochaliśmy się…

– Bo tak było.

– Nie, myślami byłeś gdzie indziej! Ze swoimi duchami!

Drgnął.

– Na miłość boską! Żadna kobieta nie znaczyła dla mnie tyle, co ty! Dlaczego to ci nie wystarczy?

Słowa te odczuła jak cios – Bernardo nigdy nie otworzy się przed nią. Odsunęła się od niego, pełna niechęci. A więc ona też zamknie się w sobie.

– Co ma mi wystarczyć? – spytała, siląc się na spokój. – Kochamy się ze sobą, ale ja wciąż czuję, że jestem dla ciebie nikim, skoro ukrywasz się przede mną.

Roztargnionym gestem przeczesał palcami włosy.

– Jeśli mnie nie potrzebujesz…

– Potrzebuję cię, ale nie chcę, żebyś była moim lekarzem. Chcę, żebyś mnie kochała!

– Kocham cię przecież!

– Oczywiście. Ale wszystko ma być na twoich warunkach. Musisz czuć, że władasz moją duszą, nie tylko sercem. Miałem rację, kiedy przeczuwałem, że z tobą trzeba być ostrożnym.

Zapadła cisza. Angie czuła się tak, jakby konała z bólu.

– Nie patrz tak na mnie! -jęknął Bernardo.

– Już nie wiem, jak na ciebie patrzeć – odparła z rozpaczą. – Już nic nie rozumiem. Może dzisiejsza noc nie powinna się przytrafić.

Zbladł.

– Naprawdę tak uważasz?

– Nie wiem.

Nagle ujął jej twarz w dłonie.

– Nie rób tego, najmilsza – błagał. – Nie pozwól, żeby coś stanęło między nami. To wszystko nic nie znaczy… nic…

– Właśnie, że znaczy! To coś ma nad tobą władzę, kieruje twoimi myślami. Nie mam pojęcia, skąd to wiem. Ale jestem tego pewna.

– Więc musisz być czarownicą, skoro wiesz aż tak wiele.

– Wiele? – powtórzyła gorzko. – Nic nie wiem, bo nie chcesz mi nic powiedzieć. Mówisz mi o miłości na moich warunkach. A jakie są twoje? Chcesz mi dać kawałek siebie i ani trochę więcej. To nie jest miłość.

– Kochanie, błagam cię…

– Bernardo, powiedz mi o tym! Wyduś to z siebie. Kto jest tym trzecim duchem?

Westchnął ciężko, jakby się poddawał. Po długiej chwili milczenia odezwał się:

– Trzecim duchem jest dwunastoletni chłopiec. Mieszka sam z matką. Jego ojciec odwiedza ich od czasu do czasu, ale nie jest mężem matki. Ma żonę, dzieci i wielki dom nad morzem. To jego prawdziwa rodzina, która nosi jego nazwisko. Chłopiec natomiast ma nazwisko po matce i w głębi serca wstydzi się lego. Tak naprawdę wstydzi się też tego wstydu, bo jego matka jest dobra i kocha go. Matka boi się nienawiści legalnej żony ojca – przecież skradła serce jej męża. Chłopiec stara się być dobrym synem, lecz w tajemnicy marzy, by odwiedzić dom ojca i poznać jego drugą rodzinę. Pewnego dnia wymyka się z domu i idzie górami w stronę miasta. Nikt o tym nie wie. Chłopiec wędruje wiele godzin. Ściemnia się, a przed nim wciąż jeszcze daleka droga. W końcu postanawia zawrócić. Kiedy wreszcie dociera do domu, w środku jest ciemno i pusto. Czeka na matkę wiele godzin, lecz na próżno. Wtedy ktoś przychodzi i mówi mu, że jego rodzice nie żyją. Ojciec przyszedł tego dnia odwiedzić matkę. Zaniepokoiła ich długa nieobecność chłopca i wyruszyli samochodem na poszukiwania. Mieli wypadek w górach. Zginęli na miejscu.

– O Boże! – jęknęła Angie. Ale Bernardo chyba nie usłyszał. Całkowicie był pochłonięty koszmarem, który prześladował go całe życie.

– Chłopiec nigdy nie przyznał się, po co wtedy wyszedł z domu. Ale w głębi serca wiedział, że to on spowodował śmierć rodziców. Był też nielojalny wobec własnej matki. Po kilku dniach przyszła do niego żona ojca. Matka obawiała się nienawiści tej kobiety, a ona powiedziała, że odtąd chłopiec ma mieszkać z rodziną ojca i ma przyjąć jego nazwisko, jak pozostali synowie. W ten sposób uzyskał to, czego tak pragnął. Tylko że za cenę życia dwojga ludzi. Powinien uczciwie powiedzieć tej kobiecie, że to on zabił jej męża. Może odwróciłaby się od niego, może kazałaby odesłać go do domu wariatów, jak na to zasłużył. Nie zrobił tego. Był tchórzem, rozumiesz?!

– Nieprawda! – zawołała Angie z przejęciem. – Był niedojrzałym dzieckiem.

– Ale teraz już nie jest dzieckiem. Cały czas milczał, bo przez to, że wtedy nie wyjawił prawdy, już nigdy nie mógł jej wyjawić. A więc wszelkie odruchy serdeczności ze strony tej kobiety przyjmował podejrzliwie, wciąż zastanawiając się, jak bardzo ona go nienawidzi…

– To niesprawiedliwe wobec Baptisty – gorączkowo wtrąciła Angie. – Ona wcale nie czuje do ciebie nienawiści.

– Może i nie. Ale co by powiedziała, gdyby znała prawdę?

– Tego nie wiem. Ale z pewnością nie obwiniałaby dwunastoletniego dziecka…

– Wcale nie czułem się dzieckiem. Chciałem być mężczyzną. Za każdym razem, kiedy mój ojciec wychodził, powtarzał mi: „Pamiętaj, opiekuj się matką. To obowiązek każdego mężczyzny". – Bernardo zadrżał. – Mój Boże…

A więc nie myliła się. To te wspomnienia miały go w swej mocy. Teraz jednak, skoro jej zaufał i wszystko wyznał, razem staną przeciwko nim i pokonają je. Objęła drżącego Bernarda i czule wyszeptała:

– Teraz wszystko będzie dobrze, najdroższy. Przytul się. Razem to naprawimy.

– Tego nie da się naprawić – jęknął.

– Da się. Przecież się kochamy.

Przemawiając tak do niego, głaskała go kojąco, tuliła do siebie, aż poczuła, że jej ulega, rozluźnia się, z wolna poddaje pożądaniu.

Tym razem kochał ją inaczej – bardziej namiętnie, gorączkowo. Jakby czegoś od niej żądał. Cieszyło ją jego pożądanie. Tej nocy czuła się silna, triumfowała. Kiedy potem patrzyła w jego ufną twarz, bez śladu niedawnego strachu, łatwo jej było uwierzyć, że wszystko już pokonali.

Obudziła ją krzątanina Ginetty w kuchni. Sypialnię zalewało światło i Angie pomyślała, że słońce musi stać już wysoko. Na ogół wstawała dość wcześnie, lecz ta noc była tak pełna wrażeń! Musiała ją odespać.

Druga strona łóżka była pusta – zauważyła z rozczarowaniem. Po chwili jednak uśmiechnęła się do siebie. Z pewnością poczucie przyzwoitości kazało Bernardowi opuścić dom Angie, nim przyszła Ginetta.

Nic nie szkodzi, pomyślała beztrosko. Już wkrótce obwieszczą swoje szczęście światu. Przekonała się, że Bernardo kocha ją tak mocno, jak ona jego. Przecież Baptista powiedziała: „Kiedy Bernardo sam powierzy ci swe tajemnice, będziesz wiedziała, że prawdziwie cię kocha". I dziś w nocy jej zaufał. Teraz Angie pomoże mu uporać się z przeszłością. Być może uda się jej przekonać go, że poczucie winy dziecka nie ma prawa prześladować mężczyzny – że pora zamknąć przeszłość na klucz.

Przeciągnęła się rozkosznie. Czuła każdy mięsień, każdą tkankę swojego ciała, jakby narodziła się na nowo. Jak dobrze kochać i być kochaną!

Zerknęła na poduszkę, czy Bernardo nie zostawił jej jakiegoś liściku. Nie, to do niego niepodobne. On jest wcieleniem prostoty. Wszelkie ozdobniki są obce jego naturze.

Żwawo wyskoczyła z łóżka, wzięła szybki prysznic i sprężystym krokiem weszła do kuchni.

Dopiero po chwili zauważyła opartą o czajnik karteczkę.

Kochana Angie!

Zbliżyłem się do Ciebie bardziej niż do kogokolwiek innego w całym swoim życiu. Być może za bardzo. Nie zasłużyłem na miłość. Nie potrafię nic ofiarować, zadaję tylko ból.

Zrób to dla nas obojga i lepiej wróć do Anglii.

Bernardo

Czytała kartkę kilka razy, zanim dotarła do niej treść tych słów. Czuła się tak, jakby dostała obuchem w głowę. Brutalna prostota tych zdań była niepojęta. Mężczyzna, który z taką miłością kochał się z nią jeszcze tej nocy, uciekł od niej o świcie, jakby miała trąd!

Dopiero po chwili stanęła jej przed oczyma zdesperowana, zbolała twarz Bernarda, kiedy błagał ją, by nie zmuszała go do zwierzeń.

– To moja wina – szepnęła do siebie. – Zmusiłam go do tego wyznania. Jeszcze nie był na to gotowy. Dał mi swoją miłość, ja jednak chciałam więcej. Teraz wszystko przepadło! Jak mogłam być aż tak głupia? Muszę coś z tym zrobić!

Narzuciła na siebie kurtkę i wybiegła na ulicę. Potykając się i ślizgając, dotarła wreszcie do domu Bernarda.

– Bernardo! – zawołała głośno, uderzając w drzwi.

Otworzyły się natychmiast i na progu stanęła Stella. Jej twarz była mokra od łez.

– Wyszedł. Godzinę temu. – Spojrzała na Angie ze współczuciem.

– Nie mówił, dokąd idzie?

– Nie, ani kiedy wróci.

– Poczekaj. – Angie próbowała wziąć się w garść i nie dać się ponieść histerii. – Przecież z Montedoro nie da się wyjechać po tej burzy śnieżnej.

– Coś wspominał o samochodzie – smutno odparła Stella.

Angie ruszyła przetartym już szlakiem do bramy miasta.

Kiedy zeszła niżej, rozpoznała ślady, wpierw pojedyncze, a potem podwójne – tam gdzie razem z Bernardem wspinali się do miasta.

Wtem spostrzegła inne ślady. Zmrużyła oczy i wytężyła wzrok. Może w którymś miejscu ślady zawrócą w górę? Nie. Prowadziły w dół i znikały daleko, we wciąż jeszcze nisko ścielącej się mgle.

Загрузка...