Pierwszego dnia reszty swojego życia Moist von Lipwig się obudził — co było miłe, gdyż każdego dnia pewna liczba osób się nie budzi. Ale obudził się sam, co było mniej przyjemne.
Nadeszła szósta rano, mgła wyglądała jak przyklejona do okien i tak gęsta, że powinna zawierać grzanki. Ale lubił te chwile, zanim fragmenty wczorajszego dnia zdążyły ułożyć się w całość.
Zaraz… To przecież nie jego apartament, prawda? To pokój w Urzędzie Pocztowym, zapewniający cały luksus i wygodę, jakie zwykle kojarzy się z pojęciem służby cywilnej.
Odłamek minionego dnia wskoczył na miejsce. No tak, Vetinari kazał zamknąć bank, dopóki jego referenci nie sprawdzą tym razem wszystkiego. Moist życzył im powodzenia przy specjalnym kredensie sir Joshuy.
Nie było Pana Marudy, niestety. Człowiek nie docenia porannego ślinienia, dopóki go nie zabraknie. Nie było też Gladys, co budziło pewien niepokój.
Nie pojawiła się, kiedy się ubierał. Nie było na biurku egzemplarza „Pulsu”. A garnitur wymagał prasowania.
Znalazł ją w końcu, jak popychała wózek z pocztą do sortowni. Niebieska sukienka zniknęła, zastąpiona szarą, która — według rodzących się standardów krawiectwa golemów — wyglądała całkiem elegancko.
— Dzień dobry, Gladys — powitał ją. — Jest szansa na wyprasowanie spodni?
— W Szatni Listonoszy Zawsze Jest Gorące Żelazko, Panie Lipwig.
— Tak? Aha. Rzeczywiście. A… „Puls”?
— Każdego Ranka Do Gabinetu Pana Groata Dostarczane Są Cztery Egzemplarze, Panie Lipwig — przypomniała Gladys z wyrzutem.
— Podejrzewam, że kanapka w ogóle nie…
— Naprawdę Muszę Wracać Do Swoich Obowiązków, Panie Lipwig — oświadczył golem.
— Wiesz, Gladys, nie mogę się pozbyć wrażenia, że coś się w tobie zmieniło — oświadczył Moist.
— Tak! Robię To Dla Siebie. — Jej oczy się rozjarzyły.
— A co konkretnie robisz?
— Jeszcze Tego Nie Ustaliłam, Ale Jestem Dopiero Na Dziesiątej Stronie Książki.
— Ach, czytasz nową książkę? Ale domyślam się, że autorką nie jest lady Waggon.
— Nie, Ponieważ Nie Pasuje Do Nowoczesnego Stylu Myślenia. Śmieję Się Z Niej Ze Wzgardą.
— Tak, pewnie nie pasuje — przyznał z namysłem Moist. — Zgaduję, że tę książkę dała ci panna Dearheart?
— Tak. Nosi Tytuł „Dlaczego Mężczyźni Plączą Się Pod Nogami” Autorstwa Releventii Flout — poinformowała z powagą Gladys.
A zaczynamy w najlepszych zamiarach, myślał Moist: znajdujemy je, wykopujemy, dajemy wolność. Ale nie wiemy, co właściwie robimy i komu.
— Gladys, z książkami jest tak… no więc jest… To, że coś jest napisane, nie znaczy jeszcze… chciałem powiedzieć, że to przecież nie musi być… trzeba pamiętać, że każda książka to…
Urwał.
One wierzą w słowa. Słowa dają im życie. Nie mogę jej powiedzieć, że podrzucamy słowa jak żonglerzy, że zmieniamy ich znaczenie, by nam odpowiadało…
Poklepał Gladys po ramieniu.
— No cóż, przeczytaj je wszystkie i sama zdecyduj, co?
— To Było Bardzo Niewłaściwe Dotknięcie, Panie Lipwig.
Moist parsknął śmiechem, ale zamilkł, widząc jej poważną minę.
— Eee… Podejrzewam, że jedynie dla pani Flout — zapewnił i poszedł wziąć egzemplarz „Pulsu”, zanim wszystkie rozkradną.
Dla wydawcy musiał to być kolejny gorzko-słodki dzień. Niestety, mógł wydrukować tylko jedną pierwszą stronę. W końcu wcisnął tam wszystko: hasło „Chyba ananasowy” plus obrazek z ociekającymi Lavishami w tle oraz… tak, całą mowę Pucci ze wszystkimi szczegółami. Była cudowna. I mówiła, i mówiła… Z jej punktu widzenia wszystko było całkiem oczywiste: ona miała rację, a inni to głupcy. Tak była zakochana we własnym głosie, że strażnicy musieli wypisać na kartce oficjalne ostrzeżenie i przytrzymać jej przed nosem, zanim ją odprowadzili, ciągle mówiącą…
Ktoś zrobił też obrazek sygnetu Cosmo, chwytającego promienie słońca. To niemal idealna amputacja, powiedzieli w szpitalu, i pewnie ocaliła mu życie, powiedzieli, ale skąd Moist wiedział, co robić, powiedzieli, skoro cała jego medyczna wiedza zawierała się w przekonaniu, że na palcu nie powinny rosnąć zielone grzyby…
Ktoś wyrwał mu azetę z rąk.
— Co zrobiłeś z profesorem Fleadem? — zapytała groźnie Adora Belle. — Wiem, że coś mu zrobiłeś! Nie kłam!
— Nic mu nie zrobiłem — zaprotestował Moist i szybko przemyślał to sformułowanie. Tak, technicznie to prawda.
— Byłam w Katedrze Komunikacji Post Mortem.
— I co oni mówią?
— Nie mam pojęcia! Taka wielka kałamarnica blokuje drzwi! Ale coś zrobiłeś, jestem pewna! To on zdradził ci sekret, jak przemówić do golemów, tak?
— Nie.
Absolutna prawda. Adora Belle się zawahała.
— Nie zdradził?
— Nie. Przetłumaczył mi kilka zdań, ale to żaden sekret.
— Czy to będzie skuteczne także dla mnie?
— Nie.
W tej chwili to prawda.
— Przyjmują rozkazy tylko od mężczyzn? Założę się, że o to chodzi!
— Nie wydaje mi się.
Właściwie prawda.
— Więc gdzie tkwi sekret?
— To nie jest naprawdę sekret. Flead nam powiedział. Po prostu nie wiedział, że to sekret.
Prawda.
— Czy to jakieś słowo?
— Nie.
Prawda.
— Słuchaj, ale dlaczego nie chcesz powiedzieć? Wiesz, że możesz mi ufać.
— Tak. Oczywiście. Ale czy będę mógł ci ufać, kiedy ktoś przystawi ci nóż do gardła?
— Czemu miałby to zrobić?
Moist westchnął.
— Bo będziesz wiedziała, jak komenderować najpotężniejszą armią, jaka istnieje. Wyglądałaś na zewnątrz? Widziałaś tych wszystkich gliniarzy? Pojawili się zaraz po przesłuchaniu!
— Jakich gliniarzy?
— Trolle układające nowy bruk… Jak często widujesz coś takiego? Rząd dorożek, które nie interesują się pasażerami. Batalion żebraków. A na dziedzińcu na tyłach pełno jest różnych takich, co się tam kręcą i gapią w okna… Właśnie tych gliniarzy. To się nazywa kocioł, a ja jestem w nim mięsem.
Zabrzmiało pukanie do drzwi. Moist je rozpoznał: starało się zwrócić uwagę, ale nie przeszkadzać.
— Wejdź, Stanley — powiedział.
Drzwi się otworzyły.
— To ja, sir — oznajmił Stanley, który szedł przez życie z ostrożnością człowieka czytającego instrukcję tłumaczoną z obcego języka.
— Tak, Stanley?
— Szef wydziału znaczków, sir — dodał Stanley.
— Słucham, Stanley.
— Lord Vetinari jest na dziedzińcu i ogląda nowy automatyczny mechanizm odbierający. Mówi, że nie ma pośpiechu.
— Mówi, że nie ma pośpiechu — powtórzył Moist, zwracając się do Adory Belle.
— Czyli lepiej biegnijmy?
— Właśnie.
— Zaskakująco podobne do szubienicy — stwierdził lord Vetinari.
Za jego plecami przyjeżdżały i odjeżdżały dyliżanse.
— To pozwoli szybkim powozom bez zatrzymywania odbierać worki z pocztą — wyjaśnił Moist. — Dzięki temu listy z małych wiejskich punktów pocztowych mogą podróżować ekspresowo, nie opóźniając dyliżansu. A to na dłuższych trasach pozwoli zaoszczędzić po kilka minut.
— I oczywiście, jeśli pozwolę panu zatrzymać kilka koni-golemów, dyliżanse będą mogły jeździć i sto mil na godzinę, jak mi powiedziano. Zastanawiam się, czy te rozżarzone oczy widzą w mroku.
— Możliwe, wasza lordowska mość. No i w rzeczywistości już mam konie-golemy. Wszystkie.
Vetinari spojrzał na niego chłodno.
— Ha! — rzekł. — I ma pan również wszystkie swoje uszy! O jakim kursie wymiany mówimy?
— Proszę mi wierzyć, nie chcę zostać Władcą Golemów… — zaczął Moist.
— Porozmawiamy w drodze, jeśli można. Zechcecie towarzyszyć mi w powozie…
— A dokąd jedziemy?
— Bardzo blisko. Odwiedzimy pana Benta.
Klaun, który uchylił przesuwaną furtkę w potężnych wrotach Gildii Błaznów, przyjrzał się kolejno Vetinariemu, Moistowi i Adorze Belle. Wyraźnie się nie ucieszył na widok żadnego z nich.
— Przyszliśmy na spotkanie z doktorem Białolicym — oświadczył Vetinari. — Żądam, żebyś nas wpuścił przy minimum wesołości.
Drzwiczki zasunęły się z trzaskiem. Nastąpiły gorączkowe szepty, jakiś brzęk, a potem jedno skrzydło wrót uchyliło się odrobinę — akurat tyle, by dało się przejść pojedynczo. Moist ruszył naprzód, ale Vetinari przytrzymał go za ramię i wskazał laską do góry.
— To jest Gildia Błaznów — przypomniał. — Należy się spodziewać… uciechy.
Na krawędzi wrót ustawiono wiadro. Vetinari pchnął je laską. Z drugiej strony usłyszeli brzęk i plusk.
— Nie rozumiem, czemu się przy tym upierają, naprawdę nie rozumiem — mruczał, przechodząc przez wrota. — To wcale nie jest zabawne i ktoś może ucierpieć. Uważajcie na budyń.
Z ciemności za bramą dobiegło stęknięcie.
— Według doktora Białolicego pan Bent przyszedł na świat jako Charlie Benito. — Vetinari sunął przez namiot zajmujący dziedziniec budynku gildii. — I urodził się klaunem.
Dziesiątki klaunów przerwały codzienne ćwiczenia, by patrzeć, jak przechodzą. Torty czekały nieciśnięte, spodnie nie napełniały się farbą, niewidzialne psy nieruchomiały w akcie siusiania.
— Urodził się klaunem? — powtórzył Moist.
— W samej rzeczy, panie Lipwig. Wybitny klaun z rodu klaunów. Widział go pan wczoraj. Charakteryzacja Charliego Benito jest przekazywana z pokolenia na pokolenie od stuleci.
— Myślałem, że on oszalał!
— A według doktora Białolicego odzyskał rozsądek. Jak rozumiem, młody Bent miał bardzo trudne dzieciństwo. Dopiero w trzynastym roku życia się dowiedział, że jest klaunem. A matka, dla swoich własnych powodów, zwalczała w nim wszelkie przejawy klaunowości.
— Ale kiedyś musiała lubić klaunów — zauważyła Adora Belle.
Rozejrzała się. Wszyscy klauni pospiesznie odwrócili wzrok.
— Kochała klaunów — zgodził się Vetinari. — Czy raczej należy powiedzieć: jednego klauna. Przez jedną noc.
— Ach, rozumiem — mruknął Moist. — A potem cyrk odjechał.
— Jak to zwykle cyrki, niestety. Jak podejrzewam, później raczej unikała mężczyzn z czerwonymi nosami.
— Skąd pan to wszystko wie? — zdziwił się Moist.
— Część to uzasadnione hipotezy, ale panna Drapes wiele od niego wydobyła przez ostatnie kilka dni. To dama o wielkiej determinacji i sile charakteru.
Po drugiej stronie wielkiego namiotu były drzwi, a w progu czekał już na nich przewodniczący gildii.
Był cały biały — biały kapelusz, białe buty, biały kostium i biała twarz, a na niej wykreślone cienką czerwoną kredką kontury uśmiechu, sięgającego poza twarz rzeczywistą, która była zimna i dumna jak oblicze księcia piekieł.
Doktor Białolicy skinął Vetinariemu głową.
— Wasza lordowska mość…
— Doktorze… — powitał go Patrycjusz. — Jak się czuje pacjent?
— Och, gdyby tylko dotarł do nas w młodym wieku! — westchnął Białolicy. — Jakim byłby wspaniałym klaunem! Co za koordynacja! A przy okazji, normalnie nie wpuszczamy żeńskich gości do głównego budynku, ale w tych szczególnych okolicznościach zawieszamy ten przepis.
— Tak się cieszę — rzekła Adora Belle, a kwas wytrawiał każdą sylabę.
— Chodzi po prostu o to, że niezależnie od twierdzeń grupy Prawo Żartu dla Kobiet kobiety zwyczajnie nie są śmieszne.
— Straszliwa przypadłość — zgodziła się Adora Belle.
— Tak naprawdę to interesująca dychotomia, ponieważ klauni też nie są — zauważył Vetinari.
— Zawsze tak mi się wydawało — przyznała.
— Są tragiczni — tłumaczył Vetinari. — I śmiejemy się z ich tragedii tak, jak śmiejemy się z własnej. Wymalowane uśmiechy szczerzą się do nas z ciemności, drwiąc z naszej obłąkanej wiary w porządek, logikę, system, realność rzeczywistości. Maska wie, że rodzimy się na skórce banana, za którą jest tylko otwarta klapa zguby, i jedyne, na co możemy liczyć, to brawa widowni.
— A jak tu pasują zwierzątka z piszczących baloników? — spytała Adora Belle.
— Nie mam pojęcia. Ale jak rozumiem, kiedy do jego pokoju wdarli się niedoszli zabójcy, pan Bent udusił jednego z nich bardzo udanym, zabawnym różowym słoniem zrobionym z balonów.
— Wyobrażam sobie ten hałas — rzuciła kpiąco Adora Belle.
— Tak! Co za sprawność! I to bez żadnego przeszkolenia! A ta akcja z drabiną? Czysty klauning bojowy! Rewelacja! — zachwycał się Białolicy. — Teraz wiemy już wszystko, Havelock. Kiedy matka umarła, ojciec wrócił i oczywiście zabrał go do cyrku. Każdy klaun poznałby od razu, że chłopak jest zabawny aż do kości. Te stopy! Powinni przysłać go do nas! U chłopca w tym wieku sprawa jest ryzykowna! Ale nie, wcisnęli go w stary ekwipunek po dziadku i wypchnęli na arenę w jakimś malutkim miasteczku. No i tam właśnie klauning utracił prawdziwego króla.
— Dlaczego? Co się stało? — spytał Moist.
— A jak pan myśli? Śmiali się z niego…
Padał deszcz i chłostały go mokre gałęzie, kiedy biegł przez las w workowatych spodniach, jeszcze ociekających białą farbą. Same spodnie też podskakiwały w górę i w dół na elastycznych szelkach, od czasu do czasu uderzając go w brodę.
Za to buty były znakomite. Zadziwiające buty. Jedyne w jego życiu, które pasowały.
Ale matka wychowała go, jak należy. Ubranie powinno być elegancko szare, śmiech jest nieprzyzwoity, a makijaż to grzech.
No cóż, kara nadeszła szybko.
O świcie znalazł stodołę. Zeskrobał zakrzepły budyń i zaschniętą farbę z twarzy, a potem umył się w kałuży. Ach, a twarz… Szeroki nos, wielgachne usta, domalowana biała łza… Wiedział, że ten widok będzie go nawiedzać w sennych koszmarach.
Przynajmniej miał jeszcze własną koszulę i kalesony, zakrywające wszystkie ważne części. Już miał wyrzucić całą resztę, ale coś go powstrzymało. Matka umarła i nie potrafił przeszkodzić komornikom w zabraniu wszystkiego, nawet mosiężnej obrączki, którą codziennie polerowała. Ojca nigdy już nie zobaczy… Musiał więc coś zatrzymać, musiał coś mieć, by pamiętać, kim był i dlaczego, skąd pochodzi, a nawet czemu odszedł. W stodole znalazł dziurawy worek. Znienawidzony strój wepchnął do środka.
Później tego dnia natrafił na kilka wozów mieszkalnych stojących pod drzewami. Ale nie były to jaskrawe wozy cyrkowe. Prawdopodobnie religijne, uznał; mama pochwalała spokojniejsze wyznania, pod warunkiem że bogowie nie byli zagraniczni.
Nakarmili go potrawką z królika. A kiedy człowiekowi siedzącemu w milczeniu przy składanym stoliku spojrzał przez ramię, zobaczył księgę pełną wypisanych ręcznie liczb. Lubił liczby. Zawsze miały sens w świecie, który sensu nie miał. Potem bardzo grzecznie zapytał tego człowieka, co to za liczba na samym dole.
— To coś, co nazywamy sumą — brzmiała odpowiedź.
A on stwierdził:
— Nie, to nie jest suma, jest o trzy ćwiartki mniejsza od sumy.
— Skąd wiesz? — spytał ów człowiek.
Więc odpowiedział mu:
— Widzę.
— Przecież dopiero co spojrzałeś! — zdziwił się tamten.
A on na to:
— No tak, przecież stąd właśnie wiadomo.
Wtedy otworzyli więcej ksiąg. Ludzie zebrali się dookoła i kazali mu dodawać, a wszystko było takie łatwe…
To była zabawa, jakiej nie mógł dać cyrk. No i nie pojawiał się budyń. W ogóle.
Otworzył oczy i zobaczył obok niewyraźne sylwetki.
— Będę aresztowany?
Moist zerknął na Vetinariego, który obojętnie machnął ręką.
— Niekoniecznie — odparł ostrożnie Moist. — Wiemy o złocie.
— Sir Joshua zagroził, że wszyscy się dowiedzą o mojej… rodzinie.
— Tak, wiemy.
— Ludzie by się śmiali. Nie mógłbym tego znieść. A potem chyba… Wiecie, chyba sam siebie przekonałem, że złoto jest tylko snem. Że jeśli nigdy nie będę sprawdzał, to ono nadal tam będzie. — Przerwał, jak gdyby przypadkowe myśli ustawiały się w kolejce, by skorzystać z jego ust. — Doktor Białolicy był tak uprzejmy, że pokazał mi historię twarzy Charliego Benito… — Kolejna pauza. — Słyszałem, że z niezwykłą dokładnością rzucałem tortami z budyniem. Może moi przodkowie byliby dumni.
— Jak się pan teraz czuje? — spytał Moist.
— Och, całkiem dobrze sam w sobie — odparł Bent. — Cokolwiek to znaczy.
— To dobrze. W takim razie jutro chciałbym zobaczyć pana w pracy, panie Bent.
— Nie może pan żądać, żeby tak szybko wracał do banku! — zaprotestowała panna Drapes.
Moist zwrócił się do Białolicego i Vetinariego.
— Czy zechcieliby panowie zostawić nas samych?
Pierwszy klaun zrobił urażoną minę, która wyglądała jeszcze gorzej z powodu permanentnego radosnego uśmiechu, ale po chwili zamknęły się za nimi drzwi.
— Proszę posłuchać, panie Bent — zaczął Moist z naciskiem. — Jesteśmy w trudnej sytuacji…
— Wie pan, wierzyłem w złoto — wyznał Bent. — Nie wiedziałem, gdzie jest, ale wierzyłem.
— Dobrze. Zresztą ono pewnie nadal istnieje, choćby w szkatułce z biżuterią Pucci — odparł Moist. — Ale jutro chcę znowu otworzyć bank, a ludzie Vetinariego zbadali w nim każdy świstek papieru i może pan sobie wyobrazić, jaki zostawili po sobie bałagan. Jutro chcę też wystartować z notami. Wie pan, to te pieniądze, które nie potrzebują złota. Bank też nie potrzebuje złota. Wiemy o tym. Od lat pracował ze skarbcem pełnym złomu! Ale bank potrzebuje pana, panie Bent. Lavishowie mają poważne kłopoty, Cosmo siedzi gdzieś zamknięty, personel się rozbiegł, a jutro, panie Bent, bank wraca do pracy i pan musi tam być. Proszę… Aha, pan prezes łaskawie wyszczekał zgodę na podwyższenie pańskiej pensji do sześćdziesięciu pięciu dolarów miesięcznie. Wiem, że nie jest pan człowiekiem, który da się przekonać pieniędzmi, ale taka podwyżka warta jest rozważenia dla kogoś, kto planuje, hm… zmianę warunków mieszkaniowych…
To nie był strzał w ciemności. To był strzał w świetle, jaskrawym i oślepiającym. Panna Drapes była wyraźnie kobietą z planem, a ten plan musiał przewidywać coś lepszego niż reszta życia spędzona w wąskim pokoiku przy ulicy Wiązów.
— To pańska decyzja, oczywiście — zakończył Moist, wstając. — Dobrze go tu traktują, panno Drapes?
— Tylko dlatego, że przy nim jestem — odpowiedziała natychmiast. — Dziś rano przyszło trzech klaunów z grubą liną i małym słoniem, i próbowali wyrwać mu ząb. A ledwie ich przegoniłam, zjawiło się dwóch następnych i zaczęło bielić pokój, bardzo niewprawnie moim zdaniem! Wyrzuciłam ich od razu, słowo daję!
— Brawo, panno Drapes.
Vetinari czekał przed budynkiem w powozie z otwartymi drzwiczkami.
— Wsiadajcie, proszę — rzucił.
— Prawdę mówiąc, jest całkiem niedaleko…
— Niech pan wsiada, panie Lipwig. Pojedziemy ładniejszą drogą.
Powóz ruszył.
— Wydaje mi się, że traktuje pan nasze relacje jak grę — odezwał się Vetinari po chwili. — Wierzy pan, że wszystkie grzechy będą wybaczone. Dlatego pozwoli pan, że wręczę panu to…
Sięgnął po czarną laskę zakończoną srebrną czaszką i pociągnął za uchwyt.
— Ten interesujący przedmiot był w posiadaniu Cosmo Lavisha — wyjaśnił, kiedy wysunęło się ostrze.
— Wiem. To nie jest replika pańskiego? — spytał Moist.
— Och, doprawdy? Czy jestem władcą pasującym do „miecza z krwi tysiąca ofiar”? Następna będzie pewnie korona z czaszek… Sądzę, że Cosmo kazał zrobić coś takiego.
— Czyli jest to replika plotki?
Przed powozem otwierały się jakieś wrota.
— W samej rzeczy — potwierdził Vetinari. — Kopia czegoś, co nie istnieje. Można tylko mieć nadzieję, że nie jest pod każdym względem autentyczna.
Drzwiczki powozu uchyliły się i Moist wysiadł w pałacowych ogrodach. Wyglądały jak zwykle takie miejsca: równe, zadbane, dużo żwiru, szpiczastych drzewek i żadnych jarzyn.
— Gdzie jesteśmy? — zdziwiła się Adora Belle. — Tu chodzi o golemy, prawda?
— Panno Dearheart, co nasze miejscowe golemy myślą o tej nowej armii?
— Nie lubią ich. Uważają, że sprowadzą kłopoty. Nie mają chemu, który można by zmienić. Są gorsze niż zombi.
— Dziękuję pani. Następne pytanie: czy mogą zabijać?
— Historycznie biorąc, twórcy golemów nauczyli się nie budować takich, które zabijają…
— Czy to znaczy: nie?
— Nie wiem!
— Robimy postępy. Czy możliwe jest wydanie im takiego rozkazu, którego nie będzie mogła zmienić inna osoba?
— No, hm… Chyba tak, jeśli nikt inny nie zna sekretu…
— A ten sekret to…? — Vetinari zwrócił się do Moista i wysunął klingę.
— To musi być sposób, w jaki wydaję im rozkaz — tłumaczył Moist, znowu zezując na ostrze. Rzeczywiście połyskiwało krwawo.
Był gotów na to, co ma się zdarzyć, ale zdarzyło się to całkiem niewłaściwie.
Vetinari wręczył mu ostrze.
— Panno Dearheart — powiedział. — Naprawdę bym wolał, żeby nie opuszczała pani miasta na dłużej. Wtedy bowiem ten człowiek zaczyna szukać niebezpieczeństw. Niech pan nam zdradzi ten sekret, panie Lipwig.
— To może być zbyt niebezpieczne, wasza lordowska mość.
— Panie Lipwig, czy naprawdę potrzebuję odznaki z napisem „tyran”?
— Możemy zawrzeć umowę?
— Oczywiście. Jestem człowiekiem rozsądnym.
— A dotrzyma jej pan?
— Nie. Ale zaproponuję inną. Urząd Pocztowy może zatrzymać sześć koni-golemów. Inni wojownicy-golemy będą uznani za podopiecznych Powiernictwa Golemów. Wykorzystanie czterystu z nich do usprawnienia działania systemu sekarowego z pewnością zyska międzynarodową aprobatę. Jako podstawę naszej waluty zastąpimy złoto golemami, co pan z wielką elokwencją sugerował. Dzięki wam dwojgu sytuacja międzynarodowa stała się bardzo… interesująca…
— Przepraszam, ale dlaczego właściwie to ja trzymam miecz? — zdziwił się Moist.
— …więc zdradzi nam pan ten sekret, a co najlepsze, zachowuje pan życie — dokończył Vetinari. — I kto przedstawi lepszą ofertę?
— No dobrze — ustąpił Moist. — Wiedziałem przecież, że do tego dojdzie. Golemy słuchają mnie, bo…
— …bo nosi pan złoty strój, a zatem w ich oczach musi pan być umniańskim kapłanem. Bo dla pełnego zrozumienia rozkazu właściwa osoba musi wymówić właściwe słowa do właściwego słuchacza. A ja byłem pojętnym uczniem. To kwestia rozumowania. Ale niech pan nie kontynuuje tego stania z otwartymi ustami.
— Wiedział pan już?
— To w końcu nie jest smocza magia.
— A dlaczego dał mi pan ten okropny miecz?
— Bardzo niegustowny, prawda? — Vetinari odebrał mu broń. — Można sobie wyobrazić, że należy do kogoś o imieniu Krax Mocarny… Chciałem po prostu zobaczyć, jak jest pan bardziej wystraszony, kiedy go pan trzyma. Nie lubi pan przemocy, prawda?
— To nie było konieczne! — zaprotestował Moist.
Adora Belle uśmiechnęła się szeroko.
— Panie Lipwig, panie Lipwig, czy nigdy się pan nie nauczy? — westchnął Vetinari i wsunął klingę do laski. — Jeden z moich poprzedników skazywał ludzi na rozerwanie przez dzikie żółwie. Nie była to szybka śmierć. Uważał, że to świetny żart. Proszę wybaczyć, że moje rozrywki są bardziej umysłowej natury. Ale do rzeczy… Jaka to była ta druga sprawa?… Aha, z żalem muszę pana poinformować, że niejaki Owlswick Clamp nie żyje.
Było coś w tonie, jakim to mówił…
— Czy odwiedził go anioł?
— Bardzo prawdopodobne, panie Lipwig. A gdyby pojawiła się potrzeba kolejnych projektów, jestem pewien, że znajdę w pałacu kogoś, kto może pomóc.
— Widać takie było jego przeznaczenie — stwierdził Moist. — Cieszę się, że trafił do lepszego miejsca.
— Na pewno mniej wilgotnego. Żegnam teraz. Mój powóz jest do waszej dyspozycji. Musi pan otworzyć bank! Świat kręci się dalej, a dziś rano kręci się na moim biurku. Chodźmy, Panie Marudo.
— Czy wolno zgłosić propozycję, która mogłaby pomóc? — spytał Moist, gdy Vetinari już się odwrócił.
— Jakaż to?
— Może warto przekazać złoty sekret innym rządom na Równinach? To by oznaczało, że nikt nie zdoła użyć tych golemów jako żołnierzy. Zmniejszy się napięcie.
— Hmm… Interesujące. Zgadza się pani, panno Dearheart?
— Tak! Nie chcemy przecież armii golemów! To doskonały pomysł!
Vetinari schylił się i dał Panu Marudzie psiego sucharka. Gdy się znowu wyprostował, w wyrazie jego twarzy nastąpiła niemal niezauważalna zmiana.
— Zeszłej nocy — oznajmił — jakiś zdrajca przesłał złoty sekret władcom wszystkich większych miast na Równinach. Uczynił to przekazem sekarowym, którego pochodzenie wydaje się niemożliwe do wyśledzenia. To chyba nie był pan, panie Lipwig?
— Ja? Nie!
— Ale właśnie pan to zaproponował, prawda? Nawiasem mówiąc, niektórzy nazwaliby to zdradą stanu.
— Dopiero co o tym wspomniałem — zaprotestował Moist. — Nie wrobi mnie pan w coś takiego. A zresztą to naprawdę dobry pomysł — dodał, unikając wzroku Adory Belle. — Jeśli pan pierwszy nie pomyśli o nieużywaniu pięćdziesięciostopowych golemów-zabójców, zrobi to ktoś inny.
Usłyszał, jak Adora Belle chichocze — pierwszy raz.
— Znalazła pani teraz czterdziestostopowych golemów-zabójców, panno Dearheart? — spytał Vetinari surowo, jakby chciał dodać: „Mam nadzieję, że przyniosła pani dosyć dla wszystkich!”.
— Nie, wasza lordowska mość. Nie ma takich — zapewniła Adora Belle, starając się zachować powagę, ale bez sukcesów.
— Mniejsza z tym. Jestem pewien, że jakaś pomysłowa osoba w końcu jakieś dla pani zbuduje. A jeśli to nastąpi, proszę się nie wahać i zrezygnować ze sprowadzania ich do domu. Tymczasem mamy to nieszczęsne fait accompli. — Vetinari potrząsnął głową z czymś, co zdaniem Moista było szczerze udawaną irytacją, po czym mówił dalej: — Armia, która posłucha każdego w błyszczącym surducie, z megafonem i wiedzącego, jak będzie po umniańsku „Wykopcie dół i się w nim zasypcie”, zmieniłaby wojnę w dość zabawną farsę. Może pan być pewny, że powołam komitet śledczy. A komitet nie spocznie, poza regulaminowymi przerwami na herbatę i ciasteczka, dopóki nie znajdzie winnego. Osobiście będę się interesował jego działaniami.
Pewnie, że tak, myślał Moist. I wiem, że wielu ludzi słyszało, jak wykrzykuję umniańskie rozkazy. Ale mogę przecież wierzyć człowiekowi, który sądzi, że wojna to niedopuszczalna utrata klientów. Człowiekowi, który jest lepszym oszustem, niż ja będę kiedykolwiek, który uważa komitety za rodzaj koszy na śmieci, który codziennie umie zmienić skwierczenie w kiełbaski…
Moist i Adora Belle popatrzyli na siebie nawzajem. Ich spojrzenia zgadzały się ze sobą: to on. Oczywiście, że to on. Downey i cała reszta będą wiedzieli, że to on. Rzeczy żyjące na wilgotnych ścianach będą wiedziały, że to on. Ale nikt nigdy tego nie udowodni.
— Może pan na nas polegać — zapewnił Moist.
— Tak, wiem — odparł Vetinari. — Chodźmy, Panie Marudo. Może trafi się ciasteczko.
Moist nie miał ochoty na kolejną przejażdżkę powozem. W tej chwili powozy budziły w nim niemiłe skojarzenia.
— Wygrał, prawda? — spytała Adora Belle, gdy wokół nich kłębiła się mgła.
— No cóż, prezes je mu z ręki…
— Wolno mu tak robić?
— Myślę, że wynika to z zasady Quia ego sic dico.
— A co to znaczy?
— Chyba „Bo ja tak mówię”.
— To nie wygląda na prawdziwą zasadę!
— To jedyna, jakiej potrzebuje. Ogólnie biorąc, potrafi…
— Jeszteś mi pan winien pięć kawałków, panie Szpangler!
Jakaś postać wynurzyła się nagle z mgły i jednym skokiem znalazła za plecami Adory Belle.
— Żadnych sztuczek, panienko, a to ż powodu tego noża — rzucił Cribbins, a Moist usłyszał, jak Adora Belle gwałtownie nabiera tchu. — Twój koleś mi je obieczał ża to, że cię wszypię, ale szam siebie wszypałeś, a jego poszłałeś do czubków, to szobie myślę, że teraż ty mi jeszteś winien, nie?
Wolno sunąca ręka Moista trafiła do kieszeni, ale nie znalazła tam ratunku. Jego mali pomocnicy zostali skonfiskowani — w Tantach nie lubili, kiedy człowiek przynosił własną pałkę i wytrychy. Powinien je kupować od dozorców, jak wszyscy. — Odłóż nóż, to możemy pogadać — zaproponował.
— Akurat, pogadać! Lubisz gadanie, czo? Masz taki magiczny jężor i tyle! Widziałem! Machasz nim i żosztajesz żłotym chłopakiem! Mówisz im, że ich obrobisz, a oni się śmieją! Jak ci się to udaje, czo?
Mlaskał i pluł z wściekłości. W gniewie ludzie popełniają błędy, ale to żadna pociecha, kiedy trzymają nóż o parę cali od nerek twojej dziewczyny. Adora Belle mocno pobladła i Moist musiał wierzyć, że się domyśli, by w takiej chwili nie tupać nogą. Ale przede wszystkim musiał się powstrzymać od spoglądania ponad ramieniem Cribbinsa, bo był pewien, że na samej granicy pola widzenia ktoś się skrada.
— To nie czas na pochopne działania! — powiedział głośno.
Cień we mgle chyba się zatrzymał.
— Właśnie dlatego do niczego nie doszedłeś, Cribbins — ciągnął Moist. — Naprawdę myślisz, że mam przy sobie taką forsę?
— Pełno tu przytulnych miejszcz, gdzie możemy żaczekać, czo nie?
Głupi, myślał Moist. Głupi, ale niebezpieczny. A kolejna myśl mówiła: to mózg przeciwko mózgowi. A broń, której nie potrafi użyć, należy do ciebie. Przyciśnij go.
— Wycofaj się, a zapomnimy, że cię widzieliśmy — powiedział. — To najlepsza oferta, na jaką możesz liczyć.
— Chczesz się ż tego wyłgać, przymilny szukinszynu! Jak ci żaraż…
Dało się słyszeć głośne brzęknięcie. Cribbins wydał z siebie dziwny dźwięk — głos człowieka, który chciałby krzyczeć, ale nawet krzyk jest zbyt bolesny. Moist chwycił Adorę Belle, a napastnik zgiął się wpół, zasłaniając rękami usta. Brzdęknęło, na jego policzku pojawiła się krew. Zaskamlał i zwinął się w kłębek. Wciąż rozbrzmiewały kolejne dźwięki, kiedy zdobyte dawno protezy, przez lata maltretowane i dręczone, wreszcie wyzionęły ducha, który wyraźnie usiłował zabrać ze sobą znienawidzonego Cribbinsa. Lekarz stwierdził później, że jedna ze sprężyn przebiła się nawet do zatok.
Kapitan Marchewa i Nobby Nobbs wybiegli z mgły i stanęli nad mężczyzną, który dygotał przy każdym „ping!”.
— Przepraszam, sir, ale zgubiliśmy pana w półmroku — powiedział Marchewa. — Co mu się stało?
Moist mocno przyciskał do siebie Adorę Belle.
— Jego protezy eksplodowały — wyjaśnił.
— Jak mogło do tego dojść, sir?
— Nie mam pojęcia, kapitanie. Może zrobi pan dobry uczynek i zabierze go do szpitala?
— Chce pan wnieść oskarżenie, panie Lipwig? — Marchewa ostrożnie podniósł jęczącego Cribbinsa.
— Chcę się napić brandy — odparł Moist.
I pomyślał: Może Anoia czekała na odpowiedni moment… Pójdę do jej świątyni i zawieszę tam taką wielką, bardzo wielką chochlę. Lepiej nie wyjść na niewdzięcznika…
Sekretarz Drumknott wszedł na palcach do gabinetu.
— Dzień dobry — powitał go jego lordowska mość. — Mgła ma dziś rano bardzo przyjemny odcień żółci. Jakieś wieści o Dotychczasie?
— Straż w Quirmie go szuka, sir — odparł Drumknott, kładąc na biurku miejskie wydanie „Pulsu”.
— Dlaczego?
— Kupił bilet do Quirmu.
— Ale na pewno kupił drugi od woźnicy dyliżansu do Genoi. Chce uciec jak najdalej. Wyślij krótkiego sekara do naszego człowieka w Genoi.
— Mam nadzieję, że ma pan rację, sir.
— Naprawdę? Ja mam nadzieję, że się mylę. Dobrze mi to zrobi. Ach… Ahaha.
— Wasza lordowska mość?
— Widzę, że „Puls” znowu wydrukował pierwszą stronę w kolorze. Front i tył banknotu dolarowego.
— Rzeczywiście, sir. Bardzo ładne.
— I to w rzeczywistych rozmiarach. — Vetinari wciąż się uśmiechał. — Jak widzę, chodzi o to, żeby zaznajomić czytelników z jego wyglądem. Już teraz, Drumknott, już w tej chwili uczciwi obywatele starannie wycinają obie strony i sklejają je razem.
— Czy mam porozmawiać z redaktorem, sir?
— Lepiej nie. Zabawniej będzie pozwolić sprawom toczyć się własnym torem.
Vetinari oparł się wygodnie i z westchnieniem przymknął oczy.
— No dobrze, Drumknott. Czuję się dostatecznie silny, żeby wysłuchać, jak wygląda polityczny komentarz rysunkowy.
Zaszeleścił papier, gdy Drumknott szukał właściwej strony.
— No więc jest tu całkiem udatnie narysowany Pan Maruda.
Pod fotelem Vetinariego pies otworzył oczy na dźwięk swego imienia. Podobnie jego nowy pan, choć ten bardziej nerwowo.
— Ale chyba nie trzyma nic w zębach?
— Nie, sir — odparł spokojnie Drumknott. — To przecież „Puls Ankh-Morpork”, sir.
Vetinari znowu się rozluźnił.
— Mów dalej.
— Jest na smyczy, sir, i wygląda nietypowo drapieżnie. Pan trzyma jego smycz, sir. Przed nim, cofając się nerwowo, stoi grupa bardzo tłustych kotów. Noszą cylindry, sir.
— Jak zwykle koty, tak.
— I mają na sobie wypisane słowo „Banki” — dodał Drumknott.
— Bardzo subtelne!
— Pan tymczasem, sir, wymachuje na nich garścią papierowych pieniędzy, a w dymku jest napisane…
— Nie mów… „TO nie smakuje jak ananas!”.
— Brawo, sir. A przy okazji, tak się złożyło, że prezesi pozostałych banków w mieście chcieliby spotkać się z panem w dogodnym czasie.
— Dobrze. W takim razie dzisiaj po południu.
Vetinari wstał i podszedł do okna. Mgła się przerzedzała, ale jej dryfujący obłok nadal przesłaniał miasto.
— Pan Lipwig jest bardzo… popularnym młodym człowiekiem, nieprawdaż, Drumknott? — spytał Vetinari, spoglądając w mrok.
— O tak, sir. — Jego sekretarz złożył azetę. — Niezwykle.
— I bardzo pewnym siebie, jak podejrzewam.
— Tak bym to określił.
— I lojalnym?
— Wziął na siebie tort przeznaczony dla waszej lordowskiej mości.
— Czyli umie myśleć szybko i taktycznie.
— O tak.
— Biorąc pod uwagę, że i jego przyszłość zależała od tego tortu…
— Jest z pewnością wyczulony na prądy polityczne, co do tego nie ma wątpliwości, sir. — Drumknott sięgnął po swój stos teczek.
— I jak sam stwierdziłeś, popularny — dodał Vetinari, wciąż jako chuda sylwetka na tle mgły.
Drumknott czekał. Moist nie był jedynym, który wyczuwał prądy polityczne.
— Prawdziwy skarb dla miasta — dodał po chwili Patrycjusz. — I nie powinniśmy go marnować. Chociaż oczywiście powinien zostać w Królewskim Banku tak długo, by go ukształtować ku swej satysfakcji.
Zadumał się.
Drumknott milczał, ale niektóre z teczek ułożył w przyjemniejszym porządku. Jakieś nazwisko rzuciło mu się w oczy, więc przeniósł akta na sam wierzch.
— Oczywiście wtedy znowu zacznie go dręczyć niepokój. Stanie się zagrożeniem dla innych i dla siebie…
Drumknott uśmiechnął się do swych teczek. Jego dłoń zawisła nad nimi…
— A propos niczego, ile lat ma pan Creaser?
— Główny poborca podatkowy? Jest po siedemdziesiątce, sir. — Drumknott otworzył teczkę, którą przed chwilą wybrał. — Tak, mam tu napisane, że siedemdziesiąt cztery.
— Nie tak dawno rozważaliśmy jego metody, prawda?
— Istotnie, sir, rozważaliśmy.
— Jak podejrzewam, nie jest to człowiek o elastycznych poglądach. Trochę zagubiony w nowoczesnym świecie. Trzymanie kogoś głową w dół nad wiadrem i solidne potrząsanie nie jest drogą postępu. Nie będę miał żalu, jeśli postanowi przejść na zaszczytną i zasłużoną emeryturę.
— Tak, sir. A kiedy powinien podjąć taką decyzję? — zapytał Drumknott.
— Nie ma pośpiechu — zapewnił Patrycjusz. — Nie ma pośpiechu.
— Czy wasza lordowska mość myślał już o jego następcy? Na tym stanowisku raczej się nie zyskuje przyjaciół. Wymaga ono dość szczególnego typu człowieka.
— Rozważę tę kwestię — obiecał Vetinari. — Nie wątpię, że w końcu wypłynie jakaś kandydatura.
Personel banku przybył do pracy wcześnie i przeciskał się przez tłum wypełniający ulicę, ponieważ a) był to kolejny akt przedstawienia w tym wspaniałym ulicznym teatrze, jakim jest Ankh-Morpork, oraz b) jeśli okaże się, że przepadły ich pieniądze, to zacznie się prawdziwa awantura.
Na razie jednak nie było ani pana Benta, ani panny Drapes.
Moist był w Mennicy. Ludzie pana Spoolsa, no cóż, starali się jak najlepiej. Ta przepraszająca fraza zwykle oznacza, że rezultat jest o krok ponad miernotą. Ale w ich przypadku oznaczała wielki skok powyżej znakomitości.
— Na pewno możemy je jeszcze poprawić — zapewnił tryumfującego Moista pan Spools.
— Są doskonałe, panie Spools.
— Na pewno nie. Ale miło, że pan tak mówi. Jak dotąd mamy zrobione siedemdziesiąt tysięcy.
— O wiele za mało…
— Z całym szacunkiem, przecież nie drukujemy tu azety. Ale jesteśmy coraz lepsi. Wspominał pan o innych nominałach…?
— A tak. Na początek dwa, pięć i dziesięć dolarów. Piątki i dziesiątki będą mówić.
O wiele za mało, powtórzył w myślach, gdy kolory pieniędzy przepływały mu przez palce. Ludzie będą się po nie ustawiać w kolejkach. Kiedy zobaczą coś takiego, nie zechcą już brudnych, ciężkich monet! Oparte na golemach! Czym jest moneta wobec ręki, która ją trzyma? To jest wartość! To ma znaczenie! I tak, trzeba zapamiętać to hasło, będzie dobrze wyglądać na banknocie dwudolarowym.
— Pieniądze… będą mówić? — zapytał niepewnie pan Spools.
— Chochliki — wyjaśnił Moist. — Są tylko rodzajem inteligentnego zaklęcia. Nie muszą nawet mieć kształtu. Wydrukujemy je na wyższych nominałach.
— Myśli pan, że uniwersytet się na to zgodzi?
— Tak, ponieważ na pięciodolarówce zamierzam umieścić głowę Ridcully’ego. Pójdę porozmawiać z Myślakiem Stibbonsem. Wygląda to na zadanie wręcz stworzone dla niewskazanych zastosowań magii.
— A co powiedzą takie pieniądze?
— Cokolwiek zechcemy. Na przykład: „Czy ten zakup jest naprawdę niezbędny?” albo „Czemu nie zaoszczędzisz mnie na trudne dni?”. Możliwości są nieograniczone.
— Do mnie mówią zwykle „Żegnaj” — stwierdził drukarz, budząc rytualne rozbawienie.
— Może uda się zrobić takie, które prześlą panu całusa — rzekł Moist, po czym zwrócił się do Ludzi z Szop, rozpromienionych i dumnych w poczuciu swej nowej ważności. — Gdyby ktoś z was, dżentelmeni, pomógł mi przenieść to wszystko do banku…
Wskazówki zegara ścigały się ku pełnej godzinie, kiedy do sali wkroczył Moist. Nadal nie było ani śladu pana Benta.
— Czy zegar chodzi dokładnie? — zapytał, gdy wskazówki rozpoczęły spokojny spacer do wpół.
— O tak, sir — zapewnił go urzędnik. — Pan Bent nastawia go dwa razy dziennie.
— Możliwe, ale nie było go tutaj już ponad…
A wtedy drzwi się otworzyły i oto był. Z jakiegoś powodu Moist spodziewał się kostiumu klauna, ale zobaczył gładkiego, promiennego, starannie wyprasowanego pana Benta w surducie, spodniach w prążki i…
…z czerwonym nosem. I prowadzącego pod rękę pannę Drapes.
Personel patrzył na to zbyt zaszokowany, by zareagować.
— Panie i panowie — rzekł Bent, a jego głos zabrzmiał dźwięcznie w nagłej ciszy. — Winien wam jestem liczne przeprosiny. Popełniłem wiele błędów. Właściwie całe moje życie było pomyłką. Uważałem, że prawdziwa wartość kryje się w bryłach metalu. Tymczasem wiele z tego, w co wierzyłem, okazało się bezwartościowe, ale pan Lipwig uwierzył we mnie, a więc jestem tu dzisiaj. Róbmy pieniądze oparte nie na geologicznym przypadku, ale na pracowitości rąk i umysłów. A teraz…
Przerwał, gdyż panna Drapes ścisnęła go za rękę.
— A tak, jak mogłem zapomnieć… — podjął. — Obecnie wierzę z całego serca w to, że w sobotę panna Drapes poślubi mnie w Kaplicy Uciech w Gildii Błaznów, gdzie ceremonię poprowadzi wielebny brat „Rewel” Whopply. Oczywiście wszyscy jesteście zaproszeni…
— …tylko uważajcie, w co się ubierzecie, bo to bielony ślub — dodała panna Drapes nieśmiało, choć raczej tylko sądziła, że nieśmiało.
— A teraz pozostaje mi… — próbował kontynuować Bent, ale personel banku uświadomił sobie, co właśnie usłyszał, i ruszył do narzeczonych.
Kobiety otoczyły już-wkrótce-nie-pannę Drapes, ściągane ku niej przez legendarnie wysoką grawitację pierścionka zaręczynowego. Mężczyźni przeszli od poklepywania pana Benta po ramieniu do rzeczy niewyobrażalnych, które obejmowały też podniesienie go na ramiona i marsz wokół sali.
W końcu Moist musiał unieść dłonie do ust i zakrzyknąć:
— Spójrzcie na zegar, panie i panowie! Nasi klienci czekają! Nie stawajmy na drodze finansów! Nie możemy blokować przepływu pieniądza!
…i zastanowił się, co teraz robi Hubert…
Wysuwając w skupieniu czubek języka, Igor wyjął z bulgoczących trzewi Chlupera cienką rurkę. Kilka bąbelków wzniosło się zygzakiem w centralnym zespole wodnym i z chlupnięciem pękło na powierzchni.
Hubert odetchnął z ulgą.
— Dobra robota, Igorze. Jeszcze tylko jedna… Igorze?
— Tu jeftem, fir — odezwał się Igor, wychodząc zza jego pleców.
— Wydaje się, że to działa, Igorze. Dobry stary dywizowany krzem… Ale jesteś pewien, że potem nadal będzie działał jako model ekonomiczny?
— Tak jeft, fir. Jeftem pewien nowej macierzy zaworów. Miafto będzie wpływało na Chlupera, jefli pan zechce, ale już nie na odwrót.
— Nawet wtedy byłoby straszne, gdyby wpadł w niepowołane ręce, Igorze. Zastanawiam się, czy powinienem zaprezentować Chlupera rządowi. Jak sądzisz?
Igor zastanowił się chwilę. Doświadczenie mówiło mu, że według podstawowej definicji „niepowołane ręce” oznaczały właśnie „rząd”.
— Myflę, że powinien pan korzyftać z okazji i częfciej ftąd wychodzić — stwierdził łagodnie.
— Tak, chyba rzeczywiście się przepracowuję — przyznał Hubert. — Hm… Co do pana Lipwiga…
— Tak?
Hubert wyglądał jak ktoś, kto zmaga się z własnym sumieniem i właśnie dostał kolanem w oko.
— Chciałbym oddać złoto do skarbca. To by zakończyło wszystkie kłopoty.
— Przecież zoftało fkradzione już dawno, fir — tłumaczył cierpliwie Igor. — To nie była pańfka wina.
— Nie, ale zarzucali to panu Lipwigowi, który zawsze był dla nas dobry.
— O ile wiem, obronił fię przed tym, fir.
— Ale przecież możemy je oddać — upierał się Hubert. — Wróciłoby wtedy z tego miejsca, gdzie je zabrano, prawda?
Z cichym metalicznym zgrzytem Igor poskrobał się po głowie. Obserwował wydarzenia staranniej, niż miał ochotę Hubert. O ile dobrze zrozumiał, Lavishowie już wiele lat temu przehulali brakujące złoto. Pan Lipwig wpadł w kłopoty, ale Igor miał wrażenie, że kłopoty trafiały pana Lipwiga jak wielka fala stado kaczek. Po chwili fali już nie było, ale kaczek jakoś nie ubywało.
— Być może — przyznał.
— Czyli byłoby to słuszne, Igorze, prawda? — nalegał Hubert. — On był dla nas taki miły… Jesteśmy mu winni jakąś przysługę.
— Nie wydaje mi fię…
— To jest rozkaz, Igorze!
Igor uśmiechnął się promiennie. Nareszcie! Cała ta uprzejmość działała mu już na nerwy. On czekał na obłąkane rozkazy. Dla nich każdy Igor się rodził (a w pewnym zakresie był budowany). Wykrzyczany rozkaz, by zrobić coś wątpliwego moralnie, o nieprzewidywalnych konsekwencjach? Fłodkie!
Oczywiście, gromy i błyskawice byłyby bardziej odpowiednie. Tutaj słyszał jedynie bulgotanie Chlupera i ciche, szklane brzęki, które zawsze budziły w nim uczucie, że trafił do fabryki agatejskich dzwonków. Ale czasem trzeba po prostu improwizować.
Uzupełnił małą kolbę Rezerw Złota do znacznika dziesięciu ton, przez minutę czy dwie majstrował przy błyszczącej macierzy zaworów, po czym odstąpił.
— Kiedy przekręcę to kółko, jafnie panie, Chluper złoży w fkarbcu analog dziefięciu ton złota, a potem zamknie łącze.
— Bardzo dobrze, Igorze.
— Ehm… Nie miałby pan ochoty czegof krzyknąć, fir?
— Na przykład czego?
— No, fam nie wiem… Na przykład „Powtarzali stale… przepraszam, ftale… przeprafam… że jeftem faleńcem, ale teraz im pokażę!”.
— Jakoś to do mnie nie pasuje…
— Nie? — zmartwił się Igor. — To może jakif fmiech?
— A to pomoże?
— Tak jeft, fir. Mnie pomoże.
— No dobrze. Jeśli tak ci zależy…
Hubert łyknął wody z dzbanka, którego przed chwilą użył Igor, i przepłukał gardło.
— Ha… — powiedział. — Ehm… hahahh hah HA HA HA HA HA HA…
Jakże marnuje się ten wspaniały talent, pomyślał Igor i przekręcił gałkę.
Chlup!
Nawet tutaj, w skarbcu, słychać było szum gorączkowej aktywności w głównej hali banku.
Moist uginał się pod skrzynią banknotów — ku irytacji Adory Belle.
— Dlaczego nie możesz ich schować do sejfu?
— Bo sejfy są pełne monet. Zresztą musimy na razie trzymać je tutaj, dopóki wszystkiego nie uporządkujemy.
— Tak naprawdę chodzi ci o demonstrację! Tryumf nad złotem!
— Trochę tak.
— Znowu ci się udało.
— Nie ująłbym tego w taki sposób. Gladys stara się o posadę mojej sekretarki.
— Dobra rada: nie pozwalaj jej siadać sobie na kolanach.
— Mówię poważnie! Ona jest straszna! Prawdopodobnie zechce teraz zająć moje miejsce! Wierzy we wszystko, co przeczyta!
— No to masz rozwiązanie. Wielkie nieba, Gladys to najmniejszy z twoich problemów.
— Każdy problem to okazja — oświadczył z godnością Moist.
— No więc jeśli znowu zirytujesz Vetinariego, będziesz miał absolutnie niepowtarzalną okazję, by już nigdy nie potrzebować kapelusza.
— Nie… Wydaje mi się, że on lubi opozycję.
— A potrafisz przewidzieć, jak bardzo?
— Nie. To właśnie mi się podoba. Z punktu bez powrotu roztacza się wspaniały widok.
Moist otworzył skarbiec i ustawił skrzynię na półce. Wyglądała na nieco zagubioną i samotną, ale wyczuwał drgania oznaczające, że ludzie pana Spoolsa w mennicy pracują ciężko, by zapewnić jej towarzystwo.
Adora Belle oparła się o framugę i przyglądała mu się uważnie.
— Podobno kiedy mnie nie było, znajdowałeś sobie różne ryzykowne zajęcia. To prawda?
— Lubię igrać z niebezpieczeństwem.
— Ale nie robisz nic takiego, kiedy jestem w pobliżu — zauważyła. — Czyli budzę dostatecznie silny dreszcz emocji?
Zbliżyła się. Obcasy pomagały, naturalnie, ale Igła potrafiła się poruszać jak kołysząca się kobra. Te surowe, wąskie i demonstracyjnie skromne sukienki wszystko pozostawiały wyobraźni, co jest o wiele bardziej podniecające niż niepozostawianie niczego. Spekulacje zawsze są ciekawsze od faktów.
— O czym teraz myślisz? — spytała.
Rzuciła niedopałek i przybiła go obcasem.
— O skarbonkach — odparł natychmiast Moist.
— Skarbonkach?
— Tak. W kształcie banku i mennicy. Żeby uczyć dzieci zalet oszczędzania. Pieniądze można wrzucać do szczeliny w miejscu, gdzie jest Zły Szeląg…
— Naprawdę myślisz o skarbonkach?
— E… Nie. Znowu igram z niebezpieczeństwem.
— To już lepiej.
— Chociaż musisz przyznać, że to naprawdę…
Adora Belle chwyciła go za ramiona.
— Moiście von Lipwig, jeśli natychmiast mnie nie pocałujesz, i to porządnie… Au! Macie tu pchły?
To było jak grad. Powietrze w skarbcu wypełniło się złotą mgłą, która wyglądałaby ślicznie, gdyby nie była taka ciężka. Kłuła tam, gdzie opadała.
Moist chwycił Adorę Belle za rękę i wyciągnął ze skarbca w chwili, gdy rój cząstek zmienił się w ulewę. Na zewnątrz zdjął kapelusz — już tak ciężki, że stał się zagrożeniem dla uszu — i strząsnął na posadzkę niewielką fortunę w złocie. Skarbiec był już w połowie pełny.
— No nie… — jęknął. — Akurat kiedy już tak dobrze szło…