16

W upalnej porze górowania słońca na szlaku z Parayo do brzegu Vota Nufo mistrz zszedł z rozpalonej drogi i siadając w cieniu prawdziwych drzew, gdzie też spoczęli jego najpilniejsi uczniowie i słuchacze, powiedział cicho, jakby do samego siebie: – Przyszedłem, ale nie poznali mnie – po czym głośno zapytał:

– Za kogo mnie ludzie biorą?

– Jedni widzą w tobie proroka – rzekł ktoś – a inni oszusta.

– A dla was kim jestem? Odpowiedział mu śmiały głos:

– Tyś jest Reżyser świata, on syn Widza żywego.

– Błogosławionyś, uczniu mój, za te słowa, bowiem tego ciało ani krew nie objawiły tobie, tylko mój Ojciec, który spogląda na ekran świata.

Po tej pochwale Płowy Jack przykazał uczniom, aby nikomu nie mówili, iż on jest Reżyserem ziemskiego widowiska. Przepowiedział im też, że Reżyser zostanie wydany statystom, gdyż musi umrzeć, ale trzeciego dnia zmartwychwstanie i zamieszka z nimi przez wszystkie dni aż do skończenia świata. Jak każda postać, której grę wieńczy szyderstwo pozornej klęski, on również pozna gorycz porażki i przeżyje mękę śmierci, by dusza powstającego na planie dzieła zapanowała nad jego ułomnym ciałem.

– Dlatego – podjął po chwili namysłu – jeśli kto chce iść moim śladem, niechaj się zaprze siebie samego. Cóż bowiem pomoże człowiekowi, choćby i cały świat pozyskał, jeżeli zgubi duszę i wstanie pusty na dzień Montażu Ostatecznego. Lecz kto by stracił swą duszę dla mnie, znajdzie ją w sobie i na ekranie w oczach sprawiedliwego Widza.

Wkrótce po południu Płowy Jack pożegnał uczniów i odszedł. Przedtem zapowiedział, że będzie na nich czekał o zachodzie słońca na wierzchołku góry pod Pial Edin.


Kiedy ostatni słuchacze zeszli w dół do mostu przy Dwudziestej Ulicy, zostałem sam pod drzewem na zboczu wzniesienia, skąd roztaczał się rozległy widok na przeciwległy brzeg jeziora. Patrzyłem ponad rzeczywistą wodą w stalową dal Uggioforte pociętą kolumnami prawdziwych drapaczy chmur. Wieżowce centrum Kroywenu stały w pełnym blasku słońca i pod czystym błękitem nieba, zaś nad resztą zachodniego horyzontu wisiały w kilku warstwach białe skłębione obłoki i czarne chmury. Wkrótce w granatowej zasłonie utkwiły wierzchołki wszystkich gmachów należących do autentycznego Śródmieścia.

Cały ten podniebny las wzniesiono dla kilkorga głównych bohaterów filmu, którzy nie mogli nawet wiedzieć o tym, że wszystko tu obraca się wokoło nich i że dla nich zbudowano sześciomilionowe miasto. Nie mogli tego wiedzieć, ponieważ gdyby znali prawdę, przerażeni nią, nie potrafiliby żyć autentycznie.

Ta refleksja – poprzez myśl o Muriel – podsunęła mi zaraz obraz Lindy, przywracając w jednej chwili pamięć wielu spędzonych z nią szczęśliwych dni. Odczułem gwałtowną potrzebę spotkania ze swoją dziewczyną oraz lęk przed aresztowaniem, którego nie doznawałem w obecności Płowego Jacka. Postanowiłem zadzwonić do Lindy z pierwszej napotkanej po drodze budki telefonicznej.

W momencie podejmowania tej decyzji usłyszałem za sobą jakiś podejrzany szmer. Wstając szybko z trawy, uderzyłem głową w coś twardego, co natychmiast znikło z pola mojego widzenia. Myślałem, że zderzam się z konarem drzewa, ale była to broda pochylonego nade mną manekina, który przewrócił się znokautowany silnym ciosem.

Sztuczny mężczyzna nie dawał znaku życia. Leżał nieruchomo na wznak w trawie stratowanej przez uczniów Płowego Jacka. Był ubrany w trójbarwny mundur zawodowego szofera jakiejś instytucji. Miał roztrzaskaną maskę twarzy, z czego wynikałoby, że popełniłem kolejne nieumyślne morderstwo.

Widmo Temalu raz jeszcze zajrzało mi w oczy. Rozglądałem się bezradnie, próbując dociec, dlaczego w pustym lesie jakiś kierowany zdalnie pajac stanął w milczeniu tuż za moimi plecami i precyzyjnie wystawił na rozbicie swoją plastykową głowę. Obiegłem szybko miejsce nieszczęśliwego wypadku, aby wytropić wspólnika ewentualnej prowokacji, ale w zaroślach nikogo nie znalazłem.

Przy zwłokach mej kolejnej ofiary do tego stopnia zobojętniałem już na widok pozornej śmierci, że mogłem trzeźwo kalkulować i spokojnie myśleć o sprawach praktycznych. Ponieważ w przebraniu szofera łatwiej mógłbym ukrywać się przed sztucznymi tropicielami, bez chwili wahania założyłem na siebie jego marynarkę i czapkę. Zwłaszcza głęboka czapka, w połączeniu z ciemnymi okularami plastykowego biedaka, zmieniła mój wygląd tak znacznie, że przynajmniej manekiny, które widziały wszystko powierzchownie i nieostro, przyglądając mi się z bliska, nie rozpoznałyby w tym stroju ściganego gończymi listami bandyty.

U wylotu skalnej drogi na asfaltową szosę, skręcając w stronę autobusowego przystanku, usłyszałem jakiś zirytowany głos:

– Gdzie leziesz, ofiaro jedna!

Rozejrzałem się wokoło.

– Jeszcze się gapisz?

Szosa była pusta. Znajomy głos dobiegał z gęstwiny przydrożnych zarośli, gdzie stał ukryty czerwony samochód. Rozchyliłem gałęzie i wszedłem do zamaskowanej kryjówki. W otwartych drzwiach wozu siedział fałszywy rektor.

– Nareszcie! – sapnął. – Ruszaj prędko, bo mamy bardzo mało czasu. Punktualnie o pierwszej ten bałwan siada zawsze do obiadu i przez dwie godziny żadna siła nie jest w stanie oderwać go od kotletów i kremów.

Na widok rektorskiej togi odjęło mi mowę. W pierwszym odruchu rzuciłbym się do ucieczki, ale zaraz pomyślałem o jego naturalnej ślepocie. Był sam. Zorientowałem się, że zostawił gdzieś swoich porannych towarzyszy i wrócił na wschodni brzeg jeziora drugim samochodem, gdyż w pierwszym, którym wcześniej złożył wizytę Płowemu Jackowi, szofer zmontowany był na stałe przy kierownicy. Teraz wiedziałem przynajmniej, czyją czapkę noszę na swojej głowie.

Biłem się z myślami, jak wybrnąć z tej bądź co bądź paskudnej sytuacji.

– Wal prosto do jego eminencji – rzucił. – Dziekana nie zdążymy już złapać po drodze.

Usiadłem za kierownicą. W końcu mogłem przejechać się do Śródmieścia i wysiąść za pierwszym rogiem.

– No i co tam? – spytał na moście.

– Leci – odparłem niepewnym głosem.

– Co leci? – przestraszył się.

– Wszystko. Raz lepiej, a drugi gorzej.

– Jak ci tam poszło, pytam, baranie jeden!

– Nieźle – lawirowałem dalej.

– To znaczy? – przygwoździł mnie.

– Przed panem nie będę się skarżył. Trafiłem w pudło.

– Pana – podniósł głos – to znajdziesz sobie łatwo w każdym tanim barze. A ja dla ciebie nie jestem ulicznym panem, tylko… – wskazał na pierś.

– Waszą magnificencją – dokończyłem.

– I zapamiętaj to sobie! Mam ja z wami, wrodzonymi kretynami. Adolfa kijem z tamtego wozu nie przepędzi, tak jest mu dobrze za kierownicą, a z ciebie batem nie wygoni prostej informacji, czy prorok czyni cuda, chociaż pół godziny podsłuchiwałeś w krzakach, skąd mogłeś dogodnie prowadzić rzetelne naukowe obserwacje.

– Przecież cudów nie ma.

– Zamilcz, nieszczęsny!

Mogłaby go zalać sztuczna krew, dlatego odetchnąłem z ulgą, gdy szybko wrócił do poprzedniej formy:

– Ja już w tym cud prawdziwy widzę, że od lat bezkarnie szczytuję na naszym uniwersytecie! Przez ten czas cudem jakimś nie zrujnowałem się na proszki od bólu głowy, daremnie szukając odpowiedzi na węzłowe pytanie, od kogo przepisuje uczony, który myśli samodzielnie. Cudów tego rodzaju w moim życiu naliczyłbyś kopę, lecz złośliwi utrzymują, że ja w nie nie wierzę.

– Nikczemne twierdzenie podwładnych nie daje jeszcze podstawy do skrajnej rozpaczy. Wszak nazwisko waszej magnificencji zapisało się złotymi zgłoskami na kartach księgi traktującej o systematycznym układzie godności. Przypomnę tu tylko wielką myśl wyłożoną już na okładce dzieła “Teoryja tytułmajców wyższych a praktyczna sztuka dźwigania tychże".

– Cegła to jest.

– Wszelako w pogoni za tą cegłą ludzie tratują się w kolejkach, chociaż nakłady jej są ogromne.

– Poczciwy z ciebie dureń, jeśli sam nie umiesz dociec przyczyny sztucznie wywołanego zainteresowania moją książką. Młodociani tylko dręczą wciąż księgarzy pytaniami o nią, bo wciągnąłem im toto na listę obowiązkowej lektury szkolnej. Nie ja pierwszy grozą przed egzaminami czytelników sobie namiatam. Ale gdzie ty się właściwie plączesz?

Nie znając celu naszej wyprawy, od kilku minut krążyłem dookoła ronda przy Osiemnastej Alei.

– Kardynał ma swe dobra przy Dziesiątej Ulicy ^ podsunął mi spokojnie. – Czy nigdy nie bywałeś ze mną u jego eminencji?

– Nigdy. To Adolf woził waszą magnificencję na ceremonie do dóbr jego eminencji.

– Zawsze mylą mi się wasze poczciwe gęby. Dzisiaj ciebie potrzebuję, bo jedziemy z ważną misją, której przebieg musi być protokołowany, a Adolfa, jak wiesz, psami z wozu nie wyszczuje, taki ambitny z niego kierowca. Kardynał ucztuje już pewnie. Ten bałwan słowa z nikim nie zamieni, dopóki nie właduje sobie do kałduna fury smakołyków zakupionych w południe za pieniądze rzucone po rannej mszy na tacę przez głodujących wiernych.

Wyjechałem z ronda i Osiemnastą Aleją, mijając szereg wysokich dekoracji, dotarłem do Dziesiątej Ulicy, gdzie zaparkowałem samochód przed makietą wskazanej przez rektora siedziby. Imitację pałacu kardynała łatwo było poznać z daleka po nadmiarze koronkowych ozdób, które dekorator ochlapał srebrnymi i złotymi farbami. Tandeta zagnieżdżona w każdym kącie tej prowizorki dała mi pojęcie o guście jej gospodarza.

Palony ciekawością, co też proteza rektora świeckiej uczelni może mieć do namiastki kardynała Kroywenu, wszedłem za rektorem do obszernego pudła i w charakterze protokolanta zająłem z nim miejsce przy suto zastawionym stole naprzeciwko niemiłosiernie grubej kukły kardynała.

Fotel fałszywego prałata z trudem utrzymywał ciężar najistotniejszej – trawiennej – części jego upiornie zniekształconego tuszą ciała. W opasłym brzuchu imitacji tego dostojnika kościelnego musiały pomieścić się atrapy wyszukanych potraw tłoczone do łakomych ust drżącymi z podniecenia protezami rąk, którymi kardynał zgarniał z półmisków wciąż nowe góry “chleba naszego powszedniego".

W czasie pierwszej godziny ucztowania rektorowi ani razu nie udało się odwrócić uwagi kardynała od sztucznych dań wnoszonych nieustannie do pudła sali przez ubranych w papierowe liberie lokajów. Na zaczepki jego pozornej magnificencji jego fałszywa eminencja odpowiadał wzmożoną aktywnością gastronomiczną.

O wpół do trzeciej kardynał podał rektorowi rękę do ucałowania, co oznaczało, że jego eminencja schodzi już z nieba na ziemię, aby w czasie luki między biesiadami spojrzeć nieco łaskawszym okiem na sprawy doczesne. Natychmiast przystąpiłem do czynności protokolarnych.

Najpierw strony wymieniły poglądy na całokształt stosunków między nauką a kościołem i bez dyskusji orzekły zgodnie, iż jedna strona ma drugą dokładnie tam, gdzie druga pierwszą i gdzie jest ciemniej niż u Murzyna w piwnicy. Lecz – i to “lecz" w protokole kazano mi podkreślić – w obliczu wspólnego wroga, jakim zarówno dla uczonych w piśmie, jak i dla kapłanów jest uliczny prorok, strony muszą się zjednoczyć, by skutecznie oskarżyć Płowego Jacka przed generalnym prokuratorem Kroywenu.

Następnie kardynał wyraził zadowolenie z powodu nieobecności w mieście gubernatora i stwierdził, iż władza administracyjna, skupiona w rękach prokuratora generalnego, powinna wystarczyć do realizacji celu wytyczonego już dawniej przez duchowieństwo wspomagane działalnością naukowych aktywistów. Ostatnie słowa prałata były ukłonem w stronę rektora, toteż po przyjęciu tezy, iż zarażonego szaloną myślą Płowego Jacka należy odizolować od reszty społeczeństwa, gdy przyszła pora na wolne wnioski, jego magnificencja – doceniając ten gest – zgłosił projekt, aby rolę przewodnią w procesie proroka przyjęło na siebie duchowieństwo, ponieważ przedstawicieli nauki cechuje zwykle lekceważący stosunek do tych przeciwników ideowych, do których kościół odnosił się zawsze z właściwą sobie nienawiścią.

Zgłoszony przez rektora projekt poddano głosowaniu i kardynał przyjął go jednomyślnie. Jego eminencja zaznaczył przy tym, iż wśród uczniów otaczających wywrotowca duchowieństwo ma już jednego przekupionego człowieka. Wówczas rektor zwrócił uwagę kardynała na pewne bardzo poważne niebezpieczeństwo.

– Chodzą słuchy – rzekł – iż dwaj uczniowie proroka oraz dwaj inni jego słuchacze (spoza dwunastoosobowej grupy najaktywniejszych fanatyków) noszą się z zamiarem napisania Nowego Testamentu. W dokumencie tym naoczni świadkowie wypadków mają przekazać przyszłym pokoleniom całą prawdę o życiu i śmierci Reżysera świata. Ponieważ kościół nie zdoła wytępić wszystkich zwolenników proroka, należałoby przynajmniej odszukać czterech przyszłych ewangelistów i razem z inspiratorem groźnego ruchu wtrącić ich do wiezienia.

Po wysłuchaniu tej uwagi kardynał roześmiał się od ucha do ucha. Jego wesołość spowodowały dwie przyczyny i dlatego chichotał z podwojoną mocą.

– Po pierwsze – zawołał z oratorską werwą – kto tu mówi o więzieniu? A po drugie, nie ma podstaw do lęku przed ewangelistami.

– Więc o czym my tu właściwie mówimy, jeśli nie o potrzebie natychmiastowego zamknięcia tych ludzi? – zaniepokoił.się rektor.

– Mówimy o konieczności wykonania wyroku śmierci na nieprzejednanym wrogu kościoła – wyjaśnił kardynał.

– Czy nie wystarczy zażądać, aby skazano go na dożywotnie więzienie?

– Nie wystarczy, ponieważ spoza więziennego muru uzurpator mógłby dalej rozsiewać swe zatrute ziarno. Jedynie najwyższy wymiar kary może ujawnić całkowitą bezsilność rzekomego mesjasza, co skompromituje go w oczach dotychczasowych wyznawców.

– Jednakże my nie realizujemy swoich celów metodami typowymi dla duchowieństwa, którego miłosierdzie, akcentowane w programie, znalazło już swój wyraz w licznych aktach bestialstwa i krwawego terroru.

– Dlatego nie wtrącajcie się do tej sprawy. Kościół bierze na siebie odpowiedzialność za oskarżenie Płowego Jacka.

Kardynał nie sprecyzował bliżej, jaką odpowiedzialność ma tutaj na myśli. Powrócił zaraz do tematu przyszłych ewangelistów. Zdaniem prałata ludzi tych w ogóle nie należało prześladować, ponieważ z ich strony kościołowi nie groziło żadne niebezpieczeństwo.

– Oni was zrujnują! – prorokował rektor.

– Wstanę od tego stołu – zażartował kardynał – jeśli uczniowie Płowego Jacka wyjmą nam z kasy bodaj jednego miedziaka. Ogłaszając drukiem prawdę o życiu i nauce Zbawiciela, ewangeliści – zamiast nas skompromitować w oczach wszystkich wiernych, co oczywiście leży w ich planach – dadzą nam takie dochody, jakich nie miała dotąd żadna finansowa potęga świata.

– Wasza eminencja lekkomyślnie patrzy w przyszłość. Przecież po uzupełnieniu starej Biblii księgami Nowego Testamentu każdy będzie miał możliwość przeczytać je i dojść do wniosku, że wypaczony ceremonialnymi i administracyjnymi naroślami złoty gmach kościoła niewiele ma wspólnego z nauką głoszoną przez Zbawiciela.

– Prawie nikt Sam nie przeczyta Ewangelii.

– Dlaczego? Przecież ktoś, kto serio traktuje swoją wiarę, ma nie tylko prawo, lecz i obowiązek czerpać wiedzę bezpośrednio ze źródła stosunkowo najbardziej wiarygodnego, jakim stanie się ogłoszona drukiem nauka samego Mistrza. Sądzę zatem, że gdy tylko nowa Biblia ukaże się w księgarniach, każdy wierny, choćby był biedakiem i musiał zdjąć z siebie ostatnią koszulę, sprzeda ją i pobiegnie do…

– …kościoła, aby złożyć pieniądze na naszej tacy i upaść przed nami na kolana, ponieważ w świadomości wiernego nie Zbawiciel jest Bogiem, lecz sam kościelny gmach – dokończył kardynał pieszczotliwym głosem.

Загрузка...