ROZDZIAŁ V

Winda wyniosła ich do połowy wysokości studni. Podobnie jak przedtem tamci, dłuższą chwilę starali się ją skłonić do dalszej jazdy, na wyższe poziomy. W końcu dali spokój; wnosząc słusznie, że to, co nie udaje się im, nie powiodło się także Ann i Piotrowi, opuścili kabinę. Ogarnął ich mrok szerokiego, nie oświetlonego korytarza.

— Nie mam pojęcia — kończył Andrzej — w jaki sposób udało mi się stamtąd wydostać. Pamiętam, że obiema rękami zaciskałem szramę w skafandrze, ale i tak nałykałem się sporo gazu z atmosfery. Chwilami traciłem przytomność. Znalazłem windę — była jedna szansa na tysiąc, że do niej trafię — i wtedy skończył się tlen… Nie wiem, jak dowlokłem się do wieżyczki.

— Tam cię znalazłam — powiedziała po chwili Lena. Przenikając przez powietrzną ścianę i tym razem zamknęła oczy. Nie mogła opanować odruchowego lęku, skurczu nerwów, które posłuszne temu, co dyktował wzrok, przygotowały ciało na przyjęcie gwałtownego uderzenia.

— To tutaj — szepnął Batuzow. Starając się zachowywać jak najciszej przemknął pod ścianą, przylegając do niej całym ciałem. Wyciągnął rękę i łagodnym szarpnięciem przyciągnął Lenę do siebie. W milczeniu, jakie zapadło, głos, który rozległ się nagle w słuchawkach, zabrzmiał jak krzyk. W rzeczywistości Ann mówiła szeptem:

— Słyszałeś coś?

Odpowiedziało niechętne mruknięcie.

Batuzow skulił się w sobie. Jego dłoń powędrowała odruchowo ku prowizorycznie zlepionym brzegom osmalonej wyrwy w skafandrze. Wprawdzie wielowarstwowa tkanina, nasycona parami metali powstrzymała trwające ułamek sekundy uderzenie laserowego ognia, ale siła ciosu była tak wielka, że miejsce trafienia do teraz pozostało martwe, nieczułe, tylko z jego obrzeża rozchodził się promieniście dotkliwy ból.

Poczuł, że jego ręka, ściskająca kurczowo ramię Leny, opada bezwładnie, usłyszał tupot i niemal równocześnie jej głos dobiegający już z głębi poświęcającej setkami tysięcy kolorowych gwiazdek hali.

— Ann! Piotrze! To my! — Jej głos, brzmiący radością zawisł nagle. Zatrzymała się.

— Wszystko w porządku. Macie tlen? — Słowa Piotra brzmiały coraz głośniej, zbliżał się, słychać było jego kroki dudniące metalicznym echem. Nagle stanął. — Co… — zaczął.

— Piotr?… — Głos Leny brzmiał niepewnie.

— O co chodzi?… Aaa, nasze maski? — zrozumiał wreszcie.

— Nie bój się. Znaleźliśmy je tutaj. Dzięki temu żyjemy. W hali jest tlen, pewnie jakieś sprężarki, a ich maski mają filtry przepuszczające całkiem znośne powietrze…

— Gdzie jest Andrzej? — Ann teraz dopiero dołączyła do nich wychodząc zza jakiejś szerokiej konstrukcji z prawej strony hali.

Batuzow zdecydował się wreszcie opuścić korytarz i miejsce pod ścianą, które zapewniało jaką taką ochronę. Pierwszą rzeczą, która przykuła jego spojrzenie, były leżące na posadzce, porzucone głowice skafandrów Thorson i Pottona. Oni sami stali kilka kroków dalej, zwróceni twarzą w stronę milczącej Leny. Na ich głowach widniały okrągłe szklane banie, zakończone krótkimi stożkami.

Radość niezwykłego odnalezienia ich żywych i zdrowych przesłoniło budzące grozę wspomnienie.

— Ich maski… — szepnął. — A… oni? — Rozglądał się, usiłując przeniknąć głęboką, migocącą pełzającymi wśród konstrukcji światłami, perspektywę. Mówił szybko, gorączkowo. — Znam tę halę. Wszedłem z innego korytarza, po przeciwnej stronie — wskazał ręką kierunek. — Byli tutaj. Tutaj, w przejściu między ekranami… Nie mogłem się ruszyć. Wchodząc, uruchomiłem jakiś automat czy inne diabelstwo, które mnie odrzuciło, a potem po prostu… sparaliżowało. Ledwie się stamtąd wydostałem… A potem zobaczyłem ich… Chciałem odejść. Wtedy jeden z nich strzelił…

Idąc za mimowolnym ruchem jego ręki, oczy Ann i Piotra spoczęły na czarnej bliźnie w skafandrze.

— Kiedy? — wykrztusiła po chwili Ann. — Kiedy to było?

Potton milczał. Andrzej spojrzał na zegarek.

— Jakieś półtorej godziny temu… Jeszcze jedno. Nad nimi wisiała taka pałająca kula, potwornie ostre światło…

— Jak się tutaj dostałeś? — spytał głucho Potton. Lena poczuła, że po plecach zaczynają jej wędrować lodowate mrówki. Utkwiła wzrok w ziemi.

— Przyjechałem… — zaczął Piotr, ale przerwał mu drżący, chciałoby się powiedzieć: błagalny, głos Ann:

— Trafili cię?

— Jak widzisz — powiedział ponuro. Odwróciła się powoli. — Piotrze — wyszeptała — Piotrze… ten automat…

Potton poruszył się niespokojnie. — Później — rzucił niespodziewanie ostro. — Coś wam pokażę. — Zniknął za krawędzią trapezoidalnego rusztowania, zmierzając ku środkowi hali. Ociągając się, podążyli za nim.

Stanął w odległości dziesięciu metrów od pulpitu, podtrzymującego szeroką, półkolistą linią trójrząd ekranów. W hali pojaśniało.

Zejściu świecącej, kuli nie towarzyszyły tym razem żadne sensacje akustyczne.

— Za pierwszym razem, kiedy się pojawiła, hala dygotała po prostu od huku — mówił szybko, omijając wzrok Batuzowa. — Jego źródło leżało gdzieś tam — wskazał przeciwległą ścianę. — Myliliśmy się z Ann, wiążąc ten hałas z obecnością kuli. Był to po prostu zbieg okoliczności. To światło, czy jak wolicie — lampa — pojawia się wtedy, kiedy ktoś podejdzie do przejścia w rzędzie ekranów. Otóż wtedy my zbliżyliśmy się tutaj, wywabiając ze stropu kulę, a równocześnie Andrzej, który wszedł do hali z przeciwnej strony, natknął się na jakiś automat obronny czy alarmowy.

— Jak to — przerwał Andrzej — wy byliście wtedy tutaj…? — Jego wzrok prześliznął się po czarnym korpusie przetwornicy Pottona —…w takim razie — zawahał się — oni…?

— Ich nie było — głos Ann brzmiał spokojnie, może trochę za bardzo spokojnie. — Nie było. To wszystko, co ja mam ci do powiedzenia. Rozumiesz? Jeszcze raz powtarzam: nie było nikogo obcego… — Zapadło milczenie.

Kula przygasła powoli, jej blask zmatowiał, kłującą oczy biel zmąciły najpierw błękit, potem gęstniejąca purpura.

— Ona przemawiała — powiedziała po dobrej chwili Ann. Andrzej spojrzał na nią, zdumiony.

— Kto przemawiał? Ta kula?

— Tak… To było… — zabrakło jej słów na opisanie głosu, który tak ich wtedy urzekł i przeraził — jakby jakiś apel… orędzie…

— W jakim języku?

Piotr wzruszył ramionami. — Licho wie — powiedział powoli. — Mówił mężczyzna…

— Brzmiało to właściwie jak recytacja. Miękkim, śpiewnym głosem — dodała Ann. — Ale było w tym coś… wzniosłego.

— Kiedy się odezwała? — spytał Batuzow, wskazując kulę, której blask spełzł już do fioletu. Przypominała bezcieniową lampę z laboratorium fotooptycznego.

— Dotknąłem niechcący pulpitu — odpowiedział Potton. — Ale nie pamiętam, w którym miejscu.

— Myślę, że na dzisiaj dosyć — powiedziała nagle Lena. — Każde z nas coś niecoś przeżyło w ciągu tych kilku godzin. Należy nam się solidny odpoczynek. Jutro także jest dzień…

— Lena ma rację — powiedział Andrzej. — Tak jak się sprawy mają, sądzę, że nic nas nie zmusza do rozpaczliwego pośpiechu. Idziemy. — Nie czekając na nich, ruszył w stronę korytarza.

— Poczekaj — odezwał się cicho Potton. Wszyscy stanęli w miejscu. — Nie, Piotrze — odparł po chwili Batuzow. — Nie teraz.

Potton skinął głową. Zrobił kilka kroków do przodu i zatrzymał się znowu.

— Zapomnieliśmy o tlenie. Nawet gdybyście chcieli taszczyć te butle z powrotem na powierzchnię, nie możemy wam na to pozwolić. Ich maski działają tylko tutaj, w hali. Tlen nie przechodzi poza owe optyczne zasłony w korytarzach. Myślę, że to są po prostu granice pól elektromagnetycznych. Tak czy owak za nimi nie ma powietrza, sprawdziliśmy to z Ann, chcąc się stąd wydostać. Dlatego czekaliśmy tutaj tak potulnie.

Istotnie, w podnieceniu Andrzej i Lena zapomnieli o tym, że wciąż jeszcze dźwigają na plecach dodatkowe butle. Gdyby nie okoliczności, „odkrycie” to zostałoby przyjęte z pewnością żarcikami. Potton uśmiechnął się nawet, ale był to uśmiech tak nieudany, że milczenie, z jakim został przyjęty, wydało się wszystkim wręcz… okrutne.

Zamienili butle bez słowa, unikając nawzajem swojego wzroku i jedno po drugim zanurzyli się w mrocznym tunelu. Nie chcąc się narażać na spotkanie z urządzeniem, które zaatakowało Andrzeja, opuszczali halę tą samą drogą, którą przybyli. Pamiętając okoliczności, w jakich znaleźli się w tym korytarzu, myśleli z niepokojem o windzie, o tym, czy uda im się zmusić kabinę do jazdy w górę. Na szczęście obawy okazały się nieuzasadnione. Po dalszych kilkunastu minutach wychodzili odsłoniętym przez wieżyczkę włazem na pustynię. Noc miała się ku końcowi. Na wschodzie, spod warstwy brudnoczerwonej mgły, sączyły się słabe promienie brzasku.

— Muszę wam to powiedzieć — Ann stanęła nagle. Piotr, który szedł tuż za nią, zatrzymał się również.

— Może rzeczywiście odłóżmy to na później — mruknął.

— Nie — odparła stanowczo. W świetle wschodzącego dnia dostrzegli za osłoną hełmu jej zmęczone, zapadnięte oczy. — To prawda — mówiła — że wszystkim nam należy się odpoczynek. Ale nie oszukujmy się. Jeżeli wrócimy teraz do rakiety, udając, że nic się nie stało, żadne z nas nie zmruży oka. W każdym razie ja — nie. Chcę wam coś zaproponować. Daj mi skończyć — zwróciła się do Andrzeja, który chciał coś powiedzieć. — Stawiam wniosek, żebyśmy już nigdy nie wracali do tego, co zaszło dzisiaj tam, w podziemiach. Ale pod jednym warunkiem. Nigdy więcej nie opuścimy rakiety… z bronią. Zetknęliśmy się z obcą cywilizacją. Po raz pierwszy w naszych dziejach. Nie lubię wielkich słów — ale czy chcemy, czy nie chcemy — jesteśmy tutaj przedstawicielami ludzi. To nakłada na nas określone obowiązki. Zresztą, wiecie. Chodzi mi tylko o to, że nie możemy być nosicielami najgorszych cech… naszych najgorszych cech. I to niezależnie od tego, w jakim stopniu byłyby one atawizmem, z którym świadomie walczymy. My wiemy, że nie wszystko można wyplenić od razu. Wiemy, ileśmy już zrobili. Ale nie możemy, nie mamy prawa żądać takiej wiedzy od obcych. Dlatego musimy reprezentować tutaj najlepsze, najszlachetniejsze cechy ludzkości. Jej procesy rozwojowe odzwierciedlone w nas samych. — Mówiła spokojnym głosem, przez który przebijało śmiertelne zmęczenie. W pewnej chwili uśmiechnęła się słabo. — Szukamy przyjaciół w tym wielkim świecie — uniosła głowę. — Przyjaciół — powtórzyła. — Nie warto byłoby szukać, gdybyśmy mieli znaleźć wrogów. Jeżeli zdarzy się coś… jakieś nieporozumienie, jeżeli któreś z nas zginie… nawet wszyscy — to ostatecznie nie zagrozi to przyszłości Ziemi. Ale jeśli my zaczniemy zabijać — następstwa mogą być tragiczne. No więc jak?

— Zgoda — powiedziała Lena. Andrzej mimo woli spojrzał w stronę Piotra. Ten skinął lekko głową.

— Dobrze — w głosie Batuzowa zabrzmiała ulga.

W centralnym punkcie północnego łuku horyzontu wzeszła nowa gwiazda. Patrzącym wydało się, że widzą odbity w ogromnym granatowym morzu refleks świecącej nisko na nieboskłonie Ziemi. Gwiazda wyostrzyła się, znikła, zajaśniała znowu, w rytmicznych rozbłyskach przyćmiewała już światło wędrującego płaszczyzną równika Phobosa. Drugi marsjański księżyc, Deimos, wytaczał się dopiero zza wschodniego widnokręgu. Był właściwie późny wieczór.

Dostrzegłszy ów świetlny sygnał Thorson, Sakadze i Potton wydali okrzyk radości. Od kilku minut przeczesywali tę część linii horyzontu, manipulując tubusami noktowizorów, rozpartych szeroko rozstawionymi łapami na helokoksowym grzbiecie Kopernika.

Piaszczyste garby pustyni rysowały się w pasmach podczerwieni ostrymi konturami, przechodząc od soczystego granatu widnokręgu, poprzez aksamitną czerń do wyblakłej szarzyzny wydm otaczających rakietę. W dobrze klimatyzowanych skafandrach nie czuli zimna, o tym, że temperatura spadła poniżej minus dwudziestu stopni Celsjusza, świadczyła tylko delikatna mgiełka na szybach hełmów, rozpraszająca światło gwiazd, planet i księżyców w tęczowe pierścienie. Była to jedna z tych nocy, w jakie wzniesione oczy astrofizyków wnoszą w zmaterializowaną wizję posiewu Einsteina bolesną samotność osobistych uczuć, wspomnień i nadziei.

Ze śpiewu turbin, unoszących stutonowy ciężar na poduszce powietrznej, pozostawiając za sobą rozpłomieniony ogniem odrzutu, stożkowaty wir pyłu i żwiru, Uzbekistan przetaczał się nad piaszczystymi siodłami, przebiegał garby wydm, zmierzając prosto jak strzelił na południe. Z zawieszonego przez ludzi satelity, z kabiny Kopernika wiodły go sygnały namiarowe i jednostajny ruch radarów. Byli tam wszyscy, wpatrzeni w ekrany centrali komunikacyjnej, kiedy przybysz z Ziemi zacieśniał orbity wokół planety. W napięciu śledzili jego manewry, prowadząc go w bezpiecznej odległości od wyrzutni i jej promienistego słupa. Potem Batuzow został sam ze swoją centralą, jej sygnalizatorami i czujnikami przeliczeniowymi. Bezpośrednia łączność radiowa urwała się, kiedy podchodząca do lądowania rakieta ostatni raz przetoczyła się po niebie, niknąc za linią horyzontu. Pozostała trójka po krótkiej, mozolnej wspinaczce zajęła stanowiska obserwacyjne na grzbiecie Kopernika. Teraz cała północ stała już w łunie, statek rósł w oczach, nikły początkowo odblask wylotowych dysz jego silników pomocniczych przeobraził się w strzelający wybuchami pożar. Wreszcie, przeszywając jaskrawym blaskiem soczewki noktowizorów odwrócił się bokiem, ominął szerokim łukiem pozostawioną przez przybyszów z kosmosu wyrzutnię, podpełzł do Kopernika na odległość dwustu metrów i znieruchomiał.

Wydmy dudniły jeszcze milknącym echem atomowych grzmotów, w powietrzu wirowały rozpłomienione strzępy żwiru, kiedy, nie czekając na opadnięcie kurzawy, biegli już w stronę ciemniejącego, pomarańczowego światła rozżarzonych dysz rakiety.

W połowie kwietnia śniegowe czapy pokrywające skalne masywy u północnego wybrzeża półwyspu Skandynawskiego poczęły się kurczyć. Z dolin kipiała wiosna. Wokół nitrobetonowego kręgu, opasującego stopniami szerokich tarasów kopułę Obserwatorium Zdobywców pod Bergen zakwitły rododendrony. Pastelowe domki, przyssane do stromych granitowych stoków, otoczyły się kolorowymi parawanami bzów i złotego deszczu.

Niewiele pozostało już miejsc na Ziemi, gdzie tokiem pór roku, klimatem, wegetacją flory, władała jak. przed wiekami natura. Doktor Paweł Kulski, urodzony na południowym wybrzeżu Bałtyku, zachował z dni wczesnego dzieciństwa wspomnienie wielkiej przemiany. Działo się to w latach pięćdziesiątych, kiedy po rozruchu podmorskich baterii jądrowych i pokryciu atmosfery szczelną siatką satelitów korekcyjnych, wokół domku jego rodziców na mierzei wiślanej po raz pierwszy zakwitły drzewka cytrusowe. Pamiętał także katastrofę, jaka wydarzyła się niewiele lat później. Dla ratowania załogi eksperymentalnego batyskafu, który uległ awarii w bezpośrednim sąsiedztwie reaktorów, trzeba było na kilka tygodni odciąć dopływ energii do głównego stosu, wbudowanego w dno Zatoki Botnickiej. Były to pierwsze dni stycznia. Ludzie, przyzwyczajeni już do nowego klimatu, masowo zapadali na zapalenie płuc, kwitnące sady pomarańczowe porastające cały nadbałtycki obszar rekreacyjny w ciągu jednej nocy przeobraziły się w upiorny szklisty step pełen dziwacznych szkieletów. Od tego czasu entuzjazm, z jakim chłonął nowy krajobraz swoich stron ojczystych, został raz na zawsze skażony sceptycyzmem zaprawionym jakąś nieokreśloną tęsknotą. Niespodziewanie, kiedy patrzał na smagłe dziewczęta wpinające we włosy kwiaty pomarańczy, kiedy rozsuwał szklane ściany swojego pokoju czyniąc go jakby zaciszną muszlą w zieleni sadu lub też kiedy w czasie wypraw wędkarskich układał się do snu na dnie łodzi — martwiał nagle, porażony powracającą wizją tamtego zeszklonego lasu. „To wszystko fałsz — dźwięczało w uszach. — Fotoplastykon. Eldorado dla ubogich duchem…”

Złościły go te natrętne głosy, tym bardziej, że jako historyk lepiej od innych zdawał sobie sprawę z nieoszacowanej społecznej wartości przemian klimatycznych. Mimo to urlopy spędzał niezmiennie w rezerwatach, w górach Tybetu i Kordylierach, na wyspach Oceanii lub na Spitsbergenie, gdzie wszystko działo się po staremu. Wiosny czekały tam posłusznie na swoją porę, a burze, jeżeli się zdarzały, to prawdziwe, z uczciwymi piorunami, a nie konstruowanymi przez meteorologów. Rezerwatem był także obszar obejmujący północne wybrzeże Skandynawii, kraina fiordów opływających granitowe stopy rudych od mchu skalnych kolosów. Ich grzbiety wieńczyło kilkanaście dużych obserwatoriów, połączonych wspólną siecią mózgów elektronowych. Centrala programowo-odbiorcza znajdowała się w największym z tych ośrodków, wzniesionym w najwyższym punkcie grzebienia otaczającego Bergen, dawną stolicę Norwegii. Nosił on nazwę Obserwatorium Zdobywców, na pamiątkę pionierskich rejsów pramieszkańców tej ziemi, odkrywców wielu lądów, a wśród nich kontynentu amerykańskiego,

Od kilku tygodni jedynym zadaniem tego właśnie obserwatorium, a za jego pośrednictwem całego nadmorskiego systemu badawczego, było utrzymanie łączności z załogą pierwszej bazy marsjańskiej. Nad Morzem Północnym zawieszono w tym celu sześć specjalnie zakodowanych stacjonarnych satelitów komunikacyjnych. Łączność pomiędzy Marsem a Obserwatorium przebiegała bowiem poza Centralną Rozdzielnią.

Od kilku tygodni ośrodek był okupowany przez uczonych, stanowiących coś w rodzaju sztabu operacyjnego Zespołu Koordynacyjnego Programu Marsjańskiego. Tam też skierowano młodego historyka. Po upływie kilkunastu dni do Obserwatorium przybył ponadto profesor Corton, kierownik macierzystego instytutu Kulskiego. Przybycie uczonego mogło oznaczać tylko jedno: z jakichś niewyjaśnionych przyczyn Rada Astronautyczna w całokształcie aktualnych zadań zespołu przeznacza szczególnie poczesne miejsce badaniom historycznym.

Opuściwszy Obserwatorium, Kulski zatrzymał się przy balustradzie ogradzającej najwyższy z betonowych tarasów. Widok, który roztaczał się z tego miejsca, mógł przyprawić o utratę tchu człowieka nawet bez porównania mniej wrażliwego na surowe piękno przyrody. Z lewej i prawej strony horyzont zamykały bielejące jeszcze od północy majestatyczne łańcuchy gór. Na wprost widnokrąg wpływał jaśniejącym w miarę odległości granatem w pasmo mlecznej mgły, nad którym był już tylko błękit. Nisko w dole ścieliła się głęboka zieleń fiordu, podobnego do narzuconego na ląd fantazyjnego liścia figowca. Nieruchome stąd lustro zdobiły błękitne, pomarańczowe i złote punkciki: żaglówki. Mleczne, czekoladowe i żółte domki wyglądały również jak pociągnięte świeżą farbą łódki, zakotwiczone na stromych, skalnych zboczach. Do połowy wysokości góry pokryły się już kwiatami, na szczycie, wokół kopulastego gmaszyska Obserwatorium zieleniały pierwsze kiełki naturalnego alpinarium.

Powolnym, jakby niechętnym ruchem oderwał ręce od balustrady i wyprostował się. „Powinna być obita czymś miękkim” — przemknęło mu przez myśl. Opuścił nisko głowę. Poruszył parokrotnie palcami prawej dłoni, jakby zdziwiony, że nie czuje śliskiego dotyku błony z tekstem ostatniego radiogramu. Tekstem zaszyfrowany m… Perforowany pasek, kolejny meldunek podpisany przez kierownika ekipy marsjańskiej — Adama Rankona, został wprowadzony do zespołu pamięciowego maszyny, po czym, jak wszystkie poprzednie, zniszczony. Szyfr… Kulski zagryzł wargi…

W latach czterdziestych dwudziestego pierwszego wieku skołatana długowiecznymi konfliktami wewnętrznymi i wojnami ludzkość wstąpiła na nową drogę rozwoju. Upadek ostatniego separatystycznego rządu w roku 2052-gim przyjęto uważać za moment otwierający nową epokę. Paweł Kulski był wówczas kilkuletnim chłopcem. Jedną z ostatnich ofiar krwawych zamieszek, wśród których torowała sobie drogę era integracji, stał się jego ojciec, młody korespondent warszawskiego radia. Wśród nazwisk, wykutych w czarnym marmurze u stóp strzelistej bryły Pomnika Pamięci w Nowym Jorku widniało nazwisko Tadeusza Kulskiego. Zginął na posterunku dziennikarskim w czasie pacyfikacji miast Teksasu, objętych pożogą wojenną wznieconą przez byłych dowódców niektórych armii na kontynencie amerykańskim, sprzymierzonych z międzynarodówką wielkiego kapitału. Cień tej tragedii, która zaciążyła na najwcześniejszych latach życia Pawła, odegrał być może decydującą rolę w jego późniejszym wyborze kierunku studiów i pracy.

Epoka humanitaryzmu, integracji, która postawiła do dyspozycji każdego człowieka sprzężone automaty programujące i wykonawcze, nosiła potoczną nazwę epoki informacji. Jej historia sięga w przeszłość o kilkanaście lat głębiej, aniżeli mogłoby to wynikać z daty oficjalnej, której kolejne rocznice obchodzone są tak hucznie i uroczyście. Po pierwszym akcie nastąpił krótki wprawdzie, ale tragiczny i niezwykle burzliwy okres lokalnych zamieszek. Całą zachodnią półkulą wstrząsały dramatyczne konfrontacje. Wydawało się, że wszystko, co w tradycji ludzkości złe i wsteczne, cała zapiekła w ciągu tysiącleci nienawiść, żądza posiadania, egoizm, maniackie pragnienie władzy, że wszystko to mobilizuje swe czarne siły do ostatniej, desperackiej walki o świat.

Zaczęło się to w roku trzydziestym dziewiątym, kiedy na forum Organizacji Narodów Zjednoczonych odczytano memoriał opracowany przez największe podówczas sławy naukowe kuli ziemskiej. Dziś, kiedy oryginał tego dokumentu, który przeszedł do historii pod nazwą „Buntu Cybernetyków” spoczywa na poczesnym miejscu w skarbcu ONZ, a jego tekst w, pełnym brzmieniu, ze wszystkimi akapitami, ba, nawet znakami przestankowymi, potrafi wyrecytować każdy uczeń piątej klasy, trudno uwierzyć, że działo się to zaledwie czterdzieści trzy lata temu.

Tekst memoriału został natychmiast opublikowany przez wszystkie agencje i redakcje na obu półkulach. Komentatorzy podkreślali szlachetne intencje autorów, powoływali się na ich autorytet naukowy — organy ugrupowań konserwatywnych i kół zimnowojennych również wykorzystały okazję dla zamanifestowania swych zacnych intencji politycznych. W gruncie rzeczy nikt bowiem nie potraktował sprawy serio, rzecz była zbyt szokująca i sprzeczna z przyjętymi praktykami dyplomatycznymi. Tymczasem tej samej nocy wszystkie agencje redakcyjne otrzymały kopię listu przedłożonego Sekretarzowi Generalnemu ONZ.

Tekst listu brzmiał następująco: „Niżej podpisani oświadczają, że nie będą mogli współpracować z rządami, w tym również rządem własnego kraju, które odrzucą Memoriał Cybernetyków i nie wprowadzą na podległych im obszarach wszelkich postulowanych w tym dokumencie norm dalszego rozwoju procesów społecznych i gospodarczych”.

Następowało około sześćdziesięciu tysięcy podpisów najwybitniejszych naukowców, konstruktorów, pisarzy, obywateli wszystkich państw świata.

W dwudziestym pierwszym wieku nie było rządu, który pozbawiony współpracy swoich fizyków, cybernetyków, biologów i chemików utrzymałby się dłużej niż dziesięć dni. Uczonych można było oczywiście internować, bądź też zastosować wobec nich inne represje. Fizyczna przemoc nie dawała jednak gwarancji posłuszeństwa ich mózgów, zresztą sankcje musiały mieć z natury rzeczy zakres ograniczony, bo przecież niepodobieństwem było skazać wszystkich krnąbrnych na śmierć. W dodatku cały świat komunistyczny opowiedział się natychmiast za przyjęciem memoriału. Wszystko to nie przesądziłoby może sprawy, w każdym razie nie w tak krótkim czasie, gdyby nie ogromna presja opinii publicznej, jednolity front, któremu przewodziła klasa specjalistów, spadkobierczyni tradycji dawnej klasy robotniczej. Wyzwanie uczonych poparły masy. Zdaniem historyków, momentem zwrotnym w owej bezprzykładnej kampanii było wydarzenie na pozór marginesowe. Czterogodzinny program telewizyjny, opracowany przez dziennikarzy z czternastu krajów, którzy w rozmowach z autorami memoriału przedstawili plastycznie i sugestywnie spodziewane skutki społeczne i gospodarcze nowego systemu. Program ten, retransmitowany przez wszystkie ośrodki sześciu kontynentów, nadano wieczorem, następnego dnia po opublikowaniu obu dokumentów. Sprawa była przesądzona.

W ciągu kilkunastu najbliższych godzin wszelkie „gorące linie” huczały, odbyło się szereg spotkań na najwyższym szczeblu, największe giełdy świata kapitalistycznego zanotowały serie efektownych samobójstw, a w Ameryce Południowej niezwłocznie upadło kilka gabinetów. Wyłoniony na wielotysięcznej otwartej sesji Instytutu Cybernetycznego w Paryżu komitet opracował ostateczną wersję projektu, która dwa dni później została przyjęta przez nadzwyczajne posiedzenie Organizacji Narodów Zjednoczonych. Odpowiednie zobowiązania podpisali czołowi mężowie stanu wszystkich krajów. Nie obeszło się, rzecz prosta, bez poprawek — dotyczyły one jednak niemal wyłącznie technicznych szczegółów organizacji ochrony tradycji narodowych.

Kiedy wieść o podpisaniu dokumentu rozeszła się po kontynentach — a stało się to błyskawicznie, dzięki bezpośredniej transmisji z sali obrad— świat oszalał. Pękły granice, ludzie wyzwoleni nagle z przytłaczającej wizji zagłady termojądrowej tańczyli na placach i ulicach miast, deklarowano kosztowności i osobiste majątki na rzecz pomocy krajom biedującym. Oczywiście, niektóre narody o szczególnie skomplikowanych tradycjach wzajemnych stosunków pozostały względem siebie chłodne i nieufne jeszcze przez lata, nie była to już jednak owa nieufność aktywna, zwierzęca, wyrażająca się w nieustannej gotowości do skoku.

Soldateski, związane z wielkimi koncernami zbrojeniowymi, niektóre kliki rządzące, organizacje szowinistyczne, zaskoczone biegiem wydarzeń, zachowały w tych dniach milczenie. Do walki przystąpiły kilkanaście dni później, mobilizując cały pozostały arsenał środków. Nie był to ubogi arsenał. Bite dwanaście lat wiele obszarów świata było widownią krwawych starć, ginęli ludzie, palono miasta i osady. Wtedy jednak po raz pierwszy w dziejach Ziemi, nastąpiła całkowita polaryzacja postaw — w oparciu o powszechne kryteria moralne i etyczne, bez względu na partykularne interesy i racje geograficzne. Epigoni dawnego porządku nie mieli za sobą nic, prócz siły materialnej. W ich szeregach skupili się awanturnicy i męty wszelkiej maści. Było to więc tak, jak gdyby ludzkość toczyła wojnę z własnymi wadami, jak chory organizm w gorączce i cierpieniu wyrzucała z siebie trujące związki i jady. Gdyby poniosła klęskę, oznaczałoby to, że w ciągu tysiącleci rozwoju nagromadziła więcej wartości, cech i nawyków negatywnych, aniżeli dobrych. Ostatecznym rozstrzygnięciem mogło więc być tylko zwycięstwo.

Nowy system odniósł sukces, zanim jeszcze zdołano wprowadzić w życie jego formy organizacyjne. Strukturalnym fundamentem tego systemu stała się, jak wiemy, informacja. W służbie informacji stanęła cała najnowocześniejsza technika. Bezwzględna jawność życia publicznego, likwidacja tzw. kuluarów gospodarki, dyplomacji i prawa, siłą rzeczy przeobraziły niektóre struktury polityczno-społeczne; szereg zdawałoby się immanentnych cech demokracji poszło w zapomnienie. Zniknęły na przykład takie pojęcia jak parlament, sejm, czy też powszechne wybory. Własność prywatna upadła w momencie ostatecznego ujednolicenia wszystkich wartości przeliczeniowych.

Nie do pomyślenia byłoby dziś zorganizowanie narady, konferencji naukowej lub gospodarczej na jakikolwiek temat związany z bytowaniem społeczeństwa, w których nie mógłby uczestniczyć, a raczej których świadkiem nie mógłby być każdy, kto tylko zechce. Dotyczy to zarówno takich spraw jak wymiana dóbr, kierunki rozwoju nauki, zatapianie lądów lub podbój kosmosu, jak i sztuki, rozrywki czy wreszcie programowania pogody. Oczywiście, nikt, kogo te sprawy interesują, jeżeli nie jest członkiem danego zespołu naukowego czy koordynacyjnego, nie zaspokaja swego zainteresowania przez fizyczną obecność na sali obrad. Zresztą, nie pozwolono by na to — uczeni muszą mieć swobodę dyskusji i działania. Terminy wszelkich tego rodzaju imprez są znane, jak również sale, w których się odbywają. Każda z nich posiada odpowiednią aparaturę łączności. Wystarczy wybrać odpowiedni kod w pulpicie swojego domowego lub podręcznego automatu, aby usłyszeć i zobaczyć wszystko, co jest do słyszenia i zobaczenia.

Oczywiście, możliwość biernego udziału we wszystkich dyskusjach, poprzedzających podejmowanie ważnych dla ogółu decyzji, nie stanowi, istoty systemu informacyjnego. Przeciwnie raczej — jest warunkiem, bez spełnienia którego nie dałoby się go wprowadzić do praktyki społecznej. Przecież na dobrą sprawę przy tak gęstej sieci środków masowego przekazu, jaką dysponowano już na początku wieku dwudziestego pierwszego, realizacja tego warunku zależała tylko od dobrej woli sfer rządzących, nie wymagała wieloletnich, żmudnych prac sztabu uczonych — cybernetyków. Autorom „Buntu Cybernetyków” chodziło o coś znacznie większego. O prawdziwe rządy większości, nie w kilku opasanych granicami krajach, ale na Ziemi. Ich rozwiązanie przyjęło jako zasadę generalną, aby każdy mieszkaniec kuli ziemskiej o każdej, dowolnej porze mógł przedstawić organom wykonawczym swoją opinię, skargę, postulat lub wniosek dotyczący jakiegoś usprawnienia, jakiejś zmiany. Oczywiście myśl, aby członkowie rad wykonawczych, uczeni, odbierali to wszystko osobiście, mogła powstać jedynie w umyśle szaleńca. Podobnie jak idea powołania odpowiednich biur czy urzędów. Jedyną szansą było opracowanie technicznej dokumentacji gigantycznego systemu cybernetycznego, działającego w oparciu o park sprzężonych maszyn matematycznych. Tak zrodził się projekt pokrycia Ziemi siatką zbiorczych mózgów elektronowych, zestrojonych z kompleksami odpowiednio zaprogramowanych analizatorów i maszynami statystycznymi. Centrala każdego z owych tak rozgałęzionych ośrodków znajdowała się w bezpośrednim sąsiedztwie organów władzy wykonawczej. W pierwszym etapie zaprojektowano trzy klasy takich ośrodków: miejskie lub osiedlowe, narodowe i kontynentalne. Te ostatnie były. sprzężone już bezpośrednio z centralą światową przy ONZ.

Budowa tych ośrodków pochłonęła kilkanaście lat, pomimo że do dyspozycji konstruktorów i ekip montażowych postawiono wszystkie środki techniczne. Jeśliby ktoś uważał, że można było to przeprowadzić niezależnie od integracji narodów świata, to warto komuś takiemu przypomnieć, jak ogromny potencjał techniczny przemysłu zbrojeniowego i armii zaangażowano w budowę powszechnych ośrodków cybernetycznych. Bez niego realizacja projektu trwałaby nie kilkanaście, a kilkadziesiąt lat. Nie mówiąc już o wszystkich bazach i placówkach badań kosmicznych. Jeżeli pierwszy człowiek postawił stopę na planecie Wenus dopiero w roku 2054-ym, chociaż już na początku stulecia istniały środki techniczne wystarczające dla realizacji wyprawy, to dlatego, że zarówno pracownicy naukowi instytutów kosmonautycznych, jak i zaplecze techniczne tych ośrodków postawiono do dyspozycji budowniczych sieci cybernetycznej. Jak wiemy, dopiero teraz, po „planecie mgieł” przyszła kolej na Marsa. Ale wróćmy do systemu informacyjnego. Ogromnym problemem było uruchomienie masowej produkcji specjalnych nadajników. Początkowo instalowano je w miejscach publicznych, na wzór dawnych rozmównic telefonicznych. Później dopiero, w miarę postępu miniaturyzacji i produkcji globalnej, poczęto wyposażać. w aparaty nowo wznoszone domy mieszkalne, potem mieszkania, wreszcie zwykłe telewizory. W roku sześćdziesiątym trzecim każdy człowiek dysponował już własnym nadajnikiem, za pośrednictwem którego mógł przekazać swój wniosek czy postulat lokalnemu ośrodkowi cybernetycznemu w dowolnej porze dnia czy nocy. Tam wszystkie głosy mieszkańców były automatycznie segregowane na ciągi problemowe, analizowane, a następnie w zależności od charakteru wniosku, bądź przekazywane władzom, bądź podawane do ośrodka klasy narodowej. Wnioski o szerszym zasięgu szły z kolei, oczywiście w skondensowanej formie, do placówek kontynentalnych i analogicznie dalej — ośrodka światowego. W ten sposób wszystkie organa władzy — od miejskiej do światowej — były nieustannie informowane o aktualnych bolączkach i potrzebach ludności. Ponadto wpływało stale wiele pomysłów usprawnień i reorganizacji poszczególnych rozwiązań technicznych lub prawnych, których realizacja otwarła dodatkowe, niezmiernie cenne źródło postępu.

Ta właśnie informacja oddolna stanowiła istotę nowego systemu. Ludność była bowiem systematycznie informowana — za pośrednictwem automatycznych stacji nadawczych — o materiałach zebranych i przetrawionych w ośrodkach. Wielkie ekrany na głównych placach miast informowały o wynikach obliczeń, wyrzucając równocześnie na marginesy sprawy, które władze winny załatwić w pierwszej kolejności. Wbrew obawom pesymistów skarg i postulatów rzucanych dla kawału zanotowano zaledwie kilkadziesiąt — i to jedynie w pierwszych dniach funkcjonowania systemu. Ktoś tam żądał dziesięciu tygodni urlopu, ktoś inny domagał się powołania obozów dla teściowych, jakiś wzburzony uczeń protestował przeciw klasówkom z matematyki. Nie były to nawet żarty złośliwe, po prostu głupie. Znikły po kilku tygodniach, kiedy ludzie uwierzyli w wielką przemianę i zaczęli inaczej oceniać własne postawy, własne szansę i perspektywy.

Rządy przeszły więc ostatecznie do rąk najszerszych mas społecznych. W praktyce, jako najliczniejsza, pozostała przy władzy klasa specjalistów, dawna klasa robotnicza. Obywatel zgłaszał swój wniosek do ośrodka analityczno-programowego i czekał na wynik. Z komunikatu dziennego dowiadywał się, czy jego głos harmonizuje z postulatami i wnioskami innych. Jeżeli nie, jeżeli większość uznała inny problem za ważniejszy, czekał dalej. Prędzej czy później przychodziła kolej na sprawę, interesującą go osobiście. W podobny sposób poddawano pod powszechne głosowanie projekty zgłaszane przez rady uczonych i Zespoły Koordynacyjne. O tym, aby Władze mogły zlekceważyć wnioski wynikające z problemowej syntezy głosów ludności, dokonywanej przez automaty, nikt nawet nie pomyślał. Bowiem zasada absolutnej jawności życia publicznego, możliwość uczestniczenia we wszystkich poprzedzających decyzje dyskusjach oraz powszechna informacja o wynikach codziennych kalkulacji mózgów i maszyn ośrodków programowo-obliczeniowych stwarzały z kolei presję opinii, której żaden organ władzy nie mógł zbagatelizować. Tak więc powstało swoiste sprzężenie zwrotne między społeczeństwem Ziemi a jego organami władzy wykonawczej.

Kiedy pod koniec lat czterdziestych okazało się, że wszelkie próby reakcyjnych ugrupowań militarnych zmierzające do opanowania magazynów broni termojądrowej spełzły na niczym, jako że magazyny te były kontrolowane przez uczonych, system informacyjny na dobre zakorzenił się w świadomości ogółu. Przełom był tak wielki, że już po kilku latach młodzi ludzie, którzy rozpoczęli samodzielne życie umysłowe po roku pięćdziesiątym drugim, przywykli wyrażać się o wszystkim, co poprzedzało „Bunt Cybernetyków” tak jak w dwudziestym wieku wyrażano się o legendach Starego Testamentu. Świat skurczył się — i rozrósł jednocześnie, intrygi i zamieszki ucichły wcześniej, niż mogli się tego spodziewać najzagorzalsi optymiści, a kolejne rocznice „Buntu” obchodzi kula ziemska jako najpiękniejsze święto ludzkości.

Stojąc na najwyższym piętrze skalnego tarasu, Paweł Kulski nie rozmyślał, rzecz prosta, o okresie realizacji systemu, który stał się podwaliną jego epoki. Niejasne refleksje, pojawiające się i niknące, nie układały się w żaden ciąg logiczny. Trzeba jednak zdać sobie sprawę, jakie były kryteria i wartości współczesnego świata, wartości, z których Kulski, jako historyk czerpał w większym może stopniu, kształtując własną osobowość, aniżeli inni. I to trzeba wiedzieć, aby zrozumieć, co czuł, kiedy na jego oczach niektóre z tych — niewzruszonych, zdawałoby się, — wartości rozsypywały się w gruzy.

Niezmiernie nisko, na dnie skalnej czaszy, odezwała się syrena dużego pasażerskiego poduszkowca. Kulski drgnął i wyprostował się. Odruchowo przeciągnął wierzchem dłoni po czole. Za kilkanaście minut znowu zamkną się za nim drzwi kabiny łączności, aparat zarejestruje nową serię drgań, kolejny meldunek przełożony na język elektromagnetycznych sygnałów. Automaty rozwiążą szyfr, uczeni zaktualizują programy mózgów, zespoły pamięciowe tych ostatnich skwitują nową porcję informacji nikłą zmianą pozycji świateł, a perforowana taśma z tekstem meldunku zostanie zniszczona. On sam zapisze to wszystko w „pamięci” swojego podręcznego automatu, sprzężone z nim analizatory instytutów historycznych i archiwów podejmą trud kojarzenia faktów, wytyczania prawidłowości, zderzenia analogii — by po kilkudziesięciu sekundach zwrócić mu jego własne myśli wzbogacone o cały ten materiał w postaci syntetycznego preparatu. Na jego podstawie on, historyk, zaprogramuje ostatni etap ciągu — kalkulator logiczny. Suma rozwiązań tego ostatniego, zebranych w dowolnym okresie czasu, da podstawę do opracowania wniosków. Epoka informacji pociągnęła za sobą rewolucję techniczną w łączności. Wszystkie ważniejsze dzieła naukowe i literackie, dzieła sztuki, mapy, czasopisma, były zapisywane w kryształach. Nazywano to techniką kwarcową — od pierwszych prób, dokonywanych z kryształami kwarcu. Kilkaset tysięcy ludzi równocześnie mogło korzystać z danej książki, gazety czy też oglądać wybrany obraz na domowych odbiornikach. Każdy taki kryształ był równocześnie mikronadajnikiem. Biblioteki, archiwa i muzea były niejako „samowystarczalne”. Wszystko to zmieniło oczywiście zasadniczo metodologię nauk społecznych, a wśród nich również historii, zwłaszcza historii współczesnej.

Paweł Kulski rozpoczął w tym dniu pracę o czwartej rano, pół godziny przed oznaczonym terminem pierwszego meldunku. Niezależnie od wszystkiego, był po prostu śmiertelnie zmęczony. Jego spojrzenie przenikało przez przepiękny krajobraz jak przez szklaną taflę, grzęznąc w zamglonej perspektywie Morza Północnego. Od kiedy tu przyjechał, stał się biernym świadkiem czegoś, co druzgotało świat kryteriów człowieka drugiej połowy dwudziestego pierwszego wieku, przed czym wzdragała się cała jego istota. Oto po raz pierwszy od sukcesu „Buntu Cybernetyków” działy się rzeczy o decydującym znaczeniu dla całej ludzkości — i ludzkość nie była o tym informowana. Centralna rozdzielnia, serce krwionośnego układu łączności satelitarnej, została wyłączona z transmisji Ziemia — Mars. Łączność przejęły obserwatoria na Wybrzeżu Norweskim, których załogi zastąpili członkowie Zespołu Koordynacyjnego Programu Marsjańskiego. Treść rozmów prowadzonych z nieliczną grupą badaczy kosmonautów utrzymywana była w najściślejszej tajemnicy. Było i coś więcej. Niezależnie od poufnych transmisji Agencja Astronautyczna nadawała w programach wszystkich ziemskich ośrodków telewizyjnych „normalne” relacje z Marsa. Ludzie oglądali uśmiechnięte twarze Rankona, Thorson, Sakadze, Pottona, Ruszkina i innych, dowiadywali się szczegółów geologicznych, wysłuchiwali danych o atmosferze, temperaturze, ciśnieniu i tym podobnych. Ludzie byli oszukiwani. Zresztą nikt nie przeżywał już tak tych meldunków jak w pierwszych dniach po katastrofie. Przez kilkanaście dni po przywróceniu łączności lot i to wszystko, co dotyczyło losów załogi Kopernika, było naczelnym, jeśli nie jedynym, tematem dnia. Przez miesiąc, półtora, ludzie czekali jeszcze na wieści. Potem przyszła wiosna, a wraz z nią otwarcie pierwszej linii wahadłowej i inauguracja powszechnych rejsów turystycznych na trasie Księżyc — Wenus. Kiedy wreszcie w kolejnych transmisjach z Marsa powtórzono oficjalnie, że uczeni nie wypowiedzą się na temat przybyszów z kosmosu przed wyczerpaniem programu badań, co nie nastąpi wcześniej niż za rok, kiedy potwierdzono, że przybysze ci opuścili nasz system słoneczny co najmniej sto lat temu, zainteresowanie pracami ekipy stopniało niemal do zera. Do myśli, trapiących Kulskiego, dołączyło się wtedy uczucie osamotnienia.

Drgnął nagle. Tuż obok niego pojawiła się lekko przygarbiona sylwetka profesora. Nie słyszał jego kroków. Corton podszedł do balustrady, pochylił się i nie odwracając głowy powiedział:

— Jesteś zmęczony, Pawle. Powinieneś się przespać. Kulski milczał. Corton… bardziej przyjaciel niż przełożony, profesor. Zwykł mawiać: „Co, Pawle, nie wiesz, czy jesteś zadowolony? To ja ci powiem…” Teraz Kulski wyczytał w jego zmizerowanej twarzy, że wszystko, co miałby mu do powiedzenia profesor, już wie, że trawi go ten sam ogień, taka sama samotność…

— Może rzeczywiście za wcześnie… — mruknął, nieoczekiwanie dla samego siebie Kulski. Corton przysunął się bliżej.

— O czym myślisz? Kulski zreflektował się.

— Myślę, że upojeni naszą epoką, wie pan, profesorze, co chcę powiedzieć, zapomnieliśmy, że wciąż jeszcze jesteśmy w połowie drogi…

— Jak to rozumiesz?

— Całkiem zwyczajnie. Tak jak profesor Sakadze. Powiedział mi to w dniu startu Uzbekistanu.

— Tak powiedział…? — Corton zamyślił się. Zapadło milczenie. Kulski chciał jeszcze powtórzyć słowa Sakadze o ludzkości, która za wcześnie rozgrzeszyła się ze swojej przeszłości, oddając ją ze spokojem w wyłączne władanie

historykom — ale zrezygnował; Profesor z pewnością zrozumiał.

— Ja wiem — odezwał się wreszcie Kulski — przecież to moja specjalność. Pana także, profesorze. Ale w rzeczywistości jesteśmy tylko geometrami, mierżącymi drogi przeszłości. Aktualizujemy, nanosimy poprawki. To tak jakby na suwaku, przedstawiającym wieczność, nieustannie przesuwać wskazówkę wytyczającą czas bieżący. Teraźniejszość — a za nami i przed nami — dwie nieskończoności. Sakadze powiedział mi także coś więcej. Ale ja myślę… — zawiesił głos.

— Mów, Pawle — upomniał go po chwili Corton.

— To wszystko nie ma sensu — obruszył się nagle. — Ale skoro już zacząłem… Myślę, że to nie ludzkość odżegnała się za wcześnie od wszystkiego, co doskwierało jej w dawnych czasach. To my, historycy, za wcześnie pozwoliliśmy jej o tym zapomnieć. To nasza wina. A teraz, proszę… — zatoczył ręką łuk, jakby chciał wskazać wszystkie zamieszkałe doliny globu.

— Co teraz? — spytał szybko Corton.

— Przecież pan wie. Oszustwo. Ukartowane przez areopag uczonych, którym ludzkość ufa jak nikomu innemu. Czyż nie było naszym obowiązkiem, pana i moim…

— Nie — przerwał ostro Corton. — Nie było. Kulski uniósł głowę i otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale profesor niecierpliwym gestem nakazał mu milczenie. — Jesteś naprawdę zmęczony — powiedział. — Musisz odpocząć. Nie przerywaj — rzucił widząc, że Paweł kręci głową na znak protestu. — Będę już musiał iść — dodał, spoglądając na zegarek — za kilka minut transmisja. Zastąpię cię dzisiaj. Ale zanim pójdę, muszę ci coś powiedzieć. Popełniłeś dwa błędy: logiczny i rzeczowy. Zresztą, jeden wynika z drugiego — Corton uśmiechnął się i serdecznym gestem przyciągnął Pawła do siebie. Zaskoczony Kulski stracił równowagę, potknął się i całym ciężarem zawisł na profesorze. Ten ani drgnął.

— Przede wszystkim — ciągnął — jeśli historia jak i czas, w którym się dzieje, są nieskończone, to nie można na nią patrzeć tak jak pies patrzy na własny ogon. Nie ucieknie, kiedy zaczniesz ją gonić. Gdybyś jednak chciał na zasadzie paradoksu. — powtarzam: paradoksu, bo przecież Einsteina zna każde dziecko — przyjąć tezę o niezmiennej nieskończoności czasu, to zgodzisz się, że jedynym logicznym wykresem takiej tezy byłaby linia prosta. A że każda linia prosta może mieć tylko jeden punkt, dzielący ją na dwie równe części, więc punkt ten musi się zawsze znajdować w jednym i tym samym miejscu. Czyli że koncepcja „ruchomej” połowy wieczności, przemieszczającej się z upływem czasu, jest nie do przyjęcia. To oczywiście żarty… A teraz poważnie. Wiem, o co ci chodzi. Niektóre kryteria, jakie uważałeś za niewzruszone dla historii i nie tylko historii, okazały się nieco mniej niewzruszone. To był szok. Zresztą — puścił ramię Kulskiego, odsunął się i oparł ciężko o balustradę — mogę ci powiedzieć, że sam przeżywałem to nie mniej… mniejsza z tym. Otrząsnąłeś się z pierwszego oszołomienia i zacząłeś myśleć. Uznałeś zdaje się, że wobec tego, co zaszło, runie cały gmach nauk społecznych i trzeba będzie zaczynać od początku. Teraz… nie, nie tak. Bo to był twój pierwszy błąd. Zapędziłeś się za daleko w analogiach, pomyliłeś epoki. Rozumowałeś tak: kiedyś ludzie oszukiwali się, zabijali w bratobójczych wojnach. Po kilkudziesięciu tysiącach lat rozwoju cywilizacji wreszcie odnaleźli właściwy sens słów: Ziemia — i człowiek. I oto na ten świat pada nowy cień: kosmos. Przybywają obcy. Już pierwszy kontakt z pozaziemską cywilizacją — nawet nie z jej twórcami, a tylko wytworami wznieca wizję nowych tragedii. Czy tak musi być? Może taka jest prawidłowość, taki początek wszystkiego? Przed milionami lat każde przypadkowe spotkanie jaskiniowców z dwóch różnych rodów musiało się skończyć śmiercią jednego z nich… Czy nie tak myślałeś, Pawle? Poczekaj, nie przerywaj. Dalej… przypuśćmy, że po iluś tam latach uda nam się pokonać istoty, które zbudowały bazę na Marsie, Będą to jednak lata. Lata cierpień, tragedii, dezintegracji. Przecież już teraz, kiedy nic jeszcze nie wiemy, zaczęliśmy się oszukiwać. A potem, kiedy przebrniemy przez ten pierwszy kosmiczny kołowrót, czeka nas drugi, trzeci, następne… Wreszcie dojdziemy do porozumienia z wszystkimi rasami zamieszkującymi naszą galaktykę. Ale są przecież inne galaktyki. A po galaktykach…? Wszechświat jest nieskończony… Tak myślałeś, prawda? Otóż powtarzam jeszcze raz: pomyliłeś epoki. Zapomniałeś o czymś, historyku…

Kulski wzruszył ramionami.

— Nawet jeśli zapomniałem — powiedział cicho — to czegóż innego możemy się spodziewać?

— Tego, że zawsze będziemy razem. Mieszkańcy Ziemi. Ze zrobimy dla niej wszystko. A zapomniałeś o tym, co poprzedziło „Bunt Cybernetyków”. Co nasi dziadkowie nazywali: komunizmem. Dzisiaj… dzisiaj tego po prostu nie nazywamy. To jest w nas. Człowiek jest oddany swojej pracy, Ziemi, innym ludziom, bo każdy rok życia, każdy dzień utwierdza go w przekonaniu, że to jest jedyna droga do dobrego samopoczucia i sukcesu — osobistego i powszechnego. Ale pomyśl — dlaczego tak przeżywasz to co się dzieje? Te wszystkie tajemne narady, szyfry, i tak dalej? Bo to godzi w twoje, nie — w nasze idee. Jeżeli o czymś zapominamy, to właśnie o tym. Może dlatego, że nic nas nie zmusza do szukania w pamięci analogii z okresu, w którym rodziła się nasza epoka. Ale weź któregoś z naszych najmłodszych uczniów, zaprowadź go pod pomnik Gagarina i spytaj, kogo przedstawia. Padnie odpowiedź — komunistę. To będzie wiedzieć każdy. Dopiero co czwarty, może co trzeci powie ci, że był to pierwszy człowiek, który patrzył na Ziemię z kosmosu. Kiedy spotykasz Europejczyka i opowiadasz mu o jakimś trzecim Europejczyku, nie przyjdzie ci nawet na myśl powiedzieć: to jest biały. Dlaczego? Bo to oczywiste. I dlatego ja osobiście nie przejmuję się tak bardzo faktem, że depesze z Marsa są szyfrowane i że na Syberii kilkanaście kombinatów produkuje akceleratory fotonowe. Mógłbym ci powiedzieć, że byłem temu przeciwny. Uważałem tak jak ty, że ludzie powinni wiedzieć wszystko. Teraz, obserwując normalny, zdrowy puls życia społecznego, nie jestem już taki pewien, czy miałem rację. Pomyśl, ilu ludzi w tej chwili, w tym momencie, patrzyłoby ze zgrozą w stronę Marsa, wiedząc, że jacyś obcy zbudowali tam wyrzutnię, która skierowana w stronę Ziemi przyniosłaby nam zagładę w ciągu kilku godzin. Jeżeli ty, historyk, omal się nie załamałeś… Muszę już iść.

Corton odwrócił się nagle i szybkim krokiem ruszył w stronę wejścia do obserwatorium, ciemnej plamki, przypominającej mysią norę u podnóża gigantycznej kopuły. Kulski chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył, wyciągnął za odchodzącym ramię, jakby chciał go zatrzymać, i znieruchomiał. Po chwili powoli opuścił rękę, zawahał się i postąpił kilka kroków w stronę schodów, niemal pionowo w ciemniejące zakola skał. Zatrzymał się na pierwszym stopniu, odwrócił, daremnie szukając znajomej sylwetki na tle betonowej półkuli, wreszcie westchnął głęboko, jakby zrzucając nadmierny ciężar, i zaczął schodzić w dół.

Stopnie opadały skalną stromizną, momentami zawisały nad przepaścią, wykute w wąskich pólkach. Mało kto korzystał teraz z tej drogi, personel obserwatorium dojeżdżał z dołu elektryczną kolejką jednotorową, przeciwne zbocze przecinała doprowadzona pod samą kopułę wygodna szosa. Tu i ówdzie skalne ociosy, stanowiące stopnie, były wyrwane lub pochylone, trzeba było skakać z jednego bloku na drugi lub trawersować, szorując brzuchem po omszałych głazach. Mijał rozpadliny z buszującymi pod kamieniami strumieniami, chwilami rozpaczliwie balansował, wpadając z rozpędem na strome piargi. Szedł coraz szybciej, właściwie biegł już, na czoło występowały mu kropelki potu mieszając się z rosą strąconą z przydrożnych krzewów i karłowatych buków. W pewnym momencie wzniósł wzrok do góry i zatrzymał się.

Niebo, dotąd pogodne, zarastało ciemnymi, puszystymi chmurami. Spomiędzy ich postrzępionych brzegów słońce wyłuskiwało malejące płaty soczystego, jakby spryskanego lśniącą polewą błękitu. Zza skalnej ściany, po przeciwnej stronie zatoki, wytoczył się grzmot. Echo przyjęło go i odrzuciło w tej właśnie chwili, kiedy zza gór dobiegł nowy basowy pomruk. Spadły pierwsze krople.

Wiosenne deszcze na tym wybrzeżu, obmywanym, jak przed wiekami, ciepłym prądem zatokowym, bywają gwałtowne i krótkie. Łagodny wiatr gładzi raczej niż siecze ciepłymi pacynkami. Kulski otworzył usta, roztarł językiem kilka kropel, krzyknął radośnie i puścił się biegiem. Natychmiast zgubił ścieżkę, długimi skokami przeciął piarżystą rynnę i wpadł na strome, trawiaste zbocze. Zamykała je skalna grzęda. Wypatrzył wygodne, wąskie siodełko, pokonał je i zaczął schodzić strzępiastą granią opadającej stromo galeryjki. Grzmoty jakby przycichały, chociaż deszcz padał coraz gęstszy. Burza przechodziła bokiem. W oddali, na morzu, błyskały już łachy słonecznego srebra. Tylko nad kopułą obserwatorium stała jeszcze grafitowa, zwalista chmura, opadająca zwartą ścianą ulewy. Galeryjka urwała się nagle. Kilkanaście metrów poniżej zieleniła się niemal pozioma łączka. Jedyna — jak się zdawało — droga prowadziła przez lekko przewieszony garb, obcięty z obu stron jak nożem. Bez chwili zastanowienia położył się na brzuchu, okraczył filar i szorując po skale całym ciałem, zjechał na wąską półkę tuż nad przewieszką. Trawers w lewo. Ostatnie metry dzielące go od łączki przebył na spodniach, sunąc wraz z odłamkami skał, żwirem i kępami mchu. Wylądował z impetem, który rzucił go na kolana. Pozostał tak, wdychając zapach zroszonej trawy, kiedy dobiegł go nagle głośny śmiech.

W odległości dwóch metrów, tuż pod przewieszką, skała załamywała się, tworząc coś w rodzaju koleby. Stało tam dwoje młodych ludzi.

Oboje powitali zniebazstąpienie Kulskiego życzliwym śmiechem.

— Pan z tej czarnej chmury czy z tej różowej?! — zakrzyknął chłopiec.

— Na pewno z różowej — zaśmiała się dziewczyna — z czarnej zlatują na miotle!

Kulski podniósł się powoli. Oprzytomniał. Uśmiechnął się do niespodziewanych świadków swojego karkołomnego zjazdu i usiłował doprowadzić do porządku ubranie. Błyszczące włókno, nasycone parami miedzi, przedstawiało obraz całkowitej ruiny.

— Niechże się pan schowa. Jest miejsce — powiedziała dziewczyna. Kulski potrząsnął głową.

— Teraz? — odrzekł, wskazując brunatnoszare plamy na spodniach i bluzie. — Zresztą śpieszy mi się.

— Do diabła z tymi rezerwatami — zezłościł się chłopak. — Zamówiłoby się przyzwoitą wiosnę, bez żadnych głupich sztuczek i tyle. Mokniemy, marzniemy — bo komuś się wydaje, że tak jest szalenie naturalnie! To ma być ta rzadka rozkosz obcowania z przyrodą. Dziękuję pięknie!

— Nie zrzędź — zawołała wesoło dziewczyna — mogło być gorzej. Jakaś mała lawina albo trzęsienie ziemi… kto wie, co jeszcze wymyślą ci dziadkowie od ochrony przyrody!

Kulski wyprostował się i ruszył przed siebie. „Z różowej chmury…” Uśmiechnął się gorzko. Nie przyleciał wprawdzie na miotle, ale też z pewnością nie z różowej chmury.

Łączka kończyła się tarasem, przez który przebiegał tor kolejki. Podszedł do pierwszego z brzegu wspornika, przywołał wagonik i po chwili jechał już z powrotem, do góry.

Kiedy stanął u stóp kopuły obserwatorium, ta rozbłysła nagle niby ogromna mydlana bańka. Chmury rozstąpiły się, ich ostatnie zatoki szybko topniały w wiosennym słońcu. Kulski odetchnął głęboko i omiótł spojrzeniem wierzchołki otaczających Bergen gór. Wilgotne powietrze jak gdyby przyśpieszało bieg promieni słonecznych, wyniosłe granitowe czapy leżały dosłownie na wyciągnięcie ręki. Wzdrygnął się nagle na dźwięk niemiłego, natarczywego dźwięku. Minęło kilka sekund, zanim rozpoznał sygnał wywoławczy swojej wmontowanej w zegarek stacyjki. Automat zaskrzeczał ponownie. Kulski nerwowym ruchem podniósł dłoń.

— Słucham — rzucił.

— Kolega Kulski? — poznał głos Cortona. Wydało mu się, że brzmi jakoś inaczej niż przed godziną, kiedy się rozstawali, jakby niepewnie.

— Słucham, profesorze — powtórzył.

— Gdzie jesteś?

— Na górze. Stoję przed wejściem. — Kulski wiedział już, że coś się stało. Ton Cortona nie wróżył niczego dobrego.

— Poczekaj. Zaraz wyjdę.

Kulski postąpił kilka kroków do przodu i zawisł spojrzeniem w drzwiach wejściowych, które z bliska przypominały półkoliste, przezroczyste skrzydła. Po chwili drgnęły, błysnęły ognikami słonecznych refleksów. Wyszedł Corton. Zrobił kilka kroków i przystanął. Kilkanaście sekund wpatrywał się w Kulskiego. Wreszcie przemówił:

— Przygotuj się, Pawle. Pojedziesz do profesora Bo Lorena.

Kulski poruszył bezgłośnie wargami. Twarz Cortona przypominała tragiczną maskę z głębokimi cieniami pod oczyma.

— Co się stało? — wykrztusił wreszcie.

— Tam dowiesz się wszystkiego — odparł szybko profesor. — Mogę ci powiedzieć tylko tyle, że kończy się dla ciebie okres obserwacji. Będziesz musiał działać. Poza tym… — zawahał się.

— Słucham — wyszeptał Kulski.

— Nie myśl i nie mów nigdy o historii… także o naszej historii, tak, jak mówiłeś do mnie tutaj, przed południem. Tym bardziej… — uniósł głowę i spojrzał mu prosto w oczy — tym bardziej że teraz dopiero będziesz miał powody, żeby powiedzieć „za wcześnie…”

Загрузка...