Przyjrzałam się jej.
– Ponieważ nie widzę, żebyś się przemieniała w pająka…
Tajemniczy dosyć Heaston bez nazwiska użył mnóstwa argumentów, przekonywał nas i tłumaczył, zły był, zirytowany, trochę wyglądał, jakby oceniał nasze szyje, da się udusić każdą jedną ręką czy nie, ale Krystyny w pająka nie zamienił. Chęć pomocy zgłosił.
Ile wysiłku zużyłam, żeby ukryć przed nim jedną kartkę, znalezioną w rozprawie o astronomii, ludzkie słowo nie opisze. Sama z siebie kartka nie wyleciała, objawiła się dopiero przy dokładnym przeglądaniu dzieła, w dodatku napisana była po polsku, ale i tak wolałam nie podsuwać mu głupich myśli.
Dzięki uwolnieniu od wysiłków czysto fizycznych doszłyśmy tak daleko, że zostały nam dwie ostatnie szafy przy drzwiach. Koniec udręk zaczął świtać na horyzoncie. Nawet bez silnego chłopa mogłyśmy skończyć najgorszą robotę w jeden dzień i przystąpić do sporządzania katalogu, stwierdzającego zawartość wszystkich półek w każdym segmencie. Biblioteka stawała się czysta jak kryształ, najgorsza jełopa mogła z zamkniętymi oczami trafić do każdej książki. Zważywszy iż zapiski Krystyny, dotyczące sztuki leczenia ziołami, mogły zająć ze trzy grube tomy, życzenie prababci zostało chyba spełnione.
– Niech się pani jeszcze zastanowi – powiedział wieczorem pomocnik i zabrzmiało to trochę jak groźba karalna. – Lecę jutro do Stanów i nie będzie mnie, ale wrócę pojutrze. Lepszej oferty pani nie dostanie, więc proszę to przemyśleć. Ostatnia okazja.
Nasza rozpaczliwa jednakowość musiała mu chyba nieźle dokopać, bo mówił w przestrzeń między nami dwiema, używając przy tym liczby pojedynczej. Widocznie nie umiał sobie dać rady z jednostką w dwóch egzemplarzach. Zapewniłyśmy go, że przemyślimy, i znów zostałyśmy same.
– No? – spytała Kryśka niecierpliwie. – Coś znalazłaś, widziałam. Co to było?
– Okropność zupełna – odparłam, wyciągając kartkę, ukrytą w częściowym spisie książek. – Pyskowałaś na Antosię Kacperskich, coś mi się widzi, że niesłusznie. Chyba się wiąże.
– Z czym się wiąże? Pokaż!
Dałam jej do poczytania list, znów częściowy, tym razem zawierający początek bez dalszego ciągu. Przynajmniej wiadomo było, do kogo został skierowany.
„Kochany Bracie Marcinku – pisała osoba. – Na wstępie zawiadamiam cię, że wszyscy zdrowi i dobrze się mają, możemy tym sobie dalej nie zawracać głowy. Coś mi się wydaje, a nie tylko mnie, że wpadłeś. Panna Antoinette nieźle zalazła ci za skórę, taki wniosek z Twojego listu wyciągamy zgodnym chórem. Poezja wyszła mi przypadkiem. Matka milczała przez cały jeden dzień, po czym oświadczyła z rezygnacją, że w razie potrzeby udzieli błogosławieństwa, masz więc przed sobą otwartą drogę i możesz robić, co zechcesz. Zapewne ma jakieś przeczucia, bo z góry określa młodą damę imieniem Antosi. Jak widzisz, francuski język wszyscy umiemy tłumaczyć doskonale. Byłoby chyba dobrze, gdyby Florek"… Na tym list się urywał, bo skończyła się strona.
– Nie mogła pisać trochę mniejszymi literami? – zirytowała się Krystyna. – Zmieściłoby się jej więcej! Widzę tu Florka, kto to był Marcinek? Ty te rzeczy wiesz?
– Wiem. Mówiłam ci przecież. Zamiast bajek, słuchałam wspomnień babci Ludwiki i prawie wszystko pamiętam. Marcinek to był brat Florka, Kacperski, plenipotent rodzinny czy coś w tym rodzaju. Zginał w czasie wojny, a mieszkał w tym samym domu co dziadek Zbyszek, dlatego babcia wyszła za dziadka.
– Dlatego, że Marcinek zginął, czy dlatego, że mieszkał w tym samym domu?
– To drugie raczej. Jak im się chałupa rozleciała, przenieśli się do nas. Babcia się w nim zakochała, moim zdaniem, od pierwszego kopa, chociaż twierdzi, że nieco później, po jego bohaterskich wyczynach wojennych.
– I z tej przyczyny została w Polsce i za skarby świata nie chciała wracać do Francji – uzupełniła Krystyna. – O tym chyba coś słyszałam, zostało mi w pamięci. Z idiotycznego powodu zresztą. Babcia rozesłała nas po mieście przed świętami Bożego Narodzenia po zakupy, stałam w ogonku za śledziami, bo ze wsi przyszły karpie, a śledzi nie mieli. Tyś mnie potem zmieniła, ale zdążyłam sobie pomyśleć, jakie piękne życie wiodłabym we Francji, gdyby nie wygłup babci, i bardzo mnie to zdenerwowało. Miałyśmy wtedy piętnaście lat.
– Pamiętam to. Niecałe. Prawie piętnaście. Dali nam do wyboru, śledzie albo robotę w kuchni. Wybrałyśmy śledzie. Co za kretyńskie czasy to były i co za kretyński ustrój.
– Owszem. Babcia do dziś serdecznie życzy Leninowi, żeby z piekła nie wyjrzał.
– Marksa też nie kocha, a co do Stalina, twierdzi, że jej się w głowie nie mieści. Uważa, że musiał być obłąkany.
– Epoka szaleńców, Hitler, Stalin, Dzierżyński, on chyba też był niezły, Mussolini, Franco, ta brodata małpa na Kubie, kto tam jeszcze…? – zreflektowała się nagle. – A co mnie to w tej chwili obchodzi, wracajmy do tematu! List do Marcinka, niewątpliwie od siostry… On tu był?
– Parę lat siedział, razem z Piórkiem służyli prababci Klementynie.
– I zetknął się jakimś cudem z panną Antoinette z Calais… Zaczyna mnie ta Antosia coraz bardziej interesować. Czy ten Marcin się z nią w końcu ożenił?
– Majaczy mi się, że chyba tak, ale głowy nie dam. No nic, dowiemy się w Perzanowie, oni tam przechowują stare papiery. W każdym razie już widać… Na litość boską, skończmy z tą biblioteką! Potem sobie spokojnie przeszukamy całą resztę i może jeszcze co znajdziemy…
Skończyłyśmy porządkować katalogi. Były ich trzy, jeden ogólny, utrzymany na ile się dało w porządku alfabetycznym, drugi, też ogólny, spisany w kolejności, w jakiej książki stały, w dużym stopniu tematyczny, i trzeci, w kawałkach, opiewający zawartość każdej szafy i każdego segmentu półek. Ponadto na każdej półce przyczepiony był spis tego, co na niej stało, a na wszystkich grzbietach udało nam się umieścić numery, przylepione taśmą klejącą, nieszkodliwą dla dzieła. Było tego razem dwadzieścia osiem tysięcy trzysta jedenaście sztuk. Odwaliłyśmy olbrzymią pracę i byłyśmy dumne z siebie do szaleństwa.
Pan Heaston nie pojawił się więcej, ale nie zależało nam na nim, bo do pracy umysłowej nie był potrzebny. Odmowa sprzedaży wszystkiego musiała go zniechęcić, a uczuciowość zapewne miał w zaniku, skoro nie poleciał na piękną i młodą kobietę w dwóch egzemplarzach. Być może, wolał pieniądze, kwestia gustu.
– Pan Terpillon przyjeżdża jutro w godzinach popołudniowych, tak? – powiedziała Krystyna, kiedy wieczorem czciłyśmy zakończenie roboty. – Do popołudnia zdołamy chyba wytrzeźwieć? Przysięgam Bogu, ja się dzisiaj upiję najlepszym winem świata!
– Też bym się urżnęła z przyjemnością, ale coś mnie męczy – odparłam z westchnieniem. – Wzięłyśmy takie tempo, że nie zdążyłam się nawet nad tym zastanowić ani tobie powiedzieć. Teraz mam wolny umysł, więc spróbuję, dopóki jesteś trzeźwa jak świnia.
– Pośpiesz się, bo robię, co mogę.
– Widzę. Zwolnij odrobinę. Otóż wczoraj rano weszłam do tego gabinetu po dziadkach i babkach…
– Po cholerę? – zdziwiła się Krystyna.
– Plątało mi się w oczach, że tam leżały jeszcze jakieś książki, dwie albo trzy, chciałam sprawdzić. Nie leżały, jedno to był spis inwentarza żywego, ściśle biorąc koni, hodowanych, krytych, sprzedawanych i tak dalej, w twardym brulionie książkowym, a drugie wycinki gazetowe i notatki o wygranych i przegranych gonitwach, z czasów, kiedy pradziadek jeszcze miał hodowlę. Nie w tym rzecz. Obok tej długiej szafeczki, tej z szufladkami… było trochę popiołu z papierosa. Odrobina, tyle co kot napłakał. Ale jednak. Zobaczyłam to, tknęło mnie, nic nie pomyślałam, ślad jednakże pozostał i teraz zaczynam się zastanawiać. To nie było strząśnięcie, to było takie, jakbyś strząsnęła do popielniczki, którą trzymasz w ręku, a samo powietrze przeniosło ślad. Nie wchodziłyśmy tam wcale od tygodnia, paliłaś tam w ogóle…?
Krystyna zatrzymała się w fazie między ustami a brzegiem pucharu i zmarszczyła brwi.
– Czy ja tam… nie. Ani razu nie weszłam z papierosem. Ty tam grzebałaś, jak mnie nie było, a potem już robiłam trasę sypialnia-biblioteka-jadalnia i z powrotem. Łazienki nie liczę. Ciekawe…
– No właśnie – mówiłam dalej w zamyśleniu. – Dziwię się samej sobie, ale słońce świeciło i jakoś wpadło mi w oko. Służba nie pali. Gryzie mnie to idiotyczne spostrzeżenie i nie wiem, co z nim zrobić.
Moja siostra odstawiła kieliszek, potem ujęła go znów i wypiła zawartość.
– Co tu będziemy się łudzić, moja droga, ktoś nam składa wizyty. Nie wiem, którędy włazi, bo dom jest zamykany, trzeba, by sprawdzić. Pewnie pan Heaston, albo zostawił pomocnika. Ty się sama zastanów, chcesz przeszukać budowlę, dwie kretynki nie zgadzają się na sprzedaż, a za to same gmerają, co byś zrobiła? Zajęte robotą w bibliotece, uchetane, nic nie widzą, nic nie słyszą, śpią w nocy martwym bykiem. W przekupienie służby nie wierzę, wszyscy troje więcej dbają o ten majdan niż my. Szczerze ci powiem, że wolałabym zastanowić się nad tym jutro, bo dzisiaj robię sobie relaks.
Też zbuntowałam się nagle i postanowiłam zrobić sobie relaks.
– Nawet nie wiem, czy trzeba się będzie zastanawiać. Niczego przecież nie kradnie, a diamentu niech szuka, ile mu się podoba. No, ewentualne listy… W gabinecie więcej nie ma, sprawdziłam, a jutro odwalimy notariusza i zajmiemy się resztą…
Relaks zrobiłyśmy sobie rzetelny, udało nam się obudzić koło południa, tylko po to, żeby niemrawo czekać na przybycie notariusza. Pokojówka przyniosła do jadalni śniadanko i zatrzymała się, jakoś zmieszana i zakłopotana.
– Bardzo przepraszam jaśnie panienki. Czy mogę o coś zapytać?
– Oczywiście, prosimy.
– Czy jaśnie panienki wysłały gdzieś Gastona? Nie ma go od rana, a nie uprzedził, nic nie powiedział…
Popatrzyłyśmy na siebie i na nią, nieco zaskoczone, ale na razie jeszcze bez niepokoju.
– Nie – odparłam, a Krystyna potrząsnęła głową, co mogła uczynić bezboleśnie, bo nie miałyśmy żadnego kaca. Wino było rzeczywiście szlachetne. – Nie widziałyśmy go od wczoraj i nie dawałyśmy żadnych poleceń. Nic nie wiemy.
– Dziękuję bardzo – powiedziała zmartwiona pokojówka, dygnęła szalenie staroświecko i poszła sobie.
Krystyna popatrzyła za nią, podniosła się od stołu i też dygnęła.
– Warto było odwalić tę galerniczą robotę, chociażby po to, żeby zobaczyć, jak baba po pięćdziesiątce dyga – oświadczyła. – Słuchaj, czy ja to robię tak samo? Zdaje się, że babcia usiłowała nauczyć nas w dzieciństwie dygania.
– I całkiem nieźle jej wyszło – pochwaliłam. – Idzie ci to pierwszorzędnie. Możesz się zatrudnić jako pokojówka.
– Pewno mogę, ale nie chcę. Jak myślisz, co się stało z Gastonem?
Dygnęła jeszcze dwa razy i usiadła z powrotem przy stole. Nie wytrzymałam, wstałam z krzesła i też dygnęłam.
– No…? A ja?
– Może być. Babcia miała talent pedagogiczny albo może mamy to w genach. Dawniej wszystkie dziewczynki dygały, teraz już tylko niektóre. Szkoda, to ładne.
Odczepiłam się od salonowych ćwiczeń gimnastycznych i usiadłam na swoim miejscu.
– Co do Gastona, gdyby był o jakieś cztery dychy młodszy, podejrzewałabym, że się gdzieś zabradziażył z panienkami. Ale w tym wieku…?
– Może wziął przykład z nas, tylko załatwił to w piwnicy i gdzieś tam jeszcze śpi?
– Niewykluczone, chociaż wątpię. Jak odzyskam trochę wigoru, mogę go poszukać. Trzyma się świetnie, ale latka robią swoje, zasłabł gdzieś albo co.
– Możemy wysłać Petronelę na wieś, niech się popyta, czy ktoś go nie widział. Za chwilę, niech odpocznę. Ale…! – przypomniała sobie nagle. – Czy któraś z nas zadysponowała jakiś obiad dla pana Terpillona?
– Nie wiem. Ja nie. Chyba że ty.
– Ja też nie. Cholera. Trzeba to zrobić zaraz.
Zadzwoniła na pokojówkę, bo takie tu panowały obyczaje. Poszłybyśmy do niej, zamiast ją ciągać do siebie, ale nie było wiadomo, gdzie jej szukać, a błąkaniem się po zamku z wielkim krzykiem: „Pierette, Pierette!!!" obudziłybyśmy tylko zgorszenie. Przyszła po chwili z nadzieją w oczach, zapewne sądziła, że przypomniałyśmy sobie coś o kamerdynerze, ale musiałyśmy ją rozczarować. Wyjaśniłam, że spodziewamy się gościa, pana notariusza, i trzeba go będzie nakarmić, niech kucharka zrobi, co zechce, nie żałując kosztów, powinien przyjechać za jakieś dwie godziny.
Pan Terpillon przybył punktualnie, wypił małą kawkę i od razu udał się do biblioteki. Poszłyśmy, rzecz jasna, za nim, ogromnie ciekawe, jak będzie sprawdzał jakość naszej pracy.
– Proszę mi niczego nie wyjaśniać i nie pomagać – powiedział stanowczo.
Nie to nie, proszę bardzo, niech się sam męczy. Przyglądałyśmy się mu w milczeniu.
– Życzę sobie znaleźć książkę niejakiego Mardocka, traktat o broni myśliwskiej, angielskie wydanie, koniec dziewiętnastego wieku – oznajmił gdzieś w przestrzeń tak, jakby zawiadamiał o tym samego siebie. – Katalog, widzę. Doskonale.
Otworzył ów katalog na literze M, co przyszło mu bez trudu. Zdecydowałyśmy się ponieść koszty i ten alfabetyczny spis wyprodukować na kartach, wetkniętych w segregatory. Nabyłyśmy segregatory, papier i nawet dziurkacz, a to głównie dlatego, że nie chciało nam się wpisywać tego wszystkiego ręcznie, na maszynie poleciało znacznie szybciej. Wyszły nam z tego dwie potężne kobyły i M znajdowało się akurat na początku drugiej.
– Mardock, Mardock… – mamrotał pan Terpillon w kierunku własnego gorsu. – Jest. Mały traktat o rodzajach, właściwościach, pielęgnacji i użytkowaniu… Jedenaście tysięcy sto dwadzieścia osiem. Segment pięćdziesiąt dwa. Segment…? Proszę nie odpowiadać!
Milczałyśmy nadal posłusznie. Pan Terpillon rozejrzał się po ścianach dookoła.
– Nie jestem jeszcze zupełnym sklerotykiem – powiadomił nas sucho. – A, rozumiem. Szafy różne. Otwarte półki. Segment, rozumiem. Pięćdziesiąt dwa…
Na każdym z owych kawałków, które stanowiły obudowę ścian biblioteki, numer wypisany był wielkimi wołami i umieszczony u góry. Rozmiar cyfr z letrasetu był taki, że nawet ślepy by go odczytał. Brałyśmy pod uwagę krótkowidzów.
Pożądany przez pana Terpillona Mardock stał na najwyższej półce, blisko sufitu. Krystyna opierała się o wysoką drabinkę. Odsunęła się od niej, ale poza tym nie kiwnęła nawet palcem. Chciał sam, niech ma.
Rozejrzał się, chwycił drabinkę, na szczęście niezbyt ciężką, przywlókł ją pod Mardocka, wlazł, nie zleciał, przejechał palcem po numerach na grzbietach i wyciągnął upragnione dziełko. Obejrzał je, kiwnął głową i wstawił z powrotem. Zlazł z drabinki ostrożnie, ale bez szkody dla zdrowia.
– Opowieści o lisie, powiedzmy, że autor nieznany – zaczął znów mamrotać. – Powiedzmy, że nie pamiętam, powiedzmy, że jest ich kilka…
Katalog tematyczny leżał obok w takiej samej formie jak ten alfabetyczny. Był podpisany, a pan Terpillon umiał czytać.
– Baśnie czy opowieści…? – spytał samego siebie. – Pieśni…? Poezje…? Nie, to proza. Zacznijmy od baśni…
Słuchałyśmy tego spokojnie, bo baśnie i opowieści miałyśmy w jednym dziale i wszystko o lisie też się tam znajdowało. Pan Terpillon trafił od razu, drabinki tym razem nie potrzebował, wyciągnął tom.
– Załóżmy, że ja to pożyczam? – zaproponował podejrzliwie.
Podeszłam, odchyliłam okładkę, wyjęłam długą kartkę z tytułem dzieła i gestem wskazałam mu, że ma się tu podpisać. Nadal nic nie mówiłam, bo skoro kazał nam milczeć…
– Bardzo dobrze – pochwalił i odłożył lisa na miejsce. Rozejrzał się jeszcze raz, poczytał teksty przyczepione do półek i kiwnął głową.
– Możemy się już odzywać? – spytała grzecznie Krystyna.
– Ależ oczywiście! – odparł pan Terpillon, najwyraźniej zdziwiony, jakby zapomniał, że sam nam zabronił otwierać gębę. – Nie widzę przeszkód. Jeszcze chciałbym dowiedzieć się, czy wydobyły panie z tego wszystkiego – zatoczył krąg ręką, wskazując ściany pomieszczenia – tę wiedzę przyrodniczą, o której mówiła moja klientka. I jaką to ma formę.
Krystyna westchnęła ciężko i zaprezentowała mu swój zielarski elaborat, leżący oddzielnie, na stoliku pod oknem. Wyglądał nader imponująco.
– Zatem życzenia testatorki zostały spełnione. Jeszcze tylko ostatnia formalność. Panie pozwolą. Ja znam ten zamek.
Spojrzałyśmy na siebie z pytaniem w oczach. Co tu miała do rzeczy jego znajomość zamku? Będzie sprawdzał, czy przypadkiem czegoś nie ukradłyśmy…?
Pan Terpillon stanowczym krokiem ruszył przed siebie, nie czyniąc ze swych zamiarów tajemnicy.
– Jest moim obowiązkiem sprawdzić, czy wszystkie książki zostały uporządkowane w bibliotece – zaczął, rozglądając się po jadalni i przechodząc do małego salonu. – Zdarzają się zapomnienia, w tym domu wiele czytano, lektura porzucona gdziekolwiek… Książki pod ręką… Sypialnie, gabinety…
Uznałam za słuszne przyznać się od razu.
– Zgadza się, dwie sztuki znajdzie pan w naszych sypialniach. Też lubimy czytać. Ale w katalogach już zostały zapisane.
– Może powinnyśmy były podpisać się na tych parszywych fiszkach? – szepnęła mi Krystyna w ucho, wchodząc po schodach. – Wypożyczone…
– Gówno, nie wyszły z domu, to żadne pożyczanie. Ale jak chcesz, skocz i podpisz nas…
Zawróciła i popędziła w dół, starając się nie stukać obcasami. Pan Terpillon twardo otwierał drzwi i penetrował wszystkie kolejne pomieszczenia, zaglądając do kątów i badając wnikliwie półeczki pod stolikami. Przeleciał się przez nie używane salony i pokoje gościnne, całe w pokrowcach, obejrzał gabinet i garderoby, po czym skierował się ku sypialni prababci, również przez nas nie używanej. W tym momencie dogoniła nas Krystyna, odrobinę zdyszana.
– Cholera, zapomniałam, co czytasz, i musiałam szukać dziury – wysapała szeptem. – Dobrze, że to wszystko ciasno stoi…
Pan Terpillon otworzył drzwi sypialni prababci Karoliny i zatrzymał się w progu.
– Widzę ogromny nieporządek! – zganił surowo i dość gromko. – Cóż to ma znaczyć?
Wpadłyśmy mu na plecy, zaglądając każda przez jedno ramię, bez żadnych złych przeczuć, wyłącznie zaciekawione.
Jezus Mario…!!!
Na podłodze przed kominkiem leżał nasz kamerdyner, trupio blady, a pod jego głową krzepła wąska strużka brunatnej cieczy…
Obecność notariusza w chwili odkrycia zbrodni okazała się czystym błogosławieństwem. Doskonale wiedział, co należy zrobić, i w mgnieniu oka uruchomił całą maszynerię policyjno-medyczną. Lekarz humanitarnie został wpuszczony do sypialni pierwszy i wówczas wyszło na jaw, że zbrodnia jest wybrakowana. Gaston jeszcze żyje, chociaż wygląda jak nieboszczyk.
Wigor w nich wszystkich wstąpił nadludzki, zamieszanie zrobili potężne, ale pomoc zorganizowali błyskawicznie. Gaston odjechał ambulansem z podejrzeniem złamania podstawy czaszki, przyczyna okropnego wypadku rzucała się w oczy. Leżał z głową na obramowaniu kominka, przewrócił się, upadł do tyłu, rąbnął potylicą i cześć. Niby sprawa wyjaśniona, nieszczęśliwy przypadek, dziwna tylko wydała się obecność przy kominku dwóch pogrzebaczy. Jeden tkwił w zasobniku, a drugi spoczywał pod ręką ofiary. Poza tym pojawiło się pytanie, co, u diabła, poszkodowany robił w piżamie w sypialni pani hrabiny…? Z góry postanowiłyśmy mówić prawdę.
– Ja tego cholernika wrobię – oznajmiła Krystyna mściwie. – A ty jak uważasz. Jak to nie Heaston, to ja jestem książę Karol angielski. Znów się bydlę zakradło, a Gaston go pewnie usłyszał…
– Popieram twoje zamiary, tylko zastanówmy się, czego tu szukał…
– Już mam gotową całą powieść kryminalną. Biżuterii po naszych prababkach, nie wiedział, że jest w bankowym sejfie, myślał, że tu. Porcelany nie tykał, bo mu ją sama pokazywałaś, bał się, że od razu padnie na niego. Widział, że jesteśmy zaklopsowane w bibliotece, miał nadzieję, że reszty jeszcze nie zabezpieczyłyśmy, nie znalazłyśmy nawet…
Zaaprobowałam pomysł, chociaż zarazem ujrzałam także inną możliwość.
– Szczególnie że sama mu powiedziałam o warunku w testamencie – dodałam. – Dopóki nie skończymy, do niczego tu nie mamy prawa, jako jednostki uczciwe, nie wtykamy nosa gdzie nie należy. Ale czekaj, bo może przylazł nie dla rabunku, tylko do którejś z nas? Z miłości?
– Zwariowałaś? I tak przyłaził co noc bez żadnego skutku? Żeby się tkliwie pogapić? Taki nieśmiały?
– A kto będzie wiedział, że przyłaził co noc…?
Krystyna poświęciła na zastanowienie się jedną sekundę i wróciła do własnej koncepcji.
– Nie, do bani, zgłupiałaś chyba, przestępstwa z miłości oni tu traktują ulgowo, nic mu nie zrobią. A poza tym, po co wlazł do pustej sypialni prababci, zamiast do naszych? Zabłądził, sierotka biedna?
– Zabłądzić mógł, trochę ta budowla pogmatwana…
Przestałam się upierać, co i tak czyniłam bez przekonania, tylko po to, żeby nie zgadzać się z nią tak bez reszty, kiedy ze szpitala przyszła wiadomość o stanie zdrowia ofiary. Gaston żyje, czerep ma rozbity, ale bez złamania, przytomność stracił zwyczajnie od silnego uderzenia. Już zaczyna przychodzić do siebie i lada chwila opowie, jak było.
Telefon odebrał pan Terpillon i od razu rozgłosił informację, dzięki czemu gliny pojechały do szpitala, Pierette przestała płakać, a kucharka podjęła obowiązki zawodowe. Udało nam się zjeść obiad, całkiem niezły i prawie nie spóźniony.
Pan Terpillon cierpliwie i bardzo małomównie przeczekał pierwsze chwile dochodzenia, bez oporu przyjął opinię o nieszczęśliwym wypadku i również bez oporu pogodził się z istnieniem wątpliwości. O naszych podejrzeniach dowiedział się już na samym początku, na wszelki wypadek jednakże Krystyna uszczęśliwiła go Heastonem w cztery oczy. Policji donos na niego wolała złożyć później.
Przy obiedzie sam poruszył temat.
– Co się tyczy nabycia posiadłości – rzekł znienacka i bez wstępów – pani hrabina pod koniec życia miała liczne propozycje, podobne w treści do tej ostatniej. Zamek z całą zawartością. Ponadto z jej napomknień wywnioskowałem, że ktoś się tu usiłował kręcić i czegoś szukać. Z tej przyczyny resztki rodowej biżuterii zostały zamknięte w sejfie bankowym, aczkolwiek moja klientka na biżuterię nacisku nie kładła. Pozwoliłem sobie nawet na odrobinę zdziwienia, które nie doczekało się żadnej odpowiedzi.
Zamilkł na chwilę, przyglądając się nam i pilnie bacząc, czy doceniamy wagę wyznania. Stary i doświadczony notariusz czymś się zdziwił, to już nie plewy, zjawisko musiało prezentować osobliwość potężną. Wpatrywałyśmy się w niego wzajemnie z nie ukrywanym zainteresowaniem, które mogło zapewne zaspokoić najbardziej wygórowane wymagania.
Kiwnął głową i ciągnął dalej.
– Propozycja zakupu, nawet za przesadnie wysoką cenę, nie jest karalna. Amerykanie miewają i fanaberie, i pieniądze. Przypuszczenie, iż ów młodzieniec, spotkawszy się z odmową, wdarł się nocą dla penetracji, wydaje mi się wielce prawdopodobne, ponieważ sam uważam, iż ktoś spodziewa się znaleźć w tym zamku jakieś cenne przedmioty. W prawie każdym zamku, pozostającym od pokoleń w rękach jednej rodziny, dawno nie odnawianym i nie przerabianym, znajdują się przedmioty zabytkowe, których nie docenia nawet właściciel. Niekiedy sam o nich nie wie. Ktoś inny, lepiej zorientowany, może znać ich wartość, a jakie pamiątki z dawnych czasów uchowały się tutaj, to nigdy nie zostało zbadane. Wysokość spadku ustalono orientacyjnie, wyłącznie dla ustalenia wysokości podatku. Jeżeli panie życzą sobie zamieszania z policją, można im o tym, oczywiście, powiedzieć…
O nie, zamieszania z policją nie życzyłyśmy sobie w najmniejszym stopniu! Pan Terpillon wciąż przyglądał się nam uważnie i nasza bezsłowna reakcja w zupełności mu wystarczyła.
– Tak też sądziłem. Zatem, zachowałbym supozycje przy sobie. Wyznam szczerze: wielbiłem panią hrabinę od dzieciństwa, była najbardziej czarującą damą, jaką kiedykolwiek znałem. Z pewnością nie życzyłaby sobie, żeby pamiątek rodzinnych dotykały obce ręce…
Doprowadził nas niemal do zbaranienia, bo wyznać wielką miłość całego życia tak suchym i drewnianym głosem, to było coś, co przekraczało wszelkie pojęcie. Ponadto musiał chyba wiedzieć o diamencie albo chociaż domyślać się czegoś i nader subtelnie dał nam do zrozumienia, że lepiej działać kameralnie. Heastona należało zostawić w spokoju.
– Zapewne ma pan rację… – zaczęłam.
Przerwał mi.
– Zobaczymy jeszcze, co powie kamerdyner. Powinno to nastąpić rychło i wówczas podejmiemy decyzję.
– Zostanie pan, mam nadzieję, do tej chwili? – zaniepokoiła się Krystyna.- Każę przygotować pokój dla pana…
– Jeśli można, dwa pokoje. Przyjechałem wynajętym samochodem z kierowcą. Sprawę uważam za dostatecznie ważną, żeby zaczekać. Czuję się zobowiązany do końca spełnić życzenia mojej zmarłej klientki.
– Musiał się kochać w prababci jak dziki, na śmierć i życie – zaopiniowała Krystyna, kiedy zostałyśmy same, a pan Terpillon lokował się w jednym z gościnnych pokoi. – To się nazywa: wierność poza grób. Prawie jak porządny pies.
– Niech ten Gaston się wreszcie przecknie, bo sama jestem ciekawa, co powie – odparłam niecierpliwie. – Poza tym korci mnie to przeszukanie i chciałabym raz już wiedzieć, co mamy. Zobaczyć to.
– Ja też. Gdzieś tu muszą wisieć stare balowe kiecki. Masz pojęcie…?
Kamerdyner przecknął się ostatecznie późnym wieczorem i złożył zeznania, ale gliny nie były takie wyrywne, żeby zawiadomić nas o tym po północy. Upragnionych wieści dostarczono nam rano.
Otóż obudził się w nocy i usłyszał coś. Nie wie dokładnie co, nie potrafi powiedzieć, ale wydało mu się, że ktoś obcy jest w zamku. Jak obie jaśnie panienki pracowały w bibliotece, odgłosy też były, ale inne, panienki czasem nawet zbiegały do piwnicy, obcasiki postukiwały, ale to brzmiało zupełnie inaczej…
– Przysięgnę, że wyliczył nam te wszystkie butelki, które zdążyłyśmy obciągnąć – skomentowała w tym miejscu Krystyna, nieco stropiona.
– No to co? – pocieszyłam ją. -Jaśnie panienkom przecież żałował nie będzie…?
… Całym sobą czuł, że coś tu nie gra, i postanowił sprawdzić. Na wszelki wypadek wziął ze sobą kominkowy pogrzebacz, wyszedł z pokoju, posłuchał, a słuch ma dobry, dobiegało jakby z sypialni jaśnie państwa na górze, poszedł tam, jeszcze posłuchał przy dziurkach od kluczy i tak trafił do sypialni nieboszczki pani hrabiny. Wszedł cichutko. I otóż jakiś człowiek, duży w sobie, gmerał w toaletce pani hrabiny, tej z potrójnym lustrem i szufladkami, tyłem do drzwi obrócony. Twarzy nie widział, tylko ręce i te ręce były całkiem czarne. Kamerdyner nie kretyn i wie, że po prostu miał rękawiczki, jak każdy rozumny włamywacz. Owszem, przyzna się, zamierzył się swoim pogrzebaczem, żeby go lekko stuknąć, bo inaczej z takim bykiem nie miał szans, ale tamten okazał się czujny. Nim się jeszcze odwrócił, już pchnął go straszliwie, gorzej niżby ogier kopytem przyłożył, kamerdyner poleciał do tyłu, coś go okropnie walnęło w głowę i na tym koniec. Na nowo świat zobaczył w szpitalu i tę prześliczną panienkę, co go ratowała. Przez chwilę nawet myślał, że już umarł i jest to anioł…
– Ciekawa rzecz, że w każdym szpitalu znajdzie się chociaż jedna piękna pielęgniarka – zauważyłam mimochodem. – Chyba specjalnie taką angażują dla poprawy samopoczucia chorych. Słuch to on ma niezły, co ma najlepszy słuch na świecie?
– Chyba jakieś zwierzę, które ma beznadziejnie zły wzrok – odparła Krystyna. – Nie pamiętam, może węże. Ale myślę, że u Gastona zadziałał raczej instynkt. Zna ten zamek tak, że powinien bezbłędnie lokalizować skrobanie myszy i uczty korników.
– Niewykluczone też, że cierpi na bezsenność, w starszym wieku to się zdarza. Czytajmy dalej.
Reszta protokółu przesłuchania zawierała już tylko pytania i odpowiedzi na temat wyglądu zewnętrznego złoczyńcy. Nic z nich nie wynikło. Duży był i z pewnością młody, włosy ukryte pod obcisłym kapturem i tyle. Ubrany w kurtkę czarną, szeroką, skrywającą figurę, spodnie też jakieś takie na wyrost, poznać go od tyłu nikt by nie dał rady.
Więc jednak przestępstwo, a nie wypadek. Niewątpliwie Krystyna wystąpiłaby tu z rewelacjami o Heastonie, gdyby nie delikatne ostrzeżenie notariusza. Zgodnie byłyśmy zmuszone zeznać, że nic nie wiemy, włamywacz pojawił się w zamku po raz pierwszy i chyba nic nie zostało ukradzione. Kamerdyner spłoszył podleca, który zapewne uciekł, przekonany, iż hałas sprowadzi większe grono mieszkańców. Policja była podobnego zdania, dziwiono się tylko nieco, że nikt nic nie słyszał. Uzyskali wyczerpujące wyjaśnienie. Pokojówka i kucharka miały pokoje jeszcze dalej niż kamerdyner, my obie zaś, po bardzo ciężkiej pracy, spałyśmy snem kamiennym. O winie, które upiększyło nam wieczór, pozwoliłyśmy sobie nie wspominać.
Całej sprawie dano zatem spokój, szczególnie że Gaston był ubezpieczony, ponadto obie zgodnie, korzystając z obecności notariusza, zadeklarowałyśmy dodatkowe wysokie odszkodowanie dla wiernego sługi. Przykazano nam tylko pomyśleć o jakichś alarmach, względnie innych zabezpieczeniach.
– Moim zdaniem, najlepszy alarm występuje w postaci złego psa, przyuczonego, żeby z obcej ręki nie zeżreć – powiedziała Krystyna stanowczo. – Inne alarmy można wyłączyć, psa się nie da.
– Można do niego strzelić nabojem usypiającym – zaprzeczyłam ponuro. – Nie rozlega się głośno.
– Primo, pies może siedzieć schowany, nie widać go. A secundo, mogą to być dwa psy, ten drugi usłyszy i zareaguje od razu.
– Jak? Może szczekać… – zaczęłam buntowniczo i zreflektowałam się. Miałyśmy co innego do roboty niż kłócić się o psy, których i tak nie było do dyspozycji.
Ukrywszy Heastona przed policją, same byłyśmy nim jednak nieco zaniepokojone. Teraz dopiero ów dostrzeżony przeze mnie popiół z papierosa zaczął przemawiać wielkim głosem, w dodatku pan Terpillon wyraźnie stwierdził, że włamywano się tu już za czasów prababci, coś w tym tkwiło osobliwego. Kim w ogóle ten Heaston był? Amerykaninem z pewnością, sądząc po akcencie, ale co z tego? Prababcia również nie zawiadomiła policji…
Czego szukał, bo przecież nie diamentu?! Myśl, że udałoby się znaleźć tak mały przedmiot w tak zaniedbanym domu metodą krótkich wizyt, była zupełnie idiotyczna, chyba że naprawdę wiedział o wiele więcej niż my…
– Gdybyśmy miały nadmiar pieniędzy, wynajęłabym prywatnego łapacza, żeby sprawdził tego cepa – powiedziała Krystyna z ponurą irytacją. – On mnie męczy. Ale mamy za mało i szkoda mi na niego.
– Może zyskamy trochę czasu, jak się tu już wszystko uspokoi – pocieszyłam ją. – Czas zastąpi pieniądze i same zdołamy coś wykryć.
Kryśka prychnęła gniewnie, ale na razie porzuciła temat, chociaż Heaston tkwił nam zadrą za paznokciem. Co ten podlec wiedział…?
Pan Terpillon załatwił z nami wszystkie interesy natychmiast po odjeździe glin. Nie było tego dużo i przeszło ulgowo, poniechał bowiem jakiejkolwiek biurokracji.
– Od tej chwili – rzekł uroczyście, aczkolwiek wciąż sucho i jakoś tak, jakby organ mowy miał wykonany ze skrzypiącego drewna – weszły panie w pełne i całkowite posiadanie spadku po pani hrabinie de Noirmont. Podatek spadkowy zostanie zapłacony z powierzonych mi na ten cel funduszów. Życzę szczęścia.
Zjadł śniadanie, ukłonił się nam i odjechał. Zostałyśmy same.
Żadna z nas nie miała siły przekonywać tej drugiej, że należy najpierw jechać do Calais, po drodze zawadzając o Paryż, i kontynuować dochodzenie w kwestii panny Antoinette i diamentu, relikty po prababkach były zbyt kuszące. Diament nie zając, nóg nie ma, nie leci przed siebie i nie ma potrzeby za nim gonić, a tu znów może się wedrzeć jakiś Heaston albo inna gangrena. Teraz to wszystko było nasze i legalnie mogłyśmy sobie przywłaszczyć, co nam w oko wpadło. Jedyny mankament stanowiła szansa, że się o coś pobijemy, ale, znając życie, z góry postanowiłyśmy, że w razie czego będziemy losować.
Rozumu starczyło nam tylko na to, żeby zacząć metodycznie, od najstarszych sypialni. Pra-pra-pra-prababka Klementyna sypiała razem z mężem, rzecz jasna, dopóki żył, potem już sama, ale ich wspólny apartament od wieków stał odłogiem, nietknięty. Uroczyście i ze wzruszeniem zdjęłyśmy pokrowce z mebli.
– Jeżeli istniała w rodzinie, jak twierdzi babcia Ludwika, jakaś osoba skąpa i chciwa, musiała to być jednostka nieziemsko głupia – oświadczyłam, zaledwie przyjrzawszy się temu, co wyjrzało spod przyszarzałych nieco płacht. – Już przed wojną mogła na tym zrobić majątek. Słusznie wykopałyśmy Heastona.
– Bo co? – zaciekawiła się Krystyna. – Takie cenne?
– Autentyki absolutne, Ludwik XV, nawet szczątki czternastego. Obicia trochę przechodzone, ale spójrz na ten haft w różyczki! Przecież to ręczna robota! A drewno w doskonałym stanie, Kryśka, to są muzealne okazy!
– Weź pod uwagę, że przed wojną były młodsze o przeszło pół wieku. Cholera. Chciałam na czymś usiąść, ale teraz się waham. Może to nie wypada?
– Jest to niewątpliwie rodzaj świętokradztwa – zgodziłam się. – Ale i tak już w jadalni siadujesz na Henryku Czwartym, więc różnica niewielka. Tylko siadaj ostrożnie. Jak motylek.
– Idiotka. Jak koliberek ci nie wystarczy…?
Grzebałyśmy w resztkach dobytku przodków z dreszczem nieziemskiej rozkoszy. Duperele to były, bibeloty, puzderka, szkatułki, szale i pelerynki, łabędzim puchem obszyte, puch co prawda mocno wybrakowany, ale z daleka i w słabym świetle jeszcze efektowny. Zachwyciły nas ranne pantofelki na obcasiku i cały skład kompletnie zleżałych, ale cudownie pięknych rękawiczek. Haftowana skóra, perełki na atłasie… Najlepiej trzymały się koronki. W podziwie oglądałyśmy szlafmyce pradziadka, przymierzając je kolejno.
– Jak, na litość boską, oni mogli w tym spać? – zdumiewała się Krystyna z niesmakiem i zgrozą. – Słuchaj, przecież to grzeje w głowę! Przeszkadza cholerycznie! Mogłabyś…?
– A skąd! Zawsze mnie to dziwiło, ale może byli przyzwyczajeni. Tu są chyba rzeczy z czasów jeszcze dawniejszych, popatrz, to żabot. Sprzed Rewolucji.
Garderoba dostarczyła nam wrażeń upojnych, spróbowałyśmy wbić się w prababcine gorsety, Kryśka uparła się zasznurować mnie szczelnie, wyrwałam się jej z rąk, kiedy całkowicie zabrakło mi tchu.
– Dół i góra jeszcze jako tako, zostaje nawet trochę luzu, ale talię masz kompromitującą – skrytykowała. – Obawiam się, że ja też.
– Odplącz te sznurki, do diabła! Widać wyraźnie, dlaczego one nie mogły ubierać się same i musiały mieć osobiste pokojówki. Wszystkie haftki z tyłu!
– Kurtyzany, zdaje się, miały więcej rozumu, robiły sobie klamerki z przodu. Upiornie niewygodna epoka…
Czas przy tym zajęciu leciał z wizgiem, niechętnie zeszłyśmy na obiad, zjadłyśmy w pośpiechu, nie patrząc co, galopem wróciłyśmy na górę. Przy wachlarzach prababci przyszła mi wreszcie do głowy rozsądna myśl.
– Ja jestem młoda – powiadomiłam moją siostrę. – Nie wiem, jak ty.
– Wydaje mi się, że jestem dokładnie w tym samym wieku – odparła uprzejmie, acz nieco podejrzliwie. – Bo co?
– Jako jednostka młoda, na rozrywkach bez trudu spędzę całą noc, nie pierwszą w życiu. I mam nadzieję, że nie ostatnią.
– Ja też. I co z tego? A…! Rozumiem! Proponujesz, żeby nie marnować czasu na głupie wypoczynki, tylko siedzieć tu do rana?
– A przespać się w dzień. W ten sposób wyślizgamy włamywaczy i żadne alarmy nie będą potrzebne. A stwierdzam stanowczo, że szlag by mnie trafił, gdyby ktoś tu coś rąbnął. Zysku z tego nie będzie, bo wszystkie rupiecie bardzo stare, ale muzeum przecudne!
Kryśka zgodziła się ze mną i pochwaliła pomysł. Przyniosłyśmy sobie na górę kawę w termosie i wino, rezygnując z kolacji. Pokarm dla ducha w pełni zrekompensował nam brak pokarmu dla ciała.
Gdzieś nad ranem, wciąż pełne życia i zapału, zwróciłyśmy wreszcie uwagę na sekretarzyk prababki Klementyny. Ominęłyśmy go wcześniej, bo ciągnęła nas garderoba z kieckami, a tę konkurencję każdy mebel przegrywał w przedbiegach, teraz jednak, w pewnym stopniu zaspokojone, można powiedzieć, że wręcz przekarmione atłasami, aksamitami, jedwabiami i całą resztą tekstyliów, wróciłyśmy do niego.
Pełen był papierów i papierków, a zaraz w pierwszej szufladce pod papierkami leżał kolczyk z dużym szmaragdem, otoczonym brylancikami, w pełni sprawny, ale bez pary.
– Ciekawe, gdzie drugi – powiedziała smętnie Krystyna. – Pewnie prababcia zgubiła.
– W nieco późniejszym wieku, bo na portrecie ma jeszcze oba – przypomniałam jej.
– Na którym?
– Tym, co wisi w małym salonie. W samo południe słońce na niego pada i te kolczyki aż świecą, wskoczyły mi w oko. Szkoda, że nie ma drugiego, bo to już dużo warte. Zabytek. Osobiście uważam, że koniec baroku, pod rokoko podchodzi.
Krystyna machnęła ręką i zaczęła przeglądać papierki. Jakieś rachunki to były, jakieś notatki dla pamięci, jakieś spisy potraw, wyglądające na próby dyspozycji wystawnego obiadu, rozmaite liściki, zaproszenia, podziękowania, liczne karty wizytowe i mnóstwo uwag o koniach. Opisy gonitw, wykaz nagród, skrótowe informacje o samopoczuciu Rosaline i formie Torrenta, całe, porządne rodowody, opinie o stajennych i dżokejach, korespondencja z torami wyścigowymi, porady weterynarza i, oczywiście, gruby plik karteluszków z zestawami ziół, leczących końskie dolegliwości.
– Stadninę to pradziadek miał niezłą – zauważyłam z szacunkiem. – A dziwiłam się nawet trochę, że tak mało zapisków o koniach, tylko te rejestry w gabinecie.
– Tu były – odparła Krystyna. – Podziwiam konsekwencję prababci, popatrz, zwierzynę też leczyła ziołami. O, popatrz tutaj! Weterynarz przyznał jej rację. Zaczynam się do niej coraz bardziej przekonywać. Jeżeli Andrzej nie padnie mi do nóg…
– Nie padnie. Nie będzie miał czasu. Chwyci to wszystko i straci przytomność, o ile rzeczywiście ma takiego szmergla.
– Będę mu dawała po kawałku…
Skrytkę, rzecz jasna, znalazłam ja, znałam nieźle stare meble. Płaska obszerna szufladka pojawiła się w nieoczekiwanym miejscu, wywęszyłam ją i zdołałam otworzyć. Cała była wypchana prawie wyłącznie gazetami, niekompletnymi, wycinkami i pojedynczymi stronami, wyrwanymi z dzienników.
Już po minucie poczułam, że znów dostaję wypieków.
– Zdaje się, że nie musimy ani jechać do Calais, ani zatrzymywać się w Paryżu – powiedziałam z ulgą i wzruszeniem. – Prababcia była istną perłą! Nie wiem, czy nie tego właśnie szukał ten parszywy Heaston.
Krystyna oderwała się od przeglądu recept ziołowych natychmiast.
– Co…? O rany boskie! To ta prasa, którą miałyśmy przeszukiwać?!
– I nie tylko – odparłam uroczyście, sięgając w głąb gazetowego chłamu. – Coś mi się widzi, że są tu kopie protokołów policyjnych. Jakim cudem prababcia im to wyrwała?!
Krystyna wydarła mi z rąk część makulatury.
– Musiała dysponować dużą siłą perswazji. Tysiąc dziewięćset szósty rok, no, młoda już wtedy nie była, ale może ciągle piękna…?
– Była hrabiną i miała charakter – orzekłam stanowczo. – Wątpię, czy komisarz policji, bądź co bądź mężczyzna, zdołał się jej oprzeć. Czekaj, rozłóżmy to chronologicznie i przeczytajmy porządnie.
Zanim zdążyłyśmy usłać gazetami pół podłogi, wywlokłam z szufladki owo coś, co wyglądało na protokóły. Nie były to protokóły sensu stricto, raczej notatki z przesłuchań z osobistym komentarzem przesłuchującego.
Prababcię Klementynę odwiedził pan komisarz Simon we własnej personie, o czym świadczył mały liścik, przyczepiony do jednego z pozostałych pism. Zapowiadał w nim swój przyjazd i prosił o zezwolenie, którego prababcia bez wątpienia udzieliła mu chętnie. Przyjechał zatem i cały dalszy ciąg musiał być wynikiem tej wizyty.
Siedząc na podłodze, z zapałem czytałyśmy wszystko po kolei. Pan Simon, wezwany telefonicznie, znalazł się bardzo szybko na miejscu rzekomego przestępstwa, gdzie zastał nieżywego wicehrabiego de Pouzac i duży bałagan w pokoju. Pierwsze podejrzenia padły natychmiast na niejakiego Michela Trepona, pomocnika jubilera, który przed chwilą tam przybył i po chwili znikł tajemniczo, ale pan Simon, nie w ciemię bity, zbadał rzecz dokładnie. Dowodem obecności młodzieńca była leżąca na podłodze bransoletka, której przedtem nikt nie widział, a która wedle zeznań jubilera, została właśnie przysłana po wygrawerowaniu pamiątkowego napisu. Pomocnik ją przyniósł. Wedle zeznań lokaja, niósł ją chyba w niedużym żółtym sepeciku, bo zbliżając się do drzwi gabinetu wicehrabiego, sięgał w głąb sepeciku ręką, jakby coś stamtąd wyjmował. Dalszy ciąg odbył się w cztery oczy i stanowił tajemnicę, tyle że nie dla pana Simona.
Jego prywatnym zdaniem, wicehrabia siedział przy stoliku i oglądał wielką księgę, cenne zabytkowe dzieło, które kupił zaledwie poprzedniego dnia. Dzieło okazało się kompletnie zdewastowane w środku, co wicehrabiego zdenerwowało niewymownie. Wydał nawet kilka okrzyków, słyszanych przez lokaja.
Nader istotne znaczenie ma fakt, iż wicehrabia posiadał sztuczną szczękę, którą, jako człowiek jeszcze młody, starannie ukrywał przed otoczeniem, co nie przeszkadzało, że wszyscy o niej wiedzieli. Przy nerwowym okrzyku musiała mu wypaść akurat w momencie wejścia do gabinetu osoby postronnej. Nie patrząc zapewne nawet, kto wchodzi, wicehrabia rzucił się na dywan, żeby ją podnieść, potrącił chwiejny postument i spadająca z postumentu marmurowa rzeźba trafiła go prosto w głowę. Równocześnie, albo prawie równocześnie, przewrócił się stolik, z którego zleciała księga i bransoleta. Pan Simon uważa, że pomocnik jubilera, wchodzący właśnie z bransoletą w ręku, zareagował odruchowo, rzucił się w kierunku katastrofy, upuszczając klejnot. Owijająca go bibułka spadła, leżała obok.
– Dlaczego, do diabła, przyniósł tę bransoletę w bibułce, a nie w eleganckim etui i nikomu nie wydało się to podejrzane? – spytała w tym miejscu Krystyna z nagłą irytacją.
– Nie mam pojęcia – odparłam nerwowo. – Ale przysięgnę, że pan Simon i to także wyjaśnił.
Moje słowa sprawdziły się zaraz w następnym kolejnym akapicie. Przedtem jeszcze pan Simon stwierdzał, że stolik był ośmiokątny i rogiem trafił wicehrabiego dodatkowo…
– Siła złego na jednego – mruknęła moja siostra… pomocnik jubilera zaś zgłupiał od tego, przeraził się śmiertelnie i uciekł.
Jubiler zeznał, iż bransoletę dostarczył luzem, tak jak mu została przyniesiona, bo wicehrabia tego sobie życzył. Wyznał w rozmowie, że należy ona do damy, stanowi prezent od niego, została zabrana. podstępnie dla wygrawerowania napisu i tak samo podstępnie zostanie podrzucona. Dama oczywiście etui posiada, ale trudno było wszak przeszukiwać jej toaletkę, więc dajmy sobie z tym spokój. Wnioskując z treści napisu, napomykającego o upojnych chwilach, wicehrabia mówił prawdę, aczkolwiek po jego śmierci do bransolety żadna dama się nie przyznała. Zapewne była zamężna.
– No proszę – wytknęłam. – Masz wyjaśnienie.
– Dobra, szlag niech trafi damę. Co tam jest dalej?
Zdewastowane dzieło leżało na podłodze i widać było, że w środku jest kompletnie dziurawe. Pan Simon zaledwie rzucił na nie okiem. Zaraz potem ktoś je podniósł, tak samo jak bransoletę, zapewne otumaniony zdenerwowaniem lokaj, czemu komisarz nie zdołał zapobiec w panującym zamieszaniu. Do wicehrabiego należało dopuścić lekarza, wpadli przyjaciele ofiary, podrzędny funkcjonariusz policji nie dał sobie z nimi rady, po czym dziurawe dzieło znikło. Drogą żmudnych dociekań pan Simon stwierdził, iż należało do hrabiny de Noirmont, a zabrała je zapewne jej wnuczka, panna Justyna Przyleska, obecna na miejscu nieszczęścia przez krótką chwilę.
– No i rozumiem, że wtedy zaczął się pchać do prababci z wizytą – rzekła z ulgą Krystyna.
– A prababcia, głowę daję, potwierdziła wersję sztucznej szczęki – podjęłam natychmiast. – Sokoły mu chyba nawet pokazała, bo dlaczego nie.
– Ale zdenerwować się musiała nieźle. Wcale nie szczęka wyleciała, tylko diament…
– Szczęka też…
– Jedno drugiemu nie przeszkadza, na podłodze miejsca dosyć. Ale ten cały Trepon szczęki nie łapał, bo na plaster mu cudze zęby…
– No i z tego wiemy to, co już wiedziałyśmy, tyle że bardziej szczegółowo. Komplikacje zaczynają się w Calais. Zostawił drogocenność u narzeczonej czy zgubił w morskiej toni? Czekaj, co miał przy sobie…?
– On tu pisze, że żółty sepecik.
– I co nam przyjdzie z żółtego sepecika?
Popatrzyłyśmy na siebie z jednakowym powątpiewaniem. Krystyna podniosła się z podłogi, nalała do kieliszków wina i przyniosła je na miejsce pracy.
– Tym diamentem jednakże wszyscy byli przejęci przez całe pokolenia – rzekła w zadumie. – Popatrz, ile wiedzy zostawili na piśmie…
– Zostawiły – skorygowałam. – Zdumiewająca sprawa, ale wychodzi mi, że poza prapradziadkiem Ludwikiem, tym od Marietty, zajmowały się nim i wiedziały o nim wyłącznie kobiety.
– Obecnie nastąpiła zmiana. Heaston zrobił na mnie wrażenie mężczyzny.
– Może wprowadzono ostatnio równouprawnienie mężczyzn, na co nie zwróciłyśmy uwagi…?
Znów popatrzyłyśmy na siebie. Krystyna westchnęła, napiła się wina i zaproponowała, żeby przeczytać gazety, skoro już je mamy pod ręką.
Dziennikarze jak dziennikarze, zrobili, co mogli, dla podniesienia nakładu. Oprócz informacji, znanych nam, można powiedzieć, bezpośrednio od pana Simona, podawali mnóstwo wiadomości, potrzebnych jak dziura w moście. A to obraz na ścianie gabinetu wicehrabiego wisiał przekrzywiony, a to obecni w sąsiednim pokoju przyjaciele słyszeli straszne krzyki i mieli złe przeczucia, a to wtargnęła do gabinetu tajemnicza dama, która ukryła za gorsem tajemniczy przedmiot i zbiegła, a to krwawe bryzgi widniały aż na drzwiach, a to lokaj zemdlał i tak dalej. Nad szczegółami odzieży wszystkich osób zainteresowanych rozwodzili się na całych szpaltach, obyczaje pana Trepona, pomocnika jubilera, opisywali z detalami. To ostatnie zainteresowało nas bardziej, chociaż wątpiłyśmy w ścisłość opisów.
Pan Trepon był silny, potężny, bykowaty, dlatego w razie potrzeby służył za posłańca. Bywało, że wielki majątek nosił przy sobie i nikt nigdy nie dokonał na niego napaści. Zwierzchnik gwarantował jego uczciwość. Ubierał się skromnie, żeby nikomu nic głupiego nie wpadło do głowy, nosił obszerny surdut z licznymi kieszeniami i zawsze miał przy sobie żółty sakwojażyk, przewieszony przez ramię. Żaden złoczyńca, planujący ewentualnie rabunek, nie mógł być pewien, gdzie niesie cenne przedmioty, w kieszeniach czy w sakwojażyku. Przy jego sile, dopóki był żywy, obmacywanie nie wchodziło w rachubę.
– Zważywszy zeznanie lokaja, wedle którego sięgał ręką do sepecika, wierzę wyłącznie w sakwojażyk – oświadczyła zniechęcona Krystyna. – Nawet surdut z kieszeniami wydaje mi się wątpliwy, w rzeczywistości mógł nosić obcisłą marynareczkę i paltocik z pelerynką. I też nie wiem, co by nam z tego przyszło.
– Z jakichś powodów prababcia cały ten chłam zachowała – zauważyłam w zamyśleniu. – Chyba nie tylko na pamiątkę?
– Z grzeczności dla nas. Zdjęła nam z głowy robotę głupiego.
– Albo może przeoczamy coś ważnego. Dziwi mnie, że nie ma nic o narzeczonej, prasa romansowe historie zawsze wywęszą. Co do ucieczki, same głupoty.
Krystyna zastanowiła się poważniej.
– Przypuszczam, że po stwierdzeniu jego niewinności nikt już nie chciał z nimi rozmawiać i stracili żer. Czekaj, ten Simon też się zasugerował dewastacją zabytku i sztuczną szczęką i narzeczoną ominął, Antoinette mu nie wyszła. To była prywatna wiedza prababci.
– No i może zebrała ten cały chłam do kupy dla sprawdzenia, czy na pewno nie ma w nim nic niepotrzebnego. Dobra, zostawmy to na razie, pomyślimy jeszcze później…
– Sprawdźmy w ogóle do końca ten mebel.
Sekretnych szufladek więcej w sekretarzyku nie było, ale wśród rachunków znalazłyśmy jeszcze list od Marcina Kacperskiego do jaśnie pani, nadesłany z Calais, sugerujący, że na jaśnie panienkę należy zaczekać. Nie wiadomo dokładnie, co się tam dzieje w tej Anglii, możliwe, że trzeba będzie szybko skoczyć do Londynu i lepiej, żeby ktoś był bliżej. Ponadto wiadomy osobnik może tu wrócić. Szczerość młodej damy nie ulega wątpliwości, jest zrozpaczona i sama nic nie wie. On, Marcin, będzie tu zatem czuwał, oczekując powrotu jaśnie panny Justyny.
– To już rozumiem dokładnie, skąd się wziął związek panny Antoinette z Kacperskimi – stwierdziłam z satysfakcją. – Nie jestem pewna, czy on się z nią przypadkiem nie ożenił, coś mi się majaczy na tym tle, ale bardzo niewyraźnie.
– Jak już słuchałaś gadania babci, trzeba było słuchać porządnie! – rozzłościła się Krystyna.
– Ja słuchałam jak wściekła, ale babcia mąciła. Zdaje się, że to było jeszcze przed jej urodzeniem i nie miała wspomnień osobistych. Jakieś strzępki się po niej plątały. Albo może nie lubiła akurat o tym mówić. Nic ci na to nie poradzę.
– Może jeszcze jakiś list się znajdzie…
Listów jednakże więcej nie było, ale i tak uciechę miałyśmy nieziemską. Realizując mój antywłamaniowy pomysł, wzbudziłyśmy lekkie zgorszenie i cichą naganę usługującego personelu, panienki przestawiły sobie noc i dzień, w dzień spały, śniadanie jadły po południu, nie wiadomo było, co robić z obiadem. Po nocach paliły się światła w połowie zamku, co by na to nieboszczka pani hrabina powiedziała…
Widząc wyraźny rozkwit potępienia i korzystając z powrotu kamerdynera, który zdumiewająco szybko odzyskał zdrowie, zebrałyśmy służbę w ogromnym holu i wyjaśniłyśmy sprawę uczciwie. Rzeczy po naszych przodkach trzeba raz wreszcie uporządkować, jeśli robimy to w nocy, świecąc przy tym gdzie popadnie, z pewnością żaden złodziej nie przyjdzie się włamywać. Poświęcamy się. W dzień musimy to odespać, bo inaczej padniemy trupem, i taki obiad, na przykład, możemy jeść o jedenastej wieczorem. Albo można zostawić nam zimną kolację, którą spożyjemy o pierwszej w nocy. A lepszego sposobu zabezpieczenia dóbr nikt chyba nie zdoła wymyślić.
W mgnieniu oka nagana przeistoczyła się w uznanie i zachwyt, jaśnie panienki okazały się nie takie głupie, jak na to wyglądało. Zyskałyśmy aktywną pomoc, służba podzieliła się obowiązkami, Gaston działał późnym wieczorem, a kucharka z pokojówką od wczesnego poranka. Włamywacze stracili wszelkie szansę.
Zdecydowałyśmy się robić sobie od razu spis prawdziwie cennych zabytków i do garderoby prababki Karoliny dotarłyśmy dopiero po dziesięciu dniach.
– Słuchaj – powiedziała akurat o północy Krystyna, nagle rozpłomieniona. – To znaczy nie słuchaj, tylko popatrz! Czy ja dobrze widzę? Pudła na kapelusze!
Popatrzyłam. Rzeczywiście, cała szafa w garderobie była tym zawalona, wielkie okrągłe bałwany, część stała także na szafie. Uświadomiłam sobie, że pierwszy raz trafiamy na takie bogactwo nakryć głowy, do tej pory pojawiały się tylko czepeczki i ozdobne stroiki, balowe i wieczorowe, a prawdziwych kapeluszy nie było. Nie miałam kiedy dziwić się temu, bo inne atrakcje odzieżowe waliły Niagarą i same pantofle do przymierzania zajęły nam jedną całą noc. Widocznie nastąpił tu jakiś podział na asortymenty.
Krystyna dostała istnego szału.
– Kapelusze! Nareszcie! Popatrzmy na te osławione kapelusze, niech ja raz wreszcie sprawdzę, jak one to nosiły, że im wiatr nie zdzierał z głowy! Może będą ogrody warzywne i ptaszarnie, młyńskie koła i bocianie gniazda! Chronologicznie chcę, historycznie, mów, które z jakich czasów!
– Wariatka – powiedziałam z przekonaniem i sięgnęłam na najwyższą półkę. Krystyna wlazła na krzesło i zaczęła ściągać te z góry.
Dostarczyłam jej dodatkowych emocji wstępnych, suponując, że widzimy magazyn. To jest druga garderoba prababci, ukryta za pierwszą, niejako podręczną, może się tu znajdować generalny skład nakryć głowy wszystkich przodkiń od pokoleń. Krystyna omal nie zleciała z krzesła, chwyciłam pudło, wypadające jej z rąk.
Uroczyście, acz niecierpliwie, zaczęłyśmy to otwierać.
Zmiłuj się Panie, a cóż te baby na głowach nosiły! Niby to wszystko było nam wiadomo, ale nie ma jak kontakt bezpośredni. Nie rozczarowało nas nic, przeciwnie, głos odbierało od wstrząsów, największe wrażenie robił kapelusz, na którym ze stada małych ptaszków wyrastały olbrzymie strusie pióra, kompletne ogony. Nie umywała się do niego nawet strzecha słomiana i cała winorośl z potężnymi gronami. Ogrody kwiatowe, papużki-nierozłączki, koronki, upierzenie wszelkiego autoramentu, gałązki uwite w formie gniazdka, owoce swojskie i egzotyczne, rajskie ptaki i pawie, nie mówiąc już o kokardach i wstążkach, którymi po rozwinięciu, dałoby się zapewne opasać kulę ziemską w okolicy równika, wszystko zapierało dech w piersiach. Woale usłały całą podłogę. Rzecz jasna były też te przerażające rury od piecyka, sterczące pół metra przed twarzą i krochmalone falbanki, wiązane pod brodą. Istna orgia!
Mierzyłyśmy to, oczywiście, luster w garderobie nie brakowało. Do zamku mógł się wedrzeć w tym momencie pułk włamywaczy i siekierą porąbać posadzki, nie zwróciłybyśmy na nich najmniejszej uwagi. Zapomniałyśmy o chronologii, przytłoczyło nas to bogactwo, a co najśmieszniejsze, cały ten majdan okazał się zaskakująco twarzowy!
Uspokoiłyśmy się wreszcie na chwilę ze zwyczajnego zmęczenia, bo ręce mdlały od trzymania w górze. Druga szafa również była tym zapchana, Kryśka wygarnęła resztę pudeł, nieco mniejszych. Otworzyłam ostatnie wielkie, ujrzałam mnóstwo czarnego pierza, mieniącego się odrobinę zielono i fioletowo.
– Chyba żałobne – stwierdziłam. – Nie ma żadnych dodatkowych śmieci. Ciekawe, z jakiego to ptaka.
Krystyna wyciągnęła szyję i zajrzała ciekawie do pudła akurat w chwili, kiedy wyjęłam kapelusz.
– Ejże, a to co? – wykrzyknęła, zdumiona. Wychyliłam się zza opierzonego ronda i też spojrzałam.
W pudle leżało jeszcze coś, przedtem zakryte kapeluszem. Jakby współczesna pederastka, tyle że nietypowa i bardzo stara, z pociemniałej skóry. Nasadziłam kapelusz na głowę, żeby uwolnić ręce i sięgnęłam po to. Krystyna sięgnęła równocześnie, przez chwilę wydzierałyśmy sobie przedmiot, za długo już byłyśmy w zgodzie, żeby tak od razu jedna drugiej ustąpić. Ona pierwsza puściła, ponieważ spojrzała na mnie i jakby się zachłysnęła.
– Jezus Mario! – krzyknęła zdławionym głosem i zerwała mi z głowy pierzasty kapelusz.
Obejrzałam się za nią, zaskoczona. Rzuciła się do lustra, już nasadzając to czarne pierze na łeb, ujrzałam jej wizerunek i zamurowało mnie. Tak pięknej mojej siostry jeszcze nie widziałam!
Mieniące się czarne pióra pokrywały całe rondo, chyba znajdowały się nawet pod spodem, bo rzucały na twarz jakiś tajemniczy cień. Coś jakby liliowego, co wzmagało blask oczu i podnosiło świeżość cery. Najobrzydliwszej mazepie dodałoby urody, a co tu mówić o kobiecie pięknej z natury.
– No, no… – powiedziałam wreszcie, ochłonąwszy z wrażenia. – Ja też tak w tym wyglądałam…?
Krystyna z politowaniem łypnęła na mnie okiem.
– To jest najcenniejszy przedmiot, jaki znalazłyśmy w tym zamku – oświadczyła stanowczo. – Słuchaj, gdzie my to możemy nosić? Nie mówię równocześnie, ale na zmianę. Jestem uczciwa i mimo wszystko nie zabiję cię, żeby nosić sama.
– Na wyścigach w Ascot – odparłam bez wahania. – Tam można nosić wszystko, co się tu znajduje.
Krystyna pokręciła głową, niezdolna oderwać oczu od samej siebie.
– Marnotrawstwo. Na wyścigach nikt nie zwróci uwagi, nawet kobiety…
– Kobiety zwrócą. Przynajmniej niektóre, te, co przychodzą wyłącznie dla kapeluszy.
– Za mało dla mnie. Niechby nawet jakaś padła trupem z zawiści, co mi z tego. Widzę, że modystki naszych prababek miały swój rozum, należy to jakoś wykorzystać. Wyeksponować… – ożywiła się nagle. – Słuchaj, może Andrzej spojrzy na mnie znienacka…?
Rozważyłam myśl błyskawicznie.
– Musiałabym być przy tym i musiałby wiedzieć, że mu stoję za plecami, bo inaczej mógłby pomyśleć, że ty to ja. Znaczy, musiałby wiedzieć, że wchodzisz albo co.
– To jest rzecz do zrobienia. Słuchaj, zamieńmy się! Oddam ci diament za ten kapelusz.
Protest ogarnął mnie jak pożar lasu.
– Mam wysoko rozwinięte poczucie estetyki i nawet nie będę ci zgłaszała takich kretyńskich propozycji. Chętnie na ciebie niekiedy popatrzę. Ale wybij sobie z głowy, żebym zrezygnowała z wyglądania tak samo!
Krystyna westchnęła ciężko i z głębokim żalem zdjęła kapelusz z głowy.
– Grzeje, cholernik. Ciekawa rzecz, że zawsze i wszędzie znajdzie się jakiś jeden kapelusz, od którego można dostać szału. Scarlet O'Hara też taki miała, ten, co jej przywiózł Clark Gable…
– Rett Butler.
– Wszystko jedno. Zastanowię się, gdzie i kiedy w tym wystąpić, to musi być wystrzałowa okazja. Co tam było pod spodem?
Dopiero teraz spojrzałam, co trzymam w ręku. Tę starą pederastkę, czymś wypchaną. Krystyna troskliwie włożyła kapelusz do pustego już pudła i usiadła obok mnie na podłodze.
– Pokaż…? Słuchaj, czy to nie było kiedyś żółte…?
Oprzytomniałam wreszcie po kapeluszu i obejrzałam przedmiot. Odchyliłam klapkę, osłaniającą zameczek. Pod spodem była jaśniejsza i rzeczywiście, miała żółty odcień.
– Czyja dobrze pamiętam, że pomocnik jubilera sięgał rączką do żółtego sepecika…?
– Nosił surdut z kieszeniami i taki żółty sakwojażyk – przypomniała Krystyna równocześnie. – Gdyby nie to, że przy kapeluszu osiągnęłam apogeum emocji, teraz bym się chyba udusiła. Zaglądamy…?
– A mogłabyś nie…?
– Głupia jesteś…
Pstryknęłam zameczkiem i odwróciłam sakwojażyk do góry nogami, nie bawiąc się w sięganie ręką. Wytrząsnęłam zawartość na podłogę.
W absolutnym milczeniu obejrzałyśmy wyrzucone z sepecika przedmioty. Jako pierwszy wypadł i odturlał się kawałek mały słoiczek czegoś, co robiło wrażenie pasty, oprócz niego sepecik zawierał niewielką srebrną papierośnicę ze szczątkami papierosów, kłódeczkę z kluczykiem i tobołek z chustki do nosa, z czego już nic się nie turlało, ległszy na kupce. Potrząsnęłam tobołkiem z chustki, fajerwerk nagłej nadziei zgasł już w chwili, kiedy go brałam w palce, był lekki.
Nadal milcząc, przyjrzałyśmy się chustce i jej zawartości, dziwnym strzępkom czerwonego aksamitu i rozsypanym wśród nich drobnym, perłowym muszelkom. Podziurkowane były. Wzbogacały ten skarb kołtunki włosia i niewielkie kawałki gąbki. Aksamit nawet nie spłowiał, płonął żywą czerwienią, a muszelki połyskiwały.
Oderwałyśmy wzrok od znaleziska i popatrzyłyśmy na siebie.
– Myślisz, że taki duży, silny chłop, z zawodu złotnik, nosił przy sobie pomoce krawieckie pierwszej potrzeby…? – spytała Krystyna z powątpiewaniem.
– Szczerze mówiąc, nie czuję się zdolna do myślenia – wyznałam w zadumie. -Jedyne co mi przychodzi do głowy… Nie, właściwie nic sensownego do głowy mi nie przychodzi.
Krystyna oparła plecy o szafę, łokcie na kolanach i brodę na dłoniach. Wpatrzyła się w przestrzeń, a ściśle biorąc, w ozdobny zamek skrzyni czy kufra, stojącego pod przeciwległą ścianą.
– Jeżeli pozastanawiamy się dostatecznie długo, coś nam wreszcie przyjdzie. Dusza się do mnie odzywa, ale strasznie cicho szepce.
– Pokarm dla ducha – mruknęłam i podniosłam się z podłogi. – Mamy jeszcze tu, na górze, trochę wina?
– Za szafą…
Wino chyba pomogło, bo zaczęłyśmy snuć supozycje.
– Że jest to cholerny sepecik tego podejrzanego pomocnika, gotowa jestem prawie się upierać – zaczęła Krystyna już przy drugim kieliszku. – Jakim cudem znalazł się u prababci, pojęcia nie mam…
Wpadłam jej w słowa.
– Nie ma innego sposobu, jak tylko przez narzeczoną. Zostawił u niej, a był tam Marcin Kacperski i pewnie przywiózł. Też nie wiem, po jaką cholerę. I z całej siły wątpię, czy pomocnik jubilera nosił przy sobie coś takiego. Uważałabym w ogóle, że jest to śmieć, gdyby nie to, że prababcia schowała przedmiot pod najpiękniejszym kapeluszem z całej kolekcji.
– Słusznie. Pamiątkowy śmieć powinien leżeć na strychu.
– Nie. Na strychu śmieć ogólny, a pamiątkowy jednak tutaj, ale nie w takim dziwnym ukryciu. Coś w tym tkwi. Na wszelki wypadek zostawiłabym to w pierwotnym stanie, razem z zawartością.
Krystyna odstawiła kieliszek i w skupieniu jęła oglądać wszystkie przedmioty po kolei. Poszłam za jej przykładem, sięgnęłam po odturlany słoiczek. Cały czas siedziałyśmy na podłodze i zaczęło mi być trochę twardo i niewygodnie.
– Bez względu na to, czy widzimy krem do twarzy, czy pastę do butów… – zaczęłam i urwałam. – O rany, nie! Popatrz! Pomada do włosów, najdoskonalszy utrwalacz fryzury firmy Lionne…
Krystyna pochyliła się ku mnie i wydarła mi słoiczek z ręki.
– Nie otwieraj! – ostrzegłam. – Jeśli już, to na dworze. Po tylu latach może śmierdzieć zabójczo!
– Za głupią mnie masz…? Pomada, fakt, to męskie. Mogę zrozumieć. Papierośnicę też, ale to…? Z czego to może pochodzić…?
Wskazała czerwono-muszelkowe szczątki i obejrzała się na bałagan w pokoju.
– Kapelusz… Nie, takiego czerwonego nie było, piękny kolor, wpadłby nam w oko. Kiecka…? Bolerko, ozdobione muszelkami…?
– Sakieweczka – zaproponowałam. – Czerwona sakieweczka, muszelkami obhaftowana! Któraś z tych wszystkich bab sporządziła sobie taką, a resztki zostały.
– Na cholerę jej do sakieweczki włosie i gąbka?
– Tego nie wiem. I nie zgadnę. Szczególnie że reszta wskazuje na chłopa, pomada i papierosy, to ten pomocnik…
– Ale po drodze mamy babę, tę narzeczoną, Antoinette. Mogła się dołożyć z mieniem własnym. W ten sposób cała zawartość jest dwupłciowa i wszystko byłoby prawie jasne, gdyby nie to!
Sięgnęła po kłódeczkę z kluczykiem. Zaczęłyśmy ją oglądać, wyrywając sobie nawzajem z ręki. Urządzenie działało, kluczyk się przekręcał, otwierał i zamykał kłódeczkę, ale na tym się nasza wiedza o niej kończyła.
– Intryguje mnie ten przedmiot – wyznałam, a Krystyna kiwnęła głową. – Coś powinien oznaczać. Taki kluczyk zawsze bywa wstępem do tajemnicy, należałoby szukać czegoś małego, zamkniętego…
– I miałabyś całkiem rację, już się rzucam do szukania małego zamkniętego, gdyby tu leżał sam kluczyk. Ale jak sobie wyobrażasz to zamknięcie, skoro mamy również kłódeczkę?
Wysiliłam wyobraźnię, ale coś zamkniętego na kłódeczkę, która istnieje samotnie, w oddaleniu od skobla, przerosło moje możliwości. Obejrzałam ją jeszcze raz.
– Wygląda prawie jak nowa. Może została świeżutko kupiona…
– Świeżutko kupiona powinna mieć co najmniej dwa kluczyki.
– To nie wiem. Odczep się. Musi istnieć jakaś przyczyna, dla której taki bzdet został starannie przechowany! Gdybyśmy jeszcze wiedziały przez kogo…
– Należało nie dotykać – przerwała mi Krystyna z niezadowoleniem. – Przedmiot ludzką ręką nie tknięty bardzo długo zachowuje odciski palców, a elektronika czyni cuda. Na tych pudłach, na strychu, na papierach, dałoby się może wyodrębnić prababcię, narzeczoną, pomocnika parszywca… o! Na papierośnicy! Musiał być! Popłaczę się z żalu!
Zirytowała mnie.
– Głupia jesteś, niemożliwe, żeby przez sto lat czegoś nie umyli i nie odkurzyli. Gówno byś znalazła, a nie odciski palców! Poza tym, już przepadło, teraz musimy zwracać uwagę na dwie rzeczy. Coś małego ze skobelkiem… Już wiem!
– No? Co wiesz? Uporządkowałam jasnowidzenie.
– Było zamknięte na kłódeczkę, kluczyk został zgubiony, kupiono drugą kłódeczkę z zamiarem wymiany, tamtą oderżnąć, tę zawiesić. Nie zdążyli. Wszystko jedno, kto. Musimy szukać czegoś, zamkniętego na kłódeczkę bez kluczyka!
– Niezły pomysł – pochwaliła Kryśka jadowicie. – Nic się nie gubi równie łatwo, jak klucze. Wszystkie kłódeczki będziemy odrzynać?
– Nie narobiłaś się zbytnio do tej pory…
– Idiotka!!! Nie narobiłam się…!!!
– Mam na myśli przy odrzynaniu.
– No tak, wielkie szczęście jeszcze przede mną. Cóż za niebiańska perspektywa! Musiało ci rozum odebrać. Czym tak będziemy odrzynać? Siłą woli?
Podniosłam się, usiłując nie stękać, zabrałam ze skrzyni czarny, pierzasty kapelusz i przymierzyłam go przed lustrem. Musiałam sobie samej zmienić temat i odzyskać równowagę wewnętrzną, bo kretyńska kłódeczka wyraźnie zaczynała mnie ogłupiać. Poprzyglądałam się sobie przez chwilę i zrobiło mi się zdecydowanie przyjemniej. Krystyna przyglądała mi się również i złagodzenie uczuć nastąpiło u niej od razu.
– No dobrze. Buchwelem. Albo taką złodziejską piłką, gdzieś to chyba uda się kupić. Naodrzynamy się za całe życie. Zdejmij to ze łba i mów dalszy ciąg, czego jeszcze mamy szukać?
Z żalem zdjęłam kapelusz i znów usiadłam koło niej.
– Tej hipotetycznej sakieweczki. Nie wiem po co, więc nie zadawaj głupich pytań, na wszelki wypadek. Mam nadzieję, że jej nie przeoczymy, powinna być jaskrawa.
– E tam, mogła wypłowieć i teraz jest różowo szara. Poza tym, wcale nie musi to być sakieweczka, chociaż przyznaję, że owszem, nasuwa się. Lepiej zwracajmy wagę na muszelki.
Konkluzja nas jakoś usatysfakcjonowała. Zapakowałam starannie czerwono-muszelkowo-gąbczaste śmietki do chustki, chustkę zaś, razem z całą resztą, do sepecika. Podnosząc węzełek z podłogi, ujrzałam pod nim kawałek złożonego na czworo papieru, wypadł z sakwojażyka również i ukrył się pod tekstylnym chłamem.
Chwyciłyśmy go równocześnie z nową nadzieją.
Papierek stanowił coś w rodzaju pokwitowania. Wicehrabia de Pouzac odebrał bransoletę z wygrawerowanym napisem, a otóż wcale nie odebrał, bo kwit nie został podpisany. Nasza wiedza w tej kwestii była już dostateczna, żeby teraz ta bransoleta nie zaczęła nam bruździć.
– No tak, w ten sposób wiemy na pewno, co udało się znaleźć – stwierdziła Krystyna. – Nie ulega wątpliwości, że to jest ten właśnie zaginiony sepecik. Precz z niepewnością przynajmniej w tym jednym punkcie. Zabieramy.
Podniosłyśmy się wreszcie z tej podłogi ostatecznie. Znalezisko zabrałam do swojej sypialni, tak zdecydowała Krystyna, sakwojażyk był zabytkowy, jego zawartość również, wszelkie zabytki zaś wchodziły w zakres mojego zawodu i nadawałam się do ich pilnowania.
Późnym popołudniem, kiedy piłyśmy kawę na oszklonej werandzie, do szeroko otwartych drzwi zapukał kamerdyner w swojej normalnej postaci, już bez turbanu na siwych włosach. Przyzwyczajony do nas, nie zwracał się do powietrza między nami, tylko spoglądał zwyczajnie, to na jedną, to na drugą. Przeprosił uniżenie i spytał, czy jaśnie panienki raczą pozwolić, żeby coś powiedział.
Pozwoliłyśmy skwapliwie.
– Ale niech Gaston usiądzie – zaleciła Krystyna. – Gaston jest jeszcze po chorobie.
– W żadnym absolutnie wypadku – odparł z mocą. – Nie uchodzi.
– W takim razie nie będziemy rozmawiać – wtrąciłam się stanowczo. – I tak nie zrozumiałabym ani słowa, bo martwiłabym się, że Gastonowi zaszkodzi.
– Proszę natychmiast usiąść! – wydała rozkaz Krystyna.
Musiała mu się wydać w tym momencie nadzwyczaj podobna do prababki Karoliny, której dezyderaty przywykł spełniać bez szemrania, bo zrezygnował z protestów. Usiadł sztywno i uroczyście, broń Boże nie przy stole, tylko na stojącym z boku fotelu.
– Słuchamy – powiedziałam zachęcająco.
Kamerdyner odchrząknął i zaczął od razu do rzeczy.
– Otóż, proszę jaśnie panienek, ja tego bandytę rozpoznałem. Nie przyznałem się, bo to jest sprawa rodzinna i policji nic do niej. Ale jak się na mnie rzucał, dostrzegłem kawałek twarzy, a i wcześniej, kiedy grzebał w toaletce, rozpoznałem go tu, w ramionach.
Poruszył barkami bez mała jak hiszpańska tancerka i zamilkł, oczekując zapewne jakiejś naszej reakcji. Nie wypadało go rozczarować.
– I kto to był? – spytałam z zainteresowaniem.
– Ten Amerykanin, który tu przychodził i jaśnie panienki zaprosiły go na cały dzień do biblioteki. Na dwa dni nawet. A on już przychodził dawniej, do jaśnie pani hrabiny nieboszczki.
– No proszę! – wyrwało się Krystynie z triumfem.
Kamerdyner kiwnął głową, jakby tego się właśnie spodziewał.
– Pani hrabina kazała mieć na niego oko i powiedzieć, jakby się tu kręcił, ale parę lat go nie było. Ze sześć. Dopiero teraz znów się pokazał, mało się zmienił, właściwie wcale.
– A Gastona nie poznał? – zdziwiłam się. – Zachowywał się jak obcy. Kamerdyner nagle odrobinę się zmieszał.
– Nie. Bo nie tylko służby więcej mieliśmy, ale i ja wtedy wyglądałem inaczej. Wyznam chyba… Bałem się, że pani hrabinie wydam się za stary, zwolni mnie na łaskawy chleb, więc włosy miałem czarne, zawsze to trochę odmładza. Mógł mnie pomylić z naszym lokajem, Bernardem, którego tu już nie ma. On też był czarny. Ale to nie wszystko.
– A co jeszcze? – pomogła mu Krystyna.
Obie słuchałyśmy, nie kryjąc żywego zaciekawienia, więc kamerdyner się rozkręcał, sztywność w nim miękła trochę i przechodziła w przejęcie.
– A otóż jest taka rzecz. Jaśnie panienki zgadują, że służba zawsze więcej wie niżby się wydawało. I ja to wiem, ja stąd pochodzę, w zamku się urodziłem za pierwszej wojny, moja matka klucznicą była. Jaśnie hrabinę Klementynę jeszcze pamiętała ze swoich młodych lat, dwudziestu nie miała, kiedy tu straszne zamieszanie się zrobiło, jak wicehrabia de Pouzac, Gaston, którego imiennikiem jestem, tragiczną śmiercią zginął. Lady Justyna Blackhill, naówczas młoda panna, tu u babki mieszkała i w wielkim pośpiechu tam i z powrotem jeździła, a pani hrabina konferowała z policją. Jakiś ważny komisarz tu podobno przyjeżdżał. Matka mi o tym wszystkim niejeden raz opowiadała, a szczególnie wspominała na starość. I też nie w tym rzecz.
– O nie! – powiedziała Krystyna stanowczo i zerwała się od stołu. – Takich cudownych historii nie będzie Gaston opowiadał na sucho! Przyniosę wina!
Wybiegła, zanim nieszczęsny kamerdyner zdał sobie sprawę z przerażającej sytuacji. Jaśnie panienka leci obsługiwać jego, zamiast on jaśnie panienkę, niedopuszczalne i skandaliczne…! Poczerwieniał, usiłował też się zerwać, coś bełkocząc, ale usadziłam go z powrotem prawie przemocą.
– Proszę siedzieć spokojnie, moja siostra da sobie radę. Gaston wie doskonale, że już wypatrzyłyśmy najlepsze zamkowe wino i byle komu go zostawiać nie będziemy. Napijemy się razem, bo to, co Gaston teraz opowiada, warte jest tego z całą pewnością!
Krystyna, na szczęście, obróciła szybko i nie musiałam długo toczyć walki z uczuciami wiernego sługi. Pogodził się w końcu z wzięciem udziału w uroczystości, przez niego samego spowodowanej, i nie odmówił kielicha.
– No! – pogoniła Kryśka niecierpliwie. – Matka Gastona opowiadała i nie w tym rzecz. A w czym?
Kamerdyner podelektował się chwilę napojem i podjął relację.
– Tak się oto składało, że moja matka przyjaźniła się z osobistą pokojówką jaśnie panny Justyny, na imię jej było, pamiętam, Liselotte. Akurat kiedy przydarzyła się katastrofa wicehrabiego de Pouzac, oważ Liselotte łapała sobie narzeczonego, a chciała go złapać na męża. A tu jaśnie panna Justyna w podróż nagle ruszała i Liselotte musiała jechać razem z nią, chociaż ten amant na nią czekał. Wściekła była podobno tak, że aż z niej pryskało. W dodatku jaśnie panna Justyna pozostawiła ją na łasce losu w Calais i do Anglii pojechała sama, a przedtem czekała godzinami, nic nie wiedząc. To ją najwięcej gryzło, że nic nie wiedziała, o Liselotte mówię. Wróciła do Noirmont zapłakana i zła jeszcze więcej i mojej matce się zwierzyła, jak to normalnie, przyjaciółce.
Teraz już słuchałyśmy w pełnym napięcia milczeniu, bo zanosiło się na rewelacje. Delikatnie ujęłam butelkę i dolałam wina wszystkim. Kamerdyner napił się, chrząknął i odsapnął.
– Głównie to o sobie gadała, jak ją jaśnie panienka pokrzywdziła – ciągnął. – Dopiero jak się rozeszło, jak tam było z wicehrabią, gazety pisały o jakimś złoczyńcy, który się okazał niewinny, ale uciekł, ta Liselotte powiedziała coś więcej. Mojej matce powiedziała. Czekała otóż na jaśnie panienkę we fiakrze, czekała i czekała, oka nie odrywając od tego zaułka, gdzie jaśnie panienka weszła, aż tu nagle z owego zaułka wyleciał jakiś. Duży i młody chłop w surducie rozpiętym, a taki wystraszony, że mu oczy na wierzch wychodziły, konie od fiakra spłoszył i poleciał dalej. Rękami machał. Liselotte sama się wystraszyła, a jaśnie panienki ciągle nie było. Dopieroż po długim czasie wybiegła, pośpiech był ciągle, wysłała Liselotte na pocztę, a sama nagle do tej Anglii odjechała i tyle. Dobrze chociaż, tak ta Liselotte mówiła, że jakaś dziewczyna tam była, na nią czekała z zalecenia panienki, zapłakana i zatroskana, ale pomogła, do pociągu doprowadziła i pokazała, gdzie bilet kupić. Nic prawie nie mówiła, na żadne pytania nie chciała odpowiadać, parę słów jej się ledwie wyrwało. „Już go więcej nie zobaczę,” tak podobno rzekła, takim głosem, jakby zaraz się miała utopić. Z czego by wynikało, że ten wystraszony od niej uciekł. Nikomu innemu Liselotte nie powiedziała o tym ani jednego słowa, tylko mojej matce, a uczyniła tak na złość, bo przez te podróże narzeczony jej przepadł. Zacięła się przeto. I krótko potem, dwa miesiące nie minęły, jak od nas odeszła, jeszcze nawet jaśnie panienka Justyna nie zdążyła z tej Anglii wrócić, a nim odeszła, do mojej matki bez przerwy gadała i wspominała. Ale ciągle nie w tym rzecz.
– Jezus Mario – mruknęła Krystyna niemal ze zgrozą. – Chyba pójdę po drugą butelkę…
Powstrzymałam oboje, bo kamerdyner na te słowa też się ruszył.
– Spokojnie, jeszcze mamy prawie całe pół. Niech Gaston kontynuuje, bardzo proszę, to cudowna opowieść.
W tym momencie nadleciał jakiś cholerny ptaszek, usiadł na gałęzi tuż przy otwartym oknie werandy i zaczął się drzeć przeraźliwie. Gaston coś powiedział, ale nie dało się tego słyszeć.
– A sio!!! – wrzasnęła Krystyna okropnie.
Ptaszek przekrzywił główkę, popatrzył na nią czarnym koralikiem, ćwierknął i znów zaczął się drzeć, nie mając najmniejszego zamiaru odlatywać. Nagle poczułam, że z serca nie znoszę przyrody żywej, zerwałam się od stołu, runęłam do okna i machnęłam energicznie tym, co trzymałam w ręku. Kieliszkiem wina, którego resztki wychlupnęły na zewnątrz. To się wreszcie draniowi nie spodobało, odleciał z wyraźną urazą.
I równocześnie coś zaszeleściło pod oknem. Jakby zwierzę w suchej trawie. Wychyliłam się gwałtownie i ujrzałam jakiegoś chudego chłopaczynę, przytulonego do muru. Spojrzał na mnie, zdetonowany, ale wcale nie przestraszony, jakby się chwilę zastanawiał, po czym szmyrgnął błyskawicznie za narożnik werandy, niknąc z moich oczu.
A jednak kamerdyner zdążył. Nagle znalazł się obok mnie, też wychylony, i popatrzył za chłopakiem. Po czym comął głowę do wnętrza.
– A otóż to właśnie – rzekł uroczyście.
Bez słowa Krystyna poderwała się, wypadła do zamku biegiem i wróciła, zanim zdążyliśmy usiąść z powrotem, z tym że teraz usadziłam wiekowego sługę przy samym stole. Patrzeć nie mogłam, jak się gimnastykuje sięgając po kieliszek, cenna była w tej chwili jego praca umysłowa, a nie ćwiczenia fizyczne. Rozlałam resztę z poprzedniej butelki, bo Krystyna, oczywiście, przyniosła nową.
– To, w czym rzecz, należy uczcić – oznajmiła stanowczo. – Bez względu na to, co to jest.
– Otóż to – przyświadczył jakby kamerdyner. – Leonek Bertoiletta, oberżysty, bo jaśnie panienki mało bywają i mogą tego nie wiedzieć. Podsłuchiwał.
Brzmiało to jakoś tak, że nawet nie umiałyśmy sprecyzować żadnego pytania. Gapiłyśmy się na niego intensywnie i okazało się, że to wystarczy.
– Będę jednak mówił po kolei, jeśli jaśnie panienki pozwolą…
– Tak – zgodziłam się z szalonym naciskiem.
– Zatem, za moich czasów, a młody wtedy byłem bardzo, dwadzieścia dwa lata miałem zaledwie, krótko to było przed drugą wojną, zmarła szczęśliwie…
Zająknął się nagle i chyba ugryzł w język. Po krótkim namyśle podjął z wyraźną determinacją:
– Zmarła ówczesna hrabina Maria-Luiza i nastała jaśnie pani Karolina. Bałagan w zamku panował okropny, moja matka tym się gryzła i może ze zgryzoty wcześniej poszła na tamten świat. Nieboszczka hrabina Maria-Luiza skąpa była, co tu ukrywać, do niemożliwości i chociaż lasy jeszcze mieliśmy, palić nie pozwalała, aż mróz chodził po sypialniach. Raz woda w rurach zamarzła i wtedy wreszcie trochę się opamiętała. Świeć Panie nad jej duszą… Jaśnie pani hrabina Karolina zaczęła robić porządek, moja matka, jeszcze żywa, pomagała jej w tym, no i zdarzyło się, że jaśnie pani do niej rzekła: „Gdybyś, Klotyldziu, natknęła się gdzieś na taki stary żółty sakwojażyk, nie dotykaj go, tylko powiedz mi o nim. Może się tu gdzieś poniewierać, a to pamiątka”. I tyle. Więcej na ten temat mowy nie było. Ale że jaśnie pani hrabina szukała, to wiem na pewno, bo niejeden raz widziałem na własne oczy, jak sprawdzała po szufladach i komodach…
Krystyna nagle uniosła kieliszek.
– Gastonie – powiedziała uroczyście – Wasze zdrowie! Obyście żyli szczęśliwie jeszcze co najmniej sto lat.
Życzenie było może nieco na wyrost, ale kamerdyner odpowiedział z galanterią.
– I wzajemnie, zdrowie jaśnie panienek! Otóż, wracając do rzeczy, czytać umieli tu wszyscy i z gazet było wiadomo, że ów jakiś podejrzany, co się okazał niewinny, posiadał żółty sakwojażyk. Ten, co mam na myśli, od wicehrabiego de Pouzac. Przepadł on podobno, ten sakwojażyk, ale chyba nie całkiem, skoro pani hrabina go szukała, a do tego jeszcze opowiadania matki ja doskonale pamiętałem. Mówiła Liselotte wyraźnie, że leciał, nic nie miał i machał rękami. Gdzież zatem sakwojażyk…?
Urwał na chwilę, napił się wina i popatrzył na nas z wyraźnym triumfem. Mogłyśmy mu powiedzieć, gdzie w tej chwili znajduje się żółty niegdyś sakwojażyk, ale chłonęłyśmy relację tak, że na gadanie własne nie starczało miejsca. Wyraźnie było przy tym widoczne, że on ciągle do czegoś zmierza i jeszcze to nie koniec rewelacji.
– No i ostatnimi czasy zaczęło się – podjął.
– Parę lat temu, jeszcze dobrze przed śmiercią jaśnie pani Karoliny, przyjechało tu dwóch. Ten Amerykanin i jeszcze jaki drugi, też z Ameryki. Głównie ten drugi, starszy, z jaśnie panią rozmawiał, a ja wiem, że chciał zamek kupić ze wszystkim. A ten młodszy, co był tu i teraz, węszył. Znajomości nawiązywał, dawnej służby szukał, wino stawiał komu popadło. I jeden raz się naciął. Proszę jaśnie panienek, bardzo przepraszam, czy nie szkoda tego wina dla kamerdynera…?
– Nikt na nie więcej nie zasługuje niż wy, Gastonie – odparła Krystyna stanowczo, dolewając mu bez żadnych oznak skąpstwa.
– Słuchamy dalej – podsunęłam zachęcająco. – W życiu nie słyszałam nic równie pięknego.
Kamerdyner skłonił się elegancko i wrócił do tematu.
– Jest tutaj jeden taki, który jeszcze nigdy w życiu nie był pijany, ale udawać potrafi doskonale. Favier niejaki, w oberży usługuje, a jego ojciec dawnymi czasy służył u nas. Naprawiać umiał wszystko, czy to zamki, czy krany, a nawet elektryczne instalacje, czy zegary, czy drewno, czy cokolwiek, cały czas miał robotę, bo po pani hrabinie Marii-Luizie wszystko się sypało. Umarł krótko przed tymi Amerykanami, ów młodszy zaś uczepił się jego syna. Pierre Favier i połowy tego, co ojciec, nigdy nie potrafił, ale do różnych usług bardzo się nadaje, a od ojca mógł dużo słyszeć. Amerykanin tak pewnie myślał, bo spróbował go upić i wywlec z niego, co wie, a skutek był taki, że sam się upił strasznie, młody Favier zaś tylko udawał. I nie Amerykanin od niego, ale on od Amerykanina wszystkiego się dowiedział.
Bardzo to jakieś były ważne rzeczy, o których jaśnie panienki też powinny wiedzieć, tak mówił. Mnie powiedzieć nie chciał niczego, tyle tylko, że o jakiś wielki klejnot chodzi, a czy w ogóle powie komu, czy nie, to jeszcze nic pewnego. Amerykanin pieniądze mu dał za milczenie. No i oto znów przyjechał, a ja sam, proszę jaśnie panienek, na szperaniu go złapałem. I to byłoby wszystko, całe sedno rzeczy.
Zamilkł tak nagle, z wielką satysfakcją popijając wino, że przez długą chwilę milczałyśmy również. Przypomniały mi się zapiski prababki.
– Na litość boską, dlaczego Gaston nie powiedział tego prababci Karolinie?! – wykrzyknęłam z wyrzutem.
– Ponieważ, proszę jaśnie panienki, wiem o tym od wczoraj – oparł kamerdyner spokojnie. – O tym pijaństwie, znaczy. Ten głupi Favier nigdy o tym nie gadał, dopiero wczoraj, ni z tego, ni z owego, złapał mnie, przyszedłszy do zamku, i powiedział, że skoro dostałem po głowie, mam chociaż prawo wiedzieć dlaczego. I opowiedział, jak tamten upijał go i pytał, i sam się wygadał. Ja też pozwoliłem sobie od razu jaśnie panienki powiadomić. Na wszelki wypadek.
Krystyna oprzytomniała pierwsza, chociaż wcale nie byłam pewna, czy zupełnie.
– Gastonie – rzekła podniośle – to są informacje niezmiernie ważne. Coś o tym słyszałyśmy, ale niejasno, teraz widzimy, że wszystko prawda. Nie wiem, jak możemy się wam odwdzięczyć…?
Jak się okazało, kamerdyner na ten temat miał pogląd wyrobiony.
– Gdyby istotnie sprawa szła o jakiś wielki klejnot – powiedział skromnie – i gdyby jaśnie panienkom udało się ów klejnot odnaleźć, chciałbym go przed śmiercią zobaczyć na własne oczy. Nic więcej.
– To macie u nas jak w szwajcarskim banku…
Nagle otrzeźwiałam bardziej niż moja siostra.
– Zaraz – powiedziałam – a co robił tutaj ten chudy gówniarz? Powiedzieliście na jego widok, że to jest właśnie sedno rzeczy…?
Kamerdyner, dumny z siebie i upojony obietnicą Krystyny, jakby się przecknął i wrócił do świata.
– A, właśnie! To też mi powiedział młody Favier. Otóż Amerykanin przed wyjazdem skaptował sobie pomocników. Tego Leonka opłacił, żeby penetrował i podsłuchiwał wszystko, a szczególnie patrzył jaśnie panienkom na ręce. Leonek wkręci się wszędzie, ciągle go tu widywałem, ale nie chciałem jaśnie panienek deranżować. Jednak od wczoraj widzę, że trzeba.
– Sądzę, że przede wszystkim trzeba pogadać z tym młodym Favierem – zaopiniowała Krystyna z energią, całkowicie już wróciwszy do równowagi. – Gdzie go możemy znaleźć?
– Jak nie w oberży coś robi, to na pewno jest u siebie. O tej porze, tak przed zachodem słońca, powinien być w domu. Mieszka zaraz za krzyżem, gdzie przy drodze taki wielki kasztan rośnie.
– Myślicie, że nam coś powie?
– Tego nie można być pewnym. Ale kto wie…?
Zostawiając kamerdynera przy resztkach wina, biegiem opuściłyśmy siedzibę przodków.
Przy całej zamkowej robocie nie zwracałyśmy uwagi na to, jak wyglądamy, jednakowo czy różnie. Obie z upodobaniem ubierałyśmy się na zielono, bo był to kolor wyjątkowo dla nas twarzowy. Przez czysty przypadek miałyśmy akurat na sobie prawie identyczne kiecki, Kryśka zieloną w białe paski, ja zaś białą w zielone paski. Gdyby zrobić z tego jeden kostium, wypadłaby szalenie elegancka całość. Przejęte opowieścią kamerdynera, nie miałyśmy teraz głowy do garderoby i nie zajmował nas ten problem.
Wiedziałyśmy, gdzie stoi krzyż i gdzie rośnie wielki kasztan, penetrację terenu przeprowadziłyśmy w dzieciństwie i do tej pory nam w pamięci została. Trafiłyśmy jak po sznurku. Dawna oberża, rzecz jasna, obecnie była małym prywatnym hotelikiem.
Młody Favier, na oko mniej więcej czterdziestopięcioletni, siedział przed domem na ogrodowym krześle, przy ogrodowym stoliczku, i pociągał wino z oplecionej flaszki. Promieniowała z niego błogość, drzemał zapewne, bo oczy miał przymknięte. Nie miałyśmy cierpliwości czekać, aż się przecknie sam z siebie, obudziłyśmy go bez żadnych skrupułów.
– Dobry wieczór, panie Favier!
Średnio młody Favier drgnął, otworzył oczy, spojrzał i natychmiast zacisnął powieki. Potem uchylił je ostrożnie, znów spojrzał i na jego twarzy ukazał się wyraz tak śmiertelnego przerażenia, jakiego chyba nigdy żaden mężczyzna w dziejach świata nie doznał na widok młodej i, bądź co bądź, niebrzydkiej kobiety, nie trzymającej w rękach żadnego morderczego narzędzia.
– Święty Piotrze – wymamrotał. – Jakże to…? Nic prawie nie piłem… Pierwszy raz w życiu…
Zamrugał oczami, przymknął lewe i popatrzył na nas prawym. Następnie powtórzył operację z drobną odmianą, zasłonił sobie prawe i popatrzył lewym. Stałyśmy tuż obok niego, zaabsorbowane własnym problemem, nie zorientowałyśmy się od razu, o co mu chodzi, dopiero kiedy pochylił się ku przodowi i tknął palcem Krystynę, trafiając ją w żołądek, dotarło do nas.
– Ta jest prawdziwa – mruknął pod nosem. – Tamta nie…
Machnął ręką, odpędzając moje widmo. Stało się jasne, że widzi podwójnie, upił się zatem po raz pierwszy w życiu. Mogłyśmy wyprowadzić go z błędu, ale nie było to nic pilnego. Przysunęłyśmy sobie jeszcze dwa krzesła i usiadłyśmy obok niego.
– No, panie Favier, pan nas zna, prawda? – powiedziała Krystyna. – Jesteśmy z zamku.
Favier na razie nie odzywał się do nas. Pilnie przyjrzał się słupkom własnego, walącego się nieco, ogrodzenia, potem obejrzał pień kasztana, z uwagą popatrzył na flaszkę i szklankę, wszystko niewątpliwie było pojedyncze, ośmielił się zatem zwrócić wreszcie wzrok na to coś podwójnego. Jedną babę w dwóch osobach.
– Jaśnie pani… – zaczął i urwał. Nie wytrzymał, pochylił się do przodu i pomacał nas obie równocześnie, mnie chwytając za kolano, a Krystynę za rękę. – Jaśnie pani jest jedna czy dwie? Ja jestem trzeźwy czy pijany?
– Jest pan trzeźwy, a nas jest dwie – odparłam uprzejmie. – Nigdy w życiu pan nie był pijany i dlatego narwał się na pana ten głupek z Ameryki.
– Podobne jesteśmy po prostu – dodała Krystyna pobłażliwie. – Bliźniaczki. Niech pan nie zwraca uwagi i niech pan powie, co ten kretyn opowiadał.
Ulga, jakiej nieszczęśnik doznał na tle własnego pijaństwa, była tak wielka, że pozbawiła go wszelkich hamulców. Nie wiadomo, czy powiedziałby nam cokolwiek, gdyby nie to straszliwe zaskoczenie. Teraz, wyzwolony z obaw i radosny, zachichotał złośliwie i lunął z niego potok zwierzeń.
Otóż ten cep, Amerykanin, piątej butelki nie wytrzymał, jak mu się gęba rozwarła, tak zamknąć jej nie dał rady. Wszystko wygadał. Jego pradziadek do Ameryki przyjechał z Francji jeszcze dobrze przed pierwszą wojną światową. Jubiler to był i jubilerstwem się zajął, teraz po nim wielką firmę mają, ale odżałować nie mógł jednego. Jego ojcu opowiadał, pradziadek znaczy, że tu, we Francji, bezcenny klejnot stracił, w ręku go miał, ten klejnot, i jakoś mu przepadł, został, bo sam musiał uciekać w wielkim pośpiechu, posądzony o zbrodnię, której wcale nie popełnił. Klejnot zostawił chyba u narzeczonej, bo gdzieżby inaczej, skoro najpierw go miał, a potem nie miał, a potem wpadł on w ręce hrabiów de Noirmont, pewnie całkiem bezprawnie. Można go niby odzyskać i on sam po to tu przyjechał. Gdzieś on leży w zamku, nikt o nim nie wie, możliwe, że ciągle leży w jego, tego pradziadka, sakwojażyku, takim żółtym, skórzanym. Sakwojażyk został u narzeczonej, oni zaś, rodzina, przeprowadzili całe śledztwo i wyszło im, że ta narzeczona w zamku Noirmont mieszkała, poślubiwszy jakiegoś łobuza stąd. Zatem tutaj szukają. Własność to ich była pamiątkowa, a do tego w owym sakwojażyku były pradziadkowe wielkie pieniądze, pugilares czy coś tam, złota papierośnica i w ogóle majątek. Stracili, próbują odzyskać, bo co szkodzi spróbować…?
W tym miejscu szok mu minął i potok wysechł gwałtownie. Zamknął gębę, nalał sobie wina i wypił, zaskoczony sobą tak, że nawet nie poczęstował dam. Damy nie były drobiazgowe, opowieść usatysfakcjonowała je dostatecznie i niczego więcej nie chciały.
– No i popatrz, gdyby ścierwo powiedziało to wszystko prababci, może ten cholerny diament leżałby już w sejfie – powiedziała gniewnie Krystyna w drodze powrotnej. – Prababcia dysponowała większą wiedzą ogólną niż my, nie wszystko przecież zapisała, zorientowałaby się może, gdzie szukać…
– Prababcia była jedna – zwróciłam jej uwagę. – Przysięgnę, że jednej nie powiedziałby ani słowa. Zauważ, jak go zamurowało, ledwie przyszedł do siebie.
– Musiał go Heaston nieźle postraszyć…
Kamerdyner czekał na nas, płonąc ciekawością i usiłując to ukryć pod powierzchnią służbistej sztywności. Na werandzie jednakże stała na stole nowa butelka wina i dwa kieliszki. Kazałam natychmiast przynieść trzeci.
Przyniósł posłusznie i usiadł z nami po nieco już krótszym oporze. Historyczna sensacja przebijała nawet wieloletnią tresurę.
– Powiedział nam wszystko, co usłyszał od tego bęcwała – oznajmiła Krystyna od razu, nie trzymając wiernego sługi w niepewności. – Nareszcie wiemy, o co tu chodzi i skąd te podchody. Rzeczywiście, chcą znaleźć zaginiony klejnot, pradziadek tego barana rości sobie prawa do niego, to znaczy rościł, bo sądzę, że już nie żyje. Uciekając do Ameryki podobno zostawił tę rzecz tutaj, we Francji…
– Ale muszę Gastona rozczarować – wtrąciłam z westchnieniem. – Za co bardzo przepraszam. Myśmy na początku wcale nie szukały żadnego klejnotu, tylko recept zielarskich, które znajdowały się w bibliotece. Byłyśmy do tego zmuszone…
Streściłam mu testament prababci, byłam zdania, że należy mu się pełne wyjaśnienie. Krystyna mnie wspomogła, podzieliwszy widocznie moje zdanie. Następnie, wyjrzawszy przez okno i stwierdziwszy, że nikt nie podsłuchuje, posunęłam się dalej, wyjawiłam kolejne odkrycia i nadzieje w kwestii owego klejnotu, sukcesywnie rosnące. Zapewniłam, że wedle dokumentów rodzinnych skarb należy do nas prawnie i nikt nie może nam go odebrać, gdyby nastąpił cud i ścierwo zostałoby odnalezione.
Zmierzchła z początku twarz wiernego kamerdynera rozjaśniała się stopniowo.
– Zatem, proszę jaśnie panienek – rzekł w końcu, podnosząc się z krzesła – jestem zupełnie pewien, że jeszcze za życia ujrzę tę rzecz. Czy przynieść więcej wina?
– Tak – odparła Krystyna stanowczo. – Bardzo prosimy.
Wiadomość, że Iza przyjechała do Warszawy, spadła na mnie jak grom z jasnego nieba.
Iza była moją najbardziej nielubianą przyjaciółką i odznaczała się tym, że jeszcze od szkolnych czasów z maniackim uporem usiłowała podrywać moich chłopaków. Nie interesowali jej inni, tylko ci, przynależni do mnie, przy czym, nie wiadomo dlaczego, chłopakom Krystyny dawała spokój. Może była to kwestia gustu. Być może nawet w pierwszych chwilach nie zdawała sobie sprawy, której z nas wydziera amanta, ale w praktyce z reguły padało na mnie, przysparzając mi razem zdenerwowania i triumfów, bo sukcesy osiągała bardzo mierne. Parę lat temu wyjechała do Stanów i miałam z nią spokój, wystarczyło unikać spotkań, kiedy składała wizyty w ojczystym kraju. Poślubiła jakiegoś milionera i obrosła w dostatki wręcz nieprzyzwoite, nie ciekawiło mnie to specjalnie, prawie o niej nie pamiętałam. Okropnej informacji udzieliła mi teraz Krystyna, która dzwoniła do Warszawy co drugi dzień, pilnując Andrzeja, żeby przypadkiem nie wyjechał do tego idiotycznego Tybetu. Tym razem trafiła na Agnieszkę, jego młodszą siostrę, i zanim podszedł do telefonu, Agnieszka zdążyła uszczęśliwić ją oceanem plotek. Znała nas obie, znała także Pawła.
– Słuchaj, ona mówi, że ta suka owdowiała i siedzi na strasznej forsie – powiedziała moja siostra nerwowo, odrywając mnie od hinduskich dupereli, które usiłowałam oczyścić z kurzu i wycenić. – Przyjechała i kręci się koło Pawła. Jak dotąd, mało ukręciła, bo Paweł dopiero co wrócił skądś tam, ale strzeżonego i tak dalej. O interesowność jej nie posądzi, to odpada, ona się tarza w złocie.
Miedziany dzbanek z brzękiem wyleciał mi z rąk. Krystyna podniosła go odruchowo i razem z tym dzbankiem zaczęła latać po pokoju, kontynuując sprawozdanie.
– Ja w ogóle wracam, to znaczy nie wiem, czy całkiem, może tu wrócę, ale wracam. Andrzej wytrzymał dwa miesiące, a teraz go niesie. Muszę mu zawieźć plon po prababci, inaczej krewa, może kocha także i mnie, ale więcej kocha himalajskie zielsko, niech to cholera. Mówiłam, żeby tu przyjechał, ale powiada, że to ostatnia chwila na jesienne zbiory, diabli nadali pory roku, nie ma siły, rzucam pracę, jadę z nim razem, parę złotych z tego spadku chyba mamy…?
Zatrzymała się nagle i popatrzyła na mnie pytająco, tuląc dzbanek do łona. Ogłuszona własną komplikacją, spróbowałam oprzytomnieć.
– W rękach trzymasz w tej chwili jakieś dwa tysiące dolców – odparłam z rozgoryczeniem. – Czekaj, ja też jadę. Sprzedaż tych rzeczy musiałaby potrwać, a Izunia, nie ma obawy, weźmie dobre tempo. Pewnie przywiozła rolls-royca ze złotymi klamkami… Poza tym, szkoda mi tego…
Krystyna z lekkim roztargnieniem obejrzała dzbanek i odstawiła go na komodę.
– Nie odebrałyśmy z sejfu biżuterii przodków – przypomniała.
– Biżuterii też byłoby nam szkoda, zapewniam cię.
– Może jest tam coś cennego i śmiertelnie obrzydliwego…? Nie, co ja mówię, wszystko wymaga czasu. Trudno, jadę!
Podniosłam się z krzesła, bo wreszcie przestałyśmy używać podłogi, jako jedynego siedziska. Już zaczęłam myśleć konstruktywnie. Zamierzałam pierwotnie zrobić tu porządek, posegregować antyki, przymierzyć się do ewentualnej sprzedaży, ale wszystko to było dla Pawła. Bogata i wolna Iza stanowiła zagrożenie śmiertelne, wreszcie kobieta, która jego forsę może mieć gdzieś, skusi go, a mnie tam nie ma, żadnej zapory… O nie, tego to ja tak nie zostawię! Też jadę natychmiast, byle jakoś racjonalnie…
– Zabieramy kapelusz – rzekłam stanowczo. – Musimy jechać przez Paryż, trzeba zrobić przelew na konta. Trochę weźmiemy gotówką…
– Dużo gotówką, bo przelew długo idzie.
– …i rzucimy okiem na te rodzinne precjoza. Może znajdzie się w nich jaki efektowny pierścionek albo co…
– Ale żadnego nocowania! Mam gdzieś kamienice prababci! Ruszamy od razu i jedziemy jednym ciągiem!
– To bierz się za robotę i pakuj ten przyrodniczy chłam. Czekaj, bez wygłupów, jedenasta dochodzi, musimy się przespać i ruszamy jutro rano…
Wczesnym popołudniem miałyśmy załatwione wszystko. Pieniądze na konta poszły, gotówki miałyśmy przy sobie znacznie więcej niż pozwalały jakiekolwiek przepisy, ale obie o zamierzonym wykroczeniu zapomniałyśmy natychmiast, bo biżuteria przodków znacznie przerosła nasze nadzieje. Wybrałyśmy z niej parę skromnych sztuk, resztę nadal pozostawiając w sejfie.
– I to się nazywało zubożenie – mruknęła Krystyna, przesuwając między palcami rozmigotany naszyjnik. – To przecież prawdziwe…? Diamenty co najmniej po cztery karaty, gdzie ja się w to ubiorę?! Na plaster mi to w ogóle, to ty masz się obwiesić jak choinka wielkanocna, a nie ja! No nic, aż do naszej granicy spokój, ale nie wiem, czy u nas nie popatrzą…
– Powiemy, że sztuczne. Jeśli już, prędzej się uczepią kapelusza. A w ogóle nie zawracaj głowy, kogo obchodzą drobiazgi, gdybyśmy jechały wagonem kolejowym, to jeszcze…
– A owszem, wagon kolejowy na szosie mógłby obudzić sensację…
Tym razem prowadziłyśmy na zmianę i rzeczywiście, dałyśmy radę dojechać do Warszawy jednym ciągiem, ale z przerwami na posiłki. Obie byłyśmy wściekłe i niespokojne, ale udało nam się nie pokłócić, głównie z tej racji, że odpadały pogawędki. Przez całą drogę jedna jechała, a druga spała na tylnym siedzeniu, bo jednak, ogólnie biorąc, byłyśmy raczej niewyspane.
Samochód Krystyny stał na strzeżonym parkingu tuż koło jej domu.
– Nie biorę tego do mieszkania – oświadczyła, ziewając i wywlekając z mojego bagażnika wielki tobół. – I tak zaraz jutro zawiozę Andrzejowi…
– Głupia jesteś – skrytykowałam. – Lepiej, żeby on przyjechał do ciebie, zapanujesz nad sytuacją. A w ogóle, jak znam życie, ten samochód powinni ci ukraść dzisiejszej nocy.
Zawahała się.
– Może masz rację… Zaraz, zdaje się, że on mi nawalał i nic nie zrobiłam, nie wiem nawet, czy ruszy. Wyleciał mi z głowy. No dobrze, pomóż mi, doniesiemy do windy.
Pozbyłam się jej. Mogłam teraz wreszcie zająć się sobą i Pawłem.
Nie doczekałam do jutra, zadzwoniłam od razu, ledwie wszedłszy do mieszkania. Przez telefon nie było widać, jak wyglądam, i mogłam sobie na to pozwolić, osobiście nie pokazałabym się mu w tej chwili za skarby świata. Ostatnie dwie doby trochę się na mnie odbiły, widziałam to po Krystynie, ujawniło się nasze trzydzieści lat, a nawet gdybym miała osiemnaście, też byłabym brudna, rozczochrana i zmięta. Telefon był czystym błogosławieństwem.
– Pawełku…? – powiedziałam, kiedy podniósł słuchawkę.
Jęknął.
– Dziewczyny, rany boskie, dajcie mi chwilę wytchnienia…!
Rozłączyłam się nawet dość spokojnie, nie rozwalając aparatu. Dziabnęło mnie tak, że na chwilę straciłam dech, miałam wrażenie, że się udławię. Siedziałam nieruchomo, niezdolna do najmniejszego gestu i próbowałam opanować szok.
Telefon zadzwonił. Paweł.
– Joanna…? Jesteś. Słuchaj, czy to ty przed chwilą dzwoniłaś? Nie poznałem twojego głosu, nie spodziewałem się, uświadomiłem sobie, że to chyba ty dopiero, jak odłożyłaś słuchawkę! Natychmiast do ciebie przyjeżdżam!
– Nie.
– Owszem, tak.
– Nie wpuszczę cię!!! – wrzasnęłam, ale już się rozłączył.
Poderwało mnie z fotela. Co nie wpuszczę, jakie nie wpuszczę, miał klucze od mojego mieszkania, tak jak ja miałam wszystkie do jego domu. Nie zamknę się przecież przed nim na łańcuch!
Runęłam do łazienki, po drodze zdzierając z siebie przykurzone łachy. Pod prysznic natychmiast, lepszy kąpielowy ręcznik i turban na mokrej głowie niż ta wygnieciona szarość, pięć minut wody i mydła i już nie będę taka udeptana. Dzień biały, godziny szczytu, nie dojedzie wcześniej niż za kwadrans, dlaczego w ogóle on był w domu o tej porze, co on tam robił…?!
Dziwne może było pytanie, co człowiek mógł robić we własnym domu, ale Pawełek na ogół wychodził rano i wracał wieczorem. W ciągu dnia pracował, siedział w swojej firmie, załatwiał interesy, spotykał się z ludźmi, obiad przeważnie jadał w mieście, prowadził ruchliwy tryb życia. W pełni tego świadoma, zadzwoniłam tylko na wszelki wypadek, tak sobie, i szlag trafił mnie szybciej niż zdążyłam się zdziwić. Idiotka. Jednak trzeba było zacząć od siebie…
Gorąca woda i dzika emocja, razem wzięte, pomogły błyskawicznie. Po czternastu minutach Paweł najpierw zadzwonił, a potem zachrobotał kluczem. Na głowie rzeczywiście miałam turban z ręcznika, na sobie szlafrok, ale twarz już mi prawie wróciła do równowagi i mogłam być oglądana. W momencie jego wejścia wytrząsałam pod oknem całą zawartość torebki, żeby znaleźć na jej dnie jedyny dobry pilnik do paznokci. Woziłam go ze sobą wszędzie, nie mogąc jakoś trafić na drugi, równie doskonały egzemplarz, mimo iż kupowałam pilniki po całej Europie. Ten jeden był ciągle najlepszy i nie umiałam się bez niego obejść, a przed chwilą właśnie, w tym wściekłym pośpiechu, paznokieć mi się nadłamał. Nie zdążyłam wygrzebać narzędzia, a tym bardziej posłużyć się nim, bo Paweł był już w pokoju.
– Po drodze udało mi się zastanowić – powiedział po bardzo długiej chwili, wypuściwszy mnie z objęć. – Korki cholerne…! Przez przypadek zyskałaś dowód, jak się odnoszę do wszystkich innych dziewczyn, poza tobą. Nawet nie będę cię przepraszał, skąd miałem wiedzieć, że to ty, z Francji dzwoniłaś wieczorem, a nie w dzień.
– W dzień cię nie ma. I prawdę mówiąc, miałam zamiar zadzwonić do babci, a twój numer wypukałam odruchowo. Skąd się wziąłeś u siebie?
– Wylałem sobie kawę na spodnie i musiałem skoczyć do domu, żeby się przebrać. Zły byłem jak diabli, ale przeszło mi od razu. Wróciłaś na dobre czy tylko na chwilę? Boże, jak ja się za tobą stęskniłem!
Przyjrzałam mu się. Był normalny, kochający, oczy mu się do mnie śmiały, chyba Izunia nie zdążyła jeszcze przegryźć mi gardła. Doznałam ulgi, ale nie popuściłam tak od razu. Sięgnęłam po pilnik i zaczęłam naprawiać paznokieć.
– No dobrze, a o co właściwie chodzi z tymi dziewczynami? Obrzydło ci powodzenie?
– Jakbyś zgadła. Jakiś urodzaj ostatnio zatruwa mi życie. Chociaż może krzywdzę resztę, bo głównie jedna mi wisi kulą u nogi. Podobno twoja szkolna przyjaciółka, niejaka Iza Marten, przyjechała ze Stanów i trafiła na mnie szukając ciebie. Tak twierdziła. Wiesz coś o niej?
Teraz doznałam już nie tylko ulgi, ale zgoła błogości. Sam powiedział o Izie, a zastanawiałam się, jak o nią spytać, nie przyznając się, że w ogóle wiem o jej przyjeździe. Nie wyglądało na to, żeby go zachwyciła.
– Prawdę mówiąc, myślałem, że to ona dzwoni – zwierzał się Paweł dalej. – Dlatego wydałem okrzyk ogólnie odstręczający. Myślałem, że tak wypadnie dyplomatyczniej, głupio mi było odpędzać ją wprost. Atrakcyjna dziewczyna, ale coś mnie od niej odrzuca, ciekawe co…
– Charakter – wyjaśniłam, bo już nie wytrzymałam. – Ma takie różne cechy, których niby nie widać, ale coś tam się wydziela. Cieszę się bardzo, że to zauważyłaś. Śpieszysz się gdzieś czy dasz się podjąć czymś dobrym?
– Pośpiech przestał mnie chwilowo interesować, a coś dobrego widzę przed sobą i nie będę na to dłużej czekał. Mówię przecież, że się za tobą stęskniłem…
Odpowiednio później na nowo owinęłam włosy ręcznikiem i włożyłam szlafrok. Przez bujnie kwitnącą błogość, przebijała się myśl, że chyba jednak jestem idiotką bezkonkurencyjną, po cholerę stwarzam trudności, przecież on mnie kocha! A ja w nim widzę generalny sens życia i sama sobie tego sensu żałuję, wyjść za niego, mieszkać razem, spać w jednym łóżku, przyrządzać mu sałatkę z krewetek, rodzić jego dzieci… To nie, zamiast się poddać sytuacji, latam za diamentem!
W tym momencie Paweł powiedział czule i jakby z podziwem:
– Jesteś jedyną kobietą na świecie, która daje mi wszystko co najlepsze, niczego ode mnie nie chcąc. Zaczyna mnie to męczyć, ale ten rodzaj tortur da się znieść z przyjemnością.
No i załatwił mnie. Tylko mężczyzna może być taki głupi…
– Mówiąc o czymś dobrym, miałam na myśli inny rodzaj rozpusty – powiadomiłam go. – Przywiozłam wino pradziadka, jeszcze takiego nie piłeś, bo nie ma go nigdzie, poza naszą piwnicą. Spróbujemy? Na zakąskę mamy serek i solone migdałki.
– Przez żołądek trafiasz mi prosto do serca… O rany boskie, a co to…?
Teraz dopiero zauważył śmietnik, jaki zrobiłam na stoliku zawartością torebki. Nie zdążyłam schować tego z powrotem. Spod dokumentów, kosmetyków, pieniędzy, papierosów, zapalniczek, rozmaitych kwitków i papierków, wybłyskiwał diamentowy naszyjnik, który Krystyna wrzuciła mi tam luzem. Zabrane z sejfu pierścionki i kolczyki wysunęły się z małej torebki po puszku do pudru i też nieźle świeciły. Paweł wziął to do ręki i przez chwilę oglądał w skupieniu.
– To z tego spadku, po który pojechałaś? – spytał z wyraźnym zainteresowaniem. – Całkiem niezłe, trochę się na tym znam. Takich szmaragdów jeszcze i dziś się u nas nie dostanie, stary szlif…
W mgnieniu oka postanowiłam wykorzystać okazję. Podniosłam się znad torby z butelką wina w garści, oddałam mu butelkę i wyjęłam z ręki kolczyki.
– Otwórz to, korkociąg jest w kuchni, w szufladzie. Uczcijmy spotkanie wszechstronnie.
Zanim wrócił z korkociągiem i kieliszkami, już wpięłam w uszy wiszące kolczyki. Ręcznik na głowie miałam też zielony, pasowało idealnie. Mignęło mi w głowie, że w tych kobietach chyba coś jest, od klejnotów nabierają urody, sama we własnych oczach zrobiłam się piękniejsza. Paweł spojrzał…
Mniej więcej po godzinie dokończył otwierania butelki, a mnie się udało wyjąć z torby migdałki i serek. Kupiłam te produkty spożywcze po drodze, wiedząc doskonale, że w domu nie mam nic do jedzenia. Nie do restauracji jednakże przyszedł, a wszystko wskazywało na to, że istotnie był za mną stęskniony.
Wypędziłam go dość późnym wieczorem, bo musiałam jednak odpocząć i zaopiekować się sobą gruntowniej. Znów pożałowałam, że nie mieszkamy razem, a Paweł pomamrotał nawet coś na ten temat. Zostawszy sama, zmoczyłam, ułożyłam i wysuszyłam włosy, bo w końcu ile czasu można spędzić w turbanie, zaczęłam się zastanawiać nad wszystkim i wtedy zadzwoniła Krystyna.
– Miałaś rację – powiedziała z cieniem jakby wdzięczności. – Lepiej było Andrzeja zwlec do mnie.
– Sama powinnaś to wiedzieć – wytknęłam.
– Wiem, ale byłam cholernie śpiąca i coś mi tam nie działało. Niech pan Bóg da zdrowie naszej prababci!
Odgadłam z miejsca i ucieszyłam się.
– Nie jedzie do Tybetu?
– Nie jedzie. Zrezygnował chwilowo. Szału dostał od naszych ziół. Odzyskałam już trochę rozumu i najpierw zużyłam go dla siebie, a dopiero potem pozwoliłam na wybuchy intelektu, jak się okazało, również seksotwórcze. A co u ciebie?
– Właśnie byłam w trakcie myślenia, kiedy zadzwoniłaś – odparłam z satysfakcją. – Przedtem był Paweł. Wychodzi mi, że Izunia popełniła błąd, może i siedzi na milionach, ale z natury jest chciwa i zdaje się, że wylazła z niej ta cudowna cecha. Łaska boska.
– Ale ten diament jest mi potrzebny jak powietrze – oznajmiła Krystyna stanowczo. – Laboratorium, rozumiesz. On mnie kocha na tle przyrody, boję się jednak, że w razie konieczności wyboru ze złamanym sercem wybierze przyrodę. Mężczyźni są jak dzieci, nie róbmy dziecku koło nogi.
– Mówiłaś mu o wielkich nadziejach?
– Zwariowałaś? Żeby zauroczyć? Głowę daję, że ty też nie!
– No pewnie, że nie. Czekaj, pomyślmy…
– W tej chwili? Uważasz, że jesteśmy akurat tak doskonale usposobione do myślenia? Proponuję pomyśleć jutro. Możliwe, że pójdę do pracy, o piątej mogę wpaść do ciebie.
– Do babci – skorygowałam. – Przyjdź o czwartej, ja zdążę i pojedziemy do babci, bo inaczej nam nie daruje. Jeszcze musisz chyba oddać samochód do warsztatu…
– Chromolę. Sprzedam rupiecia i kupię toyotę, taką jak twoja. Może jutro nie zdążę, no dobrze, pojedziemy do babci tobą…
– Coś mi się obijało o uszy, że Marcin Kacperski miał francuską żonę – powiedziała babcia Ludwika trochę niechętnie. – Ale ona umarła jeszcze przed moim urodzeniem i słyszałam o tym jako dziecko. Nie interesowało mnie to, nie zwracałam uwagi i nie pamiętam.
– No i dlaczego babcia jest taka nietypowa? – spytała Krystyna ze smętnym wyrzutem. – Wszystkie normalne osoby w babci wieku uwielbiają wspomnienia przodków i wydarzenia historyczne we własnej rodzinie. A babcia co?
– W dzieciństwie, droga Joasiu, byłam w zupełnie innym wieku. A nie każde dziecko własna rodzina rzuca na pastwę wojny. Do nietypowości mam prawo.
Z reguły babcia zwracała się do nas odwrotnie, Krystynę biorąc za mnie, a mnie za nią. Tym razem, wyjątkowo, nie wprowadzałyśmy poprawek, żeby nie zdenerwować babci niepotrzebnie. Podobno, tak twierdziło średnie pokolenie, uraz babci na tle tego pozostawienia na pastwę wojny, zalągł się później, już po wojnie, kiedy dokopał jej ustrój, i rósł stopniowo, przeradzając się w zakamieniałą, śmiertelną obrazę. Padałyśmy teraz, można powiedzieć, ofiarą minionego ustroju.
– Zdjęć babcia nie ma, listów nie ma, dokumentów nie ma – wyliczyłam z westchnieniem. – I do tego jeszcze nie chce babcia pogrzebać w pamięci. Mój Boże! Czujemy się nieszczęśliwe.
– Nie bredź, Krysiu. Spadek po mojej matce dostałyście? Dostałyście. Cieszcie się z tego i nie zawracajcie głowy. Nie czepiam się, ja też żyłam ze spadku po mojej prababce.
– Ale my starannie ratujemy pamiątki przeszłości, a babcia co…?
– Pamiątki po prababci Dominice uratował Florek, więc ja już nie musiałam – odparła babcia z uporem.
Ledwo rzuciłyśmy okiem na siebie wzajemnie i już było wiadomo, że nie ma siły, co najmniej jedna z nas powinna jechać do Perzanowa. Pomyślałam, że padnie na mnie, bo Krystyna nie zdecydowała się jeszcze zrezygnować z pracy. Ale może jakiś weekend, jakieś wolne sobie wyrwie, Andrzeja zapchała ziołami, już zaczął badać staroświeckie przepisy i trochę czasu mogła sobie wydłubać. Niby mogłam sama, ale wolałam z nią, uzupełniałyśmy się jakoś wzajemnie…
– Słuchaj, jak myślisz? – spytała niespokojnie, kiedy już wychodziłyśmy od babci. – Dopadniemy tego diamentu czy nie? Moje życie od tego zależy.
– Moje też. Diabli wiedzą, czy on jeszcze w ogóle istnieje. Zastanawiam się, dlaczego tak strasznie milczymy na jego temat, nikomu nie mówimy o nim ani słowa. Co nami kieruje?
– Rozum, ty idiotko. Powiesz słowo jednej osobie i zanim się obejrzysz, rozejdzie się po społeczeństwie. Wszyscy zaczną szukać…
– I trafi na niego pierwszy lepszy kretyn przez czysty przypadek? Może masz rację. To co? Jedziemy?
– No pewnie. Z babci się niczego nie wydoi. Proponuję piątek, spędzimy pracowity weekend.
Zamierzałam spędzić ten weekend z Pawłem, ale pomyślałam, że to może nawet lepiej, że mnie nie będzie. Powitałam go trochę zbyt spontanicznie i teraz powinnam się cofnąć na z góry upatrzone pozycje, konsekwentnie stosując dotychczasową politykę. Nie lecę na niego razem z jego forsą, nie robię za bluszcz, nie czepiam się chwytnymi mackami. Mogę zacząć dopiero, kiedy nasze poziomy odrobinę się wyrównają, a teraz zachowam chwalebną powściągliwość…
– Możemy jechać oddzielnie – dodała jeszcze Krystyna. – Pozbyłam się strupla, jutro odbieram małą toyotę, taką samą jak ta twoja. I, niestety, w takim samym kolorze, bo innych nie było. Umówmy się na miejscu, na szóstą zdążę.
Kiwnęłam głową, nic nie mówiąc, bo nadal myślałam o Pawle. Może jednak puścić w trąbę te moje wszystkie zastrzeżenia, chromolić pieniądze, wyjść za niego, zamieszkać w jego domu… Cholera, głupio, ciągle wydawałoby mi się, że nie mam własnego i nawet setka dzieci nie zmieniłaby mi samopoczucia. Krystyna ma rację, jestem nienormalna…
– Mówię do ciebie!!! – wrzasnęła Krystyna z irytacją. – Czy ogłuchłaś?!
– Tak, teraz właśnie, na prawe ucho. Zamyśliłam się. Co mówiłaś?
– Pytałam, gdzie masz tę całą diamentową dokumentację. Przyszło mi do głowy, że w razie gdybyśmy drania znalazły i chciały sprzedać, trzeba by udowodnić, że nie jest kradziony. Obawiam się, że inaczej, jak na aukcji, nie pójdzie, a trudno to załatwić bezszmerowo. Zabrałaś to przecież…?
– Zabrałam. Jest w bagażniku, w dużej torbie. Zapomniałam wyjąć. Niech leży.
– W jakim sensie zapomniałaś?
– Teraz zapomniałam. Zamierzałam zadołować u babci, tam zawsze ktoś jest w domu, żaden Heaston się nie zakradnie, i właśnie zapomniałam wyjąć z bagażnika. Nie wracam, nie chce mi się.
– To nie. U ciebie na parkingu cięć pilnuje…
Podwiozłam ją do Andrzeja i zajęłam się sobą.
Wyjechałam do Perzanowa odrobinę później niż chciałam, ponieważ przyplątała mi się Izunia. Wpadła znienacka, bez telefonu, rzekomo była tuż obok i skorzystała z okazji, bo może akurat jestem. Niestety, byłam. Za skarby świata nie przyznałabym się jej, że wyjeżdżam na dwa dni, wypytywała mnie o Pawła, miało to brzmieć dyplomatycznie, dyplomacja jej wyszła jak słowicze pienia z surmy bojowej. Musiałabym upaść na głowę, żeby otworzyć jej wolną drogę do niego, przeciwnie, dałam zołzie do zrozumienia, że jestem z nim umówiona i musiałam odczekać, aż sobie pójdzie.
Jeszcze przed Łowiczem złapały mnie gliny. No owszem, przekraczałam szybkość, śpieszyłam się, ale zdołałam wyhamować tuż przy nich. Otworzyłam okno, podszedł sierżant, młody, przystojny i sympatyczny, otworzył usta, spojrzał na mnie i tak został z tymi otwartymi ustami, znieruchomiały i bez słowa.
– No? – powiedziałam niecierpliwie. – Pewnie pan chce dokumenty?
Sięgnęłam po torebkę. Sierżant zamknął usta, cofnął się o krok, obejrzał samochód i znów popatrzył na mnie. Odblokowało go.
– Dziesięć minut temu przejeżdżała pani w tę samą stronę i z taką samą szybkością. Sto czterdzieści dwa. Jak pani to zrobiła, żeby wrócić na szosę? Którędy?!
Zrozumiałam, że przed chwilą złapali Krystynę. Mogłam się powygłupiać, twierdząc, że przejechałam wsiowymi drogami specjalnie dla nich, bo mi się bardzo spodobali, ale nie miałam czasu.
– Nic się panu w oczach nie dwoi – zapewniłam go. – To nie byłam ja, tylko moja siostra. Ona już chyba panom wystarczy i ja jestem niepotrzebna?
Pytanie było tak idiotyczne, że ogłuszyło go na nowo.
– Nie – odparł jakoś słabo. – Rzeczywiście. Jedna to dosyć…
Ucieszyłam się ogromnie.
– Dziękuję bardzo – powiedziałam życzliwie i natychmiast odjechałam.
W lusterku widziałam, że stoją wszyscy razem, we trzech, i patrzą za mną, nie zwracając żadnej uwagi na przejeżdżające samochody. Pomyślałam, że nasze podobieństwo znów okazało się korzystne, i zaciekawiło mnie, co też Krystyna ma na sobie.
Prawie ją dogoniłam, kiedy zwalniałam przed bramą Jędrusiowej posiadłości, wyciągała właśnie torbę z samochodu. Oczywiście, ubrane byłyśmy jednakowo, nasze beżowe żakieciki nieco się od siebie różniły, ale na pierwszy rzut oka nie dawało się tego dostrzec, a w dodatku obie miałyśmy na szyi zielone apaszki. Nie zdziwiłam się, jeśli nie uzgodniłyśmy wcześniej przez telefon wprowadzenia wyraźnych różnic, z reguły ubierałyśmy się w identyczne ciuchy. Możliwe, że działała na nas jakaś tajemnicza siła wyższa, ale zasadnicze wytłumaczenie było proste, najzwyczajniej na świecie obu nam było w tym samym do twarzy i lubiłyśmy te same kolory.
Pierwszą osobą, która wyszła z domu na nasz widok, była córka Jędrusia, Marta.
– O, jak to dobrze, że jesteś! – ucieszyła się Krystyna. – Myślałam, że trzeba będzie szukać cię po całej okolicy!
– Cześć, miło was widzieć – odparła Marta. – O rany, znów wyglądacie jednakowo! Która jest która?
– Ja jestem Kryśka. Z ust mi się rwie pierwsze pytanie: Czy ty ciągle pracujesz w przyleskim pałacu?
– Już prawie nie, bo co?
– Bo mamy tam interes… O, Jędruś! Dzień dobry!
Cała rodzina wyszła nas witać, bo wciąż, nie wiadomo dlaczego, byłyśmy w Perzanowie uwielbiane i fetowane, a już wizyta babci Ludwiki stanowiła coś jakby przybycie królowej Jadwigi, albo nawet Matki Boskiej. No owszem, od dzieciństwa słyszałyśmy gadanie, jak to prababcia Klementyna ratowała życie Kacperskiego w powstaniu styczniowym i w ogóle Kacperscy istnieją wyłącznie dzięki niej, opowieści na ten temat przekazywane były z pokolenia na pokolenie, jak to Florek na łożu śmierci kazał potomkom przysięgać wieczną miłość do nas, jak to z nędzy wyszli tylko dzięki Przyleskim, jak to przyjaźń niezłomna kwitła i owocowała, starałyśmy się z całej siły być jako tako sympatyczne, ale i tak cześć i nabożny szacunek do naszej rodziny wydawały nam się nieco przesadne. Na szczęście, przez całe lata spędzając w Perzanowie wakacje i rozmaite inne wolne dni, zdołałyśmy do tego przywyknąć.
Na Jędrusiu jego sześćdziesięciu dwóch lat wcale nie było widać. Trzymał się lepiej niż stary Boryna przed ślubem z Jagusią, wysoki, postawny, silny chłop, samo zdrowie i życie, i podobnie prezentowała się Elżusia, jego żona, młodsza o trzy lata. Z ich dziećmi, Jurkiem, Heniem i Martą, bawiłyśmy się we wszystko, co było możliwe, konkurując wjeździe konnej, pływaniu, skokach z belki do sąsieka w stodole, dojeniu krów, łażeniu po drzewach i wszelkich innych rozrywkach. Jurek obecnie gospodarował razem z ojcem i lada chwila miał się ożenić, Marta, druga w kolejności, małżonka mechanika samochodowego, który dorobił się stacji benzynowej w najbliższej okolicy, pracowała w bibliotece przyleskiego pałacu, najmłodszy zaś, Henio, świeżo skończył staż po akademii medycznej i zaczął praktykować w rodzinnej wsi. Wszyscy akurat byli w domu i wszyscy wylecieli ku nam z objawami kultu. Aktualnie najbardziej interesowała nas Marta.
– To co z tą twoją pracą? – spytałam przy kolacji, bo oczywiście kolacja musiała być, i to możliwie wystawna.
Przyrządzenie na poczekaniu wytwornego posiłku Elżusi przychodziło bez trudu, z dawniejszych czasów bowiem pozostał jej wysoce użyteczny nawyk. Miniony ustrój silnie odznaczał się brakami w handlu, wszystko zatem miała swoje. Zawekowany schab, znakomite kiełbasy, duszone grzybki, rozmaite mięsa, jarzyny, owoce i ryby, osobiście przez nią utrwalone w konserwie, w każdej chwili mogła podać na stół, a w dodatku było to fenomenalnie dobre. Odchudzanie się w Perzanowie nie wchodziło w rachubę i nie do pojęcia było, że nikt z nich nie utył.
– Przechodzę na własne – odparła Marta. – Nie wiem, czy wiecie, że Przylesie kupił jeden taki, bo pani Ludwika zrzekła się wszelkich praw spadkowych. Więc gmina mu sprzedała, a bibliotekę kupiłam ja, tanio i na raty, i otwieram prywatną wypożyczalnię i czytelnię. Ostatnio już tam tylko ta biblioteka została, no i kawiarnia, skład pierza wyrzucili, a co zrobi nowy właściciel, to już nie wiem.
Informacja o nowym właścicielu wstrząsnęła nami potężnie.
– Kupił? Już całkiem kupił i zapłacił? – spytałam gwałtownie i chciwie. – Kto taki? Wiesz?
– Mniej więcej, bo było gadanie. Jakiś Amerykanin polskiego pochodzenia, ale nazwiska nie pamiętam.
– Heaston, niech się skicham na śmierć! – krzyknęła ze zgrozą Krystyna.
– Może i Heaston, nie wiem. A co…?
– Heaston jest złodziej i nie ma żadnych praw – oświadczyłam z wielką energią, zła jak diabli i pełna oburzenia, że dotarł aż tutaj. – Przypadkiem czy nie przypadkiem, ale jednak wykosił nam kuzyna, sam się przyznał, że szturchnął rzeźbę. Nie on, rzecz jasna, jego przodek, bo działo się to blisko sto lat temu, a ten zbuk niedojony jest niewiele starszy od nas. Ale nie zgadzam się, żeby w ostatecznym efekcie nagrodą za niezręczność miał być nasz rodzinny skarb!
– Jaki skarb? – spytał podejrzliwie Jędruś.
– W przyleskim pałacu leży jakiś skarb? – zdumiał się Henio równocześnie.
– Nic nie rozumiem – powiedziała Elżusia z naganą.
Zanim ochłonęłam, wątek podjęła Krystyna.
– Wszystko wam opowiemy, długa historia i skomplikowana. Ale najpierw chciałabym wiedzieć, co się dzieje na strychu. Czy ten dupek żołędny już tam wlazł? Bo nam chyba strych potrzebny…
– Oraz, być może, biblioteka – podsunęłam kąśliwie, wciąż jeszcze nieco wzburzona. Krystyna aż podskoczyła.
– Gdyby nie ten piorun, co rąbnął Balladynę, zabiłabym cię z przyjemnością! -wrzasnęła gniewnie.
– W jaki sposób? – zaciekawił się Henio. – Chętnie zyskam doświadczenie w drobnym fragmencie medycyny sądowej. Przyda mi się, tu robię za omnibusa.
– Najcenniejsza specjalność – mruknęłam, odzyskując stopniowo panowanie nad emocjami.
– Dlaczego Krysia chce zabić Joasię? – zdziwiła się Elżusia, która na samym początku naszej wizyty przypięła Krystynie do włosów kawałek kwiatka, nie dla ozdoby, tylko po to, żeby móc nas rozróżnić. Zawsze miała dużo zdrowego rozsądku.
Westchnęłam, opanowałam się ostatecznie i złożyłam wyjaśnienie.
– Dostałyśmy spadek po prababci Karolinie, to już chyba wiecie…
– Wiemy. Pani Ludwika w liście pisała.
– No i ten spadek zawierał warunek. Mogłyśmy go dostać dopiero po uporządkowaniu biblioteki w Noirmont. Zrobiłyśmy to, dwa miesiące trwało. Zdaje się, że na bardzo długo mamy po dziurki w nosie bibliotek, a i tak jeszcze cud boski, że znamy języki obce, bo ona była urozmaicona pod tym względem.
– I tragarza, miałyśmy do dyspozycji tylko przez dwa dni – dołożyła Krystyna z rozgoryczeniem. – W dodatku podejrzanego. Uchetałam się jak koń za pługiem…
– Traktorem orzemy – zwrócił jej uwagę Jurek.
– Po tej bibliotece moglibyście mną…
– No owszem, książki są ciężkie – przyznała równocześnie Marta z wielkim współczuciem. – A tam pewnie były jeszcze stare kobyły, w skórę oprawne…
– I daję ci słowo, dwie sztuki w srebro, kamieniami półszlachetnymi sadzone – powiadomiłam ją zgryźliwie. – O drewnie nawet nie wspominam.
– Drewna i srebra tu nie ma. Jeśli chcecie grzebać, to zawsze będzie łatwiej…
– Nie chcemy! – wrzasnęła buntowniczo Krystyna.
– Ale możliwe, że musimy – uzupełniłam z niechęcią.
– Dlaczego tragarz był podejrzany? – zainteresował się Jurek. – W jakim sensie? Przywozicie jakieś sensacje, puśćcie farbę porządniej.
Nie było siły, należało od razu opowiedzieć więcej. Mocno streszczając i wciąż określając diament mianem rodzinnego klejnotu, opisałyśmy wydarzenia historyczne. Wyeksponowałyśmy z naciskiem zioła prababci, bo może w Przylesiu też się plącze jakaś wiedza o przyrodzie leczniczej…
– No więc same rozumiecie, że ja te wszystkie książki znam – powiedziała Marta w zamyśleniu.
– Każdą sztukę miałam w ręku, dodatkowych świstków tam nie ma. Ale za notatki na marginesach gwarantować nie mogę.
– Nie, marginesom damy spokój – zadecydowałam pośpiesznie. – Wolimy listy. Co się tam dzieje na strychu, bo reszta budynku była silnie użytkowana…?
– Na strychu? Nic. Dawno tam nikt… A, nie, co ja mówię!. Ostatnio, ile… miesiąc temu. Włamanie było, ktoś wlazł od strony ogrodu, ale nic nie ukradł z pałacu, tylko właśnie polazł na strych, ślady zostawił. Po tym strychu się plątał, wiecie, pajęczyny, kurz… I tak wyglądało, jakby parę razy właził, ale w pierwszej chwili nikt nie zwrócił uwagi. Też chyba nic nie wyniósł, bo graty jak były, tak zostały, nawet nie zawiadomiliśmy policji, bo co on tam mógł znaleźć… No, teraz widzę, że może coś mógł rzeczywiście…
– Na tym strychu, tak prawdę mówiąc nie wiadomo, co może być – oznajmił niepewnie Jędruś.
– Porządku tam się nie robiło od stu lat co najmniej. Ale znów z drugiej strony, sam pamiętam, że zaraz po wojnie, jak to mieli upaństwowić, wujek wygarnął rozmaite pamiątki i do nas przeniósł. Nie wszystko, brał jak leci, no, obrazy mu się udało i srebra, to do pani Ludwiki później poszło. I chyba tam jest?
– Jest – uspokoiła go Krystyna. – Pradziadkowie i prababcie na ścianach wiszą, a sama ostatnio żarłam solone migdałki ze srebrnego naczynia.
– No, to właśnie. Ale czy co ważnego nie zostało, tego nikt nie wie.
– A on to chce przerabiać – dodała Marta niespokojnie. – Remontować znaczy i od dachu zacznie. Ja się śpieszę z biblioteką, jedna trzecia jeszcze mi została…
– Zaraz – powiedziała Krystyna z nagłym przypływem bystrości. – Mnie tu coś dziwi. Kiedy ten jakiś to kupił?
– Już ze trzy miesiące temu zaczął załatwiać. I kupił jakoś od razu, bo nie było przeszkód.
– A włamanie miesiąc… Nic nie rozumiem. Po cholerę Heaston miałby się włamywać i szukać nielegalnie, jeżeli już to miał? Może przecież teraz oglądać deskę po desce i sęk po sęku, spokojnie i bez pośpiechu? Skoro kupił, już to ma. Nie rozumiem, dlaczego nie wynajął sobie jakiegoś strażnika…
– Kto tak powiedział? – przerwała Marta. – Wynajął, jeden taki tam już mieszka. I pilnuje, bo inaczej możliwe, że całość by rozkradli, chociaż teraz materiały budowlane już można kupić. Tyle że w ludziach jeszcze zostało, ukraść albo skombinować, bo inaczej się nie da. Naród nie idzie z postępem.
– Idzie, ale nie całkiem – skorygował Jurek.
– Nie mówmy o polityce – poprosiłam. – Zgadzam się z Kryśką, też tego włamania nie rozumiem. Myślisz, że włamywacz nadal tam grzebie?
– A kto go wie, może i grzebie. Strychu nikt nie pilnuje, ja sama też zlekceważyłam. Jeśli chcecie tam czegoś szukać, musicie się pośpieszyć, bo ja owszem, mam klucze, ale tylko do przeniesienia reszty książek i potem do widzenia. Wchodzą z remontem. No i wygląda na to, że macie konkurencję.
– Czy to aby na pewno kupił Heaston…? – powiedziałam w zamyśleniu.
Objawiła się sytuacja podobna jak w Noirmont. Ktoś czegoś szukał, Heaston pchał się na myśl zgoła nachalnie. Tam było lepiej, zamek należał do nas, tu siedziba przodków wyrwała nam się z ręki. Rzuciły się na mnie skojarzenia, Heaston, jego pradziadek, żółty sepecik, głupie plotki od francuskiego pijaka, złota papierośnica, cha cha, widziałam ją, jak ona złota, to ja z marmuru. Pugilares z mnóstwem pieniędzy, żadnego pugilaresu nie było, a pieniędzy ani grosza, tak rośnie legenda… Może ten cholerny diament urósł podobnie…
Krystyna konferowała z Martą, namawiając ją do zbadania sprawy, kto w końcu kupił Przylesie, jak się ten parszywiec nazywa, jak wygląda, może ktoś go widział. Przejęta klejnotem rodzinnym Marta obiecywała wszelką pomoc, znała wszystkich w gminie, z połową pracowników chodziła do szkoły. Mogła się dowiedzieć nawet jutro, nie musiała służbowo, mogła iść do nich z wizytą prywatnie do domu…
Przestałam słuchać ich gadania, w jakiś tajemniczy sposób majaczył mi przed oczami Heaston razem z sakwojażykiem, tworzyli jedną całość. Prawie widziałam, jak w Calais leci przerażony, płosząc konie we fiakrze pokojówki, macha rękami, sakwojażyka nie ma… I równocześnie jawił mi się z tym idiotycznym sepecikiem, przewieszonym przez ramię… Wyszła mi z tego zapłakana Antoinette…
– Zaraz – przerwałam wszystkim, nie bacząc, co kto mówi. – Czekajcie, bo ja strasznie myślę.
– Żeby ci nie zaszkodziło – mruknęła Krystyna.
– Już szkodzi. Chcę rozwikłać problem historyczny. Coś mętnie babcia mówiła o francuskiej żonie w rodzinie Kacperskich i z listów też taka wychodzi. Czy Jędruś może przypadkiem pamięta…?
Jędruś przerwał mi od razu.
– Osobiście pamiętać, to w żadnym razie. Była taka, owszem, ale umarła przed wojną, albo może na samym początku wojny. Ale później o niej słyszałem, wuj Marcin… Tak prawdę mówiąc, to ani Marcin, ani Florek, jaki tam wuj, wyliczyłem sobie to już dawno, że wujeczny dziadek. No, Marcin w każdym razie, jako małe dziecko musiałem go widywać, ale w pamięci mi nie został. Od wuja Florka słyszałem, że żonę sobie przywiózł z Francji i komplikacje jakieś tam były, czysta kołomyja, wuj Florian często wspominał, jaśnie panienka Justyna, ta co ją z topieli ratował, bo to ją chyba…? Coś z tą żoną miała wspólnego, ale nie wiem co. Jak to głupi chłopak, mało słuchałem. Ale wiem, że coś było. Ale…! Jej portret przecież tu wisi! I Joasia, i Krysia patrzyły na to ze sto razy.
Poderwało nas od stołu. Możliwe, że patrzyłyśmy nie wiedząc, teraz mogłyśmy spojrzeć na tajemniczą Antoinette nowym okiem.
Wisiała w ciemnym miejscu, w samym kącie paradnej komnaty, uważanej zapewne niegdyś za coś w rodzaju salonu. Jurek skoczył po nocną lampkę, z której zdjął klosz, Henio wyciągnął reflektorek. Obejrzałyśmy damę dokładnie.
Ładna była. Może nawet więcej niż ładna, miała wdzięk. Urocza twarz, piękne oczy i jakaś bystrość w tym wszystkim, jakiś łasicowaty spryt, kto ją malował, diabli wiedzą, ale chyba wywlókł charakter. Musiała wiedzieć, czego chce, a namiętności szalały w niej duże. Na gorsie miała ozdobę nietypową, jak na owe czasy, mianowicie naszyjnik z egzotycznych muszelek, malarz odrobił je rzetelnie i z wielką precyzją. Podejrzliwie przyjrzałyśmy się dekoracji przez lupę, a potem spojrzałyśmy na siebie.
– Interesujące – mruknęła Krystyna.
No owszem, może coś w tym było. W sepeciku po narzeczonym też znajdowały się muszelki, muszelki, szczególnie egzotyczne, przeważnie pochodzą z mórz, panienka mieszkała w Calais, nad morzem, kochała je…? Pochodziły od ulubionych marynarzy…? Do pozowania zawiesiła sobie na szyi pamiątkę z sentymentów czy też o czymś powinno to świadczyć…? Prawdziwą biżuterię musiała posiadać, Marcin Kacperski ubogi nie był…
Ciekawa rzecz, swoją drogą, muszelki na szyi i muszelki w sakwojażyku…
Sakwojażyk zresztą, wyjeżdżając w pośpiechu i zajęte perypetiami uczuciowymi, zostawiłyśmy w Noirmont. Zważywszy, iż nie wiadomo było, której z nas przypisać to głupie zaniedbanie, nie mówiłyśmy do siebie o tym ani słowa, alternatywę bowiem stanowiło wzajemne wydrapanie sobie oczu. Wygodniej nam było chwilowo żyć w zgodzie.
Konferencja u Kacperskich zakończyła się konkluzją, że strychu w Przylesiu należy dopaść w dzikim tempie i raczej bez rozgłosu…
Był to strych wstrząsający.
Nie zawierał w sobie niczego porządnego, wszystko, cokolwiek się tam znajdowało, stanowiło kawałki i strzępy i nie nadawało się do żadnego użytku, za to robiło takie wrażenie, jakby od początku istnienia pałacu pojęcie śmietnika było jego mieszkańcom obce. W dodatku późniejsi użytkownicy wyraźnie ich pod tym względem naśladowali, donosząc uzupełnienie, i razem wziąwszy, rupieciarnia przerastała wszelkie wyobrażenia.
Włamywacz pozostawił po sobie wyraźne ślady. Poprzestawiane szczątki gratów, mnóstwo pająków, pracowicie remontujących poszarpane pajęczyny, i zmniejszona gdzieniegdzie ilość kurzu świadczyły o ludzkiej ręce. Nic, zdaje się, tej ludzkiej ręce z poszukiwań nie przyszło.
Mniej więcej po dwóch godzinach zupełnie idiotycznych wysiłków zdałyśmy sobie sprawę, że właściwie nie bardzo wiadomo, czego tu szukamy.
– Coś mi się widzi, że musiałyśmy zgłupieć do reszty – powiedziała Krystyna z irytacją. – Zastanówmy się może, o co nam chodzi? Potrafisz to powiedzieć?
– Potrafię – zapewniłam ją kłamliwie i usiadłam na czymś, co natychmiast rozjechało się pode mną. – Cholera, nie ma tu jakiejś całości…?
– Nie ma. Pozbądź się złudzeń.
– Owszem, jest – zaprzeczyłam energicznie, wypatrzywszy nagle kawałki zdemolowanej kanapy, z której wyłaziły sprężyny i włosie. – Proszę, wystarczy nawet na dwie osoby, tylko sprawdź, czy nie przygnieciesz małych, przestraszonych myszek.
– Chromolę myszki – mruknęła moja siostra, ale jednak sprawdziła, bo obie lubiłyśmy zwierzątka. – Nie mąć i gadaj.
– Otóż tego – zaczęłam powoli i uroczyście, z nadzieją, że coś mi przyjdzie do głowy. – Poszłyśmy śladami primo Antosi, a secundo przodków. Na dobrą sprawę, cokolwiek wiemy, wszystko pochodzi z listów, mamy nadzieję…
– Mów za siebie – przerwała mi cierpko.
– Proszę cię bardzo. Mam nadzieję, że tych listów będzie więcej. Ponadto Heaston również posiada jakąś wiedzę i też tu grzebie, zapewne nie bez powodu. A może w ogóle gdzieś w tych śmieciach leży cholerny diament?
– Przypuszczenie koszmarne, a do tego musiałaś zgłupieć.
– Dlaczego? Między nami mówiąc, zaczęłyśmy już zakładać, że miała go Antosia, po narzeczonym. Może przywiozła? Może oddała, zaraz, kto wtedy… A, Klementyna! Bała się jej, powiedzmy. Przyjechała tu po śmierci prababci Klementyny, oddała prababci Dominice, prababcia Dominika podobno była łagodna, rozlazła i niedbała. Może miała zamiar…
W tym momencie zgasło światło. Kacperscy uprzedzali nas, że niekiedy elektrownia wyłącza prąd na parę minut albo i dłużej, z upodobaniem czyniąc to wtedy, kiedy jest ciemno. Była pierwsza w nocy, teoretycznie pora ulgowa, większość ludzi powinna spać.
– Mamy świece? – spytała Krystyna po bardzo długiej chwili.
Wzruszyłam ramionami, czego w ciemnościach, oczywiście, nie było widać.
– Nawet jeśli, nie wiem gdzie. Upłynęła następna długa chwila.
– Ja się stąd nie ruszam – odezwała się znów moja siostra. – Nawet gdybym miała spać na tych myszach do rana. Przy świetle można nogi połamać, a co mówić, po ciemku.
– Mamy zapalniczki – zauważyłam bez przekonania. – Przejść do drzwi chyba się uda, a schody można wymacać. Szukanie natomiast stanowczo odpada.
– I tak to całe szukanie możemy sobie o kant tyłka potłuc. Heaston też, taki sam idiota jak i ty. Jeśli w grę wchodzi Antosia… Bywała tu ona w ogóle?
– Miliony razy. No, może ze sto. Stosunki wzajemne uprawiano, ale powiem ci, że ważniejszy wydaje mi się Heaston. Ty pomyśl, jego wiedza naprawdę może przewyższać naszą, na tym ostatnim etapie, załóżmy, że korespondowali ze sobą, ona mu coś napisała, nam to jest niedostępne, a Heaston dopadł…?
– Żebyś pękła! – pożyczyła mi moja siostra z rozdrażnieniem. – Już wymyśliłam, że tam trzeba szukać, gdzie ona mieszkała, a teraz mnie zbiłaś z pantałyku i noga mi się majta pod końskim brzuchem…
Obie doskonale wiedziałyśmy, co to jest pantałyk, miałyśmy z nim do czynienia tysiące razy i koński brzuch wcale mnie nie zdziwił.
– Noga może – skrytykowałam. – Myślisz chyba raczej górą…?
– Odczep się. Nic nie widzę. Denerwuje mnie to wszystko.
W ciemnościach wyczułam, że otarła sobie pot z czoła. Chwilę przedtem otarłam sobie pot identycznym gestem, mając w pamięci ilość kurzu, mogłam sobie teraz wyobrazić, jak wyglądamy. Rzecz jasna znów jednakowo, bo Marta z litości pożyczyła nam do tych poszukiwań swoje dwa fartuchy robocze, jeden stary, a drugi nowy, po którym nowości po kwadransie nie było już widać. Do tego doszły nam smugi na twarzy…
Znów milczałyśmy długą chwilę, macając po kieszeniach i szukając zapalniczek.
– Niech to piorun strzeli, wychodzimy – zadecydowałam, bo też mnie nagle to wszystko zgniewało. – Mogą utrzymać to zaciemnienie dłużej, z uwagi na noc i bez względu na inkubatory i lodówki, włączą dopiero na dojenie krów. Czasem trzeba się przespać.
Zapalniczki znalazłyśmy równocześnie. Podniosłyśmy się z kanapy. Przez ten moment ciszy, kiedy obie sprawdzałyśmy w mroku, gdzie by tu postawić nogę, dobiegł nas jakiś cichy dźwięk z zewnątrz. Zamarłyśmy w bezruchu, a dwa płomyki zgasły.
– Heaston – zachichotała mi nagle Kryśka prosto w ucho.
– Ucieszy się – tchnęłam ku niej wzajemnie.
Czekałyśmy w milczeniu i w absolutnej czerni, bardzo zaciekawione, kogo też zobaczymy, znajomego czy nie. W szparach drzwi pojawiło się słabe światełko, ktoś tam lazł, zapewne ze świecą w dłoni. Zaskrzypiało i drzwi powolutku zaczęły się uchylać.
– Atak jest najlepszą formą obrony – zachichotała znów Krystyna najcichszym szeptem. – Razem, chcesz? No…!
W otwartych już drzwiach ktoś stał, w uniesionej ręce rzeczywiście trzymał świeczkę. Równocześnie pstryknęły nasze zapalniczki i razem uczyniłyśmy krok do przodu, bo to miejsce na nogę udało nam się wypatrzeć. Postać w progu jakby się zachłysnęła, na moment zamarła, po czym upuściła świecę i runęła w dół.
Rzuciłam się ku drzwiom przez całe pomieszczenie.
– Skurczybyk, dom podpali…!
Materiałów łatwopalnych leżało tam zatrzęsienie, ale wszystkie były dostatecznie przykurzone, żeby ogień nie imał się ich tak od razu. Udało mi się nabić sobie tylko jednego siniaka, chwyciłam z podłogi bezcenną świecę, która wcale nie zgasła i przydeptałam początki pożaru. Krystyna obok przydeptała resztę. Towarzyszył nam akompaniament, tajemnicza postać z ciężkim rumorem zleciała ze schodów.
– Dobrze mu tak – powiedziałam mściwie.
Krystyna postanowiła nagle zdobyć się na wspaniałomyślność.
– Ale zostawił nam świecę. Miły złodziej. Nie widziałaś, był to Heaston czy nie?
– Mam wrażenie, że nie. Coś mniejszego.
– Idziemy go ratować czy niech go tam szlag trafi?
– Chyba uszedł z życiem i już go nie ma – zaopiniowałam, nadsłuchując odgłosów z dołu. – Dosyć mam na dzisiaj, wracam do Kacperskich i idę spać, a ty rób, jak uważasz…
– Kretynka jesteś bezdenna i dosyć mam twoich idiotycznych wniosków – powiedziała nazajutrz rano z wielką energią Krystyna, wchodząc do mojego pokoju. – Oraz tej roboty głupiego. Nie był to Heaston, tak?
Na szczęście nie wyrwała mnie ze snu, byłam już mniej więcej przytomna.
– Nie był. Bo co?
– Bo otóż intryguje mnie jedna myśl. Jeśli nie on we własnej osobie, to kto? Komu zaufał do tego stopnia, że powiedział mu o największym diamencie świata i jeszcze pozwolił go znaleźć? Syna ma? Nie, za młody. Krewnego w Polsce…? W jakiej Polsce, to był jubiler francuski!
Gapiłam się na nią, z trudem zbierając myśli.
– Może ożenił się w Ameryce z polskim pochodzeniem i miał tu rodzinę – powiedziałam niepewnie.
– Bzdura. Może powiedziałby rodzonemu bratu, ale nikomu więcej. Diament ukrył, głowę daję. Czego zatem kazał mu szukać?
Odpowiedź na to pytanie przyszła mi do głowy dokładnie w momencie, kiedy ona nie strzymała i wyjawiła swój pogląd.
– Sakwojażyka, idiotko! – rzekła z triumfem. – Natchnienie na mnie spłynęło i głowę daję! Pradziadek mu to wmówił, w Noirmont nie znalazł, bo nie interesowały go kapelusze, przyjechał szukać tutaj i być może z nadzieją, że to ścierwo ciągle tam tkwi! Wierzył w uczucia Antosi!
– Taki kretyn? – spytałam z powątpiewaniem.
– Moja droga, obie dobrze wiemy, że głupota mężczyzny nie ma granic! – Zastanowiła się przez chwilę i dodała: – Głupota kobiety też…
Opuściła mój pokój równie nagle, jak się do niego wdarła, pozostawiając mi szerokie pole do myślenia.
Pół dnia minęło, kiedy życie udowodniło inteligencję mojej siostry.
W czasie obiadu uzyskałyśmy sensacyjną informację. Po okolicy rozeszła się nagle wieść, że w dawnym pałacu Przyleskich ostatnio zaczęło straszyć.
Wiedzę w tej kwestii zdobyli, wspólnym wysiłkiem, Jędruś, Henio i Marta. Jeden taki, Antoś Bartczaków, życiowy chłopiec, popadł nagle w duży stres i zanim zdążył się opanować, parę słów mu się wyrwało. Na własne oczy w przyleskim pałacu zobaczył ducha, jakby podwójnego. Gdyby zjawa była pojedyncza, uznałby w niej zwykłą i żywą jednostkę ludzką, ale nie ma siły, była podwójna, a trzeźwy tam poszedł, jak świnia. I ruszała się, jakoś okropnie, prosto ku niemu.
Zważywszy, iż Antoś Bartczaków metafizycznych skłonności w życiu nie przejawiał i prezentował raczej głęboką niewiarę w zjawiska nadprzyrodzone, wszyscy mu uwierzyli. W stresie trwał krótko, zaledwie jakieś dwie godziny, przeszło mu po półlitrze, ale przez te dwie godziny dość dużo zdążył powiedzieć. Henio, jako przyjmujący pacjentów lekarz, uzyskał tej wiedzy najwięcej, pracował bowiem, w razie potrzeby, nawet w weekendy i dni świąteczne. Marta dowiedziała się od męża, któremu nie poskąpił zwierzeń kumpel Antosia, biorący mieszankę do motoru, a Jędruś, cieszący się w okolicy ogromnym poważaniem, przycisnął ofiarę ducha na końcu. Wrażenie ów duch uczynił na Antosiu tak potężne, że wyznał całą prawdę.
Owszem, zgadzało się, był tu niedawno jeden taki, żaden obcy, nasz, który polecił mu poszukać w przyleskim pałacu na strychu jakiejś pamiątkowej głupoty. Zapłacił nieźle, a obiecał zapłacić znacznie więcej, jeśli to barachło dostanie. Barachło miało przedstawiać taką niedużą torbę, trochę jakby pederastkę współczesną, ale bardzo starą i niegdyś żółtą. Żółtość to ona dawno straciła, ale powinna być z prawdziwej skóry. Zakazał zaglądać do środka i uczciwie powiedział dlaczego. Otóż w owej starożytnej pederastce powinna się znajdować niezmiernie straszna, średniowieczna trucizna i samo otwarcie mogło człowieka wykosić, jeśli nie na miejscu, to góra po dwóch tygodniach. Chce robić za samobójcę, niech otwiera, nikt go za rękę chwytał nie będzie, ale otwarcie będzie znaczne i nie tylko zdechnie, ale żadnych pieniędzy nie dostanie, bo substancja w dużym stopniu uleci. O substancję zaś zleceniodawcy chodzi.
Trucizny, zabytkowe i modernę, to Antoś miał w odwłoku, ale połaszczył się na zapłatę. Otwierać nie zamierzał, na wszelki wypadek nawet kupił rękawiczki, parę razy tam poszedł, przedmiotu nie znalazł i z całą pewnością więcej nie pójdzie. Dużo zniesie, ale podwójny duch to dla niego za wiele, a duch z trucizną doskonale się kojarzy.
– No i proszę, sakwojażyk! – wykrzyknęła Krystyna z triumfem. – Widzisz, jaka jestem mądra? Przynajmniej tym się różnimy!
– Po cholerę go tak szuka?- zastanowiłam się. – Te czerwone strzępki miały do niego przemówić?
– Wydajesz mi się coraz głupsza. Nie strzępki, tylko znalezisko podstawowe. Albo myśli, że on tam jest, albo liczy na jakąś notatkę Antosi, taką dla pamięci, trzy kroki ku północy, siódmą cegłę od dołu poruszyć…
– Siódmą cegłą możesz się wypchać, ale co do Antosi, przekonałaś mnie. Tu należy szukać, gdzie Antosia mieszkała. Strych w Przylesiu wskazuje, że nic sensownego tam nie może leżeć, Florek pamiątki wygarnął rzetelnie. Jeśli coś przeoczył, dawno zostało ukradzione. Antosia zaś tu mieszkała i tu umarła, i ciekawi mnie, czy Heaston wie o tym.
– Heaston może nie mieć bladego pojęcia o Kacperskich – zawyrokowała po namyśle Krystyna. – Do Przyleskich doszedł, ale nic dalej. Z czego wynika, że jednak eksnarzeczony z Antosią nie korespondował, a o tym sepeciku musiał się nasłuchać do upojenia bezpośrednio od dziadka. Niepotrzebnie robiłyśmy za widma, bierzemy się na nasz strych!
Postanowienie spotkało się z pełnym zrozumieniem i wręcz tkliwością całej rodziny Kacperskich. Mogłyśmy grzebać, gdzie nam się żywnie podobało, i robić, co chcemy, pod warunkiem, że będziemy spożywały posiłki. Naszego głodu Elżusia by nie zniosła.
Strych w Perzanowie składał się z dwóch części, mniejszej i większej. Interesowała nas większa. Okazała się zamknięta na klucz, Jędruś klucz odnalazł i uroczyście otworzył nam drzwi.
Marta z ciekawości poszła na górę razem z nami i zatrzymała się w progu.
– O rany boskie – powiedziała z zakłopotaniem. – Jak wy sobie dacie z tym radę? Przecież tu leży stuletni kurz, zamknięte było, żywa dusza tu nie wlazła od wieków! Zaraz, kiedy ten dom był budowany…?
– W tysiąc dziewięćset ósmym roku – odparłam. – W listopadzie wiechę usadzili, a na gwiazdkę dostali z Francji w prezencie trzy zegary i tremo.
– Skąd wiesz?
– Oglądałam rachunki praprababci. Jeśli już je prowadziła, to porządnie, a nie byle jak. Z detalami było napisane: „Zegary, sztuk trzy. Jeden stojący, szafkowy, rzeźbiony, z drewna ciemnego, drugi kominkowy, ozdobny, Boulle'a, dekorowany masą perłową, trzeci wiszący, na ścianę, najnowszej mody. Wysłane do Perzanowa w upominku gwiazdkowym, do nowego domu Kacperskich”. Tremo zostało opisane podobnie, a na wiechowe przyjęcie pojechała beczułka ostryg. Nie wiem, co Kacperscy z nimi zrobili, może zjedli. Nic w każdym razie nie wiem, żeby się później ktoś rozchorował.
– Fantastyczne! Zaczynam cię rozumieć, historia na żywo. No więc dobrze trafiłam, kurz jest prawie stuletni. Aż wam zazdroszczę tego grzebania, ale muszę wracać do roboty. Skoro Przylesie wam nie pasuje, pośpieszę się z biblioteką i oddam im klucze.
– Od czego zaczynamy? – spytała Krystyna, z dużym niesmakiem patrząc na ogromną szarą przestrzeń, wyglądającą jak gruzowisko. Nie można było nawet rozpoznać, co tam leży i stoi, aczkolwiek jeden mebel od razu wydał mi się łóżkiem. Czy może pozostałością łóżka.
Jednakże nawet pod tym grubym kożuchem kurzu widać było, iż zawartość pomieszczenia różni się mocno od strychu w Przylesiu. Nie był to śmietnik, tylko lamus, niektóre meble stały nawet na wszystkich czterech nogach, a niektóre posiadały taki luksus jak drzwiczki. Stanowczo strych perzanowski stwarzał większe nadzieje.
– Trzeba tu było przyjść od razu – powiedziałam smętnie. – Zmarnowałyśmy wielki kawał piątku i prawie pół soboty…
Przyodziane w fartuchy Marty i jakieś stępory na nogach, zaczęłyśmy penetrację od spaceru przez cały lokal. Przechadzka okazała się wysoce uciążliwa.
– Niech to piorun strzeli! – prychnęła gniewnie Krystyna. – Słuchaj, czy nie lepiej byłoby zaangażować się po prostu do pracy w kopalni diamentów? Podejrzewam, że tu się narobimy więcej.
– Ja jestem tego nawet całkiem pewna. Ale w kopalni musiałybyśmy jeszcze dokonać kradzieży, w dodatku wątpię, czy tak od razu wielkie bydlę wpadłoby nam w ręce…
– Szczerze mówiąc, tu też wątpię…
– Dobra, ruszamy. Bez pracy nie ma kołaczy. Czekaj, szczotką…
– Ostrożnie zagarniaj, bo nas tu wydusi.
Już po pięciu minutach wyraźne się stało, że narzędzi pomocniczych potrzeba nam więcej. Ten kurz należało usuwać radykalnie, żaden odkurzacz nie dałby mu rady, wyrzucanie przez okienka w dachu było zbyt niewygodne, należało postarać się o wiaderko, worek, płachtę, cokolwiek. Wyglądało na to, że istotnie od blisko stu lat nikt tu nie zaglądał, a w ostatnich czasach nawet niczego nie dokładano, zdumiewające przy tym było, że w idealnie czystym, wręcz wyglansowanym domu Kacperskich mógł istnieć taki strych.
Po godzinie przyszedł do nas Jędruś i wyjaśnił zjawisko dokładniej.
– Nikt tu nigdy nie przychodził – rzekł w zadumie, rozglądając się wokół poprzez szare kłęby i chmury. – Nawet dzieci się nie bawiły, same to pamiętacie chyba i powiem dlaczego. Na łożu śmierci wuj Florian mówił, że strych ma być Przyleskich, nawet więcej, Noirmontów, może pani Karolina przyjedzie, może pani Ludwika, ale wszystko po nich ma tu czekać ludzką ręką nie tknięte. Tak zrozumiałem, bo niewyraźnie mówił. Na wszelki wypadek. W czym rzecz, pojęcia nie mam, ale kto wie jakie pamiątki w czterdziestym szóstym ocalił i co by się z nimi stało w tym całym komunizmie, żeby go szlag trafił. Dziecko na coś trafi, albo głupek jakiś, i wszystko zmarnuje. Przysięgliśmy, że uszanujemy, no i tak już zostało. W tej drugiej, mniejszej połowie, nawet bym chciał, żebyście zajrzały, Elżusia od początku suszarnię zrobiła, na pranie w zimie, bo w lecie to w sadzie, i tam jest porządek. A tu, jak było, tak zostało. Teraz się od was dowiaduję, że może tu leżeć i coś nasze, rodzinne, Kacperskich, ale to też więcej wasze niż nasze, a wuj Marcin dzieci nie miał… Pomóc wam trzeba – dodał po chwili innym tonem, rzeczowo i stanowczo. – Torby mamy, ile chcąc, za drzwiami kładźcie, a jutro z Jurkiem wyniesiemy.
Zgodziłyśmy się na to z dużą ulgą, bo ta godzina już nam zdążyła dokopać. Rezultat wysiłków zaś uzyskałyśmy taki, że w jednym kącie objawiły się kształty wiklinowych kuferków podróżnych, wybrakowanego fotela, zdewastowanej wyżymaczki i czegoś, co robiło wrażenie wiekowych krosien. Wyłaniał się także ogromny stos starych gazet, stwarzający nikłą nadzieję na słowo pisane.
Mimo zaprawy w bibliotece w Noirmont, nie strzymałyśmy do rana. Poszłyśmy spać koło drugiej, odkurzywszy nieco ćwierć strychu.
– To to świeże powietrze – powiedziała Krystyna, pokasłując kurzem. – Spać mi się chce nieziemsko. Coś mi się widzi, że mamy z głowy ładne parę weekendów.
– Żeby ta parszywa Iza wyjechała, poświęciłabym się i w dni powszednie – odparłam z westchnieniem. – Mogłabym odkurzyć do końca.
– Optymistka! Ona nie wyjedzie, póki nie złapie Pawła.
– A gówno. W zadzie mam diament, wyjdę za niego.
– I obiecasz mu posag?
– Nie wiem, co mu obiecam, ale najwyżej się nie przeprowadzę…
– Głupia jesteś zupełnie. To już lepsze byłoby zamieszkanie razem i ciąża, nawet bez ślubu. Zawahałam się, zatrzymując w drzwiach.
– I zacznę pomieszczenie pawiami ozdabiać, co?
Krystyna omal nie zleciała ze schodów.
– Nie, tego bym już nie zniosła. No dobrze, z ciążą zaczekaj. Chociaż… Nie zaczniesz przecież rzygać od pierwszego dnia…? Ze trzy tygodnie to potrwa? Przez trzy tygodnie ten strych obskoczymy, bodaj tylko w weekendy…?
– Mam złe przeczucia – westchnęłam i zeszłam za nią.
Moje przeczucia się sprawdziły, w niedzielę po południu, rąk i nóg nie czując, zdołałyśmy usunąć prawie trzy czwarte kurzu i na tym się nasze osiągnięcia skończyły. Jedyne, do czego czułam się zdolna, to paść na zdewastowane łoże i zasnąć kamieniem, a Krystyna wyjawiała możliwości podobne. Na pomoc Kacperskich nie było co liczyć, Jędruś się uparł, pełen współczucia, ale stanowczy.
– Ja przysięgi dotrzymam – oznajmił zdecydowanie. – I własne dziecko wyklnę, gdyby mi ją złamało. Coś takiego, coraz lepiej to sobie przypominam, że nikt inny, tylko wy, z rodziny Przyleskich i Noirmontów, macie do tego prawo i na ręce wam patrzeć, niech Bóg broni. Może to jaka wstydliwa tajemnica, może przestępstwo, może skarb, ale nikt nie ma prawa nosa wtykać. Nie darmo wuj Florian nigdy się nie ożenił, a mnie adoptował.
– I co to ma do rzeczy? – spytał Henio. – To znaczy, ja nic nie mówię i nigdzie się nie pcham, po co mnie ojciec ma wyklinać, to uciążliwe zajęcie, ale jaki może być związek między tajemnicą Przyleskich a kawalerstwem pradziadka?
– Ciotecznego – przypomniała usłużnie Marta.
– Ciotecznego… Myślisz, że to pociecha?
– Może coś tam było nieślubne? – wysunął przypuszczenie Jurek, który mało gadał, ale świetnie się bawił. – Może my jesteśmy Przylescy, a Przylescy są w gruncie rzeczy Kacperscy? Może nikt nie ma prawa do niczego i trzeba to ukryć?
– Głupoty mówisz, synu, aż się coś robi – skarciła go ze zgorszeniem Elżusia.
Wszyscy razem siedzieliśmy przy niedzielnej kolacji, po której obie z Krystyną miałyśmy wracać do Warszawy. Na głodno Elżusia nie chciała nas wypuścić. Zastanowiłam się nad tymi supozycjami, nagle niepewna, czy nie przeoczyłam jakichś rodzinnych tajemnic.
– Nie – powiedziałam po uczciwym namyśle – takich rzeczy nie było, w Noirmont przeczytałam wszystko. I powiem wam, że aż się dziwię, jaka to była porządna rodzina. Dwie rodziny. Żenili się z miłości, wierni sobie byli, aż się niedobrze robiło, żadnych odskoków, żadnych zdrad. W waszej rodzinie to samo…
– No rzeczywiście – przerwała mi Krystyna jadowicie. – Szczególnie pani de Blivet dodaje nam blasku. Nie mówiąc już o tym, że na moje oko praprababcia Arabella wyrolowała pułkownika, zaś Marietta zręcznie wykończyła dwie osoby postronne. Historia mnie słabo interesuje, ale pamięć posiadam.
– Geny mogły przeskoczyć tylko z Arabelli! I to na nas, a nie na Kacperskich! Marietta w ogóle odpada, a reszta była w porządku. Poza tym już wam mówiłam, że idzie o skarb i, na litość boską, nie mówcie o tym nikomu!
– Nie powiemy! – zapewnili wszyscy Kacperscy chórem, patrząc na mnie do tego stopnia pytająco, że wręcz musiałam wdać się w bliższe szczegóły.
– Zginęło to ścierwo już dawno – kontynuowałam relację. – Podobno to my koniecznie mamy go odnaleźć, bo klejnot jest jakoby podwójny, my zaś bliźniaczki i prababcia Karolina uznała to za omen. Szukają tego barachła także potomkowie faceta, który uciekł do Ameryki…
W tym miejscu Marta podskoczyła.
– O Boże! Zapomniałam wam powiedzieć! Już wiem, kto kupił Przylesie, nazywa się Gurma, ten Amerykanin, Stanley Gurma. Z jubilerstwem nie ma nic wspólnego, w oponach samochodowych robił, a teraz wraca do Polski, bo wyjechał stąd już po wojnie, jako dziecko, a tatuś i mamusia, zanim umarli, kazali mu wrócić. Tyle się zdążyłam dowiedzieć. Ma żonę i dzieci.
Przez chwilę gapiłyśmy się na nią tępo. Jeśli wyjechał już po wojnie… Heaston mógł go w ogóle nie znać i znów napotkał przeszkodę, Przylesie zostało nabyte przez obcego człowieka… Musiał się nieszczęsny włamywać!
– A, niech go diabli wezmą! – rozzłościła się nagle Krystyna. – Niech się włamuje, aż go skręci, mam go dosyć! Tylko tu go nie wpuszczajcie, a my za tydzień wrócimy…
Nasz powrót za tydzień wypadł wielce dramatycznie.
Już we wtorek wyszło na jaw, że cholerna Izunia uparła się złapać Pawła. Przytomnie uczepiła się mnie, bo Paweł jej się migał, i wręcz nie mogłam spotkać się z nim bez niej. Ciemno w oczach mi się robiło aż do chwili, kiedy, wychodząc z knajpy, ohydna zaraza morowa skręciła nóżkę. Natychmiastowej ulgi nie doznałam, przeciwnie, szlag mnie trafił jak stąd do Australii i z powrotem, bo oczywiście nikt inny nie mógł jej prowadzić, tylko Paweł. Do domu odwieźć, okład wykonać, do snu ułożyć… On zaś z miganiem pofolgował, jak każdego normalnego mężczyznę bowiem ruszyły go łezki w pięknych oczkach i ta bezradność wdzięczna. Dziw, że od zgrzytania żaden ząb mi się nie złamał.
Też jednak nie byłam od macochy i udało mi się powstrzymać go od dalszych zabiegów leczniczych. Nie odbierałam telefonów, kulawa Izunia zatem bała się ryzykować wizytę, skoro mogło mnie nie być w domu. Zwabiłam go do siebie podstępnie i wówczas wybuchła awantura.
Już byłam prawie zdecydowana zastosować się do rady Krystyny w kwestii tej ciąży, ale uniemożliwił mi to radykalnie. Zamiast przystąpić do działań przydatnych, złym głosem poinformował mnie, że chciałby się wreszcie ustabilizować, ożenić i mieć dzieci i nie ma ochoty czekać z tym do późnej starości. Dzieci koniecznie, co najmniej dwie sztuki. Najbardziej, wyznaje to uczciwie, chciałby ożenić się ze mną, ale wstręty i opory, jakie prezentuję, zaczynają go napełniać zniechęceniem, a może nawet nieprzyjemną rozpaczą. Myślał, że jestem też uczciwa, tymczasem kręcę, po cholerę wybierałam z nim nową kuchnię, skoro nie zamierzam z niej korzystać…?! Dla innej baby? A innej babie mój wybór się nie spodoba i co wtedy…?
Kuchnią mnie lekko ogłuszył. Rzeczywiście, wybierałam jak dla siebie…
Niech się zatem wreszcie na coś zdecyduję, bo trzymam go w głupiej niepewności, a to jest nie do zniesienia. O co mi chodzi, u diabła?! Bierzmy, do cholery, ten ślub albo on do reszty przestanie wierzyć w jakiekolwiek moje uczucie do niego, bo o tak zwanej miłości nawet wspominać nie warto! Jak wygląda miłość, potrafiły mu już pokazać inne kobiety, a on, kretyn, takiego czegoś oczekiwał ode mnie…!!!
Załamałam się. Niczego nie pragnęłam bardziej niż ślubu z Pawłem, a te inne kobiety, to, oczywiście, Izunia. Dorwie go w końcu ta kochająca krowa. Do ołtarza byłam wleczona rzetelnie, więcej nie mogłam wymagać, ale ciągle czułam w nim tę kretyńską pewność, że główną zaletę dla każdej baby stanowi forsa. Gdyby zbiedniał…! Nie, idiotyzm, nie będę mu przecież życzyć zubożenia, gdybym ja się wzbogaciła…! I Izunia z tą swoją nóżką i milionami…
– Dobrze, kochanie – powiedziałam z anielską słodyczą.
Nie usłyszał. Robię z niego barana, ciągnę ku sobie i odpycham, co za cholera jakaś we mnie tkwi, zatruwam mu życie, zamiast je upiększać…
Pomyślałam, że Iza odwaliła niezłą robotę.
– Dobrze, kochanie!!! – ryknęłam straszliwym głosem.
Zatrzymał się nagle w swoim rozpędzie.
– Co…?
– Mówię, że dobrze. Zgadzam się. Możemy wziąć ślub.
– Poważnie mówisz…?
– Najpoważniej w świecie. Chcę cię za męża, chcę być dobrą żoną i wyobraź sobie, że nawet umiem gotować.
– Co to ma do rzeczy? Oszalałaś?
– Nie. Znam życie. Mężczyzna źle karmiony zniechęca się do swojej kobiety, nawet jeśli przedtem kochał ją nad życie. Możemy wziąć ten ślub za dwa miesiące.
– Wystarczy jeden. Chociaż wolałbym za tydzień.
– Ja chcę dwa, Pawełku… No dobrze, powiem ci to, co dotychczas ukrywałam. Mam w perspektywie posag, a ty przecież nie uwierzysz, że cię kocham bezinteresownie, jeśli nie przebiję Onassissa. Pieniądze padają na umysł.
– Zdaje się, że brak pieniędzy pada na umysł bardziej. Nie mów bzdur. Co to ma za znaczenie, jak mnie kochasz, nawet gdybyś tylko udawała, że mnie kochasz, udawaj, byle dobrze… No owszem, powiedzmy, że taka, na przykład, Iza udawać nie musi…
W tym miejscu coś mi się zrobiło w sobie.
– … ale wolę ciebie. Miesiąc. Albo, przysięgam Bogu, przestanę ci wierzyć, bo nic z tego zrozumieć nie mogę. Dobra, powiem ci prawdę, zacząłem już mieć kretyńskie podejrzenia, wynająłem ludzi i sprawdziłem cię…
Jakim sposobem udało mi się nie udusić na poczekaniu, sama nie mogłam pojąć. Głosu mi w każdym razie zabrakło.
– … szlag mnie nie trafił tylko przez przypadek, donieśli, że się spotykasz z jakimś facetem akurat w momencie, kiedy byłaś u mnie, więc zgadłem, że to nie ty, tylko twoja siostra. Ty, jako taka, nie masz nikogo innego, nie obrażaj się, zależy mi na tobie jak cholera, w tym stanie można stracić rozum, musiałem wiedzieć, na czym stoję, bo dlaczego, psiakrew, nie chcesz wyjść za mnie za mąż…?
No tak, sytuacja podbramkowa. Potwornie bogaty facet, młody, przystojny, sympatyczny, oblepiony dziwkami, które na każdym kroku musi z siebie otrząsać, dlaczego normalna kobieta, zakochana w nim całkiem wyraźnie, miałaby nie chcieć go poślubić? Na jego miejscu też bym się dziwiła i wyznajmy uczciwie, też bym spróbowała sprawdzić…
Latał po pokoju, snując różne głupie supozycje i czyniąc mi wyrzuty. Opanowałam szok.
– Dobrze, miesiąc – powiedziałam potulnie i niebezpieczeństwo zostało zażegnane.
Ledwo wyszedł, zadzwoniłam do Krystyny. Było zajęte. Odczekałam chwilę, zadzwoniłam drugi raz. Znowu zajęte. Zaczęłam dzwonić bez przerwy i zajęte było również bez przerwy, po kwadransie trafił mnie szlag, wyskoczyłam z domu i pojechałam do niej w płaszczu narzuconym na szlafrok i pantoflach na bosych nogach.
Otworzyła mi drzwi z podejrzliwym wyrazem twarzy.
– Jeżeli ty się pętasz po mieście, to kto, do cholery, wisi u ciebie na słuchawce…? – zaczęła gwałtownie i spojrzała na mój szlafrok. – A…! Czyżby…?
– Zgaduję, że dzwonimy do siebie nawzajem – powiedziałam gniewnie, zdejmując płaszcz. – Mam tego dosyć…
Przerwała mi od razu.
– Ja też, Andrzej mi zrobił piekło na ziemi, mam bogatego gacha, z którego doję forsę dla niego, on nie alfons ani żigolak, naplułam mu w twarz i tak dalej. Coście, u diabła, robili z tym Pawłem, że tak mu wyszło?! Paweł gdzieś polazł w gronostajach i złotej koronie…?!
– O cholera… Nie, ale chyba płacił za elektroniczną kuchnię. Nie przypomniałaś mu o mnie?
– A ty, kretynko, byłaś w tym czarnym kapeluszu?
Ze skruchą wyznałam, że owszem.
– No i masz! A przedtem ja w nim byłam! Nas może być dwie, ale taki kapelusz jest jeden na świecie, w dwa nie uwierzy, wstrząsnęło nim. Jedyna pociecha, że jednak się przejął. Nie ma siły, muszą się spotkać z Pawłem i w ogóle dosyć tego znikania im z oczu!
– No to przecież w tej sprawie zaczęłam do ciebie dzwonić, idiotko! Paweł mnie przycisnął do muru, bierzemy ten cholerny ślub za miesiąc, mam wyjść za niego bez posagu?!
– Byłby to w końcu jakiś sukces, nie?
– Pocałuj mnie w sukces! Jedziemy na okrągły tydzień, a jak będzie trzeba, to i na trzy. Rób sobie, co chcesz, ta cała Antosia to nasza ostatnia szansa, nie spasuję przed metą. Mam jechać sama?!
Krystyna była już zdecydowana.
– Gówno. Też jadę. Ryzyk-fizyk, wykręcę chorobę albo co. Już dwa razy coś nam dobrze wyszło tylko dzięki temu, że istniejemy w dwóch egzemplarzach, ta trzeźwa moczymorda we Francji i Antoś tutaj… mógłby się zrobić uciążliwy. Dobra, jedziemy i grzebiemy aż do skutku.
Strych w Perzanowie okazał się całkowicie odkurzony.
Jędruś się złamał z litości, nie mógł patrzeć na nasze galernicze wysiłki, a może chciał się nas wreszcie pozbyć i mieć w domu święty spokój, bo osobiście, z pomocą Elżusi i Marty, usunął ten wiekowy kożuch z wierzchu. Głębiej kurz leżał nadal, nie pozwolił niczego ruszyć z miejsca, rodzinnego skarbu miałyśmy szukać same.
Już drugiego dnia trafiłyśmy na wielki kufer, w dużym stopniu zapchany papierami, prasą i korespondencją. Plątały się w tym także jakieś dokumenty, albumy, dagerotypy i nawet fotografie.
– O, właśnie! – zaczęła Krystyna z uciechą i od razu jakby sklęsła w sobie. – Ejże, co to ma znaczyć? Chciałam powiedzieć, że z tego właśnie wygrzebywałam znaczki piętnaście lat temu, ale nic podobnego! W życiu tego nie widziałam! A gmerałam w kufrze i nawet zastanawiałam się… To nie ten kufer, tamten był mniejszy. Gdzie się podział?
– Pewnie, że nie ten, przez głupie piętnaście lat tyle kurzu by się nie nazbierało. Tu gmerałaś, na strychu?
Krystyna zawahała się, popatrzyła na mnie tępo i nagle jakby się ocknęła.
– No coś ty? Na strychu, owszem, ale tutaj wcale nie wchodziłam, zamknięte było. Czekaj… On chyba stał w tamtej części, używanej…
Podniosłam się, bo siedziałam nad kufrem w kucki, i ruszyłam do drzwi.
– Musiałyśmy zgłupieć obie, od korespondencji należało zacząć i taki miałam zamiar jeszcze w Noirmont. Twoje parszywe znaczki wyleciały mi z głowy. Przypomnij sobie porządnie, skąd brałaś tamte listy ze znaczkami?
– Z kuferka. Mniejszego. Nie urósł przecież. Cholera, gdzie on może być?
Mniejszy kuferek stał jak byk w kącie, w zimowej suszarni Elżusi, dokładnie zasłonięty wiszącymi na sznurze prześcieradłami. Nie dał się zauważyć, kiedy oglądałyśmy pomieszczenie, wychwalając jego uroki. Elżusia robiła pranie z wielkim upodobaniem i mokre szmaty suszyły się tam bez przerwy.
– No tak, to ten – stwierdziła Krystyna – zawsze tu stał. I ta etażerka ze starymi czasopismami. I nigdy ich nic nie zasłaniało, mam na myśli dawne czasy.
– Zwracam ci uwagę, że zawsze przyjeżdżałyśmy w lecie, na wakacje. Elżusia suszyła w sadzie. Bierzemy go do pokoju, ciągnij!
Dość był ciężki, ale we dwie dałyśmy mu radę. Zwlokłyśmy go po schodach do mojego pokoju i zagłębiłam w nim ręce z wielkim zapałem i bez zwłoki. Krystyna poświęciła się, wróciła na strych i kawałkami zniosła całe stosy papierów z tamtego większego kufra, z wyraźną przyjemnością zmieniając moją sypialnię w składnicę makulatury.
Z wielką chciwością dorwałyśmy się do korespondencji przodków, którzy nigdy w życiu nie wyrzucili chyba ani jednego papierka. Objawiła się nam cała historia dwóch rodzin, Dębskich i Przyleskich, oraz pełny wachlarz znajomości prababek i pradziadków. Prawie zapomniałam, po co to wszystko czytam, tak zachwyciły mnie owe szczegóły z dawnych lat.
Straszliwy mezalians świeżutkiego hrabiego Dębskiego, dziadka pra- i tak dalej -babki Klementyny, popełniony z córką kupca gdańskiego i angielskiej lordówny, multimilionerką, zapełniał prawie pół kufra i rozweselił nas obie zgoła do wypęku. Zaraza na indyki i rolada z bażantów przemieszane tam były z dramatycznymi chwilami powstania styczniowego. Dziękczynna epistoła Kacperskiego-powstańca do babci-kupcówny, opiewająca jego nieomal śmierć kliniczną i powrót do życia dzięki nadludzkim wysiłkom jaśnie panienki Klementyny wyjaśniła nam wreszcie dokładnie przyczyny również nadludzkiej miłości Kacperskich do naszej rodziny. Listy Klementyny do babci zawiadamiały o awansach wicehrabiego de Noirmont, później zaś o zaręczynach i ślubie, pełen humoru list syna, ojca Klementyny, przyznawał wicehrabiemu dużą ilość zalet, zarazem rzeczowo omawiając kwestie finansowe i potwierdzając napływ apanaży z Londynu.
– Ejże, pradziadek był elegant – zauważyłam żywo. – Kamizelka haftowana za dwie gwineje. W tamtych czasach? Czymże ją wyhaftowali, do licha, perłami? Fircyk! W tym wieku…?
– Znowu mi wiek – skrytykowała Krystyna, która co jak co, ale liczyć umiała. – Czterdzieści osiem lat, młody człowiek! Ty się odczep od tamtych czasów, diamentu jeszcze nie mieli…
– Mieli, Marietta wpadła pod samochód wcześniej. Tego, chciałam powiedzieć pod karetę. Czekaj, to piękne! Margrabina de Mercier miała na balu suknię z morelowego atłasu z wstawionymi falbanami z koronki alencon w kolorze słoniowej kości. Interesujące zestawienie. A do tego garnitur z rubinów, no, czyja wiem… może to i wypadło efektownie…
– Uspokoisz się czy nie? Studia historyczne sobie przeprowadzisz kiedy indziej, szukaj późniejszych!
Z wysiłkiem oderwałam się od opisu fety imieninowej, na której ta głupia Eleonora uczyniła afront hrabinie Potockiej i kto to teraz będzie odkręcał, a trzeba koniecznie, inaczej bowiem hrabina Potocka nie dopuści do upragnionego mariażu. Poodkładałam na bok wieści o złamanej osi w nowej karecie i okropnej kompromitacji młodej pani Imielskiej, która w katastrofie pokazała całe kolano i chyba zamknie się w klasztorze, o skandalu z nadziewanym prosięciem, które w chwili podania na stół okazało się zaśmiardnięte, o rozmaitych waporach, wzdęciach i kłopotach ze służbą i tysiącznych innych dyrdymałach, postanawiając przeczytać to później, na spokojnie. Jeden list wetknęłam Krystynie.
– Ziółka – powiadomiłam ją krótko.
– Cholera – mruknęła, ale, przejrzawszy epistołę, schowała ją starannie.
Opróżniłam wreszcie kuferek, nie znalazłszy w nim ani jednego słowa na temat diamentu. Krystyna zaczynała już grzebać w potężnych stosach, pochodzących z większego kufra.
– O, ty, Joaśka, popatrz! – ożywiła się. – Tu są wreszcie listy Kacperskich! Od i do! No, nasze też… O, proszę! Późniejsze!
Z ciężkim westchnieniem przystąpiłam do pracy, ale zanim dokopałam się czegokolwiek interesującego, wkroczyła Elżusia.
– Ja tam nic nie mówię – rzekła energicznie. – Z obiadem się nie pchałam, ale kolację to już zjecie! Tu nie przyniosę, chyba że chcecie jeść z podłogi, więc na dół proszę. O mój Boże, ileż tego…! Naprawdę tak się to wszystko uchowało na strychu?
– Naprawdę – zapewniła Krystyna. – Elżusia jest genialna, dopiero teraz widzę, że zgłodniałam jak dzikie zwierzę. Dobra, idziemy!
Poszłyśmy. Posiłek się przeciągnął. Dzięki temu do pożądanych tekstów dotarłyśmy dopiero po północy. Kryśka trafiła na nie pierwsza, bo ja utkwiłam nad dokumentem, historycznie rzecz biorąc, wprost cudownym.
– Jest! – wrzasnęła szeptem, machając mi przed nosem rozłożoną kartką. – Antoinette! Nareszcie coś o niej!
– Czekaj! – odpędziłam ją niecierpliwie. – Tu jest, popatrz, jakby pamiętnik Floriana Kacperskiego. Spisuje, rany boskie, istne cudo, opowieści starej klucznicy, jak to młody hrabia de Noirmont długów narobił i na wojnę do Indii pojechał, a te długi płaciła jego siostra, margrabina d'Elbecue, całe korowody z tym były…
Wydarła mi z rąk elegancki brulion w sztywnych okładkach i podetknęła swoją kartkę.
– O margrabinie już wiemy i nie rozpraszaj się teraz! Marcin pisze do rodziców z Calais! Pannę Justynę goni, a przy pannie Antoinette go zastopowało, tu, z tej kupy to wzięłam, może będzie więcej!
– To nie rozwalaj kupy, idiotko, rozkopałaś połowę! Zabierz nogi!
– I okręć dookoła szyi, co? Taka wygimnastykowana to ja nie jestem. No, czytaj prędzej!
Przeciwnie, czytałam wolniej, bo właśnie wiedzy o pannie Antoinette poszukiwałyśmy z takim wysiłkiem. Istotnie, w tym akurat stosie tkwiła właściwa korespondencja, i to, ku naszemu zdumieniu, dwustronna.
– To się nazywa szacunek dla słowa pisanego – powiedziała uroczyście Krystyna. – Popatrz, ten Marcin dostawał listy w Calais, w Noirmont, w Paryżu i wszystko pieczołowicie zachował, przywożąc potem do Polski. Same przecież nie przyszły?
Potwierdziłam jej pogląd.
– Obaj bracia przywieźli wszystko. Ten pamiętnik Floriana… Jestem pewna, że znajdziemy także listy do niego od rodziny… o, tu jest odpowiedź na któryś, siostra pisze.
– Matko jedyna, co za znaczki…! I ja na to wcześniej nie trafiłam…!!!
– Trafiłaś teraz. Później się nimi zajmiesz. Teraz czytaj!
Po dwóch godzinach udało nam się ułożyć korespondencję w porządku chronologicznym. Od skromnych i rzeczowych wzmianek o pannie Antoinette Marcin stopniowo przeszedł do zachwytów i pochwał, metą zaś tej drogi był komunikat o zamierzonym ślubie i rzewna prośba o błogosławieństwo rodziców. Równolegle biegły listy Floriana, pełne troski, że jego brat zwariował. Sprawę rozstrzygnęła panna Justyna, stwierdzająca stanowczo wysoką jakość panny Antoinette i w pełni popierająca zamierzony mariaż. W odwrotną stronę leciały odpowiedzi rodziny, pisane przeważnie przez siostry, wykształcone do tego stopnia, że prawie nie robiły błędów ortograficznych i okazywały subtelne poczucie humoru. W listach Marcina z naciskiem eksponowana była gospodarność narzeczonej, która potrafiła zadbać nawet o taki drobiazg jak poduszeczka do igieł. Poduszeczka do igieł urosła w końcu do rozmiarów symbolu, dziewczyny natrząsały się z niej delikatnie, pisząc między innymi:
„…jak już zechcesz, drogi braciszku, coś uszyć, będziesz miał jak znalazł”…
W liście Floriana natomiast, pisanym, kiedy już Marcin przywiózł młodą małżonkę do Noirmont, znalazło się takie zdanie:
„…a już o poduszkę do igieł to się tak trzęsie, jakby była ze złota”…
– Co za cholera z tą poduszką do igieł…? – mruknęłam podejrzliwie.
– Widocznie niczego mniejszego w posagu nie miała – wysunęła supozycję Krystyna. – Duperela pilnuje, to większe zgoła boską czcią otacza.
– Może i – zgodziłam się. – Czekaj, bo wedle naszych dedukcji diament powinna już w tym czasie posiadać. Ciekawe gdzie, przy sobie czy, na przykład, zostawiła w Calais…
– Myślę, że raczej przy sobie i stąd ta troska o przedmioty…
– Albo nie! – przerwałam w nagłym natchnieniu. – To znaczy, tak, owszem, ale wiesz, co mi na myśl przychodzi? On mógł tkwić w tym cholernym sakwojażyku eks-narzeczonego, a ona, zajęta Marcinem, nawet tam nie zajrzała. Nie wiedziała, że go ma. Nie darmo Heaston lata za podniszczoną pederastką!
– Ma to swój sens – przyznała Krystyna po krótkim zastanowieniu. – Może zajrzała dopiero w chwili, kiedy się przenosiła do Polski i na wszelki wypadek ukryła znalezisko. Potem schowała go gdzieś tu i przed śmiercią nie zdążyła o nim powiedzieć.
– Przed śmiercią bym powiedziała komukolwiek.
– Gówno prawda. Przebierałabyś w powiernikach jak w ulęgałkach. Poza tym, skąd byś wiedziała, że jesteś przed samą śmiercią, człowiek zawsze ma nadzieję, że to jeszcze nie.
– No może. Przecudowna perspektywa. Listy, nie listy, a strych przegrzebać musimy.
– Gdybym była całkiem świnia – powiedziała moja siostra złośliwie – plunęłabym na tak kłopotliwy klejnot, bo na laboratorium Andrzeja same znaczki wystarczą. Już się czaję na wycenę.
– Wchodzą w skład masy spadkowej i musiałabyś podzielić się ze mną – wytknęłam jadowicie. – Nie mówiąc już o tym, że te z korespondencji Kacperskich należą do Kacperskich i już widzę, jak ich kantujesz.
– Głupia jesteś. Cholera. No dobrze, szukajmy ścierwa…
O wschodzie słońca całą korespondencję miałyśmy za sobą, przejrzaną zaledwie, chociaż aż się prosiła o dokładne czytanie. Panicz Piesiecki wleciał do studni, ale głową trafił w wiaderko, które się cudem utrzymało, i wyciągnęli go żywego. Narowista klacz Rosalinda wbiegła po schodkach do salonu państwa Młynowskich, zrzucając barona Lestkę, który łbem zaczepił o futrynę, i wytłukła sewrską porcelanę. Pannę Jasińską zamknięto przez pomyłkę w garderobie razem z panem Zdzichowskim i teraz nie wiadomo, co robić, bo pan Zdzichowski jest żonaty i oczekuje potomka. Koszmarna sytuacja nastąpiła, kiedy na dwie kopy jaj w ostatniej chwili połowa okazała się zbukami, a kury w zimowej porze akurat się mało niosły i całe wielkie przyjęcie było wybrakowane. Kucharz państwa Zaleskich po całym ogrodzie gonił panicza Prawdzica z nożem w ręku, bo panicz dla żartu trzasnął sufletem. Fenomenalna lektura! Pomyślałam, że nawet nie znalazłszy diamentu, swoją korzyść odniosę, bo przeczytam to wszystko od deski do deski.
– Idziemy spać na chwilę czy lecimy na strych? – spytała Krystyna. – Ostrzegam cię, że jeśli wyleją mnie z roboty, pójdę na utrzymanie Pawła, obojętnie, jako ja czy jako ty. A on niech się dziwi skolko ugodno.
– Na co jesteś chora?
– Zatrucie pokarmowe oczywiście. Jedyna choroba, której nikt mi nie udowodni. Mam na myśli w sensie negatywnym, w wychodku mogę sobie posiedzieć nawet cały dzień. Wezmę dużo do czytania.
– To może jakoś ocalejesz. Kropnęłabym się na chwilę, Elżusia i tak obudzi nas na spóźnione śniadanie…
Piątego dnia dwie trzecie strychu prezentowało sobą porządek wprost nieskazitelny. Zacięłyśmy się, odwalałyśmy robotę, jakby nam za to kto płacił w złotych dolarach. Ani jednego przedmiotu, większego od pudełka zapałek, nasze starania nie ominęły, połamane meble i różne kawałki drewna oglądałyśmy przez lupę. Logika wskazywała, że jeśli gdziekolwiek, to tylko tu, gdzie mieszkała, Antoinette mogła ukryć parszywy diament, o ile znajdował się on w jej posiadaniu. O ile zaś nie, tę całą katorżniczą robotę będziemy musiały spisać na straty. Kryśka poleci za Andrzejem do Tybetu, a ja rychło się z Pawłem rozwiodę, bo moja dusza nie zniesie zależności finansowej od chłopa.
Jedna trzecia nam jeszcze została, kiedy Krystyna wydała okrzyk nadziei.
– O rany, kapelusz! Pudło na kapelusze! Może się znów objawi jakieś arcydzieło!
Odwróciłam się ku niej z wielkim zainteresowaniem. Od tak długiego czasu nie przytrafiało się nam nic ładnego, że każda ozdoba była pożądana. Pudło zostało gęsto okręcone zasupłanymi sznurkami, Kryśka usiłowała je zsunąć, bez skutku, straciła cierpliwość i posłużyła się scyzorykiem. Uniosła wieko, z ciekawością zajrzałam jej przez ramię.
Wewnątrz znajdowały się bardzo ładne rzeczy. Wachlarz z malowanego jedwabiu w doskonałym stanie, naszyjnik z muszelek, bogaty i nader artystycznie wykonany, dwie pary długich rękawiczek, grzebień wysadzany perełkami i czerwona poduszka do igieł, aksamitna, obramowana lśniącymi, perłowymi muszelkami. Brakowało natomiast kapelusza.
– Coś mi to przypomina – powiedziałam, wyjmując jedną ręką naszyjnik, a drugą poduszkę, podczas gdy Krystyna rozkładała wachlarz. – Czy przypadkiem nie to właśnie ma na sobie Antoinette na portrecie?
– To, oczywiście – odparła moja siostra i powachlowała najpierw siebie, a potem mnie. – Nawet sprawdzać nie trzeba. Pozostałości po niej, osławiona poduszeczka. Poduszeczka, cha, cha! To cały jasiek!
– Może i Jasiek, ale mnie to przypomina więcej. Nic ci się nie kojarzy? Widziałyśmy coś zbliżonego. Zawartość sepecika…
Wachlarz znieruchomiał w ręku Krystyny.
– O, niech skisnę, masz rację…!
Skleroza nas nie dopadła, pamięć nam działała. Strzępki identycznego aksamitu i takie same muszelki znalazłyśmy w pamiątkowym sakwojażyku po jubilerskim narzeczonym. Zatem nie suponowaną przeze mnie sakieweczkę Antoinette wykonała samodzielnie, chałupniczo i własną ręką, tylko poduszeczkę do igieł. Zostały jej po tym procesie produkcyjnym drobne resztki surowca, których nie wiadomo dlaczego nie wyrzuciła, tylko starannie zadołowała w owym relikcie po eksnarzeczonym. Miało to jakiś związek, jedno z drugim…? Uczuciowy…? Bo praktycznie owszem, takie muszelki, wyjątkowo ładne i raczej rzadko spotykane, mogła zostawić, w ostateczności także ścinki aksamitu, dla ewentualnej naprawy, ale na diabła jej była gąbka i włosie? W razie uszkodzenia przedmiotu wypchać go można czymkolwiek. Sentyment jakiś specjalny do tych śmietków żywiła czy co…?
Naszyjnik przestał mnie interesować, wrzuciłam go z powrotem do pudła. Krystyna odłożyła wachlarz i wyjęła mi z ręki czerwone i pękate rękodzieło.
– Symbol gospodarności francuskiej Antosi – powiedziała z powątpiewaniem. – Myślisz, że co…?
– Nic. O czwartej nad ranem z myśleniem miewam lekkie kłopoty. Może była to jedyna rzecz, jaką udało się jej wyprodukować do końca, osiągając sukces. Inne prace ręczne wychodziły jej gorzej.
– A może adorator układał na tym strudzoną głowę? Rzecz jasna, wyjąwszy przedtem igły i szpilki… Rozmiar prawie się nadaje.
Obracała poduszeczkę w palcach, odebrałam jej przedmiot i obejrzałam ponownie.
– To w ogóle wygląda na elegancki wyrób fabryczny i gdyby nie te resztki, do głowy by mi nie przyszło, że zrobiła to sama. Uważałabym, że kupiła w sklepie i cześć. Ale i tak podejrzewam, że szyła na maszynie, maszyny do szycia istniały już pod koniec wieku.
– Jako nowość, musiały być drogie. Stać ją było?
– A diabli wiedzą. Ale muszelki przyszywała ręcznie, wcale się nie upieram przy maszynie. One w tamtych czasach umiały pięknie szyć.
– Albo mamusia szyła! – ożywiła się nagle Krystyna. – I była to jedyna pamiątka po mamusi!
No owszem, pamiątka po mamusi stanowiłaby jakieś wyjaśnienie, nawet dla tych resztek. Nie potrzeba praktyczna, tylko rzeczywiście czysty sentyment.
Poduszeczka wyglądała jak nowa. Zabierałyśmy ją sobie wzajemnie, nie mogąc się jakoś od niej oderwać. Miękka była i elastyczna, ale porządnie zgnieść się nie dawała. Muszelki na obramowaniu połyskiwały wdzięcznie.
– Wydaje się ogólnie mało używana – zauważyła Krystyna w zadumie. – Nie wyblakła wcale i żadnych dziur w niej nie ma. Mam na myśli takie ślady po igłach.
– Bo może jednak uszyła to sama tuż przed ślubem z Marcinem, w ramach wyprawy? I potem już żadnym szyciem się nie zajmowała, dzieci nie mieli, niemowlęce kaftaniki odpadały… Na dobrą sprawę gryzą mnie te szczątki. Dlaczego w sakwojażyku po byłym narzeczonym…?
– No owszem, dziwne. I głupie. Powinna je trzymać w jakimś pudełku z nićmi albo co. Chyba że narzeczony to uszył, poduszeczkę dał panience, a resztek nie zdążył wyrzucić i tak zostały…
Znów zaczęłam oglądać owo czerwone rękodzieło, które bardziej zasługiwało na nazwę poduchy niż poduszeczki. Krystyna miała rację, to był Jasiek do igieł, na upartego dałoby się na tym spać. Trochę mogły przeszkadzać muszelki, wpijające się na przykład w ucho…
Zarazem próbowałam się zastanowić, o co mi właściwie chodzi z tym pchającym się natrętnie skojarzeniem. Sakwojażyk i poduszeczka, sakwojażyk i poduszeczka… Przecież, gdyby nie te szczątki surowców w sakwojażyku, dałabym spokój poduszeczce od razu, nie zawracając sobie głowy dociekaniami…
– Poduszeczka jako przedmiot szczególnej troski – powiedziała nagle Kryśka. – Tajemnicze, przedśmiertne zwierzenia Antosi. Resztki z poduszeczki w sakwojażyku. Coś ona chyba myślała…?
Podjęłam męską decyzję.
– No trudno. Pamiątka, nie pamiątka, na wszelki wypadek bym to rozpruła. Jakoś możliwie delikatnie.
– Dlaczego delikatnie?
– Własność Kacperskich – zwróciłam jej uwagę z naganą – i, bądź co bądź, zabytek, niedługo miałaby sto lat, a może już ma. Niszczyć ich rodzinne pamiątki, to mi się wydaje nieprzyzwoite. Rozprujemy tak, żeby potem łatwo zeszyć.
– O rany! – jęknęła moja siostra. – Łatwo zeszyć, oszalałaś! Gdzie nam do tego ich szycia. Też pomyślałam, żeby rozbebeszyć, ale w remonty krawieckie wcale nie chcę się wdawać!
– Nie wygłupiaj się, nie bądźmy świnie. Jutro skombinujemy czerwoną nitkę. Czekaj, gdzie by tu…
– Na krawędzi, tuż przy muszelkach. Zamaskują chyba nawet najbardziej toporny szew. Czymś ostrym, bo się nam wysiepie…
Niczego ostrego na strychu nie było, poszłam na dół, do pokoju, po własne narzędzia do manikiuru, i poświęciłam nożyczki. Ostrożnie przecięłam czerwony aksamit, pilnując, żeby przypadkiem nie zaczepić o nitki muszelek. Poduszeczka była okrągła, przejechałam zaledwie jedną trzecią obwodu i już zaczęło z niej wyłazić włosie i kawałki mocno ściśniętej gąbki.
– Ciekawa rzecz, dlaczego ona pocięta, a nie cała? – zastanowiła się na głos Krystyna. – Łatwiej byłoby przecież obszyć gąbkę w całości…?
Odebrała mi poduszeczkę, sięgnęła palcami w głąb i nagle znieruchomiała.
– Chryste Panie… – wyszeptała cichutko.
Odepchnęłam jej rękę i sięgnęłam sama. Wymacałam coś twardego, wyciągnęłam to coś. Bryła, owinięta cieniutkim jedwabiem, który sam się z niej ześlizgnął…
Zaparło nam dech.
Potwornej wielkości diament lśnił, migotał i jaśniał blaskiem w świetle niezbyt mocnej żarówki, która przy nim przestała się liczyć. Był niesamowity. Dwa kurze jajka, wtopione w siebie wzajemnie, iskrzące się w miejscu zespolenia dodatkowym ogniem, identyczne, nieskazitelnie czyste…
– Odwołuję wszystkie kalumnie, jakie na niego rzucałam – powiedziała Krystyna po długiej chwili, uroczyście i głosem nieco zdławionym.
Przemogłam niemoc górnych dróg oddechowych.
– Gdyby nie był prawdziwy, przysięgłabym, że musi być sztuczny – oznajmiłam dość słabo.
Krystyna spojrzała nagle na mnie, chwyciła bryłę z mojej dłoni, rozejrzała się wokół i rzuciła ku połamanej szafie, w której tkwił jeszcze duży kawałek szyby. Z rozmachem przejechała po szybie diamentem.
Ostra rysa zaświadczyła o prawdziwości kamienia.
– Dedukuję logicznie i nie próbuj mnie straszyć – powiedziała gniewnie, z miejsca odzyskawszy siły. – Kurz na tym strychu wyraźnie wskazuje… nie, bądźmy ściśli, wskazywał, swoje półwieczne pochodzenie. Ludzka noga i ręka tu nie weszła, nikt nie mógł tego podrzucić w ostatnich czasach i na nowo wszystkiego zakurzyć, taka sztuka odpada. A w czasach dawniejszych nie istniał materiał twardszy od diamentu i nie umiano go wyprodukować. Teraz, w obliczu podróży kosmicznych, nie dałabym za to głowy, ale podejrzewam, że on ciągle bije rekordy…
– Jeszcze mogłybyśmy go wrzucić do ognia i sprawdzić, czy się pali – zaproponowałam uprzejmie.
– Spluń przez lewe ramię, bo za chwilę wybuchnie tu pożar, a my jesteśmy na strychu. Zatem, nie do uwierzenia, ale jednak, jest prawdziwy, skoro rżnie szkło. Szkło również jest prawdziwe, pięćdziesiąt lat temu nie było pleksiglasu.
– Pocieszyłaś mnie. Obejrzyjmy go, zabierzmy na dół, w pokojach mamy lepsze światło.
– No i, w razie pożaru, krótszą drogę. Skok przez okno z pierwszego piętra mogę zaryzykować.
– Ponadto, wiedziona tajemniczym natchnieniem, przywiozłam flachę, nabytą po drodze. Chateau Neuf du Papę. Czerwone.
Krystynę wzruszyło to ogromnie.
– Pierwszy raz w życiu z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że nie jesteś taka głupia, jak by się zdawało…
Zeszłyśmy piętro niżej spokojnie. Nie wykonałyśmy żadnego tańca, nie wydawałyśmy dzikich okrzyków, nie wpadłyśmy w hałaśliwy szał szczęścia i nie wyrwałyśmy ze snu całej rodziny Kacperskich tylko dzięki temu, że znalezisko otumaniło nas kompletnie. Myśl, że on tu gdzieś jest, ten diament, i że w końcu na niego trafimy, była, ostatecznie, do przyjęcia, chociaż nadzieja kołatała się w nas ledwo zipiąc, ale rozmiar i jakość roziskrzonej bryły każdego by wprawiły w osłupienie. Nawet w Skarbach króla Salomona pokazywali znacznie mniejsze, nawet Koh-i-noor nie umywał się do niej urodą, aczkolwiek z pewnością był efektowniej oszlifowany.
Usiadłyśmy w fotelach z kieliszkami w rękach i otwartą butelką szlachetnego wina. Diament leżał na środku stolika i jaśniał olśniewającym blaskiem.
Wpatrywałyśmy się w niego, oczu nie mogąc oderwać, a różne uczucia rosły w nas i rozkwitały w dużym tempie.
– To w środku, co tak świeci, to jest, zdaje się, ta skaza, o której sobie mętnie przypominam – powiedziała Krystyna. – Przecinać należałoby akurat w tym miejscu.
– Straci połowę uroku – zauważyłam z niesmakiem. – Nie wiem, czy to w ogóle nie barbarzyństwo, przecinać coś takiego.
– Barbarzyństwo, z pewnością. Ale nie widzę innego sposobu, żeby się nim podzielić.
– A nawet jeśli się podzielimy, to co? Sprzedasz swój kawałek?
– No coś ty, głupia? Ja sama? Przecież te dwie połowy są identyczne! I dopiero to jest cymes, dwie takie idealnie jednakowe kobyły! Czegoś takiego wcale nie ma na świecie.
– Znaczy, gdybyśmy miały sprzedawać, to razem? Całość?
– A pewnie. Największy zysk.
Zastanowiłam się w skupieniu nad tym największym zyskiem.
– Mnie szkoda – oznajmiłam stanowczo i uczciwie.
– Mnie też – przyznała się Krystyna od razu.
Wciąż jeszcze byłyśmy nieco oszołomione. Powolutku zaczynała docierać do nas wstrząsająca prawda, odnalazłyśmy Wielki Diament, największy diament świata, który w dodatku legalnie należał do naszej rodziny i przypadał nam w spadku. Był nasz. Mogłyśmy to udowodnić na piśmie.
– Słuchaj, uszczypnij mnie – poprosiła moja siostra, odstawiając pusty kieliszek. – Mam obawy, że mi się to tylko śni.
– Szczypać nie lubię nikogo, nawet ciebie. Mogę cię dziubnąć.
– Dziubnij.
Użyłam w tym celu korkociąga, który leżał pod ręką. Krystyna drgnęła silnie.
– Poczułam. Nie pożałowaś mi, mam wrażenie. Ale wynika z tego, że nie śpię? On jest?
– Możesz go dotknąć – pozwoliłam łaskawie.
Wzięła diament do ręki, obmacała go, podrzuciła do góry i polizała. Przyglądałam się temu z ciekawością, coraz bardziej roztkliwiona tym szczęściem, jakie nas spotkało. Nie do wiary. Znaleźć skarb familijny, w dzisiejszych czasach, prawie we własnym domu, i to wtedy, kiedy był tak straszliwie potrzebny!
– Teraz ty! – zarządziłam, odbierając jej kamień.
– Dziubnij mnie, bo też nie wierzę.
– Chętnie, proszę cię bardzo.
Dziurę zrobiła mi w udzie tym korkociągiem bez mała do kości, ale przynajmniej przekonałam się, że też nie śpię. Na takie dziubnięcie poderwałabym się z letargu.
Odłożyłam bryłę, która znów zaczęła lśnić na środku stolika.
– No dobrze, zejdźmy z tej drogi do ciężkiego kalectwa. To co robimy?
– Nic – zadecydowała Krystyna stanowczo. – Przyglądamy się. W życiu więcej czegoś takiego nie zobaczysz, trzeba napaść… czy napasać…?… oczy widokiem. Z chwili na chwilę on mi się wydaje piękniejszy i nawet nie będę mrugać, żeby nic nie stracić…