38 Cudowna mila

„Wally” Divac, serbski gospodarz Rydella, niezbyt chętnie dał mu swoją latarkę, ale Rydell skłamał, że w IntenSecure załatwi mu coś lepszego i przyniesie mu to wtedy, kiedy zwróci pożyczkę. Może jeden z tych teleskopowych prętów z bezprzewodowym taserem na końcu; coś poważnego, profesjonalnego i może nawet półlegalnego. Wally był amatorem takich rzeczy. Lubił udawać, że jest policjantem. Tak jak większość ludzi niemal nie odróżniał prawdziwej policji od takiej organizacji jak IntenSecure. Przed domem miał znak firmy ochroniarskiej, ale Rydell z zadowoleniem stwierdził, że nie była to IntenSecure. Wally'ego niezbyt było stać na ich usługi, podobnie jak na nie używany samochód, chociaż zawsze twierdził, że jego wóz został „wypróbowany”, jakby pierwszy właściciel był jakimś wyrobnikiem mającym mu go dotrzeć. Jednak miał swój dom, w którym mieszkał, obłożony bladoniebieskim plastikiem podobnym do malowanego drewna i jedną z tych imitacji trawnika, które wyglądają lepiej niż prawdziwy AstroTurf. Ponadto posiadał dom w Mar Vista i parę innych. Jego siostra przybyła tu w 1994, a potem ściągnął i on, uciekając przed kłopotami w ojczyźnie. Nigdy tego nie żałował. Mówił, że to dobry kraj, tylko wpuszcza za dużo emigrantów.

— Czym jeździsz? — zapytał ze stopni odnowionego domu.

— Montxo — odparł Rydell. — Z Barcelony. Elektryczny.

— Mieszkasz w Ameryce — powiedział Wally, z siwymi włosami zaczesanymi do góry i ukazującymi pokryte szramami czoło. — Dlaczego jeździsz czymś takim?

Jego elegancki bmw stal na podjeździe; przez pięć minut wyłączał system alarmowy, żeby wyjąć latarkę dla Rydella. Ten przypomniał sobie, jak kiedyś w Knoxville nowe krótkofalówki wydziału narkotyków uruchomiły alarmy we wszystkich samochodach w promieniu kilku kilometrów.

— Hmm — powiedział — to naprawdę dobre dla środowiska.

— Ale niedobre dla twojego kraju — odparł Wally. — Kwestia image'u. Amerykanin powinien jeździć samochodem, z którego może być dumny. Bawarskim. A przynajmniej japońskim.

— Odniosę ci to, Wally — obiecał Rydell, trzymając wielką czarną latarkę.

— I coś jeszcze. Przyrzekłeś.

— Nie martw się.

— Kiedy zapłacisz czynsz?

— Kevin się tym zajmie.

Wsiadł do montxo i nadepnął sprzęgło. Samochodzik zakołysai się lekko na amortyzatorach, gdy silnik powoli zwiększał obroty. Wally pomachał mu ręką, wzruszył ramionami, a potem wycofał się do domu i zamknął drzwi. Rydell po raz pierwszy widział go bez tyrolskiego kapelusza.

Rydell spojrzał na latarkę, zastanawiając się, gdzie jest bezpiecznik. Nie było to wiele, ale musiał mieć jakąś broń. A ta była typowo obronna. Na ulicy mógłby łatwo kupić pistolet, lecz tym razem nie chciał mieć przy sobie broni palnej. Za jej posiadanie groził znacznie dłuższy wyrok. Potem pojechał z powrotem w kierunku „Gluta”, nie spiesząc się na skrzyżowaniach i usiłując wybierać ulice z wydzielonymi pasami dla pojazdów elektrycznych. Wyjął telefon Chevette i wcisnął wybieranie numeru węzła w Utah, otrzymanego od Zjadacza Bogów w Paradise. Zjadacz Bogów to ten, który wyglądał jak góra, a przynajmniej tak się przedstawił. Rydell zapytał go, co to za nazwisko. Tamten odparł, że jest pełnej krwi Indianinem, ale Rydell raczej w to wątpił. Ich głosy też nie były realne; zdigitalizowana mowa. Zjadacz Bogów równie dobrze mógł być kobietą albo trzema różnymi osobami, jak również wszystkie te trzy widziane przez niego postacie mogły być jedną osobą. Pomyślał o kobiecie na wózku inwalidzkim, w „Dysydentach”. To mogła być ona. Mógł to być ktokolwiek. Dlatego ci hackerzy byli nieuchwytni. Usłyszał sygnał aparatu węzła w Utah. Zjadacz Bogów odebrał telefon przy piątym dzwonku, jak zawsze.

— Tak?

— Paradise — powiedział Rydell.

— Richard?

— Nixon.

— Mamy twój towar na miejscu, Richard. Wystarczy sprężyć się i pchnąć.

— Wyceniliście usługę?

Światło zmieniło się. Ktoś zatrąbił, wkurzony brakiem przyspieszenia montxo.

— Pięćdziesiąt — rzekł Zjadacz Bogów.

Pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Rydell skrzywił się.

— Dobra — rzekł. — Do przyjęcia.

— Lepiej żeby tak było — powiedział Zjadacz Bogów. — Możemy bardzo uprzykrzyć ci życie nawet w więzieniu. Prawdę mówiąc, jesteśmy gotowi naprawdę ci dokuczyć. Linia zerowa w kiciu jest kiepska.

I założę się, że macie tam sporo przyjaciół, pomyślał Rydell.

— Jak oceniasz przybliżony czas reakcji od chwili wezwania?

Zjadacz Bogów beknął, celowo i głośno.

— Krótki. Dziesięć, góra piętnaście. Przygotowaliśmy to zgodnie z umową. Twoi przyjaciele umrą ze strachu. Tylko staraj się trzymać z daleka. To będzie coś, czego nigdy nie widziałeś. Wkroczy nowy zespół, który dopiero rozpoczął służbę.

— Mam nadzieję — rzekł Rydell i przerwał połączenie.


Podał dozorcy parkingu numer apartamentu Karen Mendelsohn. Później nie będzie to miało żadnego znaczenia. Wepchnął latarkę za pasek dżinsów, pod kurtkę pożyczoną od Buddy'ego. Pewnie należała do ojca chłopaka. Powiedział Buddy'emu, że pomoże mu znaleźć jakieś mieszkanie, kiedy chłopiec przyjedzie do LA. Miał nadzieję, że Buddy nigdy nie zdoło tego zrobić, ponieważ tacy jak on odejdą najwyżej przecznicę od przystanku autobusu, zanim padną ofiarą jakiegoś miejskiego drapieżnika — błysk zębów i kół, a potem koniec z Billym. Jednak zdawał sobie sprawę z jego trudnej sytuacji. Chłopiec zajmował mały pokój w przyczepie mieszkalnej, z plakatami Fallona i Jezusa, ukradkiem uciekając w wirtualną rzeczywistość. Jeśli przynajmniej nie spróbuje, jak skończy? Rydell podziwiał Subletta, że ten wyrwał się z takiego otoczenia mimo alergii i wielu trudności. Jednak teraz Sublett niepokoił go. To kompletne szaleństwo, żeby martwić się o kogoś w takiej sytuacji jak ta, ale Sublett zachowywał się tak, jakby już nie żył. Po prostu przechodził od jednej czynności do następnej, jakby nic nie miało znaczenia. Jedyne, co jeszcze go obchodziło, to jego alergie.

Chevette też, Chevette Washington, tyle że ona niepokoiła go białą skórą pleców, tuż nad paskiem tych czarnych obcisłych spodni, kiedy leżała skulona na łóżku obok niego. Wciąż miał ochotę jej dotknąć; jej piersi, które opinały podkoszulek, kiedy siadała rano, a także tych ciemnych kosmyków włosków pod pachami. A teraz, idąc do kafejki u podstawy ruchomych schodów, czując, jak prostokątna obudowa latarki Wally'ego wbija mu się w kręgosłup, wiedział, że może nigdy nie mieć już okazji. Za pół godziny prawdopodobnie będzie martwy lub w drodze do więzienia.

Zamówił kawę z podwójną porcją śmietanki, zapłacił resztkami pieniędzy i zerknął na timexa. Za dziesięć trzecia. Kiedy poprzedniego wieczoru połączył się z motelu z komputerem osobistym Warbaby'ego, umówił go na trzecią. Zjadacz Bogów podał mu ten numer. Zjadacz Bogów mógł podać ci każdy numer. Warbaby wydawał się szczerze zasmucony tym, że słyszy jego głos. A także lekko rozczarowany.

— Nie spodziewaliśmy się tego po tobie, Rydell.

— Przykro mi, panie Warbaby. To ci cholerni Rosjanie. I ten pieprzony kowboj, ten Loveless. Weszli mi w paradę.

— Nie ma potrzeby kląć. Kto ci dał ten numer?

— Dostałem go przedtem od Hernandeza. — Cisza. — Mam te okulary, panie Warbaby.

— Gdzie jesteś?

Chevette Washington obserwowała go z łóżka.

— W Los Angeles. Uznałem, że lepiej będzie, jeśli znajdę się jak najdalej od tych Rosjan.

Cisza. Może Warbaby zakrył słuchawkę dłonią. A potem:

— No cóż, chyba mogę zrozumieć twoje zachowanie, chociaż nie powiem, żebym je aprobował…

— Może pan tu przyjechać i wziąć je, panie Warbaby? I uznać, że jesteśmy kwita?

Dłuższa pauza.

— No cóż, Rydell — ze smutkiem — nie chciałbym, żebyś zapomniał, jak bardzo jestem tobą rozczarowany, ale owszem, mógłbym to zrobić.

— Tylko pan i Freddie, dobrze? Nikogo więcej.

— Oczywiście — rzekł Warbaby. Rydell wyobraził sobie, jak patrzy na Freddiego, który stuka w jakiś nowy laptop, usiłując wytropić rozmowę. Do węzła w Oakland, a potem do lewego numeru.

— Niech pan będzie tu jutro, panie Warbaby. Zadzwonię do pana pod ten sam numer i powiem, gdzie przyjść. O trzeciej. Punkt.

— Sądzę, że podjąłeś właściwą decyzję, Rydell — powiedział Warbaby.

— Mam nadzieję — odparł Rydell i rozłączył się.

Teraz spojrzał na timexa. Upił łyk kawy. Trzecia. Punkt. Postawił kawę na kontuarze i wyjął telefon. Zaczął wystukiwać numer Warbaby'ego.


Dotarli tam po dwudziestu minutach. Przyjechali dwoma samochodami, z przeciwnych stron: Warbaby i Freddie czarnym lincolnem z białym talerzem anteny satelitarnej na dachu, prowadzonym przez Freddiego, a potem Svobodov i Orlovsky w metalicznie szarym sedanie marki łada, zapewne wziętym z wypożyczalni. Patrzył, jak spotkali się, wszyscy czterej, a potem weszli na plac pod „Glutem”, obok tych kinetycznych rzeźb, kierując się do najbliższej windy, Warbaby smutny jak zawsze i podpierający się laską. Warbaby był w tym samym oliwkowym płaszczu i stetsonie, Freddie miał luźną i bardzo różową koszulę oraz laptopa pod pachą, a Rosjanie z wydziału zabójstw włożyli szare garnitury w takim samym kolorze jak łada, którą przyjechali. Odczekał chwilę, żeby sprawdzić, czy nie pokaże się Loveless, a potem zaczął wystukiwać numer telefonu w Utah.

— Proszę, Jezu — rzekł, licząc dzwonki.

— Kawa w porządku? — spytał młody Azjata z kafejki, spoglądając na niego.

— Niezła — rzekł Rydell, gdy Zjadacz Bogów podniósł słuchawkę.

— Tak?

— Paradise.

— Richard?

— Nixon. Są tu. Czterej oprócz Śmieszka.

— Ci dwaj Rosjanie, Warbaby i jego dżokej?

— Tak.

— A tamtego nie ma?

— Nie widzę go…

— Mimo to jego opis jest w pakiecie. Dobra, Rydell. Zaczynamy.

Klik. Rydell wepchnął telefon do kieszeni kurtki, odwrócił się i szybkim krokiem ruszył w kierunku windy. Chłopak z kafejki pewnie pomyślał, że nie smakowała mu kawa.


Zjadacz Bogów i jego przyjaciele, jeśli nie byli jedną osobą, na przykład jakąś zdziecinniałą staruszką na wzgórzach Oakland, mającą sprzęt wartości kilku milionów dolarów i negatywne nastawienie do rzeczywistości, zdaniem Rydella byli po prostu bandą popaprańców. Jeśli im wierzyć, to nie było rzeczy, której nie potrafiliby zrobić. Skoro jednak byli tak potężni, to czemu musieli się ukrywać i zbijali forsę, popełniając przestępstwa?

W akademii Rydell wysłuchał kilku wykładów na temat przestępstw komputerowych, ale były to suche wiadomości. Historia hackerów, którymi początkowo były po prostu sprytne dzieciaki, naciągające firmy telekomunikacyjne. Zasadniczo, powiedział gościnnie wykładający policjant federalny, każde przestępstwo będące niegdyś specjalnością białych kołnierzyków, zalicza się obecnie do przestępstw komputerowych, ponieważ teraz ludzie w biurach non stop z nimi pracują. Jednak są pewne przestępstwa, które można uznać za komputerowe w dawnym znaczeniu tego słowa, ponieważ zazwyczaj dokonywane są przez zawodowych przestępców, którzy uważają się za hackerów. Opinia publiczna, powiedział im federalny, wciąż spogląda na hackerów jak na swego rodzaju romantycznych skubańców, dzieciaki przenoszące wygódkę. Rozpuszczone bachory. W dawnych czasach, mówił, wielu ludzi nie wiedziało nawet, że wygódkę można przenieść, aż budzili się po uszy w gównie. Klasa Rydella posłusznie roześmiała się. Jednak nie dzisiaj, rzekł federalny; współczesny hacker jest równie romantyczny jak cyngiel gangu lodziarzy czy silnoręki naćpany pląsem. I znacznie trudniejszy do zatrzymania, chociaż jeśli dopadniecie go i przyciśniecie, to zwykle uda się zgarnąć jeszcze paru innych. Jednak oni przeważnie organizują się w małe grupy, z których składają się większe gangi, tak że chwyta się tylko członków jednej z grup, którzy nie znają innych ludzi i nic o nich nie wiedzą.

Zjadacz Bogów i jego przyjaciele, ilu by ich było, zapewne tworzyli taką grupę, jedną z wielu wchodzących w skład Republiki Żądzy. A jeśli naprawdę zamierzali zrobić coś dla niego, to zapewne z trzech powodów: nie chcieli, aby San Francisco zostało przebudowane, ponieważ podobała im się obecna, niedoskonała infrastruktura; zarabiali na tym niezłe pieniądze — których on niestety nie miał — a ponadto wymyślili nowy sposób działania i chcieli go wypróbować. Ten ostatni powód wydawał się najistotniejszy, kiedy już postanowili mu pomóc.

Teraz, jadąc ruchomymi schodami, między wszystkimi tymi ludźmi, którzy żyli tu lub pracowali, powstrzymując chęć zerwania się do biegu, Rydell z trudem mógł uwierzyć, że Zjadacz Bogów i reszta zrobią to, co obiecali. A jeśli nie, no cóż, wpakują go w bagno.

Nie, powiedział sobie, zrobią to. Muszą. Gdzieś w Utah obraca się talerz, celując w kierunku wybrzeża i kalifornijskiego nieba. A z anteny, wprowadzone z kryjówki Zjadacza Bogów i jego przyjaciół, przesyłane są pakiety sygnałów. A tam gdzieś, wysoko nad „Glutem”, nad całym obszarem LA, wisi Gwiazda Śmierci. Rydell ominął siwowłosego mężczyznę w stroju tenisowym i przebiegł kilka stopni ruchomych schodów. Dotarł pod miedziany cycek. Do małego pasażu wchodzili i wychodzili ludzie. Fontanna z wodą spływającą po wielkich poszarpanych płytach zielonego szkła. Obok niej szli Rosjanie, zmierzali ku białym ścianom kompleksu, w którym mieszkała Karen. Nie widział Warbaby'ego ani Freddiego.

3:32.

— Cholera — powiedział, pojmując, że nie udało się, że Zjadacz Bogów zawiódł go, a on skazał na śmierć Chevette Washington i Subletta, a nawet Karen Mendelsohn, znowu spróbował i nie udało się — tym razem po raz ostatni.

A wtedy te rzeczy wleciały przez długą szczelinę w szkle, na południe od boiska do piłki ręcznej, a on jeszcze nigdy nie widział czegoś takiego. Było ich całe stado, dziesięć czy dwanaście i wszystkie całkiem czarne. Nie wydawały niemal żadnego dźwięku, lecz jakby płynęły w powietrzu. W luźnym szyku. Gracze na boisku znieruchomieli i patrzyli na nie. Były to helikoptery, ale za małe, aby pomieścić choć jednoosobową załogę. Mniejsze od tych mikroświetlnych. Dyskowate. Z francuskimi wieżyczkami strzelniczymi aerospatiale, jakie widuje się na migawkach z Mexico City, które zapewne były kontrolowane przez ECCCS, system komunikacji w nagłych wypadkach, uruchamiany przez Gwiazdę Śmierci. Jeden z nich przeleciał jakieś dwadzieścia stóp nad jego głową i Rydell dostrzegł pęk rur jakiejś broni maszynowej lub wyrzutni rakiet.

— Do licha — rzekł Rydell, spoglądając na przyszłość firm ochroniarskich.

— AKCJA POLICYJNA. ZACHOWAĆ SPOKÓJ.

Jakaś kobieta w pasażu zaczęła wrzeszczeć, raz po raz, jak jakiś mechanizm.

— ZACHOWAĆ SPOKÓJ.

Większość usłuchała; malował się na większości twarzy, tych twarzy mieszkańców wyżyn, o stanowczo zarysowanych szczękach. Ludzi w miękkich ubraniach trzepoczących w podmuchach śmigieł.

Rydell zaczął biec. Przebiegł obok Svobodova i Orlovsky'ego, patrzących na helikoptery, które opuściły się znacznie niżej i niedwuznacznie mierzyły do nich. Rosjanie rozdziawili usta, a połówkowe okulary Orlovsky'ego wyglądały tak, jakby zaraz miały mu spaść.

— NA ZIEMIĘ. JUŻ. ALBO OTWIERAMY OGIEŃ.

Mieszkańcy, szczupli i w większości jasnowłosi, stali nieruchomo, trzymając w rękach rakiety tenisowe lub papierowe reklamówki z pasażu. Obserwowali helikoptery oraz dziwnie spokojnymi oczami Rydella, który przebiegł obok nich. Minął Freddiego, który leżał na brzuchu na granitowych płytach, z wyciągniętymi nad głową rękami i leżącym między nimi laptopem.

— ZACHOWAĆ SPOKÓJ.

Potem ujrzał Warbaby'ego, leżącego na metalowej ławce, jakby siedział tam od zawsze, patrząc na przemijające życie. Warbaby też go dostrzegł.

— AKCJA POLICYJNA.

Laska stała obok, oparta o ławkę. Podniósł ją, powoli i z rozmysłem, a Rydell był pewny, że zaraz zostanie zastrzelony.

— ZACHOWAĆ SPOKÓJ.

Jednak Warbaby, smutny jak zawsze, tylko zasalutował mu, podnosząc laskę do ronda stetsona.

— RZUĆ TĘ LASKĘ.

Wzmocniony głos policjanta z oddziału antyterrorystycznego, ukrytego gdzieś w podziemiach City Hali East, obsługującego wieżyczkę strzelniczą przez zestaw teleprezentacyjny. Warbaby wzruszył ramionami, powoli, po czym odrzucił laskę. Rydell biegł dalej, przez otwarte drzwi i wpadł do mieszkania Karen Mendelsohn. Karen i Chevette Washington stały w progu, wytrzeszczając oczy.

— Do środka! — wrzasnął. Tylko gapiły się na niego. — Wchodźcie do środka!

Obok drzwi rosła kępa roślin, w terakotowej donicy sięgającej mu do pasa. Zobaczył wychodzącego zza niej Lovelessa, unoszącego ten mały pistolet; Loveless miał srebrzystą sportową kurtkę i lewą rękę na temblaku, a na twarzy mnóstwo mikroporowych plastrów w niezupełnie dobranym odcieniu, tak że wyglądał jak trędowaty. Uśmiechał się złowieszczo.

— Nie! — wrzasnęła Chevette Washington. — Ty parszywy mały pierdolcu!

Loveless przesunął lufę broni, trzymał ją przy głowie dziewczyny i Rydell zobaczył, jak uśmiech znika z jego ust. Zauważył, że bez niego Loveless wygląda, jakby nie miał warg.

— ZACHOWAĆ SPOKÓJ — przypominały wszystkim helikoptery, gdy Rydell wyrwał zza pasa latarkę Wally'ego.

Loveless nie zdążył nacisnąć na spust, co — trzeba przyznać — wywarło wrażenie na Rydellu. Skutki działania gazu pieprzowego były bardzo podobne do reakcji alergicznej Subletta, tylko znacznie gorsze i o wiele szybsze.


— Ty stuknięty, stuknięty pierdoło — powtarzała Karen Mendelsohn, z oczami podpuchniętymi jak po spotkaniu z rojem szerszeni. Obie z Chevette otrzymały niewielką dawkę gazu pieprzowego, a Sublett tak przestraszył się wiszącego w powietrzu oparu, że zamknął się w garderobie Karen i nie chciał wyjść. — Ty stuknięty, porąbany pierdoło. Czy wiesz, co narobiłeś?

Rydell siedział sobie w jednym z jej białych retrogresywnych foteli, słuchając porykujących na zewnątrz helikopterów. Później, kiedy wszystko się wyjaśni, stwierdzą, że Republika Żądzy zrobiła z Warbaby'ego i pozostałych krwiożerczych najemników opłacanych przez sonorańskich separatystów, którzy zgromadzili w apartamencie Karen wystarczającą liczbę materiałów wybuchowych, żeby wysadzić „Gluta” i okolice aż do Malibu. Ponadto wprowadzili także wątek zakładników, żeby zapewnić łagodną interwencję oddziału antyterrorystycznego. Chociaż kiedy przybyli tam, byłoby bardzo nieprzyjemnie, gdyby nie Karen, znany prawnik z „Gliniarzy w opałach”. Na początku wściekali się, ale ludzie Pursleya najwyraźniej mieli swoje sposoby, żeby ich uspokoić. A najśmieszniejsze było to, że oni, Wydział Policji Los Angeles, nigdy nie wyjawią, iż jakiś hacker włamał się do systemu Gwiazdy Śmierci. Powtarzali, że dostali telefoniczną informację. Upierali się przy tym tak bardzo, że w końcu byli gotowi zapomnieć o całej reszcie.

Jednak kiedy tam siedział, słuchając Karen i stopniowo dochodząc do wniosku, że taak, jest stukniętym pierdołą, którego ona lubi, wciąż myślał o „Nightmare Folk Alt” oraz tamtej kobiecie i miał nadzieję, że nie ucierpiała, ponieważ Zjadacz Bogów potrzebował do swoich pakietów danych jakiś numer telefonu w LA, z którego niby to zadzwoniono z informacją. Rydell nie chciał podawać im numeru Kevina, a potem znalazł w portfelu telefon do tego sklepu na kawałku okładki „People” i podał go Zjadaczowi Bogów. Później podeszła do niego Chevette, z twarzą opuchniętą od gazu pieprzowego i spytała go, czy udało się, czy też wszystko się całkiem pochrzaniło? A on odparł, że tak i wszystko gra, ale zaraz przyszła policja i było niezbyt wesoło, dopóki nie pojawił się Aaron Pursley z oddziałem prawników równie licznym jak siły policyjne, a potem sam Wellington Ma w granatowym blezerku ze złotymi guzikami. Tak więc Rydell w końcu poznał go osobiście.

— Zawsze cenię sobie spotkania z klientami — rzekł Wellington Ma, ściskając mu dłoń.

— Miło mi pana poznać, panie Ma — powiedział Rydell.

— Nie będę pytał, co pan zrobił z moją pocztą głosową — powiedział Wellington Ma — ale mam nadzieję, że to się nie powtórzy. Jednak pańska historia jest fascynująca.

Rydell przypomniał sobie Zjadacza Bogów i pięćdziesiąt tysięcy, mając nadzieję, że Ma i Karen nie będą o to wściekli. Nie przypuszczał, ponieważ Aaron Pursley już dwukrotnie powtórzył, że to będzie lepsze od morderstw Pooky Bear, natomiast Karen przyznała, że Chevette jest telegeniczna, promienieje młodością, a ponadto że Chrome Koran na pewno będzie chciał napisać do tego muzykę. Wellington Ma podpisał kontrakt z Chevette i z Sublettem, chociaż musiał podać papiery do garderoby, ponieważ Sublett nie chciał za nic z niej wyjść.

Z tego, co mówiła Karen, Rydell zrozumiał, że Chevette opowiedziała jej prawie wszystko, kiedy przetrzymywali ją tu z Sublettem, nie pozwalając zaalarmować IntenSecure. A Karen najwidoczniej dobrze znała się na tych okularach światła wirtualnego i umiała je włączyć, ponieważ przez większość czasu miała je na nosie i teraz wiedziała wszystko o Sunflower, czy jak tam się to nazywało. Mówiła Pursleyowi, że to bombowy materiał, ponieważ obciąży Cody'ego pieprzonego Harwooda, o ile dobrze rozegrają karty, a od dawna mu się należało, draniowi.

Rydell nawet nie miał okazji popatrzeć sobie przez te szkła.

— Panie Pursley? — Podszedł do faceta.

— Tak, Berry?

— I co teraz?

— No — odparł Pursley, skubiąc skórę pod nosem — ty i dwoje twoich przyjaciół zostaniecie aresztowani i przewiezieni na posterunek.

— Naprawdę?

Pursley spojrzał na swój wielki złoty zegarek. Wokół tarczy były osadzone diamenty, a pod spodem spory turkus.

— Za około pięć minut. Mniej więcej na szóstą zwołamy pierwszą konferencję prasową. Odpowiada wam to, czy najpierw chcecie zjeść? Możemy zamówić wam coś z restauracji.

— Przecież będziemy aresztowani.

— Kaucja, Berry. Słyszałeś o kaucji? Jutro rano wszyscy będziecie wolni. — Pursley obdarzył go promiennym uśmiechem.

— Wyjdziemy z tego, panie Pursley?

— Berry — odparł Pursley — masz kłopoty, synu. Jesteś gliniarzem. W dodatku uczciwym. W opałach. Po uszy w spektakularnym i — przepraszam za wyrażenie — ewidentnie heroicznym gównie. — Klepnął Rydella w ramię. — Zespół „Gliniarzy w opałach” jest tu z tobą, chłopcze, i zapewniam cię, że wszyscy doskonale na tym wyjdziemy.

Chevette powiedziała, że nie ma nic przeciwko temu, żeby pójść do więzienia, ale czy mogłaby zadzwonić do San Francisco, do niejakiego Fontaine'a?

— Możesz dzwonić do kogo chcesz, kochanie — powiedziała Karen, ocierając chusteczką oczy Chevette. — Zarejestrują rozmowę, ale dostaniemy kopię. Jak nazywał się ten twój czarny przyjaciel, ten który został zastrzelony?

— Sammy Sal — odparła Chevette.

Karen spojrzała na Pursleya.

— Chyba weźmiemy Jacksona Cale — powiedziała. Rydell zastanawiał się, po co, ponieważ Jackson Cale był tym nowym czarnym gwiazdorem filmów telewizyjnych.

A potem Chevette podeszła i objęła go, cała przywarła do niego i tak jakoś spojrzała spod tej idiotycznej fryzury. I spodobało mu się to, chociaż miała czerwone oczy i ciekło jej z nosa.

Загрузка...