Artykułem wydrukowanym w “Kroywen – Expressie" na podstawie relacji reportera tej gazety szybko przestałem się przejmować. Wysłannika najlepiej poinformowanego o zajściach w Temalu, jakim sam byłem, skłaniał on co najwyżej do banalnej refleksji, że tak zwane gołe fakty – jeśli nawet występują gdzieś w świecie – giną wkrótce pod miażdżącym ciężarem interpretacji dobieranych zgodnie z założeniami potrzebnego komuś scenariusza wydarzeń.
Po opuszczeniu Uniwersytetu bardziej niż groźba ze strony sztucznego prawa pochłaniała mnie próba odpowiedzi na pytanie, którą z dwu osobliwych postaci los dotknął okrutniejszym kalectwem: czy prawdziwego idiotę, wykopanego z baru za swoje łachmany, czy tego wytresowanego naukowymi metodami fałszywego geniusza. Ale ten problem (jeśli analiza baraniego beku stwarza w ogóle jakiś problem) też w niedługim czasie zszedł w mej świadomości na ostatni plan.
Na słupie ogłoszeniowym ustawionym przy wylocie prawdziwego mostu plastykowy mężczyzna rozklejał nowe afisze. Na jednym z nich dostrzegłem z daleka reprodukcję swojego własnego zdjęcia. Gdy pracownik odszedł, zbliżyłem się do plakatu.
NIEBEZPIECZNY BANDYTA
CARLOS ONTENA
NADAL NA WOLNOŚCI
Wydrukowany wielkimi literami nagłówek zajmował miejsce obok fotografii. Nieco niżej czernił się tekst listu gończego odbity małą czcionką:
Ktokolwiek spotkałby poszukiwanego przestępcę, proszony jest o wskazanie miejsca jego pobytu w najbliższym komisariacie karabinierów lub policji. Równocześnie ostrzega się, zeza ukrywanie ściganego lub za udzielanie mu pomocy grozi kara więzienia do lat pięciu.
Usiadłem na ławce nad brzegiem jeziora i patrząc ponad szerokim pasem prawdziwej wody, podziwiałem wzniesiony w dali sugestywny miraż Aiwa Paz. Z tego stanowiska obserwacyjnego, inaczej niż z dachu Temalu, skąd można było zdemaskować wszystkie dekoracje, zabudowania bogatej dzielnicy wyglądały równie prawdziwie, jak domy na ulicach sąsiadujących z Uniwersytetem.
Zbliżało się południe, gdy z pustym żołądkiem i głową nabitą sprzecznymi myślami poszedłem wolno Dwudziestą Ulicą w kierunku najbliższej stacji metra. Wlokłem się w gromadzie spieszących na lunch manekinów, w tłumię z rzadka ożywionym postacią prawdziwego człowieka. Jednak rzeka zmotoryzowanych i pieszych dekoracji płynęła w naturalnym krajobrazie; jego ramy wytyczały ściany autentycznych domów ozdobione bogaty – mi reklamami oraz żywe drzewa i inne stałe obiekty uliczne.
U zbiegu Dwudziestej Ulicy z Szóstą Aleją – węchem zaostrzonym przez głód – poczułem zapach prawdziwego jedzenia ulatujący z wnętrza trzeciej z kolei mijanej po drodze restauracji. Dwie pierwsze cieszyły oczy okazałymi elewacjami frontowych ścian i gustowną plastyką w architekturze sal. Należały do rzędu najdroższych lokali gastronomicznych w mieście. Każdą z nich odwiedziłem już kiedyś i zostawiłem tu furę pieniędzy w zamian za możliwość nasycenia próżnej ciekawości. Teraz – zbudzony ostatecznie z plastykowego snu – zaglądając tam, mogłem skonstatować obojętnie, że oba te lokale wypełniają same konstrukcje scenograficzne oraz atrapy garmażeryjnych cacek i ludzi.
Dopiero trzecia restauracja obok dań pozorowanych wydawała też potrawy jadalne. Wchodziło się do niej po schodkach, które sąsiadowały z wejściem do stacji metra. Dotąd unikałem tej knajpy, ale nie dlatego, że miała niską kategorię, gdyż zawsze jadałem w podrzędnych restauracjach. Po dwóch lunchach wyrobiłem sobie opinię, że sandwicze są tutaj nieświeże. Nie miały estetycznego wyglądu: przy nieznacznym nacisku rozpadały się w palcach i brudziły je. Widocznie dwukrotnie podano mi omyłkowo porcje przeznaczone dla żywych.
Kierowany węchem, jak zwierz w plastykowej dżungli, wspiąłem się po schodach i zajrzałem do środka omijanego kiedyś lokalu. Poza szklaną ścianą kręciła się między wolnymi stolikami prawdziwa kelnerka. Bufetowa też była żywa. W kącie siedziały dwie pary manekinów, nie związanych na stałe z krzesłami, zaś stoliki przy szybie zajmowała grupa autentycznych ludzi, wśród których zobaczyłem Płowego Jacka i Linde.
Widząc Linde, wycofałem się na schody do metra. Cały czas myślałem o niej i wiele razy zastanawiałem się, jak doprowadzić do naszego spotkania, ale na jej widok poczułem się nie przygotowany do rozmowy, która może nawet nie miała już sensu. Jednak zanim zdążyłem odejść, dostrzegła mnie przez szybę, wstała i szybko zbiegła po schodach.
– Szukałam cię przez całą noc – powiedziała nieswoim głosem. – Gdzie byłeś?
– Zwiedzałem miasto.
Podniosła rękę do guzika przy mojej koszuli i nerwowo obróciła go w palcach. Nie patrzyła mi w oczy.
– Wieczorem pojechałam do Tawedy i czekałam pod mostem na wyspę Reff, gdzie ostatnio łowiłeś ryby.
– Myślałaś, że tam przyjdę?
Skinęła głową. Mówiła zmienionym głosem i chwiała się na nogach.
– Przed północą wróciłam i do drugiej szukałam Elsantosa. Nie było go w domu. Mógłbyś do niego zadzwonić. Potem do samego rana siedziałam u Yorenów.
– Byłem u nich w południe.
– Wiem – zatoczyła się lekko – mówili. Myślałam, że wrócisz. Jack widział cię wieczorem w barze u Calpata. Gdzie nocowałeś?
– Na śmietniku.
– Nie mów, jeżeli nie chcesz.
– To nie ma znaczenia. Nocowałem w szczątkach pawilonu naprzeciwko baru Calpata.
Rozejrzała się niespokojnie.
– Carlos, ukryj się gdzieś natychmiast.
– Mam gnić w jakiejś norze przez resztę życia?
– A widziałeś plakaty?
– Jeden, przy moście.
– Jest ich więcej!
– Martwisz się o to?
Nie odpowiedziała.
– Nikt obcy nie pozna mnie na podstawie starego zdjęcia. A ty? Wiele straciłem w twoich oczach po zerwaniu starej maski?
– Więc sam przyznajesz!
– Co?
– Że chciałeś pokazać, jaki jesteś naprawdę.
Opuściła głowę… Spostrzegłem, że jest mniej pijana, niż sądziłem na początku. Mówiła sensownie, chociaż obróciła w metaforę pytanie o maskę, które ja potraktowałem dosłownie.
– Linda – podniosłem jej głowę. – Jak ci się podobam?
– O co ci chodzi?
– Miałaś kłopot z rozpoznaniem mojej gęby?
– W centrali wyglądałeś strasznie.
– A teraz?
– Głupi! Pomyśl raczej o listach gończych.
– Powiedz, jakie zmiany dostrzegasz w mojej twarzy.
Uśmiechnęła się i spoważniała nagle. Uważnie patrzyła mi w oczy. Po chwili skinęła kilka razy głową, jakby taksowała słowa stawianej w myślach diagnozy.
– Masz obsesję na temat swojego wyglądu?
– Nie rób ze mnie wariata.
– Zewnętrznie nie zmieniłeś się jeszcze w potwora. Ale gdybym zrobiła to co ty, też często zaglądałabym do lustra.
Wypchnęła moją rękę spod swojej brody i znowu opuściła głowę. Wydało mi się, że za jednym zamachem zdołam jej wytłumaczyć wszystko.
– W gazetach nie ma ani słowa prawdy! Kto troszczy się o to, co się dzieje na niby? Nawet dzieci po powrocie do domu nie przejmują się wynikami rozegranej na podwórku zabawy w policjantów i złodziei, a ty w życiu poza planem zdjęciowym chcesz rozwijać fikcyjny wątek wprowadzony do akcji zgodnie ze scenariuszem trwającej inscenizacji. Tu toczy się gra. Powstaje film. Chcesz zadręczać mnie treścią sekwencji z Temalu, gdzie zmuszony przez innych wziąłem udział w odegraniu nieznanej fabuły? Czy aktor, który kreuje w teatrze rolę bandyty, po zejściu ze sceny ucieka przed karabinierami?
– Nie pleć bzdur. Powiedz, dlaczego zabiłeś tamtych ludzi?
– Ile razy mam ci powtarzać, że gazety podają fikcyjną wersję tej tragedii! Waszego kierownika uderzyłem pięścią, ponieważ miałem prawo bronić się przed nim, kiedy chciał mnie udusić po nieszczęśliwym wypadku z sekretarką. Na atak urzędnika uzbrojonego w nóż, który pierwszy zadał mi pozorną ranę, odpowiedziałem chwytem samoobronnym i rzuciłem go na schody. W obu wypadkach nie działałem z premedytacją: reagowałem instynktownie, jak człowiek niesłusznie potępiony i śmiertelnie zagrożony. Również z formalnego punktu widzenia ani razu nie przekroczyłem uprawnień wynikających z tytułu tak zwanej “obrony koniecznej".
– A czy chłopiec zginął tam od jakiejś zbłąkanej kuli?
– Nie! Wyobraź sobie, że ten sterowany zdalnie sztuczny samobójca celowo wskoczył mi przed lufę rewolweru w chwili, gdy z zamkniętymi oczami strzelałem z bliska w ścianę, aby sprawdzić, czy w magazynku tkwią ostre naboje. I wszystkie moje pozostałe rzekome ofiary same siebie kolejno pozabijały. Dwaj karabinierzy zaciągnęli mnie do krawędzi dachu i sami skoczyli w przepaść, co wydaje się nieprawdopodobne komuś, kto nie zna scenariusza tej inscenizacji. Trzeci karabinier zginał od ciosu skalpela wyrzuconego przez lekarza, który mierzył we mnie i zaraz sam siebie rozerwał eksplozją ładunku przylepionego wcześniej plastrami do piersi. Rozejrzała się niespokojnie.
– Ukryjesz się u mnie na strychu – zadecydowała stanowczo. – Już wiem, jak to urządzić. W mieszkaniu byłoby niebezpiecznie. Rano policja złożyła nam wizytę i dalej mogą tam zaglądać.
– Nie chciałbym cię narazić na pięcioletnią katorgę – sprzeciwiłem się bez przekonania.
– Musisz tyle gadać? Teraz zjesz coś na górze, bo w domu nic nie mam. Zwolniłam się z pracy na tydzień. Jack postawił nam piwo.
O swoim kierowniku z biura nie wspomniała ani słowem. I ja przemilczałem tę sprawę, bo inne były ważniejsze.
Linda przystawiła wolne krzesło do stolika otoczonego prawdziwymi ludźmi. Zamówiła dla mnie spaghetti i befsztyk. Piwo z jej opowiadania ulotniło się gdzieś; zamiast niego między czterema stolikami okupowanymi przez mieszane towarzystwo krążyła duża butelka whisky. Drugą, opróżnioną wcześniej, usunęła kelnerka, aby zrobić miejsce na talerze z gorącymi daniami. Jadłem pod magnetyczną kontrolą oczu jakiegoś dziada pochylonego nad popielniczką.
Płowy Jack siedział w kącie przy stoliku zajmowanym przez trzech brodatych mężczyzn, nastolatkę o pięknych rysach twarzy i wdzięcznym uśmiechu oraz tęgą kobietę, która kołysała wózek z noworodkiem. Rozgadana sąsiadka Lindy napełniła mój kieliszek i wzniosła toast za fundatora. W odpowiedzi na jej gest Płowy Jack skinął głową. Podniósł szklankę z alkoholem. Drugą ręką, obejmując piegowate dziecko, które siedziało mu na kolanie z zardzewiałym łańcuchem w zębach, zapalił sobie następnego papierosa.
Słońce wypalało resztki trawy po obu stronach opustoszałej ulicy. Linda przeniosła pod stołem rękę i położyła ją na mojej dłoni. Gdy ostatni manekin opuścił restaurację, Płowy Jack przemówił ze swego miejsca melodyjnym głosem, w ciszy przerywanej tylko brzękiem targanego przez dziecko łańcucha:
– Szukajcie, a znajdziecie, kołaczcie, a otworzą wam. Szukajcie wąskiej drogi i ciasnej bramy, która prowadzi do trwałego życia. Taką niewielu znajduje. A szeroka jest droga i przestronna brania, która wiedzie do zguby przez ciemności zewnętrzne. I wielu wybiera ją.
Nie dawajcie świętego psom i nie miotajcie pereł waszych przed świnie, by ich nie podeptały, i obróciwszy się, nie rozszarpały was.
Nie każdy, kto mi mówi: Panie, Panie!, wejdzie do królestwa ekranu, ale ten w nim pozostanie, kto czyni wolę Twórcy przemawiającego w nim. Bo wy nie jesteście tymi, którzy mówią: to Duch Scenariusza woła w was!
I stało się, że gdy Płowy Jack wyrzekł te słowa, przy ostatnim stoliku odezwał się głos młodego Mulata:
– To ty jesteś, który miał przyjść, czy na innego czekać mamy?
Odpowiadając mu, Płowy Jack spytał: A co sam myślisz? – Potem zwrócił się do wszystkich:
– Kto ma uszy, niechaj słucha. Oto plan i dzieło moje: ślepi widzą, chromi chodzą, trędowaci biorą oczyszczenie, głusi słyszą, umarli zmartwychwstają, zaś wszystkim statystom wola Scenografa przekazywana bywa.
Lecz coście wyszli na plan zobaczyć? Trzcinę rozchwianą na wietrze czy proroka? Zaiste powiadam wam: I więcej niż proroka!
Wysławiam cię, Ojcze, Panie planu i ekranu, żeś te rzeczy zakrył przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je niemowlątkom. Pójdźcie do mnie wszyscy, którzy obciążeni jesteście, a ja uzdrowię was. I weźmijcie jarzmo me na siebie, albowiem brzemię to lekkie i wdzięczne jest.