Joanna Chmielewska
Wielki Diament. Tom II

Wszystko zaczęło się akurat w chwili, kiedy moja siostra zakochała się idiotycznie w homeopacie-fanatyku, w dodatku sama ją z tym fanatykiem poznałam, nie przewidziawszy skutków, szlag ciężki by to trafił. Diabli wiedzą zresztą, może on był po prostu przyrodnikiem. Z powołania. Ratunku.

Znacznie później dopiero okazało się, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, chociaż za to dobre też bym głowy nie dała…

Byłyśmy bliźniaczkami jednojajowymi i podobno własna matka nie mogła nas rozróżnić. Dopóki żyła, a nie trwało to długo. Przy wstrząsającym podobieństwie zewnętrznym, całą resztę miałyśmy już w kratkę, rozbiegały nam się trochę upodobania, charaktery, zdolności i predyspozycje. Nienawidziłyśmy się śmiertelnie przez całe lata, co nie przeszkadzało nam w dostrzeganiu płynących z podobieństwa korzyści.

Nienawiść wylęgła się w momencie, kiedy w wieku lat czterech razem spojrzałyśmy w lustro. Oczywiście ubierane byłyśmy jednakowo, co nie miało żadnego sensu, bo przy identyczności wyglądu należało nas zróżnicować bodaj strojem, ale widocznie nacisk tradycji był silniejszy niż zdrowy rozsądek. Spojrzałyśmy i dokonałyśmy odkrycia.

– To ja! – powiedziała Krystyna z naciskiem, pełnym oburzenia. – Dlaczego wyglądasz tak jak ja?

– A to ja! – odparłam, pokazując którąś z nas palcem. – To ty wyglądasz jak ja! Nie chcę!

– Nie chcę! – zawtórowała mi energicznie.

– Przestań wyglądać!

– To ty przestań! Ja jestem jedna! A ty druga!

– Ty jesteś druga, a ja jedna! Zrób się inna!

– Sama się zrób!

Od słowa do słowa, oderwano nas od siebie, zanim zdążyłyśmy pozbawić się wzajemnie włosów na głowach. Ona ugryzła mnie w ucho, a ja jej podrapałam nos. Dławiąc się urazą, rzucałyśmy na siebie wściekłe i dzikie spojrzenia i nie chciałyśmy ze sobą rozmawiać aż do chwili pójścia do szkoły. Nawet tragiczna śmierć i pogrzeb rodziców nie miały wpływu na naszą nienawiść.

Szkoła nas w pewnym sensie pogodziła. Ja byłam od stóp do głów humanistką, a ona miała talent matematyczny oraz namiętność do fizyki i chemii. Odrabiała za mnie zadania z matematyki i odpowiadała na fizyce, ja zaś pisałam jej wypracowania z polskiego i referaty z historii. Nikt nigdy w szkole nie wiedział, która z nas jest która, ponieważ przytomnie na odpowiednich lekcjach zamieniałyśmy się miejscami i jedyne rozumne słowa na ten temat padły z ust wychowawczyni.

– Możecie robić, co chcecie – rzekła do nas. – Uczyć się wyłącznie tych przedmiotów, które się wam podobają i odpowiadać za siebie wzajemnie. Ale przypominam wam, że na maturze egzamin będziecie zdawały pojedynczo, to po pierwsze, a po drugie, żywię nadzieję, że obie macie dość rozumu, żeby tych nieprzyjemnych rzeczy nauczyć się bodaj minimalnie. Przed wami życie i nie wiadomo, jakie komplikacje mogą się wam przytrafić. Weźcie to pod uwagę i róbcie, jak uważacie. Obie jesteście inteligentne.

Odwołanie się do naszego rozumu spodobało się nam jednakowo, aczkolwiek w odniesieniu do inteligencji każda z nas zapragnęła odróżnić się od tej drugiej choćby tępotą. Pragnienie było nikłe i w rezultacie ja znałam tabliczkę mnożenia, a ona pamiętała datę bitwy pod Grunwaldem i umiała pisać ortograficznie.

Jedyny wspólny nam talent to były zdolności językowe, podobno odziedziczone po mieszanych przodkach. Tu wyjątkowo nie stosowałyśmy żadnej wymiany, przeciwnie, raczej rywalizację, nasza rodzina miała nieco oleju w głowie i widząc zapał, stworzyła nam możliwości. Dzięki temu jednakowo znałyśmy francuski, angielski i niemiecki i dopiero dalej nas rozdzieliło. Ja się uparłam przy włoskim, a ona przy hiszpańskim, potem ona uczepiła się szwedzkiego, a ja greki. Poliglotki, można powiedzieć.

Z biegiem lat nasza wzajemna nienawiść nieco przyschła i w chwili zdawania matury byłyśmy już zaprzyjaźnione, przy czym w wykorzystywaniu podobieństwa miałyśmy wprawę olbrzymią. Pierwotnej bezproduktywnej uciesze dałyśmy spokój, przedkładając nad nią korzyści praktyczne.

Od śmierci rodziców, która nastąpiła tuż przed ukończeniem przez nas piątego roku życia, wychowywali nas dziadkowie oraz liczni wujowie i ciotki. Warunki miałyśmy znakomite, wielka willa w ogrodzie na skraju miasta, wielkopłytowy Ursynów nas nie sięgnął i żaden wysokościowiec nie zaglądał nam w zęby, a za to miałyśmy świeże powietrze i wodę z własnego ujęcia. W dziesięciu pokojach willi doskonale mieściły się trzy rodziny, babka z dziadkiem, wuj z ciotką i jednym dzieckiem, Jureczkiem, młodszym od nas o sześć lat, my obie i Andzia z wnuczką. Andzia dobiegała osiemdziesiątki, czego nikt by po niej nie poznał, trzymała się fenomenalnie i była tak zwaną starą sługą rodziny z czasów jeszcze przedwojennych. Opiekowała się naszą babką w jej okupacyjnym dzieciństwie, wnuczkę zaś sprowadziła z zaprzyjaźnionej wsi, jako swoją następczynię.

– Nie zostanie panna Ludwika bez nijakiej pomocy – rzekła kiedyś stanowczo. – Ja przysięgę składałam. Kazia po mnie nastanie, ona tyż ma nieślubne, niech odchowa, a żyć z jakim, jakby co, może na wiarę. Niech sobie ma dochodzącego.

Interesowało nas nawet przez jakiś czas, czy Kazia ma dochodzącego, ale stało się to nieistotne, to znaczy owszem, bardzo ważne, bo dochodzący Kazi okazał się tak zwaną złotą rączką i załatwiał nam wszystkie naprawy, od czyszczenia rynny poczynając, a na telewizji kablowej i przenośnych telefonach kończąc. Przy telefonach zresztą pilnowała go Krystyna, doskonale zorientowana w temacie, patrzyła mu na ręce i robiła uwagi, podobno z sensem. Dochodzący Kazi oceniał ją wysoko. Dochodzenie do Kazi w obliczu tych wszystkich usług nie miało żadnego znaczenia.

Po maturze odrobinę rozdzieliło nas życie. Krystyna zajęła się elektroniką, a ja historią sztuki. Rychło po studiach stałam się prawie ekspertem w dziedzinie starej biżuterii i meblarstwa, ona zaś wdała się w jakieś dyrdymały komputerowe. Też ją ceniono wysoko.

Byłyśmy bardzo ładne. Może nawet piękne. Nie ośmieliłabym się uważać siebie za piękną, gdyby nie Krystyna. Patrzyłam na nią i wyraźnie widziałam, że jest piękna, a w końcu wyglądałam identycznie, zatem również musiałam być piękna. Kształt głowy, twarz, oczy, rany boskie, jakie ona miała oczy…! A prawda, ja też… Tęczówki zmiennego koloru od jasnozielonego do prawie czarnego, gęste, długie, czarne rzęsy, jak sztuczne, śliczny nos, śliczne usta, piękną figurę i piękne długie nogi. Miała wdzięk, nie odróżniano jej ode mnie, zatem ja chyba też…? Bardziej wierzyłam we własną urodę patrząc na nią niż widząc siebie w lustrze. Rychło przyznała mi się, że ma podobne doznania. Innymi słowy stanowiłyśmy dla siebie wzajemnie wielką pociechę i to nas pogodziło ostatecznie.

Opinia chłopaków nie miała w tej kwestii żadnego znaczenia, bo im podobały się także rozmaite mazepy. Mogli lecieć na nas, choćbyśmy były obrzydliwe, tak jak lecieli na te różne inne. Własny pogląd był ważniejszy.

Obie wyszłyśmy za mąż bardzo wcześnie. Jeszcze na pierwszym roku studiów, i obie dokonałyśmy kretyńskiego wyboru. Żaden z naszych mężów nie był pewien, z którą z nas ma do czynienia, ale same pilnowałyśmy uczciwie własnej tożsamości, ja nie sypiałam z jej mężem, a ona z moim, zresztą oni nam się nie podobali. To znaczy jej mąż mnie, a mój mąż jej. Rozwiodłyśmy się bardzo szybko i równocześnie, nawet o tym nie wiedząc, tu już chyba zadziałał przypadek. Jej mąż okazał się znerwicowanym impotentem, a mój podstępnym narkomanem, obaj mało przydatni do życia i nie dało się tego wytrzymać.

Już od ślubów mieszkałyśmy oddzielnie, bo babcia za resztki rodzinnej fortuny kupiła nam dwupokojowe mieszkania, na wszelki wypadek w pobliżu, na Ursynowie. W prezencie ślubnym. Mieszkania nam zostały, żaden z tych niewydarzonych głupków nie zdołał nam ich wyrwać, bo nawet porządne hochsztaplerstwo nie leżało w ich mocy. Gdyby leżało, w obliczu prezentowanego przez nich niedołęstwa, może uznałybyśmy je za jakąś zaletę.

I żyło nam się mniej więcej normalnie aż do owego wstrząsającego wieczoru…


***

– Joaśka, słuchaj – rzekła Krystyna, przyszedłszy do mnie. – Mam zgryzotę i tak myślę, że mi się przydasz.

– No? – spytałam z zainteresowaniem, otwierając butelkę białego wina. A, właśnie! Upodobania garmażeryjne też miałyśmy jednakowe i pozostały nam, chociaż próbowałyśmy je zmienić. – Przestań dłubać w nosie, bo mi się wydaje, że ja tam siedzę i dłubię.

– Powinnaś była się już przyzwyczaić, że to ja, a nie ty. Skomplikowana sprawa.

– No? – powtórzyłam i nalałam do kieliszków.

– Jeden taki… – zaczęła i zreflektowała się. – Jaki znowu taki, znasz go, twój kumpel, Andrzej. Jak by ci tu powiedzieć, żeby nie zełgać i nie zauroczyć…

– A…! Rozumiem. Spałaś z nim już czy jeszcze nie?

– Spać, spałam, ale nie w tym dzieło…

– A w czym? Wyduś z siebie nareszcie!

– No dobrze. Nie samym łóżkiem człowiek żyje. Zakochałam się w nim porządnie.

– Jezus Mario – powiedziałam ze zgrozą.

Przerwała mi od razu.

– Wiem, wiem. Maniak, szaleniec, nie do życia, zapatrzony w swojego szmergla, pieniędzy zarobić nie umie, podejście do kobiet ma niewłaściwe. No i co z tego?

Wypiłam trochę wina i pokroiłam camemberta. Mignęła mi w głowie wątpliwość, czy Andrzej wie, że sypia z nią, a nie ze mną. Zarazem ucieszyłam się, że nie padło na mnie.

– On chyba w tobie też – poinformowałam ją. – W czym problem zatem?

– Skąd wiesz?

– A co, ty nie wiesz?

– Wiem, ale ciekawa jestem, skąd ty wiesz?

– Miewam z nim do czynienia. Stary pokost mi badał ostatnio. Od jakiegoś czasu patrzy na mnie dziwnym wzrokiem, tak jakoś, jakby chciwie, nie rozumiałam dlaczego, bo nigdy na mnie nie leciał, ale teraz już rozumiem. Widocznie przypominam mu ciebie.

Camembert był przejrzały i trochę się rozlewał. Kryśka wzięła kawałek i umazała się nim.

– Ciekawa rzecz – zauważyła w zadumie, oblizując palce. – Jak oni to robią? Na mnie leci, a na ciebie nie. A wyglądamy jednakowo.

– Wnętrze mamy różne. Musiał wywęszyć. Zwracam ci uwagę, że każdy pies też nas rozróżni. I co? Bo fakt, że z nim sypiasz, to żadna zgryzota, rozwiedziony jest.

– On chce wyjechać. Do Tybetu. Co najmniej na rok, albo i dwa lata. Jakaś fundacja się w to wdała, wielką forsę płacą na badania tej cholernej przyrody. Sam chce badać, to primo, a secundo, ma nadzieję zarobić jednym kopem na to swoje wymarzone laboratorium. Nie spędzi się go z pomysłu, chcę jechać z nim razem. Firma rocznego urlopu mi nie da, stracę robotę. Zastąp mnie.

– Zwariowałaś…?!

– Na jego punkcie owszem, ale poza tym jestem mniej więcej normalna. Masz nienormowany czas pracy, możesz robić, co chcesz. Nauczę cię trochę, o co tam chodzi w tych komputerach, nikt się nie połapie.

Zakrztusiłam się winem i serem, zabrakło mi głosu i tchu, ogarnęła mnie zgroza. Miłość jej padła na mózg, co za pomysł koszmarny! O jej robocie nie miałam zielonego pojęcia, komputerem niby mogłam się posługiwać, ale w ograniczonym zakresie, a ona po tych maszyneriach szalała we wszystkie strony. Obłęd! Każdy jełop zorientowałby się z miejsca, że nie wiem, co robię, jej szef dostałby zawału. Wariatka!

Milczałam, bo odjęło mi mowę. Kryśka oblizywała palce po kolejnym camembercie.

– Oj, wprowadzę cię w temat, wielkie rzeczy! – powiedziała niecierpliwie. – Nie rób takiej gęby jak Piotrowin. Nie muszę w tym Tybecie siedzieć bez przerwy, mogę bywać z doskoku, ustawię robotę, a ty tam coś poudajesz, jak mnie nie będzie, a w ogóle polecę na twój paszport, żeby nie było, że mnie nie ma. Znasz go przecież, Andrzeja mam na myśli, co z oczu to i z serca, diabli go wiedzą na co się nadzieje po drodze, prędzej wyrzeknie się mnie niż parszywej roślinki. Chłopa nie można puszczać luzem, bo wiadomo, że głupi.

Mimo woli kiwnęłam głową, z tą ostatnią opinią zgadzając się całkowicie.

– Alternatywą jest laboratorium – dodała jeszcze Krystyna. – Cel i sens jego życia. Nie mam pieniędzy, żeby mu to urządzić…

– A dlaczego, do cholery, ty masz mu to urządzać? – spytałam zgryźliwie. – Weźmiesz go na utrzymanie? W poślizg wpadłaś na emancypacji?

– Bogatego męża już miałam, nie? I co mi z tego przyszło? Tych ubocznych gachów to ja nie lubię…

No owszem, przy mężu-impotencie nerwicę miała jak w banku, a do tego był dziko zazdrosny i ubocznych gachów, podrywanych dla terapii, musiałaby przed nim starannie ukrywać. Okropne życie. To już zdecydowanie lepiej wyrzec się forsy.

Jednakże na upiorny pomysł zastąpienia jej w pracy nie zamierzałam przystać. W grę wchodziły właściwości umysłu, które miałyśmy różne, i sam wygląd zewnętrzny nie wystarczał. Już prędzej ona mogłaby zastąpić mnie, chociaż zapewne nie uniknęłabym kompromitacji, bo węch do antyków z kolei miałam ja, a nie ona.

Kryśka upierała się przy swoim, protestowałam energicznie, w przerwach między inwektywami próbowałyśmy znaleźć jakieś inne wyjście, posuwając się nawet do myśli o złamaniu Andrzejowi nogi, bez skutku jednak, awantura rosła i zapewne pokłóciłybyśmy się śmiertelnie, gdyby nie to, że zadzwonił telefon.

W słuchawce odezwała się ciotka, żona naszego wuja, z willi za Ursynowem.

– Joasiu? Do ciebie dzwonię, więc to chyba ty. Przyszedł do was list polecony z paryskiego notariatu. Podwójnie, na obie, do ciebie i do Krysi. Gruby dosyć. Co mam z nim zrobić?

– Zaraz – odparłam, z wysiłkiem tłumiąc nieźle już rozkwitłą furię, i odwróciłam się do Krystyny. Złym głosem przekazałam jej informacje.

Wzruszyła ramionami, wściekła na mnie, tak samo jak ja na nią. Ze złości żadna z nas nie doceniła wagi komunikatu.

– Jeśli cię interesuje, skocz po niego. Ja tu poczekam, jeszcze z tobą nie skończyłam.

Obróciłam tam i z powrotem w czternaście minut, przywożąc grubą kopertę. Przez ten czas nasza irytacja trochę przyschła. Poprosiłam Krystynę, żeby na chwilę wypchnęła z siebie sercowe perypetie, sprawdźmy, czego chce od nas paryski notariusz. Otworzyłam kopertę, bo ona wciąż, mimo oblizywania, była oblepiona camembertem.

W dziesięć minut później obydwie, nieco osłupiałe, ale już mniej więcej pogodzone, wciąż jeszcze wczytywałyśmy się we francuski tekst.

Paryski notariusz naszej francuskiej prababki zawiadamiał nas, że hrabina Karolina de Noirmont umarła i uczyniła nas swoimi spadkobierczyniami w równych częściach, z pewnym zastrzeżeniem, i obecność co najmniej jednej z nas, z upoważnieniem drugiej, jest niezbędna. On sam ma: primo, pewne wątpliwości, bo kolejnym hrabią de Noirmont mógłby zostać nasz wuj, gdyby przeprowadzić stosowne działania prawne, secundo: dodatkową korespondencję dla nas, która, zgodnie z życzeniem nieboszczki, nie może zostać powszechnie ujawniona. Jego osobistym zdaniem, wielkiego znaczenia to nie ma, ale wola zmarłej jest święta.

Popatrzyłyśmy na siebie i Kryśce Andrzej nie tyle wyleciał z głowy, ile nieco przybladł.

– A cóż to ma znaczyć? – spytała surowo i nagle jakby zmieniła nastrój. – Czekaj, spadek po prababci? Ona biedna nie była, o ile sobie przypominam? Czekaj, a może ja bym mogła nakichać na to, że mnie wyleją z roboty…?

Prababcia majaczyła nam niewyraźnie w pamięci. Byłyśmy kiedyś u niej, obie, bardzo starsza dama na wózku inwalidzkim, którym posługiwała się zgoła koncertowo. Zazdrościłyśmy jej tego pojazdu z całej siły i marzyłyśmy o tym, żeby się kiedyś na nim przejechać samodzielnie. Nie wyszło, prababcia go prawie nie opuszczała. Poza tym był zamek, jak dla nas strasznie wielki i nad wyraz skomplikowany, jakieś gospodarstwo wiejskie, żadne dziwo, rok w rok na wakacjach stykałyśmy się z czymś takim, winnica, gdzie dojrzewały winogrona, pokojówka i lokaj, którzy patrzyli na nas niepojęcie rozanielonym wzrokiem. Dzieci mają instynkt, korzystałyśmy z niego, domagając się najdziwaczniejszych produktów spożywczych, zaspokajano nasze fanaberie z czułością, razem wziąwszy, podobało nam się tam, w tym zamku, który podobno należał do naszej rodziny. Odrobina nieśmiałości ogarniała nas tylko w obliczu prababci, która ze swojego wózka przyglądała nam się z wielką uwagą. Francuski język sam wszedł nam w usta i wyraźnie ją to cieszyło…

– Daj ci Boże zdrowie – powiedziałam ze szczerego serca – Może i… A może pojechałabyś uprzejmie najpierw do Paryża, a dopiero potem do Tybetu?

– Skoro prababcia wywinęła taki numer… Czekaj, tu jest coś o hrabiostwie wujka. Czy to nie on powinien dziedziczyć?

Znałam wujka, tak samo jak ona. Pomyślałam, że musiała zgłupieć do reszty.

– Nawet jeśli, to co? Uważasz, że podważy testament? Kto, wujek Wojtek?

– No nie – zreflektowała się Krystyna. – Ani wujek, ani ciotka. Ani babcia. Czy babcia nie była z prababcią w wojnie?

– Na moje oko była. Odczep się ode mnie chwilowo. Zanim co, skoczmy do rodziny, potem się zastanowisz. Kiedy Andrzej wyjeżdża do tego Tybetu?

– Za dwa tygodnie.

– To jeszcze zdążymy pomyśleć…


***

– Nie chcę wprowadzać żadnych zadrażnień rodzinnych – powiedziała z zaciętością babcia Ludwika. – Ale widzicie, moje dzieci… Rodzona matka zostawiła mnie samą w czasie wojny i żeby nie spadek po babci, umarłabym z głodu. Za ten spadek wszyscy żyjecie do tej pory, a z Noirmont nie chcę mieć nic wspólnego. List, mówicie…? Jeśli wasza prababka zostawiła dla was jakiś list, możecie być pewne, że dotyczy biblioteki. To była jakaś obsesja od pokoleń, mnie też usiłowano do tego zapędzić, ale nie dałam się. No owszem, wyjdziecie na swoje.

– Czy prababci w ogóle coś z majątku zostało? – spytała Krystyna. – Czy tylko ta ruina zamkowa?

– W jakim sensie biblioteki? – spytałam równocześnie. – Co z biblioteką należało zrobić?

– Nie mówcie do mnie razem, bo mnie to denerwuje. O co pytacie?

Milczałyśmy, bo było absolutnie pewne, że znów odezwiemy się równocześnie. Siedziałyśmy z babcią na oszklonym tarasie wśród roślinności bez mała tropikalnej, zawsze na tym tarasie istniał kwietnik, pod nim zaś podobno w czasie wojny zrobiono skład broni. Dziw, że rodzina wyszła z tego z życiem.

Babcia znała nasze cechy. Chciała być sprawiedliwa.

– Tu bór, tu las, tu nie ma, tu wlazł – wyliczyła, pokazując nas kolejno palcem i padło na mnie. – Mów, Krysiu, pierwsza.

– Ona jest Joanna – zwróciła jej uwagę Krystyna. – Kryśka to ja.

– Wszystko jedno. Mów, Joasiu.

– Wcale nie wszystko jedno – zaprotestowałam odruchowo. – My się różnimy. Pytałam, co z biblioteką należało zrobić.

– Nie wiem, czym się różnicie – mruknęła babcia pod nosem. – Należało ją uporządkować i przejrzeć, o ile pamiętam. Książka po książce, każdą kartkę.

– Po co?

– Żeby odnaleźć wszystkie zapiski o ziołach leczniczych. Recepty i inne takie.

– Co…?! – spytała Krystyna z nagłą gwałtownością.

– Chyba nie jesteś głucha, moje dziecko? Wyraźnie mówię, podobno ona, ta biblioteka, zawiera w sobie bezcenne informacje zdrowotne, cudotwórcze zioła i tym podobne idiotyzmy.

Sarkazm i wzgarda w głosie babci przerosły wszystko. Nie znosiła ziół, nie wierzyła w ich sens, była agresywnie przeciwna zielarstwu od czasu, kiedy, w jej późnej młodości, jakiś lekarz uszczęśliwił ją mieszanką ziół na odchudzanie. Dostała po niej takiej sraczki, że przez trzy dni nie mogła wyjść z domu i przepadło jej coś niesłychanie ważnego, co miała do załatwienia na mieście. W dodatku ta mieszanka była wściekle gorzka. Raz na zawsze nabrała obrzydzenia do leczniczych sił przyrody.

Za to Krystynie zaiskrzyły się oczy.

– I ona tam ciągle istnieje, ta biblioteka? – upewniła się, nie kryjąc emocji. – Nietknięta?

– Czy nietknięta, to nie wiem, możliwe, że wasza prababka ją tknęła. Nietknięty pozostał raczej zabobon.

– Jaki zabobon?

– Podobno klątwa. Dopóki biblioteka nie zostanie uporządkowana, dopóty rodzina nie zdoła wzbogacić się na nowo, takie głupie gadanie słyszałam. Róbcie, jak uważacie.

Sprawa została przesądzona, nie musiałam już namawiać swojej siostry na wyjazd do Francji, sama zaczęła się tam pchać w gorączkowym pośpiechu. Zapewne miała nadzieję, że bibliotecznymi ziołami zdoła przebić Tybet.

– Na spadek też liczę – powiadomiła mnie szczerze. – Przy tym laboratorium Andrzej chciałby mieć własny ogródek doświadczalny, może tego szmalu po prababci na wszystko wystarczy…? Spróbuję go namówić, żeby przesunął wyjazd i poczekał na wiadomość ode mnie. Ostatnio kocha mnie więcej i chyba pójdzie na ustępstwo.

– Jeżeli wepchniesz forsę w faceta, prababcia się w grobie przewróci – ostrzegłam ją.

– Nie szkodzi. Będzie miała jakieś urozmaicenie. Czym jedziemy?

– O ile mnie pamięć nie myli, komunikacji tam nie ma. W każdym razie nie było. Możliwe, że teraz chodzi tam jakiś autobus, ale ja bym pojechała samochodem.

– Bardzo dobrze. Ja też.

– Twoim czy moim?

– Twoim. Mój nawala.

– A mówiłam, że toyota lepsza od fiesty – wytknęłam z satysfakcją. – Która bierze perukę?

– Mogę ja. Ale będziemy się zamieniać…

Od dawna już starałyśmy się nie jeździć nigdzie i w ogóle nie pokazywać ludziom razem, bo budziłyśmy sensację, a poza tym po co zaraz wszyscy mieli wiedzieć, że każda z nas istnieje w dwóch osobach. Zmuszone do wspólnej podróży wprowadzałyśmy różnicę przynajmniej w postaci peruki, która jedną z nas nieco odmieniała. Teraz też. Obie razem w jednym samochodzie, musiałyśmy się trochę postarać.

W podróż ruszyłyśmy, można powiedzieć, z marszu. Kryśkę gnała obawa, że Andrzej się zniecierpliwi, jego niewłaściwy stosunek do kobiet polegał na tym, że wyżej cenił swoje maniactwo zawodowe niż damę serca i podejrzewałam w cichości ducha, iż zdolny byłby oderwać się znienacka od najbardziej upojnych ekscesów seksualnych, gdyby wpadła mu do głowy twórcza myśl o wyciągu z roślinki. Już sam fakt, że w takiej chwili myśl mogłaby mu wpaść… Osobiście nie strawiłabym tak nerwowej atmosfery, ale skoro Kryśka trawiła, Bóg z nią…

Mnie pchało do zamku. Kochałam stare meble. Ponadto również żywiłam pewne nadzieje…


***

Notariusz umówił się z nami u siebie, w Paryżu.

– Świętej pamięci pani hrabina de Noirmont postawiła sprawę jasno – rzekł bez wstępów głosem osobliwie ponurym. Myślałam, że to z grzeczności, mówiąc o nieboszczce przybiera grobowy ton, ale zaraz okazało się, że przyczyna jest inna. – Panie dziedziczą warunkowo. Mianowicie mogą panie objąć spadek dopiero po spełnieniu tego warunku.

– Jakiego warunku? – warknęła Krystyna.

– Uporządkowanie biblioteki zamkowej…

– Więc jednak…! – wyrwało mi się.

– A kto ma ocenić i zadecydować, że ona już została uporządkowana? – spytała gniewnie moja siostra, wściekła na zwłokę. – I na czym to uporządkowanie ma polegać?

– Ocenić będę musiał ja sam, jako wykonawca testamentu. Panie mają przejrzeć każde dzieło, ustawić wszystko chronologicznie, tematycznie, językowo, to już panie zdecydują… I sporządzić katalog z oznaczeniem miejsca. Powiedzmy: ponumerować szafy i półki.

– Zdaje się, że będzie to galernicza praca? – zauważyłam grzecznie.

– Toteż dlatego nigdy nie została doprowadzona do końca. Osobiście byłbym wdzięczny paniom za pośpiech, ponieważ dopóki ta sprawa nie zostanie zakończona, nie mogę przejść na emeryturę, co już dawno powinienem uczynić. Trzyma mnie w tej kancelarii wyłącznie testament hrabiny de Noirmont, szczerze to wyznaję. A jak zapewne raczyły panie zauważyć, nie jestem już młody.

No owszem. Na moje oko miał mniej więcej sto dwadzieścia lat. Z całego przemówienia oraz z jego tonu wynikało, że prababcia nieźle mu dogodziła. Nam też.

– Czy, ogólnie rzecz biorąc, może nas pan poinformować o wysokości spadku? – wysyczała Krystyna, również grzecznie.

– Ależ tak, oczywiście. Są to trzy nieruchomości w Paryżu, posiadłość Noirmont oraz akcje, dające dochód w wysokości około osiemdziesięciu tysięcy franków rocznie. Nieruchomości przynoszą netto, po potrąceniu wszelkich kosztów, około czterystu tysięcy. Ponadto biżuteria, ulokowana w sejfie bankowym, stanowi wartość bliżej mi nie znaną, nie uwidocznioną w testamencie, teoretycznie otrzymały ją panie w prezencie, ciepłą ręką…

Łypnęłyśmy okiem na siebie, spojrzeniem wyrażając szacunek dla rozumu prababci.

– …Ponadto istnieje list – ciągnął sucho notariusz. – Wspomniałem o nim w korespondencji. Przeznaczony wyłącznie dla oczu prawnuczek. Znajduje się on w szufladzie biurka w gabinecie pani hrabiny, w Noirmont. Proszę, oto klucze.

Z całego rodzinnego majątku, o którym babcia Ludwika niekiedy napomykała, zostały całkiem godziwe resztki. W porównaniu z mieniem z przeszłości stanowiły tyle co kot napłakał, ale i tak Krystynie w oku błysnęło. Zapewne na poczekaniu przeliczyła wszystkie zera i nabrała większej nadziei na upragnione laboratorium Andrzeja. Laboratorium w konkurencji z Tybetem, ciekawe, co wygra… Dla mnie to było za mało, wiedziałam już jednakże, że za bibliotekę złapiemy się z dzikim zapałem.

Zapewniłyśmy jeszcze pana notariusza, że wujek Wojtek nie zamierza zostać hrabią, i już nas tam nie było. Przed nocą zdążyłyśmy do Noirmont. Poustawiali drogowskazy, a zamek był widoczny z pewnej odległości. Udało nam się trafić.

Zamek jakoś zmalał. W dzieciństwie, przed ćwierćwiekiem, wydawał nam się większy, teraz odrobinę wyskromniał, wciąż jednak robił niezłe wrażenie. Dobiłyśmy do niego późnym popołudniem, kilka minut oglądałyśmy oświetloną słońcem budowlę, po czym wjechałam na dziedziniec przez szeroko otwartą bramę. W progu paradnego wejścia powitali nas lokaj i pokojówka.

Odnaleziony bez trudu w szufladzie biurka list prababci wyglądał dość osobliwie.

„Kochane dziewczynki – pisała prababcia. – On jest. Musi być. Nie przepadł i nie zginął…"

„Kochane dziewczynki. Sama już uwierzyłam w klątwę, a wy ją możecie, a nawet musicie zdjąć…"

„Kochane dziewczynki. Od tamtego czasu wszystko zaczęło upadać, bo obietnica, dana mojej prababce, nie została spełniona…"

„Kochane i tak dalej. Musicie obejrzeć każdą książkę, a to, co znalazłam sama, też się znajduje w bibliotece. Przepisane do dużego zeszytu, to gruby brulion, leży w szufladzie stołu. Zawarta, jest tam wielka mądrość. Świat się robi brudny i zatruty…"

– Nie sądzisz, że prababcia trochę zapadła na sklerozę? – spytała z powątpiewaniem Kryśka po kolejnym fragmencie tej dziwnej korespondencji.

– Zastanawiam się raczej, czy trafiłyśmy na właściwy list – odparłam niezbyt pewnie. – To mi wygląda na brudnopis.

– Nic innego w tej szufladzie nie ma. A w każdym razie nic nie przypomina listu. Na kopercie masz wyraźnie napisane: „Do moich prawnuczek".

Westchnęłam.

– No nic, czytajmy dalej. Może coś będzie miało sens.

„Kochane i tak dalej. Wszystko wskazuje na to, że ktoś go szuka i jego nazwisko pamiętam. Zatem wcale nie zaginął, gdzieś musi być. Ostatnia nadzieja rodziny, wielki majątek. Może potem, kiedy klątwa przestanie działać, uda wam się go znaleźć…"

„Kochane moje prawnuczki. Jesteście bliźniaczkami i z tej przyczyny wydaje mi się…"

„Kochane itd. Jestem bardzo starą kobietą. Zostawiam wam wszystko, ale musicie tę przeklętą bibliotekę doprowadzić do porządku. Szukajcie zapisków i notatek, robionych ręcznie, na marginesach i w ogóle wszędzie. Zioła. Podobno moja prababka potrafiła wyleczyć każdą chorobę ziołami i przepisy tu właśnie znajdziecie. Trzeba to zebrać razem i dać jakiemuś lekarzowi…"

„Kochane dziewczynki. Przepisałam i zebrałam zaledwie trochę, ale już i z tego widać, że to leczenie ziołami ma swój sens. Próbowałam znaleźć doktora, który by się tym zajął, ale nie udało mi się, bo teraz lekarzami zostają sami kretyni…"

– Zdaje się, że należało skojarzyć Andrzeja z naszą prababcią – zauważyłam zgryźliwie. – Dogadaliby się w mgnieniu oka.

– A jakbyś zgadła! Ale wygląda na to, że babcia nic nie pokręciła, rzeczywiście w grę wchodzą zioła. I nawet o klątwie mowa.

Odwróciłam zapisaną kartę.

– Rany boskie, osiem stron tych kawałków! Same początki, nie mogła się prababcia chociaż trochę rozpisać…?

– W kółko to samo – skrzywiła się Krystyna. – Ale trudno, wydaje mi się, że z samej grzeczności musimy wszystko przeczytać. Jedźmy dalej. „Kochane moje dziewczynki…"

– Największe urozmaicenie widzę w nagłówkach – mruknęłam z niechęcią.

„…Powinnam wam opisać całą tę historię, tak jak ją słyszałam od mojej matki, a ona od swojej babki. Byłabym pewna, że już wszystko przepadło, gdyby nie te ostatnie wydarzenia. Głupcy! Tu usiłują szukać, tu, gdzie z pewnością go nie ma…"

„Kochane dziewczynki. Jak się wchodzi, to ten pierwszy róg na lewo był początkiem i od rogu w prawo szukałyśmy, moja matka i ja. Przejrzałam cały segment półek, a drugiego trzy czwarte, bo potem zleciałam. Na dole drugiego segmentu było najwięcej i to właśnie przepisałam do brulionu, co trwało bardzo długo…"

„Klątwa ciąży nad tą biblioteką, bo ilekroć któraś z nas zaczynała tę pracę, przytrafiały się jakieś nieszczęścia i kłopoty…"

– Ładna perspektywa – mruknęła Krystyna.

„Kochane dziewczynki. Na starość mam przeczucie, a przed śmiercią ludzie miewają jasnowidzenia, że jeśli uda się wam uporządkować bibliotekę, znajdziecie go. Jest was dwie…"

– Kogo, u diabła, znajdziemy? – zirytowała się Krystyna. – Szkielet, który należy pochować w poświęconej ziemi?!

– Żeń-szenia – podsunęłam zjadliwie. – Korzeń mandragory. Nie będzie Andrzej musiał pchać się po to draństwo do Tybetu.

– Obyś była dobrym prorokiem…

– Kłopot widzę tylko w tym, że raz on tu musi być, a raz go z pewnością nie ma…

– Nie truj, skończmy to!

„Kochane prawnuczki. Zobowiązuję was do porządnego sprawdzenia całej biblioteki i odnalezienia dorobku mojej prababki i jej przodkiń. Nie jej, bo ona nie była z Noirmontów. Wszystko jedno. Starych przepisów i całej wiedzy o ziołach leczniczych…"

„Kochane dziewczynki. Raz to wreszcie trzeba załatwić i pamiętajcie, że majątek był olbrzymi…"

„Nie, nie tak. Nie wiem. Zioła. Moja babka przysięgła, że sprawę ziół załatwi. Musicie to zrobić, żeby znalazła spokój w grobie…"

Krystyna zaczęła się śpieszyć.

– Może przeczytaj do końca sama, a ja już pójdę do tej cholernej biblioteki. Mogę zacząć od razu. Rozumiem, że kawałek od drzwi do narożnika prababcie zostawiły odłogiem, zacznę od drzwi. Jak już rąk nie będę czuła, oddam się lekturze.

Wzruszyłam ramionami. Podejrzewałam, że nie spocznie do rana, doping w postaci Andrzeja miała potężny. Byłyśmy już po kolacji, służba prababci po jej śmierci pozostała na miejscu i kucharka nakarmienie nas uważała za swój obowiązek. Czułam się nieźle schetana, bo to ja prowadziłam całą drogę, Kryśka wolała reńskie wina, i nie zamierzałam się wygłupiać. Mogłam przystąpić do pracy od rana, nie musiałam w nocy, ale skoro ona miała ochotę…

Doczytałam do końca niezwykły list prababci. Nie znalazłam w nim żadnej odmiany, wciąż kawałki początku bez dalszego ciągu, wyobraziłam to sobie tak, że prababcia siedziała przy biurku i zaczynała pisać. Nie podobał się jej własny tekst, wahała się, zaczynała na nowo. Następnie zamyślała się wśród wahań, tkwiła przy biurku w bezruchu, z piórem w dłoni, wpatrzona w przestrzeń za oknem, czas upływał, nadchodziła noc, prababcia szła spać, a nazajutrz zaczynała na nowo. Furt z tym samym skutkiem.

Złożone do kupy fragmenty tych początków brzmiały jednoznacznie. Należało uporządkować bibliotekę i odnaleźć w niej wiedzę o ziołach leczniczych. Istna Niagara na młyn Krystyny. Miało nam być łatwiej, ponieważ byłyśmy bliźniaczkami, no może, zawsze cztery ręce to więcej niż dwie. Ponadto jakiś on, zarazem obecny i nieobecny, mógł się nam przy tej okazji przytrafić i wzbogacić nas ogromnie. Proszę bardzo, czymkolwiek ten on był, chociażby zabytkowym szkieletem, nie miałam nic przeciwko ogromnemu bogactwu.

Byłam bowiem taką samą idiotką jak moja siostra. Też się zakochałam na śmierć i życie, z tą tylko różnicą, że ten mój był upiornie bogaty. Możliwe, że byłam nawet większą idiotką…

Pieczołowicie złożyłam i schowałam do koperty korespondencję prababci i udałam się do biblioteki.

Nawa kościelna to była, a nie biblioteka. Dwadzieścia metrów na osiem, prawie pięć metrów w górę i wszystkie ściany pokryte książkami. Kryśka wzięła zdrowe tempo, od razu za drzwiami potknęłam się o powywlekane z półek stosy. Moja siostra siedziała na ziemi, drapiąc się w głowę.

– Dobrze, że przyszłaś – powiedziała na mój widok. – Słuchaj, tu jest dziki melanż. Za cholerę nie wiem, co robić. Homer w oryginale, bajki La Fontaine'a, Alicja w Krainie Czarów po angielsku, jakiś niemiecki Gebreiter, alchemik z siedemnastego wieku, w życiu o takim nie słyszałam, markiz de Sade, rozprawa o maszynach parowych…

– Po jakiemu? – zaciekawiłam się.

– Nie wiem. A, po francusku. A teraz trafiłam na mowy Cezara po łacinie, nie jestem pewna, czy to nie podręcznik. Wszystko na kupie. Pojęcia nie mam, jak to…

Przerwałam jej.

– Zaglądałaś do środka?

– Do jakiego środka…? No owszem, sprawdzam strony tytułowe, bo diabli wiedzą…

– Nie. Sama słyszałaś. I czytałaś. Kartka po kartce, na każdym marginesie może być coś napisane…

– Żebyś pękła – powiedziała Krystyna z całego serca i podniosła się z podłogi. – No dobrze, niech to piorun strzeli, idę spać. Jutro będziemy musiały zastanowić się jakoś porządnie…


***

– Szczerze ci powiem, dziwiło mnie, że przez tyle lat nasze babki i prababki nie odwaliły tej roboty – wysapała Krystyna nazajutrz wieczorem. – Nie zdążyłam wyrazić swojego zdziwienia, a teraz już mi przeszło. Katorżnicza praca.

Miałyśmy za sobą ledwo połowę tego kawałka pomiędzy drzwiami i narożnikiem, przy czym jeszcze nie zdążyłyśmy podjąć decyzji, jak to później ustawiać. Kryśka złościła się, że nie ma pod ręką komputera, który zadecydowałby za nas, bez wątpienia trafniej, ale i tak ten komputer trzeba by było napchać informacjami. Tytuł, autor, data wydania, język, treść… Marginesów oglądać sam z siebie zapewne by nie chciał, więc korzyść niewielka. Tyle udało nam się wykombinować na początek, że te w tych kupach, układanych na podłodze, powinny jakoś do siebie pasować, przynajmniej oddzielić markiza de Sade od maszyn parowych.

– Też się nad tym zastanawiałam – sieknęłam w odpowiedzi. – Miały służbę, pachołek, względnie lokaj mógł nosić ciężary, a każda z nich siedziałaby na tyłku, oglądała i zapisywała.

– Może im się lokaje zbyt szybko wykruszali, przełamywało ich w krzyżu albo dostawali ruptury.

– Może, ale podejrzewam raczej, że to kwestia tego sukcesywnego ubożenia. Popatrz na służbę obecną, trzy sztuki w wieku emerytalnym i cześć. Jeśli którejś babci brakowało pomocników, dużo zrobić nie dała rady.

– Nie sprawdziłyśmy jeszcze tych mebli w gabinecie i sypialniach – przypomniała Kryśka, siadając na dolnym szczeblu drabinki i ocierając pot z czoła. – Tam, zdaje się, ta cała wiedza przyrodnicza jest już zebrana, brulion prababci i tak dalej…

Usiadłam dla odmiany na stosie książek w twardych oprawach.

– To sobie zostawmy na deser. Będziemy miały samą przyjemność, mało męczącą.

To również miałyśmy wspólne. Deser na koniec. Zawsze zjadałyśmy najpierw to gorsze, najlepsze zostawiając na zakończenie i zdarzało się, że jedna drugiej zżerała ów ostatni kąsek. Też nam to przeszło.

– Popatrz, jak myśmy wyszlachetniały – zauważyłam smętnie. – Od ilu lat już nie wydzieramy sobie z zębów końcówki…!

– I za szlachetność od razu zostałam wynagrodzona – odparła żywo Krystyna, przeglądając jakąś książkę. – Proszę, wreszcie coś! Arcydzięgielu korzeń wykop w całości dniem pogodnym na wiosnę tuż przed kwitnieniem, natenczas bowiem zawiera najwięcej dobra… O rany, cały referat na marginesach!

– Co za książka?

– Zapomniałam. A, widzę. Montaigne, Apologia Rajmunda Sebond. Nie znam człowieka. Przepisać to od razu…? Przepiszę, przynajmniej odpocznę od tej gimnastyki.

Siedziałam nadal pod pozorem snucia rozważań praktycznych, bo te tony literatury nieźle czułam w kręgosłupie. Wolałabym chyba przez cały dzień wiosłować, odwykłam od pracy fizycznej. Zabytkowe meble u mnie w pracy nosili mężczyźni.

– Zapisz przy okazji dane o książce. Obok powinny stać Próby, też Montaigne.

Kryśka obejrzała się nagle.

– I stoją. Popatrz! Coś takiego, dwie sztuki dopasowane do siebie, nadzwyczajne!

Podniosła się i z dwiema książkami ulokowała się przy stole. Wetknęła kartkę w arcydzięgiel i zajrzała do Prób.

– Ty, po łacinie! I niech skonam, z obrazkami! Rusz się, popatrz, strasznie śmieszne, krokodyla w skorupie pieką sobie na daszku!

Podniosłam się również, tłumiąc jęk, i podeszłam do niej. Łaciński tekst nie sprawiał mi wielkich trudności.

– Głupiaś, nie pieką, tylko wędzą. Ma to być miniatura pouczająca.

– Osobiście, do wędzenia, takiego zająca jednak bym wypatroszyła – skrytykowała Kryśka. – I obdarła ze skóry. Nie mówiąc o krokodylu, chociaż może to aligator, w kwestii skóry niewielka różnica. Mam nadzieję, że nikt się taką wskazówką nie kierował, nawet… zaraz… nawet w szesnastym wieku…?

Zastanowiłam się przez chwilę.

– Kryśka, pamiętasz testament prababci…? No jakby co, możemy zajrzeć do ksero. Był tam jakiś zakaz sprzedaży?

– Wyraźnego nie zauważyłam. Bo co?

– Bo chyba sobie nie zdajesz sprawy, jaki majątek jest zawarty w tej cholernej bibliotece. Tu stoją oryginały, pierwsze wydania od Gutenberga poczynając, białe kruki. Masz pojęcie, ile by za to dali zbieracze? A w tamtym kącie, za jakieś dziesięć lat tam dojdziemy, ale rzuciłam okiem, stoją i leżą foliały ręcznie pisane. Słuchaj, to jest dzika forsa, gdybyśmy chciały puścić na aukcji. Okazy muzealne.

Krystynę moja uwaga zainteresowała. Zastanowiła się.

– Ja bym takiego wędzonego w skórze krokodyla nie kupiła, ale każdy ma swojego szmergla. Tylko… powiem ci…

Zawahała się.

– No? – pogoniłam ją, wiedząc już, co powie.

– Takie odniosłam wrażenie… Prababcia żadnej sprzedaży nie przewidywała, nawet jej nie zaświtało, dlatego nie zabroniła wyraźnie. I przyznam ci się, na szmal jestem chciwa jak Harpagon, ale czuję w sobie nakaz moralny. Do przełamania, ostatecznie, jednakże głupio…

Westchnęłam ciężko i wróciłam na stos książek. Miałam dokładnie takie samo wrażenie. Prababcia zobowiązała nas do pieczy nad tym chłamem nie po to, żeby go rozproszyć między ludźmi. Miał tkwić tutaj, zapewne tak długo, aż się zamek rozleci. No, być może, w ostatniej chwili należało go uratować, wynosząc gdzie indziej.

– Cholera – powiedziałam smutnie.

Krystyna wdała się już w ten arcydzięgiel, z zapałem przepisując notatki z kolejnych marginesów, żądając niekiedy mojej pomocy, bo staroświeckie pismo i język znałam lepiej niż ona. Za to nazwy różnych zielsk miała opanowane we wszystkich możliwych językach, wiedziała nawet, jak jest po grecku drapacz lekarski, mimo że język grecki znałam ja, a nie ona. Musiała się w tym Andrzeju zakochać naprawdę bez opamiętania.

Zabrałam się znów do roboty.


***

Po tygodniu z hakiem udało nam się wreszcie przejść na następną ścianę, za te segmenty przejrzane przez nasze prababki. Jako ostatnie, objawiły się chyba myszy, całe dwie półki lektur składały się prawie wyłącznie z drobnych strzępków, starannie poklejonych i zgoła niemożliwych do odczytania. Przez lupę badałyśmy tekst, zaniedbanie nie wchodziło w rachubę, Kryśka trafiła na jakieś himalajskie zioło i dostała istnego szału. Mania Andrzeja musiała być zaraźliwa…

Nic dziwnego, że na nic więcej nie miałyśmy ani czasu, ani siły. Własną namiętność do starych mebli zostawiłam na uboczu, do sekretarzyków, toaletek i biurek po prababciach żadna z nas nawet nie zajrzała.

Jednakże prababcia Karolina dostarczyła nam odrobiny ułatwienia, zostawiła mianowicie na odpracowanych już półkach porządne spisy zawartości i to mogłyśmy ominąć. Jej ewentualne zdobycze postanowiłyśmy odnaleźć i sprawdzić później. Brudne byłyśmy nieziemsko, bo nawet w zamkniętych szafach kurz leżał wiekowy, dobrze chociaż, że wszystkie instalacje w zamku działały i mogłyśmy się myć pięć razy dziennie.

Za to kwestie uczuciowe zelżały nieco, bo moja siostra miała dość rozumu, żeby od razu zadzwonić do ukochanego maniaka. Andrzej, wedle jej relacji, zawahał się mocno. Ostatecznie mógł z tym Tybetem trochę poczekać, ciągnęły go tam wielkie nadzieje, tak roślinne, jak finansowe, ale osobliwości naszej biblioteki zainteresowały go kto wie czy nie bardziej i na razie postanowił zostać, jadąc ewentualnie z drugą częścią ekspedycji. Głupi pomysł, że Krystyna łże, na szczęście nie zaświtał mu w głowie, co Kryśka natychmiast wykorzystała. Trochę na wyrost przyobiecała mu olśniewające sukcesy zielarskie i chwilowo zapobiegła osobistym dramatom.

Nie miałam tak dobrze. Też pozwoliłam sobie na telefon, ale głównie przepełniały mnie niepokój i niepewność, aczkolwiek nikłe szanse wyjścia jawiły mi się z półki na półkę…

Te nasze pierwsze małżeństwa, entuzjastycznie zawarte… Okropne rozczarowanie, bunt, rozwód, następne lata, nieufność i ostrożność, tęsknota do właściwego mężczyzny… Głupie próby i zniechęcenie. Wszystko to miałam za sobą, trafiłam nareszcie na obiekt, zdawałoby się, właściwy i rozdzielało mnie z nim życie, a może wcale nie życie, tylko charakter…

Spadek po prababci dostarczył nadziei, ale na razie tylko nadziei…


***

Na Brantome'a trafiła Krystyna na ścianie za stołem. Siedziałam akurat przy nim, porządkując, dla chwili wytchnienia, katalogowe fiszki. Potraktowałyśmy sprawę poważnie i zdecydowałyśmy się na katalogi podwójne, jeden ogólny, a drugi w kawałkach, przyczepiony do półek i szaf. Widniejące w perspektywie przepisanie wszystkiego też stanowiło niezłą robotę, ale Krystyna uparła się kupić przedtem jeśli już nie komputer, to chociaż elektryczną maszynę do pisania. Przyznałam jej słuszność.

Na stole leżał już cały stos rozmaitych dzieł, zawierających w sobie upragnione informacje przyrodnicze. Krystyna szalała ze szczęścia, twierdząc, że ma dla Andrzeja istne skarby wiedzy, ale przestała to przepisywać. Musiałaby później przepisywać jeszcze raz, na maszynie, dała zatem spokój robocie głupiego, gromadząc to tylko w jednym miejscu i wtykając, gdzie należało, zakładki. Z łatwością umiałam sobie wyobrazić, w jakiej fazie znajdowałaby się któraś prababcia, gdyby zechciała przepisywać to od razu i porządnie. W szczątkowej pod każdym względem. Nic dziwnego, że żadna do tego miejsca nie doszła.

Doszła za to Krystyna.

– Ty, Joaśka! – zawołała za moimi plecami głosem wyraźnie rozweselonym. – Niech ja się skicham, pornografia! Istniało coś takiego w średniowieczu? Wypisz, wymaluj, jak współczesna, tyle że rysuneczki, a nie zdjęcia! Nie do wiary!

Równocześnie coś mi sfrunęło na ramię, jakaś zapisana kartka. Złapałam ją odruchowo i obejrzałam się na Kryśkę. Podeszła do stołu, odwracając kartki, rozśmieszona.

– To nie średniowiecze, tylko renesans – skorygowałam od pierwszego rzutu oka – Żywoty pań swawolnych. Pokaż… Fakt, pomysły mieli niezłe.

– Zdaje się, że coś mi z tego wyleciało – zauważyła moja siostra z roztargnieniem, przeglądając nadal frywolne dzieło. – A, złapałaś… No, wygląda mi na to, że epoka rzeczywiście była mocno rozrywkowa… Opisz to, skoro już tu siedzisz. Szczególnie że po włosku. Co tam jest, na tej kartce?

Rozłożyłam podwójną kartkę, gęsto zapisaną ze wszystkich stron.

– Korespondencja naszych przodków – mruknęłam i zaczęłam czytać.

W chwilę potem czytałyśmy już obie, zainteresowane znacznie bardziej niż przy renesansowej pornografii.

„Drogi mój przyjacielu – pisał ktoś pismem staroświeckim i nieco wyblakłym. – Spełniłem twoje życzenie i postarałem się o szczegóły tej całej historii. Faktem jest, że wicehrabia de Noirmont postąpił dość lekkomyślnie, ale z przykrością muszę stwierdzić, że pani de Blivet też nie była bez winy. Jednakże to wicehrabia odstąpił ją radży Biharu i dostał za nią największy diament świata, tak zwany Wielki Diament. Pani de Blivet wydawała się obrażona, a co się z nią dalej stało, nie wiadomo. Wicehrabia natomiast stracił ów diament, bezsprzecznie należący do niego, skoro stanowił dobrowolną zapłatę. Był ranny w czasie szturmu, wyniesiono go z bitwy i już powoli wraca do zdrowia, ale bez diamentu. Ktoś go zrabował, tak sądziliśmy. A otóż byłem przypadkowym świadkiem sceny, dającej wiele do myślenia. W czasie transportu rannych ku wybrzeżu przyplątał się krajowiec, szukał wicehrabiego, usłyszałem słowa, jakie mu przekazał w imieniu radży, czego nie poczytuję sobie za ujmę, bo stało się to rzeczywiście absolutnym, niezawinionym przeze mnie przypadkiem. Musieli być zaprzyjaźnieni, co wyraźnie świadczy o skrytych powiązaniach, ale dajmy spokój polityce. Rzekł mu takie słowa: «Twoją własność ukryłem razem z moją w świątyni Siwy. Oto słowa mego pana». Wicehrabia, mimo słabości, okazał żywe poruszenie, ale posłaniec znikł od razu. Wydaje mi się, że chodziło o diament, a wicehrabia zna ową świątynię. Może jeszcze odzyska swój kamień, co będę uważał za wielką niesprawiedliwość, bo pani de Blivet, mimo wszystko, nie była jego własnością.

Nasze tereny zajęli Anglicy. Niejaki kapitan Blackhill…"

Na tym list się urywał. Popatrzyłyśmy na siebie.

– Ejże…? – powiedziała Krystyna podejrzliwie.

Wiedziałam, co ma na myśli.

– Sądzisz…? – spytałam niepewnie. Usiadła koło mnie i ze zmarszczonymi brwiami zaczęła ponownie studiować kartkę.

– Odnoszę wrażenie, że niejaki kapitan Blackhill zalicza się do naszych przodków – zauważyła cierpko. – Panieńskie nazwisko prababci Karoliny, wpadło mi w oko w testamencie…

Podniosłam się bez słowa, udałam na górę i przyniosłam kserokopię testamentu prababci.

„Ja, Karolina de Noirmont, de domo Blackhill"…

– Jeden pradziadek podwędził diament drugiego pradziadka…? – powiedziałam z dużym powątpiewaniem.

Krystyna spróbowała pokiwać się na krześle, ale było zbyt ciężkie. W zadumie wpatrywała się w ścianę naprzeciwko.

– Ciekawe. On nie zginał. Jest. Może go odnajdziecie. Nie cytuję prababci, streszczam. Wielki majątek. Nie widzi ci się przypadkiem, że prababcia miała na myśli ówże diament, rodzinny podwójnie? Co za różnica w końcu, który z naszych pradziadków zdołał nim zawładnąć?

– Wnioskując z radży Biharu, wydarzenie miało miejsce w Indiach – odparłam, również popadając w zamyślenie. – Kto wie? A może…?

Znów popatrzyłyśmy na siebie, rozumiejąc się bez słów. Korespondencja tajemniczego nadawcy, skierowana do równie tajemniczego adresata, rysowała na horyzoncie wielkie nadzieje.

Siedziałyśmy obok siebie bardzo długo w milczeniu, a w środku coś nam rosło i wręcz czułam, jak w niej rosło to samo co we mnie. Niemożliwe było uwierzyć tak od razu w równie imponującą tajemnicę przodków. Nikt za naszego życia o niczym takim nie wspominał, nikt o żadnym diamencie nie wiedział, żadne słowo na ten temat do naszych uszu nie dotarło. Osobliwy list stanowił zaskoczenie i gdyby nie zostały w nim wymienione doskonale nam znane nazwiska, potraktowałybyśmy go lekceważąco. Ale od razu skojarzył się ostro z tą dziwną, pośmiertną korespondencją prababci, skierowaną do jej prawnuczek, i jakby rzucił się na nas.

Wicehrabia de Noirmont, niewątpliwie nasz przodek, wywinął jakiś numer z podejrzaną damą, pozbywając się jej nader korzystnie. Ekwiwalent za damę, wbrew pozorom, nie przepadł. Gdzieś tam został zabezpieczony. No i co? Wrócił do niego czy nie…?

No i prababcia Karolina zapierała się zadnimi łapami, że on jest. Zapierała się, co prawda, fragmentarycznie i w sposób niejasny, ale uparcie nawiązywała do niego, zwalając w dodatku na nas jakby klątwę, czy też przeznaczenie. Miałyśmy go odnaleźć, załatwiwszy bibliotekę, co ma piernik do wiatraka, wrócił do pradziadka i został ukryty w bibliotece…? Nonsens, w co drugim kawałku listu prababcia twierdziła, że go tu nie ma, gdzie w tym sens, gdzie logika?! Ale może jednak, mimo wszystko, pisząc owe tajemnicze słowa, miała na myśli coś, co nosiło nazwę Wielkiego Diamentu i co powinno należeć do rodziny? I nam przypadło w spadku…?

Poczułam, jak robi mi się gorąco i dreszcz przeleciał mi po kręgosłupie. Jak on napisał, ten nadawca…? Największy diament świata…

Ciekawe, jaki rozmiar może mieć największy diament świata…

– Cullinan ważył pi razy oko przeszło trzy kilo – wymamrotała nagle Krystyna. – Porąbali go na kawałki.

Spojrzałam na nią z roztargnieniem. Znów nasza myśl biegła tą samą drogą. Uczynić założenie, że coś takiego istnieje i spróbować odnaleźć? Nęcące, owszem, ale głupie, kto w dzisiejszych czasach trafia na wielkie diamenty, poniewierające się po kątach, on już pewnie dawno przepadł w mrokach historii. Jednakże należałoby się zastanowić…

– Kto do kogo, do cholery, pisał ten list? – zaczęła Krystyna po chwili. – Pradziadek de Noirmont występuje tu jako osoba trzecia. Skąd to się tu wzięło?

Doznałam czegoś w rodzaju jasnowidzenia.

– Adresatem był wielbiciel pani de Blivet – powiedziałam w natchnieniu. – Przybył do naszego pradziadka i rzucił mu korespondencję w twarz, żądając pojedynku. Co do pojedynku, nie mam zdania, ale pradziadek czytał sobie akurat Brantome'a dla rozrywki, może jeszcze nie wydobrzał po egzotycznych bitwach, listu użył jako zakładki. I cześć. Zostało.

– Może masz rację, nie będę się sprzeczać. Korci mnie prababcia…

– W jakim sensie?

– Tak mi się wydaje, że musiała wiedzieć więcej niż ujawniła w tym dziwnym liście do nas. Skąd…? Nie z tego przecież…?

Potrząsnęła trzymanym w ręku arkusikiem. Już otworzyłam usta, żeby zadać głupie pytanie, ale okazało się, że nie ma potrzeby, znów zgadłam, co ma na myśli. Do Brantome'a prababcia nie dotarła i korespondencji przodka nie czytała, gdyby znalazła list, nie zostawiłaby go w książce, bądź co bądź był to cenny dokument, świadczący o prawie własności.

– Miło ze strony pradziadka, że nie rąbnął klejnotu w wirze bitwy, mordując radżę – zauważyłam marginesowo. – Zdaje się, że nasi protoplasci, oddając się lekturze, nagminnie zostawiali w niej zakładki z tego, co mieli pod ręką. Co tam było? Zaproszenie na piknik…

– Pół zaproszenia.

– W Molierze, o ile pamiętam…

– I cała kartka dziękczynnych głupot…

W części nie tkniętej poszukiwaniem zapisków istotnie znalazłyśmy kawałki korespondencji, tkwiącej od wieków między kartkami książek. W części przejrzanej nie było nic. Nie stanowiło to wprawdzie żadnego dowodu, ale pozwalało na supozycje.

– Zabytkowej korespondencji, ogólnie rzecz biorąc, powinno być tu więcej… – zaczęłam, ale Krystyna mi przerwała.

– Mnie ten diament interesuje – oznajmiła stanowczo. – Przemawiają do mnie nadzieje prababci, a kto wie, może i rzeczywiście on gdzieś istnieje i uda nam się go znaleźć. Spróbowałabym… Co ty na to?

– Właśnie ruszyłam temat i przerwałaś mi na wstępie – wytknęłam z irytacją i usiadłam przy stole naprzeciwko niej. – W każdym normalnym, współczesnym domu poniewiera się jakaś korespondencja, pamiątkowa albo taka, którą zapomniano wyrzucić, albo zostawiono ze względu na znaczki…

– Jezus Mario…!!! – wrzasnęła strasznie Krystyna i zerwała się z miejsca.

Ściśle biorąc, chciała się zerwać i nawet dokonała próby, ale te krzesła były naprawdę cholernie ciężkie. Siedzisko, zamiast się odsunąć, podcięło jej nogi, runęła na nie z powrotem i teraz już przechył się jej udał, poleciała razem z meblem do tyłu. Odruchowo zerwałam się również i nastąpiło dokładnie to samo, chwalić Boga jednakże byłyśmy młode i dosyć wygimnastykowane, żadna z nas nie rąbnęła jak wór i nie rozbiła sobie potylicy. Udało nam się przekręcić w locie, stłukłam sobie łokieć, a ona biodro. Pozbierałyśmy się wśród licznych krzepiących słów.

– Mogę grzecznie zapytać, co ci się stało, idiotko? – stęknęłam, podnosząc krzesło i ustawiając je na miejscu. – Pozabijamy się tu…

Znów mi przerwała. Krzesło niemal furknęło jej w rękach.

– Idiotka, masz rację, tak! Boże, co za kretynka, nie masz siostry, masz oślicę! Głupia jestem bezdennie!

– Chętnie się zgodzę z twoim zdaniem…

Usiadła wreszcie i pomasowała sobie biodro.

– Możesz mi dać po pysku, jeśli chcesz…

– Akurat nie chcę. Łokieć mnie boli. O co chodzi?

– O znaczki. Wtedy, kiedy je zbierałam…

W czasach kiedy koniecznie chciałyśmy różnić się od siebie, ja maniacko haftowałam krzyżykami, ona zaś wpadła w filatelistykę. Miałyśmy po trzynaście lat. Mnie hafty rychło przeszły, jej znaczki pozostały znacznie dłużej. Zazdrościłam jej nawet, też korciło mnie kolekcjonerstwo, ale nie mogłam jej przecież naśladować, interesowałam się tym w wielkiej tajemnicy.

Zdobywała te znaczki zewsząd, wydzierając koperty całej rodzinie i grzebiąc w starych szpargałach. Jakiegoś wspaniałego łupu dopadła w Perzanowie, naszej zaprzyjaźnionej wsi, do której podobno miałyśmy tajemnicze prawa. Co roku bywałyśmy tam na wakacjach i nie tylko my, ale jeszcze nasza babka i reszta rodziny. Stary Kacperski, uparcie zwany Jędrusiem, twierdził nawet, że gdyby panienki chciały spalić dwór, on słowa nie powie, bo gdyby nie któraś nasza prababka, jego na świecie by nie było. Opowieści krążyły zgoła historyczne, lepiej je znałam niż Krystyna, ale też niedokładnie.

– U Kacperskich na strychu – powiedziała teraz. – Cały kufer tam stał, nie wiem skąd, bo nie wyobrażam sobie, żeby w czasach analfabetyzmu wieś uprawiała taką obfitą korespondencję…

– Ja wiem, skąd – przerwałam. – Mówiłam ci to sto razy, ale nie słuchałaś. To nie ich, to nasze rodzinne. Przyleskich.

– Skąd wiesz?

– Jędruś mi opowiadał. Jak nastała reforma rolna i zabierali Przylesie razem z pałacem… orientujesz się chyba, że Przylesie należało do naszych przodków…?

– Tyle wiem, owszem.

– Jego ojciec, niejaki Florek… To znaczy, to nie był ojciec, tylko wuj, a może cioteczny dziadek, nie jestem pewna, pogubiłam się trochę w pokoleniach i pokrewieństwach, w każdym razie adoptował go i robił za ojca. I ten ojciec, Florek, tuż przed upaństwowieniem zdążył zabrać z pałacu trochę różnych rzeczy. Obrazy, portrety głównie, srebra, porcelanę, jakieś drobiazgi i wszystkie papiery. Nie patrzył co ważne, a co nie, kupą wygarnął i ukrył na strychu u siebie, w Perzanowie. I to właśnie znalazłaś. Mów teraz dalej, bo już zgaduję, że tam było coś interesującego.

Kryśka kiwnęła głową kilka razy.

– Muszę ochłonąć i tyłek mnie rąbie. Mam nadzieję, że kość mi nie pękła. Ty, jak myślisz, jeżeli zadzwonimy, ta Petronela przyniesie nam wina?

– Trzeba będzie coś uczcić?

– Sama za chwilę ocenisz. To co, dzwonimy?

– Ryzyk-fizyk…

Nie Petronela, czyli francuska Pierette, tylko Gaston, lokaj, powłócząc nieco nogami, przyniósł nam wina z naszych własnych winnic. Było całkiem niezłe. Przyzwyczajone do obsługiwania się samodzielnie, tak rzadko zawracałyśmy głowę wiekowej służbie, że nasze życzenia uważano wręcz za rozrywkę. Może i rzeczywiście nudziło im się okropnie.

– Wypijmy zdrowie tego Florka – zaproponowała Krystyna, unosząc kieliszek.

– Z przyjemnością. A potem ci chyba naprawdę przyłożę, bo już tracę do ciebie cierpliwość. Powiesz wreszcie, co cię rzuciło, czy mam się poważnie zdenerwować?

– Już mówię, ale boję się, że dopiero jak opowiem, to cię szlag trafi. Tak jak mnie. Otóż słuchaj, tam był list… może dwa, ale jeden na pewno. Była w nim mowa o jakiejś historii z diamentem. Wyglądało to nawet sensacyjnie, kryminał jakiś, ale nie skojarzyłam. Rozumiesz, do głowy mi nie przyszło, że to może dotyczyć mnie. Co mnie to w ogóle obchodziło, ty masz pojęcie, jaki znaczek był na tym? Pierwsza Polska cięta, nie ząbkowana!

Owszem, to mogłam zrozumieć. Po utajnionych studiach wiedziałam, co znaczy pierwsza Polska, cięta.

– Dlatego zostawiłam całość – ciągnęła Krystyna. – Kopertę razem z listem, z szacunku dla skarbu. I zabij mnie, szczegółów nie pamiętam, ochapia mi się tylko, diament, słuchaj, a może to korespondowało z tym tutaj i mogło coś wyjaśnić…?

– Zabić cię chyba trzeba – zaopiniowałam ze wstrętem. – Może chociaż pamiętasz, od kogo był ten list?

– Głupia jesteś czy co? Skąd…?

– O mój Boże, i to ma być moja siostra…! Gdzie to masz? Mam nadzieję, że nie przepadło?

– No coś ty? Nic z mojej kolekcji dotychczas nie sprzedałam, co uważam za cud. Dopiero ostatnio przeleciało mi przez głowę… Ale na szczęście nie zdążyłam.

Podparłam się łokciem, syknęłam boleśnie, wypiłam wino i ostrożnie podniosłam się, z wysiłkiem odpychając krzesło.

– To teraz telefonik, rezerwacja, wsiadasz w samolocik, zawiozę cię, i zaraz wracasz, Z listem. Z dwoma, jeśli jest ich tyle. Jazda!

– Dlaczego ja?

– A kto? Duch Święty? To nie jest gołąb pocztowy!

– A ty co? Od macochy?

– Nie widziałam, żebyś się w łeb rąbnęła, nie wiem, od czego zgłupiałaś! Ja mam gmerać w twoich rzeczach?!!!

Opamiętała się nieco, chociaż, jak zwykle, protest na moje słowa gdzieś się w niej kołatał. Rzeczywiście, miałaby rzucić swoją świętość mnie na pożarcie…

– Mamy jeszcze dosyć pieniędzy? Starczy na te wojaże?

– W najgorszym wypadku notariusz nam pożyczy, lepiej od nas wie, ile mamy. Jak chce, niech sprawdza, że jedna czwarta roboty odwalona…

Postękała na tle biodra, z wysiłkiem stłumiła protest i obróciła tam i z powrotem w dwa dni. Boże, jakie piękne czasy nastały! Sama jeszcze pamiętam, że nie tak dawno trzeba było starać się o paszport na nowo i trwało to co najmniej sześć tygodni…


***

Czekając na jej powrót, zrobiłam sobie ferie. Łokieć mnie bolał. Dałam spokój ciężarom w bibliotece i przejrzałam biurko prababci. Znalazłam olbrzymią ilość rachunków, pokwitowań, zapisków gospodarskich, informację, że rok siedemdziesiąty drugi był najlepszy dla wina, które poszło za wyjątkową cenę, z Gastona wydoiłam informację, że trochę tego w piwnicach zostało, aż wreszcie trafiłam na jakieś notatki, chyba prywatne.

Dowód na nasze prawo własności – zapisała prababcia w małym notesiku. – Wiadomości od Florka. Dla pamięci od prababki Klementyny. Wszystko razem w sokołach.

Najpierw policzyłam sobie na palcach, kim była dla nas Klementyna, prababka naszej prababki. Tych prą wyszło mi strasznie dużo, przypominało to zera w naszych obecnych kombinacjach finansowych, po wymianie. Pra-pra-pra-prababka. Przypomniałam sobie, że córką owej Klementyny była nasza pra-pra-prababka Dominika Przyleska, ta, którą po śmierci upaństwowili. Babka naszej babki Ludwiki, rzewnie przez nią wspominana. Obdarzyła spadkiem wnuczkę z pominięciem córki, dzięki czemu wszyscy przeżyli ostatnią wojnę i cudowne czasy po niej. Zaraz, kto był jej córką…? A, prawda, właśnie ta Justyna, matka prababci Karoliny, de domo Blackhill. Zatem pra-prababka Justyna musiała być żoną kapitana Blackhilla… nie, zaraz, opanujmy się, ów kapitan setnego roku chyba nie sięgnął, zatem żoną jego potomka…

Mniej więcej ustawiłam rodzinę chronologicznie i zreflektowałam się. Same kobiety, a gdzie dziadkowie? Zaczęłam sobie przypominać na nowo i wyszło mi, że pradziadek Filip, ostatni hrabia de Noirmont, mąż prababki Karoliny, był zarazem synem brata jej babki, a zatem jej ciotecznym wujem. Nie uwierzyłam samej sobie, sprawdziłam jeszcze raz, zapisałam to wszystko, zgadzało się. Małżeństwo w rodzinie, istny cud, że potomstwo nie okazało się zwyrodniałe, odbiłoby się na nas, mogłybyśmy mieć na przykład skrofuły albo wodogłowie…

Następnie zastanowiłam się, co u Boga Ojca jedynego prababcia miała na myśli, pisząc o sokołach?

W jakich sokołach, do diabła?! Sokoły kiedyś hodowano, polowano z nimi, tresowane były bez mała jak psy, taka sokolarnia, czy jak to nazwać, istniała pewnie w każdym zamku, tu też. Może jeszcze istnieje, bodaj szczątek, może coś w niej udawało się schować…?

Spróbowałam z Gastonem. Dowiedziałam się przy okazji, że kamerdynerem w zamku był przez długie lata jego dziadek, ale o sokolarni nie słyszał. Już za dziadka polowania z sokołami trochę podupadły, chociaż całkiem jeszcze z mody nie wyszły, ale hodowli chyba nigdy nie było. Psy tak, konie również, prawie do ostatnich czasów, ale sokoły…? Gdyby zależało mi na ptactwie, jest kurnik i gęsiarnia…

Dałam spokój sokołom, mogła to być przenośnia. Wróciłam do historii, która zawsze wydawała mi się interesująca, a tu, można powiedzieć, dotyczyła mnie osobiście. Wdałam się w rozpamiętywanie wszystkiego, co słyszałam od dzieciństwa, a teraz mogłam potwierdzić.

Brakowało mi konkretnych dat, które intrygowały mnie z pustej ciekawości i głowiłam się nad nimi aż do chwili, kiedy znalazłam kasetkę, rozmiarami zbliżoną do kufra, pełną dokumentów urzędowych. Znajdowały się tam akty urodzeń, chrztów, ślubów i zgonów, sięgające blisko czterystu lat wstecz. Okazało się, że mąż prababki, cioteczny wuj, był od niej starszy zaledwie o dziesięć lat, a martwiłam się, być może irracjonalnie, iż młoda dziewczyna poślubiła starego pryka. Nic podobnego, młodzieńca w sile wieku! Pra- i tak dalej -babka Klementyna urodziła się w Polsce jako hrabianka Dębska, ciekawe, o żadnych Dębskich słowa nie słyszałam, widocznie wymarli. No jasne, powstanie było, styczniowe… Emigracja. Nominacja wicehrabiego de Noirmont na kapitana jakiegoś regimentu w Indiach, czy to przypadkiem nie ten od upłynnienia pani de Blivet i zamiany jej na diament…? Daty pasują. Jakiś Rajmund de Noirmont, który zmarł 24 sierpnia 1572 roku w wieku lat dwudziestu sześciu, Jezus Mario, ależ to noc świętego Bartłomieja!

Tyle lat, mój Boże…! Może i szkoda, że wujek Wojtek za skarby świata nie chce zostać, bodaj teoretycznie, kolejnym hrabią de Noirmont. Powinno się szanować historię…

Jeszcze siedziałam nad kufrowatą kasetką, kiedy Krystyna wróciła, przywożąc korespondencję.


***

– A ty mnie masz za głupią, jeszcze czego – powiedziała wyzywająco na moją niepewną uwagę.

– Będę się pozbywała pereł z kolekcji?! Wszystko z tych kopert przepisałam na wszelki wypadek, a teraz idzie o zawartość. Przeczytałam to już dziesięć razy, proszę bardzo, teraz czytaj ty. Zgadza się, jak w banku!

Z rozcapierzonymi pazurami i dzikim wzrokiem rzuciłam się na przywiezioną korespondencję.

– Oka prawie nie zmrużyłam przez dwie doby – mamrotała dalej z urazą. – Ten parszywy samolot się spóźnił, w obie strony, jak głupia siedziałam na lotnisku. Musiałam skoczyć do babci, bo tam dużo zostało, pół domu przeszukałam, ktoś robił porządki i wszystko poprzestawiał. Ochapiało mi się, że coś zlekceważyłam i chciałam to znaleźć, ale wyszło mi, że nic, w ogóle gdyby nie ta pierwsza Polska cięta, o tym liście pojęcia bym nie miała. I oczywiście królowa Wiktoria po półtora pensa, dopadłam jej wtedy jak harpia, ale treść przeczytałam dopiero teraz. Mam dodatkowe wnioski, nie powiem ci jakie, bo ciekawa jestem, czy sama z siebie wyciągniesz takie same…

– Zamknij gębę – poprosiłam grzecznie. – I przestań mi przeszkadzać. Znalazłam tu całą historię. Idź do diabła na razie.

Spełniła moje życzenie, poszła do swojej sypialni i kropnęła się spać. Mogłam oddać się lekturze.

Moja siostra, oczywiście, przywiozła same listy, bez kopert, które razem ze znaczkami i stemplami stanowiły skarby bezcenne. Na szczęście miała tyle przyzwoitości, że chroniąc przede mną owe koperty, nazwiska i adresy z nich pozapisywała na marginesach odpowiednich kartek korespondencji i dzięki temu wiedziałam przynajmniej, kto i do kogo pisał.

Od razu zaczęłam się dziwić. List z Polski do Anglii, pisany po francusku przez Ludwika de Noirmont, znalazł się w Perzanowie, no nie, w Przylesiu, ale to też u nas. Jakim sposobem? Do Anglii doszedł, jeśli już ocalał, powinien był tam zostać. Zaraz, do kogo pisany…? Adresat, hrabia Wacław Dębski… Co miał do niego hrabia de Noirmont? A, teść… Drogi ojcze mojej żony – pisał ów Ludwik, całość utrzymując w żartobliwym tonie, mimo wagi tematu. Musieli być zaprzyjaźnieni, moment, niech sprawdzę, jak to było, co hrabia de Noirmont robił w Polsce i kim był jego teść, Dębski…?

Archiwum z kufrowatej kasetki okazało się przydatne w stopniu wręcz wstrząsającym. Nie ośmieliłabym się marzyć o takiej pomocy naukowej, a weszła mi w ręce, niczym z niebios zesłana. Pogrzebałam w tym, no oczywiście, Ludwik de Noirmont to był mąż pra-pra Klementyny, a jego teść, to jej ojciec, hrabia Dębski. Data… kiedy to… a, wojna francusko-pruska, oblężony Paryż, zapewne pojechali do Polski, gdzie istniała chyba jakaś rodzina, i woleli tam przeczekać tutejsze zamieszanie. Pra- i tak dalej -dziadek Dębski siedział w Anglii, wszystko jedno dlaczego. Korespondencję zachował, skąd jednak znalazła się w Polsce? Może przywiózł…? Nie, wykluczam, nie mógł przyjechać po udziale w powstaniu styczniowym, może zatem umarł i wszelkie papiery po nim odesłano do posiadłości przodków…? Ludzie w tamtych czasach mieli zwyczaj robić paczki z listów, owiązywać je wstążeczką, pisać na wierzchu, do kogo należą i komu przekazać, a uczciwi notariusze rzetelnie spełniali polecenia zza grobu.

Dlaczego w ogóle pradziadek Dębski siedział w Anglii? Pochodził z Polski, zamężną córkę miał we Francji… A, wszystko jedno.

Pozostawiając na uboczu kwestię wojaży pradziadka, przeczytałam wreszcie ów list i zdaje się, że dostałam wypieków. Pra-pra-pra-pra-pra-dziadek Ludwik zawiadamiał jeszcze więcej pra-dziadka Dębskiego o przedziwnej aferze, która podobno dawno temu wybuchła w Anglii, a dotyczyła ogromnego diamentu, o czym dowiedział się od warszawskiego jubilera, niejakiego Krepla. W wyniku afery ktoś popełnił samobójstwo, podobno pułkownik George Blackhill, podejrzany o rabunek, czy coś w tym rodzaju. Diament pochodził z Indii. Ciekawi go ta historia i prosi o szczegóły, o ile drogi teść zdoła je zdobyć. Jubiler Krepel twierdzi, że głównie kręcił wszystkim niejaki sir Meadows, też jubiler, może to służyć jako wskazówka.

Chwyciłam drugi list. Jak psu z gardła wyjęty, pognieciony, bez początku i końca, kto, u diabła, tak źle go traktował? Krystyna czy adresat? Jeśli moja siostra, zabiję ją, wykopię z zamku, niech jedzie i szuka brakujących kartek! W każdym razie musiał stanowić odpowiedź dziadka Dębskiego, bo przyszedł z Londynu do Przylesia w miesiąc później. Widocznie przez miesiąc pradziadek zbierał informacje i plotki.

„…że wielki jak pięść, to jeszcze podobno podwójny, jak dwa jajka razem zrośnięte, tak o nim mówią, głównie sir Meadows. Nie pojmuję, skąd im się to bierze, bo nikt go na oczy nie widział, za wyjątkiem nieboszczyka Blackhilla, który go opisywał. Ale podobno opisywał dokładnie, a sam był pedantem, więc mu uwierzono. Podejrzenia na niego padły, jakoby symulował uczciwość, w tym właśnie celu, aby bezkarnie dokonać rabunku w owej świątyni, którą miał pod opieką. Plotki krążyły, że ów diament należał do jakiegoś Francuza, który go utracił, ranny w bitwie, ale o tym mówi się bardzo mętnie. Wdowa po pułkowniku poślubiła bratanka o tym samym imieniu, z czego zgorszenie nawet było, ale już dawno przycichło i syn z tego związku chowa się bez nijakiej dyskryminacji. Diamentu w domu pułkownika, rzecz to oczywista, nikt nie szukał, skoro wolał śmierć niż dyshonor. Potem jeszcze jakaś gwałtowna śmierć u nich nastąpiła, ale to nikt znaczny, osoba ze służby, policja sprawę badała, przypadkiem wiem, że niejaki inspektor Thompson z Londynu, podobno jeszcze żyje. Tyle mi na owym raucie sir Meadows powiedział, a lady Arabellę Blackhill widziałem na własne oczy i muszę wyznać, że mimo wieku, rzadko która młoda panna może się z nią równać urodą"…

Na tym się urywało. Talentem śledczym pradziadek raczej się nie wykazał, chociaż możliwe, że na brakujących stronach było więcej konkretów, ale i tak napisał, jak dla mnie dosyć.

Diament zaczął nabierać rumieńców.

Jeżeli afera na jego tle wybuchła w Anglii, znaczyłoby to, iż opuścił Indie i przeniósł się do Europy…?

Istniał w ogóle. Nie był mitem i legendą. Pułkownik-pedant dla fantomu nie popełniałby samobójstwa. Skoro istniał, odnalezienie go wkraczało w dziedzinę realiów…

Krystyna przywiozła tej korespondencji więcej, musiała spędzić na grzebaniu w swojej kolekcji ładne parę godzin, nic dziwnego, że była niewyspana. Należały się jej słowa uznania za przechowanie filatelistycznych skarbów w całości bez dewastacji zawartości kopert.

Kolejną lekturę stanowiła elegancka kartka, na której pan Meadows prosił hrabiego Dębskiego o przesunięcie terminu spotkania, bo musi wyjechać w interesach. Niewykluczone zatem, że nieco później przyszedł jeszcze jeden list, uzupełniający tę diamentową wiedzę.

Następny list, skierowany do pani Dominiki Przyleskiej, pochodził od londyńskiego notariusza i z wielką boleścią zawiadamiał o spadku papierów wartościowych i znacznym ubytku majętności. Pra-pra-prababka Dominika, znaczy, zubożała, to primo, a secundo, majętności miała w Anglii i zaraz, to chyba tłumaczy pobyt w Anglii pradziadka Dębskiego…? Pilnował forsy. Prababcia zubożała nieco później. Ciekawa rzecz, skąd, u licha, wzięła jeszcze mienie dla babci Ludwiki…? Starczyło w końcu tego mienia na nasze mieszkania, a i dziś babcia biedy nie cierpi. Boże jedyny, ci nasi przodkowie musieli być cholernie bogaci!

Zostawiłam przodków na marginesie i przeczytałam następną epistołę, dość krótką, ale za to kompletną, w której pra-prababka Justyna donosiła swojej matce o zaręczynach z lordem Blackhillem, którego wszak droga mamusia doskonale zna, bo spotykały go w Nicei i chyba nie ma nic przeciwko temu, a babcia również pozwala. Miała straszne przeżycia, zanim przyjechała do Anglii, zdenerwowała się okropnie trucizną w sokołach, ale to się już wyjaśniło i wszystko opowie osobiście przy najbliższej okazji.

No i masz, znów sokoły…!

Zaraz, jej babcia to kto…? A, ta od Ludwika, Klementyna de domo Dębska. Wariactwa dostanę z pewnością przez tę mieszaninę pokoleń!

Ogólnie jednak Krystyna miała rację, zgadzało się jak w banku. Ten jakiś wielki diament istniał i tajemniczo przepadł, a otóż właśnie nie wiadomo, czy przepadł, bo prababka Karolina wyraźnie usiłowała nas przekonać w tych dziwnych początkach listu, że nic podobnego, wcale nie przepadł, tylko jest. Ratunku. W każdym razie wyraźnie widać, że przepadanie rozpoczęło się w Anglii i tam tkwią korzenie całej imprezy.

Czy nie z tej przyczyny prababcia zaparła się przy bibliotece? W końcu tam właśnie, wśród książek, znalazłyśmy pierwszą, bezcenną informację. Zioła mogły stanowić tylko pretekst…

Zniecierpliwiona do szaleństwa, doczekałam jednak samodzielnego obudzenia się Krystyny, bo i tak, niewyspana, byłaby do niczego. Samodzielne obudzenie się nastąpiło o jedenastej wieczorem.

– No i co? – spytała z zainteresowaniem, siadając do kolacji, którą służba, w postaci Gastona i Pierette, celebrowała z wyraźnym upodobaniem. Widocznie bez grymasów państwa nudziło się im śmiertelnie.

– Ile miałaś tych wniosków? – spytałam wzajemnie. – Jeden czy więcej? Bo ja mam dwa.

– No proszę, ja też dwa. Ale jeden jest prosty, a z drugiego jestem bardzo dumna i tylko ten liczę. No? Co ci wyszło?

– Po kolei. Primo… daj tę cytrynę, nie chroń jej przede mną, cytryny stanowią tu produkt pospolity… Zastanawiałam się, skąd w Polsce list, który poszedł do Anglii. Oni żadnych listów nie wyrzucali, przechowywali wszystkie jak leci. Przypuszczam, że pradziadek umarł, obojętnie gdzie, byle nie w Noirmont…

– Bo co?

– Bo w Noirmont zostałyby w Noirmont. Tak sądzę. Umarł gdzie indziej, a jego papiery wysłano do rodzinnego gniazda, chyba do wnuczki, do Przylesia. Istnieje możliwość, że gdziekolwiek jechał, woził wszystko ze sobą, ale głównie siedział w tej Anglii, zapewne miał tam jakiś dom. Do kraju nie wrócił, więc w grę wchodzi przesyłka, cała korespondencja i wszelkie dokumenty pojechały do Przylesia.

– No więc! – wykrzyknęła Krystyna z triumfem i machnęła widelcem, z którego zleciał jej kawałek królika w sosie koperkowym, Wpadł, na szczęście, do salaterki z sałatą, nie tykając obrusa. – Też to wymyśliłam! Chociaż mam wrażenie, że Przylesie to nie po tamtym pradziadku… Ale rodzina. I z tego wniosku jestem szalenie dumna, bo nie moja dziedzina i o historii gówno wiem. Z tym że myślałam, że przyjechał i przywiózł to ze sobą, właśnie tak, jak mówisz. Dlaczego uważasz, że do kraju nie wrócił?

– Bo był powstańcem styczniowym. Jak tylko wrócę, pogrzebię u Kacperskich, może coś się tam znajdzie. Intryguje mnie, jakim cudem ocalili majątek, jego córka, pra-pra… czekaj, muszę liczyć na palcach, pra-pra-pra-prababka Klementyna miała posag, co wynika z intercyzy ślubnej…

– Skąd wiesz?

– Widziałam intercyzę. Znalazłam tu rodzinne dokumenty, fantazja, możesz sobie też poczytać, jak będziesz chciała. Jej tatuś siedział w Anglii, ulic tam chyba nie zamiatał, po pierwszej wojnie światowej jeszcze mieli co tracić, a nawet po drugiej im trochę zostało. A powstańcom styczniowym skonfiskowali całe mienie. Pradziadek był emigrant, jeśli za wielką łapówę nie załatwił sobie amnestii, a ta Anglia wskazuje, że nie załatwił, nie mógł przyjechać, bo kibitka już na niego czekała. Papiery po nim jednakże mogli przysłać, uczciwy notariusz takie rzeczy załatwiał.

– No dobrze, rozumiem. Chcesz wina?

– Pewnie, że chcę. Jak ci się ono widzi?

– Znakomite. Co to jest?

– Nasze własne z siedemdziesiątego drugiego roku. Był to najlepszy rok na wina, trochę nam zostało i wycyganiłam flachę od Gastona. Żeby nas uczcić.

– Bardzo praktyczną wiedzę zyskałaś z tych dokumentów rodzinnych – pochwaliła Kryśka, oglądając butelkę. – Może ja też poczytam. No, wal dalej. Ten drugi wniosek?

– Zdaje się, że nie ma siły, trzeba jechać do Anglii.

– Właśnie. Samo się nasuwa. Przelałam na kartę kredytową całą resztę pieniędzy, bo byłam pewna, że też na to wpadniesz. Znalazłaś tu coś jeszcze?

– Owszem – powiedziałam jadowicie. – Sokoły.

Kryśka o mało nie wylała wina na siebie.

– No wiesz…! Ona, któraś tam prababka, zdenerwowała się trucizną w sokołach! Ja się tej lektury nauczyłam na pamięć! Co to znaczy?

Wzruszyłam ramionami i przysunęłam sobie marynowane oliwki.

– Duch Święty jestem? Już próbowałam się popytać, bez rezultatu…

Powiedziałam jej wszystko, co odkryłam przez czas jej nieobecności, i nic nam z tego, w kwestii sokołów, nie wynikło. Snując rozmaite przypuszczenia, co jedno to głupsze, skończyłyśmy kolację i na dalszy ciąg rozważań udałyśmy się do gabinetu. Zebrałyśmy do kupy całą uzyskaną wiedzę o diamencie.

– Wreszcie rozumiem prababcię – oznajmiła Kryśka. – Diament ma być podwójny, a nas jest dwie. Bliźniaczki. Pewnie omen. Zawiadamiam cię uroczyście, że jeśli uda nam się go odnaleźć, do końca życia złego słowa nie powiem przeciwko bliźniętom. Sama jestem gotowa takie świństwo urodzić!

– W ostateczności mogę i ja – zaofiarowałam się szlachetnie. – Czekaj, popatrzmy na to chronologicznie…

– I na wszelki wypadek przepiszmy sobie oddzielnie wszystkie nazwiska. Daj kawałek papieru…


***

Chciałyśmy tego diamentu. Nie miało znaczenia, w jakim stopniu odzyskanie go było realne, pragnienie od razu stało się silniejsze niż rozum. Rozwiązywał nasze życiowe problemy, skomplikowane finansowo, mimo ogólnej zamożności rodziny. Spadek po prababci dawał dużo, ale jeszcze nie umiałyśmy tego w pełni ocenić. Noirmont musiało zarabiać na siebie tymi krowami, drobiem i winem, zysku dodatkowego nie było, wydawało się, że ogólnie zdobywamy zaledwie połowę tego, na czym nam zależało.

A zależało nam cholernie, obu z tego samego powodu. Przez chłopa. Krystyna już się przyznała do Andrzeja, normalny maniak, średnio sytuowany, uparł się przy swoich badaniach i jakaś pracownia analityczna była mu potrzebna jak powietrze. Twierdził z rosnącym uporem, że w przyrodzie istnieje lekarstwo na raka i on ma szansę je odkryć. Nie popuści, taki Judym cholerny. Na szczęście resztę charakteru miał więcej do życia i Krystyna mu w tej pracy nie przeszkadzała, przeciwnie, chętnie by ją widział przy swoim boku, jako pomoc i wspólniczkę. Podział zajęć, ona kombinuje forsę, a on odwala robotę, nie śpiąc po nocach, bo mu coś tam w naczyniu bulgocze. I olejki eteryczne musi łapać, pewno za ogon.

Krystyna siedziała w komputerowej łączności, mogła się przestawić na komputerowe analizy bez trudu, ale musiała zarabiać. Duży zastrzyk finansowy rozwiązałby jej tę sprawę.

Ja swojego jeszcze ukrywałam, głupio mi było ujawnić własne zidiocenie. Sytuację miałam akurat odwrotną. Pawełek był monstrualnie bogaty w trzecim pokoleniu. Cichutko bogaty, bez rozgłosu, bo zaczął jeszcze jego dziadek w niesprzyjających czasach, wdał się w międzynarodowe interesy, co było bardzo źle widziane i forsę musiał ukrywać. Puścił na swoje ślady syna jedynaka, któremu było łatwiej, ale ujawnić mienie mógł dopiero Paweł, i to w ostatnich latach rozkwitu gospodarczego, o ile ten generalny odgórny kant można nazwać rozkwitem. Z kantu korzystać nie musiał, wszyscy oni po kolei mieli talent do biznesu i stan posiadania Pawełka przekraczał moją wiedzę matematyczną. Nigdy nie zdołałam zapamiętać, jak się nazywa to coś, z taką ilością zer, znany mi z nazwy miliard to była dla niego suma na drobne wydatki.

Już od dziadka pokutowało w nich przekonanie, że baby lecą na forsę. Dziadek urodą nie grzeszył, ojciec był już znacznie przystojniejszy, a Paweł… lepiej nie mówić. Same mi się ręce do niego wyciągały i nie tylko mnie. Matki były pięknymi kobietami i stąd wzrastające walory zewnętrzne synów.

Mimo to żywił pewność, w genach chyba zakodowaną, że nic z tego, mógłby wyglądać jak małpa, i też dziwy by go opadły. Uczucia ukrywałam także i przed nim, udawałam, że go wcale nie chcę. Marzyłam o zdobyciu samodzielnie wielkiego majątku, jaguarem chciałam jeździć, rolls-roycem, mieszkać w willi z elektroniczną kuchnią, której bałabym się śmiertelnie, mieć łazienki wykładane delftami, meble nie, na ludwikach siedziało się niewygodnie, komódki ewentualnie i sekretarzyki. Karnawał w Rio spędzać na własny koszt, nawet tym jachtem parszywym dysponować. Może by wtedy wreszcie zmienił zdanie.

Ambicja mnie ogłuszyła, ale rozum miał w tym swój udział. Lecieć na mnie, owszem leciał, nie był dziwkarzem, baby lazły mu w ręce nachalnie, ale nie szedł po linii najmniejszego oporu, wybierał starannie i wyglądało na to, że wybrał mnie. Ale w jego upodobaniu ciągle tkwił cień lekceważenia, biedna sierotka, którą jaśnie pan podniesie, bosą i obszarganą, z zakurzonej drogi, posadzi na tronie i kawiorem nakarmi. Ciemno w oczach mi się robiło od czegoś takiego, zaczynałam zazdrościć Krystynie, bez wielkiego majątku nie miałam szans przekonać go, że mam gdzieś jego forsę. To znaczy owszem, uwierzyłby, nie zarzucałby mi perfidii i łgarstwa, ale jakiś tam ślad przekonania w głębi duszy by mu pozostał, nieudolnie zaklajstrowany.

Nie chciałam tego. Umiałam sobie wyobrazić, co by z takiej sytuacji wynikło. Głupie szynszyle na gwiazdkę mogły stać się kamieniem obrazy i ciosem sztyletu w serce. A samochód…? Gdybym sama kupiła sobie tego rolls-royca, zabrakłoby mi w sklepie na mydło i filety z morszczuka i co, miałabym wymówić takie głupie słowa: „Pawełku, daj pieniędzy"…? Ależ przez usta by mi nie przeszło, udławiłabym się na śmierć!

Nie, za nic. Nie ustawię się w roli małej kurewki na utrzymaniu milionera, chyba takiej, co milionerem pomiata… O, nie, też do kitu, primo, Paweł nie nadawał się do pomiatania, a secundo, pomiatanego bym nie chciała, odpadał w przedbiegach.

Za to, gdybym mogła, przy tych szynszylach, dać mu nawzajem w prezencie bliźniaczą połowę największego diamentu świata… O tak, to by mi wreszcie rozwiązało ten supeł! Inaczej czekało mnie najgorsze, dziki upór i rezygnacja z Pawła. I żal do końca życia, ściśle spojony z niepewnością, czy to w ogóle miało jakiś sens, czy nie należało plunąć na honor i ambicję, poddać się, pogodzić z jego kretyńskim zdaniem o kobietach, a za to mieć go dla siebie chociaż przez jakiś czas… Niezbyt długi, bo jedno, czego byłam pewna, to to, że długo bym nie wytrzymała.

Okropne. Kiedyś wysiłki czynili mężczyźni, a baby siedziały na tyłku i czekały, co im z tego wyjdzie. Wolałabym…? A skąd! Baba wisząca na chłopie to ohyda, nie człowiek. Z dwojga złego preferowałam sytuację obecną.

Możliwe, że była to głupota śmiertelna. No to co…?


***

Notariusz, z wielkim wahaniem i wyraźną niechęcią, obiecał nam w razie czego zaliczkę na poczet spadku, zamieszkałyśmy zatem w dwóch hotelach, średnim, Grosvenor, i tańszym, Eden Plaża. Grosvenor był wygodniejszy i trzy razy droższy, z góry uzgodniłyśmy, że będziemy się wymieniać. Mogłyśmy, być może, zatrzymać się u rodziny, ale wyliczyłyśmy sobie stopień pokrewieństwa z obecnym lordem Blackhillem i wyszło nam, że jest on bratankiem prababki Karoliny, zatem stryjecznym bratem naszej babki Ludwiki, zatem, naszym stryjecznym dziadkiem. Trochę daleko, poza tym lord. Niby my też hrabianki po kądzieli, ale jednak.

– Nie będę robiła za ubogą krewną – uparła się Krystyna. – Mogę iść z wizytą jako arystokratka na własnych śmieciach, to zrobi lepsze wrażenie. Znasz ich, nie uznają innych narodowości.

Znałam ich tak samo jak ona i też wolałam niezależność w hotelu. Wizyta jednak była niezbędna, bo gdzież miałyśmy szukać zapisków sprzed blisko dwustu lat, jak nie w ich rodowej siedzibie. Zabrałam ze sobą stosowne dokumenty i pokrewieństwo mogłyśmy z łatwością udowodnić. Miałam pomysł.

– O diamencie ani słowa – ostrzegłam na wstępie, a Kryśka energicznie pokiwała głową. – Nie daj Boże, znów wybuchnie ta afera sprzed wieków. Wystąpimy w jednej osobie, jako ja…

– Dlaczego ty? – zaprotestowała natychmiast.

– Głupiaś. Bo to ja jestem historykiem, nie ma znaczenia, że sztuki. Piszę coś o zamierzchłych powiązaniach rodzinnych, dzieje rodu Noirmontów, z przyległościami. Ród Noirmontów połączył się z rodem Blackhillów, ze starej korespondencji wiem, że prababka, jak jej tam, Arabella była pięknością i coś tam wyskoczyło głupiego, więc oczywiście muszę się cofnąć do niej i niech dadzą papiery do wglądu…

– Po cholerę mi te duperele opowiadasz tak szczegółowo?

– Przeciwnie, streszczam. Musisz to wiedzieć, bo może się zdarzyć, że mnie zastąpisz. Obmyślmy to. Z wizytą pójdę do nich sama.

– A jakby się zróżnicować? Wbiję się w tę perukę, makijaż, okulary…

– I tak będziemy podobne.

– Jako siostry, mamy prawo, byle bez przesady. Poświęcę się, pójdę w spodniach i na płaskim, a ty na obcasie. Kupię jakieś pepegi…

Doceniłam jej ofiarność, obie lubiłyśmy wysokie obcasy i obuwia na niskich nie miałyśmy wcale, niemniej zgorszyłam się.

– Oszalałaś, na wizytę musisz mieć eleganckie!

– Ale tandetne. Tekturowe lakierki. Nagminnie ich używać nie będę, tego możesz być pewna.

– No dobrze. Ale skoro masz być przy tym, całe to gadanie przestaje być potrzebne. Chociaż myślałam, że ja pójdę do dziadka, a ty do biblioteki. Obejrzysz prasę z tamtych czasów.

– Pali się? Zdążę później. Dzwonimy.

– Może list…?

– Zgłupiałaś, czasy ci się mylą. Telefon jest od tego, żeby się nim posługiwać. Spytam o numer.

Naradę odbywałyśmy u niej, dokąd przyszłam po południu w peruce i ciemnych okularach. Informację telefoniczną załatwiła błyskawicznie, rozmawiała z gosposią, czy może pokojówką. Okazało się, że lord Blackhill przebywa w swojej wiejskiej rezydencji, a jego syn, Blackhill młodszy, mieszka gdzie indziej, na peryferiach, prawie za miastem. O tej porze zapewne jest w drodze do domu. Numeru telefonu rezydencji obcej osobie nie poda za skarby świata, bo nie wie, czy wolno.

– Nie to nie – mruknęła Krystyna pod nosem i znów połączyła się z informacją. Czekałam cierpliwie.

Pomoc domowa Blackhilla młodszego, Williama, bez oporu poinformowała, że spodziewa się państwa dopiero wieczorem, koło ósmej, a może nawet później. Krystyna wyjaśniła uprzejmie, że jest rodziną, i odłożyła słuchawkę. Nazwisko i tak im nic nie powie, wątpię nawet, czy bodaj słyszał o Noirmontach, nie wspominając o jakiejś tam Jezierskiej. Dobra, prujemy do biblioteki…

Rok wydarzeń był nam znany, afera wybuchła mniej więcej w 1858. Rychło wyszło na jaw, że pod sam koniec, przejrzałyśmy jedenaście miesięcy bez żadnego rezultatu, dopiero w grudniu pojawiła się pierwsza, delikatna wzmianka na temat rabunku hinduskich klejnotów. Pisał ją jakiś wróg Kompanii Wschodnio-Indyjskiej, bo w podtekście i między wierszami dyplomatycznie szkalował jej pracowników. Gdyby zbrutalizować jego utwór, byli to sami złodzieje, oszuści i rabusie, po których można spodziewać się najgorszego. Coś podobnego musiało mieć dalszy ciąg, nawet gdyby nie dotyczyło diamentu, ale nie zdołałyśmy tego dopaść, bo nam zamknęli bibliotekę. Pozostało już tylko czekanie na powrót kuzyna do domu.

– Co on jest nasz? – spytała Krystyna, wychodząc na ulicę. – Syn stryjecznego dziadka…

– On właściwie nie jest naszym stryjecznym dziadkiem – przerwałam jej z lekkim zakłopotaniem. – Stryjeczny dziadek to byłby brat dziadka w prostej linii, a on, ten dziadek, jest, czekaj… stryjeczny, nie, to brat ojca, a brat matki to wuj… wujecznym bratem babci Ludwiki. Więc dla nas dziadek wujeczno-cioteczny, a jego syn… no, jedno wujeczny trzeba dodać…

Krystyna słuchała z wyraźną zgrozą.

– Zwariowałaś, i ty chcesz to wyjaśnić temu Anglikowi?!

– On nie jest całkiem Anglikiem. Jest mieszańcem francusko-angielskim, z domieszką polskości. Może zrozumie…

– Kundel, znaczy – zaopiniowała stanowczo moja siostra. – Kundle są mądrzejsze od rasowych. To ja kicham na formy, jedziemy tam od razu, jak go jeszcze nie będzie, zaczekamy w pobliżu. Cholera. Szkoda, że nie wzięłaś samochodu!

– I miałabym jeździć tą idiotyczną lewą stroną, jeszcze czego. Zrobimy złe wrażenie.

– A tam. Nie chcemy go przecież za męża…? Zresztą zrozumiałam, że jest żonaty. Poza tym, widząc przed sobą niewychowaną dzicz, powie nam wszystko, co wie, żeby się nas prędzej pozbyć.

– Z całej jego wiedzy potrzebny jest nam telefon jego tatusia. Ale możemy zadzwonić z najbliższej budki, no dobrze, szukaj wychodka. Przebieramy się.

– Po co?!

– Bo mam być ja, jako ja. Ty, jako ja, też będziesz wyglądała normalnie.

To do niej przemówiło. Zamieniłyśmy się włosami, oddałam jej okulary, zmazałam z ust jaskrawą szminkę, Krystyna poszerzyła sobie brwi. Ciągle byłyśmy do siebie upiornie podobne, ale już nie takie identyczne.

Dom kuzyna okazał się normalną, tyle że bardzo dużą i elegancką willą, niedaleko Hampton. Widocznie miał królewskie ciągoty. Ze stacji pojechałyśmy taksówką, uzgodniwszy między sobą, że dzwonić jednak nie należy. Jeszcze by nas umówił na pojutrze albo zgoła za tydzień, a zaczynało nam brakować cierpliwości. Lepiej zatem było zadziałać przez zaskoczenie i niech nas uważa za dzicz, jeśli mu to sprawi przyjemność.

Przypadek był po naszej stronie. W chwili kiedy płaciłam taksówkarzowi, a Krystyna szukała dzwonka na bramie ogrodzenia, podjechał mercedes i otworzył sobie tę bramę elektronicznie, niewątpliwie pilotem. Zrezygnowałam z reszty pensów, które taksówkarz wygrzebywał z portmonetki, i obie weszłyśmy do środka, tuż za wjeżdżającym mercedesem. Spokojnym krokiem bez frywolnego skakania i biegania. Dzicz, proszę bardzo, mogłyśmy robić za dzicz, ale zarazem damy.

Wjeżdżająca całość, mercedes i osoby w środku, również zachowała spokój. Zatrzymała się przed drzwiami garażu, facet uniósł wrota, również pilotem, ale musiałyśmy stanowić rażący dysonans, bo nie wjechał do wnętrza, tylko wysiadł. Z drugiej strony wysiadła osoba żeńskiej płci.

Byłam ciekawa, co też nasz krewniak powie. Przez całe wieki oni mieli kłopoty z odzywaniem się do obcych ludzi, którzy nie zostali im przedstawieni, a kuzynek, najwyraźniej w świecie, ze swojej sfery nie wyszedł, mimo skromniejszego miejsca zamieszkania. No i powiedział. Cudo!

– Proszę się stąd oddalić. To jest prywatny teren.

– Gdybyś pojawił się przed NASZYM domem, z pewnością nie zostałbyś wyrzucony – strzeliła z miejsca Krystyna językiem niemal piękniejszym od jego oksfordzkich wytworności. – Mamy zwyczaj gościnniej przyjmować rodzinę.

– Nawet jeśli pojawia się znienacka i bez uprzedzenia – dodałam godnie.

Kuzynek jakby zbaraniał i zapomniał ludzkiej mowy. Wtrąciła się dama, bez wątpienia małżonka.

– Rodzinę…?

Wzięłam w ręce dalszy ciąg konwersacji, rozpoczętej tak mało entuzjastycznie.

– Pan Blackhill zapewne? Szukamy naszego kuzyna, Williama Blackhilla. Proszę wybaczyć nagłe najście. Czy nasz stopień pokrewieństwa mam wyjaśnić tu, czy też jednak, mimo wszystko, zostaniemy zaproszone do domu? No, trawnik piękny…

Z drzwi wyjrzało coś jakby lokaj. Kuzynek pomyślał widocznie, że przy pomocy męskiej siły zawsze zdoła nas wyrzucić, bo jakoś oprzytomniał. Owszem, zostałyśmy zaproszone do domu.

Dokumenty praprababki Justyny zamierzałam pokazywać dopiero wujeczno-wujecznemu dziadkowi, ale miałam je przy sobie, i to nawet w eleganckim portfelu. Rzecz jasna kopie, oryginały, na sztywnych kartonach, musiałabym wozić w walizce.

O swoim pradziadku, Jacku Blackhillu, William Blackhill słyszał i pamiętał nawet, że ów pradziadek poślubił cudzoziemkę. Z tego związku, istotnie, urodziła się najpierw córka, a potem syn, zostało to zapisane w rodzinnych archiwach. Córka, zdaje się, opuściła kraj, wracając do strony francuskiej, po kądzieli, po czym, oczywiście, miała prawo do potomstwa…

Przypomniał sobie to wszystko z wielkim wysiłkiem i nie bez pomocy z naszej strony, ale jednak, po czym, już bez żadnego oporu przyjął do wiadomości nasze pochodzenie. Rzeczywiście, byłyśmy rodziną. Z wielką galanterią przeprosił za niesympatyczne przyjęcie i prawie zaczął się wahać, czy nie zaprosić nas na kolację, ale zdjęłam z niego ten ciężar. Zeszłam z drzewa genealogicznego i przeskoczyłam na własne potrzeby, piszę tę pracę historyczną o związkach wielkich rodów, wiem, że ród Blackhillów zawierał w sobie jakiś zygzak, muszę się cofnąć jeszcze o stulecie i tak dalej. W oczach żony, czujnie śledzącej naszą rozmowę, dostrzegłam błysk ulgi, a kuzynek William rozpromienił się wyraźnie. Ależ tak, oczywiście, wszystko znajdę u ojca, w familijnym archiwum, z pewnością zostaniemy powitane życzliwie, ojca bardzo ucieszy pomysł opracowania historii rodziny, a zygzak był, zgadza się, przeszło sto lat temu tytuł przeszedł na boczną linię. Syn, zdaje się, trzeciego brata, bo starsi zmarli bezpotomnie…

Tu się nieco zająknął. Wiedziałam doskonale, że doszedł właśnie do owej nadludzko pięknej Arabelli i musiało mu zamajaczyć coś o dawnym skandalu.

– Oczywiście – rzekł. – Tuszę… Mam nadzieję… Pewne sprawy… Nieistotne szczegóły… Niekoniecznie muszą być eksponowane. Różne błędne interpretacje… – I nagle ucieszył się. – O właśnie, różne błędne interpretacje przy tej okazji będzie można skorygować!

Z tym poglądem zgodziłam się chętnie, aczkolwiek wcale nie byłam pewna, czy korekta przypadnie mu do gustu. Upewniłam się, że do dziadka możemy zadzwonić, umawiając się na wizytę, zapisałam numer telefonu, wdzięcznie przyjęłam obietnicę, że on też zadzwoni i niejako nas zarekomenduje, po czym zaczęłam się żegnać. Krystyna starała się być niewidoczna, chwilami tylko pogadując na stronie z małżonką. Państwo domu nie zatrzymywali nas wcale, chociaż pożegnanie wypadło znacznie czulej niż przywitanie. Lokaj, a może to był w ogóle taki sługa do wszystkiego, odwiózł nas na stację.

– Głodna jestem cholernie – powiedziała z irytacją Krystyna, na wszelki wypadek już po opuszczeniu pojazdu. – Wyobrażasz sobie ich u nas i żeby im nie dać nawet herbaty?

– Chyba też byli głodni i dlatego tak skwapliwie nas się pozbyli. Czy ja wiem… Co byś im dała? Bo ja mam w domu żółty serek i jajka.

– I wino masz, widziałam. Zostawiłam w lodówce paczkowaną szynkę i zdaje się, że gdzieś się poniewiera spleśniały pumpernikiel. Może masz rację… Ale ja nie mam służby, a w ogóle miałam na myśli babcię!

– U babci owszem, zgadza się, całą kolację by zeżarli. Jadę do ciebie, bo Eden Plaza nie ma restauracji. Doskonały hotel na odchudzanie.

– Przebieramy się?

– Po co? Wystąpię jako ty. Nie będą pamiętać, w co byłaś ubrana. Potem wyjdę jako ta druga, najwyżej zamienimy kiecki. Jak jej na imię?

– Komu, do diabła?

– Naszej wujence. Może przypadkiem wiesz?

– A… Wiem. Zwyczajnie ją o to spytałam, zaraz na początku. Sheila. Nie dla urody ją poślubił, to pewne, wyjątkowo podobna do konia.

– To przez te zęby. Słuchaj, jak myślisz, co w nich było? Odniosłam wrażenie, że jakaś ostrożność. Nie w stosunku do nas, bo później się rozkrochmalili, ale ogólnie. Jakby czegoś pilnowali.

Krystyna zastanowiła się, patrząc przez okno pociągu, który właśnie ruszał. Wsiadłyśmy do niego, nie przerywając plotkowania.

– A wiesz, że chyba rzeczywiście… O rodzinie on mówił swobodnie, no, poza tym jednym potknięciem. Ale cała reszta brzmiała tak, jakby uważali, żeby im się nie wyrwało coś niepotrzebnego. O…! Może to głupie, ale wiesz, co mi się wydaje? Cholernie się bali, żeby nas nie zaprosić przez pomyłkę do siebie, ganc pomada, na wikt czy na nocleg.

– Chyba słusznie ci cię wydaje…

– Słusznie! – przerwała z nagłą stanowczością. – Nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale jakaś tajemnicza siła kazała mi powiedzieć, że stoimy w Grosvenor. Musiała to być inteligentna podświadomość.

Później okazało się, że odgadła doskonale. Kuzynek William wraz z małżonką tworzyli zgodne stadło o wspólnych upodobaniach. Obydwoje byli wściekle skąpi, najchętniej mieszkaliby w psiej budzie i żyli suchym chlebem, ściboląc łaty na portkach i sweterkach. Cierpieli chyba głęboko na co dzień, bo willa i dwie osoby służby stanowiły dno, poniżej którego absolutnie nie wypadało zejść. Zdaje się, że benzyna, przy odwożeniu nas na stację kolejową, wypadła im taniej niż telefon po taksówkę, a do ojca kuzyn zadzwonił z miejsca pracy. Dowiedziałyśmy się tego wszystkiego od dziadka, który natrząsał się z syna i synowej.

Wujeczno-wujeczny dziadek rzeczywiście przyjął nas chętnie, zapraszając na pobyt u siebie, dowolnie długi.

– Też jadę! – zarządziła Krystyna kategorycznie. – Przylepię sobie plaster na nosie. Nie będziesz się sama szlajać po historycznych apartamentach i opływać w pączki na maśle!

– A biblioteka? – zaprotestowałam bez przekonania.

– Przez dzisiejszy dzień zdążymy, pójdziemy razem i już wiemy, gdzie szukać. Do dziadka jedziemy jutro.

– No dobrze, niech ci będzie. Ale dzisiaj ja mieszkam tu, a ty tam. Dość się natarzałaś w luksusach!


***

Dziadek trzymał się świetnie, wysoki, chudy, siwy i dziarski. Powitał nas w bibliotece, spojrzał na Krystynę i rzekł:

– Nie potrzeba mi żadnych dokumentów. Mam oczy w głowie i widzę nieźle bez okularów. Chodźcie, dziewczynki, coś wam pokażę.

Nie dopuszczając nas do słowa, ruszył do salonu. Dzień był biały, pogodny, wczesne popołudnie, salon oświetlało słońce. Wujeczno-wujeczny dziadek zatrzymał się przed jednym z portretów.

– Proszę – powiedział z wyraźnym upodobaniem i satysfakcją. – Przyjrzyjcie się. Jedna z naszych wspólnych, waszych i moich, prababek, Arabella Blackhill. Za plecami macie lustro.

Popatrzyłam na Arabellę i w osłupieniu odwróciłam się do Krystyny. Na litość boską…!!!

To ona była przebrana, a nie ja. Na głowie miała rudą perukę, barwy młodych kasztanów, oświetlonych ogniem, skręty połyskiwały czerwono. Włosy peruki były dość długie, w lokach opadały aż na kark. Zmieniła nieco kształt brwi, z plastra na nosie chwilowo zrezygnowała, ubrana była w zieloną bluzkę ze stojącym kołnierzykiem i dekoltem z przodu, w uszach zaś kiwały się jej zielone klipsy. Wyglądała absolutnie, ale to absolutnie identycznie jak Arabella na portrecie. W ogóle był to jej portret i przez moment zastanawiałam się, czy nie kazała się kiedyś komuś malować.

– I ja mam żądać od was dowodów? – powiedział dziadek, wciąż tak zadowolony, jakby to przeraźliwe podobieństwo było jego dziełem. – Mój syn chyba zaniewidział, przecież zna ten portret…

Kuzynek William mógł sobie znać portret, mógł go nawet widywać każdej nocy we śnie. U niego Kryśka miała krótkie czarne włosy i całą resztę twarzy zupełnie inną. Ugryzłam się w język, żeby tego przypadkiem nie powiedzieć.

– Ależ ona była piękna…! – wyrwało się Krystynie.

– A ty, moje dziecko, to co? – odparł dziadek natychmiast. – Obie jesteście piękne, a ty również jesteś do niej podobna – zwrócił się do mnie. – Nie tak, jak twoja siostra, ale też ogromnie. Miło mi was widzieć. Prababka Arabella była barwną postacią, mimo iż pełnej krwi Angielką, i przyjemnie mi widzieć ją żywą.

Przypadek ciągle działał na naszą korzyść. W obliczu portretu Arabelli stosunki rodzinno-przyjacielskie zostały nawiązane na mur. Dziadek nas pokochał, zanim zdążyłyśmy otworzyć usta, z wzajemnością, było w nim coś bliskiego. Może i rzeczywiście geny Arabelli przetrwały do naszych czasów… Jedyny kłopot błysnął nam od razu, ta ruda peruka musiała być w ciągłym użyciu, bez względu na to, która z nas miałaby ją na głowie.

Dokumenty jednakże wyciągnęłam. Po kolacji, typowo angielskiej, zatem średnio jadalnej. Jakim cudem ktokolwiek z nich mógł od tego utyć…?

Dziadek papiery obejrzał, ale wyraźnie było widać, że czyni to ze zwyczajnej ciekawości, dla sprawdzenia, jak też potoczyły się losy potomków Jacka i Justyny, którzy stanowili parę wiążącą. Mój historyczny pomysł bardzo pochwalił i obiecał nazajutrz udostępnić mi archiwum rodzinne w całej okazałości, aż do średniowiecza. Mogłam prowadzić studia, ile mi się podobało, on sam zaś postanowił korzystać z towarzystwa Krystyny-Arabelli.

Przed snem Kryśka przyszła do mojego pokoju.

– Słuchaj, ja cholery dostanę – powiedziała gniewnie. – Dziadek mi się podoba, nie przeczę, ale ile ja mam wytrzymać w tej piekielnej peruce?! Ona grzeje!

– Sama chciałaś – wytknęłam. – I jeszcze, przypomnij sobie, pyskowałam na temat włosów, przyznaję, że głupio. Nic na to nie poradzę. Ciesz się, że jesteś równie piękna jak ta osławiona Arabella.

– Dużo mi z tego! Spadkobierczynią nie zostanę. Williamek leży kłodą na drodze. Słuchaj, nie wygłupiaj się, dojdź do czegoś, co ja bym też mogła. Czytać, psiakrew, umiem, nawet pisać, a czego szukać, wiem równie dobrze jak ty. Daj mi chociaż z jeden dzień!

Zawahałam się. Elementarna uczciwość żądała ode mnie pójścia na ustępstwa, w końcu, w tej całej hecy, stanowiłyśmy jedną całość. Pomyślałam, że w najgorszym wypadku, jeśli Kryśka coś przeoczy, pozostaniemy u dziadka nieco dłużej i zdołam to nadrobić. Pobyt prezentował zerowe koszty i mogłyśmy sobie pozwalać.

– Dobra, pojutrze – zgodziłam się. – Jutro się chyba zorientuję w makulaturze. Jutrzejszy dzień przetrzymasz, tylko zapamiętaj chociaż, na litość boską, o czym z dziadkiem rozmawiasz, żebym nie wyszła na sklerotyczkę. Nie ja, ty. We własnym interesie…

– O rany, nie truj. Niech ci będzie…

Spędziwszy w londyńskiej bibliotece prawie cały dzień, aż do zamknięcia, zdobyłyśmy wiedzę olbrzymią. Usilnie namawiałam Kryśkę, żeby jednak została w Londynie i pogmerała w archiwach policyjnych, jakiś inspektor Thompson zajmował się samobójstwem pułkownika Blackhilla, późniejsze wzmianki zawierały w sobie komunikat o nagłej śmierci gospodyni, supozycje napomykały delikatnie o klątwie, ciążącej nad rodem Blackhillów, wszystko to razem było wysoce interesujące. Pan Meadows, znany nam z listu pra- i tak dalej -dziadka Dębskiego, odwoływał kalumnie, rzucane na pułkownika, sprawa diamentu opisana była w czterech wersjach, to ginął w Indiach, to płynął do Anglii, to pułkownik go rąbnął, to chronił. Jakiś dziennikarz twierdził, że ktoś go widział, jubiler, nie wiadomo dokładnie gdzie, w Anglii, we Francji czy w Holandii. Inspektor Thompson stanowił element wiążący i gdyby był nieśmiertelny, dostarczyłby nam samej przyjemności, niestety umarł już dawno. Uparłam się, że miał rodzinę i potomków, a papierów po tak znaczących postaciach nie wyrzuca się beztrosko. Gdzieś one powinny być, trzeba je znaleźć…

– Gdyby były zakodowane w komputerze, załatwiłabym ci to w trzy sekundy – powiedziała Krystyna, zła jak diabli. – Luzem, po strychach, sejfach i piwnicach, szukaj ich sobie sama. Będę uczciwa, NAM sama. Ja nie umiem, jestem współczesna.

– I żebyś współcześnie pękła, kretynko – pożyczyłam jej z całego serca, ale nic nam to nie dało.

Niemniej, każda informacja z czasów samobójstwa pułkownika mogła okazać się bezcenna, a Kryśka rzeczywiście czytać umiała i język znałyśmy jednakowo. Prawdę mówiąc, dopiero teraz zdumiałam się, jak ten angielski jest nam bliski, zawsze wydawało mi się, że francuski znamy lepiej. Musiałyśmy chyba naprawdę mieć zdolności językowe, bo ja, opanowawszy grecki, z łatwością zaczęłam łapać duński, Krystyna zaś równocześnie węgierski i fiński. Twierdziła, że są bardzo podobne i same proszą, żeby studiować je razem.

Z dreszczem szczęścia w sercu pozbyłam się nazajutrz zarówno dziadka, jak siostry i zagłębiłam ręce w dokumentach rodzinnych. Lubiłam to. Mało, uwielbiałam. Podobało mi się wnikanie w przeszłość, wydłubywałam z nich szczegóły, które pozwalały mi wyobrażać sobie realia.

Znalazłam różne rzeczy. Intercyzę i akt ślubu Arabelli z pułkownikiem. Nie miała posagu, pułkownik brał ją, można powiedzieć, w jednej koszuli. Obejrzawszy portret, można mu się było nie dziwić. Korespondencję Arabelli z Indii, skierowaną do jej siostry, nie wiadomo dlaczego przekazaną Blackhillom. Chyba została przekazana po śmierci pułkownika, bo czynione tam zwierzenia z pewnością nie były przeznaczone oczom męża. Arabella go nienawidziła, za wszelką cenę chciała mu zaszkodzić. List do Arabelli jej drugiego męża, bratanka pułkownika, oszalałego z miłości do stryjenki, głowę na pniu gotowa byłam położyć, że też ulokowano go tu po śmierci pułkownika. Kolejny akt ślubu, Arabelli z owym bratankiem. Po drodze, oczywiście, akt zgonu pułkownika i jego list samobójczy, wyjaśniający decyzję.

Przeczytałam go z największą uwagą kilka razy.

Nie, ten człowiek diamentu nie rąbnął. Jego ochronę uważał za punkt honoru. Strzegł go, bez rozgłosu, cichutko, mieszkał obok świątyni i pilnował, żeby nikt w ogóle o nim się nie dowiedział. Podejrzenia go dobiły i, jak widać, wolał umrzeć niż bodaj go dotknąć.

Kto zatem podwędził klejnot…?

Zastanowiłam się nad Arabellą. Skoro pułkownik mieszkał obok świątyni, ona również. Gdyby to były czasy współczesne, a nie pierwsza połowa dziewiętnastego wieku, podejrzewałabym ją z całej siły, nienawidziła męża i chciała mu zaszkodzić, niby jak…? Ugodzić go w karierę, zrobić z niego nieudolnego półgłówka, cichutko i podstępnie, owszem, to był pomysł. Miała szansę…? A diabli wiedzą jak tam było, w tych Indiach, może i miała… Z drugiej jednakże strony mógł tej kradzieży dokonać ktokolwiek inny, jakiś żołnierz albo sługa… Nie, służba tam była hinduska. Gdyby to zrobił tubylec, awantura o diament nie wybuchłaby w Anglii, pan Meadows, czepiając się pułkownika, musiał mieć jakieś podstawy…

Prababcia Arabella korciła mnie potężnie, była piękna, mogła przekupić, ewentualnie poderwać, kapłana-strażnika, zawładnąć klejnotem… No tak, ale przecież objawiłby się jakoś w rodzinie, któreś kolejne pokolenie wykorzystałoby skarb, po stu latach powiedzmy, przedawnienie gwarantowane, a protest mógłby zgłosić wyłącznie ktoś z Noirmontów, skoro diament należał do naszego przodka i stanowił zapłatę za panią de Blivet… O, do licha, wszystko w rodzinie…

Nie mogłam się od tej Arabelli odczepić, aczkolwiek myśl, że dziewiętnastowieczna angielska dama kradnie cokolwiek w hinduskiej świątyni, wydawała się nie do przyjęcia. Mimo wszystko jednak wzięłam ją pod uwagę. Załóżmy, że to ona wywinęła ten numer, bo co nam szkodzi…

Przez chwilę czułam żywą i złośliwą satysfakcję na myśl, że jutro nad tym usiądzie Krystyna. Potem zainteresowało mnie nawet, co też ona z tego wywnioskuje. Następnie wdałam się w ciąg dalszy, jakaś kopia listu do potomka czy krewnego nie znanej mi pani Emmy Davis, która zmarła nagle, a ów krewny dziedziczył po niej drobne kwoty. No dobrze, może w owych czasach nie były one takie drobne, bez znaczenia., co robiła pani Emma Davis w naszych rodzinnych dokumentach…?

Różne przedziwne spisy, między innymi bielizny oddanej do prania, kazały mi wywnioskować, że pani Emma Davis była majordomusem w zamku. Rządziła wszystkim. Padła trupem znienacka. Wysiliłam pamięć zaledwie odrobinę, nie musiałam nawet zaglądać do własnych notatek, to była właśnie afera, którą badał inspektor Thompson, panią Davis szlag trafił, a jemu się to nie bardzo podobało. Co ma do rzeczy pani Davis…?

Natrafiłam na księgi gospodarcze, ładnie ułożone w kolejności chronologicznej, oprócz rachunków znalazłam tam spisy służby, uposażenia, gratyfikacje, potrącenia za wyrządzone szkody i tym podobne. Zajęłam się tym stosikiem, którego początek zbiegał się z chwilą ostatecznego powrotu pułkownika z Indii. Były i wcześniejsze, nie tak porządnie zachowane, ale zostawiłam je sobie na deser, mogłam je oglądać dla przyjemności, nie zaś z obowiązku śledczego. Teraz należało szukać śladów diamentu.

Wszystkie spisy prowadziła jedna ręka przez dziesięć lat i była to chyba ręka owej pani Davis, bo zmiana następowała dokładnie w dniu jej śmierci, a z listy służby wypadło jej nazwisko. Obowiązki zarządzającej przejęła starsza pokojówka, mniej wykształcona, bo robiła niekiedy błędy ortograficzne, ale widocznie zaufana. Chyba w ogóle nie lubili zmian, przez dziesięć lat nie wprowadzili najmniejszej… a, nie, pojawiła się osobista pokojówka prababci Arabelli, Francuzka, sądząc z nazwiska. Zniknęła ze spisu w trzy miesiące po śmierci pani Davis, wyrzucono ją albo odeszła sama, co wydawało się mało prawdopodobne, bo pobierała niezwykle wysoką pensję, prawie jak kamerdyner…

Zainteresowała mnie ta pokojówka bez racjonalnych powodów. Wgłębiłam się w zapiski o niej i skorygowałam pogląd. Nie mogła zostać wyrzucona, musiała rozstać się z państwem przyjaźnie, skoro została obdarowana ekstrapremią, dwadzieścia funtów na pożegnanie, półtora wieku temu to było mnóstwo pieniędzy. Odeszła zatem dobrowolnie, ciekawe dlaczego…

Dochody spisywał ktoś inny, chyba pułkownik osobiście, bo też urwało się po jego śmierci. Sekretarza nie miał. Przez rok w tych rejestrach widniał wyraźny bałagan, chyba złapała się za nie wdowa, nie bardzo pedantyczna i mało obowiązkowa. Zapewne drugi mąż… Z ciekawości sprawdziłam daty i te spisy służby, nie, sekretarza ciągle nie mieli, zatem George Blackhill numer dwa pociągnął dzieło stryja. Nic się w tych dochodach nie działo, żadnych skoków, bogaci byli cały czas i ze swego bogactwa korzystali równomiernie. Jeśli mieli diament, nic z nim nie zrobili, nie sprzedali go z pewnością…

Czy rzeczywiście go mieli…?

Przerzuciłam się na korespondencję. We właściwym okresie nie było jej dużo, kilka listów od sióstr Arabelli, kondolencje różnych osób po śmierci pułkownika, w rok później dość skąpe życzenia z okazji ślubu i znacznie obfitsze po urodzeniu potomka. Interesujący brudnopis listu Arabelli do którejś siostry, ucieszyłam się nim szaleńczo, wyjaśniał kwestię francuskiej pokojówki. Co prawda głównie Arabella narzekała w nim na trudności ze znalezieniem nowej, równie dobrej, ale przy okazji napomykała, iż nie mogła jej zatrzymać, bo dziewczyna odnalazła zaginionego narzeczonego i do niego jedzie. Pobazgrane to było, poprzekreślane, umęczyłam się nieźle odczytywaniem gryzmołów, ale przynajmniej pozbyłam się jednej zagadki.

Na paczuszkę wielce uczuciowych listów od małżonka numer dwa, z krótkiego okresu narzeczeńskiego, zaledwie rzuciłam okiem, dokumentacji dotyczącej uzyskania lordowskiego tytułu, po zejściu ze świata starszej linii, dałam spokój całkowicie. Zainteresowała mnie wielka koperta z napisem: Od inspektora Thompsona.

Do wieczora już siedziałam nad kryminalną powieścią, z wypiekami na twarzy, czułam je tak wyraźnie, że aż poleciałam obejrzeć się w lustrze, rzeczywiście, były, zlekceważyłam posiłki i od cudownej lektury oderwał mnie dopiero powrót dziadka z Krystyną. Kryśka tylko na mnie spojrzała i w oku jej błysnęło.

– No…? – powiedziała niecierpliwie. Złapałam oddech.

– Nic ci nie powiem. Mam wnioski i tak dalej. Przeczytaj to sama i zobaczymy, czy będziesz miała takie same, bez moich sugestii. Może ja jestem optymistka i poszłam za daleko.

– Optymistka to i ja jestem. Dobra. Siadam jutro od rana, a ty robisz za Arabellę. Zrobiłam ci grzeczność.

– Jaką? – spytałam podejrzliwie.

– Obiecałam dziadkowi opisać Noirmont, meble i bibliotekę. Sama rozumiesz, że na twoje konto, co jak co, ale to potrafisz. Konno jeździć też umiesz, więc grunt masz przygotowany.

Doceniłam jej starania i w zamian powiedziałam, gdzie czego ma szukać, żeby nie plątała się niepotrzebnie w papierach pozbawionych znaczenia. Z naciskiem poradziłam inspektora Thompsona zostawić na koniec. Słuszne było iść tą samą drogą.

– Skąd on się tu w ogóle wziął, ten Thompson? – spytała, schodząc powoli na parter, do jadalni. – Nie należał chyba do rodziny?

– To ci mogę wyjaśnić, przystąpisz od razu do sedna. Inspektor Thompson umarł na starość i jego wnuk-spadkobierca uszanował dorobek dziada. Nie wyrzucił notatek, tylko porozsyłał zainteresowanym…

– Zgłupiał chyba. Mógł się złapać za kryminały!

– Nie miał ciągot literackich i słowo pisane trochę sztywno mu wychodziło, z listu widać. Zorientował się, że cała teczka dotyczy afery w rodzinie Blackhillów, więc odesłał, a Blackhillowie niech robią, co chcą. Nic nie zrobili i wszystko sobie przeczytasz, a potem spróbujemy oderwać się od dziadka i podyskutować.

– Trudno będzie! – westchnęła Krystyna. – Zobaczysz.

– W ostateczności możemy podyskutować w nocy…

I tak nam to właśnie wyszło…


***

Konno jeździć umiałyśmy obie od dzieciństwa. Z przyjemnością wyruszyłam z dziadkiem na wycieczkę, realizując obietnicę, za którą, trzeba przyznać, byłam Krystynie szczerze wdzięczna. Na temat mebli w Noirmont mogłabym napisać pracę doktorską, a dziadka to wyraźnie ciekawiło. Spędziliśmy razem uroczy dzionek, potem już we troje spędziliśmy uroczy wieczór, potem zaś okazało się, że jutro spędzimy wspólnie uroczy poranek, co do dzionka zaś dziadkowi furt towarzyszyć będzie ta podobniejsza do Arabelli…

Od tej Arabelli zgłupiałyśmy tak, że bez mała udało nam się samym zapomnieć, która z nas jest która. Dziadek nudził się nieziemsko i widocznie stanowiłyśmy rozrywkę, jak na Anglię, nietypową, bo trzymał przy sobie co najmniej jedną pazurami i zębami. Ulegałyśmy owej presji obie, pokochawszy go między innymi za stosunek do psów. Poniewierały się te psy po całym domu i robiły, co chciały, nie zawsze pozwalając się spędzić z kanap i foteli, bywało, że człowiek siadał na nie dogryzionej kości, rano zaś z reguły okazywało się, że co najmniej jedna sztuka zaplątała się w sypialni i budziła swoją ofiarę lizaniem po twarzy. Nie szkodzi, lubiłyśmy psy.

Dla siebie miałyśmy noc.

– Jedziemy! – zarządziłam od razu pierwszego wieczoru po lekturze Krystyny. – Musimy to obgadać, bo może trzeba będzie znaleźć więcej do czytania, a jak wyjedziemy, to już krewa. Możesz zacząć, jak chcesz.

– Pokojówka – odparła na to Krystyna bez namysłu. – Wracam do pierwotnej koncepcji, diament rąbnęła praprababcia. Francuska pokojówka jest jedyną osobą, która stąd wyjechała, podwędziła go i wywiozła. Przedtem załatwiła gospodynię.

Kiwałam głową cały czas.

– Zgadza się. Jednak przelećmy się po szczegółach, bo może co z tego wyniknie. Po kolei.

– Po kolei, to ta heca z kluczem mówi sama za siebie. Ktoś wlazł do jej pokoju, spała po opium. Jestem pełna uznania dla pana Thompsona, opisał to koncertowo, jakbym sama była przy tym. Musiała coś wiedzieć, może widziała, jak pokojówka kradła.

– A nie dopuszczasz, że w ogóle tylko go widziała i wykończyła ją sama prababcia dla zachowania tajemnicy…?

– No i na co ci te bzdety? Widziałaś rachunki prababci, ona nie była z tych przezornych. Po śmierci pułkownika… czekaj, on nie był naszym przodkiem…?

– Na szczęście nie. Został z boku.

– To mogę się nim nie przejmować. Drętwa piła. Z listów tak wynika. Po jego śmierci kichała na wszystko energicznie, nie chciałoby jej się wdawać w zbrodnię. Jeśli wywinęła numer z przyśpieszonym ślubem, znaczy skandal miała gdzieś. Po cholerę wymyślasz głupoty?

– Próbuję podważyć sama siebie…

– Może zadzwoń na służbę i ktoś ci przyniesie łyżkę do opon…?

– Nie wygłupiaj się. Węszę zgryzotę, bo za prosto się układa. Pan Meadows nie był kretynem i przeczucia miał trafne, tyle że Arabella nie mieściła mu się w głowie. Kwestia nawyków i obyczajów, damy się nie podejrzewa. Piękna była, może się w niej kochał.

– Możliwe – zgodziła się Krystyna i otworzyła puszkę naszego Żywca, którego udało mi się znaleźć w sklepie. – Jak to dobrze, że trafiłaś na szopę z łajnem, bo ichnie jest nie do picia.

Z angielskich sklepów alkoholowych, shop i winę, wyszła nam szopa z łajnem i tak już zostało. Lubiłyśmy piwo, ale normalne, w zamku dziadka zaś uszczęśliwiano nas tylko porterem.

– Resztę zostawiłam w kuchennej lodówce – poinformowałam ją. – Zakradłam się i chyba nikt mnie nie widział.

– A nawet jeśli, wola boska, i tak mają złą opinię o cudzoziemcach. Czekaj, na czym stoimy?

– Nie podejrzewał Arabelli. Ale jednak się czepiał i zmusił pana Thompsona do szczegółowego dochodzenia. Zdrowa baba padła nagle, popieram twoje zdanie, pokojówka jej to załatwiła. Odczekała trochę…

– Bystra dziewczynka – pochwaliła nagle Krystyna, odstawiając puszkę i zaglądając do zapisków inspektora. – Popatrz, ona pierwsza składała zeznania, Marietta Goundlle, bardzo ładnie wykombinowała depresję pani Davis. Wygląda mi na to, że wyszło jej sugestywnie i wszyscy inni po niej powtarzali. I ona ględziła o tym opium. Ukierunkowała śledztwo.

– I nie uciekła od razu – podchwyciłam. – Odczekała i wyjechała legalnie, nawet z zyskiem dodatkowym. Z czego wynika, że teraz wracamy do Francji, poszukiwać Marietty Gouryille, ciekawe jak. Po wszystkich cmentarzach?

– Ty chyba ślepa jesteś. Ten świetny gliniarz zapisał jej adres. Tylko raz co prawda i zapewne nieaktualny już w momencie zapisywania, ale może to być punkt zaczepienia. Francja, jakaś wiocha.

– Dwie wojny światowe i jedna francusko-pruska…

– No dobrze, ale od czegoś przecież trzeba zacząć?

Zamyśliłam się.

– Prababcia Karolina wmówiła w nas na piśmie, że ten diament istnieje – zaczęłam w zadumie. – Nie zginął, gdzieś jest. Uczyniłyśmy założenie, że sam z Indii nie przyszedł, rąbnęła go ze świątyni i przywiozła prababcia Arabella. Ze świątyni, przy tej świątyni upierają się wszyscy…

– W liście pradziadka Noirmonta o świątyni też była mowa – przypomniała Krystyna.

– No więc właśnie. Arabellę, między nami mówiąc, przyjęłyśmy na duszę…

– Wydaje się najbardziej prawdopodobna.

Kiwnęłam głową i obejrzałam się za piwem. Jakoś wzmagało bystrość myślenia.

– Zaraz pójdę do lodówki po tę resztę – obiecałam. – Służba już chyba śpi. Tutaj działy się dziwne rzeczy, ze śledztwa pana Thompsona mnie wychodzi morderstwo…

– Mnie też.

– Dziwię się, że jemu nie wyszło…

– Nie wiedział o diamencie. Zabrakło mu motywu.

Spojrzałam na nią, zaskoczona, i trochę piwa wychlapnęłam na stół.

– A wiesz, że masz rację. A ja się zastanawiałam, jak mógł tak to puścić! Oczywiście, że przez to, powodów nie widział, nikt potem nie uciekł, nikt nie szastał pieniędzmi, rabunek odpadał, a opium nawet było w modzie. Wątpliwości miał, wyjaśnił je sobie i dał spokój. No dobrze, można go zrozumieć. Zakładamy dalej, że dziewczyna wyjechała z diamentem, bo jakoś w tej Francji musiał się znaleźć, a sam na piechotę nie poszedł. Oczywiście możemy się mylić od góry do dołu, wcale go tam nie było, prababcia Karolina w życiu go nie widziała, posiadała tylko wiedzę o nim. Jednakże pani Davis zeszła ze świata śmiercią gwałtowną i o czymś to świadczy…

– Czekaj, jedno mnie zastanawia – przerwała mi znów Krystyna. – Dlaczego Arabella nie narobiła krzyku? Nie odkryła kradzieży czy co?

– E tam. Mogła odkrywać, ile chcąc. Przypomnij sobie, co pisała prasa, skandal okropny, może i nie przejmowała się zbytnio, ale musiałaby zgłupieć doszczętnie, żeby kręcić powróz na własną szyję. Przyznać, że doprowadziła do samobójstwa męża, ukrywając kamień obrazy? Ten drugi George… Może by nie chciał za żonę potwora moralnego…? A…! Urodziła dziecko, tu już musiała się liczyć z opinią…

– A żyć miała z czego… Możliwe, że dobrze zgadłaś, wal dalej, bo chyba do czegoś zmierzasz?

– Chodzi po mnie mętna myśl – wyznałam. – Czekaj, przyniosę to piwo, skoro już zaczęłyśmy od takiego napędu…

Zastanowiłam się po drodze i zdołałam sprecyzować ową mętną myśl.

– Otóż ta cała Marietta nie mogła zniknąć jak sen jaki złoty – oznajmiłam, stawiając na stole zimne puszki. – Nie przepadła razem z diamentem, bo prababcia Karolina nie wiedziałaby o niczym, jakoś musiała się zazębić z naszą rodziną. Nie do wiochy należy jechać, tylko do naszej biblioteki, zwracam ci uwagę, że znów zaniedbanej. Przerwałyśmy w połowie…

– W jednej czwartej.

– Krakowskim targiem, w jednej trzeciej. Trzeba to wreszcie odwalić i może coś znajdziemy.

Krystyna w czasie mojej nieobecności też się zastanawiała.

– I nie tylko – rzekła stanowczo. – Musimy porządniej przegrzebać dokumenty. Wprawdzie nikt w Noirmont tak elegancko tego nie prowadził, jak ci tutaj, ale jakieś rachunki robili. Może trafimy na Mariettę wśród służby?

– Może – zgodziłam się. – Ale mam wrażenie, że korespondencję tamtych przodków znajdziemy prędzej w bibliotece niż gdzie indziej. Nagminnie utykali wszystkie listy po książkach.

– Czekaj, i nadal nie tylko. Zauważ, ile mamy z prasy! Poszukałabym gazet w Paryżu, wiemy z jakiego okresu, zaczęłabym od wyjazdu Marietty…

Sięgnęłam po wielki notes, który nabyłam jeszcze w Paryżu dla porządnego prowadzenia naszych prywatnych akt śledczych, i zaczęłam w nim notować zdobytą wiedzę. Kryśka dyktowała mi daty. Wyraźnie z nich wynikło, że przegląd francuskiej prasy musimy zacząć od dziesiątego października 1861 roku, szukając wyłącznie nazwiska Marietty Gourville.

– Zastanówmy się może – zaproponowała Krystyna – co ta trucicielka z diamentem mogła zrobić. Bo że nie wróciła do rodziny na prowincję, tego jestem pewna.

Przyświadczyłam. Jasne, że zagnieździła się w Paryżu. Wyjechała bez podejrzeń, nie musiała się ukrywać, nie bała się niczego, pieniądze miała…

– Skąd wiesz, że miała pieniądze? – spytała Kryśka zaczepnie, bo już zbyt długo byłyśmy jednakowego zdania i nie miałyśmy o co się pokłócić.

– Prababcia płaciła jej doskonale, nie miała na co wydawać tych pieniędzy, a na odchodne dostała jeszcze dwadzieścia funtów. Za dwadzieścia funtów w takim, na przykład, Boulogne mogła żyć skromniutko przez rok…

– Już ją widzę, jak żyje skromniutko! Z diamentem w garści!

– Głupiaś, z diamentem nic nie zrobiła, bo byłby huk. I wcale nie mówię, że żyła skromniutko, mogła żyć bogato! A oszczędności musiała mieć, inaczej nie rzuciłaby takiej intratnej roboty!

– Nie wytrzymała nerwowo…

– Jakby była taka nerwowa, toby nie truła gospodyni! I nie czekałaby spokojnie trzy miesiące!

– Może czekała w stresie. No dobrze, niech ci będzie… Czekaj, a jeśli nie miała pieniędzy, utkwiła w Paryżu, puściła wszystko z dużym wizgiem… Może zaczęła kraść?

– Nie wymagaj za wiele, tyle szczęścia to przesada. Od razu znalazłybyśmy ją w gazetach. Sama stwierdziłaś, że to bystra dziewczynka, nie mogła się głupio narażać, raczej znów poszła do służby. I kto wie czy nie do Noirmontów…?

– Widzi mi się, że teraz ty wymagasz za wiele…

Mimo szczerych chęci, nie zdołałyśmy jednak pokłócić się porządnie. Wiadomo było, że musimy wracać do Francji i w tej kwestii spory nie wchodziły w rachubę. O podobieństwo do Arabelli pociągnęłyśmy losy, padło na mnie, powarczałam krótko i dałam spokój, bo dziadek budził sympatię. I tak bardzo zmartwił się naszym odjazdem.

Zabawiałam go, jako prababcia, cały dzień, a Krystyna przez ten czas grzebała jeszcze w papierach. Uzgodniłyśmy zamianę nazajutrz, bo chciałam przejrzeć dla przyjemności część najstarszą, niepotrzebną. Wyjechać pojutrze. Problemu z komunikacją nie było, musiałyśmy płynąć promem z Dover, samochód bowiem zostawiłam w Calais, na strzeżonym parkingu.

Kiedy moja siostra zeszła na obiad, wystarczył mi jeden rzut oka. Widać było, że coś znalazła.

Z nadludzkim opanowaniem przetrzymałyśmy cały wieczór. Dziadek wyrażał obawy, czy tak krótkie studia wystarczą jej, to znaczy mnie, do napisania historii rodziny i Kryśka musiała mnie tłumaczyć i usprawiedliwiać. Podpowiadałam, ile mogłam, ale skończyło się na tym, że obiecała ponowną wizytę. Urządziła i siebie, dziadek zażądał, żebyśmy przyjechały razem na dłużej, na całe lato na przykład, pokaże nam inne posiadłości rodzinne, bo ta tutaj to wcale nie jest pierwotne gniazdo, należy do Blackhillów dopiero od Arabelli i tego lordowskiego przeskoku na młodszą gałąź, a najstarsza jest ruina więcej ku północy. Siedzibę średniowiecznych przodków, bodaj nawet zdewastowaną, powinnyśmy zobaczyć!

W gruncie rzeczy nie miałam nic przeciwko oglądaniu zabytków, lubiłam stare ruiny. Krystyna, tak naprawdę, też, ale musiała udawać, że nie, żeby się czymś różnić ode mnie. Zdaje się, że głupi upór w kwestii zmniejszenia podobieństwa, zatruł nam życie radykalnie, a już z pewnością nie do zniesienia utrudnił nam ten wieczór, kiedy każda musiała występować jako ta druga. Dopiero w połowie wpadło nam wreszcie do głowy, że zamiany możemy dokonać w ciągu jednej minuty.

– Co znalazłaś? – spytałam pośpiesznie w łazience, zmywając brwi.

– List prababci Justyny do narzeczonego – odparła, już w peruce, uzupełniając makijaż. – Fantazja! Jest o sokołach, ale poza tym, to chyba chciała dowalić nam roboty…

Więcej się nie dowiedziałam, wróciłyśmy do dziadka. Nie byłby nawet wcale męczący, gdyby nie ten cholerny diament. Nasz przodek prezentował tyle uroku, że jego towarzystwo, nawet przez cały dzień bez przerwy, stanowiło przyjemność. I na pewno nie był tępy i głupi.

– Ja nie jestem zawsze natrętnym, starym piernikiem – powiedział z wielką powagą, a w oku mu wesoło błyskało. – Obiecuję dać wam trochę spokoju, jeśli przyjedziecie na dłużej. Ale teraz mam was na krótko, a jestem wami tak zachwycony, że nie mogę się oprzeć. Wykorzystuję każdą chwilę.

– My, proszę dziadka, też nie jesteśmy takie znowu cudowne – odparła Krystyna. – Ciężko z nami wytrzymać. Kilka dni, to jeszcze, ale na dłużej…

– Szukałyście czegoś prawda? Coś było wam potrzebne z dokumentów rodzinnych, znalazłyście to i dlatego chcecie odjechać. Nie wnikam, co to było, ale co? Dobrze zgadłem?

Za Arabellę robiła już teraz ona, więc mogłam sama odpowiedzieć.

– Tak – przyznałam. – Ten jeden moment połączenia rodzin, brakowało mi tego, bo ja rzeczywiście zajmuję się historią. W Noirmont jest straszliwy bałagan w papierach, w Polsce przepadło prawie wszystko, a tu…? Istne cudo! Nawet gdyby dziadek nie chciał, to ja przyjadę w tym grzebać! Tu się dowiedziałam, ile kosztowały guziki niciane do poszewek sto dwadzieścia lat temu!

Kryśka popatrzyła na mnie z podziwem, podziw był bez sensu, nie musiałam niczego udawać, naprawdę zachwycały mnie takie informacje! Obok tych guzików znalazłam czas i koszt naprawy jednej nogi od krzesła, rzeźbionej i polerowanej, w czystym drewnie, bez forniru. Dziadek bawił się znakomicie.

– Guziki niciane…! Jak wy świetnie mówicie po angielsku! Skąd wam się to wzięło?

– Do czegoś przecież trzeba mieć zdolności – westchnęła Krystyna smętnie. – My mamy do języków. Po francusku mówimy jeszcze lepiej, nie wspominając o polskim.

– Szkoda, że nie jestem bogatszy – powiedział dziadek z wielkim żalem. – Podzieliłbym majątek…

– Dobrze, że Williamek tego nie słyszał – rzekła Krystyna, idąc po schodach na górę. – Trafiłby go szlag na samą myśl. I po cholerę byłaś taka czarująca, aż mi się niedobrze robiło, już się bałam, że dosiedzimy do rana!

Zdziwiłam się szczerze.

– Ja? Miałam wrażenie, że ty. Prababcia Arabella do pięt by ci nie sięgnęła!

– A, cholera, lubię tego staruszka. Chciałam być nadęta i antypatyczna, ale chyba mi nie wyszło. A ssie mnie do listu prababci Justyny!

– Ciebie…! A co ja mam powiedzieć?!

– To trzeba było nie ględzić o guzikach, nogach, jajkach i udźcach baranich…!

List pra- i tak dalej -babci Justyny pogodził nas, zanim zdążyłyśmy się pokłócić rzetelnie, czego już chyba obie byłyśmy spragnione. Usiadłyśmy nad nim zgodnie.

„Mój najdroższy – pisała prą- i tak dalej -babcia niewątpliwie do narzeczonego, Jacka Blackhilla. – Mam nadzieję, że pamiętasz, dlaczego przyjechałam do Anglii, mówiłam Ci o tym. Na wszelki wypadek przypominam. Chciałam odnaleźć tego osobnika, posłańca jubilerskiego, a że znalazłam Ciebie, to już druga sprawa. Otóż okazuje się, że on wcale nie wyjechał z Francji, dopiero później uciekł do Ameryki. Okazuje się także, że od tej dziewczyny usłyszałam prawdę, on wcale nie zabił mojego kuzyna Gastona. Co do trucizny w sokołach, to chyba jednak jej nie ma, ale tego nikt nie jest pewien. To w ogóle długa historia i opowiem Ci ją osobiście"…

– No i masz – warknęła Krystyna. – Jak Boga kocham, na widok ptaszka będę gryzła!

– W towarzystwie – mruknęłam. – Ja też…

… „Teraz jadę do Polski, do rodziców. Mój ojciec już wyzdrowiał. Babka próbuje dostarczyć mi zajęcia w bibliotece, ale to nic pilnego. Napomykałam Ci o klejnocie rodzinnym… Nie, to też nie na list, spotkamy się przecież niedługo. Piszę w okropnym pośpiechu. Konie czekają, napiszę spokojniej z domu, chyba że przyjedziesz? Kocham Cię. Twoja, już wkrótce żona, Justyna".

Popatrzyłyśmy na siebie.

– Wariatka – powiedziałam z gniewem. – Kiedy ona to pisała?

– Z szacunkiem dla babci – skarciła mnie Krystyna. – Wydaje mi się, że napisała datę. Ten bazgroł to jest chyba szósty maja 1906 roku.

– Aaaa, początek wieku! No dobrze, inne czasy, wiktoriańskiej panience takie proste słowa przez usta by nie przeszły. Co to w ogóle ma znaczyć?

– Na moje oko… pomijam oczywiście sokoły, od których w końcu szlag mnie trafi… klejnot rodzinny to ten piekielny diament. Pojawia się po przeszło czterdziestu latach, czyli coś o nim było wiadomo.

– A potem nagle przestało być wiadomo… Co za facet miał zabić jej oraz naszego… kuzyna Gastona…? Było gdzieś coś na ten temat?

– Nic takiego nie widziałam. Za to znów widzę tę upiorną bibliotekę, ona mi się chyba zacznie śnić noc w noc. Wyjątkowo przyznaję ci słuszność, trzeba cholerę odwalić. Dobra, jutro umizgam się do dziadka, a pojutrze jedziemy…


***

– Kulturystyka i podnoszenie ciężarów – powiedziała z rozgoryczeniem Krystyna w tydzień później. – Nigdy nie były to moje ulubione dyscypliny sportowe. Słuchaj, może dla odpoczynku poszukajmy czegokolwiek gdzie indziej?

– Chyba jajek w kurniku – mruknęłam gniewnie. – Byłaby to wyraźna odmiana.

Zbliżałyśmy się do końca trzeciej, najdłuższej ściany, mając przed sobą jeszcze tylko czwartą, najkrótszą, bo okienną i zapełnioną książkami zaledwie w połowie, oraz piątą, stanowiącą dwie trzecie pierwszej, od narożnika do drzwi. Zaczynała się chyba najstarsza część tego całego majdanu, grube i ciężkie foliały oprawiane coraz dekoracyjniej, przed nami zaś widniało coś jeszcze gorszego, skarby średniowiecza. Powinny leżeć na pulpitach, przykute łańcuchami do ściany, ręce opadały na sam ich widok.

Uczyniłam uwagę pocieszającą.

– Wielkie nadzieje widzę w ich cenie. Nie było w testamencie zastrzeżenia, że nie wolno nam ich sprzedawać, a czy ty masz pojęcie, ile to jest warte? W średniowieczu za jedno takie dzieło, ręcznie pisane i ozdobione malarstwem, można było kupić dwie dobre wsie, a teraz to nawet zdrożało. Jeśli nie znajdziemy tego parszywca…

– Określasz tym czułym mianem klejnot rodzinny?

– A ty byś go określiła inaczej? Zaczynam tracić sympatię do niego. Jeśli go nie znajdziemy, urządzimy aukcję na ten cały interes i też wzbogacimy się nieźle. Białe kruki tu stoją, jeden za drugim.

– Nie mów do mnie na temat ornitologii!

– Zatem i jajka nam odpadają, kury to ptaki…

I tak zresztą ona miała jakieś powody do zadowolenia. W przeglądanych porządnie książkach znalazłyśmy istną kopalnię lecznictwa ziołowego. Przy Andrzeju Krystyna nieźle się poduczyła, umiała docenić niektóre zestawy i recepty. Dwa kolejne olbrzymie zielniki z zasuszonymi roślinami w doskonałym stanie musiałyśmy sfotografować strona po stronie, bo powietrze owym przyrodniczym eksponatom nie wychodziło na zdrowie, a nawet ja widziałam, że miały swój sens. Któraś prababcia… czy może miejscowa znachorka, klucznica, jakaś niegłupia osoba w każdym razie, potrafiła zdobyć i zaprezentować to samo zielsko, zbierane w różnym czasie, i opisać różnice. Po dniu słonecznym o zachodzie słońca wygląda oto tak, a o poranku lub też w dzień pochmurny całkiem inaczej. Okresy kwitnienia… Kwiatki lecznicze, a nasionka szkodliwe, korzeń w lecie i korzeń późną jesienią, uszkodzony, z którego wyleciało wszystko co dobre i cały, nieskazitelny, bezcenny. Subtelności i niuanse, prawdopodobnie kompletnie nie znane współczesnym lekarzom, opisy zastosowania i dolegliwości, jakie zostały wyleczone, konkretne przykłady, ropa, ściągnięta ze zgangrenowanej nogi, osobiście amputację uważałabym za niezbędną, a otóż nie, babka wąskolistna, i co innego świeża, a co innego suszona i jak ją rozparzać z braku świeżej. Jak zachować olejki eteryczne, z którymi do dziś dnia jest najwięcej kłopotów… Imponujące.

– Wypisz wymaluj, jak bursztyn – zauważyłam w podziwie. – W siedemnastym wieku umieli go kleić, a potem próżnia kosmiczna, aż do żywic epoksydowych.

– W tym się akurat zbiegamy – przypomniała Krystyna. – Wiem coś niecoś na ten temat.

– No więc właśnie! – rzekłam z triumfem, sama nie bardzo wiedząc, co mam na myśli.

Na przeklęte sokoły trafiła Krystyna. Wywlokła z półki ciężkie dzieło, usiadła z nim na ziemi, odchyliła okładkę i wydała z siebie straszny krzyk.

– Aaaaaaa…!!! Mam to gówno…!!!

Rzuciłam się ku niej, gubiąc Żywoty Świętych, rozpęd wzięłam za duży i wpadłam jej na głowę. Podparła się, a ciężka kobyła wyleciała jej z rąk i częściowo ujawniła zawartość. Z daleka było widać, że wypchana jest obficie dodatkową treścią.

Z wzajemnych wyrzutów zrezygnowałyśmy od razu. Jeszcze nie zdążyłam usiąść obok niej, a już zajrzałam pod okładkę.

Dzieło miało tytuł długi i skomplikowany, a oznaczał on, iż utwór traktuje o polowaniu z sokołami i tresurze drapieżnego ptactwa, w tym głównie owych sokołów. Wizerunek dwóch sokołów widniał pod tym jak byk, realistyczny prawie jak zdjęcie.

– Od dziś mogę patrzeć na kury i zbierać jajka – oznajmiła Krystyna uroczyście.

Niecierpliwie, dziko przejęte, stukając się głowami, otwarłyśmy to dalej. Pohamowałyśmy chęć szarpania ku sobie, bo środek wydawał się dziwnie kruchy, brzegi kartek strzępiły się drobniutko, a część była sklejona. Z łatwością otwierało się tylko tam, gdzie wetknięto różne papiery luzem. Znieruchomiałyśmy obie równocześnie.

– Ty, było gadanie o truciźnie… – zauważyła Kryśka podejrzliwie i niepewnie. – To historyczne. Wiesz coś o tym? Może włożyć rękawiczki…?

Pośpiesznie poszukałam w pamięci.

– Katarzyna Medycejska usiłowała otruć Henryka IV, wabiąc go książką o sokołach i polowaniu. Jest to fikcja literacka, ale jakieś głupie plotki podobno krążyły. Technicznie jest to o tyle głupie, że czytający miał lizać palce, żeby odwracać kartki, bzdura, dużo by mu pomogło lizanie, sama widzisz.

– Może pomagało, jak ten klej był świeży…?

– To i trucizna już nie młoda… A w ogóle zwariowałaś, mówię ci, że to była plotka!

– W każdej plotce coś tam siedzi, nie ma dymu bez ognia, a gadanie o gotowaniu na ognisku sama wiesz, ile jest warte. Jak się dymi, zawsze człowiek rozdmucha. Ja tam nie wiem, przed lizaniem radzę ci się powstrzymać.

– Mogę bez trudu – zapewniłam ją i podniosłam kartkę, która wypadła na samym wstępie, prawie spod okładki. – Czekaj, opanujmy się, chwila jest wielka. Pamiętam notatkę praprababci, że wszystko w sokołach, zacznijmy metodycznie, co to jest? Jezus Mario…!

– Która, pokaż… Klementyna!

„Ostrzegam moich potomków – zaczynała prababcia przerażająco. – Ta książka mogła należeć do Katarzyny Medycejskiej. Kartki w niej zlepił mój mąż, Ludwik de Noirmont, a potem ja sama zwyczajnym klejem bez żadnej trucizny. Jednakowoż nikt nie wie, czy w dawnych czasach nie pomazano ich trucizną. Przeto na wszelki wypadek zalecam uwagę, nie tykać ust palcami, a karty rozdzielać nożem. Może to przezorność zbędna, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. Klementyna de Noirmont".

– O nie! – powiedziała Krystyna stanowczo.

– Różne wysiłki tu czynię dla tego kretyńskiego diamentu, ale trupem paść nie mam chęci. Idę umyć ręce, a ty jak uważasz. Nóż też przyniosę.

– Sztylet – zaproponowałam, podnosząc się z podłogi. – Taki cienki, wisi na ścianie.

– Jeśli przodkinie nie wpędzą nas do grobu tym całym pasztetem, zdziwię się bardzo – oznajmiła Krystyna, wróciwszy do biblioteki ze sztyletem.

– Weźmy to na stół, na podłodze niewygodnie.

Zapaliłam wszystkie lampy i postawiłam na stole butelkę spirytusu salicylowego i pudełko z klinek-sami, bo nic innego mi do głowy nie przyszło. Krystyna dźwignęła dzieło i również ułożyła je na stole. Przejęte aż do samej głębi dwunastnicy, śledziony i trzustki, nie mówiąc o sercu, przystąpiłyśmy w skupieniu do metodycznej pracy.

Spod okładki wyleciała tylko ta jedna ostrzegawcza kartka. Dalej był tekst pierwotny bez dodatków, po czym dzieło otworzyło się bliżej środka.

W środku widniała ogromna, głęboka dziura, wycięta w częściowo sklejonych kartkach jakimś ostrym narzędziem, niezbyt równo i trochę niedbale.

W dziurze znajdowały się kawałki papieru rozmaitych gatunków, poskładane w kostkę. Spojrzałyśmy na siebie.

– Jak to nie była kolebka diamentu przez całe lata, to ja jestem arcybiskup Canterbury, ewentualnie chiński cesarz – orzekłam stanowczo. – Obawiam się, że widzimy elementy zastępcze.

– Mikroślady by wykazały – odparła smętnie Krystyna. – U siebie bym stwierdziła w pięć minut, ale tu nie będę się wygłupiać. Mogę być królowa Saba, tobie do towarzystwa.

– Ładne mi towarzystwo, arcybiskup Canterbury i królowa Saba…

– Nie zaczynaj być drobiazgowa. Oglądamy!

Jako pierwszy rozłożyłyśmy fragment listu nieznanej jednostki, bardzo stary i pełen wyrzutów. Jednostka, naszym zdaniem kobieta, co przyszło jakoś samo, czepiała się brata, który przehandlował panią de Blivet, zyskując w zamian diament. Pani de Blivet była nam już znana.

Kartkę z notatką pra-pra i tak dalej Klementyny miałam przy sobie.

– Potwierdzenie prawa własności! – powiedziałam z triumfem. – Proszę! Jest!

– W rzetelność prababci nie wątpiłam ani przez chwilę – wytknęła Kryśka kąśliwie. – To już drugie potwierdzenie. Pierwszym jest korespondencja, twoim zdaniem rzucana w twarz.

Pamięć to ona miała, nie mogłam zaprzeczyć, nie zamierzałam jej komplementować, poza tym moja pamięć też trzymała się nieźle. Kiwnęłam tylko głową i sięgnęłam po coś, co wyglądało na papier gazetowy. Rozłożyłam to, notatka wycięta z prasy…

– Obowiązkowość wynagrodzona – stwierdziłam ze wzruszeniem. – Patrz, nareszcie ta biblioteka na dobre nam wyszła, nie musimy już chyba grzebać w zabytkowej makulaturze? Wzmianka z prasy…

– Trzy wzmianki – poprawiła zachwycona Krystyna, wydłubując z dziury jeszcze dwa podobne kawałki. – Co tam mamy? O rany, tajemnicza śmierć w domu ofiary katastrofy…

– Dwie kobiety zginęły otrute – przeczytałam prawie równocześnie. – W dwa dni po tragicznym wypadku panny Mariette Gourville… O, niech ja pierzem porosnę…!

– Życzę ci tego z całego serca. Czekaj, czy nie czytamy od końca? Mamy Mariette, tu jest chyba początek… Jasne, ktoś napisał daty, ślepe komendy!

Rozłożyłyśmy wycinki gazetowe chronologicznie. Pierwszy wstrząsnął nami bardziej niż dwa pozostałe. Opiewał okropną katastrofę, panna Marietta Gouralle, uczyniwszy ruch wysoce nieostrożny, wpadła pod koła rozpędzonej karety ambasadora hiszpańskiego i zginęła na miejscu w ramionach wicehrabiego Ludwika de Noirmont, który był świadkiem strasznego wypadku. Dzięki czemu tożsamość ofiary nie budziła wątpliwości, wicehrabia bowiem znał ją od dzieciństwa i zaofiarował się powiadomić jej rodzinę. Panna Gouralle mieszkała przy rue de l'Oratoire numer dwa i żyła ze środków własnych. Sekretarz ambasadora hiszpańskiego, pan de M…ez, który jechał ową karetą, zapewne rozważy sprawę zmiany posady…

– No i zazębiła się Marietta z Noirmontami – zauważyłam z satysfakcją. – Co prawda pośmiertnie…

– Głupia jesteś! – zirytowała się Krystyna. – Jakie pośmiertnie, czytać nie umiesz? Znał ją od dzieciństwa! Nie łapałby w ramiona obcej dziewczyny z niższej sfery!

– I myślisz, że jeszcze za życia obrabował ją z diamentu? A do łapania popchnęły go wyrzuty sumienia?

– Jakieś zaćmienie umysłowe na ciebie spadło, czytaj dalej, kretynko, jeszcze malutki akapicik. Tragiczne wydarzenie miało miejsce na rue de Richelieu, akurat naprzeciwko magazynu jubilerskiego, z którego wicehrabia de Noirmont właśnie wychodził. Nic ci to nie mówi?

Stłumiłam ducha przekory, który wyłaził ze mnie niepotrzebnie i w niewłaściwej chwili. Jubiler, Marietta i nasz przodek, jako czwarty element musiał występować diament, o którym nie było ani słowa. Zgodziłam się na dedukcję, że w tym to akurat momencie klejnot musiał przejść do rąk prawego właściciela.

– A może nawet chwilę wcześniej – uzupełniłam. – Nie grzebał przecież dziewczynie po kieszeniach pod kołami karety! Podejrzewam, że wizytował jubilera z klejnotem w dłoni. Pytanie, czy któreś z nich wiedziało, do kogo ten diament należy, bo jeśli tak…

– Co jeśli tak? – zniecierpliwiła się Krystyna, uczyniłam bowiem przerwę na uporządkowanie wyobrażeń.

– Znał ją już dawno – zaczęłam powoli i nabrałam rozpędu. – A może właśnie sam ją wysłał do Anglii, do Blackhillów, żeby zbadała sytuację i ewentualnie rąbnęła potajemnie jego własność, o ile ona tam jest. Marietta spełniła zadanie, ale pojawiła się komplikacja, bo nie mieli w planach czynów tak radykalnych, jak ta, jak jej tam… pani Davis…

Krystynie spodobała się moja wizja.

– Owszem, to brzmi nieźle. Czytać przecież umiał…

– Pisać również – przypomniałam sobie nagle. – Zaraz, czekaj, to jest przecież ten Ludwik, który pisał do teścia, domagając się szczegółów afery! To by znaczyło…

– … że dokładnie o niej nie wiedział, ale w ogóle wiedział. Pytanie, od kiedy. Przeczytał korespondencję tutejszą, zgniewało go, że diament przodka, już ganc pomada, tatusia, dziadka czy pradziadka, został w Indiach, chciał go odzyskać…

– A wyjątkowo zupełnie posiadał go legalnie, dziadek nie musiał wymordować personelu całej świątyni, żeby uzyskać łup…

– Legalnie owszem, ale rzecz w tym, że go właśnie nie posiadał. O pułkowniku Blackhillu mógł się dowiedzieć, szczególnie że w Anglii wybuchła afera…

– Zamknij się i zaczekaj chwilę – przerwałam jej bardzo stanowczo. – Nie snujmy hipotez bezpodstawnych. Trzeba porównać daty, mam zapisane, nie uczyłam się ich na pamięć, przyniosę notes. Boże, ile ja się nalatam po tym zamku, nie mógłby on być trochę mniejszy…?

Zanim wróciłam, Krystyna zdążyła odpracować duży kawałek lektury z podejrzanej księgi.

– Ty, to w ogóle kryminał – powiadomiła mnie, zanim dopadłam stołu. – Musimy to przemyśleć naprawdę porządnie i chyba należy pilnować chronologii. Co ci wychodzi z dat?

Notatnik zaczęłam przeglądać po drodze i omal dzięki temu nie zleciałam ze schodów. Za to mogłam od razu odpowiedzieć na jej pytanie.

– Jak afera wybuchła, to Marietta już blisko dwa lata pracowała u prababci Arabelli. Czyli zaczęła wcześniej, czyli pradziadek Ludwik trafił tu na korespondencję przodków, wywiedział się jakoś, kto tam pilnował skarbu, to nie mogło być zbyt trudne, w końcu nie tak dawno przed nim kotłowali się w tych Indiach Francuzi z Anglikami, wysłał zatem dziewczynę do właściwego człowieka…

– Zawarli spółkę – ożywiła się Krystyna. – Dobrze zgadłaś, on już miał ten diament, kiedy wychodził od jubilera, a ona na niego czekała. Oddała zdobycz uczciwie, bo nic by jej z niej nie przyszło, gdyby próbowała zachachmęcić, oskarżyłby ją o kradzież i cześć. Ale pilnowała, żeby jej jaśnie pan nie wykantował, a może i gorzej.

– Co gorzej?

– A popatrz tutaj…

Podetknęła mi pod nos dwa następne wycinki prasowe. Z jednego dowiedziałam się, że w domu numer dwa przy rue de l’Oratoire zmarła nagle gospodyni, właścicielka nieruchomości, i niezwykły jest fakt, iż dwa dni wcześniej jej lokatorka straciła życie w katastrofie ulicznej. Jakieś nieszczęście zawisło nad tym domem…

Następna informacja była dłuższa i miała już ton sensacyjny. Nazajutrz po śmierci gospodyni zmarła sługa, objawy nagłej choroby wyglądały identycznie, pojawiło się podejrzenie otrucia. Podobno obie kolejno, porządkując pokój po nieboszczce pannie Gour-ville, napiły się wzmacniającego wina, które tam stało w karafce. Policja zabrała resztę wina do zbadania, prowadzone jest śledztwo, sprawą zajął się komisarz Michon. Klątwa ciąży nad domem, w którym dzień po dniu umierają kobiety…

– Może mam zły charakter – powiedziała Krystyna z bezrozumnym triumfem, kiedy uniosłam głowę znad tekstu – ale coś mi się widzi, że ona tak się bała wykantowania, że wolała nie ryzykować. Przygotowała wspólnikowi napój, rozwiązujący kwestię radykalnie. Już to widzę, od jubilera mieli przyjść do niej, kielicha wicehrabiemu i po krzyku. Nie przyszli, bo wtrąciła się ta kareta, a napojem pokrzepiły się sprzątające baby.

– Wizje mamy coraz bardziej krew w żyłach mrożące – pochwaliłam. – Niewykluczone, że tak było, po pani Davis wicehrabia, jedna sztuka czy dwie, to już mała różnica. Najpierw pani, potem sługa, sługa głupia i z dolegliwości pani żadnych wniosków nie wyciągnęła.

– A może wcześniej spróbowała, zanim się dolegliwości zaczęły. Dzień upłynął, mogła być odporniejsza. Poszukamy komisarza Michon?

– Nie wiem, czy nam do czegoś potrzebny. Poza tym, jeśli wykrył truciznę, możliwe, że będzie więcej wzmianek w prasie. Znaczy, było. Możemy przejrzeć gazety z następnych paru tygodni, to już nie tak dużo.

– Między nami mówiąc, dziwiłabym się, gdyby wszystko leciało ulgowo i nikt nie padł trupem – wyznała Kryśka. – Diamenty są żądne krwi.

– Tylko mi tu nie rób za Balladynę. Co masz dalej?

– Jeszcze angielski wycinek z plotkami o diamencie, ale to już czytałyśmy w Londynie. Poza tym, proszę, pokwitowanie, jakiś markiz de Rousillon przyznaje się, że pożycza księgę o polowaniu z sokołami i obiecuje zwrócić ją na każde żądanie. Ty rozumiesz, co to znaczy?

– Aktu zgonu markiza de Rousillon tam przypadkiem nie ma? – spytałam podejrzliwie.

– Na razie nie widzę, ale może byś się tak trochę zastanowiła. Pożyczył tę kobyłę, jak, przepraszam…? Razem z diamentem?

Dotarło do mnie i rąbnęło jak obuchem.

– O, cholera… Może to jest właśnie ta chwila, kiedy diament zginął…? Wszystko o markizie!

– Gówno mamy o markizie. Ale zwracam ci uwagę, że sokoły wróciły na miejsce, leżą tu, na stole. To jak to sobie wyobrażasz, pożyczył z diamentem i oddał bez? I prababcia nic na to nie powiedziała? Sprawdź w ogóle, która to była, na pokwitowaniu jest data.

Sprawdziłam. Rzecz miała miejsce za życia pra-pra-pra-prababki Klementyny, małżonki owego Ludwika, który kombinował z Mariettą. Niemożliwe, żeby własnej żonie nie przekazał wiedzy o diamencie!

Zajrzałam do dziury.

– Ty, tam jest coś jeszcze! Następny wycinek z prasy!

– Wszystkiego przeczytać nie zdążyłam – usprawiedliwiała się Krystyna. – Leciałaś jak z pieprzem. Widzę więcej świstków, duża ta dziura. Jeśli diament miał takie rozmiary…

– O ile pamiętam, pan Meadows twierdził, że był prawie jak pięść – przypomniałam. – Mógł skusić każdego, także markiza, ale na razie nie rzucajmy kalumnii. Pokaż…

Kolejny wycinek prasowy, drukowany petitem, zawiadamiał o licytacji za długi mienia markiza de Rousillon w dniu 25 marca 1906 roku. W dwa tygodnie po wypożyczeniu książki o sokołach!

Popatrzyłyśmy na siebie ze zgrozą.

– To już rozumiem – powiedziała Krystyna ponuro. – Diament poszedł na licytacji. Ten ktoś, kto kupił zabytek, miał przyjemną niespodziankę…

– Głupiaś! – rozzłościłam się. – Nadzienie schował sobie, a książeczkę oddał, tak? Puknij się! Obecność tego tutaj o czymś chyba świadczy?!

– Może i świadczy, ale o czym? Zamyśliłam się, wciąż pełna irytacji.

– Jedno z dwojga: albo nie poszło na licytacji i zostało w resztkach bezwartościowego mienia, albo na tej licytacji był ktoś z rodziny i sam to kupił. Może prababcia osobiście tam pojechała…

– E tam! – przerwała żywo Krystyna. – Jeśli mnie pamięć nie myli, miała w tym czasie wnuczkę pod ręką, prababcia Justyna tu się mocno plącze. Wysłała Justynę. Czy tam ktoś nie umarł…? O, kuzyn Gaston! Jak miał na imię markiz…?

Zajrzałam do notatki prasowej.

– Filip. To nie on.

– W takim razie kupił to kuzyn Gaston i ktoś go zabił…

– Właśnie nie zabił.

– Owszem, zabił. Tylko nie ten jakiś, a zapewne kto inny. Gdzie masz tę całą makulaturę? To jest niemożliwa rzecz, musimy to trzymać pod ręką, bez listów nie da rady, dopiero stopniowo wychodzi, co tam było ważne!

– Znów mam lecieć…?

– A co, samo przyjdzie…?

Poleciałam, nic innego mi nie pozostało. Byłam opiekunką zdobytej dokumentacji, stało się to niejako automatycznie, historia należała do mnie, Krystyna musiałaby zbyt długo szukać w moich rzeczach.

Zaczęła coś mówić od razu, zaledwie weszłam z plikiem papierów w objęciach, ale zamknęłam jej gębę. Skoro już latam po całej budowli, niech to przyniesie jakiś pożytek. Usłałyśmy stół szpargałami, z listem prababki Justyny na czele.

– Rzeczywiście, kuzyna Gastona nie zabił, za to uciekł do Ameryki – przyznała Kryśka. – Kto, ten zdobywca diamentu? I czy w ogóle Gastona ktoś zabił? Zważywszy upodobania minerału, powinien.

– Zanim się dokopiemy do Gastona, leć teraz ty – zażądałam, czując w nogach własną krzywdę, bo schody na drugie piętro wygodne nie były. – Klucze od piwnicy mamy, przynieś wina. Służby o północy fatygować nie będziemy.

– Sądzę, że i kieliszki się przydadzą…? Poczytaj sobie przez ten czas…

Nie dziwiłam się, że usiłowała powitać mnie kolejną sensacją. Mały kwitek z dziury informował, że dzieło o sokołach nabył na licytacji antykwariusz, który zaraz potem umarł, pozostawiając wielce niepokojący list. Kopię listu, sądząc z charakteru pisma, sporządziła prababcia Justyna i wreszcie można było zrozumieć jej obsesję na tle trucizny w sokołach. Antykwariusz też miał obawy, a w dodatku padł trupem…

Jeszcze jeden wycinek prasowy doprowadzał wreszcie do kuzyna Gastona. Wicehrabia Gaston de Pouzac zginął tragicznie na skutek nieszczęśliwego wypadku we własnym domu, gdzie zleciał mu na głowę marmurowy Tezeusz z Minotaurem. Istniały podejrzenia zabójstwa, ale wnikliwe dochodzenie wykazało prawdę. Mimo różnych niepokojących drobiazgów, znanych policji, posądzenie nie padło na nikogo. Śledztwo prowadził pan komisarz Simon.

– Na pana komisarza Simona też chyba nie mamy żadnych szans – powiedziałam do Krystyny, wracającej z butelką, kieliszkami i korkociągiem. – Dzielą nas od niego dwie wojny światowe, a Francja to nie Anglia. Wątpię, czy drugi raz spotka nas to samo szczęście.

– Spróbować nie zawadzi – odparła moja siostra i ustawiła wszystko między papierami. – Ciekawe, czy nam się uda z tym korkociągiem, nie ma dźwigni. No? I co ty na to teraz?

– Jeszcze nie znalazłam żadnego pisma dla pamięci od prababki Klementyny. I nic od Florka. A powinno być, wedle prababci Karoliny. Dziura już pusta.

– Ale widać coś dalej, rozpycha strony. Zajrzyj jakoś ostrożnie, bo diabli wiedzą jak tam jest z tą trucizną.

Wkręciła korkociąg i ze sieknięciem zaczęła wyciągać korek. Przyglądałam się temu z zainteresowaniem. Jakoś jej szło.

– Wyłazi – powiedziałam pocieszająco i zajrzałam do dalszego ciągu księgi, już poza dziurą.

Można powiedzieć, że tkwiła tam brakująca reszta. Pra- i tak dalej -babka Klementyna zostawiła cały elaborat w punktach, przeznaczony dla wtajemniczonych, bo słowo „diament” nie zostało tam użyte ani razu. Wyjaśniała pochodzenie i sens kawałka korespondencji od tej jakiejś baby, pyskującej na brata, była to margrabina d'Elbecue, z domu Ludwika de Noirmont, która, owdowiawszy, wróciła do siedziby przodków i bardzo niechętnie płaciła braterskie długi. Jej brat, ówczesny hrabia de Noirmont, wrócił właśnie z Indii, ciężko ranny. Wiedzę na ten temat zdobył już dawno Florek, od starej klucznicy, służącej margrabinie jako dziewczynka. Niedbalstwo hrabiego w kwestiach materialnych zirytowało siostrę nad wyraz.

– Wrócił bez diamentu i diabli ją wzięli – skomentowałam w tym miejscu. – Głupio stracił rodzinny skarb.

Krystyna delikatnie popijała wino, czytając równocześnie ze mną.

– Czekaj, kto to był Florek? Znam to imię, plącze mi się…

– Twoja niechęć do wszelkiej historii zaczyna przesadzać – skarciłam ją ze zgorszeniem. – Najstarszy Kacperski, ojciec Jędrusia. Miałby teraz… zdaje się, że około stu dwudziestu lat.

– W takim razie powątpiewam w ojcostwo, to po pierwsze, a po drugie, jaki znowu najstarszy? Miał chyba ojca i dziadka, sroce spod ogona nie wyleciał. Oni z pewnością byli starsi od niego.

Wiedziałam więcej od niej, bo od dzieciństwa z przyjemnością słuchałam opowieści z dawnych lat, wolałam je niż bajki. Kryśka zaś unikała ich jak ognia. Majaczyły mi się tajemnicze i skomplikowane historie.

– Primo, Jędruś ma teraz koło sześćdziesiątki, chociaż wcale na to nie wygląda…

– Fakt – przyświadczyła Krystyna. – Trzyma się doskonale.

– Więc Florian Kacperski, w chwili jego urodzenia też mniej więcej w tym wieku, mógł go spłodzić i nie szkaluj człowieka. Ale istotnie, nie spłodził. Adoptował. Jędruś był synem jego młodszej siostry… nie, zaraz, nie siostry, tylko siostrzenicy, o ile pamiętam. Coś tam było nieślubne, chyba właśnie Jędruś, i Florek już po wojnie musiał go adoptować, żeby po nim dziedziczył. Tym sposobem nie stracili Perzanowa.

– Co, do licha, Florek Kacperski z Perzanowa robił w Noirmont…?!

– Nie do wiary, żebyś do tego stopnia nic nie słyszała, jak do mnie gadali!

– Specjalnie się nie starałam…

– Idiotka.

– A skąd miałam wiedzieć, że to będzie potrzebne! Nie pyskuj, tylko wyjaśniaj! Bo nie dam ci wina, sama wszystko wytrąbię!

– Już i tak załatwiłaś połowę… Florek, ty oślico, przez pół życia był zaufanym sługą pra-pra-pra…

– Daruj sobie te wszystkie pra, wiadomo, że mówimy o przodkiniach z zamierzchłych czasów.

– …babci Klementyny. I tu mieszkał, w Noirmont. Zdaje się, że w rodzinie Kacperskich wszyscy znali francuski, przez kontakty z Przylesiem, tak mi to jakoś wyszło. Jako sługa, ze starą klucznicą mógł mieć liczne kontakty, a ona pewnie cieszyła się, że ma do kogo ględzić. Wygląda na to, że była prawie naocznym świadkiem zalęgnięcia się w rodzime diamentu. Gniew margrabiny na brata mówi sam za siebie.

– Dobra, rozumiem. Czytamy dalej.

Dalej prababka Klementyna informowała, z dużym przeskokiem w czasie, że pomocnik jubilera, niejaki Michel Trepon, jej zdaniem jest idiotą, ale kuzyna Gastona rzeczywiście nie zabił. Rozmawiała z nim osobiście, jest stara, zna się na ludziach, w tej kwestii nie kłamał. Prawdę mówił także o poniesionej stracie, chociaż istnieją wątpliwości…

– Czekajże, co za Trepon znowu? – przerwała z irytacją Krystyna. – Takiego do tej pory nie było. Kto to jest?

– Pewnie ten, o którym pisała prababcia Justyna. Kuzyna Gastona nie zabił. Pomocnik jubilera, to mi się wydaje podejrzane.

– Mnie też. Poniósł stratę. Cholera, gubili ten diament zgoła maniacko!

– Prababcia Klementyna powątpiewa – zwróciłam jej uwagę. – Czekaj, w czym rzecz…? A, burza na morzu…

Na morzu stracił wszystko, co miał, pytanie, co miał. Prababcia krzyżyka na tym nie stawia, może niesłusznie. Reszta już do niej nie należy, bo jest stara i szykuje się opuścić ten padół, w każdym razie nie ma i nie było w tym żadnej hańby, bo darowizna była dobrowolna i jeśli już ktoś został w tym skompromitowany, to raczej pani de Blivet, a nie nasz przodek.

Z różnych drobnych, marginesowych uwag wyraźnie wynikało, że prababcia nie miała pojęcia, w jaki sposób diament opuścił najpierw Indie, a potem Anglię i przeniósł się do Francji. Nie obchodziło jej to, a jej małżonek, hrabia Ludwik, z pewnością nie zwierzał się z kontaktów z Mariettą. Nawet jeśli z wycinków prasowych, opiewających katastrofę i klątwę, wyciągnęła własne wnioski, zachowała je dla siebie.

– Widzę nasze nadzieje, świńskim truchtem odbiegające w kierunku horyzontu – powiedziała Kryśka zgryźliwie. – Co tam jest dalej?

Zachowałam resztki optymizmu.

– Prababcia Karolina stanowi światełko w ciemnościach – przypomniałam jej.

– A, rzeczywiście. Popatrzmy…

Dalej był telegram prababki Justyny, wysłany z Calais, i list, napisany już w Londynie. Justyna, jak zwykle, pisała nie do zniesienia chaotycznie.

– Talentu literackiego to prababcia nie miała – mruknęła Krystyna, studiując oba pisma. – Niby bez błędów, ale merytorycznie jeden melanż.

Nagle uświadomiłam sobie, że gdyby mnie ktoś zapytał, w jakich językach pisane były owe wszystkie listy, nie potrafiłabym na poczekaniu odpowiedzieć. Polski, francuski i angielski znałyśmy jednakowo i nie robiło nam żadnej różnicy, po jakiemu czytamy. Przejście z jednego języka na drugi stawało się niezauważalne i dopiero teraz dostrzegłam nagle, że Justyna pisała do Klementyny pół na pół, po polsku i po francusku, wtrącając niekiedy słowa angielskie. Być może, wykształcenie lingwistyczne miałyśmy po niej.

List z Londynu donosił, że o całej scenie u kuzyna Gastona dowiedziała się od panny Antoinette Bertier, której tatuś naprawia łodzie i statki, bo narzeczony uciekł na sam jej widok. Ale przedtem zdążył się zwierzyć i owszem, tak, kuzynowi wyleciało z książki, a on sam przyszedł z bransoletą od swojego pryncypała i z grzeczności rzucił się podnosić. Tak, pchnął tę kolumnę i przewrócił stolik, sam też się prawie przewrócił akurat na to, w ręku mu się znalazło, uciekł w wybuchu paniki, zanim zdążył cokolwiek pomyśleć. Mamrotał o Ameryce, bo nikt mu nie uwierzy. Ale bliższa była Anglia, znał rybaków, najprędzej mógł uciec do Anglii i dlatego Justyna tu przyjechała, plenipotent się nią zaopiekował. Wszystko w porządku.

– Świeć Panie nad duszą prababci, ale chyba zwariowała – powiedziała Krystyna z niesmakiem.

– Na moje oko, nic nie było w porządku.

– Potwierdza się sprawa z tym niezabiciem – odparłam z lekkim roztargnieniem. – Ale czekaj, bo po mnie chodzi. Antoinette, Antoinette, Antosia… Poniewiera się po mnie Antosia u Kacperskich… O rany, czyżby to była ta sama…? Jakim cudem…?! Krystyna się nagle zracjonalizowała.

– Słuchaj, myśmy zgłupiały. Nie, to ty zgłupiałaś. Facet rąbnął kuzynowi ten cholerny diament i zgubił go w czasie burzy na morzu. Na jaki plaster ci Antosia u Kacperskich, prawdopodobnie dziewucha z sąsiedniej wsi? Co ma piernik do wiatraka? Prababcia Karolina na starość mogła dostać sklerozy, skarb rodzinny diabli wzięli, po cholerę my się tu wygłupiamy? Weź się, kretynko, za wycenę antyków, dokończymy bibliotekę, podejmiemy spadek, sprzedamy wszystko i może nam to coś da. A o diament możemy mieć pretensję do przodków, ile nam się spodoba, ale nic więcej.

Na rozum przyznałam jej rację od razu, ale głębia mojej duszy zaprotestowała.

– To możemy zrobić w każdej chwili i nic nie stoi na przeszkodzie. Przedtem ułóżmy sobie porządnie ostatnie wydarzenia, co ci zależy, wino w tej piwnicy jeszcze jest…

– W takim razie pójdę po drugą butelkę…

Wino zdecydowanie dodało wigoru naszym szarym komórkom. Wyjątkowo zgodnie ustaliłyśmy, że ujawniony nagle Michel Trepon jest to ów pomocnik jubilera, narzeczony panny Antoinette, który nie zabił kuzyna Gastona, rąbnął diament i uciekł na widok Justyny. Zdaniem prababci Klementyny, idiota. Skoro idiota, nie można opierać się na jego poglądach, może wcale nie miał klejnotu przy sobie i nie zgubił go w burzliwych falach, tylko zostawił u narzeczonej…?

– W takim wypadku panna Antoinette Bertier zaczęłaby być osobą interesującą – stwierdziła Krystyna, patrząc pod światło przez kieliszek wina. – Za główną korzyść z całego spadku zaczynam uważać to wino, nie sprzedam ani kropli za skarby świata, swoją połowę zabiorę do domu.

– Ja też. W każdym wypadku, nawet gdybyśmy znalazły dwadzieścia diamentów. Żeby to piorun trafił, byłyśmy w Calais, trzeba tam jechać jeszcze raz, może trafimy na jakąś wiedzę o szkutniku sprzed… zaraz, kiedy to było… dziewięćdziesięciu lat. Pytanie, gdzie mieszkał, w środku miasta czy na peryferiach, bo jeśli w środku, możemy się wypchać od razu. Całe śródmieście jest młodsze.

– Calais, może być. Ale po drodze wstąpimy do Paryża i co ci szkodzi, skoczymy do glin. Komisarz, jak mu było…? Simon. Stare akta w archiwum, liczę na ciebie, w każdym archiwum czujesz się jak u siebie w domu…


***

Wstawałyśmy nazajutrz od śniadania, kłócąc się, czy jechać zaraz, czy jednak przedtem wykończyć bibliotekę, kiedy wiekowy kamerdyner z wielką godnością powiadomił nas, iż jakiś osobnik chce się widzieć z jedną z nas. Albo może z obydwiema. Mówił o spadkobierczyni pani hrabiny, więc nie wiadomo…

– Razem czy oddzielnie? – spytała Krystyna półgębkiem.

– Na razie spróbowałabym oddzielnie – odparłam tak samo. – Czeka w parterowym salonie. Ty czy ja?

– Ty. Jak dla mnie, za dużo tu historii…

– To spróbuj przynajmniej podsłuchiwać.

Z wielką godnością wkroczyłam do salonu, pełna obaw, czy to nie jest jakiś poborca podatkowy albo inna zaraza. Może prababcia toczyła spory z wsią i trzeba będzie jakoś to wyrównać, może zaprezentuje mi oblig do zapłacenia, utajniony dotychczas, ale wciąż aktualny…

Facet w salonie wyglądał nawet dość sympatycznie. Duży, blondynowaty, prawie bezbarwny, dobroduszny, poniżej czterdziestki, marzenie zmęczonych kobiet. Maniery nieskazitelne, a przy tym bezpośredniość.

Na mój widok jakby się zachłysnął, co wcale mnie nie zdziwiło, bo wiedziałam, że wyglądam całkiem nieźle. Bez fałszywej skromności mogłam zrozumieć, iż ujrzał nagle przed sobą piękną kobietę. Skoro piękna była Krystyna, nie mówiąc o Arabelli, zatem ja też.

– Słucham pana – rzekłam grzecznie.

Opanował się z wyraźnie widocznym wysiłkiem i poprzestał na zachwycie w oku. Zaczął po francusku z akcentem, który nie budził wątpliwości. Przerwałam mu od razu.

– Możemy mówić po angielsku – przyzwoliłam łaskawie. – Mnie to nie robi różnicy, nawet przy amerykańskim akcencie.

Ucieszył się, opamiętał do reszty i z miejsca przystąpił do rzeczy.

– Istotnie, przyjechałem ze Stanów. Mój boss chciałby posiadać autentyczny zamek francuski, niekoniecznie duży, może być taki jak ten. Kilka lat temu proponował kupno hrabinie de Noirmont, ale się nie zgodziła. Być może spadkobierczyni będzie innego zdania, ponawiam propozycję. Płaci bardzo dobrą cenę, zresztą do omówienia, pod warunkiem, że nabędzie zamek razem ze wszystkim, co się w nim znajduje…

Spadło na mnie nagle olśnienie i przerwałam mu od razu.

– Pański boss zapewne nie zdaje sobie sprawy z wartości obiektu albo też uważa mnie za idiotkę. Tak się składa, że jestem historykiem sztuki i potrafię ocenić wszystko, co się w nim znajduje. Chce pan obejrzeć przykłady? Proszę bardzo…

Zanim się zdążył obejrzeć, złapałam go za rękę i powlokłam przed siebie.

– Tu, na ścianie, Renoir, autentyk. Giotto. Pod lustrem, lustro zresztą weneckie, szesnasty wiek, skrzynia wcześniejsza, początek renesansu, też autentyk. Karło dębowe, wczesne średniowiecze, nie dam głowy, czy nie siedział na tym Karol Wielki. Oba świeczniki na kominku renesansowe, kredens gdański z czarnego dębu, początek siedemnastego wieku. Porcelana, niech pan zajrzy do środka, proszę uprzejmie, pierwsza Miśnia, a tu jest także trochę chińskiej, i to nawet nie Ming, a Sung, w idealnym stanie. Proszę, proszę, niech pan się rozejrzy. Ile ten pański boss chce za to zapłacić? Gdybym chciała sprzedać, wolę urządzić aukcję dla koneserów i zbieraczy. Żadna wycena nie przebije maniaka, a może trafię na kilku…?

Zbaraniał nieco, ale szybko odzyskał przytomność umysłu. Zatrzymał się przy zegarze norymberskim z szesnastego wieku, wielce ozdobnym, który nie chodził już chyba od stu lat.

– A gdyby pani mogła przykładowo podać cenę kilku przedmiotów…?

Zupełnie przypadkowo wiedziałam, że podobny zegar, nieco młodszy, ale za to na chodzie, na ostatniej aukcji poszedł za czterdzieści tysięcy dolarów. Złośliwie zawyżyłam cenę.

– To, na przykład. Pięćdziesiąt tysięcy.

– Franków?

– Nie. Dolarów.

Bystry chłopiec, decyzje podejmował błyskawicznie.

– Wobec tego, powiedzmy, dwa miliony za całość…?

– Razem z porcelaną Sung? – spytałam jadowicie.

– Cena jest ciągle do omówienia. Mój boss nie zamierza się targować.

Ugryzłam się w język, żeby nie powiedzieć, co myślę. Albo zwariował, albo wie o czymś bezcennym, co ten zameczek w sobie zawiera. Diament oczywiście. Moje olśnienie wywołało natychmiastowe skojarzenia, ten tam jakiś Trepon uciekł do Ameryki, o gubieniu w morskich falach oczywiście zełgał, chce odzyskać swój łup, no, nie on sam oczywiście, miałby teraz przeszło sto lat, potomkowie. Jeden potomek. Półgłówek, wyobraża sobie, że ten diament jest gdzieś tutaj…

– Zastanowię się – powiedziałam. – Do jutra.

– Doskonale, w takim razie jutro przyjdę ponownie.

Krystyna pojawiła się, zaledwie zdążył wyjść.

– Na dwóch milionach to niech on się powiesi – oznajmiła od razu. – Milion na łeb to dla mnie za mało. Ale myśl jest niezła, jasne, że liczy na diament, skądś o nim wie. Niech zapłaci więcej, ze sześć powiedzmy, gówno znajdzie, a forsa nasza. Co ty na to?

– Właśnie myślę. Z jednej strony możliwe, że na licytacji za wszystkie rupiecie dostałybyśmy tyle samo albo nawet więcej, ale z drugiej, kto od nas kupi tę całą zrujnowaną kobyłę? Nawet jeśli Amerykanin, to już nie wariat, takiej ceny nie zapłaci. Z trzeciej natomiast, przyznam ci się, że trochę mi szkoda tego chłamu, wcale nie chciałam wszystkiego się pozbywać. Coś bym zabrała do siebie.

– Gdański kredens na przykład. Świetny rozmiar do naszych mieszkań. Tylko zwracam ci uwagę, że przez żadne drzwi nie przejdzie. Będziesz rozbierać budynek?

– U babci by się zmieścił.

– To babcię chciałaś uszczęśliwiać czy siebie?

– Odczep się. Ty wymyśliłaś kredens, nie ja. Jest tu parę mniejszych kawałków.

– Naprawdę taki strupel, jak ten zegar w korytarzu, jest wart pięćdziesiąt patoli? – spytała z niedowierzaniem.

Skrzywiłam się nieco.

– Do dwudziestu może by doszedł, a może i nie. Zdewastowany odrobinę i wymaga licznych zabiegów. Próbowałam go skołować.

– W odniesieniu do mnie to ci się udało. Joaśka, dosyć tego! Nigdzie nie jedziemy, dopóki tutaj nie odwalisz roboty, bierz się za porządną wycenę! Niech wiem, na czym stoimy. A potem, oświadczam ci, nie spocznę, póki tego draństwa nie znajdziemy, on tu musi gdzieś być. Jeżeli facet ze Stanów tak się pcha do tej ruiny, wie o diamencie więcej niż my. Dopiero teraz naprawdę uwierzyłam w rodzinny skarb i rozumiem prababcię Karolinę.

– Coś w tym jest – przyznałam. – Ze wszystkim, co się w nim znajduje… Ty, a może on się tu rzeczywiście gdzieś poniewiera? Gość kupi od nas ten cały interes i rozłoży wszystko na czynniki pierwsze…

– Nie strasz mnie. W każdym razie musimy skończyć bibliotekę, bo bez tego nie mamy prawa do spadku i o żadnej sprzedaży nie ma co myśleć. Idę do roboty, a ty się łap za antyki.

– A w bibliotece to ci się wydaje, że co? Nie ma antyków? Idziemy obie i spróbuję się od razu zorientować…

Dzieło o sokołach miałyśmy już z głowy, ale kolejny foliał, szesnastowieczne angielskie wydanie opowieści o królu Arturze i rycerzach okrągłego stołu, zawierał w sobie tak liczne uwagi natury zielarskiej, że Krystyna spędziła nad nim pół dnia. Dlaczego akurat w królu Arturze, i to w dodatku po angielsku, któraś prababka pozapisywała te mądrości, Bóg raczy wiedzieć. Może z racji obcego języka uważała dzieło za mało przydatne i racjonalnie spożytkowała szerokie marginesy.

Rzecz oczywista, natknęłam się także na korespondencję, nasi przodkowie rzeczywiście z wyraźnym upodobaniem zostawiali listy w książkach. Nie posunęło to do przodu sprawy diamentu, bo treść owych epistoł dotyczyła wyłącznie plotek natury towarzyskiej.

Na dłużej utknęłam przy cudownie pięknej, średniowiecznej, ręcznie pisanej księdze, opiewającej przygody rycerzy w pierwszej wyprawie krzyżowej. Zachwyciła mnie bez granic, z językiem i pismem dawałam sobie radę bez wielkich wysiłków. Pomyślałam, że tego się nie pozbędę nawet za miliardy, zabiorę do domu i przeczytam od deski do deski. Krystynie na nic, nie umiałaby tego rozszyfrować, mogę jej potem opowiedzieć treść własnymi słowami. Może nawet przetłumaczę na język współczesny.

W rezultacie do wieczora odwaliłyśmy zaledwie jeden segment i ciągle miałyśmy przed sobą dwa kawałki ściany. Za to wartość owych lektur rosła w szybkim tempie.

– Nie – powiedziałam do Krystyny przy kolacji. – Nie zgadzam się na sprzedaż temu głupkowi na pniu. Wśród książek są egzemplarze wręcz bezcenne, nie mówiąc o tym, że wypraw krzyżowych z ręki nie wypuszczę. Więc wszystko, co się w nim znajduje, nie wchodzi w rachubę.

– Ja mam inny problem – odparła moja siostra. – Pomijam oczywiście wino, którego też z ręki nie wypuszczę, a wytrąbić wszystkiego na poczekaniu nie damy rady. Ale pochorowałabym się, gdybyśmy sprzedały całość, nie obejrzawszy jej przedtem dokładnie. Do tej pory nie było czasu, a i tak wpadł mi w oko wachlarz prababci, wszystko jedno której. Fantazja! Masz pojęcie, jakie cuda się tu jeszcze znajdują?

– Mam pojęcie i dlatego protestuję. Chociaż amatora na zamek dobrze byłoby mieć.

– Słuchaj, a może pójść na pertraktacje? Krakowskim targiem, trochę sobie zabierzemy, a z resztą niech robi, co chce.

– Nie zgodzi się. Pomyśli, że zabierzemy diament i na co mu reszta?

– To niech się wypcha. Ewentualnie może nam patrzeć na ręce…

Facet przyleciał nazajutrz, znów w porze śniadania. Ranny ptaszek.

Przekazałam mu naszą decyzję. Zamek mogę sprzedać wraz z zawartością, ale nie w stu procentach. Pamiątki rodzinne zamierzam sobie zostawić i nie ma gadania. Poza tym, w obliczu chociażby samych książek z biblioteki, cena dwóch milionów jest po prostu śmieszna.

On też się zastanowił, a może porozumiał z pryncypałem, o ile w ogóle takiego miał i nie występował we własnym imieniu.

– Pięć milionów – rzekł zdecydowanie. – Pamiątki rodzinne owszem, proszę bardzo, ale musiałbym je zobaczyć. Poza tym transakcja musiałaby zostać zawarta natychmiast, najlepiej dziś. A jutro na pani miejsce wchodzi mój boss.

– Odpada – odparłam z energią. – Jeszcze nie weszłam w posiadanie spadku.

– Nie szkodzi, co innego stan faktyczny, a co innego formalności. Mogą iść swoją drogą. Wspomniała pani o książkach, biblioteka oczywiście też już do pani nie należy…

– Nonsens. W życiu nie obejmę tego spadku bez uporządkowania biblioteki. To jest warunek postawiony w testamencie.

– Co?

– Warunek, mówię. W posiadanie spadku mogę wejść dopiero po uporządkowaniu i skatalogowaniu biblioteki.

– Dlaczego?

– A, to panu mogę wyjawić. Moja prababka wysoko ceniła leczenie ziołami i miała na ten temat olbrzymią wiedzę, rozproszoną po książkach. Życzyła sobie, żeby to wszystko odnaleźć i zebrać do kupy. Dopiero po zakończeniu tej galerniczej roboty otrzymam schedę.

Tym go na dobrą chwilę kompletnie ogłuszyłam. Patrzył na mnie, stropiony, i zbierał myśli.

– Mój boss to zrobi – powiedział wreszcie trochę niepewnie. – Sam mu pomogę.

– Nie obraziłabym się wcale, gdyby pan pomógł mnie – podsunęłam jadowicie. – Ciężkie to wszystko jak diabli, już rąk nie czuję, silny chłop bardzo by się przydał. Ale w myśl testamentu mam to zrobić ja i notariusz pilnuje jak zły pies. Nie pójdzie na żadne ustępstwa.

– Nawet by o tym nie wiedział, nasz prywatny układ możemy zachować na razie w tajemnicy. Pieniądze, oczywiście, dostanie pani od razu.

– Bardzo kusząca propozycja, ale nic z tego. Bibliotekę muszę wykończyć i potrwa to jeszcze z tydzień…

Przerwał mi.

– No dobrze, zgadzam się. Mogę zacząć natychmiast, od dziś.

– Co pan może zacząć…?

– Pomagać pani w tej bibliotece. Proszę bardzo. Gdzie to jest?

– Na litość boską…!

– Bierz!!! – wysyczał po polsku dziki głos jakby zza ściany. Oczywiście, Krystyna.

Przeistoczony z nagła w wulkan energii facet wzdrygnął się lekko i rozejrzał dookoła. Uznałam za słuszne wyjaśnić sprawę, bo niepotrzebna mi była legenda o duchu.

– To moja siostra. Razem dziedziczymy i razem kotłujemy się z tą całą kulturą. Życzy sobie pańskiej pomocy.

– Rozsądna osoba – pochwalił. – No…?

Teraz ja się poczułam lekko ogłuszona, ale skoro Kryśka aprobowała pomoc, niech im będzie…

– Pan pozwoli, że skończę śniadanko. Nieduże. Może pan też coś zje?

– Już jadłem, ale chętnie napiję się kawy…

Widok Krystyny rąbnął go zdrowo. Przez chwilę przenosił wzrok ze mnie na nią i z niej na mnie. Nie chciało nam się wprowadzać różnic i wyglądałyśmy normalnie, to znaczy idealnie jednakowo.

– Panie są ogromnie podobne – wymamrotał, nie wiadomo dlaczego straszliwie tym faktem speszony.

– Poglądy też mamy identyczne – zapewniła go Krystyna, nalewając kawy z dzbanka. – Muszę pana uprzedzić, nie pytając nawet mojej siostry o zdanie, że pańska pomoc w bibliotece niczego jeszcze nie przesądza. Wcale nie wiem, czy sprzedamy panu zamek z całą zawartością. Znalazłam tu przypadkiem wachlarz prababci, album z fotografiami i miłosne listy pradziadka, nie dam tego nikomu. Gorset prababci też się tu gdzieś z pewnością znajduje, mnie się może przydać, pańskiemu szefowi chyba raczej nie. Ta cała sprzedaż z dobrodziejstwem inwentarza to głupi pomysł. Nie bardzo mi się podoba.

– Pięć milionów dolarów też się pani nie podoba?

– Średnio. W kwestiach finansowych obie jesteśmy lekkomyślne.

Trochę go jakby zamurowało. Przypomniałam sobie, co zostawiłyśmy w bibliotece, i podniosłam się od stołu.

– Niech pan spokojnie wypije tę kawę, zaraz pana zaprowadzimy na galery…

Gdyby zapytał, dokąd idę, powiedziałabym bez żadnych skrupułów, że do wychodka. Musiałam trochę uporządkować nasze miejsce pracy. Na szczęście miał tyle taktu, żeby nie zadawać głupich pytań, a wiedziałam, że Krystyna go przytrzyma, dopóki nie wrócę.

Zebrałam z bibliotecznego stołu wszystkie porozkładane papiery i ukryłam dzieło o sokołach w przejrzanej już części. Resztę mógł sobie oglądać do upojenia. Warsztat pracy był przygotowany i ciekawa byłam bardzo, co z tego wyniknie. Godząc się na pomoc faceta, Krystyna miała jakąś myśl.

Tę myśl przekazała mi dopiero wieczorem, na wszelki wypadek bowiem wolałyśmy nie posługiwać się językiem ojczystym. Facet ze Stanów Zjednoczonych mógł znać polski, możliwe, że jego matula mieli chałupecke malućką pod wirchem kole Nowego Targu, diabli wiedzą. Zatrudniłyśmy go racjonalnie w charakterze tragarza, wyjmował, nosił i ustawiał jak należy upiornie ciężkie tomiska i nawet się nie zadyszał. Pracowało nam się stanowczo przyjemniej, zapisków przyrodniczych jakoś nie było, na korespondencję również nastał nieurodzaj i do wieczora udało nam się przejść na ostatni kawałek ściany.

Obiad został zlekceważony, ale zaprosiłyśmy pomocnika na kolację, bo co nam szkodziło.

– No i sam pan widział – wytknęłam. – W rękach pan trzymał białe kruki, za które po trzy wsie można było kupić. Kto by coś takiego sprzedawał? Chyba że w skrajnej konieczności, a w takiej nędzy jeszcze nie żyjemy.

– Owszem – przyznał. – Porozumiem się z bossem. Być może, z niektórych rzeczy zrezygnuje.

– Ponadto niech pan zobaczy, co pan pije – zwróciła mu uwagę Krystyna bez żadnego miłosierdzia. – Takiego wina nie dostanie pan nigdzie na świecie. To nasze, tutejsze. Tu pan go też więcej nie dostanie, bo nam szkoda i zamierzamy same je wypić. Sprzedaż wykluczam kategorycznie.

Facet łypnął okiem i już nic nie powiedział. Nazywał się jakoś, oczywiście, przedstawił się, ale jego nazwisko od razu wyleciało mi z pamięci. Na imię, zdaniem Krystyny, miał Heaston. Idiotyzm, pewnie jakaś ulica, miejscowość albo nazwisko panieńskie matki.

Obiecał, że przemyśli jeszcze kwestię pełnej zawartości zamku, i poszedł sobie. Mogłyśmy wreszcie rozmawiać swobodnie.

– Ile, do diabła, ten diament może być wart, skoro on chce płacić takie sumy? – zastanowiła się Krystyna. – Czy to możliwe, żeby szedł w dziesiątki milionów? W miliardy?

– No, w każdym razie unikat, jedyny na świecie – przypomniałam jej. – Ale co do ceny, pojęcia nie mam. Sprawdzimy w Paryżu przy okazji, ile takie grubsze sztuki kosztują. Po cholerę chciałaś, żeby nam pomagał?

– A co, zły pomysł? Robotny chłopiec, całą katorgę odwalił. A chciałam zobaczyć, jak się będzie zachowywał, zacznie węszyć po kątach albo co. Przyglądałam mu się, nie węszył nachalnie, tylko dyplomatycznie, macał za książkami, zaglądał w grzbiety i tak dalej. Osobiście uważam, że to hochsztapler i cała sprawa wydaje mi się podejrzana.

Kiwnęłam głową, bo podobna myśl także i we mnie się zalęgła. Przeszłyśmy do części jadalni, która tworzyła jakby oszkloną werandę z bezpośrednim wyjściem do ogrodu, i usiadłyśmy w fotelach, uchyliwszy drzwi. Na zewnątrz paliło się światło, zaniedbany trawnik był doskonale widoczny, krzewy, za którymi ktoś mógłby się schować, żeby podsłuchać naszą rozmowę, rosły w takiej odległości, że usłyszałby coś wyłącznie w wypadku, gdybyśmy ryczały głosem trąby jerychońskiej. Nie byłyśmy takie głupie, żeby tego nie sprawdzić.

– Nie zostawił wizytówki – podjęłam pogląd Krystyny. – Żadnej. Jeśli istotnie jest plenipotentem, sekretarzem, czy tam czymkolwiek, tego swojego szefa, nie powiedział, jak on się nazywa. Gdybym go zapytała wprost…

– Przeprosiłby grzecznie i podał nazwisko – wpadła mi w słowo Krystyna. – Niekoniecznie prawdziwe, mógł wymyślić cokolwiek. Ale miał nadzieję, że popełnisz przeoczenie i przejdzie mu ulgowo, szefunio zostanie w cieniu. Podejrzewam, że transakcję by z nami zawarł jak należy, akt kupna-sprzedaży notarialny i tak dalej, ale zapłaciłby nam gotówką fałszywymi pieniędzmi. Albo czekiem bez pokrycia.

– Czek niebezpieczny, mogłybyśmy sprawdzić od razu, przed podpisaniem aktu.

– Skoro jesteśmy beztroskie i lekkomyślne, nie sprawdziłybyśmy wcale. Szydło z worka wylazłoby później.

Zastanowiłam się.

– Nie, obstaję przy fałszywej gotówce. Czek bez pokrycia stanowi jakiś dowód, byłoby go na czym poszukiwać.

Krystyna też przez chwilę rozważała sprawę.

– Coś by zrobił takiego, żeby to potrwało. Ten cały zamek potrzebny mu jak dziura w moście, chce go tylko przeszukać. Dopadłybyśmy go po przeszukaniu, a wtedy już by się zmył i cześć.

– Zamek wraca do nas, a on traci pięć milionów dolarów? Nie jest to lekka przesada?

– Zwariowałaś? Co traci? Tę fałszywą forsę?

– A rzeczywiście, masz rację…

– W ogóle, na moje oko, to on chce znaleźć to, co myśmy już znalazły – kontynuowała Kryśka, popijając wino po odrobinie. – Korespondencję, pamiętnik prababci, papiery, z których wyciągnie wnioski. Chociaż możliwe, że obecności diamentu w zamku jest pewien i powiem ci, że to mnie trochę niepokoi. Pętamy się po Europie, zamiast szukać na miejscu. A cholera wie, może on tu naprawdę jest?

– Prababcia Karolina by nam o tym napisała.

– Poniekąd napisała, nie?

– Dałaby wskazówkę, coś o miejscu ukrycia. Moim zdaniem, sama nie wiedziała, gdzie on może być.

– Tym bardziej może być wszędzie. A kto wie, może prababcia Justyna odzyskała go po cichutku i kameralnie, prababcia Klementyna ukryła… Albo sama Justyna ukryła już po jej śmierci.

– I słowa o tym rodzonej wnuczce nie powiedziała?

– Wnioskując z opinii babci Ludwiki, prababcia Karolina była trochę… jak by tu grzecznie powiedzieć… nieodpowiedzialna…

– To co wobec tego? Postanowiła, że rodzinny klejnot ma pozostać w ukryciu do dnia sądu ostatecznego? Nie, upieram się, że coś by o tym tu gdzieś było.

– A może jest? Może to właśnie chce znaleźć ten nasz pracowity Heaston?

Otworzyłam usta, żeby jej zaprzeczyć, ale zreflektowałam się. Owszem, te supozycje miały jakiś sens. Trudno, znajdziemy ten diament czy nie, uda nam się później upłynnić nieruchomość czy też będziemy musiały płacić francuskie podatki, w żadnym razie zamku w tej chwili sprzedać nie możemy. Do końca życia gryzłaby nas wątpliwość, czy nie popełniłyśmy szczytowego idiotyzmu.

Nagle uświadomiłam sobie coś trochę obok tematu.

– Ty, Kryśka, popatrz. Czy nad naszą rodziną nie wisi jakaś klątwa? Wszystkie baby kolejno robią różne głupoty przez chłopów. Albo dla chłopów. Arabella podwędziła diament na złość pierwszemu mężowi i możliwe, że dla tego drugiego. Klementyna… no nie, Klementyna mi się wyłamuje. Ale Justyna udawała tylko, że szuka zguby, a naprawdę pojechała do Anglii dla pradziadka Jacka. Wyraźnie to świeci z listów między wierszami. My też…

– A co? – zainteresowała się Krystyna gwałtownie. – Masz jakiegoś na oku? Nic nie mówiłaś! Kto…?

Milczałam przez chwilę, zła, że mi się wyrwało.

– Miałam się chwalić skretynieniem? No dobrze, powiem ci. Znasz go. Paweł Darski.

– Jezus Mario…! I ty się rwiesz do pieniędzy…?!!!

– Idiotka – rozzłościłam się. – Właśnie dlatego!

Osłupiała w pierwszej chwili Krystyna zreflektowała się, zdołała pomyśleć i zrozumiała. Nie musiałam jej niczego tłumaczyć. Zdaje się, że wnętrze też w gruncie rzeczy miałyśmy jednakowe.

– No może… No owszem… Jeśli chcesz go na stałe… A on co?

– Leci na mnie, zgadza się. Już mamrotał coś o ślubie i dzieciach, ale go ukróciłam.

– Żeby się tylko nie zniechęcił, zanim wrócimy…

Popatrzyłam na moją siostrę, przypomniałam sobie, że wyglądam tak samo, i pozbyłam się obaw. Do tak pięknej kobiety żaden chłop się nie zniechęci bez rażącego powodu, a dotychczas prezentowałam Pawełkowi same zalety. Powinien do mnie tęsknić bez opamiętania.

Krystyna ochłonęła już całkowicie.

– Chyba masz rację, mnie też byłoby głupio. Znajdziemy to gówno, przedziabiemy na pół… Ten cały Heaston natchnął mnie wielką nadzieją, jeśli naprawdę to jest taka przeraźliwa forsa, Paweł się wreszcie ocknie. Między nami mówiąc, powinien udawać śmieciarza… Nie, śmieciarze są bogaci… Bezrobotnego na zasiłku! Miałby pewność, że dziewczyna leci na niego, a nie na pieniądze. Dziwię się, że mu to dotychczas nie przyszło do głowy.

– Nie miał czasu.

– A pewnie, musiałby sobie zrobić dwuletni urlop. Chociaż, z drugiej strony, pieniądze same pracują na siebie… No owszem, chłopak jest atrakcyjny, ale mnie się nie widzi. Wolę Andrzeja.

– Czy ty jeszcze nie zauważyłaś, jakie to szczęście, że gust do chłopów mamy różny? – spytałam gniewnie. – Masz pojęcie, co by było, gdybyśmy się pchały razem do tego samego?!

– O Jezu… Mam pojęcie i na samą myśl zgroza mnie ogarnia. Chociaż owszem, raz twój mąż chwycił mnie w objęcia, jak do was przyszłam, w przekonaniu, że to ty wracasz. Wyrwałam mu się ze wstrętem, bardzo cię przepraszam.

– Nie ma za co – odparłam obojętnie. – Mnie twój też, z takim samym skutkiem. Chociaż czasem myślę, że mogłoby się nam to przydać, nie mówię o łóżku, a wręcz przeciwnie.

– Powiedz porządnie – poprosiła Krystyna, zaciekawiona. – Co masz na myśli?

– Sceny małżeńskie. Różne scysje. Pretensje. Czekaj, nie było okazji, żeby ci o tym opowiedzieć, jedna moja przyjaciółka, może nawet kiedyś ją widziałaś, ale to mało ważne, koniecznie chciała na spokojnie i zgoła naukowo wyłożyć swojemu, czym jej doskwiera. Ale, niestety, kochała cholernika. Na sam jego widok spływało na nią upojenie i zapominała kompletnie, idiotka, o co jej chodzi i jakie ma pretensje. Jeśli zaś już sobie przypomniała, powiedzmy, że to była akurat przykra chwila, od razu zaczynała płakać i kładła sprawę. Gdyby miała siostrę-bliźniaczkę, to ta siostra, automatycznie wyzuta z emocji, mogła całą rzecz załatwić, odpowiednio przedtem pouczona. Taką korzyść, jakby co, mamy zawsze przed sobą.

Krystyna pokręciła głową z taką troską, jakby ten problem już nam wisiał nad głową.

– Niedobrze. Uda się jej, pogodzą się, on zrozumie, zakładam optymistycznie, że jest inteligentny, i będą musieli lecieć do łóżka…

– Przemyślałam to porządnie – pocieszyłam ją. – Właściwa ona czekałaby na podorędziu i zamieniłyby się błyskawicznie. Sekunda wystarczy.

– A, tak to się zgadzam. Owszem, ma to sens. Kochając faceta, ewentualnie nienawidząc, przenigdy nie wykażesz zdrowego rozsądku, zawsze się z ciebie coś wyrwie i z czymś idiotycznym wystrzelisz. Element zastępczy w takim wypadku jest zgoła bezcenny. Dobrze, że mi o tym powiedziałaś, w razie czego skorzystam.

– Wzajemnie.

Ogromnie zadowolone z konkluzji, siedziałyśmy na tej werandzie przy znakomitym winie, wpatrzone w ciemność za oświetloną częścią ogrodu. Przyjemność sprawiała nam myśl, że jesteśmy dla siebie przydatne.

– A ta przyjaciółka w końcu co? – spytała nagle Krystyna.

– Nic, rozeszli się. Nie miała siostry-bliźniaczki.

Po następnej długiej chwili Krystyna oprzytomniała pierwsza.

– Słuchaj, myśmy chyba zgłupiały. Omawiamy tu peregrynacje uczuciowe, zamiast zajmować się komplikacją bieżącą. Co zrobimy jutro? Zatrudnimy go, jeśli przyjdzie, nie przyznając się do decyzji, że sprzedaż może sobie wybić z głowy, czy postąpimy uczciwie?

Zawahałam się.

– Uczciwie byłoby przyzwoiciej. Ale z drugiej strony może to dyplomatyczne węszenie dostarczy mu jakiejś satysfakcji? Niech powęszy, co nam zależy. Tyle jego.

– Może i tak – zgodziła się Kryśka. – Postawiłabym sprawę jasno, ze sprzedaży nici, ale pomagać może, jeśli chce. Niech się zaraz w pająka przemienię, jeśli nie zechce.

Загрузка...