— Chyba spodziewałem się czegoś… większego — wyznał Moist, zaglądając przez stalowe pręty do niedużego pokoiku, gdzie spoczywało złoto. Metal w otwartych workach i skrzyniach lśnił słabo w blasku pochodni.
— To prawie dziesięć ton złota — odparł z wyrzutem Bent. — Nie musi być wielkie.
— Przecież wszystkie te sztabki i worki razem nie są wiele większe od tych biurek!
— Złoto jest bardzo ciężkie, panie Lipwig. To szlachetny metal, czysty i bez domieszek. — Lewa powieka Benta zadrgała. — To metal, który nigdy nie wypadł z łask.
— Naprawdę? — zapytał Moist i sprawdził, czy drzwi nadal są otwarte.
— Jest również podstawą bardzo solidnego systemu finansowego — ciągnął Bent, a światło odbijało się od sztabek i rozjaśniało jego twarz. — To jest Wartość! To Cena! Bez zakotwiczenia w złocie nastąpiłby chaos!
— Dlaczego?
— Kto by ustalał wartość dolara?
— Ale przecież nasze dolary nie są z czystego złota, prawda?
— Ach, no tak. Są złotego koloru, panie Lipwig. Mają mniej złota niż morska woda; są złotawe. Osłabiliśmy własną walutę, panie Lipwig. To nikczemność! Nie istnieje gorsza zbrodnia!
Oko zadrgało mu znowu.
— Eee… morderstwo? — podpowiedział Moist. Tak, drzwi wciąż były otwarte.
Pan Bent machnął ręką.
— Morderstwo zdarza się tylko raz, a kiedy podważy się zaufanie do złota, zapanuje chaos. Ale to była konieczność. Te potworne monety są rzeczywiście tylko złocone, lecz stanowią materialny symbol prawdziwego złota w skarbcu. W swej nędzy uznają jednak prymat kruszcu i naszą niezależność od manipulacji rządu! My sami mamy tu więcej złota niż jakikolwiek inny bank w mieście, a tylko ja posiadam klucz do tych drzwi! No, prezes też go ma, oczywiście — dodał, całkiem jakby przypomniał sobie coś irytującego i nieprzyjemnego.
— Gdzieś czytałem, że moneta reprezentuje zobowiązanie wydania złota o wartości dolara — podpowiedział Moist.
Pan Bent złożył dłonie w piramidkę i skierował wzrok ku górze, jakby się modlił.
— W teorii tak — przyznał po chwili. — Ale wolałbym powiedzieć, że to niepisane porozumienie, iż wykonamy zobowiązanie wymiany monety na złoto wartości dolara, pod warunkiem jednak, że nikt nas o to nie poprosi.
— Czyli… tak naprawdę to żadna obietnica?
— Ależ jest nią, drogi panie. W kręgach finansowych. Chodzi w niej, rozumie pan, o zaufanie.
— To znaczy: ufajcie nam, mamy wielką i drogą siedzibę?
— Żartuje pan, panie Lipwig, ale może jest w tym ziarno prawdy. — Bent westchnął. — Widzę, że musi się pan jeszcze wiele nauczyć. Przynajmniej ma pan mnie i mogę wszystko panu pokazać. A teraz, jak przypuszczam, chciałby pan zobaczyć mennicę. Jest w tej chwili dwadzieścia siedem minut i trzydzieści sześć sekund po pierwszej, więc pewnie skończyli już przerwę śniadaniową.
To była pieczara. To przynajmniej się Moistowi podobało. Mennicę powinny rozjaśniać płomienie.
Główna hala była wysoka na trzy kondygnacje i zbierała nieco szarego światła z rzędów okratowanych okienek. Jeśli chodzi o podstawy architektoniczne, to właściwie wszystko. Całą resztę stanowiły szopy.
Szopy opierały się o ściany, nawet wisiały pod stropem jak jaskółcze gniazda, a prowadziły do nich niebezpieczne z wyglądu drewniane schody. Samą nierówną podłogę porastała cała wioska szop ustawionych byle gdzie, każda inna i każda starannie zadaszona, by chronić przed nieistniejącą groźbą deszczu. W dusznym powietrzu unosiły się smużki dymu. Pod jedną ze ścian jarzyło się pomarańczowo palenisko kuźni, budując odpowiednio piekielną atmosferę. Całe wielkie pomieszczenie wyglądało jak pośmiertne miejsce pobytu ludzi, którzy popełniali niewielkie i raczej nieciekawe grzechy.
To jednak stanowiło jedynie tło. Halę przytłaczał Zły Szeląg.
Kołowrót był… dziwny.
Moist widywał już kiedyś kołowroty. W Tantach był jeden, w którym więźniowie mogli pobudzić swój system sercowo-naczyniowy, czy mieli na to ochotę, czy też nie. Moist odpracował w nim jedną czy dwie zmiany, zanim wymyślił, jak złamać system. Była to prymitywna konstrukcja, ciasna, ciężka i ponura. Zły Szeląg był o wiele większy, ale wydawał się niemal nieobecny. Widać było metalową obręcz, która z dołu wyglądała przerażająco delikatnie. Moist na próżno usiłował wypatrzyć szprychy, dopóki nie zrozumiał, że żadnych tam nie ma — jedynie setki cienkich linek.
— No dobrze. Widzę, że musi to jakoś działać, ale… — zaczął, spoglądając wzdłuż ogromnego wału.
— Działa całkiem dobrze, o ile wiem — zapewnił go Bent. — Mają tu golema, który go napędza w miarę potrzeby.
— Przecież całość musi się rozlecieć na kawałki!
— Musi? Trudno mi o tym decydować… Aha, już są…
Ludzkie postacie wynurzały się z różnych szop i z drzwi na drugim końcu hali. Szły powoli, spokojnie i z jednym tylko celem — trochę jak zombi.
W końcu Moist zaczął o nich myśleć jako o Ludziach z Szop. Nie wszyscy byli aż tak starzy, ale nawet ci młodzi bez wyjątku dali sobie bardzo wcześnie narzucić pelerynę średniego wieku. Najwyraźniej aby zdobyć pracę w mennicy, należało zaczekać, aż ktoś umrze — i odziedziczyć po nim szopę. Po stronie zalet wypada chyba zaznaczyć, że kiedy już stanowisko się zwalniało, człowiek je dostawał, nawet jeśli był tylko trochę mniej martwy od poprzednika.
Ludzie z Szop obsługiwali szopę szlifowania, szopę stemplowania, szopę polerowania, odlewnię (dwie szopy), ochronę (jedna szopa, ale bardzo duża) oraz szopę magazynową z zamkiem, który Moist potrafiłby otworzyć kichnięciem. Inne szopy pozostawały tajemnicą, ale prawdopodobnie zbudowano je na wypadek, gdyby ktoś szybko potrzebował jakiejś szopy.
Ludzie z Szop mieli coś, co w szopach uchodziło za imiona: Alf, Młody Alf, Gryzak, Mały Charlie, Król Henry… Ale ten, który — jak się okazało — został wyznaczony do rozmów ze światem poza szopami, posiadał pełne nazwisko.
— To jest pan Shady Osiemnasty, panie Lipwig — przedstawił go Bent. — Pan Lipwig… nas odwiedził.
— Osiemnasty? — zdziwił się Moist. — Jest was jeszcze siedemnastu innych?
— Już nie, sir — odparł z uśmiechem Shady.
— Pan Shady jest dziedzicznym majstrem — wyjaśnił Bent.
— Dziedzicznym majstrem… — powtórzył niepewnie Moist.
— Zgadza się, sir — potwierdził Shady. — Czy pan Lipwig chciałby poznać historię, sir?
— Nie — odparł stanowczo Bent.
— Tak — zapewnił Moist, widząc jego stanowczość i przebijając emfazą.
— Och, wydaje się, że jednak chce — westchnął Bent.
Shady uśmiechnął się szeroko.
Była to historia kompletna i wymagała porządnej opowieści. W pewnym momencie Moist był już pewien, że przyszedł czas na epokę lodowcową. Słowa przepływały obok jak deszcz ze śniegiem, ale jak deszcz ze śniegiem, niektóre się lepiły. Stanowisko dziedzicznego majstra powołano setki lat temu, kiedy pozycja zarządcy mennicy była tylko synekurą przyznawaną kumplowi od kieliszka obecnego króla czy patrycjusza, ten zaś wykorzystywał ją jak skarbonkę i robił tyle, że co jakiś czas pojawiał się z wielkim workiem, kacem i znaczącym spojrzeniem. Majstrostwo ustanowiono, ponieważ niejasno zdawano sobie sprawę, że ktoś powinien wszystkim kierować, w miarę możliwości na trzeźwo.
— Więc to pan wszystkim tutaj kieruje? — wtrącił pospiesznie Moist, by zatamować strumień naprawdę interesujących informacji o pieniądzach.
— Zgadza się, sir. Czasowo. Od stu lat nie mieliśmy zarządcy.
— Więc jak dostajecie wypłatę?
Przez chwilę trwała cisza. Potem pan Shady odpowiedział takim tonem, jakby tłumaczył coś dziecku:
— To jest mennica, sir.
— Sami produkujecie swoje pensje?
— A kto inny mógłby to zrobić, sir? Ale wszystko oficjalnie, prawda, panie Bent? To on dostaje wszystkie kwity. Właściwie tylko eliminujemy pośredników.
— No, przynajmniej prowadzicie zyskowny interes — stwierdził grzecznie Moist. — Znaczy, robicie tu niezłe pieniądze.
— Udaje nam się wyjść na zero, sir, rzeczywiście — zgodził się Shady takim tonem, jakby nie była to łatwa sprawa.
— Na zero? Jesteście mennicą! Jak można nie mieć zysków, kiedy się produkuje pieniądze?
— Koszty, sir. Gdzie pan spojrzy, wszędzie mamy koszty.
— Wszędzie?
— Wszędzie — potwierdził dziedziczny majster stanowczo. — One nas rujnują, sir, naprawdę. Produkcja ćwierćpensówki kosztuje pół pensa, a półpensówka prawie pensa. Pens wychodzi pensa i ćwiartkę, ale sześciopensówka to dwa i ćwierć pensa, więc na nich zarabiamy. Pół dolara kosztuje siedem pensów. Dolary są tańsze, po sześć pensów, ale to dlatego, że wszystko robimy na miejscu. Prawdziwy problem to szelągi: warte są pół ćwiartki, ale kosztują po sześć pensów, bo to delikatna robota, skoro są takie małe i jeszcze mają w środku dziurkę. Trzypensowe, sir… mamy tylko kilka osób, które je wykonują, te monety są bardzo pracochłonne, wychodzi po siedem pensów sztuka. I niech pan nawet nie pyta o dwupensówki…
— A co z dwupensówkami?
— Cieszę się, że pan o to spytał, sir. Delikatna robota, kosztują nas po siedem i jedną szesnastą pensa. I tak, sir, istnieje też szesnasta część pensa, czyli elim.
— Nigdy o nich nie słyszałem!
— Nie, sir, na pewno nie, taki dżentelmen z klasą jak pan… Ale ma swoje miejsce, sir, ma swoje miejsce. Ładna mała monetka, sir, tradycyjnie wykonywana przez wdowy. Kosztuje całego szylinga, bo grawerunek jest wyjątkowo delikatny. Te dziewuszki potrzebują całego dnia, żeby wyrzeźbić jedną taką, no bo wzrok już nie ten i w ogóle, ale przynajmniej czują się potrzebne.
— Szesnasta część pensa? Pół szeląga? Co można za to kupić?
— Zdziwiłby się pan, sir, na niektórych ulicach. Ogarek świecy, mały ziemniak, tylko trochę zzieleniały — tłumaczył Shady. — Może ogryzek jabłka, który nie jest całkiem wyjedzony. I oczywiście przydaje się, kiedy wypada rzucić coś dla biednych.
A wszystko opiera się na złocie, myślał Moist.
Rozejrzał się po ogromnej hali. Pracowało tu jakieś dwanaście osób, wliczając golema — o którym Moist nauczył się myśleć jako przedstawicielu innego gatunku, traktowanym jako „człowiek, dla ustalonej wartości człowieczeństwa” — oraz pryszczaty chłopak, który roznosił herbatę — o którym tak nie myślał.
— Nie zatrudniacie tu wielu ludzi — zauważył.
— Rozumie pan, sir, tutaj produkujemy tylko srebrne i złote…
— Złociste — poprawił szybko pan Bent.
— …złociste monety oraz rzeczy nietypowe, takie jak medale. Bijemy też formy dla miedzi i mosiądzu, ale resztę załatwiają chałupnicy.
— Chałupnicy? Mennica korzysta z pracy nakładczej?
— Tak jest, sir. Jak te wdowy. Pracują w domu. No przecież trudno wymagać, żeby kochane staruszki kuśtykały aż tutaj. Większość potrzebuje dwóch lasek, żeby się ruszyć.
— Mennica… miejsce, gdzie się wytwarza pieniądze… zatrudnia ludzi, którzy pracują w domu? Wiem, że to ostatnio modne, ale jakby… no, nie sądzi pan, że to dziwne?
— Na bogów, sir, istnieją rodziny, które od pokoleń wytwarzają co wieczór po parę miedziaków! — zapewnił radośnie Shady. — Tato wybija wzór, mama wycina rowki i obrabia, dzieci czyszczą i polerują. Taka tradycja. Nasi pracownicy tworzą jedną wielką rodzinę.
— No dobrze, ale co z ochroną?
— Jeśli ukradną choćby szeląga, zawisną na szubienicy — wtrącił Bent. — Coś takiego liczy się jako zdrada stanu.
— Jakie rodziny wy tu zatrudniacie? — spytał wstrząśnięty Moist.
— Muszę jednak zaznaczyć, że nikt nigdy nie zawisł, ponieważ są bardzo lojalni — oświadczył majster, patrząc niechętnie na Benta.
— Kiedyś za pierwsze przewinienie odcinali rękę — dodał Bent, człowiek rodzinny.
— Czy robią duże pieniądze? — spytał ostrożnie Moist, stając między nimi. — Znaczy, w sensie wynagrodzenia.
— Około piętnastu dolarów miesięcznie. To precyzyjna robota — odparł Shady. — Niektóre ze starszych pań nawet nie tyle. Dostajemy sporo wadliwych elimów.
Moist patrzył w górę na Zły Szeląg. Wyrastał w centralnej studni budynku i jak na coś tak wielkiego, był delikatny niczym pajęczyna. Samotny golem, człapiący w kołowrocie, miał na szyi zawieszoną tabliczkę, co znaczyło, że należy do takich, które nie potrafią mówić. Moist zastanowił się, czy Powiernictwo wie o nim. Mieli niezwykle skuteczne metody odszukiwania golemów.
Koło zakołysało się i stanęło. Niemy golem znieruchomiał.
— Wytłumaczcie mi, po co w ogóle męczyć się ze złotawymi monetami? — zapytał Moist. — Dlaczego, no… dlaczego nie robić dolarów ze złota? Często się wam zdarza okrajanie i wypacanie?
— Jestem zdumiony, że taki dżentelmen zna te nazwy — stwierdził zaskoczony majster.
— Po prostu interesuje mnie umysłowość przestępcy — odparł Moist nieco szybciej, niż miał zamiar. To była prawda, naturalnie. Potrzebny był tylko talent do introspekcji.
— Słusznie, sir. O tak, widujemy te sztuczki i o wiele więcej, tak! Słowo daję, widzieliśmy je wszystkie. Malowanie, platerowanie, tamponowanie… Nawet odlewanie na nowo, sir, po zafałszowaniu miedzią, bardzo sprytne. Słowo daję, sir, są ludzie, którzy dwa dni będą planować i się męczyć, żeby uzyskać tyle pieniędzy, ile można uczciwie zarobić w ciągu dnia.
— Nie! Naprawdę?
— Jak tu stoję, sir. I jaki zdrowy umysł by coś takiego zrobił?
Mój na przykład, pomyślał Moist. W ten sposób jest więcej zabawy.
— Naprawdę nie mam pojęcia…
— No więc rada miasta postanowiła, że dolary mają być złociste. Głównie z mosiądzu okrętowego, bo ładnie błyszczy. Jasne, nadal je podrabiają, sir, ale niełatwo to zrobić porządnie, straż im nie popuszcza, a przynajmniej nikt nie podkrada złota. — Shady się zawahał. — Czy to już wszystko, sir? Bo mamy jeszcze trochę do zrobienia przed końcem dniówki, a jeśli zostaniemy dłużej, to musimy zrobić więcej pieniędzy, żeby sobie zapłacić za nadgodziny, tylko że jak chłopcy są zmęczeni, okazuje się, że zarabiamy pieniądze szybciej, niż je produkujemy, co prowadzi do pewnego… tylko tak mogę to określić… zamieszania…
— Chce pan powiedzieć, że jeśli pracujecie w nadgodzinach, musicie brać więcej nadgodzin, żeby za nie zapłacić? — upewnił się Moist.
Wciąż się zastanawiał, jak nielogiczne może się stać logiczne rozumowanie, jeśli zajmuje się nim dostatecznie duży komitet.
— Zgadza się, sir — potwierdził Shady. — A na końcu tej drogi leży szaleństwo.
— To bardzo krótka droga… — Moist pokiwał głową. — Ale jeszcze jedno pytanie, jeśli wolno. Jak sobie radzicie z ochroną?
Bent odchrząknął.
— Po zamknięciu nie można się dostać do mennicy spoza banku, panie Lipwig. Mamy umowę ze Strażą Miejską, więc funkcjonariusze poza służbą patrolują nocami oba budynki, razem z niektórymi naszymi pracownikami ochrony. Noszą tutaj właściwe bankowe uniformy, naturalnie, bo straż wygląda nędznie, ale rozumie pan, gwarantują profesjonalne podejście.
No tak, myślał Moist, który podejrzewał, że jego wiedza o strażnikach jest o wiele głębsza niż Benta. Pieniądze są prawdopodobnie bezpieczne, ale mógł się założyć, że znika mnóstwo kawy i ołówków.
— Myślałem raczej o ochronie za dnia — wyjaśnił.
Ludzie z Szop przyglądali mu się tępo.
— Ach, to… — stwierdził Shady. — Tym zajmujemy się sami. Po kolei. W tym tygodniu ochroną jest Mały Charlie. Pokaż mu swoją pałkę, Charlie.
Jeden z mężczyzn wyjął spod płaszcza solidny kij i zademonstrował go nieśmiało.
— Była też odznaka, ale gdzieś zginęła — dodał Shady. — Ale to nie takie ważne, bo przecież wszyscy go znamy. I kiedy wychodzimy, zawsze nam przypomina, żeby niczego nie kraść.
Zapadła cisza.
— No cóż, to chyba rozwiązuje wszystkie kwestie. — Moist zatarł ręce. — Dziękuję wam, panowie.
Odeszli wszyscy, każdy do swojej szopy.
— Prawdopodobnie bardzo mało — powiedział Bent, spoglądając za nimi.
— Hmm? — mruknął Moist.
— Zastanawiał się pan, jak sądzę, ile pieniędzy wychodzi stąd razem z nimi.
— No, faktycznie.
— Sądzę, że bardzo mało. Podobno po pewnym czasie pieniądze stają się tylko… towarem — tłumaczył główny kasjer, zmierzając z gościem z powrotem do banku.
— Zrobienie pensa kosztuje więcej niż pensa — mruczał Moist. — Czy tylko mnie się wydaje, czy coś tu nie gra?
— Ale widzi pan, kiedy już pan go zrobi, taki pens ciągle pozostaje pensem — tłumaczył Bent. — Na tym polega jego magia.
— Naprawdę? Przecież to miedziany krążek. Niby czym miałby się stać?
— W ciągu roku praktycznie wszystkim. Staje się jabłkiem, częścią wozu, parą sznurówek, wiązką siana, godzinnym korzystaniem z miejsca w teatrze. Może nawet stać się znaczkiem i wysłać list, panie Lipwig. Może być wydany trzysta razy, a jednak… i to jest najlepsze… wciąż jest jednym pensem, gotowym i chętnym, by zostać wydany raz jeszcze. Nie jest jabłkiem, które zgnije. Jego wartość jest ustalona i trwała. Nie ulega zużyciu. — Oczy pana Benta błysnęły groźnie, a jedno zadrgało. — A to wszystko dlatego, że ostatecznie wart jest maleńką cząstkę wiecznego złota.
— Ale to tylko bryłka metalu. Gdybyśmy używali jabłek zamiast monet, można by przynajmniej je zjeść — zauważył Moist.
— Tak, ale może je pan zjeść tylko raz. Pens, można powiedzieć, to wieczne jabłko.
— Którego nie można zjeść. A przecież można zasadzić jabłoń.
— Może pan wykorzystać pieniądze, żeby robić więcej pieniędzy.
— Owszem, ale jak pan zrobi więcej złota? Alchemicy nie potrafią, krasnoludy pilnują tego, co mają, Agatejczycy nie chcą nam oddać swojego. Czemu nie oprzemy pieniądza na srebrze? Tak to załatwili w BhangBhangduc.
— Nie dziwię się, przecież to cudzoziemcy — stwierdził Bent. — Ale srebro czernieje. Złoto to jedyny metal, który nie matowieje.
I znowu ten charakterystyczny tik… Najwyraźniej złoto pochłaniało Benta całkowicie.
— Widział pan dosyć, panie Lipwig?
— Trochę za dużo dla komfortu, obawiam się…
— W takim razie chodźmy na spotkanie z prezesem.
Bent szedł nierównym krokiem, prowadząc Moista po schodach, a potem korytarzem. Zatrzymali się przed podwójnymi drzwiami z ciemnego drewna. Bent zastukał — nie raz, ale całą sekwencją puknięć, która sugerowała kod. A potem, bardzo ostrożnie, pchnął drzwi.
Gabinet prezesa był duży, umeblowany z prostotą, ale bardzo kosztownymi elementami. Brąz i mosiądz rzucały się w oczy. Prawdopodobnie ostatnie ocalałe drzewo jakiegoś rzadkiego, egzotycznego gatunku zostało ścięte jako surowiec na biurko będące obiektem pożądania i dostatecznie wielkie, by chować w nim ludzi. Lśniło głęboką, bardzo głęboką zielenią, mówiącą o uczciwości i władzy. Moist założył, całkiem naturalnie, że kłamie.
W mosiężnej tacy na dokumenty siedział mały piesek.
— Pan Lipwig, pani prezes… — powiedział Bent.
Dopiero wtedy Moist sobie uświadomił, że biurko ma także ludzkiego użytkownika. Ponad blatem spoglądała na niego głowa bardzo drobnej, bardzo pomarszczonej, siwej kobiety. Po obu jej stronach na biurku leżały — lśniąc stalą w tym świecie barwy złota — dwie naładowane kusze umocowane na niewielkich przegubach. Drobne dłonie właścicielki cofały się właśnie z łożysk.
— A tak. Jak miło — pisnęła. — Jestem panią Lavish. Niech pan siada, panie Lipwig.
Posłuchał, zajmując miejsce poza obecnym polem rażenia kusz. Pies skoczył z biurka na jego kolana z radosnym, miażdżącym krocze entuzjazmem.
Był to najmniejszy i najbrzydszy pies, jakiego Moist w życiu widział. Przypominał złote rybki z wielkimi, wytrzeszczonymi oczami, które wyglądają, jakby miały eksplodować. Natomiast nos, w przeciwieństwie do oczu, wydawał się wgnieciony. Pies sapał, a nogi miał takie krzywe, że musiał czasem się potykać o własne łapy.
— To Pan Maruda — przedstawiła zwierzaka staruszka. — Normalnie nie okazuje ludziom takiej sympatii, panie Lipwig. Jestem pod wrażeniem.
— Cześć, Panie Marudo — rzucił Moist.
Pies szczeknął piskliwie, po czym pokrył twarz Moista najlepszą psią śliną.
— Lubi pana, panie Lipwig — stwierdziła z aprobatą pani Lavish. — Potrafi pan odgadnąć rasę?
Moist dorastał z psami i nieźle znał się na rasach, ale przy Panu Marudzie nie miał żadnego punktu zaczepienia. Spróbował więc uczciwości.
— Wszystkie? — zasugerował.
Pani Lavish roześmiała się, a ten śmiech brzmiał o sześćdziesiąt lat młodziej niż ona.
— Całkiem słusznie. Jego matka to spoonhound, za dawnych czasów bardzo popularna rasa w pałacach arystokracji. Ale pewnej nocy uciekła, słychać było mnóstwo szczekania i obawiam się, że Pan Maruda jest synem bardzo wielu ojców. Biedaczysko.
Pan Maruda skierował na Moista parę smutnych oczu, a jego mina zaczęła zdradzać pewne napięcie.
— Bent, Pan Maruda jest dość niespokojny — stwierdziła pani Lavish. — Proszę, weź go na mały spacer do ogrodu, dobrze? Naprawdę się obawiam, że młodzi urzędnicy nie dają mu dość czasu.
Burzowa chmura przesunęła się szybko przez twarz głównego kasjera, który jednak posłusznie zdjął z haczyka czerwoną smycz.
Piesek zaczął warczeć.
Bent wziął także parę grubych, skórzanych rękawic i wciągnął je wprawnie. Warczenie zabrzmiało głośniej, a on schylił się ostrożnie, podniósł psa i przytrzymał pod pachą. Bez słowa wyszedł z gabinetu.
— Więc to pan jest tym słynnym naczelnym poczmistrzem! — rzekła pani Lavish. — Człowiek w złotym kostiumie, osobiście! Ale nie dzisiaj rano, jak widzę. Podejdź tu, drogi chłopcze. Chcę ci się przyjrzeć w świetle.
Moist zbliżył się, a staruszka wstała niezgrabnie, pomagając sobie dwoma laskami o uchwytach z kości słoniowej. Potem upuściła jedną i chwyciła Moista pod brodę. Przez chwilę przypatrywała mu się w skupieniu, obracając głowę w obie strony.
— Hmm… — mruknęła, cofając się o krok. — Tak jak myślałam…
Drugą laską trzepnęła go z tyłu po nogach i ścięła jak źdźbło. A kiedy leżał oszołomiony na grubym dywanie, pani Lavish mówiła dalej, tryumfalnym tonem:
— Jesteś złodziejem, oszustem, szulerem i ogólnie hochsztaplerem! Przyznaj się!
— Nie jestem! — zaprotestował Moist słabym głosem.
— I jeszcze kłamcą — stwierdziła radośnie pani Lavish. — I zapewne dodatkowo się podszywasz! Och, nie marnuj na mnie tego niewinnego spojrzenia! Twierdzę, że jesteś nicponiem, mój panie! Nie powierzyłabym ci nawet wiadra wody, choćby mi się majtki paliły!
A potem szturchnęła Moista w pierś. Mocno.
— No co, masz zamiar tak leżeć cały dzień? — burknęła. — Wstawaj, człowieku! Przecież nie powiedziałam, że cię nie lubię!
Moist podniósł się ostrożnie. W głowie mu się kręciło.
— Podaj mi rękę, Lipwig — rzekła pani Lavish. — Naczelny poczmistrz, tak? Jesteś prawdziwym dziełem sztuki! Dawaj!
— Co takiego? Aha…
Moist ujął dłoń kobiety. Czuł się, jakby chwycił zimny pergamin.
Pani Lavish parsknęła śmiechem.
— No tak. Całkiem jak ten szczery i mocny uścisk mojego zmarłego męża. Żaden uczciwy człowiek nie ma takiego szczerego uścisku. Na wszystkich bogów, dlaczego tak długo trwało, zanim odkryłeś świat finansjery?
Moist rozejrzał się niepewnie. Byli tu sami, bolały go łydki, a pewnych osób zwyczajnie nie da się oszukać. Mamy tutaj, pomyślał, Dziarską Staruszkę Model I: indycza szyja, krępujące poczucie humoru, radosna przyjemność bawienia się łagodnym okrucieństwem, bezpośredni sposób mówienia, który flirtuje z niegrzecznością, a co ważniejsze, flirtuje też z flirtem. Lubi uważać, że nie jest żadną „damą”. Chętna do wszystkiego, co nie grozi upadkiem, i ma ten błysk w oku mówiący: „Mogę robić, co chcę, bo jestem stara! I mam słabość do łobuzów”. Takie staruszki bardzo trudno oszukać, ale też nie ma potrzeby.
Uspokoił się. Czasami zrzucenie maski daje prawdziwą ulgę.
— W każdym razie pod nikogo się nie podszywam — zapewnił. — Moist von Lipwig to moje prawdziwe nazwisko.
— Tak, domyślam się, że nie miałeś żadnego wyboru. — Pani Lavish wróciła na fotel. — Jednak wydaje się, że przez cały czas wszystkich oszukujesz. Siadaj, Lipwig. Przecież nie gryzę. — Ostatniemu zdaniu towarzyszyło spojrzenie mówiące: „Ale dajcie mi pół butelki dżinu i pięć minut, żebym znalazła swoje zęby, to zobaczymy”. Wskazała mu krzesło obok siebie.
— Co takiego? Myślałem, że mnie pani wyrzuci! — powiedział Moist, udając zdumienie.
— Naprawdę? A dlaczego?
— Bo jestem tym wszystkim, o czym pani mówiła.
— Nie powiedziałam, że jesteś złym człowiekiem — zauważyła pani Lavish. — W dodatku Pan Maruda cię lubi, a on doskonale potrafi oceniać ludzi. Poza tym dokonałeś cudów z naszą pocztą, jak mówi Havelock. — Pani Lavish sięgnęła za siebie i postawiła na biurku dużą butelkę dżinu. — Napijesz się, Lipwig?
— Nie o tej porze.
Pani Lavish pociągnęła nosem.
— Nie mam zbyt wiele czasu, ale na szczęście mam bardzo dużo dżinu. — Nalała do szklanki porcję tylko marginalnie subśmiertelną. — Masz swoją młodą damę? — spytała, podnosząc szklankę.
— Tak.
— Czy wie, jaki jesteś?
— Tak. Stale jej to powtarzam.
— Nie wierzy, co? Ach, tak to już bywa z zakochanymi dziewczętami.
— Właściwie nie sądzę, żeby ją to martwiło. Nie jest typową dziewczyną.
— Ach… I widzi twoją wewnętrzną jaźń? Czy raczej starannie uformowaną wewnętrzną jaźń, którą trzymasz pod ręką, żeby ludzie ją odkrywali? Tacy jak ty… — Przerwała, by po chwili podjąć: — …jak my zawsze trzymają przynajmniej jedną wewnętrzną jaźń dla wścibskich gości, prawda?
Moist zrezygnował z riposty. Rozmawiając z panią Lavish, czuł się jak przed magicznym zwierciadłem, które obdziera człowieka do kości.
— Większość ludzi, których zna, to golemy — powiedział tylko.
— Tak? Wielcy ludzie z gliny, całkowicie godni zaufania, którzy nie mają nic do zadeklarowania w departamencie spodni? A co widzi w tobie? — Szturchnęła go palcem, cienkim jak serowe paluszki.
Moist rozdziawił usta.
— Kontrast, mam nadzieję. — Pani Lavish poklepała go po ramieniu. — A teraz Havelock przysłał cię tutaj, żebyś mi tłumaczył, jak mam prowadzić swój bank. Możesz mi mówić Topsy.
— No, ja…
Tłumaczyć, jak ma prowadzić swój bank? Nie tak to zostało powiedziane.
— Wiesz, Honey mi wcale nie przeszkadzała. — Topsy lekko zniżyła głos. — Całkiem miła dziewczyna, chociaż tępa jak wiadro smalcu. Zresztą nie była pierwsza, nie była nawet w czołówce. Ja sama byłam kiedyś konkubiną Joshuy.
— Naprawdę? — Wiedział, że usłyszy całą historię, niezależnie od tego, czy ma na to ochotę.
— O tak — zapewniła pani Lavish. — Ludzie wtedy więcej rozumieli. To było powszechnie akceptowane. Zwykle raz w miesiącu spotykałam się przy herbatce z jego żoną, żeby ustalić kalendarz Joshuy. Zawsze powtarzała, że się cieszy, kiedy Joshua przestaje się jej kręcić pod nogami. Tak, w tamtych czasach oczekiwano, że konkubina będzie kobietą odpowiedniej klasy. — Westchnęła. — Dzisiaj, naturalnie, wystarcza umiejętność kręcenia się głową w dół na drągu.
— Wszędzie obniżają się standardy — przyznał Moist.
Była to stosunkowo bezpieczna uwaga. Zawsze się obniżały.
— Banki są dość podobne — oświadczyła Topsy, jakby głośno myślała.
— Słucham?
— Chodzi mi o to, że fizyczny, widoczny rezultat może być taki sam, ale styl też powinien mieć znaczenie, nie sądzisz? Powinna się liczyć klasa. Pomysłowość. Ważne jest doświadczenie, nie tylko funkcjonowanie. Havelock uważa, że to rozumiesz. — Rzuciła Moistowi pytające spojrzenie. — W końcu zrobiłeś z urzędu pocztowego przedsięwzięcie niemal heroiczne, prawda? Ludzie nastawiają zegarki według przyjazdu ekspresowego z Genoi. Kiedyś nastawiali kalendarze.
— Sekary wciąż przynoszą stratę — zauważył Moist.
— Cudownie małą, gdy jednocześnie wzbogacają wspólnotę ludzką na wiele sposobów, a jestem pewna, że poborcy podatków Havelocka zabierają swoją część. Masz dar wzbudzania w ludziach entuzjazmu, Lipwig.
— Ja… No, chyba tak — wymamrotał. — Wiem, że jeśli ktoś chce sprzedawać kiełbaski, musi wiedzieć, jak się sprzedaje skwierczenie.
— I bardzo dobrze — pochwaliła go Topsy. — Bardzo dobrze. Ale choćbyś był nie wiem jak dobry w handlu skwierczeniem, wcześniej czy później musisz pokazać kiełbaskę, co? — Mrugnęła do niego w sposób, który młodszą kobietę zaprowadziłby do aresztu. — A tak nawiasem mówiąc, słyszałam, jak to bogowie doprowadzili cię do ukrytego skarbu, który pomógł odbudować gmach Poczty Głównej. Co się naprawdę zdarzyło? Topsy możesz powiedzieć.
Pewnie naprawdę mógł, uznał. Zauważył, że chociaż włosy miała przerzedzone i prawie białe, zachowały jednak blady ślad pomarańczu sugerującego o wiele głębsze czerwienie w przeszłości.
— To były moje łupy z wielu lat oszustw — wyznał.
Pani Lavish klasnęła w dłonie.
— Cudownie! Naprawdę kiełbaska! To taka… satysfakcja. Havelock zawsze znał się na ludziach. Ma ambitne plany wobec miasta, jak wiesz.
— Przedsięwzięcie… Tak, wiem.
— Podziemne ulice, nowe nabrzeża i wiele innych inwestycji. Do tego rząd potrzebuje pieniędzy, a pieniądze potrzebują banków. Niestety, ludzie w większości stracili wiarę w banki.
— Dlaczego?
— Na ogół dlatego, że straciliśmy ich pieniądze. Zwykle nieumyślnie. Ostatnie lata były dla nas ciężkie: krach ‘88, krach ‘93, krach ‘98… Chociaż ten ostatni to raczej stuknięcie. Mój zmarły mąż był człowiekiem, który nierozsądnie udzielał pożyczek, więc teraz musimy dźwigać złe długi i inne skutki jego wątpliwych decyzji. Dzisiaj jesteśmy instytucją, w której trzymają pieniądze staruszki, ponieważ zawsze to robiły, mili młodzi urzędnicy wciąż są bardzo grzeczni, a przy wejściu ciągle stoi mosiężna miska, żeby ich pieski miały się z czego napić. Czy możesz coś na to zaradzić? Rezerwy staruszek są już na wyczerpaniu, z czego doskonale zdaję sobie sprawę.
— No cóż, hm… Mam kilka pomysłów — przyznał Moist. — Ale to wciąż dla mnie pewien szok. Nie całkiem rozumiem, jak działają banki.
— Nigdy nie złożyłeś pieniędzy w banku?
— Nie. Złożyłem… Nie.
— A myślisz, że jak działają?
— No, bierzecie pieniądze ludzi bogatych i pożyczacie je odpowiednim osobom na procent, a potem oddajecie tamtym jak najmniejszą część tego procentu.
— A kim jest taka odpowiednia osoba?
— Ktoś, kto może udowodnić, że nie potrzebuje tych pieniędzy?
— Och, ty cyniku… Ale masz ogólne pojęcie.
— Czyli żadnych biednych, tak?
— Nie w bankach, mój chłopcze. Nikogo z dochodem poniżej stu pięćdziesięciu dolarów rocznie. Dla takich wymyślono skarpety i materace. Mój zmarły mąż zawsze powtarzał, że jedyną metodą zarabiania pieniędzy na biedakach jest utrzymywanie ich w biedzie. W interesach nie był człowiekiem zbyt miłym. Masz jeszcze jakieś pytania?
— Jak została pani prezesem banku?
— Prezesem i dyrektorem — poprawiła z dumą Topsy. — Joshua lubił mieć wszystko pod kontrolą. O tak, bardzo lubił… — dodała jakby do siebie. — A jestem jednym i drugim dzięki pewnej pradawnej magii, zwanej odziedziczeniem pięćdziesięciu procent akcji.
— Myślałem, że ta magia to raczej pięćdziesiąt jeden procent akcji — rzekł Moist. — Czy inni akcjonariusze nie mogą wymusić…
Po drugiej stronie pokoju otworzyły się drzwi i wkroczyła wysoka kobieta w bieli, niosąca tacę o zawartości przykrytej ściereczką.
— Pora na lekarstwo, pani Lavish — oznajmiła.
— Ono wcale mi nie pomaga, siostro! — burknęła staruszka.
— Przecież wie pani, że doktor powiedział: koniec z alkoholem. — Pielęgniarka spojrzała oskarżycielsko na Moista. — Nie wolno jej pić alkoholu — powtórzyła, wyraźnie zakładając, że poczmistrz ma przy sobie kilka butelek.
— A ja mówię: koniec z doktorem — odparła pani Lavish i mrugnęła konspiracyjnie do Moista. — Moi tak zwani pasierbowie za to płacą, wyobrażasz sobie? Próbują mnie otruć. I tłumaczą wszystkim, że zwariowałam…
Zabrzmiało pukanie do drzwi — nie tyle prośba o zgodę na wejście, ile raczej deklaracja zamiaru. Pani Lavish poruszyła się z zadziwiającą szybkością i zanim drzwi się otworzyły, dwie kusze obracały się już na przegubach.
Wszedł pan Bent z wciąż warczącym Panem Marudą pod pachą.
— Mówiłam przecież: pięć razy, panie Bent! — wrzasnęła pani Lavish. — O mało nie zastrzeliłam Pana Marudy! Nie umie pan liczyć?
— Proszę o wybaczenie — odparł Bent, ostrożnie kładąc Pana Marudę na stosie dokumentów. — I umiem liczyć.
— No to kto jest malusim majudką? — zaszczebiotała pani Lavish, a piesek wybuchnął obłąkanym entuzjazmem na widok kogoś, z kim rozstał się najwyżej dziesięć minut temu. — Byłeś ziećnym piesiećkiem? Był grzecznym pieseczkiem, panie Bent?
— Tak, proszę pani. Nadzwyczajnie. — Jad wężowych lodów nie mógłby być bardziej morderczo lodowaty. — Czy mogę teraz wrócić do swoich obowiązków?
— Pan Bent uważa, że nie wiem, jak się prowadzi bank, prawda, Panie Marudo? — gruchała do psa pani Lavish. — Jest niemądrym panem Bentem, prawda? Tak, panie Bent, może pan iść.
Moist przypomniał sobie stare przysłowie z BhangBhangduc: „Kiedy starsze panie zaczynają prawić złośliwości swojemu psu, ten pies jest już obiadem”. Wydawało się zaskakująco adekwatne w tych czasach, a te czasy były czasami, kiedy lepiej nie kręcić się w pobliżu.
— No cóż, miło było panią poznać, pani Lavish — rzekł, wstając. — Przemyślę sobie wszystko.
— Czy on już widział Huberta? — spytała pani Lavish, na pozór zwracając się do psa. — Musi poznać Huberta, zanim sobie pójdzie. Wydaje się trochę zagubiony w kwestii finansów… Proszę go zaprowadzić do Huberta, panie Bent. Hubert świetnie tłumaczy.
— Jak pani sobie życzy — odparł Bent, patrząc wściekle na Pana Marudę. — Jestem pewien, że kiedy wysłucha Huberta tłumaczącego przepływ pieniędzy, nie będzie już trochę zagubiony. Proszę za mną, panie Lipwig.
Bent milczał, kiedy schodzili na dół. Swoje duże stopy podnosił starannie, jak ktoś idący po podłodze zasypanej pinezkami.
— Pani Lavish to bojowa staruszka, co? — spróbował zagaić Moist.
— O ile mi wiadomo, nazywa się to charakterem — odparł z powagą Bent.
— Bywa czasami męcząca?
— Powstrzymam się od komentarza, drogi panie. Pani Lavish jest właścicielką pięćdziesięciu jeden procent akcji mojego banku.
Jego banku… Moist zanotował to w pamięci.
— To dziwne — stwierdził. — Przed chwilą mi mówiła, że ma tylko pięćdziesiąt procent.
— I psa. Pies jest właścicielem jednej akcji, zapisanej mu przez zmarłego sir Joshuę, a pani Lavish jest właścicielką psa. Zmarły sir Joshua miał, jak to się mówi, przewrotne poczucie humoru.
Czyli pies posiada kawałek banku, myślał Moist. Ależ weseli ludzie z tych Lavishów, nie ma co…
— Rozumiem, że nie uznaje pan tego za zabawne, panie Bent?
— Z satysfakcją mogę stwierdzić, że niczego nie uznaję za zabawne — odparł Bent, kiedy stanęli u stóp schodów. — W ogóle nie mam poczucia humoru. Żadnego. Zostało to wykazane metodami frenologii. Mam zespół Nichtlachena-Kenwortza, który z jakichś niezrozumiałych powodów uznawany jest za przykre schorzenie. Ja uważam go za dar. Muszę z przyjemnością zaznaczyć, że widok grubego mężczyzny ślizgającego się na skórce od banana oznacza dla mnie jedynie przykry wypadek, który sugeruje potrzebę większej dbałości o usuwanie domowych odpadków.
— A próbował pan… — zaczął Moist, ale Bent uniósł dłoń.
— Proszę! Powtarzam: nie uważam tego za brzemię. I muszę dodać, że irytuje mnie, kiedy inni tak sądzą. Niech się pan nie czuje zobowiązany do prób rozśmieszenia mnie. Gdybym nie miał nóg, czy próbowałby pan skłonić mnie do biegu? Jestem całkiem szczęśliwy, bardzo dziękuję!
Przystanął przed kolejnymi podwójnymi drzwiami, uspokoił się trochę i złapał uchwyty.
— A teraz może powinienem skorzystać z okazji, by pokazać panu, gdzie… mogę chyba powiedzieć: gdzie dokonuje się poważna praca, panie Lipwig. Kiedyś nazywano to kantorem, ale ja wolę o tym myśleć jak o… — Szarpnął drzwi, które rozchyliły się majestatycznie. — …Moim świecie.
Sala robiła wrażenie. A pierwszym wrażeniem, jakie zrobiła na Moiście, było: To jest piekło w dniu, kiedy nie mogli znaleźć zapałek.
Patrzył na rzędy zgarbionych pleców, na piszących gorączkowo ludzi. Nikt nie uniósł głowy.
— Pod tym dachem nie ma miejsca na liczydła, liczmany czy inne nieludzkie aparaty, panie Lipwig — oświadczył Bent, prowadząc go centralnym przejściem. — Ludzki umysł zdolny jest do nieomylności w świecie liczb. To my je wynaleźliśmy, więc jak mogłoby być inaczej? Jesteśmy tutaj rygorystyczni, bardzo rygorystyczni…
Jednym szybkim ruchem Bent porwał arkusz papieru z tacy dokumentów wychodzących na najbliższym biurku, przejrzał szybko i upuścił na miejsce z cichym pomrukiem, który oznaczał albo aprobatę, że urzędnik wszystko zapisał poprawnie, albo rozczarowanie, że nie znalazł żadnego błędu.
Na kartce aż gęsto było od obliczeń i z pewnością żaden śmiertelnik nie mógłby ocenić ich jednym rzutem oka. Ale Moist nie postawiłby nawet pensa na to, że Bent nie sprawdził każdej linii.
— Tutaj, w tej sali, znajdujemy się w sercu banku — oznajmił z dumą główny kasjer.
— W sercu — powtórzył niepewnie Moist.
— Tutaj wyliczamy oprocentowanie, opłaty, kredyty, koszty i… właściwie wszystko. I nie robimy błędów.
— Jak to? Nigdy?
— Praktycznie nigdy. Pewnie, niektóre osobniki czasami się mylą — przyznał z niesmakiem Bent. — Na szczęście osobiście sprawdzam każde działanie. Żaden błąd nie przebije się przeze mnie, może mi pan wierzyć. Błąd, drogi panie, jest gorszy od grzechu, a to dlatego, że grzech bywa często kwestią opinii, punktu widzenia czy nawet właściwej chwili, natomiast błąd to fakt, który krzyczy o poprawienie. Widzę, że starannie się pan szyderczo nie uśmiecha, panie Lipwig.
— Nie? To znaczy nie, oczywiście, że nie — zapewnił Moist.
Niech to… Zapomniał o pradawnej mądrości: Uważaj, kiedy bacznie obserwujesz, czy i ty nie jesteś bacznie obserwowany.
— Ale mimo wszystko jest pan przerażony — stwierdził Bent. — Używa pan słów i słyszałem, że robi pan to dobrze, lecz słowa są miękkie i sprawny język może je uformować w rozmaite znaczenia. Liczby są twarde. Och, można nimi oszukiwać, ale nie da się zmienić ich natury. Trzy to trzy. Nie przekona się trójki, by była czwórką, nawet jeśli ją pan ucałuje. — Gdzieś w hali zabrzmiał bardzo cichutki chichot, ale pan Bent wyraźnie nie usłyszał. — I niechętnie wybaczają. Pracujemy tutaj bardzo ciężko nad rzeczami, które trzeba wykonać. — Wyciągnął rękę. — A tutaj siedzę ja. W samym centrum.
Dotarli do dużego podestu na środku sali. W tej samej chwili chuda kobieta w białej bluzce i długiej czarnej spódnicy wyminęła ich z szacunkiem i starannie ułożyła plik kartek na tacy, gdzie piętrzył się już stos dokumentów. Zerknęła na Benta, który rzucił tylko:
— Dziękuję, panno Drapes.
Był zbyt zajęty demonstrowaniem cudów tego podestu, na którym ustawiono półkoliste biurko o skomplikowanej konstrukcji, by zauważyć wyraz, jaki przemknął po jej bladej twarzy. Ale Moist go dostrzegł i odczytał tysiąc słów, prawdopodobnie zapisanych w jej pamiętniku i nigdy nikomu niepokazywanych.
— Widzi pan? — zapytał niecierpliwie główny kasjer.
— Hmm? — mruknął Moist, spoglądając za odchodzącą kobietą.
— Proszę spojrzeć tutaj — rzekł Bent. Usiadł i zaczął pokazywać z czymś zbliżonym niemal do entuzjazmu. — Za pomocą tych pedałów mogę odwrócić biurko w dowolnym kierunku! To panoptikum mojego małego świata. Nic nie umknie moim oczom! — Zaczął pedałować gwałtownie, a cały podest przesunął się na obrotowej podstawie. — Może się kręcić z dwoma różnymi prędkościami, jak pan widzi, dzięki temu pomysłowemu…
— Rzeczywiście, prawie nic się przed panem nie ukryje — przyznał Moist, kiedy panna Drapes usiadła. — Ale chyba utrudniam panu pracę. Przepraszam.
Bent spojrzał na papiery i wzruszył ramionami.
— Ten stos? Nie zajmie mi wiele czasu. — Zaciągnął dźwignię hamulca i wstał. — Poza tym moim zdaniem to ważne, żeby w tym momencie zobaczył pan, o co tu naprawdę chodzi, ponieważ teraz muszę pana zaprowadzić do Huberta.
Odchrząknął lekko.
— Hubert nie jest tym, o co tu naprawdę chodzi? — odgadł Moist, kiedy razem wracali do głównego holu.
— Jestem pewien, że ma dobre chęci — odparł Bent, a słowa zawisły w powietrzu jak pętla.
W holu panowała dostojna cisza. Przy ladzie stało kilka osób, piesek jakiejś staruszki pił z mosiężnej misy przy drzwiach wejściowych, a wszelkie słowa były wypowiadane odpowiednio ściszonymi głosami. Moist cenił pieniądze, należały do jego ulubionych rzeczy, ale przecież niekoniecznie trzeba o nich mówić cicho, jakby w obawie, że się obudzą.
Jeśli w tym miejscu pieniądze miały głos, to szeptały.
Główny kasjer otworzył nieduże i niezbyt okazałe drzwiczki za schodami, na wpół ukryte za kilkoma palmami w doniczkach.
— Niech pan uważa, podłoga zawsze jest tutaj mokra — uprzedził, prowadząc szerokimi schodami w dół do najwspanialszej piwnicy, jaką Moist w życiu widział. Piękne kamienne łuki podtrzymywały cudownie zdobione kafelkami sklepienie, ciągnące się w dal w półmroku. Wszędzie paliły się świece, a w średniej odległości coś iskrzyło się i bladoniebieskim lśnieniem wypełniało przestrzeń między kolumnami.
— To była krypta w świątyni — wyjaśnił Bent, prowadząc Moista w głąb.
— Chce pan powiedzieć, że budynek nie tylko wygląda jak świątynia?
— Został wzniesiony jako świątynia, ale nigdy nie pełnił tej funkcji.
— Naprawdę? — zdziwił się Moist. — Którego boga?
— Żadnego, jak się okazało. Jeden z królów Ankh nakazał budowę około dziewięciuset lat temu. Wydaje mi się, że była to kwestia budownictwa spekulatywnego. Inaczej mówiąc, nie miał na myśli żadnego konkretnego boga.
— Liczył na to, że jakiś się pojawi?
— Właśnie tak, sir.
— Jak sikorki? — Moist rozejrzał się dookoła. — To miejsce było czymś w rodzaju niebiańskiego karmnika?
Bent westchnął.
— Barwnie się pan wyraża, panie Lipwig, ale sądzę, że jest w tym odrobina prawdy. W każdym razie nic z tego nie wyszło. Potem budynek wykorzystywano jako magazyn na wypadek oblężenia, jako halę targową i tak dalej, aż wreszcie Jocatello La Vice przejął go, kiedy miasto nie spłaciło pożyczki. To wszystko należy do oficjalnej historii. Czy cudzołożenie nie jest tu wspaniałe?
Po długiej chwili milczenia Moist zaryzykował pytanie:
— A jest?
— Nie zgadza się pan? Wspanialsze niż gdziekolwiek w mieście, jak słyszałem.
— Naprawdę? — Moist rozejrzał się nerwowo. — Czy trzeba tu przychodzić w jakichś wyznaczonych godzinach?
— Zwykle w godzinach pracy banku, ale grupy wpuszczamy po wcześniejszym umówieniu.
— Wie pan… Odnoszę wrażenie, że ta rozmowa jakoś mi ucieka…
Bent skinął ręką w stronę stropu.
— Chodzi mi o to wspaniałe sklepienie — wyjaśnił. — Słowo pochodzi od dawnego określenia „cudze łoże”, czyli przeciwieństwo podłoża.
— Ach… Tak? No rzeczywiście! — ucieszył się Moist. — Wie pan, nie zdziwiłbym się, gdyby nie była to wiedza powszechna.
I wtedy Moist zobaczył jarzącego się nad podłożem Chlupera.