ROZDZIAŁ VII

Wąski sierp sztucznego skalistego cypla wybiegał daleko, jak gałąź ostrokrzewu rzucona na głęboki błękit Zatoki Neapolitańskiej. Z wysokości galerii obserwacyjnej południowego dworca morskiego linia brzegu wyglądała jak cięciwa gigantycznego łuku, drżąca w napięciu pod naporem morza, nieustającym pochodem miliardów połyskliwych szyszaków. Grzbiet półwyspu obniżał się, oddalając od lądu zębato ciosanymi tarasami. Wszystkie w kształcie trójkątów, zaskakiwały jeden pod drugi wydłużonymi, ostrymi stożkami.

Stali na krawędzi głównej płyty galerii, oparci o poręcz balustrady, tak przezroczystej, że z odległości zaledwie pięciu metrów roztapiała się już w powietrzu, podobnie jak cała płyta i ściany górnych kondygnacji dworca, dzięki czemu setki kolorowych stolików, i ocieniających je meduzowatych parasoli wyglądały jak ustawione na pomyślanej w przestrzeni płaszczyźnie. W pewnym momencie Ann wyprostowała się i odetchnęła głęboko.

— Jestem głodna — oświadczyła. W jej głosie zabrzmiało jakby zdziwienie faktem, że po wszystkich przejściach ostatnich tygodni jej organizm może się dopominać o coś tak zwykłego jak jedzenie. Piotr obejrzał się i wskazał głową najbliższy stolik.

— Pośpiesz się — powiedział, spoglądając na zegarek. — Za dziesięć minut musimy być na nabrzeżu.

Usiedli w elastycznych, piankowych fotelach, których oparcia uginały się usłużnie za każdym poruszeniem pleców. Ann oparła dłoń o krawędź blatu. W tej.samej chwili kryształowy wielościan, jakby korek nie istniejącej karafki ustawionej pośrodku stolika, zapłonął szmaragdowym światłem.

— Witamy w naszej restauracji — odezwał się melodyjny, kobiecy głos. — Temperatura powietrza wynosi dziewiętnaście stopni. W najbliższych godzinach nie przewiduje się wzrostu zachmurzenia ani siły wiatru. Prosimy uprzejmie wybrać coś z karty. Dziękuję.

Naprzeciw każdego z foteli, na płycie stolika, zajaśniały niewielkie prostokąty. W ich wnętrzu, jak pod taflą powiększającego szkła, ukazały się tasiemcowe spisy potraw.

— Zjesz co? — spytała Ann.

— Tylko kawa.

— Bulion, omlet z groszkiem i dwie kawy — zadysponowała, nie zerknąwszy nawet w jadłospis.

— Bulion, omlet z groszkiem i dwie kawy — powtórzył głos — służymy uprzejmie. Dziękuję. W jednym z prostokątnych otworów przezroczystej nadbudówki o profilu greckiej amfory, biegnącej wzdłuż całej galerii, pojawił się mały, przysadzisty barek. Pobrzękując naczyniami podtoczył się chyżo do stolika. Jego wierzchnia płyta wysunęła się usłużnie w stronę Ann.

— Życzymy smacznego. Zapraszamy do naszych salonów klubowych na czwartym poziomie. Dziękuję.

Ann jadła szybko, spoglądając co chwila na Piotra, który odwrócony bokiem błądził spojrzeniem po zatoce i cyplu, jakby wypatrując kogoś w kropeczkach cienia pod mikroskopijnymi z tej wysokości, pastelowymi parasolami. Skończyła wreszcie i odsunęła talerz sięgając po kulistą filiżankę.

— Dlaczego właściwie mamy tam płynąć jakimś slingiem czy inną łódką zamiast po prostu polecieć? — spytała nagle.

Nie odpowiedział od razu. W dalszym ciągu spoglądał w dół, jakby jej słowa nie dotarły do jego świadomości. Wreszcie wzruszył ramionami.

— Może nie chcieli, żebyśmy korzystali z publicznej komunikacji — powiedział niechętnie. — Każde dziecko musiałoby nas poznać. Tyle razy pokazywali nas we wszystkich programach…

— Nie podoba mi się to wszystko — mruknęła po chwili, jakby do siebie.

— Co ci się nie podoba?

— Cała ta konspiracja. Spotkanie w porcie, jacyś historycy, podróż nie wiadomo dokąd.

— Uhm…

Spuściła wzrok i zaczęła kręcić machinalnie łyżeczką w pustej filiżance.

— Kawę dają tu lepszą niż w Skandynawii — powiedziała bez związku.

— Uhm…

— Pierwszy raz jestem tutaj, w porcie.

— Wolałbym zawrzeć z nim znajomość w innych okolicznościach — powiedział nie odrywając spojrzenia od linii wybrzeża.

Podniosła głowę i rozejrzała się po galerii. Trzy stoliki dalej siedziała młoda para, chłopiec był odwrócony do nich plecami.

— Popatrz, jaka ładna dziewczyna. Pewnie Sycylijka…

— Uhm…

Spojrzała na niego uważnie. Następnie przechyliła się przez stolik i powiedziała cicho, zdumiona, jakby odkrywając jakiś sekret.

— Piotrze, ty się boisz…? Żachnął się.

— Co za bzdury… — urwał. Spojrzał na nią niecierpliwie. Po chwili odwrócił głowę, wracając do poprzedniej pozycji.

— Boisz się, boisz… — podjął jakby do siebie. — Ciebie natomiast rozpiera optymizm. Dlatego paplesz o kawie, porcie, o dziewczętach…

Nie ukrywając rozdrażnienia wstał, odsuwając gwałtownie fotel i oparł się o balustradę.

— Może to nie najszczęśliwsze słowo — przyznała spokojnie Ann. — Ale nie zezłościłbyś się tak, gdybym nie miała racji…

Wzruszył ramionami. Milczeli chwilę.

— Spójrz na tych ludzi — powiedział w końcu spokojniejszym tonem, zataczając ręką łuk nad zatoką, jej nabrzeżami i portami — witają się, żegnają, pewni, że za godzinę, jutro, za kilka dni spotkają się znowu. Spieszą się, niecierpliwią, uśmiechają… żyją, rozumiesz? Dwa miesiące temu należeliśmy do nich. Teraz jesteśmy na indeksie.

— Na indeksie — powtórzyła cicho. — Dlatego, że wiemy? Ale… cóż my właściwie wiemy?

— Wystarczająco dużo, żeby… — podszedł nagle do stolika, oparł się o blat i nisko pochylony, niemal dotykając jej głowy mówił półgłosem z gorzką ironią:

— Idź, przeproś na chwilę tę dziewczynę, która tak ci się podoba, i powiedz jej, że o kilka dni drogi stąd, na Marsie, jakieś istoty zbudowały wyrzutnię, zdolną przekształcić Ziemię w bezludne muzeum… cmentarzysko. Pozna cię na pewno i uwierzy. Obserwuj ją pilnie, kiedy wróci potem do swojego chłopca. Zobaczysz, czy dalej będzie mu patrzeć w oczy z taką ufną przekorą, czy skończy swoje lody, czy będzie się śmiać tak jak teraz… Idź, powiedz jej, że te istoty, które tam pozostawiły wszystko tak jakby jutro miały wrócić, lądowały kiedyś na Ziemi… może właśnie tutaj, gdzie podają kawę lepszą niż w twojej Skandynawii…

— Lądowali w Afryce — szepnęła bez przekonania.

— Właśnie. W Afryce. To znaczy że my, tutaj, możemy się beztrosko zabawiać rozmową o wszystkim, czy o niczym. Oderwał się od stolika, zaczerpnął głęboko powietrza i spojrzał na zegarek.

— Idziemy. Najwyższy czas. Pewnie już czeka.

Eskalator toczył się bezszelestnie skalną rynną, wzdłuż przystających do siebie krótszych krawędzi trójkątnych tarasów, szczerzących ku zatoce swe smukłe stożki po przeciwnej stronie sierpowatego półwyspu. Na wprost nich, w zasnutej delikatną mgiełką perspektywie majaczyły już sterczące z morza barwne wysepki, maczugi skalne, zębate mury zameczków i strzeliste baszty pałaców.

Nieco dalej ukazywały się miniaturowe lądy o konturach naśladujących zarysy kontynentów i oceanów. Fantazyjne boje, przedstawiające postacie z legend i baśni, wyznaczały zawiłe tory wodne, istny labirynt, rojący się od kajaków i małych, dziecinnych łódek. Wieże wentylacyjne i nadbudówki podmorskiego dworca afrykańskiego w Neapolu zaprojektowali jego twórcy jako jedyny w swoim rodzaju wodny park dziwów. Był tam kryształowy pałac Neptuna, on sam wraz ze swoją świtą przemierzał kanały w przezroczystej gondoli, siedząc jak gdyby okrakiem na falach, przed dziobami łódek wynurzały się śpiewające syreny, wodnice i inne utopce, z czarnej jak smoła skały zrywał się nagle ogromny Boreasz, bijąc sięgającymi nieba skrzydłami. W wąskim spienionym przesmyku czyhał na śmiałków upiorny Alaster, z urwistych brzegów wychylały się Scylla i Charybda, z mgły, zalegającej stale okolice jednej ze skrajnych wysepek, wynurzał się co jakiś czas „Latający Holender”, dobiegała wówczas smętna pieśń nucona nieprzerwanie przez jego przeklętą załogę. Można się tam było natknąć niespodziewanie na flotyllę smukłych okrętów Wikingów z zadartymi wysoko, strzelistymi dziobami, gdzie indziej niosło się melodyjne nawoływanie wyspiarzy, śmigających w maleńkich pirogach; pośrodku większego akwenu, imitującego Atlantyk, brzmiały basowe działa, wspaniała królewska karawela na próżno usiłowała dać odpór zgrabnemu okrętowi, na którego najwyższym maszcie powiewała ogromna czarna flaga z trupią czaszką. Obszar parku zaczynał się tuż za miejscem, w którym obcięty nos półwyspu zapadał w błękit zatoki, widzieli już nawet w oddali wąski pas wodnej gładzizny, otaczający cały ten akwen wyciągniętym ramieniem. Szerokim łukiem od lądu aż po horyzont biegł falochron polaryzacyjny, zasilany w energię z agregatów, wbudowanych w dno morza.

Wprost z rozsłonecznionych tarasów eskalator wpadł nagle w mroczną czeluść. Gwiazdy i księżyce, wpuszczone w opalizujące stalaktyty sztucznej groty, sączyły nikłe, bladozłote światło na spiętrzone ściany i zwisające ze stropu kanciaste głazy. Mimo woli odnosiło się wrażenie, że ten tunel służący przecież jedynie celom komunikacyjnym, zaprojektowali architekci niejako z rozpędu, działając wciąż jeszcze w świecie legend i baśni, do którego przenieśli się przy modelowaniu parku.

Tor stawał się bardziej pochyły, jechali teraz w głąb, jeszcze kilka minut i przed nimi pojaśniało, ściany rozbiegły się nagle, nad głowami rozbłysł rój świetlnych napisów, strzałek, plansz i tablic informacyjnych. Minęli pierwsze ciągi automatów, ściany poszatkowane w barwne oczka niby pszczele plastry, w każdym pulsowało światełko; następnie, nie dojeżdżając do głównej hali, której daleka perspektywa otwierała się za przezroczystą grodzią, zeszli z taśmy, na wprost ażurowej ślimacznicy łączącej sień dworca z poziomami trapowymi. Ślimacznica wywiodła ich do niedużego kulistego pomieszczenia o szklanych ścianach. Dwa metry dalej, za idealnie przezroczystym pancerzem komory, wachlowały powoli szerokimi płetwami złociste, cętkowane ryby, wiły się jakieś ukwiały i stwory morskie, groteskowo powiększone wypukłością ściany. Z głębi wychynęła półotwarta, jakby w uśmiechu, gęba delfina. Salka była pusta, tylko pośrodku, w jednym z przepastnych foteli siedział samotny mężczyzna. Ujrzawszy ich wstał szybko i sięgnął do swego ręcznego automatu wywoławczego. Usłyszeli dyskretny sygnał potwierdzenia odbioru.

— Jestem Kulski, historyk — powiedział mężczyzna, podchodząc do Ann. — My się przecież znamy — wyciągnęła do niego rękę. — Byliśmy na praktyce u twojego profesora. Historia nawigacji, trzeci rok. Nie pamiętasz? Prowadziłeś ćwiczenia.

— A tak, rzeczywiście — przytaknął Kulski. W jego głosie zabrzmiało jakby roztargnienie. Trudno było dociec, czy przypomniał ją sobie naprawdę, czy też nie chciał po prostu tracić czasu na dalsze wyjaśnienia. Przywitał się z Pottonem i spojrzał na zegarek.

— Jesteście gotowi?

— Tak — odrzekł Potton. — Długo czekałeś?

— Kilka minut — machnął lekceważąco ręką. — Sling już podstawiony. Chodźcie.

Weszli do owalnej gardzieli windy trapowej. Jej tonący w niebieskawej zieleni szyb przypominał szklaną rurę wetkniętą pionowo w morze. Przezroczysta kabina drgnęła i z rosnącym przyśpieszeniem pomknęła w górę. „Jak tam, w podziemiach” — pomyślała Ann.

— Dokąd jedziemy? — spytał Piotr.

— Mamy sling do Aleksandrii — odrzekł Kulski. — Stamtąd zabierze nas helikopter.

Szklaną kabinę zalał nagle ostry, słoneczny blask. Zanim ponownie mogli otworzyć porażone oczy, winda zatrzymała się łagodnie. Znajdowali się w sklepionej, kloszowatej komorze, wieńczącej szyb na wysokości półtora metra nad poziomem morza. Tuż obok, niemal dotykając burtą baniastej ściany kołysał się łagodnie sling. Był to jeden z tych popularnych stateczków, jakich tysiące krążyło wzdłuż wybrzeży, całe ich sznury, podobne z lotu ptaka do nanizanych na niewidoczną nić przezroczystych paciorków, ciągnęły szlakami wszystkich mórz i większych jezior. Z profilu sling był podobny do dwóch przyłożonych do siebie szklanych spodków. W rzucie pionowym przedstawiał idealny krąg o średnicy od czterech do piętnastu metrów. Stateczki te, ślizgające się po grzbietach fal, były wyposażone w automatyczne stateczniki polaryzacyjne, dzięki którym nie bały się najsroższych choćby cyklonów. Służyły w zasadzie komunikacji przybrzeżnej, pełniąc po prostu funkcje taksówek, na pełne morza i oceany wypuszczali się nimi tylko szukający ciszy i wytchnienia turyści.

Ostatnia z dalekosiężnych linii pasażerskich uległa likwidacji w drugim dziesięcioleciu naszego wieku. Ci z wielkich armatorów, którym udało się uniknąć bankructwa, ulokowali swe kapitały w żegludze lotniczej i rakietowej. Trudno się dziwić, że Thorson i Półton byli niemile zaskoczeni poleceniem udania się do portu i perspektywą czekającej ich podróży morskiej. Żadne z nich nie zwróciło się jednak o wyjaśnienia do młodego historyka, wiedzieli, że tak oni, jak i on działają w myśl ustaleń Rady i kierownictwa Zespołu. Zresztą nękały ich poważniejsze troski. Na tak krótkiej trasie jak z Neapolu do Aleksandrii podróż slingiem, rozwijającym szybkość około dwustu kilometrów na godzinę, nie była doprawdy problemem, którym warto byłoby zaprzątać sobie głowę.

Wygodną, zabezpieczoną wysokimi burtami rynną przeszli na pokład łodzi. Szklane drzwi zamknęły się bezgłośnie za ich plecami. Kulski wskazał zapraszającym gestem głębokie, obrotowe fotele, podobne do tych, w jakie wyposażano kabiny statków kosmicznych, a sam podszedł do niskiego, poziomego pulpitu i nacisnął starter. Rozległ się głos automatycznego pilota, wzywający do zajęcia miejsca. Historyk obrzucił jeszcze badawczym spojrzeniem deskę rozdzielczą i z westchnieniem ulgi opadł na mięsiste siedzisko obok Ann. Potton zajął miejsce z tyłu. Przez pokład przebiegł krótki, ledwie wyczuwalny dreszcz. Na zewnątrz zbudził się delikatny szum, jak echo wiatru w niszy kominka. Płynęli.

Cień wielkiej, stalowej ważki ślizgał się po zboczach wydm, wyostrzał, to znów topniał w zaćmieniu, kiedy chmury nachodziły na kłującą biel stojącego w zenicie słońca. Rejon Pustyni Libijskiej, nad którym lecieli, pozo

stał bezwodnym rezerwatem; niemal o miedzę, w odległości kilkunastu kilometrów ciągnęła się już jednak granica saharyjskiego pasa sadów, widoczna z wysokości jak czarnozielona wstęga na linii horyzontu. Dniem i nocą paradowały tam po niebie tłuste, napęczniałe wilgocią obłoki. Część jak marudzące za stadem owieczki przedostawała się nad terytorium Libii, nie niosły jednak deszczu a tylko zbawcze dla podróżników i badaczy placki cienia.

Linia lotu helikoptera załamała się nagle, zaczęli opadać łagodnym skosem, szum śmigła narastał, zwalniali, wydało się, że wiszą nieruchomo w powietrzu. Z żółtego morza wyłoniły się nagle kontury jakiegoś maleńkiego prostokąta, który przekształcał się w oczach w biały, pustynny barak. Za nim ciemniało owalne wgłębienie, piaszczysty krater okolony walcowatym nasypem. Jeszcze chwila i dostrzegli jakby nić upstrzoną powtarzającymi się w równych odstępach zgrubieniami, opasywała całe otoczenie baraku zagarniając nielichy szmat pustyni, to było ogrodzenie. Budyneczek pęczniał, widać już było opatrzone markizami nieduże okna i drzwi, w których widniała postać mężczyzny. Nagle wszystko to przesłonił tuman piachu wzniecony przez bijący od śmigła wir, jękliwy szum nad ich głowami zaczął przygasać, przechodząc w coraz niższe i niższe rejony gamy. Jeden jedyny miękki wstrząs.

Kulski odsunął klapę i czekał chwilę na opadnięcie kurzawy, wreszcie skoczył. Natychmiast ujrzeli go znowu, skinął zapraszająco na Ann, wyciągając do niej ramię. Po chwili prowadził ich w stronę budynku, od którego nadchodził szybkimi krokami mężczyzna; dostrzegli go z góry. Na głowie miał azbestowy, pustynny kask, jego biała płócienna bluza spływała na nogawki drelichowych spodenek.

— Jesteśmy, profesorze — powiedział Kulski. — To jest Ann Thorson…

— Jakżeż — uśmiechnął się Corton — jesteśmy przecież starymi przyjaciółmi. Od kiedy dowiedziałem się od Ann, na egzaminie, że pierwszym konstruktorem rakiet był Rosjanin polskiego pochodzenia, niejaki Sułkowski…

— Ależ masz pamięć, profesorze — zaśmiała się, wyciągając do niego rękę. Zarumieniła się jednak po uszy.

— Miło mi cię poznać, Piotrze — Corton zwrócił się z kolei do Pottona. — No cóż — ciągnął, wskazując zapraszająco wejście do baraku — chciałoby się powiedzieć: witajcie, zdobywcy. Chociaż czy ja wiem… Trzeba przyznać, że wpędziliście staruszkę Ziemię w nieliche tarapaty.

— To nie my — zaśmiał się niewesoło Piotr — my przekazaliśmy tylko informacje.

— Nie szkodzi — Corton uniósł dłoń i mówił z udaną powagą — starożytni despoci mieli zwyczaj ćwiartowania posłańców, przynoszących złe wieści. Nie chcę powiedzieć, że wszystkie zwyczaje naszych przodków zasługują na pielęgnację, ale co do niektórych warto byłoby się może zastanowić…

W porównaniu z rozsłonecznioną plażą pustyni, wewnątrz budyneczku panował niemal mrok. Dopiero po dobrej chwili zaczęli rozróżniać poszczególne urządzenia i sprzęty surowej, prostokątnej salki. Na pierwszy rzut oka przypominała raczej harcerską świetlicę niż wnętrze chociażby prowizorycznego badawczego laboratorium. Porównanie nasuwał widok niezliczonej ilości map, przeważnie staroświeckich, drukowanych na papierze. Pełno ich było na sięgających sufitu regałach, zaścielały stół i długą plastykową ławę, walały się nawet na podłodze, ułożone byle jak w wysokie stosy. Niektóre z nich, o pożółkłych, jakby przypalonych brzegach, musiały mieć za sobą wiele lat służby. Niemal wszystkie były upstrzone jakimiś naniesionymi czarnym tuszem zygzakami i znakami, były tam tłuste, zwinięte strzałki, półkola i najeżone krzyżykami elipsy. Porzucone jakby w pośpiechu mapy widniały nawet na pochyłych pulpitach podręcznego zespołu analizatorów. Ten ostatni zajmował całą boczną ścianę, odsuniętą najdalej od wejścia.

Jedna, największa chyba mapa, wisiała rozpięta nad ławą, naprzeciw regałów. Przyjrzawszy się bliżej spostrzegli, że nie stanowiła litej całości, była po prostu zlepiona z dopasowanych typograficznie kwadratów. Pod tą mapą zatrzymał się Corton.

— Zaświeć, Pawle — powiedział, schylając się po przypominający batutę metalowy pręcik. Kulski bez słowa skierował na ścianę stożek reflektora. Corton przez chwilę wpatrywał się w mapę, jakby szukając jakiegoś punktu. Wreszcie westchnął i odwrócił głowę.

— Przystąpmy do rzeczy — powiedział. Uśmiech znikł z jego twarzy, z podkrążonych oczu i kącików ust można było wyczytać zmęczenie.

— Wiecie, kto to był Rommel? Potton wzruszył ramionami. Ann spojrzała żałośnie na profesora i pokręciła głową.

— Mniejsza z tym. Był jednym z marszałków hitlerowskiej Rzeszy niemieckiej. W czasie drugiej wojny światowej dowodził korpusem afrykańskim. Rejon naszej stacji, o, tutaj jesteśmy — zatoczył pałeczką krąg o krótkim promieniu — był w latach czterdziestych ubiegłego wieku terenem podjazdowych walk pustynnych pomiędzy jednostkami Africa Corps a ósmą armią brytyjską w Libii. Mapa, przed którą stoicie, pochodzi z tego właśnie okresu.

Została sklejona z arkuszy planów taktycznych rommlowskiego sztabu. Przypatrzcie się uważnie. Tutaj, gdzie stoi nasz budynek, w centrum najdzikszego, bezwodnego kręgu o promieniu czterdziestu pięciu kilometrów, wpadł pewnego dnia w zasadzkę silny niemiecki oddział pancerny. Walki trwały dwa tygodnie. Zresztą „walki” to nie najwłaściwsze słowo. Niemcy nie mieli wody do chłodnic i byli za słabi, by przerwać otaczający ich pierścień, a Anglicy nie dość silni, by zniszczyć okrążonych frontalnym uderzeniem. Jednym słowem złapał Kozak Tatarzyna… W końcu jedni i drudzy otrzymali posiłki, rozegrała się bitwa, która nie przyniosła wprawdzie zwycięstwa żadnej ze stron, ale pozwoliła Niemcom wymknąć się z potrzasku. W czasie działań zniszczono kilkadziesiąt czołgów. Niektóre z nich po dziś dzień leżą tutaj, pogrzebane w wydmach. My sami wykopaliśmy ze dwanaście sztuk… Trzeba wam wiedzieć, że przebadaliśmy każdy metr kwadratowy terenu w promieniu owych czterdziestu pięciu kilometrów.

— Szukaliście tutaj? — przerwała Ann, spoglądając ze zdumieniem na mówiącego. — Czego…?

— Nie przerywaj, Ann — powiedział ponurym głosem Potton. — Zaczynam rozumieć, profesorze.

— To dobrze — Corton skinął głową. Podszedł do stolika, otworzył szufladę i wydobył z niej niegruby zeszyt w twardej, poplamionej okładce.

— Dzięki temu — ciągnął, potrząsając książeczką w wzniesionej dłoni — wiedzieliśmy mniej więcej, gdzie szukać. Ale tylko mniej więcej. Inaczej nie miałoby sensu zaczynać. Na przekopanie w ten sposób całego wskazanego przez was obszaru Północnej Afryki nie starczyłoby i pięćdziesięciu lat…

— Obszaru Północnej Afryki… — powtórzyła jak echo Ann.

— Nareszcie zrozumiałaś — rzucił Piotr. Kulski spojrzał na Ann ze współczuciem. Do dziś nie mógł się otrząsnąć z przygnębienia, jakie nastąpiło po szoku, wywołanym tragicznym odkryciem. Jak starożytni w Księżyc tak on wierzył w humanistyczną logikę historii swojej epoki. Ann Thorson z jej żałosnym osłupieniem wydała mu się nagle kimś bliskim i niezmiernie sympatycznym.

— Co to jest? — spytała teraz, wznosząc wzrok na dłoń Cortona, trzymającą zeszyt.

— Znaleźliśmy to w londyńskim archiwum armii — powiedział Kulski, ubiegając profesora. — Zresztą posłuchajcie…

Corton stał chwilę bez ruchu, z wyciągniętą ręką, jak aktor uczący się roli, wreszcie opuścił powoli ramię, spojrzał na nich, jakby chciał coś powiedzieć, ale rozmyślił się i otworzył zeszyt. Kartki rozwarły się od razu we właściwym miejscu, jak tom wierszy na ulubionym utworze właściciela biblioteki. Myśleli, że zacznie czytać, on jednak po chwili ponownie oderwał wzrok od zeszytu i spojrzał na Kolskiego.

— To, co mówił Paweł… — zaczął. Odchrząknął i ciągnął już normalnym tonem: — Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę z pracy, jaką wykonały tu na Ziemi ekipy historyczne od momentu, w którym udało się wam ustalić czas i miejsce penetracji naszego globu przez te istoty z okolic Procjona. Przekopaliśmy wszystkie materiały publikowane i zapisy dotyczące dziejów Afryki Północnej, zwłaszcza lat czterdziestych zeszłego stulecia. Zbadano muzea i archiwa na obu półkulach. Z materiałami nowszymi, a także ważniejszymi zabytkami księgarskimi, utrwalonymi w zapisie krystalicznym, nie było kłopotu. To załatwiały automaty, analizatory. Ale przecież w podziemiach archiwów mamy tysiące ton najrozmaitszych akt, dokumentów, zapisów i notatek, do których nie przywiązywano żadnego znaczenia. Z rzadka sięgają do nich autorzy jakichś prac przyczynkarskich i to głównie popularyzatorzy… To wszystko musieli zbadać i przeczytać ludzie. Setki ludzi, jeśli praca miała być wykonana w możliwie krótkim czasie. Mieliśmy szczęście… Zaraz czwartego dnia młoda asystentka British Museum natknęła się w starym magazynie Muzeum Broni na ten oto zeszycik…

— Co to jest? — szepnęła Ann.

— Pamiętnik… pamiętnik żołnierza. Fragment, który wam przeczytam, dotyczy roku tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego. Chodzi o walki w Libii… Zresztą posłuchajcie.

Corton podszedł do stołu i usiadł ciężko na jednym z prostych, trójnogich zydli. Zeszyt położył przed sobą i przytrzymując palcami brzegi kartek, zaczął powoli czytać:

„Skwar był taki, że język przysychał do podniebienia. Już piąty dzień tkwiliśmy w tym cholernym piachu jak w beczce kipiącej smoły. Fryce siedziały cicho, trzymaliśmy ich w szachu krzyżowym ogniem cekaemów i moździerzy, ale na to, żeby pójść naprzód, było za mało amunicji. Trzeba było mieć oczy z tyłu głowy i trzymać je otwarte, zwłaszcza na takiej placówce jak nasza, bo ich patrole przemykały się między wydmami i zachodziły od tyłu. Tego dnia rano Fiddon poszedł po wodę i nie wrócił…” — zostało ich dwóch, na wysuniętej placówce ogniowej — wyjaśnił Corton, przerywając na chwilę czytanie. Zaraz jednak wrócił do pamiętnika:

„Zasnąłem na chwilę, ale zbudził mnie kapral Joe. Blady jak ściana pokazywał palcem przełączkę między wydmami, na prawo od nas. Wyjrzałem — i w pierwszej chwili przestraszyłem się, że dostałem bzika. Lazło tam takie świecące, kwadratowe pudło wielkości czołgu albo nieco wyższe. Nie słyszałem gąsienic, warkotu silnika, w ogóle nic. Pudło staszczyło się na dno muldy i stanęło. Wylazł jakiś facet, nie wiem, skąd się wziął, bo nie widziałem, żeby się tam otwarła klapa czy inny właz. Miałem dość. Pomyślałem, że to nowe diabelstwo Rommla, i podciągnąłem pepancę. Przyłożyłem się dobrze i wygarnąłem. Siedziało. Zobaczyłem, że facet upadł, a z pudła poleciały drzazgi. Potem schyliłem się po nowy pocisk i wtedy przyszło to uderzenie. Pepanca zniknęła z nasypu, a Joemu zdmuchnęło głowę, jakby to była piłka. Siedziałem chwilę bez ruchu, jak mysz pod miotłą. Kiedy wreszcie wyjrzałem, pod wydmą stały już dwa takie pudła. Trzech facetów w maskach i czarnych kombinezonach zabierało tego, którego rąbnąłem. Potem wszyscy wleźli do drugiego czołgu, czy co to tam było. Musiałem mieć gorączkę, bo wydało mi się, że poszli pionowo w górę. Tam nie było żadnych śmigieł ani niczego takiego. Pudło świeciło jak księżyc. Przypadłem do piachu, bo bałem się, że będą walić z góry. Mogliby mnie dostać. Kiedy podniosłem głowę, nie było już po nich śladu. Tylko to pierwsze pudło, które dostało z mojej pepancy, jeszcze trochę dymiło. Chciałem je obejrzeć, ale spojrzałem na to, co zostało z Joego, i nie poszedłem. Zresztą musiałem iść do sztabu kompanii, powiedzieć, co się stało. Bez pepancy nie było co tam siedzieć. Poszedłem od razu, ale w drodze złapała mnie burza piaskowa. W tej cholernej Libii burze przylatują jak piorun, człowiek nie zdąży nawet zasłonić twarzy. Kiedy wróciłem z nowym amunicyjnym, po dawnym stanowisku nie było już nawet śladu. Zresztą zaraz zapadła noc. Rano Niemcy przełamali nasz pierścień od północy i całą dywizję przerzucono na wybrzeże…”

Corton skończył i zamknął zeszyt. W ciszy, jaka zapadła, słychać było wyraźnie ziarenka piasku, osypujące się cienkimi sznureczkami z dachu baraku.

— Burza piaskowa pogrzebała w wydmie nie tylko angielskie działo przeciwpancerne — powiedział wreszcie półgłosem Kułaki.

Potton przełknął ślinę. — Znaleźliście? — wykrztusił. Corton spojrzał mu w oczy i powoli skinął głową.

— Pracowało przy tym — powiedział — kilkanaście ekip. Puszczaliśmy najpierw sondy lotnicze, potem podzielono pustynię na kwadraty i każdy z osobna przeczesywano ultradźwiękami. To nic nie dało. Czujniki ferromagnetyczne też sygnalizowały każdy strzęp żelastwa, zagrzebany w piachu. A jest tego tutaj niemało. Ziemia to jedno wielkie cmentarzysko… Pustynia Libijska nie jest wyjątkiem. Dopiero kiedy dostaliśmy od was wyniki analiz chemicznych ich budulca i materiałów, przestroiliśmy sondy na odpowiednie częstotliwości… — Corton położył otwartą dłoń na zeszycie i wskazał go oczyma. — Nazywał się Wiliams. Służył w jednostce piechoty zmotoryzowanej ósmej armii libijskiej. Zginął pod Trypolis w sierpniu tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku. Niedługo po wydarzeniu, które opisał. Rodzina przekazała jego pamiętnik brytyjskiemu Muzeum Broni. Nie doczekał się publikacji ani opracowania. Dlatego pozostał w tym archaicznym kształcie rękopisu.

— Gdyby wiedział — wyszeptała Ann. — Gdyby mógł wiedzieć…

— Nic by mu z tego nie przyszło — odparł Corfcon. — Musiałby wiedzieć to wszystko, co my dzisiaj. Był żołnierzem. Może dobrym żołnierzem. Zapewne nienawidził wojny i marzył o dniu, w którym wróci do domu, o żonie lub o dziewczętach w letnich sukienkach. Nie wrócił. Walczył w dobrej sprawie. Milionom takich jak on całe pokolenia oddawały cześć przed pomnikami nieznanych żołnierzy na całej kuli ziemskiej.

Jeden z tragicznych paradoksów epoki dezintegracji, segregacji państwowej. Bo przecież dla ludzkości, dla społeczności ziemskiej żadna wojna nie mogła być sprawą dobrą… Tu w piasku, obok, leży tragiczne potwierdzenie tej prawdy. Chodźcie…

Corton wstał i nie patrząc na nikogo z obecnych skierował się do wyjścia. Jedno po drugim, jak zahipnotyzowani, podążyli za nim.

Schodzili powoli, mimo że złocisty, ziemski piach ruszał spod ich nóg i spływał całymi ławami. Wykop mierzył ze sześć metrów głębokości. Pośrodku…

Dopiero patrząc z dołu można było ocenić prawdziwe rozmiary konstrukcji. Z pewnością przewyższała najcięższy z czołgów, budowanych w okresie wojen światowych. Był to prostopadłościan o lekko zaokrąglonych konturach. Jego powłoka srebrzyła się w słońcu, jakby pokryta matowym szronem. Zbliżając się zwalniali odruchowo, okrążyli bryłę z trzech stron zacieśniającą się spiralą, wreszcie stanęli, jakby niepewni, w odległości półtora metra od chropawej ściany.

Tuż nad powierzchnią pustyni, u dołu kwadratowej płaszczyzny, ziała szeroka, czarna wyrwa o postrzępionych brzegach. Poza tym w litej caliźnie bryły nie sposób było wpatrzeć zarysów jakiejkolwiek klapy czy włazu. Chyba że coś takiego znajdowało się pod spodem, w ścianie, na której spoczywała konstrukcja, napierając na nią całym ciężarem swoich co najmniej kilkudziesięciu ton. Chociaż, jeżeli statek pozostał w pozycji, w jakiej dosięgną! go pocisk… Spojrzenia Ann i Piotra powędrowały w stronę profesora. Odgadł widać zawarte w nich pytanie, bo pokiwał przecząco głową.

— Nie ma nic… nic… — powtórzył. — Prześwietlaliśmy to na wszystkie strony, opukiwali, byli tu przecież i chemicy, i fotonicy, i atomiści, robili cuda, wszystko na nic. Tylko ten wyszarpany lej, ale tam nie wsadzicie nawet głowy. Oczywiście, coś musi być. Trudno przypuścić, by umieli przenikać przez taką skorupę jak przez wodę. Muszą chyba mieć jakieś aparaty, emitory, które powodują liniowe zmiany w strukturze materii, polaryzują ją w pewien szczególny sposób. Czyli, inaczej mówiąc, za każdym razem kreślą na ścianie zarys drzwi czy włazu, uchylają albo wyjmują cały taki płat, a potem, po wstawieniu na poprzednie miejsce, przywracają mu nuklearną spoistość z otoczeniem. Tak przynajmniej mówili specjaliści. Nie umieli sobie tego inaczej wytłumaczyć.

— Oni tu wrócą — powiedziała półgłosem, jakby do siebie, Ann.

— Specjaliści? — zdziwił się Corton. — Nie. Tutaj zrobiono już wszystko, co było do zrobienia. Dlatego zostaliśmy sami, z Pawłem. Czekaliśmy na was. A co do statku… jutro przyleci po niego ekipa transportowa. Zabiorą go do Instytutu Lotnictwa w Madrasie. Tam dopiero wezmą się do niego na serio. A tu… — zawahał się. — My z doktorem Kulskim też jutro wyjeżdżamy. Zostanie pustynia i… — nie skończył.

— Czy coś już wiadomo o napędzie? — spytał Piotr. — Silniki powinny być w dobrym stanie.

— Silniki — Corton spojrzał niepewnie na Kulskiego. — To nie są właściwe silniki. W każdym razie nie w naszym rozumieniu tego słowa. Raczej wzmacniacze.

— Wzmacniacze?

— Technicy przypuszczają, że kondensują kwanty wiązek promieniowania, emitowane z miejsca startu — wyjaśnił Kulski. — Że odpychają się jakby od już rozpędzonych cząstek. W ten sposób mogą nawet osiągać szybkości podświetlne. Ale — rozłożył ręce — my z profesorem jesteśmy laikami. Poza tym rentgen… wiecie, jak to jest. Widać niby całe wnętrze, a jednak to nie to. Są tam elementy nieprzenikalne, nie dające żadnego echa. Nawet konstruktorzy i fotonicy nie kwapili się z hipotezami. Analizowali, kiwali głowami, wreszcie powiedzieli, że bez zespołów neuraksa centralnego laboratorium nie dadzą rady, i odlecieli. Tym bardziej my… Co ci jest? — zwrócił się nagle do Ann, pochwyciwszy jej spojrzenie. Przysłuchiwała się ich rozmowie, wodząc od jednego do drugiego nieprzytomnym, jakby bezgranicznie zdumionym wzrokiem. Zagadnięta, drgnęła i potrząsnęła głową.

— Nic… — szepnęła. — Pytałam, czy oni wrócą…

— Nie wrócą, Ann — odezwał się łagodnie, jak do dziecka, Corton. — Będą go badać w Madrasie. Mówiliśmy właśnie…

— Ann nie chodziło o specjalistów, profesorze — przerwał szorstko Potton. — Miała na myśli załogę statku. Tych, którzy go zbudowali…

Zapadła cisza. Po dobrej chwili Corton podszedł do Ann i serdecznym gestem położył dłoń na jej ramieniu.

— Miejmy nadzieję, że wrócą — w jego głosie zabrzmiał ciepły ton — miejmy nadzieję… — powtórzył. — Ale na razie nikt nie jest w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Zrobimy wszystko, co do nas należy, i będziemy… czekać.

— Czekać — podchwycił z goryczą Kulski. — Czekać…

— Może nie tylko… — Piotr urwał i zamyślił się. Ann stała chwilę bez ruchu, patrząc mu w oczy, wreszcie powiedziała:

— Nie wiem, o czym myślisz… Ale nawet gdyby się nam udało nawiązać z nimi kontakt, jak wytłumaczymy to… tę pomyłkę?

— Pomyłkę?… — powtórzył jak echo Kulski. — Kiedy wrócą, może być za późno na tłumaczenia.

— Ten znowu swoje — powiedział miękko Corton. — Przestań się już zadręczać. Pawle. Trzeba wam wiedzieć — zwrócił się do pozostałych — że analiza psychologiczna statku wykazała szereg cech wspólnych obu naszym rasom. A przecież my nie interweniowalibyśmy w sprawy obcej cywilizacji, gdyby w czasie wyprawy badawczej jedna z naszych rakiet uległa wypadkowi… nawet zagładzie.

— A jeżeli obok cech wspólnych wyjdą na jaw różnice? Jeżeli te ostatnie będą dotyczyć między innymi kategorii odpowiedzialności i kary? Odwetu? Co wtedy? — rzekł Kulski. Potton spojrzał na niego z aprobatą.

— Sto czterdzieści lat — mruknął po chwili Corton, mierżąc spojrzeniem przestrzeń ponad garbami wydm. — Niemal półtora wieku. Istoty, które tak potrafią sobie radzić z astronawigacją, nie mogą być ignorantami w naukach społecznych. Muszą dobrze znać ogólne prawa dynamiki społecznej ewolucji. Wezmą pod uwagę fakt, że w okresie półtora wieku rasa zamieszkująca naszą planetę rozwinęła w sobie jakościowe nowe cechy…

— Wezmą albo i nie — bąknął Piotr. — Nie gniewaj się, profesorze — dodał — ale sto czterdzieści lat to w kategoriach kosmicznych zaledwie drobny ułamek sekundy.

— Sam nas tego uczyłeś — podchwycił Kulski, zwracając się do Cortona. — Ludzkość dość beztrosko poczyna sobie z czasem. Okres jednego wieku wystarcza nam, by anulować wszelkie możliwe rachunki. W euforii przeobrażeń, jakie przeszła zbiorowość ziemska w ostatnim pięćdziesięcioleciu, rozgrzeszyliśmy wszystko i wszystkich, którzy żyli przed naszą epoką. Sklasyfikowaliśmy ich winy wobec współczesnych, ale nie pomyśleliśmy o winach wobec nas, ciebie, mnie, przyszłych pokoleń. Zapewne, kto mógł przypuścić, że okażą się jeszcze… aktualne. A co, jeśli nie mieliśmy do tego prawa? Czujemy się tutaj panami, gospodarujemy na naszym globie i w całym systemie jak średniowieczni monarchowie, ba, sięgamy do gwiazd. A jeżeli razem z całą naszą nadętą cywilizacją jesteśmy tylko naroślą, atomem jakiejś szerszej, nie zintegrowanej jeszcze do końca społeczności?

— Dziewiętnastowieczna hipoteza, Pawle… — przerwał łagodnie Corton.

— Tak? A to tutaj, to także hipoteza? Więc już nie jedna rasa władców kosmosu, tylko dwie, prawda? Ile ich trzeba, żeby stworzyły społeczność, o jakiej mówię, profesorze… A jeśli tak, to czy pokolenia popełniające zbrodnicze błędy, opóźniające postęp swojej cywilizacji a tym samym zbiorowości świadomego istnienia w ogóle, mają odpowiadać wyłącznie przed swoimi sukcesorami z własnego szczepu, własnej rasy? Czymże jest dla nas czas, współczesność… Einstein, tak. Ale historia? Współczesność jest kategorią umowną. Rozumiemy ją w sposób dla nas najwygodniejszy i… najbezpieczniejszy. Co będzie, jeśli rachunku zażąda nie nasza ziemska współczesność z jej łagodnymi, dobrotliwymi prawami — ale współczesność w ogóle? Kto wtedy będzie płacił? Co powiemy tym, którzy tutaj wrócą upomnieć się o swój strzaskany statek i zamordowanego przy pierwszej próbie kontaktu towarzysza? Ze to nie my, tylko ci, co przed nami? Więc nie ludzie? — spytają. Ludzie — odpowiemy — ale inni. Więc jak? Nie widzicie, że to chowanie głowy w piasek? Dziecinada? Sto czterdzieści lat. Rzeczywiście! Człowiek żyje przeciętnie sto dwadzieścia lat. Nasi dziadkowie mieli jeszcze mniej czasu dla siebie, znacznie mniej. A któż nam zaręczy, że konstruktorzy i piloci tego tutaj statku nie żyją po trzysta, czterysta, pięćset lat?! Że nie przylecą tutaj ci sami, właśnie ci, którzy już raz lądowali na Ziemi? I że, jeśli zażądają rachunku, to zażądają go od pokolenia w ich oczach bezpośrednio odpowiedzialnego za to, co się stało?

W głosie młodego historyka brzmiało rozżalenie, narastające, gorzkie, widać było, że nie może zgryźć w sobie ponurego, zakrzepłego wbrew jego woli buntu przeciw temu, co się stało, wobec czego byli bezradni, a co tak dotkliwie raniło jego wiarę w głęboką logikę historii. Zakończył tonem niemal płaczliwej skargi.

Stali w milczeniu, jakby nasłuchując, czy gdzieś z pustyni nie wrócą odbite od obłych grzbietów wydm jego ostatnie słowa, rzucane gorączkowo pytania, na które nie było odpowiedzi. Po dobrej chwili Corton poruszył się niecierpliwie, obrzucił Pawła krótkim spojrzeniem, była w nim jakby niechęć, ale i współczucie — i nic nie mówiąc zaczął się piąć piaszczystym osypiskiem, tym samym, łagodniejszym od innych zboczem nasypu, którym sprowadził ich do wykopu. Patrzyli chwilę na jego przygarbione plecy, wreszcie gęsiego, ospale, jak na puszczonym w zwolnionym tempie filmie, podążyli w jego ślady.

Kiedy walcowaty grzbiet nasypu przesłonił już za ich plecami przeciwległą ścianę wykopu, profesor zatrzymał się nagle i odwracając do nich profilem powiedział:

— Dziś jest, jeśli się nie mylę, piątek. W poniedziałek rano, wszyscy jak tu jesteśmy, mamy być u profesora Bo Lorena w Neapolu. Thorson i Potton otrzymają ostatnie instrukcje przed startem…

Z mlecznych kuł klimatyzatorów biło falami ciepło, rozpraszające obcość ogromnej hali, stwarzające intymne zacisze i dające pogodne schronienie myślom. Leżeli na wznak, błądząc szeroko otwartymi oczyma po gwiazdozbiorach pastelowych ogników i świateł, pełgających pod dalekim, niewidocznym stropem, ciasno przytuleni do siebie, ukryci w kokpicie rakietowego fotela jak w łodzi o wysokich burtach. W pewnej chwili, nie przerywając milczenia, poruszył nieznacznie głową, tak by móc widzieć jej twarz, zaznaczony w półmroku najcieńszą kreską profil. Nie czuł już dotyku jej włosów, nie czuł w ogóle ramienia, w którego zgięciu spoczywała jej głowa, odkrył, że to sprawia mu radość, że takie zatracenie świadomości granic ich ciał ma jakąś głęboką, nie znaną mu dotąd wartość.

— Dlaczego czekaliśmy tak długo? — powiedział cicho, nieoczekiwanie dla siebie samego. Było w tym więcej z afirmacji chwili, olśnienia jej aż bolesnym urokiem, aniżeli z pytania dotyczącego przeszłości. Zwróciła ku niemu twarz. Patrzyła przez chwilę, jakby czekając, zanim pojęła, że to było wszystko, właśnie to i tylko to, co miał teraz do powiedzenia. Uniosła się lekko, odrywając od niego, poczuł nagle delikatne muśnięcie na włosach, szło w dół, owiodła palcami jego czoło, brwi, skronie, w niepowtarzalnym kobiecym geście przywierając wreszcie otwartą dłonią do policzka. Objął wąski przegub tej dłoni, rozwarł palce, powoli jakby odnajdując zapamiętaną z dzieciństwa ścieżkę powędrował wzdłuż jej ramienia, zatrzymał się w zaklęśnięciu obojczyka, poszedł dalej, okrążając czubkami palców piersi, domyślając się raczej dotyku ich szczytów niż czując go stwardniałym wnętrzem dłoni, aż znieruchomiał pochwyciwszy szybkie drganie skóry w miejscu, gdzie biło serce. Nagle zabrała rękę z jego twarzy i poruszyła się, jakby niecierpliwie.

— Boję się, że nie czekaliśmy dość długo — powiedziała, odwracając głowę. Milczał dłuższą chwilę.

— Dlaczego… — szepnął — pokochałem cię… to musiało być tysiąc lat temu…

— Mnie? Naprawdę mnie? — słowa te były skierowane jakby do niej samej, jakby jego obecność była czymś drugorzędnym i nieważnym wobec tej obecności, którą chowała wyłącznie dla siebie, która stanowiła prawdziwą treść jej dialogu z własnymi myślami.

— Czy przypadkiem nie pokochałeś we mnie tego, co pozostało tam, za polem startowym? Czy twoje uczucie nie oznacza po prostu tego, że tutaj jestem, że w ogóle można mnie pokochać? Gdybyś mógł mi szczerze odpowiedzieć… nie, nie możesz, bo nie masz żadnej skali… bo ja jestem tutaj dla ciebie po prostu… — szukała chwilę porównania — po prostu… soczewką…

Nie odpowiedział. Milczał chwilę wpatrując się w nią badawczo, jakby chcąc rozgryźć prawdziwe znaczenie tego, co powiedziała. W końcu przewrócił się na bok i przygarnął ją ciasno, oboma ramionami.

— Leno — powiedział pełnym głosem — zostaw to wszystko. Jeszcze mnie nie kochasz. W każdym razie nie

tak jak ja… Ale to nic. Pokochasz mnie. Bo jesteś dla mnie czymś jednym jedynym wśród wszystkich i wszystkiego, o czym mogę pomyśleć. Wśród tego, co było, czego doświadczyłem, co robię w tej chwili i o czym marzę… — urwał.

Poruszył kilkakrotnie wargami, jakby utwierdzając się w przekonaniu o prawdziwości tego, co powiedział. Nagle drgnął. W jego spojrzeniu zamigotała szczera irytacja.

— Dlaczego soczewką?! — rzucił.

Patrzyła na niego chwilę, zdumiona i zaskoczona i niespodziewanie parsknęła śmiechem. Śmiała się serdecznie, beztrosko, w jednej chwili wrócili do świata faktów, w którym ich miłość objawiła nagle swą rzeczywistą, namacalną postać, jako coś niepowtarzalnie pięknego wprawdzie, ale przecież nie jedynego w świadomości nieskończonego istnienia.

— Oczywiście, że soczewką — zdołała wreszcie wykrztusić. — Skupiam wiązki twoich myśli o Marsie i o Ziemi, jak soczewka zawieszona w połowie drogi między tymi ciałami niebieskimi. Chyba nikt nie miał jeszcze takiej podróży poślubnej, jak myślisz?

— W podróż poślubną polecimy na Wenus — burknął, na pół tylko udobruchany. — Chmury, upał i te śmieszne porosty… bez żadnych podziemnych korytarzy, emitorów, plujących płaszczek… Co ci jest? — spytał nagle, spostrzegłszy, że posmutniała i zrobiła ruch, jakby chciała odsunąć się od niego.

— Nic… — szepnęła. — Pomyślałam o n i c h… To straszne, Andrzeju. Przecież właściwie powinniśmy im być wdzięczni. Pierwsi, którzy odnaleźli naszą rasę w nieskończonym wszechświecie. Dzięki nim, my dwoje… A jednak Piotr myśli o nich jak o naszych wrogach. Ziemia gotuje się do odparcia najazdu. Uczeni wymyślają jakieś szyfry…

a wiesz, co leży u podstaw tej całej wrogości, a w każdym razie nieufności? — upokorzenie…

— Upokorzenie? Jak to rozumiesz?

Ujęła w obie ręce jego dłoń, wracając do poprzedniej pozycji.

— Ta wiadomość, wczoraj rano… o znalezieniu ich statku. Wiesz, co poczułam w pierwszej chwili? Wstyd. Pomyślałam… nie śmiej się… pomyślałam, że trzeba ich przeprosić. Dziecinada? prawda? Przeprosić! Równie dobrze Costez, ten geograf z Madrytu, mógłby teraz wyrazić. w imieniu Hiszpanów ubolewanie w związku z zagładą kultury Inków. Pomyśl, gdzieś w kosmosie jest grób pierwszej istoty spoza układu, która wylądowała na Ziemi. Tak jakby wpadła w jaskinię pełną dzikich zwierząt. Upokorzenie to jeszcze bardzo blade słowo… A przecież człowiek marzył od stuleci o takiej chwili… Cóż za paradoksalny bezsens!

— Bezsens, zgoda. Ale nie paradoksalny. Niestety nie. Jest w tym dużo ponurej logiki… Wiesz co, nie mówmy o nich.

Milczała. Po chwili poruszyła głową, wtulając się głębiej w zgięcie jego ramienia.

— A co do wdzięczności — podjął wreszcie — mam nadzieję, że nie będziemy mieć okazji do złożenia im czołobitności za gościnę…

— Masz nadzieję?

— Uhm. W każdym razie nie teraz. Ty nie? — potrząsnął delikatnie jej głową.

Świat, jakim żył od wczoraj, nie pozwalał mu szczerze przejmować się czymkolwiek dłużej niż kilka minut.

— Nie wiem… — wyszeptała.

— Prawda — powiedział z udaną powagą — ty jesteś specjalistką od kontaktów. Tracisz pierwszą okazję sprawdzenia swoich kwalifikacji, cybernetyku… Zresztą, jesteś kobietą…

Zmierzyła go badawczym, niemal niechętnym spojrzeniem. — Cóż to ma do rzeczy? — spytała.

— Ma! — zaśmiał się. — Wiesz równie dobrze jak i ja, kiedy ostatecznie przyjęto zasadę załóg mieszanych. Chodzi o te drobne różnice… och, nie złość się, myślę o psychice, mentalności… Od dawna wiedziano, że jesteśmy trochę inni, przy całej integracji płci, ale dopiero kiedy…? poczekaj… chyba trzydzieści lat temu zdołano te różnice usystematyzować. Harder, prawda? On pierwszy rzucił myśl wykorzystania rozpiętości psychicznej kobiet i mężczyzn dla sprawy kontaktów galaktycznych. Może się przecież zdarzyć, że umysłowość istot, z jakimi przyjdzie nam się dogadywać, będzie bliższa waszej niż męskiej. To daje po prostu dodatkową szansę.

— O ile wiem — mruknęła po chwili, przeciągając się — Harderowi nie chodziło tylko o to…

— Nie tylko — przystał, patrząc na nią z zagadkowym uśmiechem. — Bo są jeszcze te inne różnice… Wiesz, jak patrzono przedtem na sprawy płci… to znaczy na to, jak jest między kobietami a mężczyznami…

— Ale chyba mniej o tym mówiono — spojrzała na niego przekornie.

Zamilkł. Poczuła niecierpliwe drgnięcie jego dłoni.

— No to o co jeszcze chodziło?… — szepnęła. Nie odpowiedział. Uniósł się lekko na łokciach i powiódł wzrokiem po jej włosach, skracających do połowy delikatny profil smukłej szyi z mocnym łukiem napiętego ścięgna, nagich ramionach, jakby pobłyskujących w cieniu, jaki rzucała jego głowa…

— Właśnie o to — powiedział lekko zachrypłym głosem.

— Powiedz, że to wszystko nieprawda… — mruknęła jakiś czas później, już zasypiając.

— To prawda — odrzekł natychmiast. — Jesteśmy my, ty i ja, i są oni. Nasza przeszłość i teraźniejszość, i to, co będzie. Nie trzeba się tego bać. Pomyśl, ile przed nami lotów, pracy i miłości. Jutro rano… a, zapomniałem ci powiedzieć — tam, w rogu hali, gdzie wtedy bluznęło na mnie taką wichurą, tam coś jest. Echo ultradźwiękowe, na podstawie którego korygowałem szkic podziemi, wykazało tam podwójne odbicie, jakby za ścianą była jeszcze jakaś komora albo krótki korytarz. Pójdziemy tam zaraz rano, dobrze?

Nie odpowiedziała.

— Pójdziemy?

Odwróciła twarz, przylegając policzkiem do jego ramienia i mruknęła coś niezrozumiale.

— Dobranoc, kochanie — szepnął.

Загрузка...