ROZDZIAŁ VI

— To zaczyna być już nudne — powiedziała Lena, sięgając po termos z kawą. — Gwiazdy w dzień, gwiazdy w nocy, w dodatku chmur ani na lekarstwo… Człowiek mimo woli wpatruje się w horyzont, z nadzieją, że ujrzy wschodzące słońce. Batuzow zatrzymał komara, okręcił się wraz z łóżkowatym fotelem i podał jej swój kubek. Gorący płyn parzył podniebienie, przekładając naczynia z ręki do ręki zdmuchiwali obłoczki pary.

Przezroczyste ściany pojazdu nie zapewniały takiej izolacji termicznej, jak azbestowe włókno skafandrów. W kabinie było porządnie zimno. Mimo to ich hełmy kołatały na tylnych siedzeniach, odrzucone; po kilku tygodniach badań prowadzonych w beztlenowej atmosferze nauczyli się wykorzystywać każdą okazję do uwolnienia karków od ciężaru ciasnych, krępujących swobodę ruchów kryz.

Batuzow odstawił pusty kubek i spojrzał przed siebie.

Dochodziło południe. Ciemnogranatowe niebo, wysypane gwiazdami, przypominało papier z opakowania świątecznych prezentów. Phobos wchodził właśnie w trzecie w ciągu tej doby zaćmienie. Deimos wisiał tuż nad horyzontem, sącząc blade, rozmokłe światło. Słońce pozbawione niemal korony, w które można się było bezkarnie wpatrywać nieuzbrojonym wzrokiem, stało w zenicie. Na północy błyszczała najjaśniejsza na marsjańskim firmamencie — Wenus. Po przeciwnej stronie widnokręgu, tuż za białożółtą Ziemią widniał nieco ciemniejszy punkt: Księżyc, w tej samej fazie co planeta-matka. Jak okiem sięgnąć ani jednego obłoku, ani strzępka chmury. Coś takiego można zobaczyć na Ziemi, nocując w czasie pełni w najwyższych partiach gór.

— Przyzwyczaisz się — powiedział Batuzow. Skinęła głową.

— Tak — odezwała się po chwili. — Do tego tak — dodała znaczącym tonem, bez uśmiechu.

Zrozumiał. Dojadło mu już to milczenie, wiedział, że ona przeżywa wszystko jeszcze bardziej emocjonalnie, że jest jej ciężko, że konsekwentne omijanie w ich rozmowach pewnych tematów pogarsza sytuację, dorzucając do innych trosk gorycz osamotnienia. Wiedział też jednak, że słowa niczego nie zmienią, że kiedy raz zaczną, pociągnie to proces lawinowy, zapędzi ich w zaułek, w którym już po kilku dniach atmosfera stanie się tak zawiesista, że zabraknie jej dla obojga, że zaczną tęsknić do samotności. A to oznaczałoby koniec, w każdym razie dla niego, dla tego czym była ta kobieta, czym zaczynała dla niego być, wbrew sobie i poza jego wolą, poza całym ich dotychczasowym życiem, które zdawało się zmierzać do jednego celu: astronautyki, misji — bo nie można nazywać tego zawodem — badacza ciał niebieskich i próżni.

Unikając jej wzroku sprawdził wskazania czujników, ujął drążki kierownicy i pchnął pedał. Biegi przeskoczyły bezgłośnie, koła targnęły miałki grunt, naparły na podłoże, komar potoczył się miękko, od razu nabierając prędkości. Po chwili zmienił nieznacznie kurs. Pozostawiając za sobą łagodne łuki kolein, wytłoczonych w rudym pyle, ruszyli prosto w stronę zamykającego horyzont pasma wysokich gór. Cyferki w ostatnim okienku licznika kilometrów zlały się w jedną, migocącą taśmę. Dwa tysiące dwadzieścia jeden, dwa tysiące dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy… cztery…

Liczby nic nie mówiły o przestrzeni, którą pozostawili za sobą od wczoraj, od czwartej rano, kiedy opuścili rakietę. Głośniki milczały, jakby urągając trudowi człowieka, dwojga ludzi, którzy przecięli dwie wielkie, czerwone pustynie, rozdarte kilometrowej szerokości bezdennymi zdawało się szczelinami, jak gdyby cała planeta rozsadzona potwornym wybuchem jądra, pękała w wyszczerbione skalne czerepy.

Piętnaście po trzeciej czasu miejscowego zatrzymali się u stóp długiego upłazu podprowadzającego pod wąską przełęcz między dwoma zwalistymi, skalnymi szczytami. Od pewnego czasu grunt stawał się kamienisty, opuścili pyliste podgórze, miejsce czerwonego miału zajął żwir, potem osypiska, wśród których coraz częściej pojawiały się wielkie, kanciaste głazy i osobliwe, nie mające nic wspólnego z panoramą jurajskich wapieni, ostańce. Omijali już tylko te ostatnie, pojedyncze ułamki skalne zmieniły się w jedno najeżone rumowiskiem pole, którym targany gwałtownymi podrzutami komar parł wzwyż jak tocząca się wbrew prawom ciążenia gumowa piłka.

— Przejedziemy przełęczą — Batuzow, manipulując przy hełmie, wskazał szczerbę między skalami. Skinęła głową, już gotowa, z ręką na przełączniku zapadni.

— Jak zwykle?

Przytaknął, dając znak, że może spuścić ściany kabiny.

Po dziesięciu minutach byli gotowi. Próbki skał spoczęły w zasobniku, wyniki analizy atmosfery i sondy sejsmicznej wzbogaciły pamięć neuraksa. Kolejny epizod mrówczej, wielodniowej kampanii badawczej, nazywanej przez nich dla odróżnienia od zadań grupy Rankona — powierzchniową. Od dwudziestu czterech dni nie robili na dobrą sprawę nic innego. Pozostawieni sami sobie, przejęli ciężar realizacji całego programu badawczego, opracowanego przed startem z Ziemi, kiedy nikt się nie spodziewał, że na najbliższym kosmicznym sąsiedzie, zmierzonym, zbadanym i obfotografowanym przez setki bezludnych sond, przyjdzie człowiekowi po raz pierwszy w jego historii spotkać się z obcą cywilizacją.

Tamci, z Uzbekistanu, niewiele godzin po lądowaniu przenieśli się do podziemnej hali — bazy przybyszów z kosmosu. Okazało się, że nieprzenikliwie dla oka ściany, a raczej zasłony wyznaczające granice pól siłowych są równie jak dla oka nieprzenikliwe dla gazów. Po zainstalowaniu prowizorycznej stacji filtrów i sprężarek tlenowych pozwoliło to uczonym pracować tam w głębi bez skafandrów.

Od tego momentu Sakadze i Batuzow stracili z nimi praktycznie wszelki kontakt. Odczuli to tym boleśniej, że ekipa przybyła na pokładzie Uzbekistanu, nie mając w swym składzie biologa, dokooptowała Ann Thorson. Również Potton przeniósł się do grupy eksplorującej podziemia, obejmując funkcję zastępcy szefa połączonych ekip, Adama Rankona.

Od czasu do czasu któreś z nich pojawiało się w kabinie Kopernika. Mówiono wtedy o pracy Leny i Andrzeja, wymieniano i komentowano wieści z Ziemi. Nikt nigdy nie powiedział słowa na temat postępu badań w podziemiach. Pozostała na powierzchni dwójka wiedziała, że oficjalne transmisje dla Agencji Astronautycznej są kamuflażem, że z podziemi co kilka godzin płyną w kierunku Ziemi zaszyfrowane meldunki, odbierane przez wąską grupę uczonych, wybranych z Zespołu Koordynacyjnego. Wobec respektowanej przez obie strony „zmowy milczenia” starano się nadać tym sąsiedzkim spotkaniom charakter beztroskich, koleżeńskich wieczorków. Nie udawało się to, bo nie mogło się udać. Coraz rzadziej się uśmiechano, coraz częściej po kilku wymienionych zdaniach następowały przewlekłe chwile milczenia. Nic więc dziwnego, że wizyty w Koperniku stawały się coraz rzadsze i krótsze. Oczywiście, nikt nigdy nie powiedział Lenie ani Andrzejowi, żeby nie przychodzili do podziemi. Po prostu ich nie zapraszano. Najczęściej przyjeżdżała, oczywiście, Ann Thorson, zwykle w towarzystwie młodego profesora cybernetyki inżynieryjnej w Neapolu, Giovanniego Como. Najstarszego z załogi Uzbekistanu, Michała Puszkina znali dobrze jeszcze z czasu studiów. Był to wesoły, szpakowaty mężczyzna, zawsze skory do żartów i studenckich figli.

Uśmiech nie schodził z jego twarzy nawet w najbardziej dramatycznych momentach, jakich nie skąpiła praca na stanowisku kierowania eksperymentalnego Instytutu Astrochemii w Nachodce. Przychodził niestety rzadko, Lena powiedziała kiedyś, pod wpływem impulsu, że musiał być przeciwny pozostawieniu ich samych w Koperniku i że czuje się skrępowany, dostrzegając lepiej od innych ich żal, nabrzmiewający pod cienką, napiętą błoną milczenia. Kto wie, może trafiła w sedno, bo Ruszkin przy całym swym rubasznym humorze i chłopięcym sposobie bycia był człowiekiem wrażliwym i w gruncie rzeczy nieśmiałym. Potton oraz czwarty członek drugiej załogi, pilot-konstruktor Gordon Whiten, nie pokazali się ani razu.

Silniki szły na pełnych obrotach, ich głos przypominał granie rozpędzonego do kosmicznych szybkości dziecinnego bąka, amortyzatory z rozpaczliwym miauczeniem chwytały ciężar pojazdu, spadającego z kanciastych głazów. W nieustającym tańcu, targani na boki, wgniatani w siedzenia by za chwilę w kolejnym podrzucie chronić kaski przed rozbiciem o dach kabiny, pełzli w górę upłazu. Wydawało im się, że ta koszmarna jazda trwa już godziny, w rzeczywistości zaczęli forsować przegradzający pustynie wyostrzony masyw skalny niespełna dwadzieścia minut temu. Czekała ich jeszcze godzina takiej wspinaczki, zanim osiągnęli przełęcz.

Siodło lśniło skalną gładzizną jak zalane szkliwem. Komar przyśpieszył, wtoczył się miękko na szczytowy garb przełęczy, koła zagwizdały w poślizgu. Stali.

W ciszy, która spłynęła jak cień na rozpaloną księżycową pustynię, dały się niemal natychmiast słyszeć charakterystyczne trzaski i poskrzypywania. W chłodnej atmosferze kurczyły się gwałtownie rozżarzone tryby silników. Ogłuszeni, zmaltretowani piekielnym tańcem siedzieli dłuższą chwilę bez ruchu. Napięte mięśnie powoli wiotczały, łomot w skroniach przycichał, wreszcie Batuzow westchnął głęboko i leniwym ruchem sięgnął do dźwigni. Ściany rozstąpiły się i zapadły.

Powierzchnia obłego szczytu, sterczącego nad przełęczą, miała barwę miodu. Błyszczała w słońcu jak gdyby naprawdę zalana tężejącą słodką masą. Spieszyli się. Była to iście lodowa wspinaczka, gorsza, bo skalnego szkliwa nie wziąłby żaden czekan czy raki, w polu widzenia nie było najmniejszej szczeliny ani szczerby, palce nie znajdowały uchwytów. Każdy krok groził ześliźnięciem się w przepaść, przed postawieniem stopy trzeba było chwilę balansować, wyważając ciężar ciała. Wejście na stumetrową stromiznę pochłonęło w tych warunkach blisko godzinę.

Jak okiem sięgnąć rozlała się przed nimi przestrzeń, podobna do jasełkowej dekoracji, a właściwie niepodobna do niczego, co komukolwiek z ludzi zdarzyło się dotychczas oglądać. Gładkimi garbami, jakby zwieszonymi skalnymi palcami, zbocze opadało stromo ku zasłanemu piarżyskiem pogórzu. Za kamieniskiem, wzdłuż całego widocznego masywu gór ciągnął się kilkunastometrowy pas czystego gruntu barwy palonej cegły. Na wschodzie topniał w rudawej mgle, zacierającej linię horyzontu, od zachodu ginął u podnóży strzelistych strzępiastych szczytów. Należały do tego samego masywu, na którym stali. Pojedynczy rząd niebotycznych wypiętrzeń, jak gdyby sztucznie wkopanych w pustynię, zataczał łuk o promieniu kilkuset kilometrów. Przypominało to wycinek ściany gigantycznego krateru. Skalisty grzebień nieznacznie tylko malał oddalając się ku widnokręgowi i wsiąkał w granat firmamentu.

Na wprost, za pasem czerwonej ziemi, rozciągały się niezmierzone połacie, jakby obsypane pomarańczowym śniegiem. Podobne do morskich płycizn majaczyły tu i ówdzie bezkonturowe plamy czerni i głębokiej zieleni. Były to osławione marsjańskie „plantacje”, przyczyna bezsennych nocy dwudziestowiecznych astronomów i przyrodników. Dziś już dokładnie zbadane i obfotografowane, od dawna odarte z wszelkiej tajemniczości, przechodziły stopniowo do podręczników dla coraz to niższych klas. Co innego jednak wiedzieć — a co innego być pierwszym, który zobaczył.

Łańcuch górski otaczał od południa obszary Caduceaty i Apollonii. Na terenie tej ostatniej, gdzieś przed nimi, leżał hipotetyczny punkt lądowania Kopernika. Za ich plecami pozostała Liguria z jej pylistą pustynią, która omal nie stała się ich grobem. Dziś po raz pierwszy mieli opuścić jej granice. Harmonogram badań trzymał ich dotychczas w pobliżu statków, w promieniu nie przekraczającym trzydziestu kilometrów. Dopiero po zakończeniu wstępnego etapu przyszła kolej na dalsze wyprawy. Trudno się dziwić, że celem pierwszej stały się tereny Apollonii, rejon wytyczony przed startem pod budowę pionierskiej bazy Ziemian na Marsie. Tam była woda, pochodząca z topniejącej czaszy śniegowej pokrywającej krąg bieguna północnego, tam płużyło się życie roślinne, tam wreszcie, nad „plantacjami” zaobserwowano osobliwe tlenowe mikroklimaty. Uboga flora pokrywała niecki ciepłych dolin, zwanych przez dawnych astronomów „morzami” także w innych rejonach planety, były one jednak znacznie gorzej zaopatrzone w wodę, w sąsiedztwie której biologowie spodziewali się znaleźć najciekawsze i najbujniejsze kolonie roślin. W normalnych warunkach regulamin zabraniał oddalania się od statku na tak dużą odległość. W obliczu konkretnej sytuacji, w jakiej postawiła ich awaria Kopernika, a przede wszystkim wobec prowadzonych przez zasadniczą grupę badań obcej bazy kosmicznej, nie mieli jednak wyboru. Należało albo w ogóle zrezygnować z wyprawy, albo zdecydować się na jazdę komarem. Zresztą pojazd ten przystosowany do wszelkich możliwych warunków i rozwijający w łatwiejszym terenie bardzo znaczną szybkość, spełniał praktycznie wymogi bezpieczeństwa. Miał przy tym tę wyższość nad statkiem, że pozwalał jadącym na bezpośredni kontakt z badanym terenem, po prostu można było więcej zobaczyć. Przemierzyli więc obszar Ligurii, robiąc chwilami trzysta kilometrów na godzinę. Zatrzymywali się tylko na krótko, dla przeprowadzenia stereotypowych badań. Przełęcz, na której teraz stali, dzieliła na dwie równe niemal części wycinek skalnego muru pomiędzy Ligurią i Apollonią.

Jak urzeczeni wpatrywali się w ogromną, pofałdowaną płaszczyznę, podobną do płótna faszysty, naciągniętego na nieruchomą, nieskończoną karawanę wielbłądów. W pewnej chwili spojrzenie Batuzowa padło na twarz Leny, stojącej kilka kroków dalej, w nieznacznym, łagodnym zagłębieniu skalnym. Musiał się uśmiechnąć. W jej oczach podążających wzdłuż linii horyzontu widniał najczystszy, dziecinny zachwyt. Wyglądała jak mała dziewczynka, po raz pierwszy w życiu zabrana do lunaparku. Z otwartymi ustami wpatrywała się w miejsce, gdzie grzebień fantazyjnych, jakby zastygłych w płynnym wybuchu skał, przebijając żyłę rudawej mgły, wsiąkał w gwieździsty granat. Nie myśląc o tym, co robi, jak zahipnotyzowany postąpił kilka kroków i objął ją ramieniem. Nie odsunęła się. Po dobrej chwili odwróciła powoli głowę i spojrzała na niego, jak gdyby bezgranicznie zdumiona.

— Podoba ci się? — spytał wysokim, nieswoim głosem. Nie odpowiedziała. Zrobiła ruch, jakby chciała postąpić do przodu. Natychmiast cofnął ramię.

— Tam będziemy nocować — powiedział już zwykłym tonem, wskazując ciemniejący pod widnokręgiem pas zieleni. — Rano, kiedy będzie jeszcze rosa, polecę na łąkę i przyniosę ci bukiet najpiękniejszych marsjańskich ostów.

Drgnęła jak zbudzona ze snu.

— Przyjmę osty jako dowód rzeczowy. Załączę je do raportu o naruszeniu statutu marsjańskiego rezerwatu biologicznego. Mówiąc to odwróciła głowę. Oślepiony słonecznym refleksem, który zapłonął w szybie jej hełmu, nie wiedział, czy mu się zdawało, czy rzeczywiście przez jej twarz przemknął krótki, mimowolny uśmiech. „Czy tak będzie zawsze?” — pomyślał.

— Wracamy. — Głos Leny brzmiał sucho, rzeczowo. Nie czekając na niego zaczęła ostrożnie schodzić w kierunku przełęczy. Zamyślony, podążył za nią. Nic się nie stało, nic nie zaszło, skąd więc to wrażenie, a raczej pewność, że ich „zmowa milczenia” wkroczyła w nowe, dotychczas nie objęte zakazem obszary.

Bez przeszkód zjechali zboczem łagodniejszym ż tej strony i wolnym od kamienistego osypiska. Gładki jak stół pas czerwonej ziemi pozwolił na rozwinięcie maksymalnej szybkości. Pędzili w milczeniu, koncentrując uwagę na tarczy radaru i okienkach czujników. Po godzinie Batuzow przesunął nieznacznie dźwignię kierownicy. Komar, przemierzający dotąd prostym skosem podgórską równinę, zatoczył łagodny łuk, odwracając się tyłem do szczytów i biorąc bezpośredni kurs na biegun.

Od przełęczy, gdzie przekroczyli granicę Apollonii, dzieliło ich już przeszło dwieście kilometrów. Wciąż jeszcze daremnie wypatrywali przed sobą pierwszych smug zieleni, której rozległe kolonie tak wyraźnie rysowały się w krajobrazie widocznym ze szczytów. W pewnym momencie Batuzow oddał stery Lenie, a sam zajął miejsce z tyłu, przy pulpicie małego pokładowego analizatora.

Jazda stawała się uciążliwa. Nie robili teraz więcej niż pięćdziesiąt na godzinę. Za czerwonym pasem ziemi, grunt z każdym kilometrem twardniał, amortyzatory nie nadążały za coraz częstszymi wyrwami i wybrzuszeniami kamienistego podłoża. Cienkie warstwy gleby rozstępowały się chwilami na dość znacznych połaciach, obnażając skalne łysice, porznięte żyłami jakichś brudnobiałych, zwietrzałych minerałów. Szczeliny stawały się coraz szersze, rozdęcie opon komara nie na wiele się zdało, po kilku minutach zaczęło tak rzucać, że chcąc nie chcąc musieli jeszcze bardziej zredukować szybkość.

Nagle Lena krzyknęła i szarpnęła gwałtownie dźwignię, zwalniając równocześnie pedał gazu. Komar zakręcił w miejscu, uwiązł dwoma kołami w głębokiej wyrwie, wyszarpnął się, tracąc rozpęd wykonał gwałtowny skok do przodu, po czym znieruchomiał.

— Co się stało? — wykrztusił Batuzow, gramoląc się z powrotem na siedzenie. — Kontrola drogowa?

— Patrz, co się dzieje — Lena, zawstydzona trochę swoją nieopanowaną reakcją wskazała palcem tarczę wskaźnika ferrofotonowego.

— Obserwuję go od dobrych kilku minut — rzucił cierpko, rozcierając kolano. — Zanim rozbijesz komara, warto byłoby może dojechać do źródła tego bałaganu.

Tarcza wskaźnika, którego dwie nikłe osie wykonywały zwykle żmudny i długotrwały marsz, zanim wykazały jakiekolwiek zmiany, przypominała kolorowy, wirujący młynek.

— Kobalt, nikiel, dysproz — recytował Andrzej, regulując wziernik analizatora — i chyba żelazo…

— Żelazo?

— Uhm… — mruknął. — Jakieś dziwne, jakby aktywne…

— Same ferromagnetyki — powiedziała, jakby do siebie, Lena.

— O dość dużej sile koercji — uzupełnił. — Ale to nie

wszystko. Spójrz na kompas.

Odwróciła się szybko i pochyliła nad umieszczoną między siedzeniami cebulastą tarczą.

— Odchylenie?! — wykrzyknęła. — Tutaj, pod biegunem?

— Odchylenie. I to pod bardzo znacznym kątem..

— Co to może znaczyć? Jakieś pokłady? Pokiwał z powątpiewaniem głową.

— Widma dają niemal idealnie proste graniczne. Nie widziałem jeszcze tak uwarstwionych naturalnych złóż…

— Wychodzimy?

— Tutaj? Poczekaj, pojedziemy kawałek w kierunku tej nowej północy magnetycznej.

— Zboczymy z drogi — mówiąc to, pchnęła drążek. Silniki zaskoczyły natychmiast. Jedno spóźnione miauknięcie doleciało z piasty prawego środkowego koła. Batuzow zanotował to w pamięci. Trzeba będzie wyregulować.

Jechali torem wytyczonym przez igłę kompasu, jej przedłużonym po horyzont ramieniem. Gdzieś przed nimi, na pozornie pustej równinie znajdowało się coś, co wzbudziło niepokój czujników. W pewnym momencie wprost przed sobą, w skośnych już promieniach słońca dostrzegli jak gdyby prosty, betonowy krawężnik. Podjechali bliżej.

— Więc to tak — mruknął Batuzow. — Otóż i twoje złoża.

Nie odpowiedziała. Tylko szaleniec mógł przypuścić, że coś takiego stworzyła natura.

W sercu kamienistej głuszy, jak okiem sięgnąć pozbawionej jednego wzgórza, nie mówiąc już o czymś, co przypominałoby drogę, leżała płaska, kamienna bryła, jak gdyby cokół pomnika o pięćdziesięciometrowym boku. Białe ściany kwadratu mniej więcej półtorametrowej wysokości wyrastały wprost z pustyni. Gładka powierzchnia lśniła jak wypolerowana.

Komar toczył się powoli wzdłuż prostopadłej ściany. Osiągnąwszy naroże skręcili ostro. Andrzej zerknął na kompas. Igła wykonała kilka szybkich obrotów i stanęła, wycelowana w środek cokołu. To samo powtórzyło się za następnym rogiem. Wskaźnik ferrofotonowy dawno stał się bezużyteczny, demonstrując już nie młynek, a tęczowy wir o pustym, martwym oku.

Komar wytoczył się właśnie zza czwartego, ostatniego narożnika. Batuzow składał już usta do krzyku, kiedy Lena szarpnęła hamulce. Zatrzymali się może dwadzieścia centymetrów przed krawędzią wykopu, a raczej niewielkiej studni o utwardzonych ścianach. Pośrodku zagłębienia widniała spiczasta wieżyczka.

— Wysiadamy? — odezwała się po chwili Lena. — Czy może poczekamy na specjalistów od podziemi? A nuż mieliby do nas pretensje?

Batuzow spojrzał na nią z wyrzutem i nic nie mówiąc otworzył kabinę.

Po chwili, z wyciągniętymi przed siebie ramionami zbliżał się powoli do wieżyczki. Z góry, z siedzenia wysokiego pojazdu wyglądał w swoim skafandrze jak średniowieczny kapłan, odprawiający misteria. Ale nic się nie stało.

W przeciwieństwie do automatów zamykających gardziele szybów koło wyrzutni, wieżyczka pozostała obojętna zarówno na ich obecność, jak i wszelkie gesty, manewry, wreszcie brutalne postukiwanie.

— Trudno — powiedziała wreszcie Lena. — Jednak nie obejdzie się bez specjalistów. Przepraszam, już nie będę — dodała przekornie, pochwyciwszy jego spojrzenie.

Przekonawszy się, że wszelkie próby poruszenia wieżyczki pozostają bezowocne, wrócili do pojazdu i nie podnosząc ścian zakończyli rundę wokół cokołu wracając do miejsca, z którego wyjechali. Po krótkiej naradzie zdecydowali się przeszukać najbliższą okolicę. Zajęło im to bite półtorej godziny. W zapadającym szybko zmroku doszli ostatecznie do wniosku, że teren otaczający płytę nie kryje już żadnych niespodzianek. Nie było ta więcej studni z; wieżyczkami, nie natrafili też na resztki budulca czy też jakikolwiek inny ślad czyjejś obecności. Wracając, podjechali pod samą ścianę cokołu. Batuzow podciągnął się na rękach i niezgrabnie, z trudem pokonując ciężar skafandra wskoczył na powierzchnię płyty. Następnie podał rękę Lenie i po chwili stali już obok siebie na krawędzi kwadratowej gładzizny, ostrożnie, nieufnie badając.grunt pod stopami. Lena postąpiła wreszcie kilka kroków do przodu i energicznie tupnęła. Zadźwięczało.

— Metal?

Otwierał już usta, żeby odpowiedzieć, kiedy krajobraz przed nimi oblał się nagle krwistą łuną. Odwrócili się. Za ich plecami słońce zaszło już dawno, pogrążając się w rudym aksamicie mgły. Pomiędzy jej puszystą warstwą a linią horyzontu pozostała jednak wąska przecinka czystego granatu. Tam właśnie trafiła teraz czerwona tarcza słońca w swoim pozornym marszu pod ziemię.

Trudno było oderwać oczy od tego widoku. Było w nim coś okrutnego, obcego, był jednak przepyszny. W pewnej chwili Lena odwróciła głowę, żeby jeszcze raz spojrzeć na płomienistą zorzę nad biegunem i krzyknęła. Odruchowo chwyciła ramię Andrzeja. W odległości zaledwie kilku kilometrów widniała jakaś czarna teraz, skłębiona ściana. Nie widzieli jej przedtem, kiedy tu przyjechali, pochłonięci badaniem cokołu i wieżyczki. Potem było już za ciemno. Dopiero teraz, w krótkim, ostatnim tego dnia słonecznym rozbłysku, ujrzeli to, czego wypatrywali od opuszczenia gór: rozciągającą się szeroką ławą roślinność.

Słońce zgasło tak nagle, jak się pojawiło. Tylko granat nad widnokręgiem opalizował jeszcze, unosiły się w nim delikatne, zwiewne nitki purpury. Nagle dobiegł ich najcichszy, wibrujący dźwięk, przypominający dalekie ćwierkanie świerszcza. Spojrzeli na siebie i tknięci jedną myślą pobiegli do przeciwległej krawędzi. Brzegi wykopu wyróżniały się w mroku głębszym odcieniem czerni. Po chwili udało im się wypatrzeć w głębi stożek wieżyczki. Trwał nieruchomo. Wytężyli słuch. Świergot narastał, dobiegał teraz z przeciwnej strony, z miejsca, gdzie zostawili komara. Bez słowa, starając się stąpać jak najciszej, skierowali się w tamtym kierunku. W tej samej chwili na szyby ich hełmów opadł obłok czarnych, pobłyskujących sino muszek. Świergot wzmógł się do wysokości dotykających granicę słyszalności. Dokoła ich głów coś wirowało zajadle, uganiało się w ciasnej spirali, owadów przybywało, wydało im się, że tkwią pośrodku pęczniejącej, żywej masy. Batuzow zapalił reflektor.

W białym polu rozbłysły setki, nie, tysiące rtęciowych świetlików. Trwało to ułamek sekundy. Tknięty oślepiającym blaskiem rój jakby zamarł w bezruchu, po czym opadł martwo, zalegając całą widoczną w świetle reflektora powierzchnię płyty. Znaczna część muszek osiadła w fałdach ich skafandrów; pokrywy butli tlenowych, rękawy, nawet rękawice wyglądały jak spryskane tuszem lub sadzą. Lena otrząsnęła się z obrzydzeniem.

— Brr — zawołała, zapalając reflektor — ależ to paskudztwo! Andrzej uniósł ostrożnie rękę do oczu. „Paskudztwo” przypominało z bliska miniaturowe biedronki. Pancerzyk, pokrywający tułów, był gładki i przezroczysty. Delikatnie potrząsnął dłonią. Część owadów potoczyła się bezwładnie, niektóre opadły na grzbiet, jeśli nazwać grzbietem kopułę pancerzyka. Żaden się nie poruszył, wyglądały jak małe, ziemskie żuczki, udające martwe grudki. Od spodu były pokryte czymś w rodzaju czarnego, pobłyskującego czółenka. Na próżno usiłowali wypatrzeć jakieś odnóża, skrzydła czy inne narządy. Stworzonka były idealnie okrągłe i zasklepione, jak mikroskopijne, otoczaki. Batuzow wydobył z kieszeni plastykowe pudełko, otworzył je i podstawiając pod prawe ramię, strzepnął kilkanaście owadów. Stoczyły się do płytkiej pokrywki z metalicznym szelestem. Ukrył zdobycz w kieszeni i otrząsnął się energicznie. Nagle pochwycił jakiś ruch na krawędzi płyty. Skierował tam światło reflektora i osłupiał.

Środkiem cokołu wędrowała w ich stronę ogromna płaszczka, a raczej niespotykanych rozmiarów liść. Zwierzę miało chyba z osiem metrów długości. Przylegając płasko do płyty falowało powoli, pełzło, wyginając tarczowaty grzbiet jak monstrualna liszka. Po jego sercowato wyciętym tułowiu biegły jakieś skośne, równoległe żyłki. Nad ostro zakończonym odwłokiem unosił się sztywno wyprostowany pręt.

— Skacz — powiedział spokojnie Batuzow.

— A ty… — zawahała się.

— Skacz— powtórzył z naciskiem. — Byli bez broni. W momencie kiedy Lena zniknęła za krawędzią cokołu, płaszczka zafalowała gwałtownie. Z przodu, tam gdzie u liścia zaczyna się główny nerw, zaczęła szybko pęcznieć jakaś przecięta wpół, mleczna bania. Dobiegło go wyraźne, ohydne mlaśnięcie. Bania rozwarła się, wyrzucając strużkę papkowatego płynu. Mimo woli cofnął się o krok, ale wstrętna ciecz nie dosięgła jego stóp, rozlewając się błyskawicznie w szeroką kałużę tam, gdzie czerniało największe skupisko pozornie martwych „biedronek”. W ułamku sekundy zawirowało dokoła. Rój owadów ożył i wzbił się w powietrze, z wysokim, jazgotliwym ćwierkaniem. Dźwięk cichł szybko, oddalał się, po chwili w powietrzu panowała już znowu niczym nie zmącona cisza. Cofnął się ostrożnie do narożnika płyty, nie spuszczając wzroku z płaszczki. Stwór zdawał się nie dostrzegać obecności człowieka. Pełzł wolno w stronę mazistej kałuży, w której poruszało się leniwie kilkadziesiąt a może kilkaset owadów. Zbliżywszy się na odległość kilku centymetrów do brzegu kleistej plamy, opadł płasko, przywierając do płyty. Z mlecznej bani wyskoczyło coś, jakiś wąski wyrostek, trudno było określić jego kształt, bo poruszał się z ogromną szybkością. Za każdym wyrzutem kałuża kurczyła się znacznie, po chwili na powierzchni cokołu nie pozostało już śladu po niej i uwięzionych w niej owadach. Skończywszy ucztę płaszczka trwała chwilę nieruchomo, wreszcie jej ciało przebiegł gwałtowny kurcz, po czym wydęła grzbiet na kształt ogromnego grzyba i posunęła się pół kroku w jego kierunku. Nie czekał dłużej. Zeskok, dwa susy i już był obok Leny, w kabinie komara. W momencie kiedy nad ich głowami zwierały się przezroczyste ściany, płaszczka oderwała się powoli od powierzchni płyty i falując łagodnie przeleciała, a raczej przepłynęła rybimi ruchami, przestrzeń pomiędzy ścianą cokołu a pojazdem, okrążyła go bezszelestnie i wsiąkła w ciemność.

Godzinę później znaleźli się znowu u stóp betonowego kwadratu. W zasobnikach komara spoczywały pęki roślin z pobliskich kolonii. Ostrzeżeni niedawnym spotkaniem nie ryzykowali kontaktu z przedstawicielami miejscowej fauny. Próbki roślin pobrały sterowane z kabiny wysięgniki.

Mijając gładką ścianę cokołu, Batuzow liznął ją jeszcze raz światłem reflektorów i odruchowo zwolnił.

— Już wiem! — zawołała nagle Lena. Spojrzał na nią, zaintrygowany.

— To jest lądowisko — oświadczyła.

— Lądowisko… — mruknął. Nie wyglądał na przekonanego.

— Gdzieś w tym rejonie mieliśmy lądować, prawda?

— Myślisz, że zbudowali to z myślą o nas? W takim razie zapomnieli o bramie tryumfalnej… — wyprostował reflektory i wdusił pedał gazu. Nabierali szybkości.

— Dlaczego właśnie tutaj? — ciągnęła, nie zważając na jego ironiczny ton. Spojrzał zdziwiony.

— Jak to dlaczego? Woda, łagodniejszy klimat, najbujniejsza roślinność… wiesz o tym tak samo dobrze jak ja.

— Otóż to. A skąd o tym wiemy? Wzruszył ramionami.

— Od lat przecież badano planetę. Setki sond, analizy spektralne, pomiary…

— Każde lądowanie na obcej planecie poprzedza zwiad astrofizyczny — mruknęła, pozornie bez związku.

— Nie wiem, o co ci chodzi. Człowiek w ogóle bada swoje sąsiedztwo…

— Czy tylko człowiek? — podchwyciła z uporem. — Gdyby istoty z trzydziestu systemów słonecznych wybrały się pewnego dnia na, powiedzmy, drugą planetę Alfy Centaura, to kto wie, czy nie spotkałyby się wszystkie kilka minut po lądowaniu. Gdzieś w tym rejonie mieliśmy osadzić Kopernika. Badania, które przeprowadziliśmy, wskazały teren najdogodniejszy do założenia bazy. Identycznie badali planetę ci, którzy zbudowali te podziemia i wyrzutnie. Z tą różnicą, że wylądowali tam, gdzie zamierzyli. To wszystko.

Nie odpowiedział od razu. Wydostali się już z obszaru kamienistych wyrw i szczelin. Strzałka licznika zbliżała się do liczby trzysta. Pomrukujące w piastach wszystkich kół silniki niosły ich równym, miałkim podłożem w gęstniejący mrok.

— Gdyby tak było… — odezwał się wreszcie, nie odrywając wzroku od ekranu noktowizora — gdyby rzeczywiście wybrali ten teren na podstawie, jak powiedziałaś, zwiadu astrofizycznego, to mogłoby znaczyć, że rzeczywiście jesteśmy do siebie podobni. — Skinęła głową.

— Byłam tego pewna.

Uśmiechnął się. W tych słowach ujawniła całą swoją naturę: konglomerat nawykłego do żelaznej dyscypliny, dociekliwego umysłu naukowca i dziewczęcego optymizmu, zaprawionego przekornym entuzjazmem.

— Jeżeli pokażesz mi jeszcze ich zdjęcie… — powiedział to ciepłym tonem, bez krzty ironii — a wiesz — dodał szybko — wcale bym się nie zdziwił, gdybyś to zrobiła…

— Gdybym ci dwie godziny temu pokazała zdjęcie tego dwuwymiarowego muchojada czy raczej drapieżnego latającego dywanu, to powiedziałbyś, że to fotomontaż. Są ludzie, których można przekonać o tym, że ogień parzy, tylko w ten sposób, że wrzuci ich się do pieca…

— Jestem empirykiem.

— Jesteś nudny.

Uśmiechał się dalej, chociaż ten, tak bardzo kobiecy

argument, sprawił mu nieoczekiwaną przykrość. Musiała to odgadnąć, bo odwróciła się w jego stronę i powiedziała przepraszającym tonem:

— Nie gniewaj się.

— Nie jestem twoim mężem — odparował. — Na razie — dodał z naciskiem.

— Jeżeli wybrali do lądowania ten sam teren co my — mówiła szybko, przechodząc do porządku nad jego ostatnimi słowami — to znaczy, że odpowiadają im te same warunki, które zadecydowały o naszym wyborze. Temperatura, woda, rośliny. Tam, w podziemiach, jest tlen. Czegóż trzeba więcej?

— Ich samych, żywych — odpowiedział poważnie.

Zapanowało milczenie.

Nie informowali bazy o nowym odkryciu. Nie ulegało wątpliwości, że zagadkowa płyta z nieruchomą wieżyczką wymaga zbadania przez większy zespół. Grupa, pracująca w podziemiach, miała teraz ważniejsze zadania. Tak czy owak trzeba będzie tu wrócić.

Pół do drugiej w nocy przekroczyli przełęcz. Kilka metrów poniżej szklistego siodła Batuzow zatrzymał komara. Nie miało sensu forsować po ciemku zasłanej głazami stromizny. Zresztą obojgu należał się odpoczynek.

Pierwsza zbudziła się Lena. Na wschodzie czerń nieba ustępowała już przed zagonami przezroczystego granatu. Świt wstawał zza horyzontu jak gigantyczna ręka z rozcapierzonymi palcami. Zasypiając zapomnieli ustawić regulator klimatyzatora. W kabinie było zimno i duszno równocześnie. Czuli się podle. Na dobre rozbudził ich dopiero obłąkańczy taniec w czasie zjazdu skalnym piarżyskiem.

Odetchnęli, wydostawszy się wreszcie na pustynię. Wyciągając z silników co się dało, pomknęli prosto jak strzelił w stronę podziemnej bazy.

Wzdłuż bocznych ścian gigantycznej hali płonęły dwa rzędy żółtobłękitnych jupiterów. Światło zamiast przybliżyć do siebie mury nawy, potęgowało jeszcze jej ogrom. Prowizoryczne laboratorium, urządzone przez ekipę badawczą w pobliżu przerwy w przecinającym halę trójrzędzie ekranów, wyglądało jak kojec dla niemowlęcia, ustawiony na rynku wielkiego, bezludnego miasta. Strop tonął nadal w plątaninie konstrukcji i przewodów, tylko ogniki i wijące się świetliste taśmy nieco przybladły, ich pastelowe barwy spłowiały, punkty i przecinki świetlne na tarczach ekranów stały się mniej wyraziste.

Z bliska laboratorium przypominało pokój o obciętych do połowy wysokości ścianach, zbudowanych z pulpitów analizatorów i neuraksa. Tarcze wskaźników i manipulatory sterowni były skierowane do wewnątrz; po przeciwnej stronie, wzdłuż obwodu pomieszczenia czerniała gęsta plątanina kabli i łącz, oblepionych naroślami miniaturowych wzmacniaczy. Nieco dalej wszystkie te przewody wpływały w spięte na kształt warkoczy wiązki i równoległymi ścieżkami biegły w stronę wylotu korytarza. Tam rozdzielały się, niektóre szły do anten, inne znikały w korpusach agregatów energetycznych i rozdzielniach, jeszcze inne biegły dalej, do stacji sprężarek.

Wewnątrz oświetlonego dwoma bezcieniowymi reflektorami laboratorium panował pozorny bezruch. Zgięty nad pulpitem neuraksa Potton przypominał posąg astrofizyka z kuluarów Pałacu Astronautów. Ruszkin wodząc wskazującym palcem po szkicu podziemi, drugą ręką wybierał klawisze w centralce komunikacyjnej. Za każdym dotknięciem ręki na mlecznej, matowej tarczy na wprost jego twarzy zapalały się i gasły kolejne cyfry. Każdy z członków połączonych załóg miał tutaj swój numer. Oczywiście, łączność można było prowadzić automatycznie, wprowadzając ją do programu neuraksa, ale ten i tak był już przeciążony. Z ośmiu cyfr dwie pozostawały ciemne. W podziemiach pracowało jak wiadomo sześć osób.

Ann Thorson siedziała obok Pottona, wpatrzona w leżącą na jej kolanach końcówkę kabla, opatrzoną wskaźnikiem poboru mocy. Kabel ten podpięty do jakiejś ażurowej belki, przekraczał ścianę pomieszczenia i ginął we wnętrzu baniastej konstrukcji przechodzącej dalej w kolankowato złamany, rozszerzający się ku górze lejek wysokości fabrycznego komina. Cori, uzbrojony w przyrząd przypominający kilka sprzężonych stetoskopów, trwał nieruchomo, przegięty nieznacznie do tyłu, u podnóża bani. W głowicy przyrządu zapalały się światełka, gasły równocześnie z nieznacznymi poruszeniami palców Pottona na pulpicie neuraksa. W przejściu pomiędzy ekranami ukazał się nagle Whiten.

— Kolego Potton — powiedział, spoglądając odruchowo na Giovanniego. — Rankon czeka na was w Rotundzie.

— Zaraz — rzucił Piotr. Nie odrywając wzroku od ekranu zgasił papierosa i na oślep wyciągnął rękę, szukając ramienia Puszkina.

— Znalazł coś ciekawego — nalegał Whiten.

— Niech czeka — zezłościł się niespodziewanie Potton.

— Już kończymy — odezwała się pojednawczo Ann.

— Ile? — spytał podchodząc bliżej chemik.

— Ile? — nie odkładając instrumentów krzyknął Como.

Zza półścianki wystawał tylko czubek jego czupryny. Ann odłożyła nagle kabel ze wskaźnikiem i wstała.

— Zero — powiedziała głośno. Whiten znieruchomiał. — Jak to… — zdołał wykrztusić. Ann uśmiechnęła się.

— Zero poboru mocy — wyjaśniła.

— Myślałeś, że jeszcze tu siedzą, w którejś z tych dziur? — zaśmiał się Ruszkin. Okręcił się z fotelem i spojrzał na Pottona. — A więc tak… — westchnął.

— Powiedzcież coś wreszcie — zniecierpliwił się Whiten.

— Sto trzydzieści pięć do stu czterdziestu — przeciągając sylaby odpowiedział Potton. — To znaczy… — zamyślił się.

— Piotrze — zachrypiał nagle głośnik. Poznali zniekształcony głos Rankona.

— Powiedz mu, że skończyliśmy— Potton zwrócił się do Puszkina.

Ten skinął głową i uruchomił nadajnik.

— Ile? — wychrypiał Rankon.

— Sto czterdzieści — odparł Ruszkin.

Łączność była piętą achillesową techniki pracy w podziemiach. Fale głosowe z największym trudem przebijały granice pól siłowych. Odbiornik w laboratorium przekazywał jeszcze od biedy głosy ludzi mówiących z odległych korytarzy. Jeśli jednak ktoś znajdujący się w hali chciał wezwać osobę pracującą poza nią, musiał uciekać się do nadajnika centrali, sprzężonego z satelitą komunikacyjnym. W pionie fale rozchodziły się swobodnie.

— Idę do was — domyślili się raczej, niż usłyszeli słowa Rankona.

— Tamci wracają — powiedział nagle Ruszkin. Oczy wszystkich zwróciły się na ekran. Z boku mlecznej tarczy zapłonęły cyferki: siedem i osiem.

— Coś się musiało stać — zaniepokoiła się Ann.

— Znudziło im się — burknął Potton. Ann otworzyła usta, ale ubiegł ją Ruszkin:

— Gdyby im się coś stało, neuraks dałby nam znać. Myślę raczej, że odkryli coś takiego, o czym chcą nas zawiadomić osobiście. Zresztą — dodał uśmiechając się łobuzersko — najwyższy czas. Wy tutaj znacie już wszystkie moje kawały. Jeszcze dzień, dwa, a zanudziłbym was na śmierć.

— Trzeba im powiedzieć — Ann podeszła do Piotra i oparła dłoń na jego ramieniu. Spojrzał na nią z wyrzutem, ale nic nie powiedział.

Tarczę narożnego reflektora przesłoniła nagle sylwetka człowieka w skafandrze. Rankon szedł szybkim krokiem przez halę, mocując się po drodze z hełmem. Zdarł go wreszcie i cisnął na fotel.

— Czy to pewne? — spytał, zwracając się do Pottona. Na jego twarzy widniał szeroki uśmiech. — Sprawdzaliście?

— Trzy razy — odrzekł Potton.

— A więc sto czterdzieści. Rok… — liczył szybko w pamięci —…tysiąc dziewięćset czterdziesty drugi…

— Z tolerancją do pięciu lat — uzupełnił Como. — Sto trzydzieści pięć do stu czterdziestu. Maksimum osiągalnej w tych warunkach dokładności. Analizatory fotochemiczne nie są dostosowane do takiej atmosfery.

— Mógłbym powiedzieć, że bliżej stu czterdziestu niż stu trzydziestu pięciu — dodał Potton — ale to byłyby już przypuszczenia.

— Wystarczy — powiedział wesołym tonem Ruszkin. — Nie sporządzamy kalendarza.

— Wystarczy — zgodził się Rankon. — A więc koniec — dodał po chwili. — Koniec — powtórzył jak echo Whiten. Zapanowało milczenie.

— No to meldunek — powiedział wreszcie Rankon. Ruszkin cofnął się kilka kroków, robiąc mu miejsce przy pulpicie centrali komunikacyjnej.

W czasie gdy Rankon nadawał, pozostali zbliżyli się bezwiednie, otaczając go ciasnym półkolem. W głębokim milczeniu wsłuchiwali się w dziwnie brzmiące symbole i liczby, które w ciągu długich tygodni tak dobrze nauczyli się rozumieć. Szef ekipy zakończył wreszcie meldunek stereotypowym hasłem i wyłączył centralę. Niemal natychmiast w głośniku zatrzeszczało i zabrzmiał wyraźny głos Batuzowa:

— Nie słyszą nas.

— Nie szkodzi — odpowiedziała Lena. — Już dochodzimy.

W tym samym momencie w kręgu światła skrajnego reflektora ukazały się dwie małe sylwetki w charakterystycznych spiczastych hełmach.

Na pokładzie Uzbekistanu przylecieli uczeni, którzy w ostatniej niemal chwili zastąpili fotoników i inżynierów, powołanych w skład załogi wyprawy ratunkowej. Po nawiązaniu łączności z Kopernikiem zwerbowano na gwałt komplet badawczy.

Po wylądowaniu opracowali program badań i niezwłocznie przystąpili do jego realizacji. Wracając z Apollonii Lena Sakadze i Andrzej Batuzow trafili przypadkiem na ostatni akt, wieńczący pierwszy etap programu. Celem tego etapu było znalezienie odpowiedzi na trzy pytania: z jakich okolic kosmosu pochodzą przybysze, kiedy opuścili nasz układ słoneczny i kiedy wobec tego Ziemia była terenem ich eksploracji oraz jakie jest przybliżone prawdopodobieństwo ich powrotu. Ekipa otrzymała też polecenie przeprowadzenia badań, zmierzających do ustalenia obszaru kuli ziemskiej, który mógł być penetrowany przez gości. To ostatnie zadanie, pozostające zresztą w ścisłym związku z pracami prowadzonymi na Ziemi przez historyków wchodzących w skład Zespołu Koordynacyjnego, określało program maksimum wstępnego etapu. Jego wykonanie zależało bowiem od uzyskania zadowalającej odpowiedzi na trzy pierwsze pytania oraz od tego, czy zbudowane na placecie urządzenia dadzą fizyczne podstawy do tego rodzaju analizy kierunkowej.

Od czasu pierwszej, tragicznej wyprawy, a raczej rekonesansu, Lena i Andrzej nie zaglądali do podziemi. Ich wzrok uciekał ku przepastnym kłębowiskom przewodów i konstrukcji, kiedy relacjonowali swoją ostatnią podróż uwieńczoną nowym odkryciem.

— Więc nie byliście tam w środku? — spytał Rankon, kiedy skończyli.

— Nie… — Lena spojrzała na niego, zaskoczona jego obojętnym, jakby roztargnionym tonem. Przecież dopiero co o tym mówili…

— Tak, tak… — westchnął po chwili Como. — Sporo jeszcze zostanie tutaj do zrobienia.

— No, teraz na nas kolej — powiedział wesoło Ruszkin. — Siadajcie. Mamy dwie godziny czasu. Potem spać, a rano wracamy do statków. Pojutrze start.

— Jak to? — wykrztusiła Lena.

— Wracamy na Ziemię — rzekł Whiten.

— No, a co z naszym… to lądowisko? Nieczynna wieżyczka? Przecież tam musi coś być!

— Zostaw, Andrzeju — powiedziała cierpko Lena. — Mam wrażenie, że to nikogo tutaj nie interesuje. Niepotrzebnie gnaliśmy tak na złamanie karku…

— Dajcie spokój — Rankon wskazał Lenie fotel. Sam oparł się ciężko o pulpit i patrzył na nich chwilę bez słowa.

— Musimy wracać — powiedział wreszcie. — Instrukcje są jasne. Zakończyliśmy wstępny etap. Teraz trzeba wszystko przepuścić przez analizatory logiczne w naszych ziemskich ośrodkach. Kierownictwo zespołu zleciło to naszej ekipie. Zresztą słusznie. My jedni znamy wszystko z autopsji. Potem wrócimy. My albo inna ekipa, zależy od wyników. Giovanni ma rację, bardzo dużo zostało tu jeszcze do zrobienia. Wtedy przyjdzie czas na zbadanie waszego ostatniego znaleziska. W myśl instrukcji — spuścił oczy i zniżył nieco głos — na planecie zostanie załoga Kopernika. Macie się przenieść do naszego laboratorium, to znaczy tutaj, do hali, i prowadzić badania chemiczne. W pełnym zakresie, bez pośpiechu.

Zapadło milczenie. Po dobrej chwili Lena nie patrząc na nikogo z obecnych usiadła w fotelu. Odchyliwszy głowę do tyłu utkwiła wzrok w wiszących pod stropem meandrach poziomej, przezroczystej spirali.

— Nasz statek ma uszkodzone automaty sterownicze — odezwał się w końcu Batuzow. — W razie czego nie będziemy mogli wystartować.

— Dlatego właśnie jutrzejszy dzień poświęcimy na prace remontowe — odrzekł szybko Como. — Zresztą, trzeba przejrzeć także zespoły Uzbekistanu…

— Macie do nas żal — stwierdził nagle Rankon. — Może rzeczywiście nie byliśmy zanadto rozmowni. Ale znacie sytuację. Ktoś przecież musiał prowadzić badania na powierzchni. Wybór padł na was. Mogło być inaczej. Ale nie

było. Było właśnie tak. My tutaj nie wiedzieliśmy praktycznie nic. Nie miało sensu informować was o każdej kolejnej próbie, o wynikach poszczególnych epizodycznych analiz i eksperymentów, o wstępnych hipotezach. Gdybyśmy raz zaczęli, chcąc nie chcąc wciągnęlibyśmy was w nasze spekulacje, dyskusje, w całą tę gigantyczną ciuciubabkę. Sądzicie, że udałoby się want wtedy skoncentrować uwagę na badaniach powierzchniowych? Ja nie ręczyłbym za siebie…

— Tracimy czas — rzucił Potton. — Każdy z nas robił swoje. Wy nie znacie naszych wyników, a my nie byliśmy w Apollonii. — Przeszedł się wzdłuż pulpitu, sunąc koniuszkami palców po nierównym rzędzie przycisków i wskaźników. — Jeżeli Kopernik ma być jutro zdolny do lotu…

— Trzeba całej jego załodze przekazać wyniki dotychczasowych badań — podchwycił Rankon, akcentując słówko „całej”. — Chodźcie — skinął na Sakadze i Batuzowa, podchodząc do ustawionego w rogu „laboratorium” prostokątnego stołu. Ociągając się podążyli za nim.

— Spowiedź — rzucił wesoło Como. Rozpiął pasy i rozsiadł się wygodnie w opuszczonym przez Lenę fotelu.

— Mapa naszej półkuli — mówił Rankon, rozwijając rulon pobłyskującej materii. — Pierwsza rzecz, jaką zrobiliśmy. Wystrzeliliśmy kilkadziesiąt fotolotów na niskie orbity. Spójrzcie — zatoczył palcem wąską elipsę — to jest rejon bazy. Na północ i południe odchodzą od niej podziemne korytarze. Widać to na mapie — te czarne punkty to zagłębienia z wieżyczkami. Korytarze biegną prosto jak strzelił, jeden po drugim. W rzucie pionowym tworzą jeden odcinek. Tutaj — uderzył kilkakrotnie dłonią — jest baza. Na południe wszystkie kondygnacje wychodzą do studni, a raczej wyrzutni, pod którą pracuje stos… nazwijmy go stosem, chociaż jego konstrukcja nie ma nic wspólnego z tym, co zwykliśmy rozumieć pod tym pojęciem. Dalej, jak widzicie, pustynia. Na północ od nas, od bazy, taki sam ciąg korytarzy zakończony… drugą wyrzutnią.

— Jak to?! — wykrzyknęli niemal równocześnie. Rankon spojrzał na nich bez uśmiechu.

— Odkryliśmy to zaraz pierwszego dnia. Nie było czasu na zapuszczanie się do wszystkich korytarzy, na wszystkie poziomy. Ustawiliśmy sondy sejsmiczne, fotonowe, jakie tylko były na pokładzie. Pół godziny później dysponowaliśmy już dokładnym planem podziemi. Ta druga wyrzutnia była nieczynna…

— Jak to było? — wykrztusił Andrzej. — To znaczy, że teraz… że ktoś ją uruchomił?

— Poczekajcie. Po kolei. Nie, nikt jej nie uruchomił. Jest dalej nieczynna. I to już od co najmniej stu lat. Ale wtedy nie wiedzieliśmy o tym. Myśleliśmy, że zacznie działać, ponieważ ta pierwsza, która spowodowała waszą katastrofę, też pracuje okresowo.

— Okresowo…? — Batuzow potarł ręką czoło, jak człowiek usiłujący się wyzwolić od natrętnej wizji. — Co to znaczy?

— Początkowo nie mogliśmy znaleźć klucza. Wahania okresów aktywności nie były duże, ale… jak by to powiedzieć, wymykały się wszelkim prawidłowościom, jakie próbowaliśmy podstawić. Zresztą mniejsza z tym. Rozwiązanie okazało się proste. Emitor wyrzuca snop cząstek skierowany w jeden stały punkt galaktyki. Rozumiecie? Wobec tego jego rozrząd zaprogramowano w ten sposób, że stos jest wyłączany automatycznie za każdym razem, kiedy wzajemne położenie tej półkuli Marsa i docelowego obiektu niebieskiego wyklucza przeprowadzenie pomiędzy nimi linii prostej. Dzieje się tak za każdym obrotem planety. Ale nie tylko. W grę wchodzą również odchylenia w płaszczyźnie ekliptyki, zmiany położenia całego naszego systemu słonecznego, no i układu docelowego. Dlatego właśnie przerwy w pracy emitora nie są równoznaczne z dobowym obrotem planety wokół własnej osi. Inaczej wyrzutnia „zaskakiwałaby” po prostu raz dziennie, stale o tej samej porze.

— W jeden stały punkt galaktyki… — powtórzyła cicho Lena. — Zbadaliście kierunek? Rankon skinął głową.

— Po określeniu zasadniczej prawidłowości nie było to już trudne. Zresztą wstrzeliliśmy w emitowany strumień kilkanaście sond kosmicznych… Większość z nich spłonęła, ale niektóre lecą do teraz…

— No i? — głos Batuzowa załamał się niebezpiecznie.

— Konstelacja Psa Małego. Prawdopodobnie okolice Procjona…

— Daleko… — powiedziała po chwili głucho Lena.

— Nie tak bardzo. — rzucił znaczącym tonem Półton. Wszyscy przysłuchiwali się uważnie temu, co mówił Rankon. W tym porządkowaniu faktów, będących łupem ich kilkutygodniowej, żmudnej pracy, odnajdywali nagle coś nowego, jakiś groźny urok przestrzeni, nieobjętego, martwego organizmu, którego oni sami stanowili zaledwie nieskończenie znikomą cząstkę.

— A ta druga? — spytał wreszcie ochrypłym głosem Batuzow.

— Druga… — powtórzył Rankon. Wyprostował się i leniwie, jakby nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, zaczął zwijać srebrzysty rulon mapy.

— Druga wyrzutnia — powiedziała spokojnie Ann — jest wymierzona w Ziemię.

Spodziewali się tego. Więcej. Batuzow zdał sobie nagle sprawę, że od kiedy usłyszał o drugim emitorze, wiedział już, jaka będzie odpowiedź na to pytanie.

— Nie ma wątpliwości — dodał po chwili Rankon. — Coś wam pokażę… — odwrócił się nagle i wyszedł z laboratorium. Sakadze i Batuzow poszli posłusznie za nim. Po chwili dołączyli do nich Ann i Ruszkin.

Rankon przeszedł wzdłuż szerokiego pulpitu pod rzędami ekranów i zatrzymał się przy ostatnim z brzegu, blisko bocznej ściany hali. Krótkim, zdecydowanym ruchem przełożył jakiś czarny wyrostek, przypominający uchwyt dźwigni. Był wykonany jak gdyby z czarnego szkła, w jego wnętrzu pulsowało delikatne, fiołkowe światło.

Lena krzyknęła. Batuzow postąpił pół kroku do przodu, jak zahipnotyzowany, i zamarł w bezruchu.

Kilkanaście metrów dalej, na wysokości głowy, pojawiła się w powietrzu kolorowa kula, wielkości małej podmiejskiej willi. Zagradzając całą perspektywę gigantycznej hali wirowała leniwie, sącząc subtelne, matowe światło. Teraz dopiero spostrzegli, że hala szczelnie zdawałoby się wypełniona dżunglą splątanych i krzyżujących się konstrukcji, była w tym miejscu pusta, przewody obiegały kulę łagodnymi łukami, nie zbliżając się do niej bliżej niż na odległość półtora metra.

— To Ziemia! — Okrzyk, który wyrwał się Lenie, pozostał bez echa. Kontury lądów i oceanów rysowały się wyraźnie, barwy odpowiadały ich rzeźbie pionowej, trzeba było wielkiego wysiłku woli, aby nie ulec złudzeniu, że to, co mają przed sobą, jest prawdziwą Ziemią, planetą, i że to tylko oni zostali przez jakieś moce wtłoczeni w rozbieżne drogi czasu ł przestrzeni, że powiększeni do kosmicznych rozmiarów spoglądają oczami próżni na swój utracony dom.

Ochłonąwszy z pierwszego wrażenia Batuzow spostrzegł coś, co ścięło mu serce, tak że przez moment nie mógł złapać tchu.

Przestrzeń pomiędzy boczną ścianą hali a kulą przecinała przerywana wstążka, jak zawieszona w powietrzu taśma miernicza, z której wycięto co drugi centymetr. Wynurzała się wprost z muru, jakby przenikając przez niego, i trafiała w kulę tam, gdzie blednąca zieleń przymorza wsiąka w żółć Pustyni Libijskiej.

— Jak widać, wiemy nawet, w jaki punkt naszego globu… — powiedział Rankon, jak gdyby kończąc zdanie rozpoczęte przed demonstracją. Milczeli.

— Projekcja przestrzenna… — szepnęła wreszcie Lena.

— Tak — podchwycił skwapliwie Rankon. — Odkryliśmy to zresztą przypadkiem. Ta Rotunda, wiesz? — zwrócił się do Batuzowa — Piotr opowiadał o dziwnych manewrach kuli zawieszonej na magnetycznych zastrzałach, pamiętasz? — Nie czekając na potwierdzenie mówił dalej: — To jest po prostu projektor. Sterowany stąd, z tego pulpitu. Nie wiem, jak to się stało, że mechanizm zaczął działać, kiedy weszliście tam wtedy. Zresztą — dodał po chwili — wielu rzeczy jeszcze nie wiemy…

— Libia… — szepnął Batuzow, jakby teraz dopiero dotarło do jego świadomości to, co zobaczył. — Kiedy…?

— Sto trzydzieści pięć do stu czterdziestu lat temu — odpowiedział Ruszkin. — To stwierdziliśmy dopiero dzisiaj. To znaczy, dzisiaj zyskaliśmy potwierdzenie. Tyleż lat próżnuje — jeśli tak można powiedzieć — ta druga wyrzutnia, wycelowana w Ziemię.

— A zatem byli tutaj…

— W latach tysiąc dziewięćset czterdzieści dwa do czterdzieści sześć — podpowiedziała Ann.

— Czynna wyrzutnia ma taki sam projektor, po przeciwnej stronie — Ruszkin skinął głową, wskazując perspektywę hali. — Tylko ta linia, łącząca kulę ze ścianą, lśni tam ostrym blaskiem.

— Kulę?! — wykrzyknął Batuzow. — Ależ… czy to ich planeta?

Rankon pokiwał głową z powątpiewaniem.

— Nie sądzę. Po pierwsze jej powierzchnia jest jakaś gładka i monotonna, po drugie model jest znacznie mniejszy od tego tutaj, a po trzecie…

— Po trzecie — przerwał Potton — Procjon nie ma planet. A więc chodzi raczej o bazę na jakiejś asteroidzie albo czymś w tym rodzaju.

— Ziemia już wie? — spytał Andrzej. Rankon skinął głową.

— Meldunek poszedł wczoraj. Dzisiaj uzupełniliśmy go tylko wynikami analiz osadu.

— Czego?

— Osadu, warstw skorodowanych, przecież to jasne. W ten sposób udało się określić wiek tych konstrukcji i moment, w jakim zostały opuszczone…

— I w ten sposób wypełniliśmy naszą misję. Pierwszy etap zamknięty — powiedział Como. — Koniec.

— Albo początek — bąknął Potton. Rankon zmierzył go spojrzeniem.

— Cztery parseki — powiedziała Ann, zamyślona.

— Co mówisz?

— Mówię, że Procjon jest oddalony od naszego słońca o cztery parseki.

— To jest gwiazda podwójna, prawda? — spytała Lena.

— Tak — odrzekł Ruszkin — Alfa Canis Minoris, najjaśniejsza w gwiazdozbiorze. Słabszy składnik jest białym karłem.

— Tak… — Batuzow zamyślił się. — Ale skoro mówicie, że nie mogą pochodzić stamtąd, bo tam nie ma planet…

— To znaczy — przerwał Potton — że tracimy czas. Dawno to mówię.

— Poczekaj — Batuzow zwrócił się do Rankona — jaki właściwie rodzaj energii emitują te wyrzutnie? To znaczy… chodzi mi o to, czy mogli zagrozić Ziemi?

— No cóż — odpowiedział z wahaniem zagadnięty — nie badaliśmy stosów. Tak jak rzecz wygląda w tej chwili, każda próba ingerencji w procesy toczące się w fundamentach wyrzutni grozi nieobliczalną katastrofą.

— Nie dziwię się teraz, dlaczego Rada nie publikuje wyników waszych badań — szepnęła Lena. — Skoro w każdej chwili mogą tu wrócić i zniszczyć Ziemię…

— Zniszczyć… — skrzywił się Rankon. — Zależy, co przez to rozumiesz. Raczej wysterylizować…

— Dziękuję — usiłował się uśmiechnąć Andrzej. — Zawsze to jakaś pociecha.

— Jak myślicie — Batuzow wbił wzrok w przewalającą się ospale kulę — dlaczego oni zostawili tak to wszystko…? I dlaczego odlecieli nie próbując się z nami porozumieć?

— Dlaczego zostawili? — powtórzył Potton. — To proste. Wrócą. Zresztą Rankon przypuszcza, że wykorzystują wiązki emitowane ze swoich wyrzutni do podróży kosmicznych. Myślę, że ma rację, chociaż to na razie hipoteza. A dlaczego nie złożyli nam kurtuazyjnej wizyty? Prawdopodobnie dlatego, że nie mieli na to ochoty. Nic wam to nie mówi? A okres, w jakim przylecieli i badali Ziemię?

Lata czterdzieste ubiegłego wieku. To także nic wam nie mówi…?

— Wielka wojna… — wykrztusił Batuzow.

— Lata załamania naszej cywilizacji — powiedział łagodnie Como. — Kto wie, z czym od nas odlecieli? Co o nas myślą? I co chcą zrobić? Bo nie wierzę, żeby po prostu zostawili nas w spokoju, przestali się nami interesować. Tak nie postąpiłyby żadne inteligentne stworzenia. Każda rozumna istota pragnie zbadać do końca nowe dla siebie zjawisko. Zwłaszcza tak rzadkie zjawisko jak obca cywilizacja. Więc wrócą. Ale po co? Kiedy? W jakim charakterze?

— Nareszcie rozsądne słowo — powiedział Potton.

— Co odpowiedziała Ziemia na ostatni meldunek? — spytał Batuzow.

— Nic. Muszę przyznać, że mnie to dziwi — odparł Rankon. — Zwykle odpowiadają od razu.

— Północna Afryka — Lena wpatrzyła się ponownie w przestrzenny globus — tam chyba nie było działań wojennych?

— Były — rzucił sucho Potton. — W każdym razie wystarczająco ostre, aby…

— Nie kończ! — krzyknęła Ann. Piotr wzruszył ramionami. Zapanowało milczenie.

— Nic jeszcze nie wiemy — powiedział po chwili pojednawczo Rankon.

— Idziemy? — dodał, kładąc rękę na dźwigni. W ułamku sekundy Ziemia zniknęła sprzed ich oczu, otworzyła się pełgająca światełkami głębia.

— Słuchajcie — przypomniał sobie nagle Batuzow — a co z tą drugą kulą, pamiętacie? Tą płonącą takim słonecznym światłem. Ona wydawała jakiś głos?

Rankon rozłożył ręce.

— Nie pokazała się więcej. Robiliśmy wszystko, żeby ją wywołać. To będzie jedno z zadań drugiej rundy. Może wam uda się coś wyjaśnić — zwrócił się do Leny.

— Musicie nam powiedzieć, jak zaprogramowaliście sprężarki — Batuzow rozejrzał się po hali. Rozmawiając, doszli do laboratorium i zaczęli się zbierać do wyjścia na powierzchnię.

— Wszystko wam powiemy — rzucił Potton, sięgając po hełm. W pulpicie zapłonęło nagle rubinowe światełko. Rozległo się ciche brzęczenie.

— Rankon, Ziemia! — krzyknął Puszkin, stojący najbliżej pulpitu. Konstruktor podszedł szybko do centralki i jednym niecierpliwym ruchem naciągnął słuchawki. Wcisnął kontakt sygnału wywoławczego i uruchomił aparaturę rejestrującą.

Stali bez ruchu, wbijając wzrok w jego pochylone plecy. Trwało to dobrych kilka minut, w. czasie których Rankon raz tylko poruszył się niecierpliwie i posłał krótkie spojrzenie Półtonowi. Ten zbliżył się szybko, ale szef wrócił już do poprzedniej pozycji. Wreszcie z pulpitu zabrzmiał charakterystyczny sygnał potwierdzenia odbioru. Mimo to Rankon siedział jeszcze chwilę bez ruchu. Wreszcie wolnym, ospałym ruchem ściągnął z głowy słuchawki i nie odwracając się powiedział:

— Ziemia wzywa także ciebie, Piotrze i Ann Thorson. Macie lecieć z nami. Zdaje się — dodał w głębokiej ciszy, która zapadła po tych słowach — zdaje się, że coś znaleźli Nasze analizatory pracują naprawdę szybko…

— A my? — wyrwało się Lenie. Natychmiast zawstydziła się tego wybuchu, ale Rankon odpowiedział spokojnie:

— Następna ekipa przyleci najpóźniej za dwa tygodnie. Przez ten czas będziecie sami. — Odwrócił się i spojrzał jej w oczy — wiem, że będzie wam ciężko, ale…

— Nie martwcie się — powiedziała szybko. — Damy sobie radę… — Mówiąc to napotkała wzrok Andrzeja i odwróciła głowę.

— Trzeba się zbierać — nienaturalnie swobodnym tonem odezwał się Puszkin. — Skoro pojutrze odlot…

— Jutro — powiedział Rankon. — Pytali, czy możemy przyspieszyć start. Wobec tego, że tutaj nie mamy już w zasadzie nic do roboty, odpowiedziałem, że tak…

Ubierali się w milczeniu, zakładali hełmy, sprawdzali szczelność skafandrów i łączność.

— Będzie ciasno — mruknął wreszcie Potton. Po dobrej chwili dotarło do świadomości Ann, że powiedział to z myślą o kabinie Uzbekistanu, która miała pomieścić dwoje nadprogramowych pasażerów.

— Idziemy — Rankon pogasił światła i przełączył centralę komunikacyjną na bezpośrednią łączność z Kopernikiem. — Mamy przed sobą pracowitą noc. Remonty — a poza tym ci, którzy zostają, muszą się zapoznać z urządzeniem hali. Jutro o tej porze…

— Jutro o tej porze — powiedział spokojnie Batuzow, kładąc mu dłoń na ramieniu — będziecie już poza orbitą Marsa…

Загрузка...