Z dachu Temalu zobaczyłem cały Kroywen. W jasnym słońcu pogodnego dnia i w powietrzu czystym aż do horyzontu ujrzałem pełną panoramę miasta zbudowanego prawie z samych dekoracji i położonego po obu stronach jeziora Vota Nufo, którego wodę w większej części imitowało szkło. Chociaż od rana miałem wiele czasu, by się przygotować do każdego wstrząsu, obraz ten zaskoczył mnie.
Prawie wszystko dookoła, od Aiwa Paz rozciągniętego malowniczo za rzędem palm na wschodnim brzegu Vota Nufo, przez makiety trzech mostów zawieszone nisko nad szklanym jeziorem, do zachodniej granicy miasta opasanego z tej strony kopiami wieżowców Uggioforte, wzniesionymi na górze, i w drugim kierunku: od Riwazolu na południu, zamieszkanego głównie przez kolorowych, wzdłuż linii metra (łączącej tę dzielnicę z Quenos) na odcinku do Pięćdziesiątej Ulicy i od Tawedy, w której stał mój dom, do pomocnego krańca miasta, aż po sam Quenos, więc wszystko (z wyjątkiem autentycznego fragmentu Śródmieścia wokół Temalu, części Pial Edin, gdzie pracowałem, oraz Lesaioli – małego osiedla, które zajmgwało dolinę na wschodnim brzegu jeziora) – wszystko w całym Kroywenie było fałszywe.
Patrzyłem w kierunku południowo – wschodnim na drugi brzeg jeziora, gdzie pod prawdziwym błękitem nieba leżało sztuczne Aiwa Paz. Rozległą dzielnicę wypełniały makiety domów (skopiowanych bardzo wiernie) ustawione frontem do centrum Kroywenu. Poza nimi w dali, aż do horyzontu, zielenił się gęsty palmowy las. Czy był prawdziwy? Znaczna odległość nie pozwalała rozstrzygnąć tej wątpliwości. Jedynie zabudowania i różne konstrukcje, jak mosty, obiekty fabryczne, słupy i dźwigi – demaskowały łatwo swoje sztuczne pochodzenie.
Przeszedłem w drugi koniec tarasu i spojrzałem w stronę północno – wschodnią. Szklane lustro wody Vota Nufo – oglądane z wysokości dachu Temalu – miało kształt sylwetki olbrzymiego wieloryba z ogonem przy Riwazolu i z głową pomiędzy Tawedą a Lesaiolą. Ta ostatnia, peryferyjna i niepozorna miejscowość, zwracała teraz na siebie uwagę faktem, że była prawdziwa: przetrwała noc w nie zmienionej postaci obok wielkiego miasta, całkowicie nieomal przeobrażonego. Jej obecny wygląd nasuwał kolejne pytania, Lesaiolę bowiem odwiedziłem tylko raz i nie zauważyłem tam wtedy nic szczególnego. Zagadka Lesaioli, która ocalała na skraju wielkiej rekwizytorni, zastanawiała tym bardziej, że również woda jeziora pozostała prawdziwa prawie wyłącznie w dość rozległym rejonie obok tego małego osiedla. Drugi (znacznie mniejszy) obszar prawdziwej wody rozciągał się między mostami przy wylotach Dwudziestej i Trzydziestej Ulicy, więc już w samym śródmieściu Kroywenu. Można to było ustalić na podstawie różnicy w zabarwieniu powierzchni jeziora.
Raz jeszcze ogarnąłem wzrokiem panoramę całego miasta, a potem przyjrzałem się uważnie tej jego części, która pozostała prawdziwa. Łącznie zajmowała ona obszar około jednej piątej części całej powierzchni: mogłem ją wyodrębnić z całości dzięki nieco odmiennym odcieniom w barwach autentycznych zabudowań. Również żywa roślinność odcinała się od martwej trochę inną gradacją zieleni.
Granica między terenem pokrytym dekoracjami a ocalałym fragmentem miasta przebiegała w nim zawiłą linią: wycinała ona na planie Kroywenu jakąś pokraczną figurę o konturach zbliżonych do sylwetki ośmiornicy z głową utkwioną w centrum i mackami przerzuconymi przez jezioro w kierunku Lesaioli. Temal stał w miejscu zwężenia przy głowie tej ośmiornicy; jedno jej ramię pasem kilometrowej szerokości biegło na północ przez Pial Edin wzdłuż toru kolejowego aż do Tawedy, przy której skręcało pod prostym kątem na wschód, tam zaś rozszerzało się raptownie do potowy szerokości wyspy, tworząc wielką zatokę przy południowym jej brzegu, drugie – bardziej poskręcaną wstęgą – rozdzielało dwa sąsiednie mosty i wiodło ze Śródmieścia na przeciwległy brzeg jeziora, gdzie obejmowało wschodnią jego stronę na zalesionym odcinku między Aiwa Paz a Lesaiolą, przy której łączyło się z pierwszym ramieniem. Oba te ramiona spotykały się ze sobą w okolicy nie zamieszkanej i tam były najszersze, zaś linia graniczna zawiłej figury, w której obrębie zawierały się wszystkie prawdziwe domy i drzewa oraz rzeczywista woda, zataczała też szeroki łuk wokół Lesaioli.
Bez żadnego związku z tym, co widziałem w dole, przypomniałem sobie naraz słowa Lindy: “Carlos, ledwie cię poznałam". Zanim rozstrzygnąłem, co z tych słów wynika: czy Linda miała na myśli mój wygląd, czy raczej moje zachowanie, zobaczyłem na tarasie trzech karabinierów. Jeden był Murzynem i ten tylko był prawdziwy. Stał pod wyjściem na drabinę z rewolwerem gotowym do strzału. Pozostali dwaj byli manekinami ubranymi w mundury karabinierów. Spoza ich pleców wychylała się nieśmiało maska jakiejś plastykowej kobiety.
– To on! – wskazała na mnie.
– Załóżcie mu kajdanki – rozkazał Murzyn.
Nie zamierzałem uciekać ani walczyć z nimi, wiec to, co się stało w czasie następnych kilkunastu sekund, graniczyło już z absurdem. Sztuczni przedstawiciele prawa chwycili mnie energicznie za ręce w tych miejscach, gdzie zakłada się kajdanki. Lecz zamiast spiąć mi nimi ręce, każdy z nich – po kilku gwałtownych ruchach, które pozorowały walkę – przyłożył sobie do gardła jedną moją dłoń. Cofali się w kierunku najbliższej krawędzi tarasu. Trzymając silnie moje dłonie przy klapach swych mundurów, aby stworzyć złudzenie, że to ja ich duszę i pcham, podczas gdy oni wykonują tylko bezradne gesty samoobronne, wpadli plecami na balustradę i złamali ją. Wtedy dopiero puścili moje ręce, lecz znów w taki sposób, aby wyglądało, że ja ich strącam w przepaść.
Kiedy obaj runęli w dół, usłyszałem huk rewolwerowego strzału. Po chwili Murzyn wypalił do mnie z autentycznej broni jeszcze raz i powtórnie chybił. Po trzecim niecelnym strzale, przerażony możliwością utraty życia w tej nonsensownej zabawie, skoczyłem ku niemu i wykręciłem mu rewolwer z ręki. Zdołałem to zrobić bez większego trudu, powiedziałbym nawet, że z podejrzaną łatwością. Jednak w ostatnim momencie naszych krótkotrwałych zmagań prawdziwy karabinier ponownie nacisnął spust. Kolejny huk targnął powietrzem wokół Temalu. Kula ugodziła plastykową kobietę, która przyprowadziła tu karabinierów i znalazła się przed wylotem lufy w chwili przypadkowego strzału.
Rozbrojony Murzyn zeskoczył z drabiny i uciekł do windy. Kukła kobiety zwaliła się na betonową posadzkę tarasu. Pochyliłem się nad nią, by sprawdzić, czy rzeczywiście została trafiona, ponieważ po tamtej kanonadzie przestałem wierzyć, że magazynek broni naładowany jest ostrymi nabojami. Na sztucznym ciele kobiety nie znalazłem żadnej rany. Dopiero gdy odwróciłem ją na bok, z ust kukły wyciekła struga krwi. Rozchyliłem jej gumowe wargi. Zobaczyłem poza nimi szczątki napełnionego czerwoną farbą gumowego pęcherza podobnego do tych, jakie aktorzy rozgryzają czasem w ustach zębami, aby symulować na filmach śmiertelne wylewy wewnętrzne.
Przez kilka minut klęczałem nad atrapą kobiety badając jej plastykowe ciało. Nie znalazłem odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób manekiny poruszały się i mówiły. Miałem jednak całkowitą pewność, że od chwili wejścia do Temalu wszyscy sztuczni i żywi ludzie zmuszali mnie do udziału w rozgrywanej tu mistyfikacji.
Pod gmach zajechały dwa inne czarne wozy oraz druga karetka pogotowia ratunkowego. Do wieżowca wbiegło osiem czarnych postaci. Cztery uzbrojone były w pistolety maszynowe. Kierowcy wozów – rycząc klaksonami – dalej manewrowali w tłumie. Zbiegowisko utworzyło się na jezdni, gdzie leżały szczątki karabinierów, którzy zeskoczyli z dachu. Liczni świadkowie wypadku zwracali twarze do góry i wskazywali mnie rękami.
Teraz możliwość ucieczki z gmachu otoczonego podnieconym tłumem wydała mi się już wykluczona. Po okresie wypełnionym biernymi reakcjami na ataki manekinów, kiedy minio woli odegrałem już tę ponurą rolę, jaką one mi wyznaczyły bez żadnego porozumienia ani pytania o zgodę, stanąłem w końcu przed alternatywą: zabijać dalej, począwszy od tej chwili już świadomie i aktywnie (co z całą pewnością bardzo spodobałoby się realizatorom tajemniczego programu), albo licząc na zrozumienie kogoś prawdziwego, kto rozpatrzyłby moje argumenty i uznałby ich oczywistość, oddać się bez walki w ręce sztucznej sprawiedliwości.
Poddając się, położyłbym kres krwawej zabawie, ryzykowałem jednak, że sztuczna sprawiedliwość wymierzy mi karę proporcjonalną do wielkości mojej zbrodni i wcale nie urojoną. Brzmiały mi jeszcze w uszach niedorzeczne słowa Lindy wypowiedziane nad trupem plastykowego kierownika. Pamiętałem też nonsensowną odpowiedź prawdziwego przechodnia, którego zapytałem o zdanie na temat manekinów i który w mym pytaniu (zamiast chęci potwierdzenia faktycznego obrazu rzeczywistości) odkrył tylko manifestację pogardy dla wszystkich ludzi.
Czy po takich doświadczeniach mogłem łudzić się nadzieją, że na drodze z dachu Temalu pod nóż gilotyny, więc w czasie fikcyjnego śledztwa i pozorowanego przewodu sądowego, znajdzie się choć jeden prawdziwy i nieślepy człowiek, który by chciał i potrafił rozproszyć przede mną widmo rzeczywistej egzekucji? Już sobie tę gilotynę dobrze wyobrażałem – nie widziałem jednak samego jej ostrza: czy będzie gumowe, czy z hartowanej stali, a to tylko manekinom było obojętne.
Bez żadnej decyzji zszedłem wolno na sześćdziesiąte drugie piętro. W pustym korytarzu stała kukła chłopca. W szybie windy przez oszklone drzwi dostrzegłem ruch lin i usłyszałem szmer wznoszącej się kabiny. Z pewnością wypełniały ją gotowe do ostrej interwencji umundurowane manekiny.
Począwszy od tej chwili zdarzenia następnych kilkunastu sekund potoczyły się w tempie równie zawrotnym, jak wszystkie towarzyszące im moje myśli. Wypadki te miały przebieg bardziej dramatyczny niż poprzednie i doprowadziły do tragicznego zaostrzenia się konfliktu.
Nadal nic miałem pewności, czy w razie realnego ataku dysponuję użyteczną bronią. Aby to szybko sprawdzić, wypaliłem z rewolweru w najbliższą ścianę. Brak czasu na przegląd nabojów pozostałych w magazynku zmuszał do oddania próbnego strzału, zaś jego rezultat – co uświadomiłem sobie nagle – decydował o dalszym mym losie: odpowiadał nawet na istotne pytanie, z jakiego materiału wykonane jest ostrze miejscowej gilotyny egzekucyjnej, bowiem gdyby Murzyn (karabinier prawdziwy) strzelał ostrymi kulami, znaczyłoby to jednocześnie, że ludzie żywi traktują całą tę maskaradę serio i – co za tym idzie – że zabiją mnie wkrótce tak czy inaczej, skoro jeden z nich wcześniej próbował to zrobić.
Ściana, na którą zwróciłem broń, celując z odległości ledwie dwudziestu centymetrów przed oddaniem fatalnego strzału, miała wygląd nie otynkowanej betonowej płyty i nosiła na sobie brudne ślady różnorodnych zacieków i plam. “Mur jest gładki i stary" – to był lakoniczny opis krótkotrwałego obrazu ściany, jaki pojawił się w mej świadomości w postaci szybko po sobie następujących trzech informacji. Po informacji,,mur" pojawiła się pewność bezpieczeństwa osób przebywających prawdopodobnie z drugiej jego strony, po informacji “gładki" natychmiast wyobraziłem sobie mały krater i zamknąłem oczy, spodziewałem się bowiem gradu betonowych odłamków i ciosu odbitej kuli w przypadku, gdyby tkwiła ona w komorze nabojowej.
Bywa czasem, że w przedmiocie wielokrotnie badanym dostrzegamy tylko najbardziej jaskrawe jego strony i trzeba przypadku, skojarzeniowego bodźca, by dotąd ukryta, jakaś niezmiernie ważna cecha wcześniej i gdzie indziej oglądanej rzeczy – w myśli szybkiej i jasnej jak błyskawica – niespodziewanie ujawniła się nam.
Tego rodzaju olśnienia doznałem w najmniej odpowiednim momencie: bezpośrednio przed uruchomieniem spustu. Kiedy zamknąłem oczy, skrystalizowała się w mym umyśle kolejna informacja. Przynosiła błahą wiadomość, że mur jest “stary". Dotarła jako ostatnia i spowodowała zatrzymanie ruchu palca, bowiem w tym właśnie ułamku sekundy zamiast rewolweru wypaliła w mej świadomości lekceważona dotąd myśl, że wszystkie dekoracje Kroywenu są równie stare, jak ten prawdziwy mur.
W czasie wielogodzinnej wędrówki po mieście, przytłoczony liczbą fałszywych budowli oraz faktem, że ich tu wczoraj nie było, przegapiałem systematycznie wcale nieobojętną możliwość oceny ich wieku, gdyż zdominowały ją tamte, bardziej krzykliwe fakty. I nie dostrzegałem patyny lat: spłowiałych na słońcu kolorów, rdzy, pajęczyn rozwieszonych w zakamarkach, grubej warstwy kurzu na powierzchniach osłoniętych przed wiatrem, oszlifowanych butami lub dotykami setek rąk krawędzi, próchna, wypaczeń wywołanych rzadkimi ulewami i całodzienną operacją słońca oraz wszechobecnego brudu – słowem widząc same dekoracje, nie dostrzegałem, że noszą one na sobie ślady wieloletniego istnienia w Kroywenie, gdzie upływało całe moje życie.
Dopiero po tej piorunującej myśli, która ujawniała obiektywny fakt stałej obecności dekoracji w mieście i wywracała do góry nogami sens porannego odkrycia, wskazując równocześnie na niepojętą ślepotę mego dotychczasowego życia, z opóźnieniem (czterosekundowym chyba) nacisnąłem spust i usłyszałem huk wystrzału.
Otwierając oczy, zwróciłem je bezpośrednio na drzwi zatrzymanej windy. Stali już przed nimi sztuczni karabinierzy. Było ich dwóch, bo w krótkim czasie, kiedy strzelałem z niepewnej broni i myślałem o wieku dekoracji, czterej inni nie zdążyli jeszcze opuścić kabiny. Ci dwaj, którzy wyskoczyli już z windy, skamienieli pośrodku korytarza, wpatrując się we mnie wytrzeszczonymi szklanymi oczami. W porównaniu z innymi sztucznymi ludźmi robili takie wrażenie, jak sztywne figury woskowe lub pozbawione możliwości ruchu manekiny ustawione na wystawie sklepu z mundurami wojskowymi. Zrozumiałem po chwili, że pozorowanym uczuciem, które ich zahamowało w biegu, chcieli wyrazić swe osłupienie spowodowane ohydą dostrzeżonego bestialstwa. A pojąłem to dopiero wtedy, gdy zwróciłem oczy na ścianę, by ocenić wynik strzelniczego eksperymentu.
Pod ścianą naprzeciwko wylotu lufy tkwiła przeszyta na wylot rewolwerowym pociskiem głowa plastykowego chłopca.
Na ten widok nogi ugięły się pode mną. Straciłem poczucie upływającego czasu. Stopy wrosły mi w podłogę, zaś bolesny kurcz mięśnia prawej ręki, utrzymującej wciąż na wysokości czoła imitowanej ofiary narzędzie symulowanego okolicznościami mordu, uniemożliwiał mi zmianę strasznej, ostatecznie już beznadziejnej pozycji. Jedyną przytomną myślą, jaka torując sobie drogę wśród niedorzecznych majaczeń przedarła się w mym umyśle przez nagłą eksplozję trwogi, była lodowata konstatacja: wszystkie manekiny działają zgodnie z narzuconym przez kogoś programem, który zmusza mnie do odgrywania roli zwyrodniałego bandyty. Był to bowiem fakt nader oczywisty, że pozbawiony instynktu samozachowawczego, kierowany wcześniej ustalonym programem sztuczny szczeniak w czasie mej krótkotrwałej nieuwagi – sprytnie ją wykorzystując – podbiegł szybko do miejsca przewidywanego strzału w tym wyłącznie podłym celu, aby wypełnić swoją pustą głową niewielką odległość między ścianą a wylotem lufy.
Gdy zastrzelona kukła malca zwaliła się na podłogę, karabinierzy zdjęli z ramion imitacje swych pistoletów. Potrącając ich w biegu, kilkunastoma szybkimi skokami pomknąłem na drugi koniec korytarza. Tam przycisnęła mnie do drzwi długa seria drewnianych pocisków z pistoletu maszynowego. Zamroczony lawiną nieprzewidywalnych zdarzeń nie działałem w myśl jakiegoś sensownego planu postępowania: ratowałem się tylko ucieczką przed natychmiastowym wykonaniem wyroku, już bez troski o przyszłość, jak dzikie, osaczone zwierzę.
Głęboko osadzone w ścianie drzwi, na które naciskałem coraz mocniej, kryjąc się za rogiem muru przed ciosem prawdziwej kuli, otworzyły się niespodziewanie. Przypadek sprawił, że wpadłem tyłem do sekretariatu kierownika Lindy. Jego kukła powalona uderzeniem pieści leżała jeszcze w gabinecie. Znalazłem się więc z powrotem w tym samym miejscu, skąd wyszła moja usiana sztucznymi trupami droga.
W środku zastałem trzy ubrane na biało postacie. Wchodziły one w skład ekipy ratunkowej pierwszej karetki pogotowia. Dwaj sztuczni sanitariusze układali na noszach kukłę kierownika. Manekin lekarza, pochylając się nad fałszywą sekretarką, zbliżał rękę uzbrojoną w prawdziwy skalpel do rozerwanego boku rannej. Komuś, kto patrzyłby z daleka na tę scenę, wydawałoby się pewnie, że obserwuje operację chirurgiczną. Sekretarka miała zamknięte oczy; była niema i sztywna.
Scenę tę ogarnąłem jednym, szybszym od myśli spojrzeniem. Miała ona charakter niezwykle statyczny: wszystkie postacie biorące w niej udział pozowały tylko, jak gdyby stały przed aparatem fotograficznym. Dopiero ogłuszający terkot pistoletu maszynowego, który wstrząsnął ścianami piętra, momentalnie uruchomił wszystkie sprężyny ospale toczącej się akcji.
W postaci mężczyzny ściganego gradem kuł i cofającego się z rewolwerem w ręku fałszywy lekarz dostrzegł natychmiast swego potencjalnego wroga. Z wprawą cyrkowego miotacza cisnął we mnie skalpelem. W sekundę po jego niecelnym rzucie pociągnąłem za cyngiel. Ten nerwowy odruch został wywołany świstem ostrza śmigającego przy moim uchu. Chociaż tym razem już świadomie mierzyłem w pierś napastnika, zdenerwowany gwałtownością starcia – spudłowałem. Kula rozdarła torbę sanitariusza, ukazując jej zawartość: zwój grubej liny. Lecz choć pocisk z całą pewnością nie ugodził lekarza, ten z głuchym jękiem rozpostarł ręce i wyprężył się jak człowiek śmiertelnie trafiony. Na jego białym płaszczu wykwitła czerwona plama. Gdy runął na wznak, zwróciłem się do drzwi, skąd również dobiegł łoskot upadającego ciała. Za progiem leżał karabinier. W jego gardle tkwił wyrzucony przez lekarza skalpel.
Miałem tego wszystkiego dość. Już poczerwieniało mi w oczach od tej nieustannej jatki. Zatrzasnąłem drzwi i zamknąłem je na klucz tkwiący w zamku. Klucz schowałem do kieszeni.
Przyjrzałem się trupowi. Zaintrygowany rodzajem podstępu, jaki pozorował śmierć mej ostatniej rzekomej ofiary, rozpiąłem zalany czerwoną farbą płaszcz i usunąłem resztki koszuli z piersi plastykowego lekarza. Miał dziurę w klatce piersiowej po eksplozji małego ładunku wybuchowego. Plastry utrzymywały na wysokości serca rozerwany pakiecik trotylu, zaś cienki drut – poprzez miniaturowy detonator – przebiegał rękawem do lewej dłoni.
– W imieniu prawa, otwieraj! – zabrzmiał ostro jakiś głos poza drzwiami.
Krzykowi towarzyszył łomot pięści.
– Cisza tam! – zawołałem jeszcze groźniej.
– A co? – głos przycichł, nieco speszony moim zuchwalstwem, lecz zaraz podsunął z podejrzaną domyślnością: – Zastrzelisz zakładników, jeżeli wyważymy drzwi?
– On to uczyni, jak mamę kocham, panie kapralu! – zawył jeden z sanitariuszy.
– Jasne! – potwierdziłem twardo. – Sami widzieliście, do czego jestem zdolny.
Zakładnicy – powtórzyłem w myśli. Skąd ja to znałem? Gdzie już widziałem te wszystkie ograne kawałki?
Usiadłem pod ścianą z rewolwerem w ręku. Wiedziałem, że pod groźbą tej prawdziwej broni mógłbym stawiać karabinierom terrorystyczne warunki. Wolność – w zamian za życie sanitariuszy.
– Nie zrobię im krzywdy – powiedziałem w przestrzeń – jeśli pozwolicie mi stąd wyjść i odjechać podarowanym samochodem.
– Zgoda – odparł głos na korytarzu.
– Ale poprowadzę zakładników do wozu pod lufą i zastrzelę ich w przypadku, gdybym zobaczył gdzieś po drodze kogoś uzbrojonego.
– Przyjmujemy ten warunek. Otwieraj!
Zgoda wyrażona tak szybko i skwapliwie musiała obudzić podejrzenie, toteż kapral, spostrzegłszy głupstwo w rozkazie: “Otwieraj!", poprawił się po chwili głębszego namysłu:
– Sytuacja jest zbyt skomplikowana. Sam nie mogę podjąć tak ważnej decyzji. Dam odpowiedź po porozumieniu z naszymi zwierzchnikami. Zaraz idę do telefonu.
Wyobrażałem sobie, do jakiego telefonu idzie. Odchodząc zostawił w korytarzu czterech wartowników. Nie wierzyłem w pertraktacje. Niezależnie od treści uzgodnionej decyzji zatłukliby mnie gdzieś z ukrycia, zanim doszedłbym do podstawionego wozu – uzmysłowiłem sobie z całą wyrazistością. Również sztuczne prawo nie musiało się liczyć ze słowami rzuconymi zbrodniarzowi.
Czekałem na głos spoza ściany wiedząc, że nie przyniesie mi on przyrzeczonej wolności.
Mijały godziny. Od czasu do czasu kręciłem się między nieruchomymi manekinami. Wszystkie te atrapy odegrały już swe epizody w marginesowej części tajemniczego scenariusza Kroywenu, jaki bezwiednie i mimo woli realizowałem od rana. Nie musiały dalej kreować swych peryferyjnych ról.
Nie miałem żadnej koncepcji rozumnego postępowania. Gorzej: w ogóle nie wyobrażałem sobie teraz życia na zawsze przekreślonego widmem dokonanych zbrodni, jeżeli miało ono trwać wśród dekoracji, nawet wówczas, gdybym zdołał stąd wyjść. Czy to była tragedia, czy farsa? – nikt mi nie wskazywał odpowiedzi właściwej i dlatego w myślach wpadałem z jednej skrajności w drugą: to drżałem ze strachu przed karą za śmiertelne ciosy, to bawiłem się, widząc w nich kpiny i żart.
Do wieczora czekałem biernie na dalszy rozwój wypadków. Ale nic nie nastąpiło. Wreszcie zapadła noc. Zamknąłem sanitariuszy w gabinecie, a sam wyciągnąłem się na podłodze sekretariatu, którą pokrywał barwny rysunek okazałego dywanu. W całej tej makabrycznej zabawie realny był tylko skręt moich kiszek wywołany trzydziestogodzinnym postem. Żołądek – widać – nie umiał symulować uczucia sytości.
Lecz jak to się działo, że żyjąc wśród dekoracji, które otaczały mnie przez lata całe, nie dostrzegałem ich? Zasnąłem z tą myślą.
Tak upłynął poniedziałek.