12 Ruchy oka

Rydell patrzył na tych dwóch gliniarzy z San Francisco, Svobodova i Orlovsky'ego, dochodząc do wniosku, że praca dla Warbaby'ego może okazać się interesująca. Ci faceci to prawdziwy superciężki kaliber. Wydział zabójstw to wszędzie poważna instytucja.

Dopiero od czterdziestu ośmiu minut przebywał w Kalifornii Północnej, a już siedział przy barze, pijąc kawę z facetami z tego wydziału. Tyle że oni pili herbatę. Gorącą. W szklankach. Mocno słodzoną. Rydell siedział na końcu baru, obok Freddiego, który pił mleko. Dalej był Warbaby, nadal w kapeluszu, potem Svobodov i Orlovsky. Svobodov był prawie tak wysoki jak Warbaby, ale zdawał się zbudowany z samych ścięgien i grubych kości. Miał długie, płowe włosy, zaczesane w górę z gładkiego czoła, takiej samej barwy brwi oraz napiętą i błyszczącą skórę, jakby zbyt długo stał przy ogniu. Orlovsky był chudy i ciemnowłosy, miał wystającą brodę, mnóstwo włosów na kłykciach i okulary, które wyglądały jak przecięte na pół. Obaj mieli to charakterystyczne spojrzenie — obezwładniające, przeszywające, ciężkie i nieruchome jak ołów. Rydella uczono tego w Akademii Policyjnej, ale nie okazał się zbyt gorliwym uczniem. Nazywano to „Aktywnym wyłączeniem ruchów oka”, a zajęcia prowadził emerytowany psycholog-naukowiec z Duke University, niejaki Bagley. W trakcie wykładów często dywagował na temat notorycznych morderców, którymi zajmował się na uniwersytecie, przypadków erotycznych samobójstw przez powieszenie i tym podobnych rzeczy. Wszyscy traktowali to jako rozrywkę pomiędzy „Postępowaniem w przypadkach ciężkich przestępstw”, a „Intensywnym programem szkolenia strzeleckiego”. Jednak Rydell zazwyczaj bywał trochę rozkojarzony po ciężkich przestępstwach, ponieważ instruktorzy zawsze prosili go, żeby odgrywał rolę przestępcy. Nie miał pojęcia dlaczego. Tak więc trudno mu było się skupić na kursie wyłączania ruchów oka. A nawet jeśli zdołał coś wynieść z wykładu Bagleya, to po strzelaniu wszystko zapominał. Program szkolenia przeprowadzono tylko z prawdziwą bronią. Kiedy liczono trafienia, pokazywano ci otwory wlotowe pocisków, twoich lub przeciwnika, i pytano, czy przegrywający wykrwawił się na śmierć, czy też doznał wstrząsu pourazowego. Byli tacy, którzy po kilku sesjach zupełnie się rozklejali, ale Rydell zawsze wychodził z nich zadowolony. Nie dlatego, żeby był agresywny albo lubił widok krwi; po prostu dlatego, że wszystko działo się tak szybko. I było nierealne. Tak więc nigdy nie nauczył się hipnotyzować ludzi wzrokiem. Tymczasem porucznik Svobodov opanował tę umiejętność w niezwykłym stopniu, a jego partner, porucznik Orlovsky, rozwinął własną wersję tej sztuki, niemal równie skutecznie rzucając spojrzenia znad tych połówkowych szkieł. I tak wyglądał jak wilkołak, więc przychodziło mu to bez trudu.

Rydell nadal oceniał szyk Wydziału Zabójstw w San Francisco. Najwidoczniej tutejszy styl polegał na noszeniu starych prochowców na czarnych kamizelkach kuloodpornych, a pod nimi białych koszul i krawatów. Oksfordzkie koszule były zapięte na wszystkie guziki, a krawaty miały deseń w paski, jakby właściciele należeli do jakiegoś klubu. Spodnie z mankietami oraz naprawdę okazałe półbuty na grubych wibramach. Chyba jedynymi ludźmi noszącymi takie koszule, krawaty i buty byli imigranci, którzy za wszelką cenę pragnęli być jak najbardziej amerykańscy. Jednak połączenie kamizelki kuloodpornej ze starym prochowcem wydało mu się całkiem sensowne. Smukła plastikowa kolba H K też nie psuła wrażenia, wystając spod rozpiętej kamizelki Svobodova. Nie pamiętał, który to model, ale miał wrażenie, że to ten z magazynkiem pod lufą. Strzelający amunicją bezłuskową, wyglądającą jak woskowe kredki, z plastikowym ładunkiem otaczającym lekkie pociski w kształcie sporych gwoździ.

— Gdybyśmy wiedzieli to, co ty już wiesz, Warbaby, może wszystko byłoby prostsze.

Svobodov rozejrzał się po małym pomieszczeniu i wyjął z kieszeni płaszcza paczkę marlboro.

— To nielegalne w tym stanie, koleś — powiedziała kelnerka, zadowolona z tego, że może komuś zagrozić przepisami. Miała jedną z tych ogromnych czupryn. Lokal należał do tych miejsc, w których jadasz, jeśli pracujesz na nocną zmianę w jakimś zakichanym zakładzie przemysłowym. Rydell doszedł do wniosku, że szczęśliwcy oprócz posiłku dostają jeszcze kelnerkę. Svobodov obdarzył ją kilkoma tysiącami elektronowoltów gliniarskiego spojrzenia, wyjął z kieszonki kamizelki policyjną odznakę i wywiesił ją na nylonowym pasku na widok publiczny. Rydell usłyszał cichy szczęk uderzenia; jakiś dodatkowy pancerz pod tą białą koszulą.

— Powinieneś pokazać to tym dwóm mormonom z drogówki, którzy tu zachodzą — powiedziała.

Svobodov włożył do ust papierosa. Warbaby podsunął mu pod nos pięść, ściskając w niej bryłę złota wielkości ręcznego granatu. Zapalił nią papierosa Rosjaninowi.

— Po co ci to, Warbaby? — zapytał Svobodov na widok zapalniczki. — Palisz?

— Wszystko oprócz tych chińskich marlboro. Arkady.

Smutno jak zawsze.

— Jest w nich pełno włókien szklanych.

— Przecież to amerykańska marka — nalegał Svobodov — na licencji producenta.

— Od sześciu lat już nie robi się ich legalnie w tym kraju — powiedział Warbaby, równie smutno jak o wszystkim innym.

— Marl-bor-ro — wycedził Svobodov, wyjmując papierosa z ust i wskazując na napis nad filtrem. — Kiedy byliśmy dziećmi, Warbaby, marlboro to były duże pieniądze.

— Arkady — rzekł cierpliwie Warbaby — kiedy byliśmy dziećmi, pieniądze były pieniędzmi.

Orlovsky zaśmiał się, Svobodov wzruszył ramionami.

— Co wiesz, Warbaby? — powiedział, wracając do interesów.

— Pan Blix został znaleziony martwy w hotelu „Morrisey”. Zamordowany.

— Robota zawodowca — rzekł Orlovsky, wymawiając to jak jedno słowo. — Chcieli, żebyśmy wzięli pod uwagę jakiś bzdurny motyw etniczny, tak?

Svobodov zmrużył oczy, patrząc na Warbaby'ego.

— Tego jeszcze nie wiemy.

— Język — rzekł zdecydowanie Orlovsky. — To koloryt. Żeby nas zmylić. Myślą, że obciążymy Latynosów.

Svobodov possał papierosa i dmuchnął dymem w kierunku kelnerki.

— Co wiesz, Warbaby?

— Hans Rutger Blix, czterdzieści trzy lata, naturalizowany Kostarykanin.

Warbaby równie dobrze mógłby wygłaszać mowę pogrzebową.

— Wciskasz kit — rzucił Svobodov zza marlboro.

— Warbaby — powiedział Orlovsky — wiemy, że pracowałeś nad tym, zanim temu dupkowi poderżnięto gardło.

— Dupkowi — powtórzył Warbaby, jakby ten martwy gość był jego przyjacielem, współlokatorem, a przynajmniej dobrym znajomym. — Facet nie żyje i tyle. To czyni go dupkiem?

Svobodov tylko siedział, paląc marlboro. Zdusił je na stojącym przed nim talerzu, obok nie tkniętej pasty z tuńczyka.

— Dupek. Wierz mi.

Warbaby westchnął.

— Miał kurtkę. Arkady?

— Jeśli ją chcesz — rzekł Svobodov — musisz powiedzieć nam, co miałeś dla niego zrobić. Wiemy, że z tobą rozmawiał.

— Nigdy z nim nie rozmawiałem.

— Dobra — przyznał Svobodov. — Rozmawiał z IntenSecure. Ty robisz dla nich.

— Dokładnie — potwierdził Warbaby.

— Dlaczego zwrócił się do IntenSecure?

— Zgubił coś.

— Co?

— Jakiś drobiazg.

Svobodov westchnął.

— Lucius. Proszę.

— Okulary przeciwsłoneczne.

Svobodov i Orlovsky spojrzeli po sobie, a potem na Warbaby'ego.

— IntenSecure ściąga Warbaby'ego, bo jakiś facet zgubił okulary przeciwsłoneczne?

— Może były cenne — podpowiedział łagodnie Freddie. Przyglądał się swojemu odbiciu w lustrze nad barem.

Orlovsky splótł mocno owłosione palce, aż zatrzeszczały stawy.

— Podejrzewał, że zgubił je na przyjęciu — podsunął Warbaby — a nawet, że ktoś mógł mu je ukraść.

— Jakim przyjęciu? — Svobodov poruszył się na stołku i Rydell usłyszał chrzęst niewidocznego pancerza.

— Przyjęciu w hotelu „Morrisey”.

— Kto je wydał? — spytał Orlovsky znad szkieł.

— Pan Cody Harwood.

— Harwood… — powtórzył Svobodov. — Harwood…

— Czy nazwisko Pawłow coś wam mówi? — zapytał Freddie, nie kierując pytania do nikogo w szczególności.

— Pieniądze — mruknął Svobodov.

— I nie z marlboro — dodał Warbaby. — Pan Blix poszedł na przyjęcie do pana Harwooda, wypił kilka drinków…

— Miał tyle krwi w alkoholu, że nie trzeba go było balsamować — rzekł Orlovsky.

— Wypił kilka drinków. Miał ten drobiazg w kieszeni kurtki. Następnego ranka okularów nie było. Zadzwonił do ochrony w „Morriseyu”. Oni zwrócili się do IntenSecure, a IntenSecure wezwała mnie…

— Nie ma jego telefonu — powiedział Svobodov. — Zniknął. Nie można go z nikim powiązać. Żadnych notatek, notebooka, nic.

— Robota zawodowca — powtórzył Orlovsky.

— Te szkła — drążył Svobodov. — Co to za okulary?

— Przeciwsłoneczne — wyjaśnił Freddie.

— Znaleźliśmy to. — Svobodov wyjął coś z bocznej kieszeni prochowca. Hermetyczny woreczek na dowody. Podniósł go. Rydell zobaczył kawałki czarnego plastiku. — Tani WR. Wdeptany w dywan.

— Wiecie, co na nim puszczał? — zapytał Warbaby.

Teraz nadeszła pora na występ Orlovsky'ego. Z wewnętrznej kieszeni czarnej kamizelki wyjął drugi plastikowy woreczek.

— Szukaliśmy software'u, nie mogliśmy znaleźć. Potem prześwietliliśmy gościa rentgenem. Ktoś wepchnął mu to do gardła. Czarny prostokąt. Starta i poplamiona naklejka.

— Zanim go zarżnął.

— Co to jest? — zapytał Warbaby.

— McDonna — powiedział Svobodov.

— Hmm? — Freddie przechylał się przez Warbaby'ego, żeby zerknąć na dowód. — Mc-co?

— Porno czip.

W pierwszej chwili te dwa słowa zbiły się Rydellowi w jedno, ale zaraz zrozumiał ich sens.

— McDonna.


— Ciekawe, czy obejrzeli to dokładnie? — powiedział Freddie z tylnego siedzenia patriota. Trzymał nogi na oparciu przedniego fotela pasażera, a czerwone światełka wokół krawędzi jego butów błyskając, powtarzały słowa jakiejś piosenki.

— Co obejrzeli? — Rydell obserwował Warbaby'ego i Rosjan stojących przy jednym z najmniej niepozornych nie oznakowanych wozów, jakie kiedykolwiek widział: szarego kolosa z grafitową osłoną reflektorów i chłodnicy. Na przedniej szybie patriota zbierały się kropelki deszczu.

— Tego pornusa znalezionego w przełyku faceta. Jeśli Warbaby zawsze mówił ze smutkiem w głosie, Freddie był nieustannie zrelaksowany. Jednak smutek pierwszego wydawał się prawdziwy, natomiast odprężony Freddie było mało przekonujący.

— W takim programie jest mnóstwo kodu. W tapecie można ukryć różności, wiesz? Na przykład we fraktalach używanych do oddania barwy skóry można zaszyfrować tekst…

— Zajmujesz się komputerami, Freddie?

— Jestem konsultantem technicznym pana Warbaby'ego.

— Jak myślisz, o czym oni mówią?

Freddie wyciągnął rękę i dotknął jednego buta. Czerwone litery zniknęły.

— Teraz rozmawiają poważnie.

— O czym?

— O interesach. Chcemy wiedzieć, co mają na Blixa — tego martwego faceta.

— Tak? A co my możemy im dać?

— My? — prychnął Freddie. — Ty tylko prowadzisz wóz. — Zdjął nogi z fotela i usiadł. — Jednak to żadna tajemnica: IntenSecure i DatAmerica to jedno i to samo.

— Pieprzysz. — Svobodov najwyraźniej przejął główny ciężar konwersacji. — Co to oznacza?

— Oznacza, że jesteśmy podłączeni do większej bazy danych niż policja. Kiedy następnym razem stary Werbel zechce z nim pogadać, gość będzie zadowolony, że oddał nam przysługę. Jednak dzisiaj, człowieku, dzisiaj czuje się udupiony.

Rydell przypomniał sobie, jak wpadł na barbecue do „Wielkiego George'a” Kechakmadze, który próbował namówić go do wstąpienia do National Rifle Association.

— Macie tu dużo Rosjan w policji?

— Tutaj? Mnóstwo.

— To trochę zabawne, że tak wielu z nich wstępuje do policji.

— Dobrze pomyśl, człowieku. Przecież żyli w państwie policyjnym. Może przyzwyczaili się.

Svobodov i Orlovsky wsiedli do szarego kolosa. Warbaby podszedł do patriota, podpierając się duraluminiową kulą. Policyjny samochód uniósł się nieco na amortyzatorach, po czym zaczął mruczeć i dygotać; deszcz bębnił o jego maskę, gdy Orlovsky zapuścił silnik.

— Jezu — powiedział Rydell — nie przejmują się, że ktoś ich zobaczy, no nie?

— Oni chcą, żeby ich zobaczono — rzucił mimochodem Freddie, gdy Warbaby otworzył tylne drzwiczki i zaczął mozolnie gramolić się do środka.

— Jedziemy — rzekł Warbaby, zatrzaskując drzwi. — Wymagania protokołu. My odjeżdżamy pierwsi.

— Nie tędy — ostrzegł Freddie. — Przejechalibyśmy przez Candlestick Park. Tamtędy.

— Tak — potwierdził smutno Warbaby. — Musimy coś załatwić w centrum.


Centrum San Francisco robiło wrażenie. Całe otoczone wzgórzami, zbudowane na pagórkach lub między nimi, pozytywnie wpływało na Rydella. Był gdzieś. W konkretnym miejscu. Chociaż nie umiał powiedzieć, czy podoba mu się tutaj. Może tylko to miasto tak dalece różniło się od LA i było nieustannie oblewane potokiem sączącego się zewsząd światła. Czuł, że przybył tu jakby z innego świata, wśród tych starych, stłoczonych budynków, nie nowszych od tego ze stromym dachem (a wiedział, że i ten jest stary). Chłodne wilgotne powietrze, para unosząca się z kratek na chodnikach. I ludzie na ulicach, ale nie tacy zwyczajni: ludzie mający dobrą pracę i ciuchy. Dziwne miejsce.

— Nie, człowieku, w lewo, w lewo! — Freddie zabębnił w oparcie jego fotela. Kolejny schemat, którego trzeba się nauczyć. Sprawdził położenie kursora na wyświetlonej mapie, szukając przecznicy w lewo, którą mógłby dojechać do hotelu „Morrisey”.

— Nie wal w fotel pana Rydella — rzekł Warbaby z dwumetrową rolką faksu w rękach — kiedy prowadzi.

Faks przyszedł, kiedy ruszyli. Rydell domyślił się, że to dane Blixa, faceta, któremu poderżnięto gardło.

— Fassbinder — powiedział Freddie. — Słyszałeś kiedyś o Rainerze Fassbinderze?

— Nie jestem w nastroju do żartów, Freddie.

— Nie żartuję. Wprowadziłem tego Blixa do programu „Rozdzielonych”, człowieku; zeskanowane zdjęcie sztywniaka, które przysłali ci wcześniej Rosjanie. Wygląda zupełnie jak Rainer Fassbinder. I to po śmierci, z poderżniętym gardłem. Ten Fassbinder musiał być przystojnym facetem, nie?

Warbaby westchnął.

— Freddie…

— No, w każdym razie Niemcem. Narodowość zgadza się z…

— Pan Blix nie był Niemcem, Freddie. Tu piszą, że pan Blix nie był nawet panem Blixem. Daj mi poczytać. A Rydell potrzebuje spokoju, żeby przyzwyczaić się do jazdy po mieście.

Freddie mruknął coś, a potem Rydell usłyszał, jak bębni palcami w mały komputer, z którym się nie rozstawał. Rydell znalazł przecznicę w lewo, której szukał. Pobojowisko. Ruiny. Ogniska w stalowych beczkach. Skulone postacie, twarze blade jak u wampirów.

— Nie hamuj — powiedział Warbaby. — I nie przyspieszaj.

Z grupki zgarbionych postaci wyleciało coś, wirując w powietrzu, chlapnęło o przednią szybę, przywarło, a potem odpadło, zostawiając brudnożółtą smugę. Czyżby było szare i zakrwawione jak kawałek jelita?

Czerwone światło na skrzyżowaniu.

— Przejedź — polecił Warbaby. Rydell usłuchał wśród klaksonów. Żółte świństwo zostało na szybie.

— Zatrzymaj. Nie. Na samym chodniku. Właśnie. — Opony patriota miękko podskoczyły na nierównym krawężniku. — W skrytce na rękawiczki.

Kiedy Rydell otworzył ją, zapaliło się czerwone światełko. Windex, plik szarych papierowych ściereczek i pudełko jednorazowych chirurgicznych rękawiczek.

— Zrób to — rzekł Warbaby. — Nikt nie będzie nas niepokoił.

Rydell włożył rękawiczkę, wziął windex i ściereczki, wysiadł.

— Nie dotknij niczego — powiedział do siebie, myśląc o Sublecie. Spryskał żółtą smugę sporą porcją windexu, zmiął w dłoni trzy ścierki i wytarł szybę do czysta. Ściągnął rękawiczkę na wilgotne ścierki, tak jak nauczono go w akademii, ale potem nie wiedział, co z nią zrobić.

— Wyrzuć — poradził Warbaby z samochodu. Rydell zrobił to. Potem odszedł pięć kroków od wozu i zwymiotował. Otarł usta czystą ściereczką. Wsiadł, zatrzasnął drzwi, zamknął je, po czym schował windex i ścierki do schowka na rękawiczki.

— Ulżyło ci, Rydell?

— Zamknij się, Freddie — rzekł Warbaby. Zawieszenie patriota zaskrzypiało, gdy pochylił się naprzód. — Prawdopodobnie resztki z rzeźni — powiedział. — Jednak dobrze, że zachowałeś ostrożność. — Opadł na fotel. — Mieliśmy tu kiedyś grupę nazywaną „Miecz Świni”. Słyszałeś o nich?

— Nie — odparł Rydell. — Nigdy.

— Kradli gaśnice z budynków. Napełniali je krwią wziętą z rzeźni. Jednak rozpuścili plotkę, rozumiesz, że to ludzka krew. I z tym gaśnicami ruszyli na demonstrację wyznawców Jezusa…

— Jezu — powiedział Rydell.

— Właśnie — zgodził się Warbaby.


— Widzisz te drzwi? — zapytał Preddie.

— Jakie drzwi?

W holu hotelu „Morrisey” Rydell miał ochotę szeptać, jakby był w kościele lub w domu pogrzebowym. Dywan był tak miękki, że najchętniej położyłby się na nim i zasnął.

— Te czarne.

Rydell dostrzegł czarno lakierowany prostokąt, zupełnie gładki, nawet bez klamki. Teraz, kiedy o tym pomyślał, zdał sobie sprawę, że nie pasowały do reszty wystroju. Cały hol był z politurowanego drewna, lśniącego mosiądzu, tafli kryształu. Gdyby Freddie nie powiedział mu, że to są drzwi, wziąłby je za jakieś dzieło sztuki albo obraz.

— Taak? I co z nimi?

— To wejście do restauracji — wyjaśnił Freddie. — Tak drogiej, że nawet nie można tam wejść.

— No — odparł Rydell — jest ich mnóstwo.

— Nie, człowieku — upierał się Freddie. — Chcę powiedzieć, że nawet gdybyś srał forsą, nie mógłbyś tam wejść. Prywatny klub. Japoński.

Stali opodal stanowiska ochrony, podczas gdy Warbaby rozmawiał z kimś przez hotelowy telefon. Trzej faceci pełniący służbę za kontuarem nosili mundury IntenSecure, naprawdę eleganckie, z mosiężnymi odznakami na czapkach z daszkiem.

Rydell zaparkował patriota w podziemnym garażu, kilka pięter pod parterem budynku. Jeszcze nigdy nie widział czegoś takiego; tłumy ludzi w białych kuchennych kitlach nakładające na setki talerzy jakąś podejrzanie wyglądającą sałatkę, małe odkurzacze Sanyo brzęczące pastelowymi hordami, cały ten sprzęt, którego istnienia nie podejrzewałbyś, stojąc tutaj w holu. W apartamentach, w których mieszkał z Karen Mendelsohn w Knoxville, były te małe koreańskie roboty, które sprzątały podczas twojej nieobecności. Mieli tam nawet taki, który zbierał kurz ze ścian, ale na Karen nie robiło to wrażenia. Powiedziała, że to po prostu świadczy o tym, że nie stać ich na zatrudnianie ludzi. Rydell patrzył, jak Warbaby odwraca się, podając telefon jednemu z facetów w czapkach. Potem skinął na Rydella i Freddiego i oparł się na szczudle, kiedy ku niemu ruszyli.

— Teraz wpuszczą nas na górę — powiedział. Czapka, któremu podał telefon, wyszedł zza kontuaru. Spostrzegł, że Rydell ma na sobie koszulę IntenSecure z oderwanymi naszywkami, ale nic nie powiedział. Rydell zastanawiał się, kiedy i gdzie będzie mógł kupić sobie jakieś ubranie. Spojrzał na koszulę Freddiego i pomyślał, że jego chyba lepiej o to nie pytać.

— Tędy, proszę pana — powiedział Czapka do Warbaby'ego. Freddię i Rydell poszli za nimi korytarzem. Murzyn mocno wbijał kulę w dywan, a szyna na jego nodze tykała miarowo jak zegar.

Загрузка...