25 Bez wioseł

Powtarzał, że jest z Tennessee i niepotrzebne mu takie gówno. Była pewna, że zabiją się po drodze, a poza tym ci gliniarze będą ich ścigać, tak samo jak ten, który zabił Sammy'ego. Wciąż nie wiedziała, co właściwie się stało i czy to nie Nigel najechał na Rosjanina o ściągniętej twarzy? Tymczasem on trzymał się prawej strony Bryant, więc kazała mu skręcić w lewo w Folsom, bo jeśli te dupki pojadą za nimi, to chciała znaleźć się na Haight — najlepszym miejscu, jakie znała, żeby się zgubić, co zamierzała zrobić przy pierwszej sprzyjającej okazji. Ten ford był trochę podobny do tego, jakim jeździł pan Matthews pilnujący ośrodka w Beaverton. A ona próbowała dźgnąć kogoś śrubokrętem. Nigdy przedtem nie zrobiła czegoś takiego. I zniszczyła komputer tamtego czarnego faceta ze śmieszną fryzurą. A ta bransoletka na jej lewym przegubie, druga kołysząca się luźno, otwarta, na trzech ogniwach łańcucha…

Sięgnął ręką i złapał luźną obrączkę. Nie odrywając oczu od ulicy, zrobił z nią coś. Puścił. Teraz była zamknięta.

— Dlaczego to zrobiłeś?

— Żeby nie zaczepiła się o coś i nie przykuła cię do jakiejś klamki albo znaku drogowego…

— Zdejmij ją.

— Nie mam klucza.

— Zdejmij ją! — wrzasnęła.

— Schowaj ją w rękawie kurtki. To kajdanki Beretty. Naprawdę dobry sprzęt.

Odniosła wrażenie, że był zadowolony, mając o czym mówić i zaczął jechać trochę wolniej. Piwne oczy. Nie stary: może po dwudziestce. Tanie ciuchy w stylu K-mart, mokre. Jasnobrązowe włosy, ścięte krótko, ale nie przy skórze. Widziała, jak porusza mięśniami policzków, jakby żuł gumę.

— Dokąd jedziemy? — spytała.

— Niech mnie szlag, jeśli wiem — odparł, lekko przyspieszając.

— To ty powiedziałaś „w lewo”…

— Kim jesteś?

Zerknął na nią.

— Rydell. Berry Rydell.

— Barry?

— Berry. Przez „e”. Hej, to jakaś cholernie wielka ulica, ze światłami i wszystkim…

— W prawo.

— Gdzie mam…

— W prawo!

— Dobrze — powiedział i skręcił. — Dlaczego?

— To Haight. Mnóstwo ludzi do późna, gliniarze nie lubią tam zachodzić…

— Można tam porzucić samochód?

— Odwrócisz się na dwie sekundy, a przejdzie do historii.

— Są tam bankomaty?

— Yhm.

— O, jest jeden.

Na krawężnik, aż kawałki hartowanego szkła wypadły z rozbitej tylnej szyby. Nawet nie zauważyła, kiedy to się stało. Z tylnej kieszeni spodni wyjął przemoczony portfel i zaczął wyciągać z niego karty. Spojrzał na nią.

— Jeśli chcesz wyskoczyć z wozu i uciec — wzruszył ramionami — to masz okazję.

Potem sięgnął do kieszeni kurtki i wyjął okulary oraz telefon Codesa, który zgarnęła, gdy w „Dysydentach” zgasło światło. Ponieważ wiedziała od Lowella, że ludzie w tarapatach potrzebują telefonu, czasem bardziej niż czegokolwiek innego. Rzucił jej na podołek okulary tego faceta i telefon.

— Są twoje.

Później wysiadł, podszedł do bankomatu i zaczął wpychać weń karty. Siedziała tam, patrząc, jak automat wynurza się ze swojej pancernej obudowy, tak jak zawsze nieśmiało i ostrożnie, wysuwając swoje kamery, żeby monitorować transakcję. On stał, bębniąc palcami, z wargami ułożonymi jak do gwizdnięcia, ale nie wydając żadnego dźwięku. Popatrzyła na futerał i telefon, zastanawiając się, dlaczego po prostu nie wyskoczy i nie ucieknie, tak jak powiedział.

W końcu wrócił, przeliczając kciukiem zwitek banknotów, wepchnął je do kieszeni dżinsów i wsiadł. Pstryknął pierwszą kartę w kierunku bankomatu, który chował się do swojej skorupy jak krab.

— Nie wiem, jak zdołali tak szybko zablokować to konto, po tym jak uszkodziłaś laptopa Freddiego.

Pstryknął drugą. Potem ostatnią. Leżały przed bankomatem, który zasłonił się lexanową tarczą, błyskając maleńkimi hologramami w powodzi halogenowych świateł.

— Ktoś je zabierze — powiedziała.

— Mam nadzieję — rzekł — że weźmie i poleci z nimi na Marsa.

Potem zrobił coś na wstecznym biegu, wszystkimi czterema kołami, i ford podskoczył, wypadając na ulicę, a jakiś wóz przeleciał obok z wyciem hamulców i klaksonu, a kierowca rozdziawił usta w wielkie „O”. Chevette, która wciąż czuła się posłańcem, nawet się to spodobało. Tyle razy zajeżdżali jej drogę.

— Cholera — powiedział, przerzucając dźwignię biegów, aż znalazł potrzebny i ruszyli naprzód.

Kajdanki ocierały czerwoną szramę pozostawioną przez wpijającego się czerwonego robaka.

— Jesteś gliną?

— Nie.

— Ochroniarzem? Jak ci w hotelu?

— Nie.

— No to kim jesteś?

Światła lamp przesunęły się po jego twarzy. Wydawał się zastanawiać nad tym pytaniem.

— Wioślarzem na morzu gówna. Bez wioseł.

Загрузка...