Siedziałyśmy przy stole, popijając wino i wpatrując się w roziskrzony diament. Coraz trudniej było oderwać od niego wzrok. Od czasu do czasu to jedna, to druga z nas wyciągała rękę, żeby go pomacać.

– Ejże, a kluczyk? – spytała nagle Krystyna z wyraźnym oburzeniem.

Zdziwiłam się.

– Jaki kluczyk?

– Kłódeczka, ściśle biorąc. Ta z sepecika. Miałyśmy odrzynać co popadnie i co?

Zdziwiłam się bardziej.

– I tego odrzynania tak ci brakuje? Proszę bardzo, możesz oderżnąć cokolwiek byle gdzie, nie widzę przeszkód.

– Idiotka. Mnie się tu coś nie zgadza, wyszło nieprawidłowo. Taka kłódeczka z kluczykiem powinna coś znaczyć i do czegoś służyć. Zamknięta kasetka, a diament w środku, na przykład. Po cholerę w takim razie ten cymbał nosił przy sobie kłódeczkę i po cholerę Antosia tak ją starannie przechowała?

– Tego nie zgadnę do końca życia – powiedziałam po długim namyśle. – Z diamentem, jak widać, nie miało to nic wspólnego i całe szczęście, że w ogóle o kłódeczce z kluczykiem zapomniałam, bo kto wie czy nie zaczęłybyśmy rzeczywiście odrzynać wszystkich skobli zewsząd. Tak właśnie wyglądają mylące poszlaki. Może w ogóle ten cały sakwojażyk był na to zamykany i on go właśnie otworzył, bo sięgał ręką, a kłódeczkę schował do środka, żeby jej nie zgubić. Najprostsze wyjaśnienie.

– Jednak czuję niedosyt. Rzeczywistość nie spełniła swego zadania.

– Mało ci jeszcze? – spytałam ze zgorszeniem, wskazując stół. – Moim zdaniem, pobiła własne rekordy daleko na wyrost. Opanuj wymagania, bo będzie jak ze złotą rybką.

– No dobrze. Może masz trochę racji… Siedziałyśmy nadal, wpatrzone w kamień, płonący żywym ogniem i niemożliwy do uwierzenia…


***

Obudziwszy się koło południa, usilnie zaczęłam się zastanawiać nad wydarzeniami ubiegłej nocy. Jezus Mario, zdaje się, że znalazłyśmy wreszcie ten cholerny diament…? Czy możliwe, żeby to było prawdą? Może się po prostu upiłam, chociaż nie, pół butelki wina, nawet na głodno, nie spowoduje chyba przerwy w życiorysie…? Znalazłyśmy go zatem, gapiłyśmy się na niego prawie do wschodu słońca, okazał się cudownie piękny, możemy pogapić się dłużej, do zachodu… Gdzie on jest? No właśnie, gdzie on jest…? Nie został przecież na środku stolika, gdzieś go ukryłyśmy. Która z nas, Krystyna czy ja…? I gdzie?! Pomysły miałyśmy rozmaite, to sobie mogłam przypomnieć, przez chwilę nawet nawzajem wyrywałyśmy go sobie z ręki, na czym w końcu stanęło…?

Usiadłam na łóżku, opuściłam nogi na podłogę i podparłam dłońmi brodę. Diabli nadali, gdzie mogłyśmy utknąć tę roziskrzoną zarazę? Proponowałam szufladkę sekretarzyka, ale nie miała klucza, Krystyna wymyśliła wazonik do kwiatków, nie mieścił się w nim, bo wazonik był mały. Pod poduszką…? U niej czy u mnie…?

Pomacałam pod poduszką, uniosłam i zajrzałam, diamentu nie było, nie zsunął się na dół, bo nic mnie nie gniotło. Zmiłuj się Panie, czy teraz zaczniemy szukać go na nowo…?!

W drzwiach do mojego pokoju pojawiła się nagle moja siostra, rozczochrana i w szlafroku.

– Ty, gdzie on jest? – spytała z wyraźnym niepokojem. – Co myśmy z nim zrobiły?

– No właśnie, jak widzisz, siedzę i myślę – odparłam, nie zmieniając pozycji. – Pod moją poduszką nie…

– Pod moją też nie. Słuchaj, czy nie wspominałaś o żłobie w oborze?

– Wspominać, wspominałam, ale do obory nie poszłam. Zdaje się, że w ogóle nigdzie nie wychodziłyśmy…?

– Owszem, do łazienki. Ale nigdzie dalej. Chyba że poszłaś do obory, jak już spałam…?

– A on został u mnie?

– No pewnie, że u ciebie, losowałyśmy…

Przypomniało mi się, oczywiście, losowałyśmy, która z nas ma go strzec, i padło na mnie. Ale Krystyna również wybierała miejsce, a co do obory…

Podniosłam się z łóżka, włożyłam szlafrok i zeszłam na dół. Elżusię znalazłam w kuchni, ucieszyła się bardzo, że wreszcie zjemy śniadanie.

– Kto dzisiaj doił krowy? – spytałam bez wstępów.

– Ja. Jak zwykle. A co…?

– Czy jak Elżusia doiła, to myśmy już spały?

– Gdzie tam! I światło się paliło, i tupanie było słychać… A co…?

– A Elżusia była potem w oborze bez przerwy?

– No pewnie, że bez przerwy, nie daję rady inaczej. A co…?

– A czy ja tam przyszłam?

Elżusia zdumiała się tak, że czajnik omal nie wyleciał jej z rąk.

– A czy Joasia… nie, zaraz, która to? Krystyna…?

– Joanna.

– To Joasia sama nie wie, czy była w oborze? Nie była, od razu mogę powiedzieć. Żadnej z was nie było, a jak wróciłam, to wyście już spały. A co…?

– Nic – odparłam z ciężkim westchnieniem. – Kłócimy się o to, Kryśka mówi, że byłam, a mnie się wydaje, że nie.

– To i dobrze się Joasi wydaje, nie była. Chodźcie zaraz na śniadanie, jajecznicę z żółtym serkiem wam zrobię, tak jak lubicie.

– Tylko niedużo, bo zdaje się, że nie będziemy miały apetytu…

Wróciłam na górę, Krystyna siedziała na moim łóżku w identycznej pozycji, jak ja poprzednio, i rozmyślała intensywnie, ze zmarszczonym czołem.

– Przeszukałam już twoje walizki i sprawdziłam kieszenie we wszystkich łachach. Nigdzie go nie ma. Co, u diabła, mogłyśmy z nim zrobić?

– Obora odpada – powiedziałam prawie równocześnie. – Nie było mnie tam. Z czego wynika, że do szukania pozostaje nam ograniczona przestrzeń. Zaczynamy od razu?

– A jak? Takie rzeczy, których nie znajdzie się od razu, giną na zawsze. Nie zamierzam głupio ryzykować.

– Dobra, wobec tego sprawdzamy wszystko metodycznie.

Tym razem wiedziałyśmy przynajmniej dokładnie, jakiej wielkości jest poszukiwany przedmiot. Podzieliłyśmy pokój na metry kwadratowe i w ponurym milczeniu zaglądałyśmy wszędzie, gdzie mogły się zmieścić dwa jajka razem. Krzykiem z góry poprosiłyśmy Elżusię o drobne opóźnienie śniadanka. Darła się Krystyna, ja zaś mamrotałam pod nosem różne prognozy na tle głodowej śmierci, bo nie ma obawy, żadne pożywienie przez gardło nam nie przejdzie…

– Czy rękawiczkę też zgubiłaś? – spytała kąśliwie Kryśka, grzebiąca w mojej torebce, napotkanej w jej kwadracie. – Masz tylko jedną? Gdzie druga?

Oderwałam się od obmacywania wierzchu szafy, stojącej w moim metrze kwadratowym, i zlazłam z krzesła. Przez całe dwie sekundy przyglądałam się rękawiczce, po czym właściwy błysk we mnie nastąpił. Padłam na kolana i zza nogi tejże szafy wyciągnęłam dużą zamszową bułę. Rozciągliwą rękawiczkę, do której sama przed paru godzinami siłą wepchnęłam diament.

– Elżusiu!!! – wrzasnęła Krystyna ku dołowi w następnych dwóch sekundach. – Błagamy o podwójną jajecznicę!!! Ze stu jajek i dwóch kilo sera!!!

– Słuchaj, to jest niemożliwa rzecz – powiedziałam, ochłonąwszy ze strasznych emocji. – Nie możemy przeżywać takich stresów dzień po dniu. Co z tym gównem zrobić?

– Ładny on jednak – stwierdziła moja siostra, zaglądając do rękawiczki. – Skoro już padło na ciebie, włóż go tam, gdzie trzymasz na przykład paszport. Albo książeczkę czekową. Tego na ogół nie gubisz.

– Tam gdzie pieniądze – postanowiłam. – Pieniędzy używam częściej niż paszportu i też ich raczej nie gubię.

Zeszłyśmy wreszcie na to skomplikowane psychicznie śniadanko, pozostawiwszy skarb w mojej torebce, dostatecznie pakownej, żeby zmieścił się w niej nawet tuzin diamentów. Krystyna, na wszelki wypadek, porządnie zamknęła okno.

Zatroskana Elżusia krzyki z góry potraktowała poważnie i nasz posiłek parował w wielkiej, kopiastej salaterce. Nie pojmując osobliwych skoków naszego apetytu, dołożyła do tej jajecznicy kiełbasę, szynkę i fenomenalnej jakości pasztetówkę własnej roboty. Oraz marynowane grzybki, korniszonki i sałatkę z pomidorów. Otworzyłam usta, żeby zaprotestować przeciwko tej przesadzie, i nagle poczułam, że nic podobnego, żadna przesada, czuję w sobie wilczy głód i gotowa jestem zjeść to wszystko sama, bez udziału Krystyny. Stanowiłam otchłań, a nie człowieka.

– Stresy niewątpliwie skracają życie – powiedziałam z przekonaniem. – Ale za to cholernie dodają apetytu.

– Zgadzam się i nie zamierzam być grzeczna i dobrze wychowana – odparła moja siostra z pełną gębą.

Elżusia przyglądała się nam z zachwytem i rozczuleniem, kiedy pożerałyśmy całe to bogactwo na stole. Krystyna próbowała coś powiedzieć i omal się nie zadławiła.

– Pół litra – wycharczała z trudem. – Nasze rodzime, krajowe, ojczyste, tradycyjne pół litra! Na kolację! Zaraz ktoś pojedzie kupić.

– Nie potrzeba – odparła Elżusia, zdumiona jej nagłym wybuchem alkoholizmu. -Jest w lodówce, nawet parę butelek. A co się stało, bo wy przecież tego nie pijecie?

Jak zwykle, rozumiałam Krystynę doskonale. Przezornie najpierw przełknęłam.

– Musimy uczcić wydarzenie – wyjaśniłam. – Nic na świecie nie przebija naszej polskiej wódki.

Elżusia była dobroduszna i macierzyńska, ale nie głupia.

– Znalazłyście ten skarb? – ucieszyła się.

– I gdzież on był?! Jakże wygląda?! Pokażecie wszystkim?

– Wszystkim nie – odparła Krystyna głosem już dość swobodnym. – Tylko osobom zaufanym. Dużo do oglądania nie ma, ale za to efektowne.

– I niech Elżusia na razie nikomu nie mówi – dodałam. – Przy kolacji powiemy, ale wyłącznie rodzinie Kacperskich.

– Przy kolacji! – wykrzyknęła rozanielona Elżusia. – No to zrobimy kolację, że ho, ho!

Zanim doszło do kolacji ho, ho, omówiłyśmy sprawę między sobą. Była to kontynuacja nocnych rozważań.

Ten upiorny diament zaczynał nam się coraz bardziej podobać. Samo patrzenie na niego sprawiało przyjemność, a myśl, że należy do nas, wprawiała w euforię. Przeciąć go…? Może i zyska na wartości, ale straci ten niesamowity błysk ze środka, błysk, chwytający za serce i dławiący w gardle. Szkoda. Cholerna szkoda…

Nagle zrozumiałam, że można kochać diamenty. Pojęłam także, w jednej eksplozji natchnienia, dlaczego dotychczas nie został przecięty. Przecież, poza pra… ile tam jeszcze tych pra… a, tyle samo co przy Klementynie, cztery pra… dziadkiem Ludwikiem de Noirmont, dysponowały nim wyłącznie kobiety, po tych kobietach dziedziczyłyśmy cechy i niewątpliwie stosunek do klejnotu. Któraż, na miły Bóg, zdobyłaby się na zniweczenie tego uroku…?!!!

– Żadna, jak widać – powiedziała Krystyna, wyzuta z wątpliwości, czy na pewno nasza myśl biegnie tymi samymi drogami. – I coś mi się wydaje…

– Dobrze ci się wydaje. Obejrzyj może te znaczki…

– Przecież sama mówiłaś, że one Kacperskich!

– Nie wszystkie. Nie powiem, gdzie je Kacperscy mają, bo po co mam się wyrażać w obliczu arcydzieła natury. Za wycenę i sprzedaż należy ci się, o ile wiem, dziesięć procent, też pieniądz…

– Żal mi.

– Opanuj się. Mnie też żal komódki po pani de Pompadour. Przodków na rynek nie wypchnę, ale ten zegar z holu…? A jeśli Kacperscy pary z gęby nie puszczą, może Heaston kupi całą posiadłość?

– Chyba już nie. Taki głupi to on nie jest. W dodatku połapie się, że mamy diament, i spróbuje nas wymordować, a co najmniej go rąbnąć. Będziemy go miały na karku bez przerwy…

– Bez przerwy to nie. Jest nas dwie, a on jeden.

– Z przerwami też nie chcę. Czekaj, nie wiem, co zrobić. Pierwsza sprawa: idziemy w ślady przodków czy zastosujemy jakąś odmianę?

Wiedziałam, co ma na myśli. Zanosiło się na powtórzenie historii, każdy kolejny posiadacz diamentu poprzestawał na ukryciu go głęboko i, być może, oglądaniu od czasu do czasu, rezygnując z innych korzyści, byłyśmy na progu takiej samej sztuki. Ukryjemy go i będziemy niekiedy oglądać, upajając się doznaniem estetycznym, dobrowolnie wyrzekając się zysków, które były naszym pierwotnym celem… Dwie idiotki.

– I tak dobrze jeszcze, że nie ciąży na nim żadna klątwa – powiedziałam ponuro. – Mamy swobodę działania, bez obaw, że szlag nas trafi. Co nie przeszkadza, że też nie wiem, co zrobić. Zważywszy, iż chodziło nam o szmal, zastanowiłabym się teraz poważnie, czy nie wydoimy niezbędnych sum ze spadku, bez diamentu. Będziesz mieszkała w zamku?

– Zgłupiałaś?

– No właśnie. Na diabła nam Noirmont?

– A jak nikt nie zechce kupić?

– To niech stoi, przecież go nie podpalimy. Spróbujemy upłynnić zawartość. Zrobimy aukcję.

– A do niego się przyznamy? – spytała Krystyna, wskazując palcem lśniącą bryłę, znów leżącą na środku stolika.

– Chyba trzeba ze względów reklamowych. Dyplomatycznie. I dopiero jak wymyślimy kryjówkę, bo pod szafą u Kacperskich, to raczej nie najlepsze miejsce.

– A gdybyśmy zdecydowały się na sprzedaż, też musi zostać ujawniony. No dobrze. Zaczniemy od Kacperskich, może coś doradzą…

Kolacja ho, ho, rzeczywiście godna podziwu, rozpoczęła się w atmosferze zaciekawienia i emocji. Odczekałyśmy, aż Elżusia zastawi stół i wreszcie sama usiądzie. Dwoje rodziców i troje dzieci wpatrzyło się w nas z wyrazem niecierpliwego oczekiwania.

– Chcecie od początku czy od razu sam koniec? – spytała Krystyna.

Odpowiedzi udzieliło pięć osób równocześnie, każdy innej. Przewagę szybko zyskała Marta, ponieważ kawałek śledzia w oliwie zleciał jej z widelca i pacnął w oko Henia. Widelcem wymachiwała, żądając posłuchu.

– Najpierw sam koniec, bo umrę z ciekawości, a potem po kolei. Słowa bym nie zrozumiała, czekając na rezultaty!

– Sam koniec, proszę bardzo – zgodziłam się z satysfakcją. – Sami rozumiecie, że na razie ma to być tajemnica.

Wyjęłam z kieszeni diament, który uporczywie pozostawał pod moją opieką, i położyłam go na środku stołu, pomiędzy sałatką z pomidorów a krokiecikami z grzybków. Lampa wisiała nad nami, w jej świetle rozjarzył się, jakby zapłonął w nim ogień. Przez jadalnię przeleciało coś w rodzaju zbiorowego zachłyśnięcia.

– Święty Józefie! – jęknęła Elżusia. – Cóż to jest?!

– To ten wasz skarb?! – wykrzyknęła Marta, wstrząśnięta.

– Toście go, znaczy, znalazły – powiedział równocześnie Jędruś znacznie spokojniejszym głosem.

– I niby co to takiego? – spytał podejrzliwie Henio. – Nie diament przecież, chociaż tak wygląda.

– I nie kryształ chyba, bo gdzie kryształowi do skarbu – zauważył Jurek krytycznie.

– A otóż właśnie diament – powiedziała Krystyna z westchnieniem. – Od początku wiedziałyśmy, że chodzi o diament i on jest prawdziwy. Rżnie szkło. I pojęcia nie mamy, co z nim zrobić.

– Można go wziąć do ręki i obejrzeć z bliska? – spytała Marta z szacunkiem.

– Możesz go nawet ugryźć, jakbyś chciała. Najwyżej sobie ząb wyłamiesz.

Zważywszy, że oglądać chcieli wszyscy razem, diament należało potem obetrzeć z majonezu, oliwy i musztardy. Elżusia przyniosła ciepłą wodę w misce i najnowszą ścierkę do naczyń. Porządnie oczyszczony z produktów spożywczych skarb znów spoczął na środku stołu.

– No to teraz mówcie od początku – zażądał Jurek.

Tak długiej kolacji dotychczas chyba w tym domu nie było, o jedenastej wieczorem jeszcze dokładałyśmy szczegóły. Od połowy relacji Jędruś zaczął kiwać głową i kiwał tak już do końca.

– Znaczy, to znaczy, że to było to – rzekł uroczyście. – Wuj Florian przed śmiercią mówił, mętnie dosyć, ale z wielkim naciskiem, że jest rzecz, która do was należy, nie wiadomo, gdzie jest, ale jest, chyba żeby jej nie było. Ale może być, a gdyby się znalazła, do Noirmontów należy i wstyd nawet, że jest w naszej rodzinie, w razie gdyby była. Od śmierci bratowej Antosi nikt nic nie wie, ale jakby co, to przez nią.

– Nie wydaje mi się, żeby ojciec wyjaśniał sprawę bodaj trochę mniej mętnie – zauważył Henio z powątpiewaniem.

– Toteż właśnie…

– Nie szkodzi, my rozumiemy – przerwała żywo Krystyna. – Co niby miała zrobić ta nieszczęsna Antoinette, jak go znalazła po ucieczce narzeczonego? I po zakochaniu się w Marcinie, bo że się zakochała, głowę daję. Rozważałyśmy to. Mogła schować dowód rzeczowy, żeby nie rzucać na niego podejrzenia o zbrodnię, alternatywą jest chęć zostawienia klejnotu dla siebie, ale przyjmujemy pierwszy pogląd. Z grzeczności.

– Jedna Angielka, dwie Francuzki, reszta już same Polki – wyliczyła Marta na palcach. – Popatrzcie, wszystkie kobiety jednakowe, narodowość obojętna. Też bym się nie obraziła, mieć coś takiego dla siebie, i zdaje się, że też bym się wygłupiła dla faceta. Antosia, mam wrażenie, podwójnie, raz dla byłego, raz dla przyszłego.

– Uczuciowa była…- westchnęła rzewnie Elżusia.

– I co zrobicie teraz? – spytał Jurek rzeczowo.

– Dowcip polega na tym, że nie wiemy. Prababcia Karolina wymyśliła, że skoro on jest podwójny, a my jesteśmy bliźniaczki, powinnyśmy go znaleźć i posiadać. Może jakoś wykorzystać. Szczegółowych instrukcji nie udzieliła, bo sama nie była pewna, czy on w ogóle jeszcze istnieje. Mamy cichą nadzieję, że nam coś doradzicie. Przez prawie sto pięćdziesiąt lat rodzina Kacperskich była czystym błogosławieństwem dla Przyleskich i Noirmontów.

– Przez sto trzydzieści trzy – uściśliła Krystyna.

– Dzięki Noirmontom Kacperscy z nędzy wyszli – przypomniał Jędruś surowo. – Do dziś nam jeszcze zostało Florianowe złoto, a że oni wszyscy – wskazał brodą swoich synów i córkę – nie głupie i nie chciwe, to zwykła łaska boska. Słuszne jest, żeby i wam coś zostało. Sprzedać to możecie, ale czy ja wiem…


***

Jako następny w charakterze eksperta i doradcy, wystąpił Paweł.

Zanim jeszcze ruszyłyśmy z powrotem do Warszawy, uzgodniłyśmy sprawę. Z propozycją wyskoczyła Krystyna, oceniająca naszych przyszłych przytomnie i bez złudzeń.

– Idiotyzmem było przyjechać dwoma samochodami – rzekła gniewnie, wchodząc do mojego pokoju, gotowa już do drogi. – W jednym mogłybyśmy teraz naradzać się do upojenia. Nie będziemy przecież jechać równo, wrzeszcząc do siebie przez otwarte okna.

– Szczególnie że deszcz pada – zgodziłam się i usiadłam na łóżku. – No? Masz jakiś pomysł?

Usiadła naprzeciwko mnie, na fotelu.

– Mam. Trzeba to zwalić na łeb właściwemu chłopu. Andrzej odpada, niepraktyczny życiowo, twój Paweł lepszy. Proponuję, żeby naradzić się z nim od razu, dzisiaj wieczorem.

– Ale Andrzeja musimy dokooptować, bo inaczej się obrazi.

– Myślisz…?

– Jestem pewna. W każdym razie powinien. Przy okazji załatwisz kwestię tego bogatego gacha, którego doisz dla jego dobra.

– Bardzo dobrze, to ma swój sens. Gdzie się spotkamy?

– U mnie chyba, nie? Do niego mogłaby się wedrzeć ta suka, Iza, u babci za dużo rodziny, będą przeszkadzać. Chyba że u ciebie?

– Nie, wolę u ciebie. Ty potem będziesz zmywać, a nie ja. Bierz go wobec tego i zaraz po przyjeździe zaczniemy po sobie dzwonić.

Z westchnieniem wzięłam od niej grubą wełnianą skarpetkę, wybraną jako eleganckie etui na klejnot. Miałam nadzieję, że wreszcie ona popilnuje skarbu, a ja zyskam trochę świętego spokoju. Okazało się, że nic z tego, znów pada na mnie. Nosem mi już wychodziły przemyślne schowki i wyszukane podstępy, włożyłam zatem skarpetkę wraz z zawartością najzwyczajniej w świecie do torby.

No i na Krystynę już w pobliżu Poddębic dokonano napadu.

Pojechała pierwsza, ja zaś zostałam daleko z tyłu, bo między nią a mną wywaliła się na szosę cała kopiasto załadowana przyczepa siana w bryłach geometrycznych i musiałam odczekać, aż trochę tego uprzątnęli. Napadu na nią wcale nie oglądałam.

Zatrzymała ją drogówka w postaci dwóch policjantów. Grzecznie kazali zjechać w boczną drogę przy zagajniku i nie symulując już niczego, wyciągnęli spluwy. Na myśl, że właśnie przekazała drogocenność w moje ręce, Krystyna dostała ataku straszliwego śmiechu i do końca zbożnej akcji nie zdołała się uspokoić. Nawet rewizja osobista nie popsuła jej humoru. Przeszukali ją oraz cały samochód, ani słowem nie zdradzając celu poszukiwań, wściekli nieziemsko, po czym znikli, nie robiąc jej w rezultacie żadnej krzywdy. Przeszukiwanie pojazdu trochę trwało i właśnie w tym czasie przejechałam spokojnie i bez żadnych złych przeczuć, a Kryśka w zagajniku wyła z radości i łzy jej z oczu ciekły. Od śmiechu rozbolały ją żebra, ale nie narzekała zbytnio na tę dolegliwość.

Później, przez czysty przypadek, dowiedziałyśmy się, jak to wyglądało od drugiej strony.

Prawdziwa drogówka w liczbie trzech funkcjonariuszy stała całkiem gdzie indziej. Wszyscy trzej nagle złapali się za szyję, zdziwili się, skąd osy o tej porze roku, źle się wyrazili o insektach i film im się urwał. Równocześnie zapadli w sen błogi i głęboki, po jakimś czasie zaś ocknęli się wśród krzewów, pozbawieni mundurów, za to, ku własnemu bezgranicznemu zdumieniu, a także uldze, nie pozbawieni broni. Medycznie zostało stwierdzone, iż uśpiono ich nabojami na grubego zwierza. Ściśle biorąc, brak odzieży zauważyło dwóch, trzeci miał na sobie komplet i w pierwszym momencie padły na niego różne głupie podejrzenia, na szczęście jednak taki rozmiar zidiocenia, żeby obrabować kolegów, a samemu się wyróżnić, dla mniej więcej normalnych ludzi jest nieosiągalny, odczepiono się zatem od niego bardzo szybko. Ich pojazd został odnaleziony prawie równocześnie przez inny komplet Służby Ruchu.

Wydarzenie było tak dziwne, wstydliwe i kompromitujące, że postarano się czym prędzej je zatuszować. Szkód żadnych władza nie poniosła.

I nawet kataru w tych zaroślach nie dostali, zapewne dzięki temu, że deszcz przestał padać już wcześniej.

Kryśka, w szampańskim humorze, opowiedziała o niezwykłej napaści od razu, tego samego wieczoru. Udało się jej złapać telefonicznie Andrzeja, ja zaś dopadłam Pawła, przyszli obaj, przyjrzeli się sobie wzajemnie i rozpogodzili się wyraźnie i zgodnie.

Ustawiłam na stole wszystko, co miałam w domu, wino, piwo, koniak i nieźle przymrożonego szampana. Po czym, na środku, wśród licznych szkieł, bez słowa położyłam diament.

Zmiłuj się Panie, jakaż to była, swoją drogą, przyjemność! Położyć na stole coś, co nie ma prawa istnieć na świecie, co wygląda tak, że trudno oczy oderwać, co w ogóle nie ma ceny, co z miejsca ustawia nas obie na poziomie, przerastającym wszelkie możliwe pieniądze! Pozwolić im to oglądać. Powiedzieć niedbale: Ach, to nasze rodzinne, spadek po przodkach…

Cokolwiek by ten mój ukochany głupek wymyślił, moja interesowność odpadnie mu w przedbiegach. Razem z parszywą Izunią.

Myśl o Izuni, która na widok Wielkiego Diamentu z całą pewnością dostałaby małpiego rozumu, wprawiła mnie w euforię. Krystynie Izunią nie była potrzebna, euforii dostarczył jej rabunek.

– Spluwę to ja miałam w odwłoku, sama rozumiesz – powiedziała do mnie, z upodobaniem przyglądając się dekoracji stołu. – Ale trzymali mnie, a ze śmiechu osłabłam, więc do tego trzymania wystarczył jeden. Nie wyrywałam się zresztą. Gdyby go znaleźli, zabraliby sobie i cześć pieśni ludowej. Paweł może nawet wcale nie stanąć na wysokości zadania, mój pogląd na niego odwalił swoją robotę, nie mam większych wymagań.

Paweł przecknął się z zapatrzenia.

– To jest diament – rzekł ostrożnie. – Trochę się na tym znam. O giełdzie diamentowej mam odrobinę pojęcia. Panienki…

Popatrzył na nas nieco podejrzliwie. Tym razem różniłyśmy się od siebie, przezornie uzgodniłyśmy kwestię stroju, poza tym Krystyna wciąż jeszcze nie mogła opanować nagłych chichotów. Po tych chichotach zapewne odgadywał, która to ona, a która ja, bo kieckami mogłyśmy się zamienić. Upewnił się w kwestii naszej tożsamości i znów utkwił wzrok w diamencie.

– Sam bym to kupił, ale mnie nie stać – oznajmił. – Skąd to w ogóle pochodzi?

Nadszedł czas wyjaśnień. Udało nam się obskoczyć temat w godzinę, razem z prezentacją dowodów rzeczowych. Obaj słuchali uważnie, Andrzej, fanatyk, nie fanatyk, umysłowo był jednak nieźle rozwinięty, a Paweł, człowiek interesu, rozważał całą rzecz od razu praktycznie.

– Mam parę wniosków – rzekł. – Chcecie?

– Głupie pytanie – odparła żywo i grzecznie Krystyna.

– A zatem primo: ten sakwojażyk czy sepecik, czy co to tam jest, należy bezwzględnie i jak najszybciej zwrócić potomkom pierwotnego właściciela. Wyjąć mu z ręki pretensje. Gdzie to macie?

Rozumiałam, że pyta o sepecik, a nie o właściciela.

– Został w Noirmont – wyznałam ze skruchą. – Wyjeżdżałyśmy w pośpiechu i udało nam się o nim zapomnieć. Leży w mojej sypialni, zdaje się, że w szafie na półce.

– O ile jeszcze leży. Zwracać z hukiem, przy świadkach, za pokwitowaniem. Secundo: ujawnić całą historię kamienia poprzez ekspertyzy, prasy zachęcać nie trzeba, sama wskoczy w sensację. Tertio: ubezpieczyć go, na razie jeszcze nie wiem na ile. Ouarto: umieścić w sejfie bankowym…

– Nie u nas chyba? – przerwała mu Krystyna z niesmakiem. – Od nas tajemniczo wyparuje, a w sejfie będzie leżała imitacja.

– Owszem, tak czy inaczej, trzeba go zawieźć do Francji. Własność prywatna, ale zaczęło się od Francuza, komplikacji międzynarodowych zawsze warto uniknąć. Jeśli chcecie go sprzedać…

– Nie chcemy… – wyrwało nam się obu razem, bardzo cichutko.

– Tak podejrzewałem. Ale możecie udawać, że tak. Sądzę, że parę ofert przyjdzie. Poza tym, możecie go pokazywać, objedzie świat jak, na przykład, złoto peruwiańskie i będzie sam na siebie zarabiał, wszyscy polecą go oglądać.

– I w końcu ktoś go rąbnie – mruknęła Krystyna.

– Nikt go nie rąbnie. Nieopłacalna kradzież. O jego ochronę zadbają towarzystwa ubezpieczeniowe, podwędzenie wypadłoby kosztownie, a sprzedaż niemożliwa. Musieliby go pociąć na drobne kawałki, wówczas jego wartość spada beznadziejnie, wyszliby na zero. Ewentualny złodziej może jeszcze wywinąć dwa numery: jeden, rąbnąć na zamówienie, a drugi, zażądać od was forsy za zwrot. Ogólnie będzie wiadomo, że nic nie macie…

Jakieś straszne milczenie zapadło nagle w pokoju. Jedyną osobą, która coś miała, był on sam, Paweł.

Oczyma duszy ujrzałam dalszy ciąg. Wszelkie haracze i łapówki ściągaliby z niego. W uszach zabrzmiał mi jego głos: „W tej sytuacji nie mogę się z tobą ożenić i nie możemy razem zamieszkać. Nikt nie może z tobą zamieszkać, stajesz się niebezpieczna dla otoczenia”… Na marginesie wyobraźni dostrzegłam Andrzeja, jak się podnosi z martwą twarzą, dżentelmeńsko obiecuje dochować tajemnicy, ale ma pracę, którą będzie chronił przed kretyńskimi komplikacjami, Krystyny nie dotknie rozżarzonym pogrzebaczem, kłania się i wychodzi… Paweł za nim, poda mi przez telefon nazwisko jakiegoś eksperta… Gdzieś pod sufitem szatańsko zachichotała Izunia…

No i proszę, osiągnęłam cel…

Czy w ogóle w dziejach świata jakiś diament wyszedł komuś na zdrowie…?

Andrzej podniósł się z fotela i poczułam w sobie nagłe, lodowate zimno.

– W życiu by mi nie przyszło do głowy, że zakocham się w bombie zegarowej – oznajmił rozweselonym głosem. – Czy pozwolicie, że otworzę tego szampana? Cokolwiek uczynicie, moje panie, z góry aprobuję wszystko.

Zanim zdumiewająca treść jego słów dotarła do mnie, odezwał się Paweł.

– W tej sytuacji musisz zamieszkać ze mną natychmiast. Mam odpowiedni sejf i nie przyjmuję do wiadomości protestów. Jutro poruszę dyplomatycznie giełdę diamentową, niech się zainteresują, im prędzej, tym lepiej. Dam wam paryskiego adwokata, który umie takie rzeczy prowadzić.

– Jak to? – spytała ze zdumieniem Krystyna i zrozumiałam, że oczyma duszy zdążyła sobie obejrzeć dokładnie to samo co ja. – Czy to znaczy, że obaj chcecie się z nami ożenić?!

– Każdy z jedną – zastrzegł się szybko Andrzej, ruszając delikatnie korek. Z butelki, która cały czas tkwiła w wiaderku z lodem, kapało mu na podłogę. – Przynajmniej jeśli o mnie chodzi…

– Ale my przecież stanowimy jakieś zagrożenie…!

– Odrobina ryzyka dodaje życiu smaku.

– Ja też z jedną – powiedział równocześnie Paweł i pokazał mnie palcem. – Z tą, o ile dobrze rozróżniam. Człowieku, nie do popielniczki, to niezły szampan!

Wróciliśmy w końcu do tematu. Poczułam w sobie błogość niebiańską, czułe i tkliwie popatrzyłam na iskrzącą się wśród kieliszków bułę. W gruncie rzeczy dopiero ten cholerny skarb pozwolił mi uwierzyć, że oni nas rzeczywiście kochają…

W pierwszej kolejności wyskoczyła nam kwestia Heastona. Krystyna zaczęła się upierać, że w napadzie brał udział, jako osoba trzecia, kryjąca się przed jej wzrokiem. Antosia Bartczaka też on wynajął, bo któż by inny. Należy go złapać, ujawnić i uszczęśliwić sepecikiem. Nazwisko poda nam notariusz, z którym próbował ubijać interesy.

Udało nam się jakoś ustalić plan działania. Potem Krystyna z Andrzejem wyszli. Roziskrzona buła została na stole i straciłam wszelki szacunek dla złodziei, którzy nie skorzystali z okazji…

W trzy dni później paryski mecenas przedstawił nam swoje dezyderaty.


***

Zdążyłam wrócić na własny ślub, po czym rozpoczęłam dość dziwny miesiąc miodowy. Polegał na gromadzeniu, kserowaniu i komentowaniu dokumentów rodzinnych oraz poszukiwaniu Heastona, który wreszcie zyskał nazwisko. Wenworth. Okazało się, że jeszcze za życia prababci Karoliny został sprawdzony, jego babcia była pochodzenia francuskiego i jej panieńskie nazwisko brzmiało Trepon. Córka pana Michela Trepona, jubilera, emigranta z Europy…

Sakwojażyka ten kretyn szukał, kiedy należało przejrzeć pudła na kapelusze. Teraz, kiedy przedmiot spoczywał w zwyczajnej szafie, nawet palcem nie kiwnął. Nienormalny albo po prostu nie było mu przeznaczone.

Uroczystość przekazania mu pamiątki po przodkach zbiegła się prawie ze ślubem Krystyny. Zdążyłyśmy jeszcze tylko wtrynić mu diamentową dokumentację i poprosić grzecznie, żeby się odczepił. Nie był taki głupi, jak by się wydawało, bo zrozumiał, że jego szansę uległy zagładzie.

Przy okazji udało nam się spełnić obietnicę. Jadąc do Noirmont po sepecik, zabrałyśmy ze sobą diament, co było lekkomyślnością tak przeraźliwą, że nikt by nas o nią nie posądził, ale kamerdyner Gaston musiał go zobaczyć. Warto było dokonać prezentacji, bo zachwyt wiernego sługi przerósł wszystko, co ktokolwiek do tej pory okazał. Wręcz doznałam wrażenia, że dopiero teraz klejnot rodzinny został obdarzony specjalnym błogosławieństwem.

Nieco później zaś wyszło na jaw najśmieszniejsze. Obydwoje, Izunia i Heaston, przebywali w Polsce w tym samym czasie i obracali się poniekąd w tych samych kręgach, bogaci cudzoziemcy zza oceanu. Izunia miała swój rozum, Paweł jej się wymknął z pazurów, zagięła parol na kolejnego chłopca i poderwała naszego ekskonkurenta. Ledwo wrócili do własnego kraju, już zagrzmiało wesele.

– Wychodzi mi, że ten diament działa jak biuro matrymonialne – zauważyła Krystyna, kiedy nieco okrężną drogą dotarła do nas miła wiadomość. – Wali na oślep, każdy z każdym.

– I nie tylko – przypomniałam jej. – Ile tych bab, czekaj… Mam na myśli posiadaczki legalne… Arabella…

– Prababcię Arabellę uważasz za legalną?

Zawahałam się

– Czy ja wiem… Powiedzmy, że przywróciła go rodzinie, w tamtym momencie nikt inny nie rościł do niego pretensji. Półlegalna.

– No dobrze, i co? Arabella…

– Klementyna, Marietty, rzecz jasna, nie liczę, potem Justyna, potem prababcia Karolina, po drodze, jako przynależne do rodziny, praprababcia Przyleska i babcia Ludwika…

– I co one wszystkie?

– Otóż właśnie, sama popatrz. Wszystkie, jak leci, były szczęśliwe w małżeństwie przez całe życie. Żadnych dramatów, żadnych zdrad, żadnych nieszczęść…

– Ominęłaś Antosię Kacperską.

– Nielegalna. I nie należała do rodziny.

Krystyna zastanowiła się, pokręciła i pokiwała głową.

– Może i jest w tym coś. My jesteśmy legalne?

– Masz wątpliwości? Jak w pysk strzelił! Aż obrzydliwość bierze.

– W takim razie nie sprzedam go za skarby świata. I tobie też nie radzę…

Przestałyśmy się już właściwie ze sobą kłócić, nie zaprotestowałam zatem wyłącznie dla zasady. Zabobonnie zaczęłam wierzyć w ten okropny diament, który nie pozwalał się nijak zużytkować. Ani to sprzedać, ani pociąć, bo szkoda, ani nosić na sobie… Przed publicznymi pokazami też nas jakoś cofnęło…

A, niech leży, czort z nim! Na bieżące potrzeby reszty spadku wystarczyło, później zaś będą się z nim użerać nasze dzieci. I wnuki. Może ulegną się w rodzinie jeszcze jedne bliźnięta…

I może w końcu, do pioruna, pojawił się na tym świecie jakiś diament, który swoim posiadaczkom przyniesie szczęście…

Загрузка...